agusia1608

  • Dokumenty222
  • Odsłony12 141
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów362.4 MB
  • Ilość pobrań8 728

Cussler Clive - 22. Strzała Posejdona

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Cussler Clive - 22. Strzała Posejdona.pdf

agusia1608 EBooki
Użytkownik agusia1608 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 297 stron)

Clive Cussler Dirk Cussler STRZAŁA POSEJDONA

PROLOG „BARBARIGO Październik 1943, Ocean Indyjski Światło księżyca połyskiwało na niespokojnym morzu jak smuga płonącej rtęci. Opalizujące fale przypominały pejzaż wodny Moneta wiszący w mrocznym pokoju. Blask księżyca odbijany przez srebrzystą pianę z powrotem ku niebu oświetlał chmury daleko na północy - obrzeże sztormu, który nawadniał żyzne wybrzeże Afryki Południowej odległe o jakieś pięćdziesiąt mil morskich. Porucznik Alberto Conti odwrócił twarz od wilgotnej bryzy i spojrzał na młodego marynarza, który stał obok niego na wachcie, na kiosku włoskiego okrętu podwodnego „Barbarigo”. - Romantyczny wieczór, prawda Catalano? Marynarz popatrzył na niego z lekkim zdziwieniem. - Pogoda jest całkiem przyjemna, jeśli to pan ma na myśli, panie poruczniku. - Był zmęczony jak reszta załogi, ale wciąż zachowywał sztywną postawę w obecności oficerów. Młodzieńcza nabożność, która w końcu zniknie, pomyślał Conti. - Nie - odparł. - Chodzi mi o księżyc. Założę się, że świeci dziś i nad Neapolem i odbija się w bruku ulic. Nie zdziwiłbym się, gdyby jakiś przystojny oficer Wehrmachtu przechadzał się w tej chwili z twoją narzeczoną po Piazza del Plebiscito. Młody marynarz splunął za burtę i odwrócił się do oficera z płonącymi oczami. - Moja Lisetta prędzej by skoczyła z mostu Gaiola, niż zadała się z jakąś niemiecką świnią. Nie boję się o nią. Kiedy mnie nie ma, nosi pałkę w torebce, i wie, jak jej użyć. Conti zarechotał. - Może gdybyśmy uzbroili wszystkie nasze kobiety, Niemcy ani alianci nie odważyliby się postawić stopy na naszej ziemi. Catalano był na morzu od tygodni, a z dala od ojczyzny od miesięcy, uznał więc tę uwagę za mało zabawną. Zlustrował horyzont i wskazał głową ciemny odsłonięty dziób ich okrętu podwodnego przecinający fale. - Panie poruczniku, dlaczego transportujemy ładunek dla Niemców, zamiast atakować statki handlowe? W końcu „Barbarigo” to okręt wojenny. - Obawiam się, że wszyscy jesteśmy teraz marionetkami Fiihrera - odparł Conti,

kręcąc głową. Jak większość jego rodaków nie miał pojęcia, że decydenci w Rzymie po odsunięciu Mussoliniego od władzy ogłoszą zawieszenie broni z aliantami. - I pomyśleć, że w trzydziestym dziewiątym mieliśmy większą flotę podwodną niż Niemcy, a teraz wykonujemy rozkazy Kriegsmarine - dodał. - Nie tak łatwo wytłumaczyć czasami pewne rzeczy. - To wydaje się nie w porządku. Conti popatrzył na duży pokład dziobowy okrętu podwodnego. - Domyślam się, że „Barbarigo” jest za wielki i zbyt powolny, żeby włączyć go do najnowszych uzbrojonych konwojów, więc jesteśmy teraz tylko frachtowcem. Przynajmniej możemy powiedzieć, że nasz okręt zdążył już okryć się chwałą. Zwodowany w 1938 roku „Barbarigo” zatopił pół tuzina alianckich statków na Atlantyku w pierwszym okresie wojny. Miał wyporność ponad tysiąca ton i był dużo większy od budzących grozę U-Bootów typu VII z niemieckich „wilczych stad”. Ale gdy niemieckie straty w statkach nawodnych zaczęły rosnąć, admirał Dónitz zasugerował przerobienie kilku dużych włoskich sommergibili na transportowce. Pozbawiony torped, działa pokładowego, a nawet jednej z toalet, „Barbarigo” został wysłany do Singapuru z dostawą rtęci, stali i działek kaliber 20 mm dla Japończyków. - Nasz ładunek powrotny uznano za decydujący dla działań wojennych. Ktoś musi robić za muła, jak przypuszczam - ciągnął Conti. Ale w duchu złościła go służba transportowa. Jak każdy podwodniak miał w sobie coś z myśliwego i tęsknił za tropieniem wroga. Teraz spotkanie z przeciwnikiem oznaczałoby śmierć załogi „Barbarigo”. Ogołocony z uzbrojenia i wlokący się z prędkością dwunastu węzłów, okręt podwodny był po prostu łatwym celem a nie zagrożeniem. Kiedy grzywacz rozbił się o dziób, Conti zerknął na fosforyzującą tarczę zegarka. - Niecała godzina do wschodu słońca. Nie padł żaden rozkaz, ale Catalano uniósł lornetkę i zlustrował horyzont w poszukiwaniu innych jednostek pływających. Porucznik zrobił to samo - z uwagą przyglądał się morzu i niebu. Wrócił myślami do Casorii, miasteczka na północ od Neapolu, gdzie czekali na niego żona i synek. Za ich skromnym wiejskim domem rozciągała się winnica i Conti nagle zatęsknił za leniwymi letnimi popołudniami, kiedy gonił chłopca wśród winorośli. I wtedy to usłyszał. Przez warkot dwóch dieslowskich silników okrętu podwodnego złowił uchem inny odgłos, jakieś wysokie buczenie. Wyprostował się, nie tracąc czasu na ustalanie pozycji. - Zamknąć właz! - krzyknął.

Natychmiast zbiegł po wewnętrznej drabince. Alarm zanurzeniowy zabrzmiał chwilę później i załoga rzuciła się do stanowisk. W maszynowni włączono wielkie sprzęgło, diesle stanęły i zasilane z akumulatorów silniki elektryczne przejęły napęd. Woda morska zaczęła się przelewać przez pokład dziobowy, gdy Catalano uszczelniał właz do kiosku, a potem opuszczał się do sterowni. W normalnych warunkach dobrze wyszkolona załoga zanurzyłaby okręt podwodny w niespełna minutę. Ale ze względu na przeładowanie włoski okręt niewiele mógł zrobić szybko. Koszmarnie wolno zniknął w końcu pod powierzchnią po prawie dwóch minutach od chwili, w której Conti wykrył zbliżający się samolot. Buty Catalano uderzały o stalową drabinkę, gdy schodził prędko do sterowni. Odwrócił się i skierował ku dziobowi na stanowisko zanurzeniowe. Klekot diesli ucichł, kiedy okręt przeszedł na napęd elektryczny. Załoga też zachowywała ciszę, rozmawiając szeptem. De Julio, kapitan „Barbarigo”, mężczyzna o okrągłej twarzy, przecierał zaspane oczy i pytał Contiego, czy ich zauważono. - Nie wiem. Nie dostrzegłem samolotu. Ale księżyc świeci i morze jest spokojne. Na pewno jesteśmy widoczni. - Wkrótce się dowiemy. Kapitan podszedł do stanowiska sternika i spojrzał na głębokościomierz. - Zejdź na dwadzieścia metrów, a potem ster prawo na burt. Sternik skinął głową, gdy powtarzał rozkaz, i patrzył na wskaźniki przed sobą, kiedy ściskał mocniej duże metalowe koło sterowe. W sterowni zapanowało milczenie, mężczyźni czekali na swój los. Trzysta metrów nad nimi ociężała brytyjska łódź latająca PBY Catalina zrzuciła dwa ładunki głębinowe, które opadły ku morzu niczym wirujące bąki. Samolot nie miał jeszcze radaru; to strzelec ogonowy maszyny RAFu dostrzegł mleczny kilwater „Barbarigo” na lekko rozfalowanej powierzchni morza. Podekscytowany odkryciem, przycisnął nos do akrylowej szyby i obserwował szeroko otwartymi oczami, jak bomby lądują w morzu. Chwilę potem dwa niewielkie gejzery wody wystrzeliły w powietrze. - Chyba trochę za późno - stwierdził drugi pilot. - Chyba tak. - Pilot, wysoki londyńczyk z przyciętym wąsikiem, przechylił catalinę w ciasnym skręcie z takim podnieceniem, jakby nalewał filiżankę herbaty. Zrzucili ładunki na chybił trafił, kiedy okręt podwodny zniknął im już z oczu, choć jego kilwater pozostał jeszcze na powierzchni. Samolot musiał atakować szybko. Lotnicze bomby głębinowe były ustawione na eksplozje zaledwie siedem i pół metra pod wodą. Mając dość czasu, okręt podwodny zszedłby łatwo poza ich zasięg.

Pilot zrobił drugie podejście według boi sygnalizacyjnej, którą zrzucili przed pierwszym atakiem. Śledząc resztki znikającego kilwateru okrętu podwodnego, ocenił jego prawdopodobną trasę, przyspieszył i minął boję. - Lecę nad nim - powiedział do bombardiera. - Wal, jak złapiesz cel. Bombardier wycelował w okręt podwodny, przestawił przełącznik i zwolnił drugą parę ładunków głębinowych spod skrzydeł cataliny. - Bomby poszły. Tym razem w porę, kapitanie. - Spróbujmy jeszcze raz na dokładkę, a potem postaramy się wywołać jakiś okręt nawodny w okolicy - odrzekł pilot, przechylając maszynę w skręcie. Dwa wybuchy zatrzęsły grodziami „Barbarigo”. Lampy zamigotały, kadłub zaskrzypiał, ale woda nie wdarła się do środka. Przez chwilę ogłuszający huk eksplozji wydawał się najgorszym skutkiem ataku, dźwięcząc załodze w uszach jak dzwony Bazyliki św. Piotra w Rzymie. Ale potem przez dzwonienie przedarł się metaliczny odgłos, dochodzący z rufy, a następnie przeraźliwy zgrzyt. Kapitan wyczuł lekką zmianę w trymie okrętu. - Meldować o uszkodzeniach na dziobie i rufie - krzyknął. - Na jakiej głębokości jesteśmy? - Dwunastu metrów, panie kapitanie - odparł sternik. Nikt więcej się nie odezwał. Kakofonia syków i trzasków wypełniała sterownię, gdy okręt schodził niżej. I wtedy odgłos, którego prawie nie usłyszeli, podrażnił im uszy - plusk i huk dwóch bomb głębinowych wybuchających wzdłuż zanurzonego okrętu. Catalina zrzuciła je daleko od swojego ostatniego przelotu, jej pilot wybrał północ, podczas gdy „Barbarigo” skręcił na południe. Ostatnie przytłumione eksplozje ledwo dosięgły okrętu, kiedy zanurzał się poniżej zasięgu ładunków głębinowych. Wszyscy odetchnęli, gdy zdali sobie sprawę, że na razie są bezpieczni. Obawiali się teraz jedynie tego, że jakiś aliancki okręt nawodny może zostać wezwany, by ponowić atak. Krzyk sternika poraził wszystkich. - Panie kapitanie, chyba tracimy prędkość! De Julio podszedł do marynarza i przyjrzał się uważnie wskaźnikom. Sternik zmarszczył czoło. - Silniki elektryczne są sprawne, ale nie widzę, żeby wał napędowy się obracał. - Niech Sala natychmiast zamelduje się u mnie. - Tak jest, panie kapitanie. - Marynarz przy peryskopie odwrócił się, żeby pobiec po głównego mechanika. Zdążył zrobić ledwie dwa kroki, gdy inżynier ukazał się w przejściu

rufowym. Przysadzisty główny mechanik Eduardo Sala poruszał się jak buldożer, parł naprzód pewnym krokiem. Podszedł do kapitana i spojrzał na niego groźnymi czarnymi oczami. - Jak sytuacja? - spytał kapitan. - Kadłub jest cały, panie kapitanie. Mamy duży przeciek na głównym uszczelnieniu wału i próbujemy go zlikwidować. Mamy rannego, mechanika Parmę. Upadł i złamał rękę w nadgarstku podczas ataku. - W porządku. Co z napędem? Silniki elektryczne działają? - Nie, wyłączyłem je. - Oszalałeś, Sala? Atakują nas, a ty wyłączasz napęd? Sala popatrzył na kapitana z pogardą. - Już go nie mamy - odparł spokojnie. - O czym ty mówisz? - De Julio zastanawiał się, o co chodzi inżynierowi. - O śrubie - wyjaśnił Sala. - Łopata została zgięta albo odkształcona. Zawadziła o kadłub i odpadła. - Jedna z łopat? - spytał De Julio. - Nie... cała śruba. Słowa Sali zabrzmiały jak wyrok. Bez swojej jedynej śruby „Barbarigo” będzie miotany po morzu niczym korek. Jego macierzysty port w Bordeaux wydał się nagle równie odległy jak Księżyc. - Co możemy zrobić? - zapytał kapitan. Inżynier pokręcił głową. - Nic, tylko się modlić - odrzekł cicho. - Modlić się o łaskę morza.

CZĘŚĆ I STRZAŁA POSEJDONA ROZDZIAŁ 1 Czerwiec 2014, pustynia Mohave, Kalifornia To mit, stwierdził mężczyzna, gadanie starych bab. Nie raz słyszał, że na pustyni gorący dzień ustępuje miejsca zimnej nocy. Ale tu w południowej Kalifornii w czerwcu mógł się przekonać, że to nieprawda. Pod pachami miał dwie wielkie mokre plamy na cienkim czarnym swetrze. Pot zbierał się też u dołu pleców. Temperatura wciąż wynosiła co najmniej trzydzieści dwa stopnie Celsjusza. Zerknął na zegarek, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście jest druga nad ranem. Upał nie obezwładniał go zupełnie. Urodził się w Ameryce Środkowej, gdzie w dżunglach przez całe życie walczył jako partyzant. Ale pustynia była dla niego nowością. Po prostu nie spodziewał się takiego gorąca w nocy. Spojrzał przez zakurzoną okolicę na skupisko latarń ulicznych. Wyznaczały wjazd do wielkiej kopalni odkrywkowej leżącej na wzgórzach przed nim. - Eduardo powinien być już prawie na miejscu, naprzeciwko wartowni - powiedział do brodatego towarzysza, który leżał w pobliskim piaszczystym zagłębieniu. Mężczyzna był ubrany na czarno, tak jak on, od wojskowych butów do cienkiej wełnianej czapki naciągniętej nisko na czoło. Pot lśnił na jego twarzy, gdy popijał wodę z butelki. - Mógłby się pospieszyć. Tu są grzechotniki. Kompan uśmiechnął się szeroko w ciemności. - Juan, to byłby najmniejszy z naszych problemów. Chwilę później z radia przy jego pasie dobiegły dwa trzeszczące sygnały. - To on. Ruszamy. Wstali i włożyli lekkie plecaki. Światła z budynków kopalni rozproszone na zboczu

wzgórza przed nimi rzucały blady blask na pustynię. Pokonali niewielką odległość do siatkowego ogrodzenia wokół kompleksu. Wyższy mężczyzna przyklęknął i wyjął z plecaka nożyce do cięcia drutu. - Pablo, chyba możemy wejść bez tego - szepnął towarzysz i wskazał koryto zalewowe pod ogrodzeniem. Piasek pośrodku wyschłego strumienia był miękki i mężczyzna łatwo odgarnął go na bok nogą. Pablo pomógł kompanowi i wkrótce wykopali mały dół pod ogrodzeniem. Przepchnęli plecaki i szybko przecisnęli się na drugą stronę. Dudnienie i odgłosy maszyn z pracującej całą dobę kopalni odkrywkowej wypełniały powietrze. Dwaj mężczyźni trzymali się z daleka od wartowni na prawo od nich. Wspinali się na łagodne zbocze prowadzące do odkrywki. Po dziesięciu minutach dotarli do starych budynków połączonych dużymi przenośnikami taśmowymi. Ładowarka łyżkowa na przeciwległym końcu wrzucała sterty rudy na jedną z przesuwających się taśm, która transportowała urobek do leja samowyładowczego na palach. Mężczyźni ruszyli w stronę drugiego skupiska budynków wyżej na wzgórzu. Wyrobisko zagrodziło im drogę i zmusiło do przecięcia terenu, gdzie kruszono i mielono rudę. Ukrywając się w cieniu, przebiegli obrzeżem, a potem wzdłuż tylnej ściany dużego magazynu. Na otwartej przestrzeni między budynkami minęli szybko wpuszczony częściowo w ziemię bunkier na lewo od nich. Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie w budynku na wprost. Mężczyźni rozdzielili się. Juan dał nura w bok i przywarował za bunkrem. Pablo puścił się sprintem przed siebie ku bocznej ścianie budynku. Nie zdążył tam dobiec. Snop jasnożółtego światła rozbłysnął i go oślepił. - Stój, bo pożałujesz, że zrobiłeś następny krok - rozległ się gruby, groźny głos. Pablo przystanął. Kiedy się zatrzymywał, wyciągnął zręcznie minipistolet samopowtarzalny zza paska na lewym biodrze i ukrył broń w dłoni w rękawicy. Strażnik miał sporą nadwagę. Ruszył wolno ku intruzowi, świecąc mu latarką w oczy. Zobaczył dobrze zbudowanego mężczyznę, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Gładka i jędrna skóra koloru kawy kontrastowała z czarnymi oczami płonącymi nienawiścią. Jaśniejsza blizna przecinała podbródek i lewą szczękę - pamiątka po walce na noże dawno temu. Ochroniarz dostrzegł dość, by zrozumieć, że to nieprzypadkowa wizyta. Zatrzymał się w bezpiecznej odległości, ściskając kurczowo magnum.357. - Łapy na głowę i gadaj, gdzie twój kumpel. Dudnienie pobliskiego przenośnika taśmowego zagłuszyło kroki Juana, gdy wystartował sprintem zza bunkra i zatopił nóż w

nerce strażnika. Na twarzy zaatakowanego odmalował się szok, a potem całe jego ciało stężało. Strzelił jeszcze, ale niecelnie, i pocisk przeleciał z gwizdem wysoko nad głową Pabla. Strażnik runął na ziemię, wzbijając tuman kurzu. Pablo wysunął broń przed siebie i czekał na innych ochroniarzy, ale nikt się nie zjawił. Strzał utonął w hałasie przenośników taśmowych i kruszarki. Szybki kontakt radiowy z Eduardo potwierdził, że przy bramie frontowej nic się nie dzieje. Nikt w kompleksie nie zdawał sobie sprawy z ich obecności. Juan wytarł nóż o koszulę martwego mężczyzny. - Jak on nas wypatrzył? Pablo zerknął w stronę bunkra. Po raz pierwszy zauważył czerwono-białą tablicę z napisem: „Uwaga! Materiały wybuchowe”. - Musiał pilnować tamtego bunkra. Pech, zaklął pod nosem. Bunkra nie było na planie. Teraz cała akcja mogła się nie udać. - Wysadzimy go w powietrze? - zapytał Juan. Kazano im sparaliżować obiekt, ale tak, żeby to wyglądało na wypadek. Nagle zadanie okazało się trudniejsze, niż sądzili. Materiały wybuchowe w bunkrze mogły się przydać, ale stał zbyt daleko od ich celu. - Niech będzie. - Zostawimy strażnika tutaj? - spytał Juan. Pablo pokręcił głową. Odpiął trupowi kaburę i ściągnął mu buty. Przeszukał kieszenie i wyjął portfel i pół paczki papierosów. Wepchnął to wraz z magnum.357 do swojego plecaka. Kałuża krwi rosła u jego stóp. Zasypał ją piaskiem i chwycił strażnika za ramię. Juan złapał za drugie i powlekli ciało w ciemność. Trzydzieści metrów dalej natrafili na podwyższony przenośnik taśmowy, który transportował bryły rudy wielkości melonów. Dźwignęli z wysiłkiem ciało strażnika na ruchomą taśmę. Pablo obserwował, jak martwy mężczyzna sunie w górę i wpada do wielkiego metalowego leja samowyładowczego. Ruda, mieszanina węglanowo-fluorkowa znana jako bastnazyt, przeszła już wstępne rozkruszanie i sortowanie. Ciało strażnika zostało poddane drugiemu etapowi rozdrabniania, tym razem na kawałki wielkości piłek bejsbolowych. W trzeciej fazie miażdżenia powstawał z nich drobny żwir. Gdyby ktoś obejrzał uważnie szorstki brązowy proszek gromadzony za ostatnim przenośnikiem taśmowym, dostrzegłby dziwny czerwony odcień. Kruszenie i mielenie były ważne, ale miały mniejsze znaczenie niż proces odbywający

się w drugim kompleksie, wyżej na wzgórzu. Pablo popatrzył na światła kilku budynków w oddali, gdzie zmieloną rudę płukano i sortowano. Żadnych pojazdów w ruchu. Mężczyźni ruszyli szybko w tamtą stronę. Musieli okrążyć odkrywkę od wschodu. Na widok nadjeżdżającej wywrotki wskoczyli do przepustu. Chwilę potem Eduardo ostrzegł ich, że strażnik patroluje teren pikapem. Dali nura za stertę odpadów i leżeli nieruchomo prawie dwadzieścia minut, dopóki samochód nie wrócił do bramy frontowej. Poszli w stronę dwóch największych budynków w górnym kompleksie, potem skręcili w prawo i dotarli do małego baraku z wysokim zbiornikiem propanu przed nim. Juan wziął nożyce do drutu i przeciął siatkę. Pablo wśliznął się do środka, obszedł dookoła zbiornik i przyklęknął przy zaworze. Wyjął z plecaka mały ładunek plastycznego materiału wybuchowego, połączył go z zapalnikiem i umieścił pod zaworem. Ustawił cyfrowy zegar sterujący na dwadzieścia minut, włączył go i wycofał się za ogrodzenie. Rozrzucił w pobliżu buty, broń i kaburę zabitego strażnika. Dodał portfel, wciąż z gotówką, i paczkę papierosów. Strzelał w ciemno. Tylko pobieżne dochodzenie mogło wskazać strażnika jako winnego przypadkowego podpalenia przeciekającego zbiornika i ofiarę wybuchu. Mężczyźni pobiegli do następnego budynku, wielkiej metalowej hali z tuzinami kadzi wypełnionych roztworami płuczącymi. Grupka robotników na nocnej zmianie monitorowała urządzenia. Dwaj intruzi nie spróbowali wejść do środka. Zamiast tego wybrali za cel duży skład chemikaliów przy jednej ze ścian. W niecałą minutę Pablo przymocował drugi ładunek plastiku z zapalnikiem do palety z beczkami oznaczonymi jako „kwas siarkowy” i czmychnął w ciemność. Do następnego budynku sto metrów dalej dotarli, nie spiesząc się, mimo że zegary odliczały już czas. Z tyłu hali Pablo znalazł główny zawór wody. Patrzył na zegarek i tuż przed eksplozjami zamknął zawór i odciął wodę w budynku. Kilka sekund później zbiornik propanu wyleciał w powietrze. Huk rozniósł się po pobliskich wzgórzach. Niebieski blask zmienił noc w dzień. Szczyt zbiornika wystrzelił pod niebo jak rakieta Atlas i wylądował w pobliskiej odkrywce w kuli ognia. Płonące odłamki poszybowały we wszystkich kierunkach, siekąc budynki, samochody i sprzęt w promieniu stu metrów od zbiornika. Szczątki jeszcze opadały, gdy druga eksplozja wrzuciła stos beczek z kwasem siarkowym do pierwszej hali. Robotnicy uciekali z krzykiem na dwór. Odłamki rozrywały

kadzie do płukania rudy i toksyczne chemikalia wylewały się na podłogę. Dym buchał z otwartych drzwi, gdy ludzie wypadali na zewnątrz. Juan i Pablo leżeli w rowie tuż przy drugim budynku. Uchylali się przed spadającymi szczątkami i obserwowali pobliskie drzwi. Wybuchy zaalarmowały robotników. Kilku wyjrzało na dwór. Widząc dym i płomienie wydobywające się z pierwszej hali, zawołali kolegów wewnątrz i popędzili na pomoc. Pablo doliczył się sześciu wybiegających z budynku mężczyzn, zanim wstał i ruszył do drzwi. - Zostań i osłaniaj mnie. Kiedy sięgał do klamki, ktoś nacisnął ją z drugiej strony. Odskoczył, gdy kobieta w fartuchu laboratoryjnym wypadła na dwór. Wpatrywała się w pobliski pożar i nie zauważyła Pabla za drzwiami, kiedy zdenerwowana goniła kolegów. Pablo wśliznął się za próg i znalazł w jasno oświetlonej przestrzeni wypełnionej tuzinami zbiorników ekstrakcyjnych. Odwrócił się w lewo i poszedł na koniec hali, gdzie wielkie rezerwuary zajmowały całą ścianę. Przyjrzał się napisom i wybrał zbiornik z naftą. Wyszarpnął wąż z podstawy i otworzył mosiężny zawór spustowy. Strumień płynu chlusnął na podłogę i wypełnił pomieszczenie odorem. Mężczyzna ściągnął fartuchy laboratoryjne z wieszaka i pozatykał nimi wszystkie odpływy w budynku. Rzadki płyn szybko rozlewał się po betonowej podłodze. Podpalacz wrócił do drzwi i wyjął zapalniczkę z kieszeni. Gdy nafta dopłynęła do jego stóp, schylił się, zapalił ją i wyskoczył z hali. Nafta ma niską lotność i wysoką temperaturę zapłonu - nie wybuchła, tylko zajęła się ogniem. Zadziałały czujniki przeciwpożarowe i tryskacze włączyły się na suficie, ale zaraz zabrakło wody. Nietłumiony ogień się rozprzestrzeniał. Pablo nie oglądał się za siebie, kiedy pędził do swojego kompana w rowie. Juan spojrzał w górę i pokręcił głową. - Eduardo dał znać, że jadą tu strażnicy z wartowni przy bramie frontowej. Syreny i alarmy wyły na całym terenie, ale jeszcze nie zauważono dymu nad sąsiednim budynkiem. O trzeciej nad ranem nikt w kompleksie nie był przygotowany do gaszenia kilku pożarów jednocześnie, a strażacy mieli do przejechania pięćdziesiąt kilometrów z pobliskiego miasta. Pablo nie tracił czasu na obserwowanie pożogi. Dał znak towarzyszowi i pobiegł na wschód. Juan musiał się uwijać, żeby za nim nadążyć. Przecięli drogę gruntową prowadzącą do bramy frontowej tuż przed tym, jak pojawił się jakiś pojazd. Teren za drogą przechodził w pofałdowaną pustynię. Padli na ziemię, gdy nadjechał pierwszy samochód ochrony obiektu.

Następne ogrodzenie wyrosło niedaleko przed nimi. Wycięli w nim tylko taką dziurę, żeby jeden się zmieścił pod spodem, kiedy drugi będzie ciągnął siatkę do góry. Po czterdziestu minutach marszu dotarli do głównej szosy oddalonej o trzy kilometry. Wypili w tym czasie cały zapas butelkowanej wody. Skierowali się wzdłuż szosy na wschód i wkrótce zobaczyli czarnego czterodrzwiowego pikapa zaparkowanego w ukryciu blisko przepustu. Eduardo siedział za kierownicą w znoszonej koszulce polo i ćmił papierosa. Dwaj mężczyźni zrzucili plecaki, ściągnęli czarne czapki i swetry, po czym włożyli T-shirty i bejsbolówki. - Gratulacje - powiedział Eduardo. - Wygląda na to, że wam się udało. Pablo po raz pierwszy obejrzał się na kopalnię. Kłęby dymu wisiały nad kompleksem, oświetlane przez pomarańczowe płomienie strzelające w górę w kilku miejscach. Sprzęt gaśniczy w kopalni nie wystarczał do stłumienia ognia. Wszystko wskazywało na to, że piekło wciąż się rozprzestrzenia. Pablo pozwolił sobie na półuśmiech. Poza pojawieniem się strażnika wszystko poszło zgodnie z planem. Dwie główne hale ekstrakcyjne, serce obiektu, zamienią się wkrótce w zgliszcza. Bez możliwości przerobu rudy cała operacja stanie co najmniej na rok, może na dwa lata. I - jeśli dopisze im szczęście - wszystko może zostać uznane za nieszczęśliwy wypadek. Juan powiódł wzrokiem za spojrzeniem kompana i popatrzył z satysfakcją na pożar. - Jakbyśmy podpalili cały stan. Odległy ogień odbił się w oczach wysokiego mężczyzny, kiedy się odwracał do Juana. - Nie, przyjacielu - zaprzeczył z szelmowskim uśmiechem. - Podpaliliśmy cały świat. ROZDZIAŁ 2 Pot spływał prezydentowi po szyi i wsiąkał w kołnierzyk białej koszuli. Słupek rtęci sięgał trzydziestej ósmej kreski, nietypowo dla czerwca w Connecticut. Lekka bryza od cieśniny Block Island nie łagodziła duchoty i w rzecznej stoczni panował upał jak w cieplarni. W wielkiej zielonej hali, nazywanej budynkiem 260, klimatyzacja toczyła przegraną bitwę z popołudniowym skwarem. Electric Boat Corporation zaczęła produkować morskie silniki dieslowskie w 1910 roku nad rzeką Thames, ale ostatecznie to konstruowanie okrętów podwodnych stało się

źródłem utrzymania firmy. Stocznia w Groton dostarczyła pierwszy z nich Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych w 1934 roku i od tamtej pory buduje wszystkie główne typy amerykańskich podwodnych jednostek pływających. W zielonym budynku stał prawie ukończony imponujący kadłub „North Dakoty”, najnowszego myśliwskiego okrętu podwodnego klasy Virginia. Prezydent zszedł ciężko po schodach z rusztowania wokół kiosku „North Dakoty”. Stanął na betonowej podłodze i stęknął. Był słusznej postury i nie cierpiał ciasnych pomieszczeń. Dziękował Bogu, że zwiedzanie wnętrza się skończyło. Przynajmniej było chłodniej niż w środku okrętu podwodnego. W dobie kryzysu gospodarczego i kolejnego impasu w Kongresie wizyta w stoczni wydawała się ostatnim z priorytetów, ale prezydent obiecał sekretarzowi Marynarki Wojennej, że przyjedzie podnieść morale pracowników stoczni. Kiedy towarzysząca mu grupka ruszyła za nim, zamaskował irytację, udając podziw dla wymiarów okrętu. - Zdumiewające osiągnięcie techniczne. - W istocie, panie prezydencie - odrzekł blondyn w garniturze na miarę. Mężczyzna nie odstępował głowy państwa, jakby przywiązany sznurkiem. - Robi wrażenie. - Zastępca szefa sztabu Białego Domu Tom Cerny specjalizował się w sprawach obronnych na Kapitolu, zanim dołączył do administracji. - Ten okręt jest trochę dłuższy od jednostek klasy Seawolf, ale wręcz maleńki w porównaniu z Tridentem - wyjaśnił przewodnik, wesoły dyrektor techniczny Electric Boat. - Większość ludzi woduje takie okręty w wodzie, gdzie dwie trzecie kadłuba są ukryte pod powierzchnią. Prezydent skinął głową. Spoczywający na wielkich blokach podporowych, kadłub o długości stu piętnastu metrów górował nad nimi jak wieża. - Będzie wspaniałym dodatkiem do naszej floty. Dziękuję, że mogłem obejrzeć go z bliska. Admirał Winters, mężczyzna o kamiennej twarzy, wystąpił naprzód. - Panie prezydencie, cieszymy się, że mogliśmy panu pokazać „North Dakota”, ale nie dlatego zaprosiliśmy pana tutaj. Prezydent zdjął biały kask ochronny, wręczył go admirałowi i otarł pot z czoła. - Jeśli dostanę coś zimnego do picia i znajdziemy jakieś klimatyzowane miejsce, niech pan prowadzi. Ruszyli przez budynek do małych drzwi strzeżonych przez umundurowanego ochroniarza. Nie były zaryglowane. Członkowie prezydenckiej grupy weszli jeden za drugim,

ich twarze rejestrowała kamera wideo w górze. Admirał włączył oświetlenie pod sufitem. Wąskie pomieszczenie miało prawie sto dwadzieścia metrów długości. Prezydent zobaczył następny okręt podwodny, prawie gotowy, ale niepodobny do żadnego, jaki dotąd widział. Mniej więcej dwa razy mniejsza od „North Dakota” jednostka wyglądała zupełnie inaczej. Miała niezbyt szeroki czarny kadłub, który zwężał się ostro na dziobie. Niski, jajowaty kiosk ledwo wystawał ponad pokład. Dwie duże opływowe obudowy znajdowały się blisko rufy, przywodzącej na myśl ogon delfina. Ale najbardziej niezwykłe były dwa wysuwane stateczniki w kształcie trójkątnych skrzydeł ciągnące się po obu stronach okrętu. Cztery duże cylindry wisiały pod jego dnem. Konstrukcja przypominała ogromną mantę, którą prezydent widział podczas wędkowania u wybrzeży Kalifornii Dolnej. - Co to jest, na Boga? - zapytał. - Nie wiedziałem, że budujemy cokolwiek innego niż okręty klasy Virginia. - To „Sea Arrow”, panie prezydencie - odrzekł admirał. - Prototypowa platforma udoskonalana w ramach tajnego programu badawczo-rozwojowego w celu testowania wysoko zaawansowanych technologii. - Dlaczego prezydent nie został poinformowany o tym programie? - Cerny zwrócił się do admirała. - Chciałbym wiedzieć, z czego to było finansowane. Admirał popatrzył na niego z sympatią głodnego pitbula. - Z funduszy Agencji Zaawansowanych Badawczych Projektów Obronnych i Biura Badawczego Marynarki Wojennej. I właśnie o tym informujemy. Prezydent zignorował ich i poszedł wzdłuż okrętu, przyglądając się dziwnym wypustom wzdłuż kadłuba. Obejrzał koncentryczny krąg małych rur wystających z dziobu, potem skierował się ku rufie i zauważył brak śrub. Spojrzał pytająco na Wintersa. - W porządku, admirale, wzbudził pan moją ciekawość. Niech pan mi opowie o „Sea Arrow”. - Panie prezydencie, oddam głos Joemu Ebersonowi, szefowi projektu. Poznał pan już Joego. Jest dyrektorem działu techniki platform morskich DARPA. Brodaty mężczyzna o bystrym spojrzeniu wyszedł na czoło grupy. Mówił wyważonym tonem z lekkim śladem akcentu z Tennessee. - Panie prezydencie, „Sea Arrow” był, a raczej jest, budowany jako wielogeneracyjny skok w technice podwodnej. Pominęliśmy normalny proces rozwojowy uzyskany poprzez włączanie szeregu nowatorskich technologii i zaawansowanych teorii bezpośrednio do

konstrukcji. Zaczęliśmy od zaplanowanego zakresu cech technicznych, które były w fazie czystych koncepcji. Z przyjemnością melduję, że dzięki wysiłkom wielu rodzimych niezależnych zespołów konstruktorskich jesteśmy bardzo bliscy zwodowania najbardziej zaawansowanego myśliwskiego okrętu podwodnego w historii. Prezydent skinął głową. - Więc niech pan mi opowie o tych wszystkich dziwnych wypustach. Jednostka wygląda jak jakieś latające stworzenie z epoki jurajskiej. - Zacznijmy od rufy. Zauważy pan brak śruby. - Eberson wskazał zaokrąglone obudowy. - Stąd te dwie zewnętrzne komory. „Sea Arrow” będzie napędzany bez wału. W „North Dakota”, jak pan widział, reaktor jądrowy zasila tradycyjną turbinę parową, która z kolei obraca zamontowaną na wale śrubę. W „Sea Arrow” zastosowaliśmy zewnętrzny układ napędowy, który będzie zasilany bezpośrednio z reaktora. Każda z tych dwóch pękatych komór będzie zawierać silnik magnetyczny pędnika strumieniowego. - Eberson się uśmiechnął. - Oprócz radykalnego zmniejszenia hałasu, ta konstrukcja zapewnia mnóstwo miejsca w środku, co pozwoliło nam zredukować wielkość całego okrętu. - Silniki magnetyczne? Co to? - Są ewolucyjnym, jeśli nie rewolucyjnym, rozwinięciem silników elektrycznych, możliwym dzięki obecnym przełomom w znajomości materiałów. Mieszanina metali ziem rzadkich jest syntetyzowana do tworzenia wyjątkowo silnych magnesów umieszczanych w wysoko wydajnych silnikach na prąd stały. Poświęciliśmy mnóstwo badań na udoskonalenie tych silników i uważamy, że zrewolucjonizują sposób napędzania naszych przyszłych okrętów wojennych. Prezydent zajrzał do deflektora na jednej z obudów i zobaczył wpadające z góry światło. - Pusto. - Jeszcze nie otrzymaliśmy i nie zamontowaliśmy silników. Dostawa ma być w przyszłym tygodniu z laboratorium badawczego Marynarki Wojennej w Chesapeake w Marylandzie. - To pewne, że będą działały? - Choć nie sprawdzaliśmy w warunkach rzeczywistych silników tej wielkości, jesteśmy przekonani na podstawie naszych testów laboratoryjnych, że zapewnią przewidywane osiągi. Prezydent dał nura pod jeden z wysuniętych stateczników i zerknął w górę na dwa beczkowate występy ciągnące się w przód i w tył od kiosku.

Eberson poszedł w jego ślady, kontynuując opis okrętu. - Te wysuwane płaty w kształcie skrzydeł to stateczniki wypuszczane przy dużych prędkościach. Chowają się automatycznie w kadłubie, kiedy szybkość spada poniżej dziesięciu węzłów. Ta tuba to wyrzutnia torpedowa na cztery sztuki amunicji na każdym stateczniku. Wyrzutnie mogą zostać szybko załadowane ponownie, gdy stateczniki są w kadłubie. Eberson wskazał dwa beczkowate kształty nad nimi. - To są podwodne działka Gatling. Podobne do tych na okrętach nawodnych, które strzelają pociskami ze zubożonego uranu w ostatecznej obronie przed rakietami. Nasze są przystosowane do prowadzenia ognia pod wodą przy wykorzystaniu sprężonego powietrza i służą do ostatecznej obrony przed torpedami. Oczywiście zakładamy, że większość nieprzyjacielskich torped nigdy się do nas nie zbliży. Podążył za prezydentem ku kadłubowi. - Zauważył pan, że kiosk jest opływowy, co pozwala uzyskiwać duże prędkości? - Nie wygląda na to, żeby się nadawał do używania peryskopu. - „Sea Arrow” nie ma peryskopu, przynajmniej w tradycyjnym sensie - odrzekł Eberson. - Wykorzystuje kamerę wideo typu ROV, połączoną z okrętem kablem światłowodowym. Może być wypuszczana z głębokości ponad dwustu czterdziestu metrów i pokazuje załodze obraz o wysokiej rozdzielczości tego, co się dzieje na powierzchni. Prezydent dotarł do zwężonego dziobu, sięgnął w górę i klepnął jedną z małych rur, która sterczała w przód niczym lanca. - A to? - To jest kluczowe ogniwo wprawiające okręt w ruch - wytłumaczył Eberson. - Drugie unowocześnienie, które mamy nadzieję wdrożyć dzięki przełomowi technologicznemu u jednego z naszych dostawców w Kalifornii... - Panie prezydencie - przerwał im admirał Winters - może obejrzymy szybko wnętrze, a potem zrobimy krótką prezentację, która powinna dać panu odpowiedzi na wszystkie pańskie pytania. - Dobrze, admirale, choć wciąż czekam na coś do picia. Admirał szybko oprowadził grupę po okręcie. Opływowe kształty, nowoczesny wystrój i automatyka kontrastowały z tym, co widzieli w środku „North Dakota”. Naczelny wódz nie odzywał się, gdy oglądał centrum dowodzenia, kilka wygodnych kwater załogi i dziwny zestaw wyściełanych siedzeń z wielopunktowymi pasami bezpieczeństwa rozmieszczonych na pokładzie.

Następnie prezydenta zaprowadzono do bezpiecznej sali konferencyjnej, gdzie w końcu dostał zimny napój. Jego normalnie jowialne zachowanie się zmieniło. Patrzył groźnie na zebranych, a Cerny go naśladował. - No dobra, panowie - zagrzmiał prezydent. - Co tu się właściwie dzieje? Widzę dużo więcej niż jakąś platformę testową dla nowych technologii. To zdatny do żeglugi okręt, prawie gotowy do spuszczenia na wodę. Admirał odchrząknął. - Panie prezydencie. „Sea Arrow” odmieni naszą sytuację. Jak pan wie, obserwujemy ostatnio wzrost zagrożenia dla naszych sił morskich. Irańczycy nabyli szereg nowych technologii od Rosjan i pracują gorączkowo nad wzmocnieniem swojej floty okrętów podwodnych typu Kilo. Rosjanie także budują okręty, by zastąpić nimi swoją starzejącą się flotę. Umożliwiają im to zyski z ropy. I oczywiście mamy Chińczyków. Choć wciąż twierdzą, że ich ekspansja militarna służy wyłącznie celom obronnym, nie jest tajemnicą, że szybko powiększają swoją oceaniczną flotę wojenną. Źródła przewidują, że ich atomowy okręt podwodny typ 097 będzie gotowy do służby lada dzień. To wszystko sprawia, że rosną zagrożenia na Pacyfiku, Atlantyku i w Zatoce Perskiej. - Admirał spojrzał prezydentowi w oczy i uśmiechnął się ponuro. - My, z kolei, stale zmniejszamy naszą flotę, bo koszty zwodowania każdej nowej jednostki pływającej są astronomiczne. Wszyscy wiemy, że przy stale kurczącym się budżecie możemy liczyć jedynie na ograniczoną liczbę okrętów podwodnych klasy Virginia. Kosztują dwa miliardy dolarów za sztukę - Dług publiczny wciąż rośnie - odparł prezydent - więc Marynarka Wojenna będzie musiała zacisnąć pasa jak wszyscy. - Otóż to, panie prezydencie. Co nas sprowadza do „Sea Arrow”. Wyeliminowanie długiego cyklu od badań do produkcji i korzyści wynikające z połączenia prac z programem Virginia pozwoliły nam skonstruować „Arrow” za ułamek kosztu „North Dakota”. Jak pan wie, powstał w całkowitej tajemnicy. Celowo budowaliśmy go jednocześnie z „Dakotą”, żeby odwrócić od niego uwagę i móc sprowadzać komponenty bez wzbudzania podejrzeń. Mamy nadzieję zwodować go potajemnie do testów morskich, kiedy „North Dakota” będzie publicznie wchodziła do służby. Prezydent zmarszczył brwi. - Wykonaliście świetną robotę, trzymając go dotąd w ukryciu. - Dziękuję, panie prezydencie. Jak wspomniał doktor Eberson, ma pan przed sobą najbardziej zaawansowany technicznie okręt podwodny, jaki kiedykolwiek zbudowano. Napęd bez wału, zewnętrzne wyrzutnie torpedowe i system zwalczania torped to najnowocześniejsze rozwiązania. Ale pewien dodatkowy element w konstrukcji tego okrętu

naprawdę go wyróżnia. Eberson już włożył płytę do odtwarzacza. Na białej tablicy pojawiło się nagranie wideo pokazujące otwartą rufę małej łodzi na górskim jeziorze. Dwaj mężczyźni unieśli z pokładu jaskrawożółte urządzenie w kształcie torpedy i opuścili je za burtę. Prezydent poznał po statecznikach, że to zdalnie sterowany model „Sea Arrow”. - To miniatura okrętu skonfigurowana dokładnie tak jak on - wyjaśnił Eberson. - Ma taki sam układ napędowy. Po zwodowaniu modelu ukazał się obraz z jego kamery pokładowej. Rząd liczb u dołu ekranu pokazywał prędkość, głębokość, kołysanie wzdłużne i przechyły miniatury. Model zszedł kawałek pod powierzchnię szarozielonej wody i zaczął przyspieszać. Zamazane osady z dna jeziora przemykały obok kamery, gdy miniaturowy okręt podwodny nabierał prędkości. Nagle małe pęcherze powietrza wypełniły ekran i przesłoniły widok. Obraz pozostawał białą plamą, kiedy model się rozpędzał. Prezydent rozdziawił usta, gdy patrzył, jak szybkościomierz wyświetla trzycyfrowe wartości. Wreszcie model zwolnił i wrócił na powierzchnię, gdzie został wyciągnięty z wody, zanim nagranie się skończyło. Przez chwilę w sali panowało milczenie. - Mam rozumieć, że model osiągnął w zanurzeniu prędkość stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę? - zapytał wreszcie prezydent zniżonym głosem. - Nie, panie prezydencie - zaprzeczył z uśmiechem Eberson. - Stu pięćdziesięciu węzłów, czyli dwustu siedemdziesięciu ośmiu kilometrów na godzinę. - To niemożliwe. Mówiono mi, że napędy morskie pozwalają rozwinąć najwyżej siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt węzłów. Nawet „North Dakota” osiąga tylko trzydzieści pięć. - Czy Rosjanie nie opracowali torpedy, która może wyciągnąć ponad sto węzłów? - spytał Cerny. - Owszem - przytaknął Eberson. - Nazywa się „Szkwał”. To szybka torpeda rakietowa. Na podobnej zasadzie porusza się „Sea Arrow”. To nie napęd pozwala uzyskiwać wysoką prędkość, tylko superkawitacja. - Wybaczcie brak wiedzy technicznej - wtrącił prezydent - ale czy superkawitacja to nie zaburzenia w wodzie? - Tak. W tym wypadku tworzy się bąbel gazowy wokół płynącego pod wodą obiektu. Bąbel eliminuje tarcie wody, co pozwala osiągać dużo wyższe prędkości. Zestaw rur na dziobie „Sea Arrow” będzie częścią systemu superkawitacyjnego, który mamy nadzieję

rozmieścić. Spodziewamy się, że w połączeniu z silnikami magnetycznymi o wielkiej mocy umożliwi to rozwijanie dużych szybkości bez ograniczeń zasięgu, jakie mają rosyjskie torpedy rakietowe. - Być może - odparł Cerny - ale między torpedą a sześćdziesięciometrowym okrętem podwodnym jest zasadnicza różnica. - Różnice polegają głównie na sposobie sterowania przy wysokich prędkościach - wyjaśnił Eberson. - Skrzydła „Sea Arrow”, te niczym z epoki jurajskiej, jak je opisał prezydent, zapewnią stabilność. Sam system superkawitacji umożliwi bezpośrednie sterowanie przez wpływ na wielkość i kształt bąbla gazowego. To niesprawdzona teoria przy okręcie o tych wymiarach, ale nasz dostawca systemu jest pewien jego sprawności. Będę monitorował ostatnią próbę morską ich modelu w przyszłym tygodniu. Prezydent siedział i pocierał podbródek. W końcu spojrzał znacząco na admirała. - Admirale, jeśli okręt spisze się zgodnie z oczekiwaniami, co to właściwie będzie oznaczać? - „Sea Arrow” sprawi, że wyprzedzimy o dwadzieścia lat naszych przeciwników. Przygotowania Chińczyków, Rosjan i Irańczyków zostaną skutecznie zneutralizowane. Będziemy mieć do dyspozycji broń prawie niezniszczalną. Zaledwie garstka okrętów „Sea Arrow” zdoła niemal natychmiast obronić każdy zakątek świata. Naprawdę oznacza to tyle, że nie będziemy musieli się niepokoić o bezpieczeństwo na morzach przez resztę naszego życia. Prezydent skinął głową. Upał i wilgotność jakby zniknęły z sali i szef rządu uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia. ROZDZIAŁ 3 Zwykłe południowokalifornijskie wczesnoporanne ciemności spowijały marinę, w powietrzu wisiała mżawka. Joe Eberson wysiadł zza kierownicy wypożyczonego samochodu i popatrzył na parking, potem podszedł do bagażnika i wyjął skrzynkę ze sprzętem wędkarskim oraz wędkę. Jedno i drugie kupił poprzedniego wieczoru krótko po tym, jak jego samolot ze Wschodniego Wybrzeża wylądował na lotnisku Lindbergha w San Diego. Włożył znoszony kapelusz wędkarski i powędrował do rozległej mariny na Shelter Island. Zignorował buczenie samolotu obserwacyjnego E-2 Hawkeye, startującego z bazy

lotnictwa marynarki wojennej w Coronado po drugiej stronie portu. Mijał tuziny małych żaglówek i motorówek. Zabawki weekendowych zapaleńców. Słusznie przypuszczał, że większość tych łodzi rzadko wychodzi w morze. Zauważył dwunastometrową motorówkę kabinową z dużym odkrytym pokładem rufowym i skierował się do niej. Łódź miała niemal pięćdziesiąt lat, ale lśniący biały kadłub i wypolerowane metalowe i politurowane elementy świadczyły o tym, że właściciel o nią dba. Warkot z rufy wskazywał, że silnik już się rozgrzewa. - Jesteś, Joe - powiedział mężczyzna, który wyszedł z kabiny. - Mało brakowało, a odpłynęlibyśmy bez ciebie. Doktor Carl Heiland - drobny, w grubych okularach, z krótkimi siwymi włosami - wyglądał w każdym calu jak inżynier elektryk. Miał żywe oczy, często się uśmiechał i stale tryskał energią, nawet o szóstej rano. Niewyspany i wyczerpany po locie z drugiego końca kraju, Eberson czuł się wręcz odwrotnie. Wszedł ostrożnie na pokład i uścisnęli sobie dłonie. - Przepraszam za spóźnienie - odrzekł Eberson, tłumiąc ziewanie. - Źle skręciłem z hotelu i uświadomiłem to sobie dopiero przy SeaWorldzie. Chyba nawet orka Shamu jeszcze śpi. - Przez ten czas załadowałem wszystko na pokład. - Heiland wskazał głową skrzynie przymocowane do nadburci. - Postaw swój sprzęt tutaj, obok naszego. - Sięgnął po wędkę Ebersona, spojrzał na jego kapelusz i wybuchnął śmiechem. - Zamierzasz dziś złowić pstrąga źródlanego? Eberson zdjął kapelusz i przyjrzał się podniszczonemu denku. Otaczały je jaskrawe kolorowe muchy do wędkowania słodkowodnego. - Kazałeś mi się ubrać na ryby. - Wątpię, czy ktoś jeszcze zauważy - parsknął Heiland i zawołał w głąb kabiny: - Manny, odbijamy. Pojawił się ciemnoskóry mężczyzna w obciętych szortach. Odcumował łódź. Wrócił za koło sterowe i poprowadził motorówkę przez zatokę San Diego. Umknęli przed zbliżającym się okrętem desantowym marynarki wojennej, pokonali farwater i wydostali się na Pacyfik. Manny pchnął przepustnicę i wziął kurs na południowy zachód. Bryza od morza tworzyła niskie fale. Eberson dostał wkrótce mdłości i dał nura za Manny’ego, żeby usiąść w głównej kabinie. Heiland nalał mu kubek kawy i dołączył do niego przy stole. - Jak stoją sprawy w Arlingtonie, Joe?

- Właśnie puściliśmy farbę prezydentowi. Mimo to jak zwykle naciskają, żeby spróbować osiągnąć więcej mniejszymi środkami. Będziemy mieć szczęście, jeśli unikniemy cięcia budżetu w przyszłym roku. - To było tylko kwestią czasu. Dobrze, że podpisałem kontrakt na pięć lat. - Bez obaw, Carl. Praca twojej firmy jest bardzo ważna. Dostałem zgodę na dalszą modernizację bloku dwa, jeśli zdołasz dowieść sprawności operacyjnej. Domyślam się, że po to mnie tu wezwałeś? Heiland spojrzał na niego chytrze. - Uprawiasz hazard. Jeszcze nie przetestowałeś w rzeczywistych warunkach pierwszego. Eberson zwalczył mdłości, żeby odwzajemnić uśmiech Heilanda. - Carl, obaj wiemy, że będzie działał. - Zaopatrzyłeś się w komponenty napędu? - Tak, choć pojawiły się pewne problemy materiałowe. - Posłał Heilandowi wyczekujące spojrzenie. - Ale bardziej interesuje nas, co z blokiem dwa. - Mieliśmy podobne problemy, ale chyba dokonaliśmy przełomu. Eberson uśmiechnął się szeroko. - Dlatego wskoczyłem do pierwszego samolotu z Waszyngtonu. Wiem, że lubisz dyskrecję. - Ze względu na tajność projektu nie chcę zwracać na nas uwagi podczas testów w terenie. Chyba się udało w przypadku bloku jeden, dlatego wybieramy się dziś na ryby. - Znów spojrzał na kapelusz Ebersona i się uśmiechnął. - Zrobiliśmy wszystko, żeby utrzymać tajemnicę. Oczywiście nie podzieliliście się z nami wieloma szczegółami. - Im mniej oczu, tym lepiej. Eberson wypił łyk kawy i pochylił się nad stołem. - Myślisz, że naprawdę możemy osiągnąć teoretycznie przewidziany poziom? Heiland przytaknął z błyszczącymi oczami. - Niedługo się dowiemy. Kilka minut później Manny wyłączył silnik i zasygnalizował, że są na miejscu. Byli na meksykańskich wodach, prawie dwadzieścia mil morskich od brzegu i daleko od trasy przeciętnego żeglarza z San Diego. Z powodu dużej głębokości nie mogli rzucić kotwicy, więc łódź dryfowała, kiedy Heiland zabrał się do pracy. Zignorował długą prostokątną skrzynię przypasaną do nadburcia i otworzył kilka

mniejszych z dwoma laptopami, kablami i złączami. Postawił komputery na niskiej ławce, przyklęknął i zaczął je konfigurować. Manny wystawił głowę ze sterówki. - Doktorze, zbliża się jakiś frachtowiec. Heiland zerknął przez ramię. - Minie nas, zanim będziemy gotowi. - Skoncentrował się z powrotem na komputerach. Eberson usiadł na dużej skrzyni i obserwował nadpływający statek. Średniej wielkości frachtowiec wydawał się dość nowy, sądząc po opływowych kształtach i braku rdzy. Ciemnoszary, trochę przypominał okręt wojenny. Uwagę Ebersona zwróciły okna sterowni. Czarne szyby wyglądały dziwnie, prawie groźnie. Na głównym pokładzie za dużym kontenerem pracowało kilku marynarzy w kombinezonach. Kiedy statek się zbliżył, Eberson zobaczył, że ustawiają wielki talerz zamontowany na platformie w śródokręciu. Był burozielony, zwrócony ku morzu i sterczał w górę niczym sztywny żagiel. Mężczyźni wkrótce zniknęli i Eberson dostrzegł, że frachtowiec zwalnia. - Carl, nie podoba mi się ten statek. - Eberson wstał, zaniepokojony. - Niczego nie zobaczą - odrzekł Heiland. - Weź wędkę i udawaj, że próbujesz złowić tuńczyka. Eberson chwycił jedną z wędek w stojaku i zarzucił obciążony haczyk za burtę, nie troszcząc się o jakąkolwiek przynętę, żeby nie musieć naprawdę walczyć z jakąś bestią z głębin. Gdy frachtowiec zrównał się z nimi w niewielkiej odległości, Eberson pomachał przyjaźnie w stronę zaciemnionej sterowni. Piekący ból przeszył mu dłoń i szybko dotarł po ramieniu w dół do tułowia. Eberson opuścił rękę i potrząsnął nią, ale uczucie pieczenia już się rozprzestrzeniało po całym ciele. Po kilku sekundach miał wrażenie, że kąsa go tysiąc czerwonych mrówek. Gorąco uderzyło mu do głowy, oczy zdawały się wrzeć. - Carl...! - krzyknął. Słowa zamieniły się w ochrypły bulgot. Heiland poczuł takie samo pieczenie na plecach. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył dwie rzeczy jednocześnie - jak konający Joe Eberson pada na pokład z wędką w ręku i purpurowieje oraz podobne do tarczy urządzenie na frachtowcu skierowane na nich z odległości kilkudziesięciu metrów. Ignorując pieczenie całego ciała, wtoczył się do kabiny. Manny leżał na pokładzie i wydawał ostatnie tchnienie, krew ciekła mu z nosa i uszu. Heiland minął przyjaciela. Ból się nasilił. Mężczyzna miał wrażenie, że płonie. W duchu dziwił się, że skóra nie odpada mu płatami. Przymus popchnął go naprzód i rzucił na siedzenie sternika. Miał wrażenie, że głowa

zaraz mu eksploduje, kiedy sięgnął pod konsolę i chwycił poparzonymi palcami dwie ukryte dźwigienki. Przestawił obie i wyzionął ducha. ROZDZIAŁ 4 Zamoczysz się ze mną? Loren Smith-Pitt popatrzyła na męża. Wydawało się, że zaledwie chwilę temu wstał z siedzenia sternika i rzucił kotwicę za burtę ich wypożyczonej motorówki. Tymczasem już siedział na pawęży w mokrym skafandrze nurka i akwalungu, nie mogąc się doczekać, żeby zbadać głębiny poniżej. Loren cały czas nie mogła się nadziwić, że morze wciąż działa niczym magnes na tego człowieka i przyciąga go z niewidzialną siłą. - Chyba tu zostanę i nacieszę się słońcem i bezchmurnym chilijskim niebem - odparła. - Kongres zbiera się z powrotem w poniedziałek, więc przyda mi się dawka świeżego powietrza. - Na Kapitol lepszym wyborem mogą być zatyczki do uszu. Loren zignorowała żart męża. Kongresmenka z Kolorado była szczęśliwa, że uciekła od waszyngtońskich sprzeczek między stronnictwami choćby tylko na kilka dni. Uwolniona od presji pracy i natrętnych mediów, najłatwiej relaksowała się w innym kraju. Ubrana w skąpy dwuczęściowy kostium kąpielowy, jakiego nigdy by nie włożyła w domu, popisywała się swoim zaokrąglonym, ale jędrnym ciałem, które utrzymywała w formie dzięki jodze i codziennym biegom na bieżni mechanicznej. Wyciągnęła się w poprzek ławki, opuściła nogę za burtę i zanurzyła palce w wodzie. - Au! Zimna. Dziękuję bardzo. Zostaję tutaj, gdzie jest sucho i ciepło. - Niedługo wrócę. - Mąż wetknął automat oddechowy między zęby, przyjrzał się żonie z zachwytem i opadł tyłem do błękitnego Pacyfiku. Ochlapał Loren, rozpryskując wodę płetwą, i zniknął pod powierzchnią. Wycierając się ręcznikiem, Loren śledziła przez parę minut pęcherze powietrza, a potem spojrzała na horyzont. Popołudniowe powietrze było krystalicznie czyste, szafirowe niebo miało niemal kolor oceanu. Zakotwiczyli czerwoną motorówkę pół mili morskiej od chilijskiego wybrzeża na wprost małej plaży Playa Caleta Abarca. Wysoki hotel Sheraton wznosił się na pobliskim skalistym klifie. W odkrytym basenie roiło się od złaknionych słońca turystów. Kawałek dalej na południe leżało Valparaiso,