Warszawa 2016. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
02-954 Warszawa, ul. Królowej
Marysieńki 58
tel. 620 40 13, 620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
Konwersja do wydania
elektronicznego
P.U. OPCJA
juras@evbox.pl
Prolog
Nabrałem do płuc gęstego, wilgotnego
powietrza, a moje buty zagłębiły się w
mokry nadmorski piasek. Wilgoć
przylgnęła do ciemnego, bezkresnego
nieba, a gęsta mgła osnuła wzburzoną
taflę nocnego oceanu, spienioną masę
piękna i okrucieństwa. Podniosłem
twarz do gwiazd, które sięgały
nieskończoności. Spojrzałem na ich
odwieczny firmament, jakby zbyt niski, a
jednocześnie nieosiągalny.
Czasem żałowałem, że nie mogę
sięgnąć poprzez niego, żeby gdzieś po
drugiej stronie odnaleźć to, co zostało
stracone.
Stałem tyłem do wielkiego domu na
wzgórzu. Z okien padały promienie
światła, jakby życie wyciągało swoje
zaborcze palce w krainę cieni, szukając
sposobu, by połączyć się z moją duszą.
Przypływ też nadchodził pospiesznie,
jakby chciał czym prędzej mnie
dosięgnąć. Zamknąć w swoich
ramionach i wciągnąć głęboko pod
powierzchnię.
Nieważne, nad jakim morzem czy
oceanem spacerowałem.
On zawsze tam był.
Czekał na mnie.
Uniosłem ręce w powitalnym geście,
bo tak naprawdę nigdy nie chciałem
pozwolić mu odejść. Nie chciałem
zapomnieć. Podmuchy wiatru uderzały w
moją twarz, smak soli i morza pobudzał
zmysły, a ja dokładnie pamiętałem,
dlaczego tu jestem.
Pamiętałem, co muszę ochronić,
nawet jeśli przyszłoby mi za to zapłacić
najwyższą cenę.
Rozdział 1
Sebastian
Savannah. Pieprzona. Georgia.
Jak to się stało, że do cholery tu
wylądowałem?
Oparłem dłoń o framugę wysokiego
okna, wychodzącego na Ocean
Atlantycki w domu na Tybee Island, na
której właśnie byliśmy. W świetle dnia
ocean wydawał się spokojny i łagodny,
fale niespiesznie dobijały do brzegu i
powoli odpływały do morza.
– Wszystko w porządku? – dobiegł
mnie głos stojącego za mną
Anthony’ego.
Wszyscy pozostali smacznie sobie
spali, ale ja nad ranem pogodziłem się z
myślą, że nie zmrużę dziś oka i
postanowiłem wstać.
Anthony opierał się swobodnie o
masywną wyspę na środku luksusowej
kuchni. Zmarszczyłem czoło i
skierowałem na niego wymowne
spojrzenie, pełne niedowierzania i
złości.
Anthony Di Pietro. Agent zespołu
Sunder i jeden z niewielu ludzi, których
naprawdę lubię.
A jednak w tym momencie nawet jego
obecność mnie wkurzała. Mogłem na
nim całkowicie polegać, jeśli chodziło o
trzy sprawy, dla mnie najważniejsze na
świecie – zespół, kumple z zespołu i
mój młodszy brat.
– Nie, nie w porządku. Nic, kurwa,
nie jest w porządku, Anthony. Czy oni w
ogóle mają prawo tak ze mną
postępować?
Wzruszył ramionami i głęboko
westchnął, z namysłem kręcąc głową.
– Mogą zrobić, co tylko zechcą. Jesteś
ich własnością, Baz.
Stłumiłem gorzki śmiech. Przez całe
życie robiłem wszystko, żeby nikt nie
mógł powiedzieć, że ma mnie na
własność. Muzyka dawała mi wolność.
A potem jak gdyby nigdy nic wykonałem
zgrabne salto i sprzedałem duszę diabłu.
– W tym momencie nic nie jest pewne
– mówił dalej. – To może być tylko
kolejne ostrzeżenie, ale prawda jest
taka, że i tobie, i mnie zaczyna brakować
sznurków, za które moglibyśmy
pociągnąć. Dobrze, że się zdecydowałeś
na ten wyjazd.
Odwróciłem się, przesuwając dłonią
po twarzy.
– Dalej nie ogarniam tego całego
gówna.
Poczucie winy plus skłonność do
agresji, z którą się zmagam przez całe
życie, to nie najlepsze połączenie. W
efekcie wpakowałem się w kolejną
pieprzoną katastrofę. Tyle że tym razem
konsekwencje mogły dosięgnąć nie tylko
mnie. Ale co niby miałem zrobić?
Pozwolić, żeby temu nadętemu
skurwielowi wszystko uszło na sucho?
W życiu!
Wyzywająco podniosłem do góry
podbródek.
– Nie mam zamiaru przepraszać za to,
co zrobiłem.
Anthony to świetny gość. Około
czterdziestu pięciu lat, trójka dzieci,
które uwielbia, żona, którą uwielbia
nawet bardziej. W tej branży nie ma
wielu tak porządnych ludzi.
Do diabła, w ogóle nie ma wielu
takich ludzi!
– Nie proszę cię o to. Myślisz, że nie
wiem, dlaczego do tego doszło? –
zapytał współczującym głosem, a ja
czułem, że ten facet naprawdę wszystko
rozumie. Przechylił głowę na bok i
zmrużył oczy, po czym oddał celny
strzał: – Tylko czy na pewno chcesz,
żeby dowiedział się o tym cały świat?
Jakimś cudem udało mi się przełknąć
gulę, która utkwiła mi w gardle.
– Nie.
Zaczął spacerować po pokoju, a
stukot jego eleganckich butów niósł się
echem po marmurowej posadzce.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy,
żeby go zmusić do wycofania zarzutów.
W międzyczasie wy powinniście
skorzystać z chwili spokoju. Zajmijcie
się muzyką, nagrajcie jakiś nowy
kawałek… Po to tu jesteście. Traktujcie
ten czas jak urlop, a nie wygnanie.
Spojrzałem na wysoki sufit i w
zamyśleniu potarłem ręką podbródek,
próbując wziąć się w garść. W
porządku. Powiedzmy, że to po prostu
jakiś zaciszny domek na uboczu. Że
wcale się nie ukrywamy w nadmorskiej
rezydencji Anthony’ego, podczas gdy
powinniśmy być w drodze do Francji,
gdzie miała się rozpocząć nasza
europejska trasa koncertowa.
Problemy z terminami.
Tak wyjaśniliśmy na Twiterze
odwołanie koncertów.
Oczywiście fani nieźle się wkurzyli.
Nie, nie byliśmy najsławniejszym
zespołem na świecie. Nasz styl był zbyt
mroczny, surowy i głośny dla
przeciętnego odbiorcy. A jednak nie
mogliśmy narzekać na brak oddanych
wielbicieli. Bilety na nasze koncerty
sprzedawały się jak ciepłe bułeczki, a
nasze kawałki były ściągane w tempie,
które przyprawiało mnie o zawrót
głowy.
My graliśmy, a ludzie chcieli nas
słuchać.
Jednak teraz nawet to stało pod
znakiem zapytania.
Kiedy okazało się, że być może stanę
przed sądem oskarżony o napaść,
sponsor trasy koncertowej się wycofał,
a Anthony przekonał nas, żebyśmy tu
przyjechali. Na parterze znajdowało się
supernowoczesne studio nagrań, a
Anthony uznał, że to miejsce jest tak
daleko od Los Angeles, że nikt nas tu nie
rozpozna.
Kumple z zespołu wiedzieli, dlaczego
tu jesteśmy.
Austin nie wiedział.
Nie potrzebował kolejnych
zmartwień.
Anthony włożył marynarkę i poprawił
krawat.
– Posiedzicie tu przez parę tygodni.
Fitzgerald nie chce, żebyście się
pokazywali publicznie. Czekamy na
decyzję, czy w Mylton Records są
zainteresowani dalszą współpracą.
– Myślałem, że ich ucieszy kolejny
skandal – zadrwiłem.
Całe to zamieszanie dobrze wpływało
na nasz wizerunek. Tak właśnie
powiedział ten zachłanny skurwiel
Fitzgerald, kiedy podpisywaliśmy
kontrakt. Kiedy odkrył, że mam kartotekę
długą na dziesięć kilometrów – i nie
mam tu na myśli osiągnięć muzycznych –
aż cały się obślinił.
Anthony też pozwolił sobie na
sarkastyczny uśmieszek.
– Wiesz, jak to mówią, Baz… Dopóty
dzban wodę nosi. Nadepnąłeś na odcisk
szefom tego całego biznesu, więc
możesz się spodziewać konsekwencji.
Taaa, nadepnąłem. I jeśli będzie
trzeba, nadepnę znowu. Bez wahania.
Umiem zadbać o swój interes. A śmiecie
takie jak Jennings nie zasługują na to,
żeby chodzić po tej ziemi.
– Sam wiesz, że wokół zespołu już
nieraz było gorąco. Najpierw twój
ojciec, potem Mark… A teraz jeszcze to.
Próbowałem się nie wzdrygnąć na
wzmiankę o Marku, ale dźwięk jego
imienia zawsze uderzał we mnie jak
błyskawica. Zacisnąłem zęby, żeby nie
czuć bólu. Nie byłem w stanie o tym
mówić. Jeszcze nie. Rana była zbyt
świeża.
Zbyt, kurwa, świeża.
A po Julianie wiedziałem już, że taka
rana nigdy się nie goi.
Anthony spojrzał na mnie błagalnie,
jakby nie liczył specjalnie na to, że
wezmę pod uwagę jego prośbę.
– Ten jeden raz zrób dokładnie to, o
co cię proszę, Baz. Nie ruszaj się stąd i
udawaj, że dobrze się bawisz.
Tyle że w życiu gorzej się nie
bawiłem.
– Nigdy nie migam się przed gównem,
na które sam sobie zapracowałem.
– Masz rację, przyjacielu. Raczej
biegniesz mu prosto na spotkanie… skok
na główkę i pięści w ruch, bez namysłu.
Teraz musisz sobie to wszystko
przemyśleć i zacząć wreszcie nad sobą
panować. Na Boga, Baz, prawie
zatłukłeś na śmierć producenta
wykonawczego!
Podszedł bliżej i położył mi rękę na
ramieniu.
– Znam cię i wiem, że to wszystko cię
dobija. Zawsze stajesz w obronie
innych, ale teraz czas, żebyś się zajął
sobą. Bo stracisz wszystko, co dla
ciebie ważne. I nawet ja nie będę mógł
ci pomóc.
Poczułem w brzuchu sto ciasno
związanych węzłów i zrobiło mi się
niedobrze.
Anthony ścisnął mnie za ramię i
posłał mi nie do końca szczery uśmiech.
Starał się, jak mógł, poprawić mi humor.
– Po prostu udawaj, że to wakacje.
Trzymaj ptaka w spodniach, a pięści z
daleka od twarzy różnych dupków, a
wszystko będzie dobrze. Wracam do Los
Angeles i zajmę się tym całym
Jenningsem, obiecuję. Ale jeśli w
międzyczasie wpakujesz się w kolejne
kłopoty, może mi się nie udać.
Kłopoty.
Powstrzymałem prychnięcie.
Pakowanie się w kłopoty w każdym
miejscu, w którym się znalazłem, szło mi
naprawdę nieźle. Tutaj czy w LA,
nieważne.
Telefon Anthony’ego zawibrował.
– Mój samochód już czeka. – Włożył
telefon do kieszeni marynarki. – Muszę
jechać na lotnisko. Będę cię o
wszystkim informował.
Złapał teczkę i umieścił ją na walizce,
którą pociągnął przez wielkie, otwarte
pomieszczenie w stronę podwójnych
drzwi. Przystanął i odwrócił się, żeby
ostatni raz przemówić mi do rozumu.
– Jeśli nie chcesz tego zrobić dla
siebie, zrób to dla zespołu. Wiesz, że
stoją za tobą murem, Baz. Rozumieją,
dlaczego to zrobiłeś nawet lepiej niż ja.
Nikt z nich nie chce powtórki z Marka.
Nie jestem pewien, czy ktokolwiek z
was by to przeżył. A skoro Austin jest
twoim bratem, jest również ich bratem.
Poczułem się, jakbym dostał
solidnego kopa w żołądek. Stałem i w
milczeniu patrzyłem, jak Anthony
wychodzi. Na samą myśl o tym, że
mógłbym stracić Austina, ugięły się
pode mną nogi. Ten dzieciak był całym
moim życiem. Byłem za niego
odpowiedzialny.
Głęboko odetchnąłem i zmusiłem się,
żeby ruszyć z miejsca. Odwróciłem się i
powlokłem na górę kręconą klatką
schodową, by wskoczyć pod prysznic.
Kiedy pokonałem ostatni zakręt,
zamarłem. Na szczycie schodów
przycupnął Austin, trzymał w garści
swoje jasnobrązowe włosy i kołysał się
w przód i w tył z głową schowaną
między kolanami.
– Austin! – Przykucnąłem przy nim.
Właśnie skończył osiemnaście lat i
wyglądał, jakby cały składał się z
chudych nóg i patykowatego ciała.
Mieliśmy takie same szarozielone oczy,
a jego włosy były rozczochrane i tak
samo zwichrowane jak emocje, z
którymi zupełnie sobie nie radził. Był
dobrym chłopakiem, ale w jego sercu
kłębiło się tyle nienawiści do samego
siebie, że wcale o tym nie wiedział.
Kiedyś wziął na siebie moją winę, a
ja miałem zamiar nie spocząć, dopóki
mu tego nie uświadomię.
– Austin – powiedziałem ciszej,
próbując wyplątać z jego włosów jedną
z jego rąk. – Przestań.
Gwałtownie potrząsnął głową.
– To moja wina.
Chwyciłem go za głowę i zmusiłem,
żeby na mnie spojrzał.
– Nie. To nie twoja wina.
Oparłem czoło o jego czoło, błagając
w duchu, żeby choć raz mi uwierzył.
Mój głos był zachrypnięty i cichy.
– To nie twoja wina.
Redaktorzy serii Małgorzata Cebo-Foniok Ewa Turczyńska Korekta Agnieszka Deja Renata Kuk Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce © Ruediger Rau/Fotolia Tytuł oryginału
A Stone in the Sea Copyright © A.L. Jackson 2015 All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody właściciela praw autorskich. For the Polish edition Copyright © 2016 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5954-3
Warszawa 2016. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-954 Warszawa, ul. Królowej Marysieńki 58 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydania elektronicznego P.U. OPCJA juras@evbox.pl
Prolog Nabrałem do płuc gęstego, wilgotnego powietrza, a moje buty zagłębiły się w mokry nadmorski piasek. Wilgoć przylgnęła do ciemnego, bezkresnego nieba, a gęsta mgła osnuła wzburzoną taflę nocnego oceanu, spienioną masę piękna i okrucieństwa. Podniosłem twarz do gwiazd, które sięgały nieskończoności. Spojrzałem na ich
odwieczny firmament, jakby zbyt niski, a jednocześnie nieosiągalny. Czasem żałowałem, że nie mogę sięgnąć poprzez niego, żeby gdzieś po drugiej stronie odnaleźć to, co zostało stracone. Stałem tyłem do wielkiego domu na wzgórzu. Z okien padały promienie światła, jakby życie wyciągało swoje zaborcze palce w krainę cieni, szukając sposobu, by połączyć się z moją duszą. Przypływ też nadchodził pospiesznie, jakby chciał czym prędzej mnie dosięgnąć. Zamknąć w swoich ramionach i wciągnąć głęboko pod powierzchnię. Nieważne, nad jakim morzem czy oceanem spacerowałem.
On zawsze tam był. Czekał na mnie. Uniosłem ręce w powitalnym geście, bo tak naprawdę nigdy nie chciałem pozwolić mu odejść. Nie chciałem zapomnieć. Podmuchy wiatru uderzały w moją twarz, smak soli i morza pobudzał zmysły, a ja dokładnie pamiętałem, dlaczego tu jestem. Pamiętałem, co muszę ochronić, nawet jeśli przyszłoby mi za to zapłacić najwyższą cenę.
Rozdział 1 Sebastian Savannah. Pieprzona. Georgia. Jak to się stało, że do cholery tu wylądowałem? Oparłem dłoń o framugę wysokiego okna, wychodzącego na Ocean Atlantycki w domu na Tybee Island, na której właśnie byliśmy. W świetle dnia
ocean wydawał się spokojny i łagodny, fale niespiesznie dobijały do brzegu i powoli odpływały do morza. – Wszystko w porządku? – dobiegł mnie głos stojącego za mną Anthony’ego. Wszyscy pozostali smacznie sobie spali, ale ja nad ranem pogodziłem się z myślą, że nie zmrużę dziś oka i postanowiłem wstać. Anthony opierał się swobodnie o masywną wyspę na środku luksusowej kuchni. Zmarszczyłem czoło i skierowałem na niego wymowne spojrzenie, pełne niedowierzania i złości. Anthony Di Pietro. Agent zespołu Sunder i jeden z niewielu ludzi, których
naprawdę lubię. A jednak w tym momencie nawet jego obecność mnie wkurzała. Mogłem na nim całkowicie polegać, jeśli chodziło o trzy sprawy, dla mnie najważniejsze na świecie – zespół, kumple z zespołu i mój młodszy brat. – Nie, nie w porządku. Nic, kurwa, nie jest w porządku, Anthony. Czy oni w ogóle mają prawo tak ze mną postępować? Wzruszył ramionami i głęboko westchnął, z namysłem kręcąc głową. – Mogą zrobić, co tylko zechcą. Jesteś ich własnością, Baz. Stłumiłem gorzki śmiech. Przez całe życie robiłem wszystko, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że ma mnie na
własność. Muzyka dawała mi wolność. A potem jak gdyby nigdy nic wykonałem zgrabne salto i sprzedałem duszę diabłu. – W tym momencie nic nie jest pewne – mówił dalej. – To może być tylko kolejne ostrzeżenie, ale prawda jest taka, że i tobie, i mnie zaczyna brakować sznurków, za które moglibyśmy pociągnąć. Dobrze, że się zdecydowałeś na ten wyjazd. Odwróciłem się, przesuwając dłonią po twarzy. – Dalej nie ogarniam tego całego gówna. Poczucie winy plus skłonność do agresji, z którą się zmagam przez całe życie, to nie najlepsze połączenie. W efekcie wpakowałem się w kolejną
pieprzoną katastrofę. Tyle że tym razem konsekwencje mogły dosięgnąć nie tylko mnie. Ale co niby miałem zrobić? Pozwolić, żeby temu nadętemu skurwielowi wszystko uszło na sucho? W życiu! Wyzywająco podniosłem do góry podbródek. – Nie mam zamiaru przepraszać za to, co zrobiłem. Anthony to świetny gość. Około czterdziestu pięciu lat, trójka dzieci, które uwielbia, żona, którą uwielbia nawet bardziej. W tej branży nie ma wielu tak porządnych ludzi. Do diabła, w ogóle nie ma wielu takich ludzi! – Nie proszę cię o to. Myślisz, że nie
wiem, dlaczego do tego doszło? – zapytał współczującym głosem, a ja czułem, że ten facet naprawdę wszystko rozumie. Przechylił głowę na bok i zmrużył oczy, po czym oddał celny strzał: – Tylko czy na pewno chcesz, żeby dowiedział się o tym cały świat? Jakimś cudem udało mi się przełknąć gulę, która utkwiła mi w gardle. – Nie. Zaczął spacerować po pokoju, a stukot jego eleganckich butów niósł się echem po marmurowej posadzce. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby go zmusić do wycofania zarzutów. W międzyczasie wy powinniście skorzystać z chwili spokoju. Zajmijcie się muzyką, nagrajcie jakiś nowy
kawałek… Po to tu jesteście. Traktujcie ten czas jak urlop, a nie wygnanie. Spojrzałem na wysoki sufit i w zamyśleniu potarłem ręką podbródek, próbując wziąć się w garść. W porządku. Powiedzmy, że to po prostu jakiś zaciszny domek na uboczu. Że wcale się nie ukrywamy w nadmorskiej rezydencji Anthony’ego, podczas gdy powinniśmy być w drodze do Francji, gdzie miała się rozpocząć nasza europejska trasa koncertowa. Problemy z terminami. Tak wyjaśniliśmy na Twiterze odwołanie koncertów. Oczywiście fani nieźle się wkurzyli. Nie, nie byliśmy najsławniejszym zespołem na świecie. Nasz styl był zbyt
mroczny, surowy i głośny dla przeciętnego odbiorcy. A jednak nie mogliśmy narzekać na brak oddanych wielbicieli. Bilety na nasze koncerty sprzedawały się jak ciepłe bułeczki, a nasze kawałki były ściągane w tempie, które przyprawiało mnie o zawrót głowy. My graliśmy, a ludzie chcieli nas słuchać. Jednak teraz nawet to stało pod znakiem zapytania. Kiedy okazało się, że być może stanę przed sądem oskarżony o napaść, sponsor trasy koncertowej się wycofał, a Anthony przekonał nas, żebyśmy tu przyjechali. Na parterze znajdowało się supernowoczesne studio nagrań, a
Anthony uznał, że to miejsce jest tak daleko od Los Angeles, że nikt nas tu nie rozpozna. Kumple z zespołu wiedzieli, dlaczego tu jesteśmy. Austin nie wiedział. Nie potrzebował kolejnych zmartwień. Anthony włożył marynarkę i poprawił krawat. – Posiedzicie tu przez parę tygodni. Fitzgerald nie chce, żebyście się pokazywali publicznie. Czekamy na decyzję, czy w Mylton Records są zainteresowani dalszą współpracą. – Myślałem, że ich ucieszy kolejny skandal – zadrwiłem. Całe to zamieszanie dobrze wpływało
na nasz wizerunek. Tak właśnie powiedział ten zachłanny skurwiel Fitzgerald, kiedy podpisywaliśmy kontrakt. Kiedy odkrył, że mam kartotekę długą na dziesięć kilometrów – i nie mam tu na myśli osiągnięć muzycznych – aż cały się obślinił. Anthony też pozwolił sobie na sarkastyczny uśmieszek. – Wiesz, jak to mówią, Baz… Dopóty dzban wodę nosi. Nadepnąłeś na odcisk szefom tego całego biznesu, więc możesz się spodziewać konsekwencji. Taaa, nadepnąłem. I jeśli będzie trzeba, nadepnę znowu. Bez wahania. Umiem zadbać o swój interes. A śmiecie takie jak Jennings nie zasługują na to, żeby chodzić po tej ziemi.
– Sam wiesz, że wokół zespołu już nieraz było gorąco. Najpierw twój ojciec, potem Mark… A teraz jeszcze to. Próbowałem się nie wzdrygnąć na wzmiankę o Marku, ale dźwięk jego imienia zawsze uderzał we mnie jak błyskawica. Zacisnąłem zęby, żeby nie czuć bólu. Nie byłem w stanie o tym mówić. Jeszcze nie. Rana była zbyt świeża. Zbyt, kurwa, świeża. A po Julianie wiedziałem już, że taka rana nigdy się nie goi. Anthony spojrzał na mnie błagalnie, jakby nie liczył specjalnie na to, że wezmę pod uwagę jego prośbę. – Ten jeden raz zrób dokładnie to, o co cię proszę, Baz. Nie ruszaj się stąd i
udawaj, że dobrze się bawisz. Tyle że w życiu gorzej się nie bawiłem. – Nigdy nie migam się przed gównem, na które sam sobie zapracowałem. – Masz rację, przyjacielu. Raczej biegniesz mu prosto na spotkanie… skok na główkę i pięści w ruch, bez namysłu. Teraz musisz sobie to wszystko przemyśleć i zacząć wreszcie nad sobą panować. Na Boga, Baz, prawie zatłukłeś na śmierć producenta wykonawczego! Podszedł bliżej i położył mi rękę na ramieniu. – Znam cię i wiem, że to wszystko cię dobija. Zawsze stajesz w obronie innych, ale teraz czas, żebyś się zajął
sobą. Bo stracisz wszystko, co dla ciebie ważne. I nawet ja nie będę mógł ci pomóc. Poczułem w brzuchu sto ciasno związanych węzłów i zrobiło mi się niedobrze. Anthony ścisnął mnie za ramię i posłał mi nie do końca szczery uśmiech. Starał się, jak mógł, poprawić mi humor. – Po prostu udawaj, że to wakacje. Trzymaj ptaka w spodniach, a pięści z daleka od twarzy różnych dupków, a wszystko będzie dobrze. Wracam do Los Angeles i zajmę się tym całym Jenningsem, obiecuję. Ale jeśli w międzyczasie wpakujesz się w kolejne kłopoty, może mi się nie udać. Kłopoty.
Powstrzymałem prychnięcie. Pakowanie się w kłopoty w każdym miejscu, w którym się znalazłem, szło mi naprawdę nieźle. Tutaj czy w LA, nieważne. Telefon Anthony’ego zawibrował. – Mój samochód już czeka. – Włożył telefon do kieszeni marynarki. – Muszę jechać na lotnisko. Będę cię o wszystkim informował. Złapał teczkę i umieścił ją na walizce, którą pociągnął przez wielkie, otwarte pomieszczenie w stronę podwójnych drzwi. Przystanął i odwrócił się, żeby ostatni raz przemówić mi do rozumu. – Jeśli nie chcesz tego zrobić dla siebie, zrób to dla zespołu. Wiesz, że stoją za tobą murem, Baz. Rozumieją,
dlaczego to zrobiłeś nawet lepiej niż ja. Nikt z nich nie chce powtórki z Marka. Nie jestem pewien, czy ktokolwiek z was by to przeżył. A skoro Austin jest twoim bratem, jest również ich bratem. Poczułem się, jakbym dostał solidnego kopa w żołądek. Stałem i w milczeniu patrzyłem, jak Anthony wychodzi. Na samą myśl o tym, że mógłbym stracić Austina, ugięły się pode mną nogi. Ten dzieciak był całym moim życiem. Byłem za niego odpowiedzialny. Głęboko odetchnąłem i zmusiłem się, żeby ruszyć z miejsca. Odwróciłem się i powlokłem na górę kręconą klatką schodową, by wskoczyć pod prysznic. Kiedy pokonałem ostatni zakręt,
zamarłem. Na szczycie schodów przycupnął Austin, trzymał w garści swoje jasnobrązowe włosy i kołysał się w przód i w tył z głową schowaną między kolanami. – Austin! – Przykucnąłem przy nim. Właśnie skończył osiemnaście lat i wyglądał, jakby cały składał się z chudych nóg i patykowatego ciała. Mieliśmy takie same szarozielone oczy, a jego włosy były rozczochrane i tak samo zwichrowane jak emocje, z którymi zupełnie sobie nie radził. Był dobrym chłopakiem, ale w jego sercu kłębiło się tyle nienawiści do samego siebie, że wcale o tym nie wiedział. Kiedyś wziął na siebie moją winę, a ja miałem zamiar nie spocząć, dopóki
mu tego nie uświadomię. – Austin – powiedziałem ciszej, próbując wyplątać z jego włosów jedną z jego rąk. – Przestań. Gwałtownie potrząsnął głową. – To moja wina. Chwyciłem go za głowę i zmusiłem, żeby na mnie spojrzał. – Nie. To nie twoja wina. Oparłem czoło o jego czoło, błagając w duchu, żeby choć raz mi uwierzył. Mój głos był zachrypnięty i cichy. – To nie twoja wina.