a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Tara Conklin - Służąca

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Tara Conklin - Służąca.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 253 osób, 187 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 313 stron)

Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna CZĘŚĆ PIERWSZA. Josephine / Lina Josephine Lina Josephine Lina Josephine Lina Josephine Lina Josephine Lina CZĘŚĆ DRUGA. Lina / Josephine / Dorothea Lina Josephine Lina Josephine Lina Josephine CZĘŚĆ TRZECIA. Lina / Caleb / Josephine Lina Josephine Podziękowania

Tytuł oryginału The House Girl Wydawca Grażyna Smosna Redaktor prowadzący Tomasz Jendryczko Redakcja Ewa Woźniakowska-Kielan Korekta Bogusława Jędrasik Mirosława Kostrzyńska Copyright © 2013 by Tara Conklin Published by arrangement with Folio Literary Management, LLC and GRAAL Literary Agency Copyright © for the Polish translation by Sławomir Studniarz, 2015 Świat Książki Warszawa 2015 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Skład i łamanie Laguna Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl, tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-8031-145-9 Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com

Dla Frei, Luke’a i Rhysa

CZĘŚĆ PIERWSZA Josephine Lina

D Josephine LYNNHURST, WIRGINIA 1852 ziedzic uderzył ją dłonią w lewy policzek i w tym momencie Josephine zdecydowała, że ucieknie. Usłyszała świst powietrza, poczuła ukłucie bólu; siła uderzenia wykręciła jej głowę, a spojrzenie powędrowało ponad prawym ramieniem w kierunku ciągnących się w dole pól, gdzie ta garstka robotników, która dziedzicowi jeszcze pozostała, pracowała przy zbiorze tytoniu. Ciężkie liście zwieszały się z łodyg, czekając na zerwanie. Zobaczyła nagie plecy jednego z pracowników; drugi, niedawno wynajęty Nathan, stał, opierając ręce na trzonku grabi i wpatrywał się w dom. Wiciokrzew oplatający sztachety ganku obsypany był kwiatami, powietrze przesycała słodycz, która mieszała się w ustach Josephine ze smakiem krwi. Uderzył ją bez ostrzeżenia i, w jej mniemaniu, zupełnie bez powodu. Zamiatała właśnie frontowy ganek z kurzu i liści naniesionych przez nocny wiatr, a to było zawsze pierwszą czynnością, którą wykonywała co dnia. Na wilgotnych od porannej rosy deskach ciągnął się lepki ślad pozostawiony przez ślimaka. Josephine dojrzała jego brązową muszlę między dwoma fotelami na biegunach. Mocnym pchnięciem miotły oderwała ślimaka od podłogi i zrzuciła na podwórze. I właśnie wtedy usłyszała głos dziedzica dochodzący z głębi domu. Nie zrozumiała, co pan powiedział, ale nie brzmiało to jak pytanie; jego ton nie był podniesiony ani gniewny. Josephine wydawał się całkiem spokojny, pozbawiony oznak zniecierpliwienia czy zdenerwowania. Przerwała zamiatanie i odwróciła się. Dziedzic pojawił się w drzwiach – reprezentacyjnych frontowych drzwiach, jak lubiła je nazywać

pani Lu – wyszedł na ganek i zamachnął się. Przed oczami mignęła jej jego prawa ręka zginająca się w łokciu i lekko rozchylone wargi, rozdzielone jedynie wąską ciemną kreską. Poczuła jego dłoń na policzku; wypuściła z rąk miotłę, która ze stukotem upadła na deski ganku. W tamtej chwili w Josephine wezbrały i zjednoczyły się wszystkie pragnienia, dotąd rozproszone. Było ich tak wiele, że nie potrafiła wszystkich nazwać, choć większość dotyczyła zaspokojenia najprostszych potrzeb: zjeść coś, gdy ssie w żołądku; uśmiechnąć się spontanicznie; włożyć sukienkę, która dobrze leży; zawiesić na ścianie własnoręcznie namalowany obraz; obdarzyć uczuciem swego wybranka. W ten sierpniowy poranek, rozświetlony słońcem barwiącym niebo na różowo, wszystkie jej pragnienia – wraz z tym, że chciałaby wreszcie zjeść śniadanie – wykrystalizowały się i doskonale dopełniły. To mój ostatni dzień w tym domu, pomyślała, więcej ich już nie będzie. Próbowała potem wyjaśnić Calebowi, dlaczego właśnie tamta chwila zadecydowała o biegu dalszych wydarzeń, ale nie potrafiła. Zapamiętała ją dokładnie: ślad ślimaka na podłodze, kształt jego muszli, ogniste barwy świtu. To, co stało się później – wizyta doktora Vickersa i zachowanie pani Lu – nie miało większego wpływu na jej decyzję podjętą rano na ganku. Tłumaczyła Calebowi, że nawet gdyby tego dnia nie wydarzyło się nic więcej, to i tak by uciekła. O tak, z pewnością by uciekła. Kiedy Josephine wyprostowała głowę i spojrzała swemu panu w twarz, w dole, nad rzeką, rozległ się głos świergotka; jego śpiew był czysty i rześki jak budzący się dzień. – Zajmij się panią. Nie zapominaj, że dziś przyjeżdża lekarz – powiedział dziedzic i zszedł z ganku na zakurzoną ścieżkę. Stanął i popatrzył na Josephine; jego ciemna broda pokryta była pyłem z pól, oczy skrywał cień. Przed miesiącem do szczętu spłonęła suszarnia tytoniu, stracili przy tym kilka koni, które zginęły w ogniu, rżąc przeraźliwie. Wcześniej, zimą, dokończył żywota ojciec dziedzica, Papa Bo, krowy przestały dawać mleko, a jeden z robotników, Hap, zmarł od użądlenia pszczoły. Otis, świadek tego wydarzenia, opowiadał, że Hap strasznie spuchł i zaczął grzebać w ziemi: jakby chcąc oszczędzić innym roboty, sam kopał sobie grób. Do tego wszystkiego doszła choroba pani Lu. Dziedzica dotknęło pasmo nieszczęść, miał mnóstwo powodów do zmartwienia. Ale Josephine nie było go żal.

W odpowiedzi na słowa pana skinęła głową; po jej policzku rozlewał się piekący ból. Dziedzic ruszył przez podwórze i zszedł długimi krokami po stoku, depcząc zagon zaoranej ziemi, której nie było czym obsiać. Na polu, pod czujnym okiem czarnego nadzorcy Jacksona, pracowali jego ludzie. Był czas zbiorów, a oni dopiero zaczynali. U Stanmore’ów, właścicieli sąsiedniego majątku, posiadających setki akrów ziemi i dziesiątki niewolników, zakończono już suszenie pierwszych partii tytoniu i zwożono je do skupu. Wozy załadowane wysokimi stertami związanych w pęki brązowych liści mijały dom z głośnym turkotem. Dziedzic zawsze spluwał, gdy widział wóz sąsiada jadący w stronę miasta. Josephine odprowadzała swego pana wzrokiem. Chciała podnieść rękę i przyłożyć ją do policzka, ale się powstrzymała. Na wyblakłą drewnianą podłogę wypluła zbierającą się w ustach krew, roztarła ją bosą stopą, po czym chwyciła koszyk i zeszła z ganku na ścieżkę okrążającą dom. Czuła się niezwykle lekko, aż prawie kręciło jej się od tego w głowie. Chłód trawy pod stopami, słońce rozpoczynające wędrówkę po niebie, poranna mgła unosząca się nad polami. Uciekaj. Słowo to dudniło jej w głowie, wypełniając ją niemal materialną płynną substancją. Uciekaj. Josephine nie urodziła się w Bell Creek, ale majątek ten był jedynym miejscem na świecie, które znała. Przez dotychczasowe siedemnaście lat życia granice jej świata wyznaczały cztery punkty: brzeg rzeki, zlew, palenisko i pole. Dziedziczka, pani Lu, nie pozwalała jej się oddalać; kiedy trzeba było załatwić jakąś sprawę w mieście, posyłała kogoś innego, a wcześniej, kiedy jeszcze sama podróżowała, brała do pomocy służącą wynajętą od Stanmore’ów. Josephine zawsze zostawała w domu. Znała rzekę, wijącą się na zachód od pól; jej brzegi, oddalone od siebie o zaledwie kilka metrów, porastały jawory i wierzby, których gałęzie zwieszały się nisko i kładły na powierzchni wody. To w niej robiła pranie, chłodziła stopy, łowiła pstrągi, sumy i okonie. Znała wszystkie jej zakola, porośnięte mchem brzegi, wiedziała, że wystający z wody ostry kamienny czubek jest częścią ogromnego głazu o szerokiej podstawie. Znała ciągnące się wokół pola; ich wygląd zmieniał się wraz z porami roku: raz były to skiby brązowej ziemi, potem rzędy zieleniących się pędów tytoniu, wreszcie gąszcz wysokich dojrzałych roślin sięgających jej niemal do szyi i rozłożystych na szerokość rozpostartych ramion.

Znała okazały dom, zbudowany przez Henry’ego, bezdzietnego brata Papy Bo, w czasach gdy Wirginia cieszyła się jeszcze błogosławieństwem Boga i natury i czerpała garściami z ich szczodrych darów. Żona Henry’ego, niezdolna do wydania na świat potomka, całą uwagę skupiła na upiększaniu domu i wyposażaniu go w najlepsze sprzęty, jakie można było nabyć za zarobione na tytoniu pieniądze męża. Szeroki ganek od frontu, na piętrze liczne przestronne sypialnie, duże taflowe okna w salonie, obita końskim włosiem sofa, na której siadało się, by sączyć herbatę podawaną w eleganckich porcelanowych filiżankach z zielonym atramentowym znaczkiem na spodzie. I biblioteka, ukryta w zakamarkach parteru, pełna książek oprawionych w czerwoną i brązową skórę, ze złotymi tłoczeniami na grzbietach. Posiadłość, której nadano nazwę Bell Creek, prezentowała się w tamtych czasach imponująco. Ale po latach wyglądało to inaczej: biała farba miejscami pozieleniała, część gontów oderwała się i osunęła po spadzistym dachu, parapety były połamane, ceglany komin popękał. Nieszczelne, nigdy nienaprawiane okna w bibliotece wpuszczały do środka wilgoć, która posklejała kartki książek, a okładki poznaczyła plamami pleśni. Nocami Josephine słyszała szelesty i chroboty myszy, wiewiórek i szczurów buszujących pod deskami podłogi i za cienkimi drewnianymi ścianami strychu. Sypiała na podłodze, na marnym sienniku, pod niskim skośnym sufitem. Latem, gdy upał dawał się szczególnie we znaki, rozkładała szeroko ramiona i nogi, tak by te części jej ciała nie stykały się ze sobą. Kiedy Josephine obeszła róg domu, zobaczyła stojącą na środku klombu Lottie, która wyrywała chwasty i wybierała kwiaty dla dziedziczki na bukiet do jadalni – fioletowe przetaczniki i róże. Całe zbocza wzgórza, na którym stał dom, opadające z jednej strony ku rzece, a z drugiej, od wschodu, w kierunku pól, porastały kwiaty: powoje, klajtonie, irysy, szkarłatki, nawłocie. Upływ czasu i brak właściwej pielęgnacji sprawiły, że klomby straciły nadane im pierwotnie kształty, ale rośliny nie prezentowały się przez to ani odrobinę gorzej. Rozrastały się, wdzierały na trawniki, ich nasiona docierały aż do drogi i frontowej bramy, przy której każdej wiosny zakwitały niesforne róże. Lottie, zgięta wpół, wyrywała i rzucała na kupkę chwasty, a z drugiej strony ostrożnie układała kwiaty na bukiet; jej ramiona pracowały niczym tłoki. Za trokami fartucha zatknięty miała pęczek dzwonków, ulubionych

kwiatów Wintona. Lottie podbierała czasem to i owo: resztkę bekonu z wędzarni, jajka z kurnika, igłę, ciastko; nigdy nie traciła rezonu i nikt jej na niczym nie przyłapał. – Dzień dobry, Lottie – powiedziała Josephine; niespodziewanie jej głos lekko się załamał, najwyraźniej nie ochłonęła jeszcze po wydarzeniu na ganku. Lottie uniosła głowę. Siwe włosy miała obwiązane ciemną chustą, jej skóra lśniła od potu. Zmartwienia odcisnęły się na jej czole pojedynczą poziomą zmarszczką, która wyglądała tak, jakby kiedyś, przed laty, ktoś przyłożył tam siekierę. – Co się stało, moje dziecko? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. Lottie była święcie przekonana, że pośród wierzb nad rzeką, tam, gdzie zbierają się poranne mgły, żyją niespokojne duchy wszystkich zmarłych mieszkańców Bell Creek: Papy Bo, jej syna Hapa, wszystkich martwych dzieci pani Lu, a nawet matki dziedzica i jego czterech sióstr, które zmarły i zostały pochowane jeszcze w Luizjanie. Lottie twierdziła, że pewnej letniej nocy, tuż przed świtem, na własne oczy widziała je tańczące, śmiejące się i zawodzące pomiędzy gałęziami zwieszającymi się do wody jak włosy białej kobiety. Lottie upuściła na ziemię kwiaty, które akurat zerwała, i podeszła do dziewczyny, ciągnąc po zroszonej trawie brzeg mokrej spódnicy. Zauważyła ślad po uderzeniu na twarzy Josephine. Marszcząc brwi, objęła dłońmi jej głowę, obróciła ją i delikatnie pogładziła palcem obolałe miejsce na policzku. – Niedobrze, dziewczyno – powiedziała. – Musisz sobie zrobić okład z rumianku. Albo przyłożyć coś zimnego. – To nic takiego – odparła Josephine, mimo że czuła na skórze mrowienie i narastające pieczenie. – Nic mi nie będzie, Lottie. To naprawdę nic poważnego. Ale nie cofnęła się. Chłodny dotyk mokrej od rosy ręki Lottie działał na nią kojąco. W końcu wtuliła się w jej ciepłe, potężne ramiona i poczuła się znów małą dziewczynką, która wieczorami, po powrocie Lottie wraz z resztą niewolników z pola do chat, wypłakiwała wszystkie nagromadzone w ciągu dnia smutki, przyciśnięta do jej obfitego brzucha, pulchnego ramienia albo grubej, umięśnionej łydki. Ciało Lottie znów okazało się wystarczająco silne, a jednocześnie miękkie, by przejąć wszystkie jej żale. Po chwili Lottie odsunęła głowę dziewczyny i jeszcze raz przyjrzała się

jej twarzy. – No dobrze – powiedziała. – To nic poważnego, skoro tak mówisz. – Właśnie, nic poważnego. Josephine potrząsnęła głową, jakby strzepywała wodę z włosów. Zwróciła oczy ku niebu, a potem znów spojrzała na Lottie. – Widziałam Nathana na polu. Wyglądał na umęczonego. – Mówi, że jakiś czas nie pracował. To przez te pięty. Nic nie mógł robić, ani stać, ani chodzić. Zbyt głęboko go nacięli, tak mi powiedział. Dziedzic wynajął Nathana od pana Lowdena – sąsiada z majątku położonego dziesięć kilometrów na zachód – tylko na czas zbiorów, żeby przetrwać najtrudniejszy okres. Niewolnik ten dwukrotnie podejmował próbę ucieczki, dwukrotnie go schwytano i doprowadzono z powrotem do właściciela, którego cierpliwość, wystawiona na tak ciężką próbę, w końcu się wyczerpała. Ze względu na wcześniejsze wyczyny Nathana oraz okaleczone stopy, zmniejszające wydajność pracy, cena jego wynajęcia nie była wysoka. Przebywał w Bell Creek od niedawna i Josephine nie miała okazji z nim porozmawiać: nie spytała go jeszcze, jak daleko udało mu się uciec, zanim go złapano. – Jaki on jest? – zapytała. – W porządku – odparła Lottie po chwili zastanowienia, przechylając głowę. – Wydaje się w porządku. I niegłupi. – Przypomina mi trochę Louisa. Ma podobną sylwetkę, postawę. Louis został sprzedany przed trzema laty i do tej pory Josephine ani razu o nim nie wspomniała. Zdziwiło ją, że potrafi wymienić jego imię bez drżenia w głosie, bez łez w oczach. Louis. Słowo to zawisło między obiema kobietami i żadna z nich nie wiedziała, czy kryło w sobie nadzieję, czy tragedię. Jego już nie było, nie było. – Louisa? Nie widzę w nim nic z Louisa – powiedziała Lottie, marszcząc czoło i powoli kręcąc głową, jakby miało to ostatecznie przesądzić sprawę. – Josephine, a co ciebie ten Nathan tak interesuje? – Chciałabym tylko się z nim przywitać. Josephine spuściła wzrok i odeszła kilka kroków, zostawiając na mokrej ziemi ślady bosych stóp. Nigdy wcześniej nie okłamała Lottie i nie podobało jej się to, co teraz czuła: ziemia zdawała się usuwać jej spod nóg, w brzuchu narastał dziwny ciężar. Tej nocy zapyta Nathana o drogę na północ, tej nocy ucieknie.

Uciekaj. Słowo to, wciąż rozbrzmiewające w jej głowie, nabrało nowego wydźwięku. Czy Lottie ucieknie razem z nią? Lottie i Winton przejawiali niewzruszoną wiarę w zbawienie, którego dostąpią, pod warunkiem że nigdy nie zwątpią i nie przestaną kroczyć ścieżką cnoty. Lottie nieustannie wypatrywała oznak zbliżającego się wybawienia; za taką uznała dwugłową żabę, którą Otis znalazł nad rzeką zeszłego lata, oraz noc, kiedy niebo rozbłysło tysiącami pędzących świateł, tak jasnych, że zarówno mieszkańcy domu, jak i położonych w dole chat obudzili się i wszyscy razem, nawet dziedzic i dziedziczka, ramię w ramię stali na frontowym trawniku, zadzierając głowy i wpatrując się w płonące niebo. Lottie była przekonana, że te znaki zapowiadają rychłe nadejście Jezusa. Czekała na Niego. „Nie możesz czekać ani dnia dłużej”, chciała powiedzieć jej Josephine. „Ucieknijcie razem ze mną, ty i Winton. Nathan powie nam dokąd”. Ale tam, wśród kwiatów, które przesycały powietrze mocnym zapachem, Josephine, wciąż czując na policzku dotyk chłodnej dłoni Lottie, uznała swój pomysł ucieczki jeszcze za zbyt świeży, by wydobywać go na światło dzienne; czekało ją tego dnia mnóstwo zadań, musiała przetrwać wiele godzin. Plan był ciągle bardzo mglisty, wymagał dokładnego przemyślenia i dopracowania szczegółów, a ona dobrze wiedziała, że zamiary bardzo łatwo zaprzepaścić, że droga ku wolności może niespodziewanie skręcić i doprowadzić ją z powrotem do punktu wyjścia. Josephine raz już tego doświadczyła; uciekła pewnej nocy, kilka lat wcześniej. Była wtedy jeszcze dzieckiem, dwunasto- czy trzynastoletnią dziewczynką, która nie znała drogi prowadzącej na północ i nie miała pojęcia o czekających ją niebezpieczeństwach ani złudnych grach złowrogich cieni. Jej podróż, zakończona powrotem do Bell Creek, była długa. Tym razem nie zamierzała wracać. Tym razem dotrze dużo dalej, aż za wielką rzekę Ohio, aż do Filadelfii, Bostonu albo Nowego Jorku; te odległe północne miasta tkwiły jej w głowie, tak jak duchy tkwiły w głowie Lottie. – Muszę już iść, Lottie – powiedziała. – Przyjdę do ciebie wieczorem, wtedy porozmawiamy. – Dobrze, przyjdź. Lottie zmrużyła oczy, kąciki jej ust leciutko się uniosły, twarz złagodniała. Josephine dobrze znała ten wyraz: ostrożnej czułości, wyważonej troski; Lottie zawsze pilnowała, by nie stał się zbyt wyraźny. Ukrywana, tłumiona miłość; nie pozwalała sobie na więcej, od czasu kiedy

w wieku dwunastu lat zmarł jej ostatni syn Hap, dumny jak paw ze swej umiejętności grania na skrzypcach. Śmierć nastąpiła w kilka minut, Lottie klęczała przy konającym synu, wpatrując się w jego spuchnięte wargi i język, w zaczerwienienie wielkości dziesięciocentówki na ramieniu, w miejscu, gdzie użądliła go pszczoła. Josephine zeszła po łagodnym zboczu do ogrodu warzywnego, w którym rosły splątane krzewy malin i jeżyn, tak wysokie i gęste, że niemożliwe było zebranie wszystkich owoców, toteż większość stawała się łupem ptaków. Josephine włożyła ręce między gałęzie jeżyn i zaczęła odrywać jagody od białych włóknistych szypułek. Poprzedniego wieczoru pani Lu poprosiła ją o zerwanie świeżych owoców na śniadanie. Kolce drapały jej skórę, ale nie zwracała na to uwagi. Dzisiaj jest dzień jak każdy inny. Zerwij, co masz zerwać: owoce dla pani na śniadanie, jarzyny dla pana na kolację. Rób, co masz do zrobienia. Tak jak co dzień. Josephine spojrzała w stronę pól, na małe ludzkie sylwetki, ciemne plamy poruszające się na tle zieleni tytoniu. Jackson stał nieruchomo, z zatkniętym za pas pejczem, w każdej chwili gotowym do użycia. Mimo że pozostało ich już tak niewielu w Bell Creek, nigdy nie miał oporów przed smagnięciem batem za niesumienną albo zbyt powolną pracę. Lottie powiedziała kiedyś, że byłby w stanie zmusić człowieka do połknięcia żywcem robaka żerującego na tytoniu, tłustego, wijącego się pędraka z głową zakończoną kleszczami. Jego żonę Callę Papa Bo kupił przed laty od wędrownego handlarza. Nigdy nie wspominała o swoich dzieciach: ani o tych pozostawionych w poprzednich majątkach, ani o tych, które straciła w Bell Creek. Była gruba, drażliwa i, podobnie jak jej mąż, nikczemna. Batożenie niewolników nie leżało w naturze dziedzica, więc wyręczał go w tym Jackson. Josephine ukłuła się o kolec jeżyny i podniosła bolący palec do ust. Kiedy uciekła za pierwszym razem, przez cały czas towarzyszył jej strach; czuła jego niemal fizyczną obecność, wielką i mroczną, i choć bardzo się starała, nie mogła wydostać się z jego cienia. Teraz strach wyglądał inaczej: czaił się, przemykał wśród krzaków jeżyn, szeptał w wysokiej trawie. Był mniejszy, sprytniejszy, bardziej podstępny. Uderzenie pejcza, skręcona kostka, letnia burza. Czy dzisiejszej nocy będzie grzmiało, czy niebo będzie czyste? Psy gończe, strzelby. Pomyślała o okaleczonych stopach Nathana i jego kuśtykaniu. Uciekinierom nacinano ścięgna pięt siekierą lub nożem myśliwskim z długim ostrzem. Unieruchamiano im nogi – albo ktoś kładł się

na nie, albo wkładano je w imadło jak deski do heblowania, albo krępowano sznurem jak cielakom przed znakowaniem – i robiono dwa nacięcia, które na zawsze uniemożliwiały normalne chodzenie. Jeśli nacięto zbyt głęboko, rana nigdy się nie goiła, stopa puchła, gniła i w końcu odpadała. Josephine poczuła, że nagle zrobiło jej się zimno, nogi stały się ciężkie i bezwładne, oddech uwiązł głęboko w piersi. Drżącymi palcami zerwała z krzaka kolejną jeżynę. Dzisiaj jest dzień jak każdy inny. Rób, co masz do zrobienia. Jakiś dźwięk, a może przemykający cień, odwrócił jej uwagę od jagód. Uniosła wzrok i spojrzała w stronę domu. Zobaczyła odsuwaną firankę w oknie, a potem bladą twarz pani Lu. Gdyby Josephine jej nie znała, wzięłaby ją za upiora. Jej ciemne włosy były rozczochrane, bezkształtne jak burzowa chmura, oczy wyglądały jak cienie, dwa ciemne punkty na tle białej skóry. Dziedziczka położyła rozpostartą dłoń na szybie. Josephine pokiwała głową, chwyciła koszyk i ruszyła w kierunku domu. Czuła na karku powiew wiatru popychający ją do przodu. Uciekaj, szeptał wiatr. Uciekaj.

P Lina NOWY JORK 2004 ŚRODA ismo jeszcze nie było gotowe. Lina Sparrow, młoda prawniczka zajmująca się sprawami roszczeniowymi, napiła się kawy, która już dawno zdążyła wystygnąć. Oderwała na chwilę wzrok od ekranu komputera i zerknęła na wiszący na ścianie elektroniczny zegar. Jarzące się czerwono cyfry pokazywały 23:58. „Chcę to mieć u siebie na biurku w środę”, zapowiedział jej Dan. „Liczę na to, że znów dokonasz cudu”. Nigdy dotąd Lina nie spóźniła się z przygotowaniem streszczenia sprawy, nigdy, tym razem jednak za dwie minuty upływał termin, a ona siedziała w gabinecie usłanym kartkami i rozłożonymi podręcznikami, wpatrując się w kursor migający uporczywie na ekranie komputera. Sprawozdanie, liczące osiemdziesiąt pięć stron, zawierało sto dwadzieścia cztery szczegółowe odsyłacze i stanowiło wynik dziewięćdziesięciu dwóch godzin szaleńczej pracy rozłożonej na absurdalnie krótki czas, bo zaledwie pięć dni. Dokument ten miał trafić do sędziego, miał być wpisany do akt sądowych i rozesłany drogą elektroniczną do całej rzeszy prawników, do klienta, do strony pozwanej. Ale czy był dość dobry? Lina siedziała przy biurku bez butów – zawsze pisała boso – i rozprostowując palce u stóp, próbowała ustalić, czego w jej sprawozdaniu może jeszcze brakować. W ubiegłym roku ukończyła studia prawnicze z najlepszym wynikiem w swojej grupie i od razu została zatrudniona, na samym starcie otrzymując wynagrodzenie przechodzące jej najśmielsze oczekiwania, przez kancelarię Cliftona i Harpa, według rankingu magazynu

„Fortune” świadczącą usługi prawne dla największych amerykańskich przedsiębiorstw oraz dla osób prywatnych, których majątki przyprawiały o zawrót głowy. Lina słyszała o rozmaitych czynnikach utrudniających wykonanie zadania – złe zarządzanie czasem, utrata wiary we własne siły, wyczerpanie, depresja, załamanie nerwowe – ale takie potknięcia przytrafiały się innym, jej samej natomiast nigdy; podczas trzech udanych lat studiów i dziewięciu owocnych miesięcy w kancelarii Cliftona i Harpa nie zdarzyło jej się doświadczyć podobnego paraliżu. Potarła oczy i zamrugała. Pomieszczenie zdawało się drgać w chłodnym blasku świetlówek: beżowe ściany, szara wykładzina, białe regały z płyty wiórowej, jakie spotyka się w akademikach, urzędach, więzieniach. Drugiego dnia w pracy Lina rozmieściła w gabinecie starannie wybrane osobiste pamiątki: na ścianie powiesiła dyplom ukończenia studiów i nieduży obraz namalowany przez jej ojca, a na biurku postawiła szklaną kulę z ośnieżoną miniaturką Manhattanu sprzed wrześniowego ataku i zdjęcie zrobione około 1982 roku, przedstawiające rodziców, tajemniczo uśmiechniętych, z włosami do ramion. Każdy przedmiot odciskał niepowtarzalne piętno na nijakim i bezosobowym charakterze tej przestrzeni. To moje miejsce, oznajmiała szklana kula, ten kawałek biurka należy do mnie. Lina podniosła kulę i potrząsnęła nią. Sztuczne płatki śniegu opadły na miasto, a ona wciąż zadawała sobie pytanie, czy przygotowane przez nią streszczenie jest dość dobre. Czy jest dość dobre? W panującej w gabinecie ciszy godzina na wyświetlaczu zegara zmieniła się na 23:59. Ostateczny termin oddania dokumentu zbliżał się nieubłaganie i Lina poczuła przypływ adrenaliny jak na stoku narciarskim albo po zjedzeniu czystego cukru; podobnie czuła się pewnego mroźnego ranka, kiedy jadąca z naprzeciwka taksówka wpadła w poślizg i wjechała na chodnik na rogu Pięćdziesiątej Pierwszej i Pięćdziesiątej, sunąc prosto na nią, a ona stała i patrzyła bezradnie, sparaliżowana strachem. Nagłe, upajające uderzenie adrenaliny. 00:00. Na co jeszcze czekała? Zryw woli? Natchnienie? Pismo wyrażało dokładnie to, o co chodziło: nasz klient żąda pieniędzy, a prawo nakazuje, żeby mu je wypłacić. Lina mocno przechyliła głowę w lewą stronę, aż poczuła chrupnięcie. Wsunęła stopy w pantofle na obcasach. Gdzieś na korytarzu buczał, natrętnie niczym komar, odkurzacz pracującej w nocy sprzątaczki. Jasne, że streszczenie było dobre. Jak zwykle. Przecież na tym właśnie, na

sporządzaniu opinii prawnych, polegało jej zadanie. I zawsze świetnie się z niego wywiązywała. Lina dopisała na końcu dokumentu: „Sporządził Daniel J. Oliphant III, wspólnik w kancelarii Cliftona i Harpa”. Świetlówki jarzyły się na suficie, klawisze stukały, a Lina pędziła z pismem w ręku do gabinetu Dana. Kątem oka dostrzegała głowy sekretarek pracujących na nocnej zmianie, widoczne nad przepierzeniami wydzielającymi ich stanowiska pracy. Minęła szwankującą kopiarkę z migoczącymi światełkami, która stała porzucona, z podniesionymi pokrywami, czekając, aż zjawi się facet w kombinezonie, spec od naprawy urządzeń biurowych. Kącik socjalny, z cuchnącą kuchenką mikrofalową i brzęczącym automatem z napojami. Rzędy uchylonych drzwi gabinetów, w których bardziej wyczuwała, niż widziała pobudzonych kofeiną prawników wpatrujących się w monitory albo przysłuchujących się konferencjom prowadzonym w Hongkongu, Houston czy Dubaju. – Dan? – Przystanęła przed gabinetem na końcu korytarza. Zapukała w niedomknięte drzwi i otworzyła je szeroko. Dan siedział przed komputerem, odgrodzony od reszty świata ogromnym biurkiem. Jego twarz połyskiwała niebieskawo w blasku monitora. Okna gabinetu, zajmujące całą ścianę od podłogi do sufitu, błyszczały niczym nocne morze. Dan zajęty był pisaniem. Kiedy Lina weszła do gabinetu, oderwał wzrok od ekranu, ale dalej uderzał w klawisze. Dan był „mentorem” Liny, tak przedstawiono go jej w kadrach w pierwszym dniu pracy. Lina, oczywiście, słyszała o nim wcześniej. Cieszył się znakomitą renomą wśród adwokatów prowadzących sprawy roszczeniowe. Od innych obnoszących się ze swoimi sukcesami specjalistów z kancelarii oraz od całej nowojorskiej palestry odróżniały go imponujące nieprzerwane pasmo zwycięstw oraz brak wyraźnych objawów fobii społecznej. Na biurku Dana stało oprawione w srebrną ramkę zdjęcie dwojga rudowłosych, rumianych dzieci (Lily i Olivera, bliźniaków, jak wyjaśnił jej kiedyś Dan). Lina nie miała dotąd okazji ich poznać, podobnie jak i jego żony (Marion), której fotografia wisiała na tylnej ścianie gabinetu (jednoczęściowy kostium kąpielowy, opalenizna, ledwie zauważalny uśmiech). – Przepraszam za ten drobny poślizg – powiedziała Lina, patrząc na zegarek: były cztery minuty po północy. – Za bardzo skupiłam się na kwestii rozdziału zarządu spółki i akcjonariuszy. Ale fakty mówią same za siebie.

Proszę, oto twoje sprawozdanie. Dan zamrugał. Dłońmi odgarnął do tyłu włosy. Były niesamowite: rude, sprężyste, sterczące. Ratując się przed nijakością, wspólnicy w firmie eksponowali rozmaite przejawy ekscentryczności. Jeden nosił okulary w grubych czarnych plastikowych oprawkach, kojarzących się z Kissingerem i epoką zimnej wojny. Inny codziennie o czwartej po południu oddawał się w gabinecie medytacji, a Om w jego mantrze niosło się echem po korytarzu. – Sprawozdanie? – zapytał Dan. – Z czego? – Nie wiesz? Sprawy o malwersację – odparła spokojnie Lina. Dan często udawał beztroskiego. Stwarzał pozory miłego w obejściu, wyluzowanego faceta, takiego, co to naprawi ci samochód i nie zedrze przy tym skóry albo usiądzie obok ciebie przy barze i postawi piwo. Ale Lina widziała, jak faszerował się lekami na zbicie ciśnienia (cały różnobarwny zestaw pigułek, w tym jedna wielkości tabletki witaminowej dla konia), widziała siną żyłkę pulsującą mu na szyi. Słyszała, jak kiedyś wydarł się na praktykanta tylko dlatego, że ten zszył dokument nie w tym rogu, co trzeba. Dan zastanawiał się przez chwilę, po czym znów zamrugał, szybciej niż poprzednio. – Ach tak. Dzięki, Lino. Już kojarzę sprawę. Trochę się spóźniłaś. – Zerknął na swój zegarek, złoty i lśniący. – Połóż papiery na biurku, tam – wskazał brodą miejsce po lewej. – I jak wyszło? Lina zwlekała z odpowiedzią. Pamiętała swą wcześniejszą niepewność, wrażenie, że czegoś w jej streszczeniu brakuje, że coś pominęła. Ale tu, w gabinecie Dana wyłożonym ogromnym dywanem, przesyconym subtelnym aromatem (mięty? lukrecji?), którym zdawały się emanować wyłącznie pomieszczenia zajmowane przez wspólników, wyzbyła się wszelkich wątpliwości. – Myślę, że dobrze – odparła. – Argumentacja jest przekonująca. Uważam, że ujęliśmy całe odnośne orzecznictwo. – Na pewno świetnie sobie poradziłaś, jak zawsze. – Dan umilkł, a po chwili dodał ściszonym głosem: – Chyba nie powinienem ci mówić, dopóki nie ogłosimy tego oficjalnie, ale wczoraj zawarliśmy ugodę. – Ugodę? Wczoraj? Linę przeszył chłód od brwi po czubki palców u stóp, jakby z jej ciała uleciała jakaś ciepła i żywa istota. – Nasz klient starał się o ugodę od kilku tygodni. Dokumenty zostały

podpisane wczoraj wieczorem. Dan się rozpromienił. Nie ma procesu, nie ma ryzyka przegranej. Imponujący dorobek wciąż nieskalany porażką. – A co z...? Lina zakreśliła ręką łuk w powietrzu, co miało oznaczać właśnie ukończone przez nią streszczenie, dwanaście zestawów akt dowodowych powielonych i zbindowanych, oraz świadków ściągniętych drogą lotniczą z Los Angeles i Londynu i trzydzieści kilka osób pracujących w gorączkowym pośpiechu, z zaczerwienionymi oczami, obolałymi nadgarstkami, odłożonymi na później planami urlopowymi. Czyżby to wszystko okazało się niepotrzebne? – Tak, przejdę się i ogłoszę dobrą nowinę. Ale najpierw muszę coś skończyć. – Dan zainteresował się skórką przy paznokciu. – Zawsze warto zaczekać, aż umowa nabierze mocy urzędowej, a dopiero potem zwinąć kram. – Przecież mieliśmy silną pozycję. – Lina, nie ruszając się z miejsca, wsunęła za ucho niesforny kosmyk czarnych włosów. – A na ile opiewa ta ugoda? – Dwa pięćdziesiąt – odparł Dan, wbijając wzrok w podłogę. – Dwa pięćdziesiąt! Jezu, Dan, to nawet nie wystarczy na pokrycie kosztów. Racja była po naszej stronie. Wygralibyśmy. Dan wysłuchał jej w milczeniu, lekko przekrzywiwszy głowę. Lina wyczuła jego niezadowolenie. Nie z powodu kwoty, na którą opiewała ugoda, lecz jej wybuchu, jej oburzenia. Dała się ponieść emocjom, a to nie przystoi profesjonalistce. Skinęła głową na znak, że przyjmuje upomnienie do wiadomości. – Prawdopodobnie byśmy wygrali – oświadczył Dan. – Ale jak wiesz, postępowania roszczeniowe są trudne i nieprzyjemne. Poza tym ciągną się miesiącami, a naszemu klientowi to się nie uśmiechało. A tak jest zadowolony. Klient się cieszy. – Dan westchnął wymownie. – Posłuchaj, Lino. Tak to już jest. Wiem, że ciężko ci się z tym pogodzić. Angażujesz się w sprawę, chcesz stanąć do walki i wygrać. Ale pamiętaj, że to klient dyktuje warunki. A my spełniamy polecenia. Tu nie chodzi o nas, nie chodzi o emocje ani jakąś absolutną... sprawiedliwość, czy jak to tam sobie nazwiesz. W gruncie rzeczy liczy się tylko interes klienta. Czego sobie życzy klient? Co jest dla niego najbardziej korzystne?

Słuchając przemowy Dana, Lina spojrzała na olbrzymią mroczną taflę okna: miała przed sobą swoje odbicie, jaśniejącą białą bluzkę, ciemną czapę włosów, twarz pogrążoną w cieniu, rysy niewyraźne, całą postać okrojoną i mniejszą niż w rzeczywistości. Obraz lekko przechylonej głowy, a raczej jej zawieszenie w powietrzu, oderwanie od otoczenia, skojarzył jej się ze zdjęciem matki, które trzymała na stoliku przy łóżku. Na tej fotografii Grace Janney Sparrow, która zmarła, kiedy Lina miała cztery lata, stała na schodach ich rodzinnego domu, z wymuszonym uśmiechem na twarzy, w sukience na ramiączkach odsłaniającej szerokie ramiona, uchwycona w wyczekującej pozie, dokładnie takiej, jaką Lina przyjęła teraz w gabinecie Dana. Patrząc na tę fotografię, niezmiennie zadawała sobie pytanie, na co jej matka wtedy czekała? Lina wyprostowała się, zmieniła pozycję i obraz matki się rozpłynął. Wzruszyła ramionami i zrobiła obojętną minę, próbując wyrazić rozsądne opanowanie i dystyngowaną powściągliwość, które tak często podziwiała u Dana. – Oczywiście, to jest najkorzystniejsze dla naszych klientów. Cieszę się, że są zadowoleni. Ugoda. To świetnie. Dan skinął głową z powagą, dobitnie. Udzielona nauka nie poszła w las. – Aha, Lino. Bardzo dobrze, że do mnie wpadłaś. Chcę omówić z tobą pewną rzecz. Chodzi o nową sprawę. Myślę, że cię zainteresuje. W jednej chwili proces o malwersację i jej nieszczęsne streszczenie zeszły na dalszy plan. Lina potrzebowała nowego zadania. Dzień składał się przecież z tylu godzin, za które można wystawić rachunek klientowi, każdemu klientowi, jaki tylko się trafi. Lina dzieliła czas pracy na sześciominutowe odcinki, za pomocą zegara w komputerze, który na wykresie kołowym przedstawiał przepracowane minuty w postaci żółtych klinów. Po upływie sześciu minut na diagramie pojawiał się kolejny klin. W kancelarii Cliftona i Harpa prawidłowe zarządzanie czasem było nie mniej ważne niż skuteczność działania; dużo bardziej od wyniku liczyło się dokładne zapisanie minut, przeznaczonych na wykonanie zadania. Lina coraz częściej odnosiła wrażenie, że sama jest chodzącym zegarem, że w mózgu przez cały dzień bije jej licznik, a mijające minuty pulsują we krwi. Myśl o zaległościach w fakturowaniu godzin przepełniała ją nieokreślonym lękiem. – Nowa sprawa, to wspaniale – odparła i nawet powieka jej nie drgnęła, kiedy patrzyła, jak Dan sięga po przygotowane przez nią streszczenie

i wyrzuca je do kosza. – To nietypowe zlecenie – wyjaśnił. – Reprezentujemy ważną figurę. To naprawdę gruba ryba. Musimy się bardzo postarać, żeby klient był zadowolony. Zagroził, że zwróci się do innej kancelarii, więc musimy stanąć na głowie. Szczegóły omówimy jutro. Ale to sprawa o doniosłym znaczeniu. Historyczna... kontrowersyjna... Co sądzisz o niewolnictwie? – O niewolnictwie? Jakie mam zdanie na ten temat? – Tak. Pierwsze myśli, jakie przychodzą ci do głowy... Pierwsze skojarzenia. – Złe... Wojna secesyjna... eee... niedobre... Kiedy się tak plątała, w jej zmęczonym umyśle wirował obraz Meredith, wysokiej blondynki pracującej w firmie na takim samym stanowisku jak ona, o której chodziły słuchy, że umawia się z bejsbolistą z drużyny nowojorskich Jankesów. Na zebraniach Meredith siedziała zawsze prosta jak struna; wyrażała się jasno i starannie, z jawnym zainteresowaniem i zadziwiającą przenikliwością, na każdy temat, od przenoszenia ryzyka kredytowego po zalety sushi. Lina widziała w niej zagrożenie dla własnej osoby, istotę nie z tego świata, która budziła w niej ducha rywalizacji oraz irytację (Meredith nie mogła zapamiętać imienia Liny). Z pewnością Meredith potrafiłaby zdobyć się na trafną i błyskotliwą wypowiedź w kwestii niewolnictwa. Nawet o pierwszej w nocy. Dan pochylił się w jej stronę. – Posłuchaj, Lino. Będziesz mogła się wykazać. Jesteś młoda, ambitna. To sprawa rozwojowa. O ogromnym potencjale. Pewnie jeszcze nikt ci o tym nie mówił, ale w naszej kancelarii szybko otwieramy przed prawnikami możliwość awansu na wspólnika. I wybieramy właśnie takie osoby jak ty – dodał, unosząc brwi. – Awansu na wspólnika? – Te słowa przyprawiały ją o dreszcz rozkoszy. – Na pewno was nie zawiodę. – No to wszystko jest ustalone. Jutro oficjalnie przydzielę ci nowe zadanie. Będziesz zajmowała się tylko tą jedną sprawą. A teraz jazda do domu! – Dan uśmiechnął się do niej, rozanielony jak Święty Mikołaj. Do domu na Brooklynie odwiózł Linę służbowy samochód, srebrny lexus, mknący płynnie i cicho szerokimi alejami miasta. Chodniki na Manhattanie opustoszały, po ulicach krążyły jedynie taksówki szukające klientów. Nagle Lina uświadomiła sobie, że to przecież środek nocy. Nawet

tutaj, w mieście, które podobno nigdy nie zasypia, większość mieszkańców już smacznie spała. Czas w kancelarii prawniczej przypominał czas w kasynie, tylko że zamiast tonącego w półmroku wieczoru, który nigdy się nie kończył, tu zawsze było jaskrawo oświetlone popołudnie. Sam środek roboczego dnia, przez całą noc. Samochód wjechał na most Brooklyński. Płynąca pod nim rzeka z migoczącymi skupiskami jachtów i boi wydawała się odbiciem rozgwieżdżonego nieba i Lina czuła, jakby się unosiła między dwoma świetlistymi światami. Szofer, który ją odwoził, potężnie zbudowany Rosjanin z ogoloną głową i mięsistymi kłykciami, był stałym pracownikiem firmy. Miał na imię Igor, o ile dobrze pamiętała. Zanim wyjechał na Zachód, był profesorem astrofizyki. Prowadził spokojnie, nie za szybko. Lina odprężyła się i zapadła w miękką, obitą pluszem kanapę. W miarę jak zbliżała się do domu, ulatywał z niej stres nagromadzony w ciągu całego dnia pracy. Lina mieszkała w Park Slope z ojcem, malarzem Oscarem Sparrowem, w okazałym domu z fasadą z brunatnego piaskowca. Taka rezydencja stanowiła przedmiot pożądania wielu nowojorskich rodzin z budżetem zasilanym przez dwie pensje. Trzy piętra, weranda przykryta spadzistym daszkiem, niewielki zachwaszczony ogródek. Dom posiadał jeden czynny (lecz niestety wciąż dymiący, mimo że często czyszczony) kominek, dwie kuchnie (jedną na parterze, drugą na trzecim piętrze), trzy pracownie (na parterze, na pierwszym i na trzecim piętrze), oddzielną garderobę (z której korzystał Oscar) oraz masywną wannę z nogami w kształcie lwich łap (z której korzystała Lina). Z tyłu domu wznosił się na podobieństwo masztu sędziwy dąb czerwony, a od frontu, z kwadratowego otworu wyciętego w betonie, wyrastała lipa. Oba drzewa sięgały dachu budynku. Jako dziecko Lina wyobrażała sobie, że korzenie dębu i lipy splatają się pod fundamentami domu, otulając ją i Oscara żywą ażurową kołyską. W czasie wichury, kiedy drzewa skrzypiały, a gałęzie uderzały o szyby, Lina tłumaczyła sobie, że budynek kołysze się w posadach ze splątanych korzeni, i ruch ten koił ją niczym piosenka śpiewana do snu. Oscar kupił ten dom jeszcze w czasach, kiedy w Park Slope mieszkali głównie handlarze narkotyków i niezamożni optymiści o lewicowych poglądach. Ich domowym finansom stale groził krach i ojciec musiał się mocno natrudzić, żeby regularnie spłacać hipotekę. Oczywistym

rozwiązaniem, którego jednak nigdy nie rozważali, było wynajęcie pokoju, pracowni czy nawet dwóch górnych pięter stanowiących przestronne samodzielne mieszkanie. Jakoś udało się tego uniknąć. Oscar dawał sobie radę – a to sprzedał obraz, a to poprowadził kurs malarstwa, a to wykonał na zamówienie artystyczne prace stolarskie. W wieku czternastu lat Lina zaczęła zarabiać jako kelnerka, dokładając się do rachunków za prąd i telefon, a rok później przejęła nadzór nad domowym budżetem, daremnie usiłując zmusić ojca, żeby ograniczył wydatki na farby, płótna, pędzle, węgle i inne, często bardzo osobliwe zakupy (wypchane zwierzaki, amatorskie wyroby z mozaiki) dokonywane na pchlich targach i wyprzedażach. Lina do znudzenia wypominała mu nowe nabytki, karmiąc go przez kolejne dni fasolą z puszki i ryżem, ale nie naciskała na niego w kwestii wynajmu. Czuła się bardzo przywiązana do tego domu, w którym mieszkała od urodzenia; spędziła w nim dzieciństwo, lata nauki w szkole podstawowej, średniej, potem w college’u i wreszcie na Wydziale Prawa Uniwersytetu Nowojorskiego. Ona też chciała, żeby mieli ten dom wyłącznie dla siebie. Nie mogła znieść myśli o tym, żeby dzielić się nim z obcymi. Tutaj mieszkała jej matka, tu oddychała, spała, gotowała, malowała, i wszelkie wspomnienia Liny z nią związane zdawały się splecione z fizyczną przestrzenią domu. Kąt, pod jakim zakrzywiała się ściana, plama słonecznego światła padająca na podłogę z desek, stukot wysuwanej szuflady – wszystko to przywoływało obrazy matki i wczesnego dzieciństwa, jakby odciśnięte w miękkim maśle, łagodne i rozmarzone, barwne, cudowne. Lina hołubiła niektóre z tych obrazów: wspomnienia kaskady ciemnych włosów opadających na blady kark, zapachu pieprzu i cukru, cichego, tajemniczego śmiechu, nuconej przez matkę piosenki, której słów i melodii nie można było rozpoznać, składającej się z prostych dźwięków: ta ta tam ta, ta ta tam ta. I wszechogarniającego poczucia zadowolenia, świadomości, że jest otoczona troską i czułością, kiedy na żółte ściany padają promienie słońca, a ona ściska w pulchnej rączce drewnianą lokomotywę. Czy to były wspomnienia? Czy wspomnienia wspomnień? A może tylko tego, co chciałaby pamiętać? Lina otworzyła ciężkie frontowe drzwi i weszła do środka. Wyłożony terakotą korytarz prowadził do wysokich podwójnych drzwi z wąskimi szybami ozdobionymi żłobionymi kwiatami i różnymi esami-floresami. Włączyła stojącą lampę i z mroku wyłonił się łagodnie oświetlony salon. Nad

podłużną sofą ze spękanym skórzanym obiciem wisiał namalowany przez Oscara portret sześcioletniej Liny: jaskrawy sweterek, włosy zaplecione w warkoczyki, zdziwiony wzrok, w ręku zielona żaba, jedna z tych, które Oscar trzymał kiedyś w piwnicznej łazience. Tuż obok zawieszony był inny olejny obraz, trochę mniejszy, utrzymany w stonowanych barwach, przedstawiający młodą kobietę o ciemnych włosach i zielonych oczach, stojącą przed sztalugami z pędzlem w ręku. Kobieta, lekko odwrócona bokiem, nie uśmiechała się, lecz jej regularne, ładne rysy emanowały pogodą ducha. To była Grace, matka Liny, uwieczniona na rok przed urodzeniem córki. – Czyżby to Carolina-malina wróciła do domu? – zawołał Oscar. Lubił ją tak nazywać, przynajmniej wtedy, gdy byli sami; Lina zabroniła mu posługiwać się tym przezwiskiem w obecności innych osób. W skrytości ducha sprawiało jej przyjemność, kiedy ojciec wypowiadał jej pełne imię – Carolina. Tylko jemu pozwalała go używać, głównie dlatego że brzmiące z hiszpańska, z samogłoską „i” w przedostatniej sylabie zamiast zwyczajowej dwugłoski, budziło zbyt wiele pytań związanych z jej przeszłością, pytań, na które nie potrafiła odpowiedzieć. Skąd się wzięło to imię? Nie miała pojęcia. „Matka je wybrała”, tyle tylko dowiedziała się od ojca. W korytarzu pojawił się Oscar; włosy miał potargane, policzek umazany czerwoną farbą. Mimo późnej pory nie wyglądał na zmęczonego, chociaż – o ile było Linie wiadomo – pracował od samego rana, przygotowując obrazy na nową wystawę. Doskoczył do niej i objął ją ramionami w mocnym, gwałtownym uścisku, z jakiego słynął. I to właśnie owa siła, połączona z wielką serdecznością, w dużej mierze składała się na jego charyzmę – a o tym, że był postacią charyzmatyczną, Lina słyszała od wielu osób; dopełniały ją duże niebieskie oczy emanujące ciekawością i ciepłem, w którym ogrzewali się wszyscy z jego otoczenia – przyjaciele, koledzy, krytycy, kobiety. Oscar miał ciemne, sterczące niesfornie włosy, z coraz wyraźniej widocznymi zakolami, i odpowiednio ciemną i równie niesforną brodę. Nosił okulary – niedawno przepisał mu je okulista – dwuogniskowe, w szylkretowej, plastikowej, półobwódkowej oprawie. Oscar niechętnie je zakładał; pewnie w swej próżności uważał, że go postarzają. Lina w ogóle nie była podobna do ojca. Po matce odziedziczyła budowę, ciemne oczy wpadające w zieleń, proste czarne włosy. Elf, tak określał ją w dzieciństwie Oscar, bystry mały elf. Lina nosiła włosy przycięte tuż