NIEDOKOŃCZONA SPRAWA
12 grudnia 1934
Garmisch–Partenkirchen
Powyżej linii śniegu Alpy Niemieckie szarpały niebo niczym szczęki jakiegoś pradawnego
mięsożercy. Burzowe chmury ocierały się o smagane wiatrem szczyty i wydawało się, że
poszczerbione skały lekko się poruszają, jakby bestia budziła się z głębokiego snu. Dwaj mężczyźni,
obaj niemłodzi, ale krzepcy, obserwowali tę panoramę z balkonu hotelu dla narciarzy.
Hans Grandzau był przewodnikiem o ogorzałej twarzy, pobrużdżonej jak wierzchołki gór. Od
sześćdziesięciu lat przemierzał zimą okoliczne zbocza. Ostatniej nocy zapewnił swego towarzysza,
że wkrótce wiatr zmieni się na wschodni i przenikliwe syberyjskie zimno przeistoczy mokre
powietrze znad Morza Śródziemnego w śnieżycę.
Mężczyzna, któremu Hans obiecał śnieg, był wysokim Amerykaninem o jasnych włosach i
wąsach przyprószonych siwizną. W tweedowym garniturze Norfolk, szaliku Uniwersytetu Yale
ozdobionym godłem Branford College i ciepłej fedorze na głowie wyglądał na zamożnego turystę,
który przyjechał w Alpy, by uprawiać sporty zimowe. Ale wpatrywał się intensywnie niebieskimi
oczami w zamek po drugiej stronie piętnastokilometrowej doliny.
Zamek, wznoszący się na zboczu nad odludnym wąwozem od prawie tysiąca lat, tonął w śniegu i
był ledwo widoczny w cieniu górujących nad nim szczytów. Kilka kilometrów poniżej leżała wioska.
Amerykanin śledził zbliżający się do niej wolno słup dymu. Był za daleko, żeby widzieć parowóz,
ale wiedział, że trasa kolejowa prowadzi przez granicę do Innsbrucku. Pełne koło, pomyślał ponuro.
Dwadzieścia siedem lat temu zbrodnie zaczęły się na kolei w górach. Dzisiejszej nocy się skończy, w
ten czy inny sposób, również na kolei w górach.
– Na pewno da pan radę? – spytał przewodnik. – Stoki są bardzo strome, a wiatr będzie ciął jak
szabla.
– Jestem w równie dobrej formie jak pan, staruszku – odparł Amerykanin.
Aby uspokoić Hansa, zapewnił, że przygotowywał się bardzo starannie. Przez miesiąc biwakował
z norweskim narciarskim oddziałem wojskowym, przydzielony nieoficjalnie do jednostki Armii
Stanów Zjednoczonych, wysłanej do Skandynawii na ćwiczenia podwyższające umiejętność walki w
górach.
– Nie wiedziałem, że amerykańskie oddziały ćwiczą w Norwegii – powiedział Niemiec.
Niebieskie oczy Amerykanina przybrały lekko fiołkowy odcień, gdy się uśmiechnął.
– To na wypadek, gdybyśmy musieli tu wrócić i położyć kres następnej wojnie – wyjaśnił.
Hans odwzajemnił uśmiech. Amerykanin wiedział, że Grandzau to dumny weteran Alpenkorps,
elitarnej niemieckiej dywizji górskiej sformowanej przez cesarza Wilhelma podczas Wielkiej Wojny.
Ale Hans nie trzymał z nazistami, którzy niedawno przejęli władzę w Niemczech i grozili Europie
następną wojną.
Amerykanin rozejrzał się dookoła, aby się upewnić, że są sami. Pokojowa w czarnej sukience i
białym fartuszku czyściła szczotką na kiju dywan na korytarzu za drzwiami balkonu. Zaczekał, aż
kobieta pójdzie dalej, po czym wyjął woreczek z dwudziestofrankowymi złotymi monetami
szwajcarskimi i wręczył przewodnikowi.
– Cała zapłata z góry. Umawiamy się, że jeśli nie będę nadążał, zostawi mnie pan i wróci do
domu. Pan bierze narty. Spotkamy się przy wyciągu linowym.
Wrócił do swojego wyłożonego boazerią luksusowego pokoju, gdzie miękkie, puszyste dywany
i ogień trzaskający na kominku sprawiały, że pogoda za oknem wydawała się jeszcze gorsza.
Szybko zdjął garnitur i włożył nieprzemakalne gabardynowe spodnie, grube wełniane skarpety,
sznurowane buty, dwa lekkie wełniane swetry, skórzaną kamizelkę i gabardynową biodrową kurtkę
na suwak, którą zostawił rozpiętą.
Ledwo skończył się przebierać, rozległo się pukanie i do pokoju wszedł Jeffrey Dennis. Młody
pracownik operacyjny berlińskiego biura nosił tyrolski kapelusz, jaki chętnie kupowali turyści. Był
bystry, pełen zapału i dobrze zorganizowany, ale nie należał do amatorów spędzania czasu w
plenerze.
– Nadal brak śniegu – zauważył.
– Niech wszyscy ruszają – polecił starszy mężczyzna. – Za godzinę nie zobaczysz własnej ręki
przed twarzą.
Dennis podał mu mały plecak.
– Papiery dla pana i pańskiego... eee... „bagażu”. Pociąg wjedzie do Austrii o północy. Ktoś się
spotka z panem w Innsbrucku. Ten paszport powinien wystarczyć do jutra.
Starszy Amerykanin popatrzył przez okno na odległy zamek.
– Co z moją żoną?
– Jest bezpieczna w Paryżu. W hotelu George V.
– Przysłała jakąś wiadomość?
Dennis wyciągnął rękę, w której trzymał kopertę, ale starszy mężczyzna poprosił:
– Przeczytaj.
– „Dziękuję ci, kochanie, za najlepszą dwudziestą piątą rocznicę, jaką można sobie wyobrazić” –
przeczytał Dennis monotonnym głosem.
Starszy mężczyzna odetchnął z wyraźną ulgą. Taki szyfr wybrała przedwczoraj. Zapewniła
przykrywkę – romantyczną drugą podróż poślubną – na wypadek gdyby ktoś go rozpoznał i zapytał,
czy jest tutaj służbowo. Teraz była już daleko, bezpieczna. Czas na działanie pod przykrywką minął.
Nadciągała zamieć. Wziął kopertę od Dennisa i wrzucił do kominka. Potem obejrzał dokładnie
paszport i wizy.
– Broń? – zapytał.
Okazała się niewielka i lekka.
– To nowy pistolet samopowtarzalny używany przez niemieckich tajnych gliniarzy – wyjaśnił
Dennis. – Ale mogę panu dać służbowy rewolwer, jeśli woli pan starszy typ.
Niebieskie oczy, utkwione w zamku za posępną doliną, zwróciły się ku młodemu człowiekowi.
Starszy Amerykanin, nie patrząc na swoje ręce, wyjął magazynek, sprawdził, czy komora nabojowa
jest pusta, i rozebrał waltera PPK: otworzył kabłąk spustu, wyciągnął suwadło i wydobył sprężynę
powrotną z lufy. Zajęło mu to dwanaście sekund. Nie odrywając spojrzenia od kuriera, złożył pistolet
w dziesięć.
– Powinien się nadać – orzekł.
Dennis pojął, że był świadkiem pokazu wyjątkowych umiejętności. Zanim zdążył się
powstrzymać, spytał:
– Jak długo trzeba to ćwiczyć?
Na twarz starszego mężczyzny wypłynął zaskakująco ciepły uśmiech.
– Ćwicz w dzień i w nocy, Jeff, w deszczu i pod ostrzałem, a powinieneś załapać dość szybko –
padła uprzejma, acz niepozbawiona sarkazmu odpowiedź.
Kiedy Amerykanin dotarł do wyciągu linowego, sypał tak gęsty śnieg, że wierzchołek stoku
narciarskiego był ledwo widoczny, a górujące nad grzbietem skalne szczyty całkiem skryte za białą
zasłoną. Podekscytowani narciarze przepychali się do ruchomej liny, żeby zdążyć zjechać jeszcze
raz, zanim nadciągająca zawieja zmusi przewodników do zamknięcia góry. Hans przyniósł nowe
narty, ostatni model, ze stalowymi krawędziami przynitowanymi do drewna.
– Przy takim wietrze na zaśnieżonych szczytach błyskawicznie tworzy się lód – wytłumaczył
nietypową konstrukcję desek.
Weszli w giętkie wiązania, zacisnęli je wokół pięt, włożyli rękawice, wzięli kijki i ruszyli przez
rzednący tłum ku linie przesuwającej się wokół bębna, który obracał hałaśliwy silnik traktora.
Chwycili się jej. Szarpnęła nimi i pociągnęła w górę. Stanowili typowy widok w eleganckim
kurorcie: bogaty Amerykanin w późnym średnim wieku szukający przygód i jego prywatny
instruktor, wystarczająco rozważny i doświadczony, by dostarczyć swego podopiecznego z
powrotem do hotelu o takiej porze, żeby zdążył się przebrać do kolacji.
Wiatr na szczycie grzbietu dął coraz mocniej i co chwilę zmieniał kierunek, a śnieg wirował w
tych gwałtownych podmuchach, raz gęsty, raz rzadki. W jednym momencie niewiele było widać za
grupą czekających na swoją kolej narciarzy, w następnym zaś ukazywał się hotel u stóp zbocza, mały
jak domek dla lalek, i wysokie szczyty nad nim. Amerykanin i Hans oddalili się o dobrych
kilkadziesiąt metrów od tłumu, a potem, gdy nikt na nich nie patrzył, skręcili i puścili się w dół po
drugiej stronie grzbietu.
Ich narty żłobiły pierwsze ślady w świeżym białym puchu.
Głosy narciarzy i warkot silnika wyciągu linowego natychmiast umilkły. Śnieg osiadał
bezdźwięcznie na wełnianych ubraniach. Panowała taka cisza, że słyszeli świst przecinających białą
powierzchnię desek z metalowymi krawędziami, własne oddechy i bicie swoich serc. Hans jechał
pierwszy i doprowadził ich za osłonę skalnego wypiętrzenia półtora kilometra niżej. Tam miał
ukryte lekkie, sklecone naprędce sanki.
Były zrobione z noszy Robertsona – konstrukcji z jesionu, buczyny i brezentu umożliwiającej
unieruchomienie rannego marynarza na czas transportu stromymi i wąskimi zejściówkami na statku
– przymocowanych do pary nart. Hans holował całość na linie zawiązanej wokół pasa i oplatającej
kijek narciarski, który służył mu za hamulec podczas zjazdu.
Pokonali kolejne półtora kilometra w poprzek łagodniejszego zbocza i u podnóża stromego
wzniesienia przymocowali do nart selskiny. Przyczepność zwróconego włosem na zewnątrz foczego
futra umożliwiała im wspinaczkę.
Śnieg padał coraz intensywniej, więc widoczność nie przekraczała kilku metrów. Hans nie bez
powodu otrzymał zapłatę we frankach w złocie. W takich warunkach był po prostu niezbędny.
Amerykanin mógłby wprawdzie korzystać z kompasu, jak każdy, ale żaden kompas nie
zagwarantowałby mu, że nie zboczy z kursu, uderzany przez porywisty wiatr i zdezorientowany
przez obłędny miszmasz ostrych kątów. A Grandzau, który jeździł w tych górach na nartach od
dziecka, potrafił określić swoją pozycję według nachylenia dowolnego zbocza i jego ukształtowania
przez wiatr.
Wędrówka była bardzo mozolna. Wspinali się całymi kilometrami, zjeżdżali w dół i znowu
wspinali. Często musieli się zatrzymywać, żeby odpocząć albo oczyścić selskiny z lodu. Kiedy śnieg
na chwilę się rozwiał na szczycie jakiejś grani, było już prawie całkiem ciemno. Za ostatnim
meandrem wąwozu Amerykanin zobaczył jedyne oświetlone okno w zamku.
– Niech pan mi da sanki – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Dalej trafię sam.
Hans przekazał mu linę od sanek, uścisnął dłoń, życzył powodzenia i ruszył przez ciemność do
wioski daleko w dole.
Amerykanin skierował się ku światłu.
Część 1
ARTYLERIA PROLETARIATU
Rozdział 1
21 września 1907
Góry Kaskadowe, Oregon
Gliniarz kolejowy, który obserwował robotników z nocnej zmiany wchodzących do tunelu,
zastanawiał się, jaki pożytek będzie miała Southern Pacific Company z jednookiego, utykającego na
sztywnej nodze górnika skalnego. Mężczyzna był w wytartych ogrodniczkach i flanelowej koszuli,
miał znoszone buty cienkie jak papier, a rondo jego sfatygowanego pilśniowego kapelusza opadało
nisko jak u cyrkowego klauna. Stalowy młot wlókł po ziemi, jakby nie miał siły go podnieść.
Gliniarz uznał, że coś tu śmierdzi. Wprawdzie oczy niemal mu ginęły w twarzy napuchniętej od
whisky, ale miały bystre spojrzenie i wciąż były czujne. Już miał podejść do jednookiego kuternogi,
aby zbadać sprawę, gdy jakiś młody osiłek, wieśniak ze słomą w butach, wziął młot starego górnika
i poniósł go za niego. Ten nieoczekiwany ludzki odruch młodego sprawił, że starszy mężczyzna
wydał się gliniarzowi jeszcze bardziej nieporadny i całkiem nieszkodliwy. Wrażenie to okazało się
błędne.
W zboczu na wprost widniały dwa otwory: wylot głównego tunelu kolejowego oraz mniejszy
przewiert pilotowy do badania trasy, wentylacji i odwadniania. Oba wzmacniały drewniane obudowy,
żeby skalne zbocze nie runęło na ludzi i wózki wtaczane do środka i wytaczane na zewnątrz.
Dzienna zmiana wychodziła na dwór; wyczerpani mężczyźni kierowali się do pociągu, który
zabierał ich z powrotem do kuchni polowej w obozie. Na sąsiednim torze lokomotywa ciągnęła
wagony z podkładami kolejowymi. Obok przejeżdżały wozy zaprzężone w dziesięć mułów, wszędzie
dookoła unosiły się tumany kurzu. Było to miejsce odludne, leżące dwa dni okrężnej podróży koleją
od San Francisco, ale nie było odcięte od świata.
Linie telegraficzne na chwiejnych słupach dostarczały ponure wiadomości prosto z Wall Street o
panice bankowej, która wstrząsnęła odległym o prawie pięć tysięcy kilometrów Nowym Jorkiem.
Wschodni bankierzy finansujący kolej byli przerażeni. Stary mężczyzna dobrze wiedział, że po
drutach płyną sprzeczne żądania: albo przyspieszyć budowę skrótu Cascades Cutoff, niezbędnej linii
ekspresowej między San Francisco a północą, albo ją zamknąć.
Tuż przed wylotem tunelu utykający mężczyzna przystanął, uniósł głowę i popatrzył jedynym
okiem na Góry Kaskadowe lśniące czerwienią w blasku zachodzącego słońca. Patrzył na nie z takim
wyrazem twarzy, jakby chciał zapamiętać, jak wygląda świat, zanim zagłębi się w ciemną otchłań.
Popchnięty przez mężczyzn za nim, potarł przepaskę na oku. Mogłoby się wydawać, że przypominał
sobie chwilę, kiedy poniósł bolesną stratę, ale on tylko nieznacznie odsłonił drugie oko, widzące
lepiej niż pierwsze.
Policjant, który wyglądał na ciut bystrzejszego od zwykłego wolnomyślącego gliniarza
kolejowego, nadal przypatrywał mu się nieufnie.
Stary górnik zachował zimną krew. Chociaż widział, że jest obserwowany, nie dał się zastraszyć.
Ignorując popychających go robotników, rozglądał się dookoła, jakby zauroczony porywającym
spektaklem przebijania nowej linii kolejowej przez góry.
Było to rzeczywiście imponujące przedsięwzięcie, którego realizacja wymagała pracy tysięcy
ludzi i zarazem nie lada precyzji. Dwie stalowe szyny przybite do drewnianych podkładów dzieliło
od siebie dokładnie tysiąc czterysta trzydzieści pięć milimetrów. Podkłady, tkwiące w podsypce z
kruszywa, tworzyły solidne podłoże zdolne utrzymać ważącej setki ton lokomotywy, które mogły
pokonać w zaledwie minutę ponad półtora kilometra. Na każdy odcinek tej długości przypadało dwa
tysiące siedemset podkładów, trzysta pięćdziesiąt dwie szyny i sześćdziesiąt beczek gwoździ
mocujących tory, które biegły wąskimi skalnymi półkami wyciętymi w prawie pionowych zboczach,
po mostach nad wąwozami i tunelami wydrążonymi w klifach.
Ale ten cud nowoczesnej inżynierii przyćmiewały góry – wręcz drwiły z niego – i nikt nie
wiedział lepiej od starego górnika, jak w gruncie rzeczy krucha jest ta konstrukcja.
Zerknął na gliniarza, który wreszcie odwrócił od niego wzrok i skupił uwagę na czymś innym.
Nocna zmiana zniknęła w tunelu. Woda bulgotała u ich stóp, gdy szli pod niekończącymi się
drewnianymi łukami. Utykający mężczyzna trzymał się z tyłu w towarzystwie niosącego jego młot
osiłka. Przystanęli po stu metrach przy bocznym korytarzu i zgasili swoje lampy acetylenowe. Sami
w ciemności, obserwowali, jak lampy innych oddalają się od nich. Pokonali po omacku
sześciometrowy boczny korytarz wydrążony w litej skale i dotarli do przewiertu pilotowego,
ciągnącego się równolegle do głównego tunelu. Był wąski i nierówny, musieli więc przykucać od
czasu do czasu pod niskim stropem, gdy zapuszczali się coraz dalej w głąb góry.
Stary górnik kuśtykał teraz szybciej, oświetlając swoją lampą boczną ścianę. W pewnym
momencie zatrzymał się i przesunął dłonią po poszarpanym pęknięciu w kamieniu. Młody
mężczyzna patrzył na niego i zastanawiał się nie po raz pierwszy, dlaczego chce walczyć o sprawę,
zamiast, jak większość kalek w jego wieku, spędzać czas w bujanym fotelu. Ale w środowisku hobos
– wędrownych robotników, często bezdomnych i nieposiadających żadnego majątku – zbytnia
ciekawość mogła się źle skończyć, więc nie zapytał go o to.
– Kujemy tutaj – oznajmił stary.
Zawsze ujawniał tylko tyle, ile musiał, żeby wzbudzić zaufanie ochotników, których werbował.
Chłopak z młotem myślał, że pomaga gonciarzowi znad zatoki Puget, gdzie ogłoszony przez
związek strajk generalny całkowicie sparaliżował produkcję gontów cedrowych, dopóki krwiopijczy
wytwórcy nie zatrudnili nowych ludzi na miejsce strajkujących robotników.
Poprzedniemu pomocnikowi powiedział, że jest z Idaho i uciekł z wstrząsanego górniczymi
wojnami Coeur d'Alene. Innemu, że prowadzi słuszną walkę z ramienia chicagowskiego
rewolucyjnego związku zawodowego Robotnicy Przemysłowi Świata.
Jak stracił oko i dlaczego zaczął utykać? Albo w starciu z łamistrajkami w Colorado City, albo
ochraniając „Wielkiego Billa” Haywooda z Zachodniej Federacji Górników, albo wreszcie od
postrzału, kiedy gubernator wezwał Gwardię Narodową. Pierwszorzędny wizerunek dla tych, którzy
pragną uczynić świat lepszym i mają odwagę o to walczyć.
Osiłek przytrzymywał metrowe stalowe dłuto, gdy mężczyzna z przepaską na oku wstukiwał je w
granit.
– Wystarczy, Kevin – powiedział wreszcie, oddając młodemu młot. – Teraz ty.
– Jest pan pewien, że jak rozwalimy ten przewiert, chłopakom w głównym tunelu nic się nie
stanie?
– Postawiłbym na to własne życie. Między nami jest sześć metrów litej skały.
Historia Kevina była typowa na Zachodzie. Urodzony i wychowany na farmie, musiał opuścić
rodzinne strony, gdy bank zabrał ziemię jego rodzinie, i poszukać sobie jakiegoś zajęcia. Harował w
kopalniach srebra, dopóki go nie wyrzucono, bo opowiadał się za związkiem. Jeżdżąc pociągami
towarowymi po kraju w poszukiwaniu pracy, wiele razy został pobity przez policję kolejową, a
ilekroć gdzieś się zaczepił, był atakowany trzonkami od siekier przez łamistrajków, kiedy
uczestniczył w demonstracjach robotników żądających wyższych zarobków.
Czasami głowa tak go bolała, że nie mógł jasno myśleć. Najgorzej czuł się nocami, gdy tracił
nadzieję, że kiedykolwiek znajdzie stałą pracę czy nawet kąt do spania, nie mówiąc już o poznaniu
jakiejś dziewczyny i założeniu rodziny. W czasie jednej z takich nocy dał się skusić marzeniu
anarchistów.
Dynamit, „artyleria proletariatu”, uczyni świat lepszym.
Kevin zamachnął się oburącz ciężkim młotem i wbił dłuto na trzydzieści centymetrów. Przerwał,
żeby złapać oddech, i poskarżył się:
– Nie znoszę tych stalowych młotów. Za bardzo się odbijają. Niech pan mi da stary, żeliwny.
– Wykorzystaj sprężystość. – Kaleka z przepaską na oku wziął młot i zamachnął się nim z
zaskakującą łatwością. Płynnym ruchem uderzył w dłuto, odchylił młot do tyłu i walnął znowu. –
Masz, dokończ... Dobrze. Bardzo dobrze.
Wybili w skale otwór metrowej głębokości.
– Dynamit – zażądał stary, który kazał swemu towarzyszowi nieść wszystkie kompromitujące
rzeczy, na wypadek gdyby policja kolejowa przeszukała ich.
Kevin wyjął spod koszuli trzy matowoczerwone laski. Na każdej widniała nadrukowana czarnym
tuszem marka producenta: VULCAN. Stary wetknął je jedną po drugiej do dziury.
– Detonator.
– Jest pan pewien, że żadnemu z robotników nic się nie stanie?
– Gwarantuję.
– Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby wysadzić szefów, ale ludzie w tunelu są po naszej
stronie.
– Nawet jeśli jeszcze o tym nie wiedzą – mruknął cynicznie kaleka.
Umocował detonator, który miał eksplodować z wystarczającą siłą, by spowodować wybuch
dynamitu.
– Teraz lont.
Kevin posłusznie sięgnął po lont, który miał ukryty pod kapeluszem. Metr konopnej przędzy
nasyconej prochem strzelniczym spalał się w minutę i czterdzieści sekund. Aby mieć pięć minut na
wycofanie się w bezpieczne miejsce, potrzebowali trzech metrów lontu. Stary dołożył jeszcze pół
metra, żeby uwzględnić różnice konsystencji i wilgotności.
– Chciałbyś zapalić lont? – spytał, gdy skończył.
Oczy błyszczały Kevinowi jak małemu chłopcu w wieczór wigilijny.
– A mógłbym?
– Sprawdzę, czy jest czysto. Pamiętaj, że masz tylko pięć minut na ucieczkę, więc nie ociągaj się.
Zapal lont i natychmiast zmiataj... Zaczekaj! Co to?
Udając, że usłyszał, jak ktoś nadchodzi, stary odwrócił się i sięgnął do buta, by wysunąć ostrze
noża, który w nim chował.
Kevin dał się nabrać. Przyłożył dłoń do ucha, ale słyszał tylko odległy hałas świdrów w
głównym tunelu i wycie wentylatorów w przewiercie pilotowym.
– Co to było? – spytał z niepokojem. – Co pan usłyszał?
– Leć tam! Zobacz, kto idzie.
Kevin pobiegł w głąb tunelu, cienie pląsały na oświetlanych jego lampą nierównych ścianach.
Stary mężczyzna wyrwał lont z detonatora i rzucił w ciemność. Zastąpił go identycznie
wyglądającym konopnym sznurkiem, który został zanurzony w roztopionym trotylu i służył do
detonowania wielu ładunków wybuchowych jednocześnie, bo palił się błyskawicznie.
Mężczyzna działał szybko i wprawnie. Zanim usłyszał, jak wysłany na próżno Kevin wraca,
pułapka była gotowa. Kiedy jednak podniósł wzrok, zobaczył z zaskoczeniem, że chłopak trzyma
ręce w górze. Za nim stał policjant kolejowy, ten sam, który obserwował, jak wchodzili do tunelu. Na
jego nabrzmiałej od whisky twarzy malowała się czujność, a rewolwer pewnie tkwił w dłoni.
– Ręce do góry! – rozkazał.
Zauważył lont i detonator i od razu zrozumiał. Przysunął broń bliżej tułowia, najwyraźniej
wiedząc, jak jej użyć.
Stary mężczyzna poruszył rękami, ale zamiast je podnieść, sięgnął w dół i wyciągnął z buta nóż.
Gliniarz uśmiechnął się drwiąco.
– Popełniłeś duży błąd, starcze – powiedział melodyjnym głosem, lekko przeciągając słowa. –
Dobyłeś noża przeciwko broni palnej, ale nie zastrzelę cię, jeśli natychmiast go rzucisz.
Stary trzepnął nadgarstkiem i nóż rozsunął się jak luneta, zamieniając się w cienki rapier.
Zanim gliniarz zdążył zareagować, mężczyzna jednym płynnym dźgnięciem zatopił ostrze w
jego gardle. Policjant sięgnął lewą ręką do szyi, a prawą, w której trzymał rewolwer, próbował
nacisnąć spust. Stary pchnął głębiej i obrócił ostrze. Przecięło rdzeń kręgowy policjanta i wyszło
przez kark. Rewolwer upadł z hałasem na skalne podłoże. Kiedy stary wyjął miecz z przebitej na
wylot szyi gliniarza, ten osunął się na ziemię obok swojej broni.
Kevin obserwował tę scenę oczyma rozszerzonymi z przerażenia. Spojrzał na martwego
gliniarza, potem na miecz, który wziął się znikąd, i znowu na trupa.
– Jak?... Co?... – wykrztusił.
Starszy mężczyzna dotknął zwalniacza sprężyny i miecz złożył się do wielkości noża.
– Działa na tej samej zasadzie co rekwizyt teatralny – wyjaśnił młodemu, chowając nóż z
powrotem do buta. – Masz zapałki?
Kevin włożył drżące ręce do kieszeni, chwilę w nich grzebał i w końcu wyjął wyściełaną butelkę
i zapałki.
– Sprawdzę, czy nikogo nie ma przy wylocie tunelu – powiedział stary. – Czekaj na mój sygnał.
Pamiętaj, pięć minut. Upewnij się, że lont płonie jak należy, a potem uciekaj, ile sił w nogach!
Pięć minut na wycofanie się w bezpieczne miejsce. Ale nie wtedy, gdy trotyl, którego trzy metry
spłoną w mgnieniu oka, zastąpił proch strzelniczy.
Stary przeszedł nad ciałem gliniarza i ruszył do wylotu przewiertu pilotowego. Nikogo nie
zobaczył, więc stuknął dwa razy dłutem. Odpowiedziały mu trzy stuknięcia. Czysto.
Wyjął z kieszeni zegarek waltham, na jaki żaden górnik skalny nie mógłby sobie pozwolić. Te
siedemnastokamieniowe, ustawiane dźwignią czasomierze mieli obowiązek nosić kierownicy
pociągu, dyspozytorzy i maszyniści. Gwarantowały one dokładność w granicach pół minuty na
tydzień, czy to w gorącej kabinie lokomotywy, czy na mrozie na zaśnieżonym peronie stacji wysoko
w górach Sierra Nevada.
Mężczyzna obserwował, jak wskazówka na wewnętrznym cyferblacie odmierza sekundy zamiast
minut, które według jego zapewnienia dawał Kevinowi na ucieczkę wolnopalny proch strzelniczy.
Pięć sekund na odkręcenie siarkowych zapałek, wyjęcie jednej, zakręcenie wyściełanej butelki i
ukucnięcie przy loncie. Trzy sekundy na potarcie zapałki o stalowy młot. Jedna na to żeby jasno
zapłonęła. I ostatnia – dziesiąta – na przytknięcie płomienia do trotylowego lontu.
Podmuch, niemal delikatny, owionął twarz starego.
Potem poczuł pęd powietrza i usłyszał głuchy huk, sygnalizujące eksplozję dynamitu głęboko w
skale. Złowrogie dudnienie i drugi silny powiew oznaczały, że przewiert pilotowy się zawalił.
Główny tunel był następny.
Mężczyzna ukrył się wśród belek wzmacniających otwór i czekał. Nie kłamał, mówiąc, że sześć
metrów granitu oddziela przewiert pilotowy od ludzi drążących główny tunel. Ale w miejscu, gdzie
podkładał dynamit, skałę przecinały głębokie pęknięcia.
Grunt dygotał jak podczas trzęsienia ziemi.
Stary pozwolił sobie na ponury uśmiech. Drżenie pod jego butami mówiło mu więcej niż krzyki
przerażonych górników skalnych i strzałowych, którzy wylewali się z głównego tunelu. Więcej niż
desperackie nawoływania tych, którzy gromadzili się przy buchających dymem korytarzach, żeby
zobaczyć, co się stało.
Strop tunelu wydrążonego w górskim zboczu runął. Mężczyzna precyzyjnie obliczył moment
wybuchu, tak żeby pociąg wywożący skalny gruz został przysypany. Zmiażdżeniu uległo dwadzieścia
wagonów, lokomotywa i jej tender. Starego nie obchodziło, że zginą ludzie pracujący w tunelu i
obsługa pociągu. Byli tak samo nieważni jak zamordowany przez niego gliniarz kolejowy. Nie
współczuł też rannym uwięzionym w ciemności za ścianą pokruszonej skały. Im więcej zgonów,
zniszczeń i zamieszania, tym dłuższe sprzątanie i większe opóźnienie.
Zerwał przepaskę z oka i wsunął ją do kieszeni. Potem zdjął miękki pilśniowy kapelusz, wywinął
rondo wewnętrzną stroną na wierzch, nadając mu kształt płaskiej czapki górniczej, i włożył z
powrotem na głowę. Rozwiązał pod spodniami szalik, którym unieruchomił kolano, żeby utykać, i
wyszedł z ciemności na dwóch zdrowych nogach.
Dołączył do tłumu przerażonych ludzi i pobiegł z nimi, potykając się tak jak oni o podkłady
kolejowe i szyny, byle znaleźć się jak najdalej od niebezpieczeństwa. W końcu uciekający zwolnili,
potrącani przez ciekawskich biegnących na miejsce katastrofy.
Człowiek znany jako Zamachowiec skoczył do rowu przy torach, by uniknąć spotkania z ekipami
ratowniczymi oraz policją kolejową, i ominął bocznicę, gdzie stał prywatny specjalny pociąg
pasażerski. Lśniąca lokomotywa syczała cicho, utrzymywana pod parą, żeby zapewnić oświetlenie i
ogrzewanie. Rzędy zasłoniętych okien żarzyły się złociście w ciemności nocy. Z wnętrza wagonu, w
którym mieściła się jadalnia, dobiegała cicha muzyka, służący w liberiach nakrywali stół do kolacji.
Gdy przechodzili obok tego pociągu w drodze do tunelu, Kevin pomstował na „wybrańców”,
którzy podróżują w przepychu, podczas gdy górnicy skalni zarabiają dwa dolary dziennie.
Zamachowiec, który wiedział, że to prywatny pociąg prezesa kolei, uśmiechnął się z satysfakcją.
W luksusowych wagonach rozpęta się istne piekło, kiedy prezes się dowie, że tunel się zawalił.
Dzisiejszej nocy „wybrańcy” Kevina na pewno nie będą czuli się wybrańcami.
Półtora kilometra dalej, wzdłuż nowo położonych szyn, jasne lampy elektryczne oświetlały
rozległy plac budowy z barakami mieszkalnymi robotników, składami materiałów, warsztatami
mechanicznymi, dynamem, bocznicami z pociągami towarowymi i parowozownią do obracania i
napraw lokomotyw. Poniżej, w zagłębieniu terenu, lampy olejne wskazywały położenie obozu na
końcu toru, tymczasowego miasteczka namiotowego z prowizorycznymi salami tanecznymi,
saloonami i burdelami w wagonach towarowych, które podążały za stale przemieszczającym się
placem budowy.
Teraz będzie się przemieszczał o wiele wolniej.
Usunięcie osuwiska zajmie kilka dni, a wzmacnianie osłabionej skały i naprawa zniszczeń przed
wznowieniem pracy potrwa co najmniej tydzień. Tym razem Zamachowiec dokonał dużego sabotażu
na kolei, największego jak dotąd. I po raz kolejny ujdzie mu to bezkarnie. Kevin, jedyny człowiek,
który mógłby go połączyć z tym przestępstwem, zginął w wybuchu i nie wiadomo, czy w ogóle uda
się go zidentyfikować. A jeśli nawet, uznają zapewne, że ten młody narwaniec wygłaszający
radykalne przemówienia w obozowisku hobos przypadkowo wysadził się w powietrze.
Rozdział 2
W roku 1907 pociąg specjalny był w Ameryce symbolem bogactwa i władzy. Zwyczajni
milionerzy, właściciele posiadłości w Newport i domów przy Park Avenue albo rezydencji nad rzeką
Hudson, przemieszczali się między swoimi nieruchomościami w prywatnych wagonach dołączanych
do pociągów pasażerskich. Ale potentaci – właściciele kolei – podróżowali specjalnymi prywatnymi
pociągami z własnymi lokomotywami i mogli dotrzeć, gdzie im się podobało na kontynencie.
Najszybszy i najbardziej luksusowy pociąg specjalny w Stanach Zjednoczonych należał do prezesa
kolei Southern Pacific Railroad, Osgooda Hennessy'ego.
Pociąg Hennessy'ego, pomalowany lśniącym cynobrowym lakierem, ciągnęła potężna
lokomotywa Baldwin Pacific 4– – , czarna jak węgiel w jej tendrze. Prywatne wagony prezesa,
nazwane „Nancy 1” i „Nancy 2” na cześć jego dawno zmarłej żony, miały dwadzieścia cztery metry
długości i trzy szerokości. Zostały wykonane z najlepszej stali przez firmę Pullman Company i
wyposażone przez europejskich meblarzy.
W „Nancy 1” mieściło się biuro Hennessy'ego, salon i apartamenty z marmurowymi wannami,
mosiężnymi łóżkami i telefonami, które mogły być włączane do sieci w każdym mieście po drodze.
W „Nancy 2” ulokowano nowoczesną kuchnię, magazyny mieszczące zapasy żywności wystarczające
na miesiąc, jadalnię i kwatery służby. W wagonie bagażowym zarezerwowano miejsce dla
samochodu Packard Gray Wolf córki Hennessy'ego, Lillian. Wagon restauracyjny i luksusowe
sypialne pulmany zajmowali inżynierowie, bankierzy i prawnicy zaangażowani w budowę skrótu
Cascades Cutoff.
Po wjeździe na główną linię pociąg specjalny Hennessy'ego mógł pokonać trasę do San
Francisco w pół dnia, do Chicago w trzy dni, a do Nowego Jorku w cztery, zmieniając po drodze
typy lokomotyw, żeby zoptymalizować warunki podróży. Kiedy tempo to nie wystarczało do
zaspokojenia ambicji prezesa, żeby kontrolować każdą kolej w kraju, korzystano ze znajdującego się
w jednym z wagonów opatentowanego przez Thomasa Edisona telegrafu „bez drutu”, którym
przekazywano wiadomości między pędzącym pociągiem a przewodami telegraficznymi wzdłuż
torów.
Hennessy był stary, chudy, niski i łysy, ale mimo mizernej postury wzbudzał powszechny respekt.
Prezes Southern Pacific Railroad miał bowiem czujne czarne oczy fretki, których zimne spojrzenie
zniechęcało do kłamstwa i gasiło fałszywą nadzieję, oraz serce, jak przysięgali jego wykiwani
konkurenci, głodnej helodermy arizońskiej.
Kiedy godzinę po zawaleniu się tunelu wprowadzono pierwszego z jego kolacyjnych gości,
siedział w swoim gabinecie bez marynarki i dyktował coś telegrafiście w tempie karabinu
maszynowego.
Gładki i wytworny senator Stanów Zjednoczonych Charles Kincaid przybył nienagannie ubrany
w strój wieczorowy. Był wysoki, bardzo przystojny, włosy miał wypomadowane, a wąsik starannie
przycięty. Jego brązowe oczy nie zdradzały, co myśli – ani czy w ogóle myśli. Ale uśmiechał się
szeroko.
Hennessy powitał polityka z ledwo skrywanym lekceważeniem.
– Na wypadek gdyby pan nie słyszał, Kincaid, wydarzyła się kolejna katastrofa. I, na Boga, ta jest
sabotażem.
– Wielkie nieba! – wykrzyknął senator. – Jest pan pewien?
– Tak cholernie pewien, że zadepeszowałem do Agencji Detektywistycznej Van Dorn.
– Znakomity wybór – pochwalił Kincaid. – Sabotaż przerasta lokalnych szeryfów, że tak to ujmę,
nawet gdyby udało się jakiegoś znaleźć na tym pustkowiu. To zbyt poważna sprawa nawet dla
pańskiej policji kolejowej.
Bandziorów w brudnych mundurach, miał ochotę dodać, ale powstrzymał się, bo zawsze uważał,
co mówi do człowieka, który go stworzył i w każdej chwili mógł go zniszczyć.
– Jakie jest motto vandornowców? – zapytał retorycznie. – „Nigdy się nie poddajemy, nigdy!”
Jako że mam kwalifikacje, czuję się w obowiązku pokierować pańskimi ekipami oczyszczającymi
tunel.
Hennessy skrzywił się z pogardą. Ten bezmózgi goguś pracował za morzem. Budował mosty dla
Kolei Bagdadzkiej imperium osmańskiego, aż gazety zaczęły go nazywać Bohaterskim Inżynierem,
bo podobno uchronił pielęgniarki Amerykańskiego Czerwonego Krzyża i misjonarzy przed turecką
niewolą. Prezes odnosił się do tego rzekomego bohaterstwa z dużą rezerwą, ale Kincaid jakoś
przekuł prasową sławę na członkostwo w skorumpowanym zgromadzeniu ustawodawczym.
Oficjalnie reprezentował interesy kolei w Klubie Milionerów Senatu Stanów Zjednoczonych, lecz
nikt lepiej od Hennessy'ego nie wiedział, że bogaci się na łapówkach w postaci akcji kolei.
– Trzech ludzi zginęło – warknął – a piętnastu jest uwięzionych. Nie potrzebuję więcej
inżynierów. Potrzebuję grabarza. I pierwszorzędnego detektywa. – Odwrócił się z powrotem do
telegrafisty. – Van Dorn się odezwał?
– Jeszcze nie, panie prezesie. Dopiero wysłaliśmy...
– Joe Van Dorn ma agentów w każdym mieście na kontynencie. Zadepeszuj do wszystkich!
Do gabinetu weszła Lillian, córka Hennessy'ego, która przybiegła z ich prywatnych kwater. Na
jej widok oczy Kincaida zrobiły się okrągłe, a uśmiech jeszcze szerszy. Mimo że stali na zakurzonej
bocznicy w głębi Gór Kaskadowych, była ubrana tak, że wzbudziłaby powszechne zainteresowanie w
najlepszych nowojorskich restauracjach. Wieczorowa suknia z białego szyfonu opinała się na
wąskiej talii i miała głęboki dekolt, który ledwo zasłaniał kształtne piersi, smukłą szyję zdobiła
perłowa kolia wysadzana brylantami, a w uszach lśniły brylantowe kolczyki o szlifie Peruzziego.
Pokazuje, co ma do zaoferowania, pomyślał Kincaid, a jest tego mnóstwo.
Lillian Hennessy była bardzo piękna, bardzo młoda i bardzo, bardzo bogata. Znakomita partia
nawet dla króla. Albo dla senatora z widokami na Biały Dom. Problem polegał na tym, że nawet
rodzony ojciec, przed którym drżeli możni tego świata, nigdy nie zdołał jej poskromić. A od kiedy
mianował ją swoją zaufaną sekretarką, stała się jeszcze bardziej niezależna.
– Właśnie rozmawiałam przez telegrafon z głównym inżynierem – oznajmiła, zwracając się do
ojca. – Uważa, że mogą wejść do przewiertu pilotowego od tyłu i przebić się do głównego tunelu.
Ekipy ratownicze już kopią. Twoje telegramy zostały wysłane. Czas, żebyś się przebrał do kolacji.
– Nie będę jadł, kiedy moi ludzie są uwięzieni.
– Twoja głodówka im nie pomoże – odparła i spojrzała na Kincaida. – Cześć, Charles – rzuciła
chłodno. – Pani Comden czeka na nas w salonie. Wypijemy koktajl, kiedy mój ojciec będzie się
ubierał.
Przeszli do salonu, gdzie czekali na Hennessy'ego. Gdy opróżnili kieliszki, a on wciąż się nie
pojawiał, pani Comden, ponętna czarnowłosa czterdziestolatka w zielonej jedwabnej sukni i
brylantach oszlifowanych w starym europejskim stylu, powiedziała:
– Przyprowadzę go.
Dotarłszy do biura Hennessy'ego, zignorowała telegrafistę, który, jak wszyscy telegrafiści,
zobowiązał się nigdy nie ujawnić treści wysyłanych i otrzymywanych depesz, i położyła miękką dłoń
na kościstym ramieniu prezesa.
– Wszyscy są głodni. – Rozchyliła wargi w zniewalającym uśmiechu. – Zaprośmy ich do stołu.
Van Dorn na pewno zgłosi się wkrótce.
Kiedy mówiła, lokomotywa zagwizdała dwa razy na znak, że ruszają, i pociąg potoczył się
naprzód.
– Dokąd jedziemy? – spytała pani Comden, której nie zaskoczyło, że znów są w drodze.
– Do Sacramento, Seattle i Spokane – odparł Hennessy.
Rozdział 3
Cztery dni po eksplozji w tunelu Joseph Van Dorn dogonił przemieszczającego się szybko
Osgooda Hennessy'ego w depo Great Northern w Hennessyville. W tym nowo powstałym mieście na
obrzeżach Spokane w stanie Waszyngton, nieopodal granicy z Idaho, wciąż unosił się zapach świeżej
tarcicy, kreozotu i płonącego węgla, ale już nazwano je Minneapolis Północnego Zachodu.
Van Dorn wiedział, że Hennessy zbudował je w ramach swojego planu dwukrotnego
powiększenia sieci kolejowej Southern Pacific przez wchłonięcie przecinających kontynent linii
północnych.
Założyciel znamienitej Agencji Detektywistycznej Van Dorn, potężny, łysiejący, elegancko
ubrany mężczyzna po czterdziestce, wyglądał raczej na dobrze prosperującego biznesmena w
podróży niż na pogromcę przestępczego podziemia. Był towarzyski i wesoły, ale jego uśmiech nieco
przyćmiewał cień irlandzkiej melancholii w oczach. Miał orli nos i wspaniałe rude baki, które
przechodziły w jeszcze wspanialszą rudą brodę. Kiedy zbliżał się do pociągu Hennessy'ego, usłyszał
dźwięki ragtime'owej muzyki z gramofonu. Skinął głową z ulgą, rozpoznawszy żywą, tęskną
melodię Searchlight Rag, nowej kompozycji Scotta Joplina. Muzyka świadczyła o tym, że córka
Lillian Hennessy jest na miejscu. W jej obecności trochę łatwiej się rozmawiało z kłótliwym
prezesem Southern Pacific Railroad.
Van Dorn przystanął na peronie, wyczuwając ruch w środku wagonu. Po chwili przy drzwiach
pojawili się Hennessy i burmistrz Spokane.
– Wynocha z mojego pociągu! – krzyczał prezes, wypychając burmistrza z wagonu. –
Hennessyville nigdy nie zostanie włączone do pańskiego miasta. Moje depo nie będzie na listach
podatkowych Spokane.
– Nie spieszyłeś się tutaj – warknął, dostrzegłszy Van Dorna.
Van Dorn zareagował na opryskliwy ton Hennessy'ego ciepłym uśmiechem. Jego białe zęby
zalśniły w gnieździe rudych bokobrodów, gdy zamknął drobną dłoń prezesa w swojej.
– Byłem w Chicago, a ty wszędzie na mapie – zagrzmiał przyjaźnie. – Dobrze wyglądasz,
Osgood, choć trochę się unosisz.
– Jak się miewa piękna Lillian? – zapytał, kiedy Hennessy zaprosił go do środka.
– Wciąż więcej z nią kłopotu niż z całym wagonem Italiańców.
– A, jest! No, no, ale wyrosłaś, młoda damo. Nie wiedziałem cię od...
– Od czasu tamtej sprawy w Nowym Jorku, kiedy ojciec wynajął pana, żeby mnie pan sprowadził
z powrotem do szkoły panny Porter.
– Nie – poprawił ją Van Dorn – chyba od czasu, kiedy wyciągnęliśmy cię z więzienia w Bostonie
po demonstracji sufrażystek, która wymknęła się spod kontroli.
– Lillian! – krzyknął Hennessy. – Chcę mieć notatki z tego spotkania przepisane na maszynie i
dołączone do kontraktu na wynajęcie Agencji Van Dorn.
Z twarzy dziewczyny natychmiast zniknął szelmowski uśmiech.
– Kontrakt jest gotowy do podpisu, ojcze – odparła poważnym głosem.
– Przypuszczam, że wiesz o tych atakach, Joe – zwrócił się prezes do detektywa.
– Rozumiem, że budowę linii ekspresowej Southern Pacific przez Góry Kaskadowe nękają
straszne wypadki – odrzekł Van Dorn wymijająco. – Wśród ofiar są robotnicy i kilku niewinnych
pasażerów kolei.
– To nie mogą być wypadki – zaprzeczył stanowczo Hennessy. – Ktoś robi wszystko, żeby
zniszczyć tę kolej. Wynajmuję twoją firmę do złapania sabotażystów, kimkolwiek są: anarchistami,
cudzoziemcami czy niezadowolonymi robotnikami. Zastrzelcie ich, powieście, zróbcie, co będziecie
musieli, ale powstrzymajcie ich.
– Kiedy tylko dostałem twoją depeszę, przydzieliłem do tej sprawy mojego najlepszego
człowieka. Jeżeli sytuacja wygląda tak, jak podejrzewasz, mianuję go głównym śledczym.
– Nie! – sprzeciwił się Hennessy. – Chcę, żebyś ty kierował dochodzeniem, Joe. Osobiście.
– Isaac Bell to znakomity detektyw. Żałuję, że nie miałem takiego talentu jak on, kiedy byłem w
jego wieku.
Hennessy pokręcił głową.
– Powiem wprost, Joe – rzekł. – Mój pociąg stoi zaledwie sześćset kilometrów na północ od
zniszczonego tunelu, ale musiał pokonać ponad tysiąc, żeby tu dotrzeć, cofając się i wspinając
zakosami. Dzięki skrótowi zyska się cały dzień. Sukces jego budowy i przyszłość całej kolei są zbyt
ważne, żeby zatrudnić najemnika.
Van Dorn wiedział, że prezes jest przyzwyczajony do stawiania na swoim. Aby przeprowadzić
transkontynentalne linie od Atlantyku do Pacyfiku, musiał pokonać swoich konkurentów, komodora
Vanderbilta i J.P. Morgana, przechytrzyć Międzystanową Komisję Handlu i Kongres Stanów
Zjednoczonych oraz zmusić do kapitulacji zwalczającego trusty prezydenta Teddy'ego Roosevelta.
Na pewno nie dałby się przekonać od zmiany zdania, toteż Van Dorn ucieszył się, że nagle przerwał
im kierownik pociągu. Szef składu stanął w drzwiach w swoim nieskazitelnym granatowym
mundurze ze lśniącymi mosiężnymi guzikami i czerwoną wypustką Southern Pacific i oznajmił:
– Przepraszam, że przeszkadzam, panie prezesie, ale policjanci złapali jakiegoś hobo, który
próbował się dostać do pańskiego pociągu.
– Po co zawracasz mi pan głowę? Ja tu zarządzam koleją i nie mam czasu na duperele.
Przekażcie go szeryfowi.
– On twierdzi, że pan Van Dorn poręczy za niego.
Do prywatnego wagonu Hennessy'ego wszedł wysoki mężczyzna, pilnowany przez dwóch
krzepkich policjantów kolejowych. Miał na sobie robocze ubranie hobo jeżdżącego pociągami
towarowymi w poszukiwaniu pracy. Jego drelichowa kurtka i spodnie były zakurzone, buty
znoszone, a kapelusz, sfatygowany stetson, musiał często moknąć na deszczu.
Lillian Hennessy zauważyła najpierw jego niebieskie oczy z odcieniem fioletu, które obrzuciły
twarze zebranych w salonie szybkim, badawczym spojrzeniem, jakby chciały przeniknąć myśli jej
ojca, Van Dorna i w końcu jej samej. Nie odwróciła wzroku, ale uznała efekt za hipnotyzujący.
Mężczyzna, mniej więcej trzydziestoletni, miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu,
sylwetkę szczupłą niczym koń czystej krwi arabskiej, gęste jasne włosy, sumiaste wąsy i zarost na
nieogolonej twarzy. Ręce o długich, smukłych palcach trzymał luźno wzdłuż boków. Lillian
dostrzegła determinację w układzie jego warg i podbródka i uznała, że jest bardzo pewny siebie.
Gliniarze stali blisko niego, ale nie dotykali go. Dopiero gdy oderwała wzrok od twarzy
jasnowłosego mężczyzny, zobaczyła, że jeden z nich przyciska do nosa zakrwawioną chusteczkę, a
drugi ma podbite oko.
Joseph Van Dorn pozwolił sobie na triumfalny uśmiech.
– Osgood, przedstawiam ci Isaaca Bella, który pokieruje tym śledztwem w moim imieniu –
oznajmił.
– Dzień dobry – przywitał się Isaac Bell. Zrobił krok w przód i wyciągnął rękę. Strażnicy ruszyli
za nim.
Hennessy odprawił ich krótko.
– Wynocha!
Strażnik z chusteczką przy nosie szepnął coś kierownikowi pociągu, który odprowadzał ich do
drzwi.
– Przepraszam, panie prezesie – powiedział szef składu. – Oni chcą odzyskać swoją własność.
Isaac Bell wyjął z kieszeni obszytą skórą ołowianą pałkę.
– Jak ci na imię? – spytał gliniarza z rozbitym nosem.
– Billy – padła ponura odpowiedź.
Bell rzucił mu pałkę.
– Pamiętaj, Billy – doradził z ledwo hamowanym gniewem – że jeśli następnym razem ktoś
obieca ci, że wejdzie spokojnie, to lepiej uwierz mu na słowo.
Odwrócił się do mężczyzny z podbitym okiem.
– A tobie?
– Ed.
Bell wyciągnął z kieszeni rewolwer i oddał Edowi rękojeścią do przodu. Potem położył mu pięć
naboi na otwartej dłoni.
– Nigdy nie sięgaj po broń, z którą nie umiesz się obchodzić, Ed – rzekł.
– Myślałem, że umiem – mruknął gliniarz.
Coś w jego minie winowajcy najwyraźniej poruszyło detektywa, bo spytał:
– Byłeś kowbojem, zanim zatrudniłeś się na kolei?
– Tak, potrzebowałem pracy.
Spojrzenie niebieskich oczu Bella złagodniało, a na twarz wypłynął przyjazny uśmiech.
Wysupłał złotą monetę ze schowka w pasie.
– Masz, Ed. Zjedz sobie befsztyk za to oko i napijcie się.
Strażnicy skinęli głowami.
– Dziękujemy, panie Bell.
Detektyw zwrócił się do prezesa Southern Pacific Company, który patrzył na niego spode łba.
– Panie Hennessy – zaczął – zamelduję się, jak tylko się wykąpię i przebiorę.
Joseph Van Dorn się uśmiechnął.
– Steward ma twój bagaż.
Bell wrócił po półgodzinie. Włosy starannie przyczesał, wąsy przyciął, a strój hobo zmienił na
srebrzystoszary trzyczęściowy garnitur z gęsto tkanej angielskiej wełny, odpowiedni na jesienny
chłód. Jasnoniebieska koszula i ciemnofioletowy krawat podkreślały kolor jego oczu.
Isaac Bell wiedział, że od razu musi postawić sprawę jasno: on, a nie władczy prezes kolei,
będzie kierował śledztwem. Najpierw odwzajemnił ciepły uśmiech Lillian Hennessy. Potem skłonił
się uprzejmie zmysłowej ciemnookiej kobiecie, która weszła cicho do salonu i usiadła w skórzanym
fotelu. W końcu zwrócił się do Osgooda Hennessy'ego.
– Nie wierzę, że te wypadki to sabotaż – powiedział.
– Co pan wygaduje?! – żachnął się prezes. – Robotnicy strajkują na całym Zachodzie. Na Wall
Street mamy panikę, która podburza radykałów i rozjusza agitatorów.
– To prawda – przyznał Bell – że strajk tramwajarzy w San Francisco i telegrafistów Western
Union rozgoryczyły związkowców. I nawet jeśli sądzonym w Boise liderom Zachodniej Federacji
Górników nie uda się udowodnić, że planowali zamach na życie gubernatora – co wydaje się bardzo
prawdopodobne, bo dochodzenie w tej sprawie jest prowadzone wyjątkowo niedbale – to na pewno
nie brakuje bezwzględnych radykałów gotowych podłożyć dynamit pod bramą Steunenberga. Tak jak
zabójca prezydenta McKinleya nie był jedynym anarchistą w kraju. Ale... – Isaac Bell przerwał na
chwilę, po czym dokończył, wpatrując się w prezesa spod lekko zmarszczonych brwi: – ...pan Van
Dorn płaci mi za łapanie zabójców i rabusiów bankowych na całym kontynencie. W ciągu miesiąca
jeżdżę pociągami zwykłymi, pospiesznymi i ekspresowymi częściej niż większość ludzi przez całe
życie.
– A co pańskie podróże mają wspólnego z atakami ma moją kolej?
– Katastrofy kolejowe to codzienność. W zeszłym roku Southern Pacific wypłaciła
poszkodowanym dwa miliony dolarów. Do końca tego roku będzie około dziesięciu tysięcy kolizji,
jakieś osiem tysięcy wykolejeń i ponad pięć tysięcy śmiertelnych ofiar wypadków. Jako stały pasażer
naprawdę się przejmuję, kiedy wagony wbijają się jeden w drugi jak części teleskopu.
Osgood Hennessy aż poczerwieniał ze złości. Czuł, że za chwilę wpadnie w furię.
– Powiem panu to, co mówię każdemu reformatorowi, który uważa, że kolej jest źródłem
wszelkiego zła. Southern Pacific Railroad zatrudnia sto tysięcy ludzi. Harujemy jak woły, przewożąc
rocznie sto milionów pasażerów i trzysta milionów ton ładunku!
– Tak się składa, że uwielbiam pociągi – odrzekł spokojnie Bell. – le kolejarze nie przesadzają,
kiedy mówią, że wąski stalowy wieniec, który trzyma koło na szynie, to „cal między teraźniejszością
i wiecznością”.
Hennessy walnął pięścią w stół.
– Tych zbrodniczych radykałów zaślepia nienawiść! Nie potrafią zrozumieć, że szybkość kolei
to dar od Boga dla każdego człowieka. Ameryka jest wielka! Większa niż skłócona Europa. Szersza
niż podzielone Chiny. Kolej nas jednoczy. Jak ludzie by się poruszali bez naszych pociągów?
Dyliżansami? Kto by transportował ich zbiory na rynek? Woły? Muły? Jedna moja lokomotywa
ciągnie więcej ładunku niż wszystkie wozy conestoga, jakie kiedykolwiek przemierzyły Wielkie
Równiny... Panie Bell, wie pan, co to jest thomas flyer?
– Oczywiście. To czterocylindrowy, sześćdziesięciokonny samochód firmy Thomas, model 35,
produkowany w Buffalo. Mam nadzieję, że Thomas Company wygra przyszłoroczny wyścig Nowy
Jork – Paryż.
– A jak pan myśli, dlaczego nazwano go tak jak pociąg? – zagrzmiał Hennessy. – Szybkość!
Flyer to słynący z szybkości pociąg ekspresowy! I...
– Szybkość jest wspaniała – przerwał prezesowi Bell. Z lśniącego drewnianego sufitu gabinetu
Hennessy'ego zwisały uchwyty zrolowanych rysunków i map. Detektyw sięgnął po jeden z nich,
rozwinął mapę przedstawiającą linie kolejowe w Kalifornii, Oregonie, Nevadzie, Idaho i stanie
Waszyngton i wskazał górską granicę między północną Kalifornią a Nevada. – Sześćdziesiąt lat temu
kilka pionierskich rodzin nazywających siebie grupą Donnera próbowało przejechać przez te góry
wozami. Zmierzali do San Francisco, ale wczesny śnieg zablokował przełęcz, którą wybrali do
przeprawy przez Sierra Nevada. Grupa Donnera została uwięziona na całą zimę. Zabrakło im
żywności. Nieliczni, którzy nie zginęli z głodu, przeżyli tylko dlatego, że zjadali ciała zmarłych.
– Co, do diabła, pionierzy kanibale mają wspólnego z moją koleją?
– Dziś, dzięki pańskiej kolei, jeśli ktoś zgłodnieje na Przełęczy Donnera, to po zaledwie czterech
godzinach jazdy pociągiem może się pożywić we wspaniałych restauracjach San Francisco –
wyjaśnił Bell i uśmiechnął się szeroko.
Twarz Osgooda Hennessy'ego pozostała nachmurzona, ale nieznacznie skinął głową i
powiedział do Van Dorna:
– Wygrałeś, Joe.
Spojrzał na jasnowłosego detektywa.
– Dalej, Bell. Niech pan kontynuuje.
Bell ponownie odwrócił się do mapy.
– W ciągu ostatnich trzech tygodni miał pan podejrzane wykolejenia tu, w Redding, tutaj, w
Roseville i Dunsmuir, i zawalenie się tunelu – mówił, wskazując kolejne miejsca – co skłoniło pana
do wezwania pana Van Dorna.
– Nie powiedział mi pan niczego, o czym nie wiem – warknął Hennessy. – Czterech układaczy
szyn i maszynista nie żyją. Dziesięciu nie może pracować z powodu złamań kończyn. Budowa będzie
opóźniona o minimum osiem dni.
– I jeden detektyw kolejowy został zmiażdżony w przewiercie pilotowym.
– A tak, zapomniałem. Jeden z moich gliniarzy.
– Nazywał się Clarke. Aloysius Clarke. Przyjaciele nazywali go Marzycielem.
– Znaliśmy tego człowieka – wyjaśnił Joseph Van Dorn. – Pracował kiedyś w mojej agencji.
Pierwszorzędny śledczy. Ale miał swoje problemy.
Bell powiódł wzrokiem po twarzach zgromadzonych w salonie i wygłosił największy
komplement na Zachodzie:
– Marzyciel Clarke był partnerem do przeprawy przez rzekę. – Następnie zwrócił się do
Hennessy'ego: – W drodze tutaj zatrzymywałem się w obozowiskach hobos. Pod Crescent City na
linii kolejowej Siskiyo – wskazał na mapie północne wybrzeże Kalifornii – usłyszałem o radykale
czy też anarchiście nazywanym przez nich Zamachowcem.
– Radykał! – wykrzyknął prezes. – A nie mówiłem?
– Hobos niewiele o nim wiedzą, ale bardzo się go boją – ciągnął Bell. – Ludzie, którzy dołączają
do niego, giną bez śladu. Z tego, co ustaliłem, wynika, że mógł zwerbować do roboty w tunelu
wspólnika, Kevina Butlera. To młody górnik i agitator. Widziano go, jak wskakiwał do pociągu
towarowego na południe od Crescent City.
– W kierunku Eureki – wtrącił Hennessy. – Z Santa Rosa dostał się do Redding, Weed i skrótu
Cascades Cutoff. Od początku mówiłem, że to musi być sprawka jakichś radykałów, cudzoziemców
albo anarchistów. Czy ten agitator przyznał się do wysadzenia tunelu?
– Kevin Butler może przyznać się tylko diabłu. Jego ciało znaleziono obok zwłok detektywa
Clarke'a w przewiercie pilotowym. Ale nic w jego przeszłości nie wskazuje, żeby potrafił dokonać
takiego zamachu samodzielnie. Zamachowiec jest wciąż na wolności.
W sąsiednim pomieszczeniu zaczął stukać klucz telegraficzny.
Lillian Hennessy nadstawiła uszu, a kiedy hałas ucichł i telegrafista wszedł do gabinetu z
transkrypcją, nie zadała sobie trudu przeczytania tego, co było napisane na papierze.
– Z Redding – oznajmiła ojcu. – Kolizja na północ od Weed. Pociąg z robotnikami zakopcił
sygnał. Nadjeżdżający skład z materiałami nie wiedział, że towarowy jest na torze, i uderzył w jego
tył. Wagon mieszkalny dla załogi pociągu towarowego wbił się w wagon towarowy. Dwóch ludzi
zginęło.
Hennessy zerwał się z miejsca.
– Zakopcił sygnał, akurat! To następny sabotaż. I następne opóźnienie. Tamte pociągi jechały do
Cascades Cutoff.
Joseph Van Dorn podszedł do prezesa, żeby go uspokoić.
Bell przysunął się bliżej Lillian.
– Zna pani alfabet Morse'a? – zapytał cicho.
– Jest pan spostrzegawczy, panie Bell. Podróżuję z ojcem od dziecka, a on zawsze ma w pobliżu
klucz telegraficzny.
Bell pomyślał, że być może Lillian jest kimś więcej niż tylko zepsutą, upartą jedynaczką i okaże
się cennym źródłem informacji o najbliższym otoczeniu swojego ojca.
– Kim jest ta dama, która właśnie do nas dołączyła?
– Emma Comden to przyjaciółka rodziny. Nauczyła mnie francuskiego i niemieckiego i bardzo
się starała poprawić moje zachowanie... – Lillian zatrzepotała długimi rzęsami – przy pianinie.
Emma Comden miała na sobie obcisłą sukienkę z okrągłym kołnierzykiem i elegancką broszką
pod szyją. Krągła, ciemnooka i ciemnowłosa, stanowiła całkowite przeciwieństwo córki
Hennessy'ego.
– To znaczy, że kształciła się pani w domu, żeby móc pomagać ojcu? – Bell zadał kolejne
pytanie.
– Nie, po prostu wyrzucono mnie z tylu szkół na Wschodzie, że ojciec zatrudnił panią Comden,
żeby doprowadziła moją edukację do końca.
– Jak znajduje pani czas na francuski, niemiecki i pianino, będąc prywatną sekretarką ojca?
– Przerosłam moją nauczycielkę.
– A jednak pani Comden została?
– Jeśli ma pan oczy, panie detektywie – odparła chłodno Lillian – to na pewno pan zauważył, że
ojciec bardzo lubi tę „przyjaciółkę rodziny”.
Zanim Bell zdążył odpowiedzieć, przerwał im Hennessy.
– O czym rozmawiacie? – zainteresował się.
– Właśnie mówiłem pańskiej córce – skłamał gładko Isaac – że słyszałem, iż pani Hennessy
była bardzo piękna.
– A jakże – potwierdził prezes. – Lillian nie odziedziczyła swojej ślicznej buźki po mnie. Ile pan
zarabia jako detektyw, panie Bell?
– Dostaję najwyższą aktualną stawkę.
– Nie wątpię więc, że pan rozumie, iż jako ojciec niewinnej młodej kobiety jestem zobowiązany
zapytać, kto panu kupił to wymyślne ubranie?
– Mój dziadek Isaiah Bell.
Osgood Hennessy wybałuszył oczy. Nie byłby bardziej zaskoczony, gdyby detektyw oznajmił, że
jest potomkiem króla Midasa.
– Isaiah Bell był pańskim dziadkiem? W takim razie pańskim ojcem jest Ebenezer Bell, prezes
American States Bank of Boston. Boże Wszechmogący, bankier?
– Mój ojciec jest bankierem. Ja jestem detektywem.
– Mój ojciec nigdy w życiu nawet nie spotkał bankiera. Wbijał gwoździe w podkłady. Rozmawia
pan z prostym kolejarzem, Bell. Zaczynałem tak jak on, przybijałem szyny do podkładów. Nosiłem
jedzenie w menażce. Pracowałem dziesięć godzin dziennie. Piąłem się po szczeblach: hamulcowy,
maszynista, kierownik pociągu, telegrafista, dyspozytor... Z torów przez stację do głównego biura.
– Mój ojciec próbuje wytłumaczyć – wtrąciła się Lillian – że przeszedł długą drogę od wbijania
żelaznych gwoździ w palącym słońcu do wstukiwania złotych ceremonialnych gwoździ pod
parasolem.
– Nie drwij ze mnie, młoda damo. – Hennessy ściągnął z sufitu rysunek przedstawiający
konstrukcję wspornikowego mostu kratownicowego na dwóch wysokich filarach z kamienia i stali,
który spinał głęboki wąwóz. – Oto, dokąd zdążamy, panie Bell. Do Cascade Canyon Bridge.
Ściągnąłem z emerytury czołowego inżyniera, Franklina Mowery'ego, żeby mi zbudował najlepszy
most kolejowy na zachód od Missisipi, i Mowery prawie skończył. Dla oszczędności czasu
zbudowałem go z wyprzedzeniem ekspansji. Kierowałem pociągi robocze na opuszczony tor do
transportu drewna, który biegnie w górę z pustyni Nevada. – Wskazał mapę. – Kiedy przebijemy się
tutaj, przez tunel numer trzynaście, most już będzie na nas czekał. Szybkość, panie Bell. Chodzi o
szybkość.
– Ma pan jakiś nieprzekraczalny termin? – zapytał Bell.
Hennessy spojrzał na Van Dorna.
– Joe, czy mogę przyjąć, że twoi detektywi są tak samo godni zaufania jak moi prawnicy?
– Bardziej – odrzekł szef agencji.
– Jest pewien nieprzekraczalny termin – przyznał się Hennessy Bellowi.
– Narzucony przez pańskich bankierów?
– Nie, nie przez tych diabłów. Przez matkę naturę. Nadchodzi zima i kiedy dotrze do Gór
Kaskadowych, zastopuje budowę do wiosny. Mam najkorzystniejszy kredyt w branży kolejowej, ale
jeśli nie połączę Cascades Cutoff z Cascade Canyon Bridge, zanim zima mnie unieruchomi, nawet
mój kredyt wyschnie. Tak między nami, panie Bell, jeśli ta ekspansja utknie, stracę szansę na
dokończenie Cascades Cutoff w dniu pierwszej śnieżycy.
– Bez obaw, Osgood, powstrzymamy go – zapewnił Joseph Van Dorn.
Hennessy potrząsnął rysunkiem, jakby chciał go udusić.
– Jeżeli ci sabotażyści mi przeszkodzą, minie dwadzieścia lat, zanim ktoś zdoła wznowić budowę
Cascades Cutoff. To ostatnia przeszkoda hamująca postęp na Zachodzie, a ja jestem ostatnim żyjącym
człowiekiem, który ma odwagę ją usunąć.
Isaac Bell nie wątpił, że Hennessy kocha swoją kolej. I nie chciał dopuścić, aby kolejni Bogu
ducha winni ludzie zginęli przez Zamachowca. Ale w tym momencie myślał przede wszystkim o
Marzycielu Clarke'u, który kiedyś uratował mu życie, a teraz sam zginął.
– Obiecuję, że powstrzymam Zamachowca, kimkolwiek jest.
Hennessy długo mierzył go wzrokiem, a potem opadł ciężko na fotel i powiedział:
– Cieszę się, że mam człowieka pańskiego kalibru, panie Bell.
Kiedy spojrzał na córkę, oczekując potwierdzenia, dostrzegł, że Lillian ocenia bogatego i
ustosunkowanego detektywa jak samochód wyścigowy, o który chce poprosić na urodziny.
– Czy jest jakaś pani Bell, synu? – zapytał.
Bell również zauważył, że młoda kobieta go obserwuje. Było to nawet miłe i pochlebiało mu, ale
nie czuł żadnej satysfakcji, gdyż zdawał sobie sprawę, dlaczego Lillian to robi. Prawdopodobnie po
raz pierwszy widziała mężczyznę, którego jej ojciec nie zdołał sterroryzować. Niestety, mimo jej
fascynacji i pragnienia ojca, żeby dobrze wyszła za mąż, ten konkretny dżentelmen nie był
zainteresowany mariażem.
– Jestem zaręczony – odrzekł.
– Zaręczony? – Hennessy starał się nie okazać rozczarowania. – A gdzie ona jest?
– Mieszka w San Francisco.
– Jak sobie poradziła podczas trzęsienia ziemi?
– Straciła dom – odparł Bell, wciąż mając żywo w pamięci ich pierwszą wspólną noc,
zakończoną niespodziewanie, gdy wstrząs rzucił ich łóżko przez pokój, a pianino Marion wypadło
przez frontową ścianę na ulicę. – Została, żeby opiekować się sierotami. Teraz, kiedy o większość
zadbała, podjęła pracę w miejscowej gazecie.
– Kiedy ślub? – chciał wiedzieć Hennessy.
– Wkrótce.
– Jesteśmy daleko od San Francisco – wtrąciła Lillian, jakby uznała to „wkrótce” za wyzwanie.
– Tysiąc sześćset kilometrów – przyznał Bell – a znaczna część tej odległości to strome zbocza i
niekończące się zakosy w górach Siskiyou. Budowa waszego skrótu Cascades Cutoff pozwoli
zaoszczędzić jeden dzień podróży – dodał, zręcznie przechodząc od tematu córek na wydaniu do
sabotażu. – A, byłbym zapomniał. Przydałaby mi się przepustka kolejowa.
Hennessy zerwał się z fotela.
– Zrobię coś lepszego! – oznajmił. – Dostanie pan przepustkę uprawniającą do bezpłatnego
przejazdu każdym pociągiem w kraju oraz własnoręcznie napisany przeze mnie list upoważniający
pana do wyczarterowania pociągu specjalnego, gdziekolwiek będzie panu potrzebny. Pracuje pan
teraz dla kolei.
– Pracuję dla pana Van Dorna – sprostował Bell. – Ale w razie potrzeby chętnie skorzystam z
pańskich pociągów specjalnych.
– Pan Hennessy wyposażył pana w skrzydła – zauważyła pani Comden.
Piękna Lillian się uśmiechnęła.
– Oby tylko pan wiedział, dokąd na nich polecieć. Albo do kogo.
Kiedy klucz telegraficzny znów zaczął stukać, Bell skinął głową Van Dornowi i obaj wyszli z
wagonu na peron. Zimny północny wiatr hulał po depo, dym i rozżarzone węgielki wirowały w
powietrzu.
– Będę potrzebował wielu ludzi – powiedział Bell.
– Są do twojej dyspozycji. Kogo chcesz?
Isaac podał listę nazwisk.
– Chciałbym mieć bazę w Sacramento – oznajmił, kiedy skończył.
– Myślałem, że w San Francisco – zdziwił się Van Dorn.
– Z powodów osobistych wolałbym być tam, gdzie moja narzeczona. Ale z Sacramento są
szybsze połączenia kolejowe z wybrzeżem Pacyfiku i centralnymi stanami. Moglibyśmy się zbierać u
panny Anne.
Van Dorn nie krył zaskoczenia.
– Dlaczego chcesz się spotykać w burdelu?
– Zamachowiec stanął do walki z całą kontynentalną koleją, więc musi być człowiekiem o
długich rękach – wyjaśnił Bell. – Nie chcę, żeby naszych ludzi widywano w miejscach publicznych,
dopóki się nie dowiem, co on wie i skąd.
– Skoro uważasz, że burdel to najlepsze miejsce spotkań, niech będzie. Anne Pound na pewno
udostępni nam tylny salon – rzekł Van Dorn. – A teraz powiedz mi: odkryłeś jeszcze coś poza tym, co
przekazałeś Hennessy'emu?
– Nie, ale mam przeczucie, że Zamachowiec jest wyjątkowo niebezpieczny.
Van Dorn skinął głową w milczeniu. Wiedział z doświadczenia, że kiedy tak wnikliwy detektyw
jak Isaac Bell ma przeczucie, bierze się ono z drobnych, ale znamiennych szczegółów, których
większość ludzi w ogóle by nie zauważyła.
– Strasznie mi przykro z powodu Aloysiusa – powiedział cicho.
– Tak, mnie też bardzo go szkoda. Uratował mi życie w Chicago.
– A ty jemu w Nowym Orleanie – przypomniał Van Dorn. – A potem na Kubie.
– Był pierwszorzędnym detektywem.
– Kiedy nie pił. A od pewnego czasu właściwie nie trzeźwiał.
– Był najlepszy – upierał się Bell.
– Jak zginął?
– Zmiażdżony przez skały. Najwyraźniej był dokładnie tam, gdzie nastąpił wybuch dynamitu.
Van Dorn pokręcił głową ze smutkiem.
– Miał nieomylny instynkt, nawet pijany. Z przykrością się z nim rozstawałem, ale nie było
innego wyjścia.
– Jego rewolwer leżał kilka kroków dalej – mówił dalej Bell beznamiętnym tonem – co
wskazuje, że przed eksplozją wyciągnął go z kabury.
– Mógł zostać wyrzucony przez wybuch.
– To był ten stary wojskowy rewolwer powtarzalny, który Marzyciel tak uwielbiał. W zapinanej
kaburze. Nie mógł z niej wypaść.
A więc Bell podejrzewa, że Aloysius Clarke starał się zapobiec zamachowi, pomyślał Van Dorn.
– Gdzie miał swoją piersiówkę? – spytał.
– W kieszeni – usłyszał w odpowiedzi.
Skinął głową i chciał zmienić temat, ale Isaac jeszcze nie skończył.
– Musiałem się dowiedzieć, skąd Marzyciel wziął się w tunelu. I czy zginął przed eksplozją, czy
wskutek wybuchu. Załadowałem jego zwłoki do pociągu i zawiozłem do pewnego lekarza w Klamath
Falls. Stałem obok, kiedy je badał. Okazało się, że zanim Marzyciel został zmiażdżony przez skały,
dostał nożem w gardło.
Van Dorn uniósł brwi.
– Poderżnięto mu gardło?
– Nie poderżnięto, przebito. Ostrze przebiło gardło, przeszło między dwoma kręgami szyjnymi,
przecięło rdzeń kręgowy i wyszło przez kark. Lekarz powiedział, że to było fachowe cięcie, jakby
zabójca był chirurgiem albo rzeźnikiem.
– Albo po prostu miał szczęście.
– Jeśli tak, to dwa razy.
– Jak to?
– Już samo bycie szybszym od Marzyciela wymagałoby dużo szczęścia, nie sądzisz?
Van Dorn odwrócił wzrok.
– Coś zostało w piersiówce? – zapytał.
Bell uśmiechnął się smutno.
– Nie martw się, Joe, ja też bym go wywalił. Ani kropli.
– Został zaatakowany z przodu?
– Na to wygląda.
– Ale mówisz, że zdążył wyciągnąć broń.
– Zgadza się, i właśnie to jest dziwne. Jak Zamachowiec zdołał go dźgnąć nożem?
– Może nim rzucił? – zasugerował Van Dorn.
Bell sięgnął do buta, wyciągnął swój nóż do rzucania i pożonglował nim, ważąc go w dłoni.
– Potrzebowałby katapulty, żeby takim nożem przebić na wylot szyję potężnego mężczyzny.
– No tak, masz rację... Uważaj na siebie, Isaac. Ten Zamachowiec musi być szybki jak
błyskawica, skoro pokonał Marzyciela. Nawet pijanego.
– Będzie miał okazję pokazać mi, jaki jest szybki – zapewnił Bell.
Rozdział 4
Elektryczne lampy na pirsie Venice w Santa Monica oświetlały takielunek przycumowanego na
stałe do nabrzeża trzymasztowego statku i linie dachu dużego pawilonu. Orkiestra dęta grała Marsz
gladiatora Johna Philipa Sousy.
Przeczesywacz plaży odwrócił się od słodko– orzkiej muzyki i ruszył po twardym piasku ku
ciemności. Światła odbijały się w falach, chłodny wiatr od Pacyfiku trzepotał jego złachanym
ubraniem. Był odpływ i mężczyzna szukał kotwicy, którą mógłby ukraść.
Ominął skupisko szop. Mieszkający w nich japońscy rybacy wciągnęli swoje lodzie na plażę,
żeby mieć je na oku. Zaraz za rybacką osadą znalazł to, czego szukał – jedną z pełnomorskich
płaskodennych łodzi rozstawianych wzdłuż brzegu przez Amerykańskie Stowarzyszenie Ratowników
Wodnych do niesienia pomocy rozbitkom i tonącym turystom. Łodzie były w pełni wyekwipowane i
gotowe do natychmiastowego wodowania przez ochotnicze załogi. Odciągnął brezent i pomacał po
ciemku w środku. Wyczuł wiosła, pływaki, blaszane czerpaki i w końcu zimny metal kotwicy.
Dźwignął kotwicę i poniósł ją w kierunku pirsu. Zanim dotarł do granicy zasięgu światła, wspiął
się po piaszczystej skarpie do miasta. Na ulicach panowała cisza, w domach ciemności. Zrobił unik
przed nocnym strażnikiem na pieszym patrolu i dotarł bez przeszkód do stajni, którą – jak większość
stajni w okolicy – właśnie przerabiano na garaż. W budynku i wokół niego stały ciężarówki i auta
osobowe między wozami konnymi i różnego rodzaju powozami. Zapach benzyny mieszał się z
wonią siana i odorem końskiego łajna.
Za dnia roiło się tu od stajennych, woźniców, przewoźników i mechaników, którzy palili albo
żuli tytoń i snuli opowieści, lecz wieczorem teren pustoszał. Kowal, z którym przeczesywacz plaży
umówił się w stajni na nocne spotkanie, zaskoczył go, dając mu za kotwicę całego dolara. Obiecał
pięćdziesiąt centów, ale dopiero co osuszył prawie całą butelczynę, a należał do tych, co po whisky
robią się hojni.
Kiedy przeczesywacz plaży odszedł, kowal wziął się raźno do pracy, żeby przerobić kotwicę,
zanim ktoś zauważy jej kradzież. Najpierw usunął jedną z żeliwnych łap, waląc w nią młotem i
przecinakiem, aż pękła i odpadła. Potem piłował pilnikiem zadziory, żeby wygładzić nierówną
krawędź. Gdy uniósł kotwicę do światła, to, co z niej zostało, wyglądało jak hak.
Spocony mimo nocnego chłodu, wypił butelkę piwa i pociągnął solidny łyk bourbona, zanim
zaczął wiercić dziurę w zamówionym przez klienta zaczepie. Robienie otworu w żeliwie szło
opornie, przerwał więc parę razy, żeby odsapnąć, wypić następne piwo i pociągnąć kolejny łyk
bourbona. Kiedy wreszcie skończył, był już dobrze pijany.
Zawinął zaczep w dostarczony przez klienta koc i włożył do torby podróżnej mężczyzny. Potem
podniósł żeliwną łapę leżącą w piasku obok kowadła i właśnie zastanawiał się, co z nią zrobić, kiedy
w drzwiach pojawił się klient.
– Przynieś to tutaj – polecił.
Mężczyzna stał w ciemności, więc kowal nie widział jego twarzy, ale rozpoznał mocny głos,
wschodni akcent, sylwetkę i noszony przez mieszczuchów jednorzędowy surdut do kolan. Zanim
zdążył się poruszyć, klient warknął z wyraźnym zniecierpliwieniem:
– Kazałem ci przynieść to tutaj!
Kowal wyniósł torbę podróżną za próg.
– Zamknij drzwi!
Kowal wykonał polecenie. Klient wziął torbę.
– Dziękuję ci, dobry człowieku – rzucił lekceważącym tonem.
– Zawsze do usług – wymamrotał kowal, ciekaw, co elegant w surducie zamierza zrobić z
połową kotwicy.
Złota dziesięciodolarówka, tydzień pracy w tych ciężkich czasach, błysnęła w mroku. Kowal
chciał ją złapać w locie, ale nie zdołał i musiał uklęknąć w piasku, żeby podnieść monetę. Wyczuł, że
mężczyzna podchodzi bliżej. Ostrożnie podniósł wzrok i zobaczył, jak klient sięga do znoszonego
buta, który zupełnie nie pasował do eleganckiego surduta. W tym momencie drzwi za nim otworzyły
się gwałtownie i światło padło na twarz mężczyzny. Kowalowi wydała się ona znajoma. Z budynku
wytoczyli się trzej stajenni i mechanik samochodowy. Wszyscy pijani w sztok, ryknęli śmiechem na
widok kowala klęczącego w piasku.
– A niech mnie! – krzyknął mechanik. – Wygląda na to, że Jim też wykończył swoją butelkę.
Klient odwrócił się i zniknął w głębi zaułka, zostawiając kowala w nieświadomości, że zaledwie
sekunda dzieliła go od śmierci z ręki człowieka, który zabija na wszelki wypadek.
Przez większość czterdziestosiedmioletniego okresu, kiedy stolicą stanu Kalifornia było
Sacramento, Anne Pound udzielała gościny legislatorom i lobbystom, którzy urzędowali zaledwie
trzy przecznice dalej. Jej piękny dworek został zbudowany we wczesnowiktoriańskim stylu, miał
nieskazitelnie białe ściany i wykończenia z jasnego drewna. Frontowe drzwi z woskowanego orzecha
prowadziły do przestronnego holu, którego szczytową ścianę zdobił duży portret olejny pani domu
w młodszym wieku. Pokryte czerwonym dywanem schody znano w kręgach politycznych tak dobrze,
że szczebel koneksji mężczyzny w stanie oceniano po tym, czy się uśmiechał znacząco na dźwięk
słów „schody do nieba”.
Tego wieczoru o ósmej pani Pound, znacznie starsza i znacznie okrągłej sza niż na portrecie,
brylowała na bordowej kanapie w tylnym salonie spowita w zielony jedwab. W pokoju było więcej
takich kanap, a także kilkanaście wyściełanych foteli, lśniących mosiężnych spluwaczek oraz
obrazów w pozłacanych ramach, przedstawiających ponętne kobiety w różnych stadiach negliżu.
Znajdował się tu również zapełniony kryształami bar, dziś oddzielony od reszty salonu zasuniętymi
mahoniowymi drzwiami kieszeniowymi grubości ośmiu centymetrów. Na straży stał elegancki
wykidajło w cylindrze, były bokser, który ponoć znokautował kiedyś samego „Dżentelmena Jima”
Corbetta.
Isaac Bell z trudem powstrzymywał uśmiech, widząc, jak wciąż piękna gospodyni onieśmiela
Josepha Van Dorna. Rumieniec na jego twarzy był jeszcze ciemniejszy niż ruda broda. Van Dorn
wiele razy udowodnił, że potrafi zachować zimną krew w obliczu prawdziwego zagrożenia, ale
zupełnie tracił rezon w towarzystwie kobiet, a już zwłaszcza takich, których obyczaje określa się
powszechnie mianem lekkich. Było jasne, że wolałby siedzieć gdziekolwiek, byle nie w tylnym
salonie najlepszego domu schadzek w Kalifornii.
– Zaczynamy? – spytał.
– Pani pozwoli. – Bell uprzejmie podał ramię gospodyni, żeby pomóc jej podnieść się z kanapy.
– Jesteśmy pani ogromnie wdzięczni za gościnność.
Kiedy odprowadzał panią Pound do drzwi, wymruczała z miękkim wirginijskim zaśpiewem, że
to ona do końca życia będzie niewymownie wdzięczna Agencji Detektywistycznej Van Dorn za
schwytanie brutalnego zabójcy, który wybierał na swoje ofiary jej ciężko pracujące dziewczęta. Ten
wynaturzony maniak okazał się członkiem jednej z najznamienitszych rodzin w Sacramento i został
NIEDOKOŃCZONA SPRAWA 12 grudnia 1934 Garmisch–Partenkirchen Powyżej linii śniegu Alpy Niemieckie szarpały niebo niczym szczęki jakiegoś pradawnego mięsożercy. Burzowe chmury ocierały się o smagane wiatrem szczyty i wydawało się, że poszczerbione skały lekko się poruszają, jakby bestia budziła się z głębokiego snu. Dwaj mężczyźni, obaj niemłodzi, ale krzepcy, obserwowali tę panoramę z balkonu hotelu dla narciarzy. Hans Grandzau był przewodnikiem o ogorzałej twarzy, pobrużdżonej jak wierzchołki gór. Od sześćdziesięciu lat przemierzał zimą okoliczne zbocza. Ostatniej nocy zapewnił swego towarzysza, że wkrótce wiatr zmieni się na wschodni i przenikliwe syberyjskie zimno przeistoczy mokre
powietrze znad Morza Śródziemnego w śnieżycę. Mężczyzna, któremu Hans obiecał śnieg, był wysokim Amerykaninem o jasnych włosach i wąsach przyprószonych siwizną. W tweedowym garniturze Norfolk, szaliku Uniwersytetu Yale ozdobionym godłem Branford College i ciepłej fedorze na głowie wyglądał na zamożnego turystę, który przyjechał w Alpy, by uprawiać sporty zimowe. Ale wpatrywał się intensywnie niebieskimi oczami w zamek po drugiej stronie piętnastokilometrowej doliny. Zamek, wznoszący się na zboczu nad odludnym wąwozem od prawie tysiąca lat, tonął w śniegu i był ledwo widoczny w cieniu górujących nad nim szczytów. Kilka kilometrów poniżej leżała wioska. Amerykanin śledził zbliżający się do niej wolno słup dymu. Był za daleko, żeby widzieć parowóz, ale wiedział, że trasa kolejowa prowadzi przez granicę do Innsbrucku. Pełne koło, pomyślał ponuro. Dwadzieścia siedem lat temu zbrodnie zaczęły się na kolei w górach. Dzisiejszej nocy się skończy, w ten czy inny sposób, również na kolei w górach. – Na pewno da pan radę? – spytał przewodnik. – Stoki są bardzo strome, a wiatr będzie ciął jak szabla. – Jestem w równie dobrej formie jak pan, staruszku – odparł Amerykanin. Aby uspokoić Hansa, zapewnił, że przygotowywał się bardzo starannie. Przez miesiąc biwakował z norweskim narciarskim oddziałem wojskowym, przydzielony nieoficjalnie do jednostki Armii Stanów Zjednoczonych, wysłanej do Skandynawii na ćwiczenia podwyższające umiejętność walki w górach. – Nie wiedziałem, że amerykańskie oddziały ćwiczą w Norwegii – powiedział Niemiec. Niebieskie oczy Amerykanina przybrały lekko fiołkowy odcień, gdy się uśmiechnął. – To na wypadek, gdybyśmy musieli tu wrócić i położyć kres następnej wojnie – wyjaśnił. Hans odwzajemnił uśmiech. Amerykanin wiedział, że Grandzau to dumny weteran Alpenkorps, elitarnej niemieckiej dywizji górskiej sformowanej przez cesarza Wilhelma podczas Wielkiej Wojny. Ale Hans nie trzymał z nazistami, którzy niedawno przejęli władzę w Niemczech i grozili Europie następną wojną. Amerykanin rozejrzał się dookoła, aby się upewnić, że są sami. Pokojowa w czarnej sukience i białym fartuszku czyściła szczotką na kiju dywan na korytarzu za drzwiami balkonu. Zaczekał, aż kobieta pójdzie dalej, po czym wyjął woreczek z dwudziestofrankowymi złotymi monetami szwajcarskimi i wręczył przewodnikowi. – Cała zapłata z góry. Umawiamy się, że jeśli nie będę nadążał, zostawi mnie pan i wróci do domu. Pan bierze narty. Spotkamy się przy wyciągu linowym. Wrócił do swojego wyłożonego boazerią luksusowego pokoju, gdzie miękkie, puszyste dywany i ogień trzaskający na kominku sprawiały, że pogoda za oknem wydawała się jeszcze gorsza. Szybko zdjął garnitur i włożył nieprzemakalne gabardynowe spodnie, grube wełniane skarpety, sznurowane buty, dwa lekkie wełniane swetry, skórzaną kamizelkę i gabardynową biodrową kurtkę na suwak, którą zostawił rozpiętą. Ledwo skończył się przebierać, rozległo się pukanie i do pokoju wszedł Jeffrey Dennis. Młody pracownik operacyjny berlińskiego biura nosił tyrolski kapelusz, jaki chętnie kupowali turyści. Był bystry, pełen zapału i dobrze zorganizowany, ale nie należał do amatorów spędzania czasu w plenerze. – Nadal brak śniegu – zauważył. – Niech wszyscy ruszają – polecił starszy mężczyzna. – Za godzinę nie zobaczysz własnej ręki przed twarzą.
Dennis podał mu mały plecak. – Papiery dla pana i pańskiego... eee... „bagażu”. Pociąg wjedzie do Austrii o północy. Ktoś się spotka z panem w Innsbrucku. Ten paszport powinien wystarczyć do jutra. Starszy Amerykanin popatrzył przez okno na odległy zamek. – Co z moją żoną? – Jest bezpieczna w Paryżu. W hotelu George V. – Przysłała jakąś wiadomość? Dennis wyciągnął rękę, w której trzymał kopertę, ale starszy mężczyzna poprosił: – Przeczytaj. – „Dziękuję ci, kochanie, za najlepszą dwudziestą piątą rocznicę, jaką można sobie wyobrazić” – przeczytał Dennis monotonnym głosem. Starszy mężczyzna odetchnął z wyraźną ulgą. Taki szyfr wybrała przedwczoraj. Zapewniła przykrywkę – romantyczną drugą podróż poślubną – na wypadek gdyby ktoś go rozpoznał i zapytał, czy jest tutaj służbowo. Teraz była już daleko, bezpieczna. Czas na działanie pod przykrywką minął. Nadciągała zamieć. Wziął kopertę od Dennisa i wrzucił do kominka. Potem obejrzał dokładnie paszport i wizy. – Broń? – zapytał. Okazała się niewielka i lekka. – To nowy pistolet samopowtarzalny używany przez niemieckich tajnych gliniarzy – wyjaśnił Dennis. – Ale mogę panu dać służbowy rewolwer, jeśli woli pan starszy typ. Niebieskie oczy, utkwione w zamku za posępną doliną, zwróciły się ku młodemu człowiekowi. Starszy Amerykanin, nie patrząc na swoje ręce, wyjął magazynek, sprawdził, czy komora nabojowa jest pusta, i rozebrał waltera PPK: otworzył kabłąk spustu, wyciągnął suwadło i wydobył sprężynę powrotną z lufy. Zajęło mu to dwanaście sekund. Nie odrywając spojrzenia od kuriera, złożył pistolet w dziesięć. – Powinien się nadać – orzekł. Dennis pojął, że był świadkiem pokazu wyjątkowych umiejętności. Zanim zdążył się powstrzymać, spytał: – Jak długo trzeba to ćwiczyć? Na twarz starszego mężczyzny wypłynął zaskakująco ciepły uśmiech. – Ćwicz w dzień i w nocy, Jeff, w deszczu i pod ostrzałem, a powinieneś załapać dość szybko – padła uprzejma, acz niepozbawiona sarkazmu odpowiedź. Kiedy Amerykanin dotarł do wyciągu linowego, sypał tak gęsty śnieg, że wierzchołek stoku narciarskiego był ledwo widoczny, a górujące nad grzbietem skalne szczyty całkiem skryte za białą zasłoną. Podekscytowani narciarze przepychali się do ruchomej liny, żeby zdążyć zjechać jeszcze raz, zanim nadciągająca zawieja zmusi przewodników do zamknięcia góry. Hans przyniósł nowe narty, ostatni model, ze stalowymi krawędziami przynitowanymi do drewna. – Przy takim wietrze na zaśnieżonych szczytach błyskawicznie tworzy się lód – wytłumaczył nietypową konstrukcję desek. Weszli w giętkie wiązania, zacisnęli je wokół pięt, włożyli rękawice, wzięli kijki i ruszyli przez rzednący tłum ku linie przesuwającej się wokół bębna, który obracał hałaśliwy silnik traktora. Chwycili się jej. Szarpnęła nimi i pociągnęła w górę. Stanowili typowy widok w eleganckim kurorcie: bogaty Amerykanin w późnym średnim wieku szukający przygód i jego prywatny
instruktor, wystarczająco rozważny i doświadczony, by dostarczyć swego podopiecznego z powrotem do hotelu o takiej porze, żeby zdążył się przebrać do kolacji. Wiatr na szczycie grzbietu dął coraz mocniej i co chwilę zmieniał kierunek, a śnieg wirował w tych gwałtownych podmuchach, raz gęsty, raz rzadki. W jednym momencie niewiele było widać za grupą czekających na swoją kolej narciarzy, w następnym zaś ukazywał się hotel u stóp zbocza, mały jak domek dla lalek, i wysokie szczyty nad nim. Amerykanin i Hans oddalili się o dobrych kilkadziesiąt metrów od tłumu, a potem, gdy nikt na nich nie patrzył, skręcili i puścili się w dół po drugiej stronie grzbietu. Ich narty żłobiły pierwsze ślady w świeżym białym puchu. Głosy narciarzy i warkot silnika wyciągu linowego natychmiast umilkły. Śnieg osiadał bezdźwięcznie na wełnianych ubraniach. Panowała taka cisza, że słyszeli świst przecinających białą powierzchnię desek z metalowymi krawędziami, własne oddechy i bicie swoich serc. Hans jechał pierwszy i doprowadził ich za osłonę skalnego wypiętrzenia półtora kilometra niżej. Tam miał ukryte lekkie, sklecone naprędce sanki. Były zrobione z noszy Robertsona – konstrukcji z jesionu, buczyny i brezentu umożliwiającej unieruchomienie rannego marynarza na czas transportu stromymi i wąskimi zejściówkami na statku – przymocowanych do pary nart. Hans holował całość na linie zawiązanej wokół pasa i oplatającej kijek narciarski, który służył mu za hamulec podczas zjazdu. Pokonali kolejne półtora kilometra w poprzek łagodniejszego zbocza i u podnóża stromego wzniesienia przymocowali do nart selskiny. Przyczepność zwróconego włosem na zewnątrz foczego futra umożliwiała im wspinaczkę. Śnieg padał coraz intensywniej, więc widoczność nie przekraczała kilku metrów. Hans nie bez powodu otrzymał zapłatę we frankach w złocie. W takich warunkach był po prostu niezbędny. Amerykanin mógłby wprawdzie korzystać z kompasu, jak każdy, ale żaden kompas nie zagwarantowałby mu, że nie zboczy z kursu, uderzany przez porywisty wiatr i zdezorientowany przez obłędny miszmasz ostrych kątów. A Grandzau, który jeździł w tych górach na nartach od dziecka, potrafił określić swoją pozycję według nachylenia dowolnego zbocza i jego ukształtowania przez wiatr. Wędrówka była bardzo mozolna. Wspinali się całymi kilometrami, zjeżdżali w dół i znowu wspinali. Często musieli się zatrzymywać, żeby odpocząć albo oczyścić selskiny z lodu. Kiedy śnieg na chwilę się rozwiał na szczycie jakiejś grani, było już prawie całkiem ciemno. Za ostatnim meandrem wąwozu Amerykanin zobaczył jedyne oświetlone okno w zamku. – Niech pan mi da sanki – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Dalej trafię sam. Hans przekazał mu linę od sanek, uścisnął dłoń, życzył powodzenia i ruszył przez ciemność do wioski daleko w dole. Amerykanin skierował się ku światłu.
Część 1 ARTYLERIA PROLETARIATU Rozdział 1 21 września 1907 Góry Kaskadowe, Oregon Gliniarz kolejowy, który obserwował robotników z nocnej zmiany wchodzących do tunelu, zastanawiał się, jaki pożytek będzie miała Southern Pacific Company z jednookiego, utykającego na sztywnej nodze górnika skalnego. Mężczyzna był w wytartych ogrodniczkach i flanelowej koszuli, miał znoszone buty cienkie jak papier, a rondo jego sfatygowanego pilśniowego kapelusza opadało nisko jak u cyrkowego klauna. Stalowy młot wlókł po ziemi, jakby nie miał siły go podnieść. Gliniarz uznał, że coś tu śmierdzi. Wprawdzie oczy niemal mu ginęły w twarzy napuchniętej od whisky, ale miały bystre spojrzenie i wciąż były czujne. Już miał podejść do jednookiego kuternogi, aby zbadać sprawę, gdy jakiś młody osiłek, wieśniak ze słomą w butach, wziął młot starego górnika i poniósł go za niego. Ten nieoczekiwany ludzki odruch młodego sprawił, że starszy mężczyzna wydał się gliniarzowi jeszcze bardziej nieporadny i całkiem nieszkodliwy. Wrażenie to okazało się błędne. W zboczu na wprost widniały dwa otwory: wylot głównego tunelu kolejowego oraz mniejszy przewiert pilotowy do badania trasy, wentylacji i odwadniania. Oba wzmacniały drewniane obudowy, żeby skalne zbocze nie runęło na ludzi i wózki wtaczane do środka i wytaczane na zewnątrz. Dzienna zmiana wychodziła na dwór; wyczerpani mężczyźni kierowali się do pociągu, który zabierał ich z powrotem do kuchni polowej w obozie. Na sąsiednim torze lokomotywa ciągnęła wagony z podkładami kolejowymi. Obok przejeżdżały wozy zaprzężone w dziesięć mułów, wszędzie dookoła unosiły się tumany kurzu. Było to miejsce odludne, leżące dwa dni okrężnej podróży koleją od San Francisco, ale nie było odcięte od świata. Linie telegraficzne na chwiejnych słupach dostarczały ponure wiadomości prosto z Wall Street o panice bankowej, która wstrząsnęła odległym o prawie pięć tysięcy kilometrów Nowym Jorkiem. Wschodni bankierzy finansujący kolej byli przerażeni. Stary mężczyzna dobrze wiedział, że po drutach płyną sprzeczne żądania: albo przyspieszyć budowę skrótu Cascades Cutoff, niezbędnej linii ekspresowej między San Francisco a północą, albo ją zamknąć. Tuż przed wylotem tunelu utykający mężczyzna przystanął, uniósł głowę i popatrzył jedynym okiem na Góry Kaskadowe lśniące czerwienią w blasku zachodzącego słońca. Patrzył na nie z takim wyrazem twarzy, jakby chciał zapamiętać, jak wygląda świat, zanim zagłębi się w ciemną otchłań. Popchnięty przez mężczyzn za nim, potarł przepaskę na oku. Mogłoby się wydawać, że przypominał sobie chwilę, kiedy poniósł bolesną stratę, ale on tylko nieznacznie odsłonił drugie oko, widzące lepiej niż pierwsze. Policjant, który wyglądał na ciut bystrzejszego od zwykłego wolnomyślącego gliniarza kolejowego, nadal przypatrywał mu się nieufnie. Stary górnik zachował zimną krew. Chociaż widział, że jest obserwowany, nie dał się zastraszyć. Ignorując popychających go robotników, rozglądał się dookoła, jakby zauroczony porywającym spektaklem przebijania nowej linii kolejowej przez góry.
Było to rzeczywiście imponujące przedsięwzięcie, którego realizacja wymagała pracy tysięcy ludzi i zarazem nie lada precyzji. Dwie stalowe szyny przybite do drewnianych podkładów dzieliło od siebie dokładnie tysiąc czterysta trzydzieści pięć milimetrów. Podkłady, tkwiące w podsypce z kruszywa, tworzyły solidne podłoże zdolne utrzymać ważącej setki ton lokomotywy, które mogły pokonać w zaledwie minutę ponad półtora kilometra. Na każdy odcinek tej długości przypadało dwa tysiące siedemset podkładów, trzysta pięćdziesiąt dwie szyny i sześćdziesiąt beczek gwoździ mocujących tory, które biegły wąskimi skalnymi półkami wyciętymi w prawie pionowych zboczach, po mostach nad wąwozami i tunelami wydrążonymi w klifach. Ale ten cud nowoczesnej inżynierii przyćmiewały góry – wręcz drwiły z niego – i nikt nie wiedział lepiej od starego górnika, jak w gruncie rzeczy krucha jest ta konstrukcja. Zerknął na gliniarza, który wreszcie odwrócił od niego wzrok i skupił uwagę na czymś innym. Nocna zmiana zniknęła w tunelu. Woda bulgotała u ich stóp, gdy szli pod niekończącymi się drewnianymi łukami. Utykający mężczyzna trzymał się z tyłu w towarzystwie niosącego jego młot osiłka. Przystanęli po stu metrach przy bocznym korytarzu i zgasili swoje lampy acetylenowe. Sami w ciemności, obserwowali, jak lampy innych oddalają się od nich. Pokonali po omacku sześciometrowy boczny korytarz wydrążony w litej skale i dotarli do przewiertu pilotowego, ciągnącego się równolegle do głównego tunelu. Był wąski i nierówny, musieli więc przykucać od czasu do czasu pod niskim stropem, gdy zapuszczali się coraz dalej w głąb góry. Stary górnik kuśtykał teraz szybciej, oświetlając swoją lampą boczną ścianę. W pewnym momencie zatrzymał się i przesunął dłonią po poszarpanym pęknięciu w kamieniu. Młody mężczyzna patrzył na niego i zastanawiał się nie po raz pierwszy, dlaczego chce walczyć o sprawę, zamiast, jak większość kalek w jego wieku, spędzać czas w bujanym fotelu. Ale w środowisku hobos – wędrownych robotników, często bezdomnych i nieposiadających żadnego majątku – zbytnia ciekawość mogła się źle skończyć, więc nie zapytał go o to. – Kujemy tutaj – oznajmił stary. Zawsze ujawniał tylko tyle, ile musiał, żeby wzbudzić zaufanie ochotników, których werbował. Chłopak z młotem myślał, że pomaga gonciarzowi znad zatoki Puget, gdzie ogłoszony przez związek strajk generalny całkowicie sparaliżował produkcję gontów cedrowych, dopóki krwiopijczy wytwórcy nie zatrudnili nowych ludzi na miejsce strajkujących robotników. Poprzedniemu pomocnikowi powiedział, że jest z Idaho i uciekł z wstrząsanego górniczymi wojnami Coeur d'Alene. Innemu, że prowadzi słuszną walkę z ramienia chicagowskiego rewolucyjnego związku zawodowego Robotnicy Przemysłowi Świata. Jak stracił oko i dlaczego zaczął utykać? Albo w starciu z łamistrajkami w Colorado City, albo ochraniając „Wielkiego Billa” Haywooda z Zachodniej Federacji Górników, albo wreszcie od postrzału, kiedy gubernator wezwał Gwardię Narodową. Pierwszorzędny wizerunek dla tych, którzy pragną uczynić świat lepszym i mają odwagę o to walczyć. Osiłek przytrzymywał metrowe stalowe dłuto, gdy mężczyzna z przepaską na oku wstukiwał je w granit. – Wystarczy, Kevin – powiedział wreszcie, oddając młodemu młot. – Teraz ty. – Jest pan pewien, że jak rozwalimy ten przewiert, chłopakom w głównym tunelu nic się nie stanie? – Postawiłbym na to własne życie. Między nami jest sześć metrów litej skały. Historia Kevina była typowa na Zachodzie. Urodzony i wychowany na farmie, musiał opuścić rodzinne strony, gdy bank zabrał ziemię jego rodzinie, i poszukać sobie jakiegoś zajęcia. Harował w
kopalniach srebra, dopóki go nie wyrzucono, bo opowiadał się za związkiem. Jeżdżąc pociągami towarowymi po kraju w poszukiwaniu pracy, wiele razy został pobity przez policję kolejową, a ilekroć gdzieś się zaczepił, był atakowany trzonkami od siekier przez łamistrajków, kiedy uczestniczył w demonstracjach robotników żądających wyższych zarobków. Czasami głowa tak go bolała, że nie mógł jasno myśleć. Najgorzej czuł się nocami, gdy tracił nadzieję, że kiedykolwiek znajdzie stałą pracę czy nawet kąt do spania, nie mówiąc już o poznaniu jakiejś dziewczyny i założeniu rodziny. W czasie jednej z takich nocy dał się skusić marzeniu anarchistów. Dynamit, „artyleria proletariatu”, uczyni świat lepszym. Kevin zamachnął się oburącz ciężkim młotem i wbił dłuto na trzydzieści centymetrów. Przerwał, żeby złapać oddech, i poskarżył się: – Nie znoszę tych stalowych młotów. Za bardzo się odbijają. Niech pan mi da stary, żeliwny. – Wykorzystaj sprężystość. – Kaleka z przepaską na oku wziął młot i zamachnął się nim z zaskakującą łatwością. Płynnym ruchem uderzył w dłuto, odchylił młot do tyłu i walnął znowu. – Masz, dokończ... Dobrze. Bardzo dobrze. Wybili w skale otwór metrowej głębokości. – Dynamit – zażądał stary, który kazał swemu towarzyszowi nieść wszystkie kompromitujące rzeczy, na wypadek gdyby policja kolejowa przeszukała ich. Kevin wyjął spod koszuli trzy matowoczerwone laski. Na każdej widniała nadrukowana czarnym tuszem marka producenta: VULCAN. Stary wetknął je jedną po drugiej do dziury. – Detonator. – Jest pan pewien, że żadnemu z robotników nic się nie stanie? – Gwarantuję. – Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby wysadzić szefów, ale ludzie w tunelu są po naszej stronie. – Nawet jeśli jeszcze o tym nie wiedzą – mruknął cynicznie kaleka. Umocował detonator, który miał eksplodować z wystarczającą siłą, by spowodować wybuch dynamitu. – Teraz lont. Kevin posłusznie sięgnął po lont, który miał ukryty pod kapeluszem. Metr konopnej przędzy nasyconej prochem strzelniczym spalał się w minutę i czterdzieści sekund. Aby mieć pięć minut na wycofanie się w bezpieczne miejsce, potrzebowali trzech metrów lontu. Stary dołożył jeszcze pół metra, żeby uwzględnić różnice konsystencji i wilgotności. – Chciałbyś zapalić lont? – spytał, gdy skończył. Oczy błyszczały Kevinowi jak małemu chłopcu w wieczór wigilijny. – A mógłbym? – Sprawdzę, czy jest czysto. Pamiętaj, że masz tylko pięć minut na ucieczkę, więc nie ociągaj się. Zapal lont i natychmiast zmiataj... Zaczekaj! Co to? Udając, że usłyszał, jak ktoś nadchodzi, stary odwrócił się i sięgnął do buta, by wysunąć ostrze noża, który w nim chował. Kevin dał się nabrać. Przyłożył dłoń do ucha, ale słyszał tylko odległy hałas świdrów w głównym tunelu i wycie wentylatorów w przewiercie pilotowym. – Co to było? – spytał z niepokojem. – Co pan usłyszał?
– Leć tam! Zobacz, kto idzie. Kevin pobiegł w głąb tunelu, cienie pląsały na oświetlanych jego lampą nierównych ścianach. Stary mężczyzna wyrwał lont z detonatora i rzucił w ciemność. Zastąpił go identycznie wyglądającym konopnym sznurkiem, który został zanurzony w roztopionym trotylu i służył do detonowania wielu ładunków wybuchowych jednocześnie, bo palił się błyskawicznie. Mężczyzna działał szybko i wprawnie. Zanim usłyszał, jak wysłany na próżno Kevin wraca, pułapka była gotowa. Kiedy jednak podniósł wzrok, zobaczył z zaskoczeniem, że chłopak trzyma ręce w górze. Za nim stał policjant kolejowy, ten sam, który obserwował, jak wchodzili do tunelu. Na jego nabrzmiałej od whisky twarzy malowała się czujność, a rewolwer pewnie tkwił w dłoni. – Ręce do góry! – rozkazał. Zauważył lont i detonator i od razu zrozumiał. Przysunął broń bliżej tułowia, najwyraźniej wiedząc, jak jej użyć. Stary mężczyzna poruszył rękami, ale zamiast je podnieść, sięgnął w dół i wyciągnął z buta nóż. Gliniarz uśmiechnął się drwiąco. – Popełniłeś duży błąd, starcze – powiedział melodyjnym głosem, lekko przeciągając słowa. – Dobyłeś noża przeciwko broni palnej, ale nie zastrzelę cię, jeśli natychmiast go rzucisz. Stary trzepnął nadgarstkiem i nóż rozsunął się jak luneta, zamieniając się w cienki rapier. Zanim gliniarz zdążył zareagować, mężczyzna jednym płynnym dźgnięciem zatopił ostrze w jego gardle. Policjant sięgnął lewą ręką do szyi, a prawą, w której trzymał rewolwer, próbował nacisnąć spust. Stary pchnął głębiej i obrócił ostrze. Przecięło rdzeń kręgowy policjanta i wyszło przez kark. Rewolwer upadł z hałasem na skalne podłoże. Kiedy stary wyjął miecz z przebitej na wylot szyi gliniarza, ten osunął się na ziemię obok swojej broni. Kevin obserwował tę scenę oczyma rozszerzonymi z przerażenia. Spojrzał na martwego gliniarza, potem na miecz, który wziął się znikąd, i znowu na trupa. – Jak?... Co?... – wykrztusił. Starszy mężczyzna dotknął zwalniacza sprężyny i miecz złożył się do wielkości noża. – Działa na tej samej zasadzie co rekwizyt teatralny – wyjaśnił młodemu, chowając nóż z powrotem do buta. – Masz zapałki? Kevin włożył drżące ręce do kieszeni, chwilę w nich grzebał i w końcu wyjął wyściełaną butelkę i zapałki. – Sprawdzę, czy nikogo nie ma przy wylocie tunelu – powiedział stary. – Czekaj na mój sygnał. Pamiętaj, pięć minut. Upewnij się, że lont płonie jak należy, a potem uciekaj, ile sił w nogach! Pięć minut na wycofanie się w bezpieczne miejsce. Ale nie wtedy, gdy trotyl, którego trzy metry spłoną w mgnieniu oka, zastąpił proch strzelniczy. Stary przeszedł nad ciałem gliniarza i ruszył do wylotu przewiertu pilotowego. Nikogo nie zobaczył, więc stuknął dwa razy dłutem. Odpowiedziały mu trzy stuknięcia. Czysto. Wyjął z kieszeni zegarek waltham, na jaki żaden górnik skalny nie mógłby sobie pozwolić. Te siedemnastokamieniowe, ustawiane dźwignią czasomierze mieli obowiązek nosić kierownicy pociągu, dyspozytorzy i maszyniści. Gwarantowały one dokładność w granicach pół minuty na tydzień, czy to w gorącej kabinie lokomotywy, czy na mrozie na zaśnieżonym peronie stacji wysoko w górach Sierra Nevada. Mężczyzna obserwował, jak wskazówka na wewnętrznym cyferblacie odmierza sekundy zamiast minut, które według jego zapewnienia dawał Kevinowi na ucieczkę wolnopalny proch strzelniczy. Pięć sekund na odkręcenie siarkowych zapałek, wyjęcie jednej, zakręcenie wyściełanej butelki i
ukucnięcie przy loncie. Trzy sekundy na potarcie zapałki o stalowy młot. Jedna na to żeby jasno zapłonęła. I ostatnia – dziesiąta – na przytknięcie płomienia do trotylowego lontu. Podmuch, niemal delikatny, owionął twarz starego. Potem poczuł pęd powietrza i usłyszał głuchy huk, sygnalizujące eksplozję dynamitu głęboko w skale. Złowrogie dudnienie i drugi silny powiew oznaczały, że przewiert pilotowy się zawalił. Główny tunel był następny. Mężczyzna ukrył się wśród belek wzmacniających otwór i czekał. Nie kłamał, mówiąc, że sześć metrów granitu oddziela przewiert pilotowy od ludzi drążących główny tunel. Ale w miejscu, gdzie podkładał dynamit, skałę przecinały głębokie pęknięcia. Grunt dygotał jak podczas trzęsienia ziemi. Stary pozwolił sobie na ponury uśmiech. Drżenie pod jego butami mówiło mu więcej niż krzyki przerażonych górników skalnych i strzałowych, którzy wylewali się z głównego tunelu. Więcej niż desperackie nawoływania tych, którzy gromadzili się przy buchających dymem korytarzach, żeby zobaczyć, co się stało. Strop tunelu wydrążonego w górskim zboczu runął. Mężczyzna precyzyjnie obliczył moment wybuchu, tak żeby pociąg wywożący skalny gruz został przysypany. Zmiażdżeniu uległo dwadzieścia wagonów, lokomotywa i jej tender. Starego nie obchodziło, że zginą ludzie pracujący w tunelu i obsługa pociągu. Byli tak samo nieważni jak zamordowany przez niego gliniarz kolejowy. Nie współczuł też rannym uwięzionym w ciemności za ścianą pokruszonej skały. Im więcej zgonów, zniszczeń i zamieszania, tym dłuższe sprzątanie i większe opóźnienie. Zerwał przepaskę z oka i wsunął ją do kieszeni. Potem zdjął miękki pilśniowy kapelusz, wywinął rondo wewnętrzną stroną na wierzch, nadając mu kształt płaskiej czapki górniczej, i włożył z powrotem na głowę. Rozwiązał pod spodniami szalik, którym unieruchomił kolano, żeby utykać, i wyszedł z ciemności na dwóch zdrowych nogach. Dołączył do tłumu przerażonych ludzi i pobiegł z nimi, potykając się tak jak oni o podkłady kolejowe i szyny, byle znaleźć się jak najdalej od niebezpieczeństwa. W końcu uciekający zwolnili, potrącani przez ciekawskich biegnących na miejsce katastrofy. Człowiek znany jako Zamachowiec skoczył do rowu przy torach, by uniknąć spotkania z ekipami ratowniczymi oraz policją kolejową, i ominął bocznicę, gdzie stał prywatny specjalny pociąg pasażerski. Lśniąca lokomotywa syczała cicho, utrzymywana pod parą, żeby zapewnić oświetlenie i ogrzewanie. Rzędy zasłoniętych okien żarzyły się złociście w ciemności nocy. Z wnętrza wagonu, w którym mieściła się jadalnia, dobiegała cicha muzyka, służący w liberiach nakrywali stół do kolacji. Gdy przechodzili obok tego pociągu w drodze do tunelu, Kevin pomstował na „wybrańców”, którzy podróżują w przepychu, podczas gdy górnicy skalni zarabiają dwa dolary dziennie. Zamachowiec, który wiedział, że to prywatny pociąg prezesa kolei, uśmiechnął się z satysfakcją. W luksusowych wagonach rozpęta się istne piekło, kiedy prezes się dowie, że tunel się zawalił. Dzisiejszej nocy „wybrańcy” Kevina na pewno nie będą czuli się wybrańcami. Półtora kilometra dalej, wzdłuż nowo położonych szyn, jasne lampy elektryczne oświetlały rozległy plac budowy z barakami mieszkalnymi robotników, składami materiałów, warsztatami mechanicznymi, dynamem, bocznicami z pociągami towarowymi i parowozownią do obracania i napraw lokomotyw. Poniżej, w zagłębieniu terenu, lampy olejne wskazywały położenie obozu na końcu toru, tymczasowego miasteczka namiotowego z prowizorycznymi salami tanecznymi, saloonami i burdelami w wagonach towarowych, które podążały za stale przemieszczającym się placem budowy. Teraz będzie się przemieszczał o wiele wolniej.
Usunięcie osuwiska zajmie kilka dni, a wzmacnianie osłabionej skały i naprawa zniszczeń przed wznowieniem pracy potrwa co najmniej tydzień. Tym razem Zamachowiec dokonał dużego sabotażu na kolei, największego jak dotąd. I po raz kolejny ujdzie mu to bezkarnie. Kevin, jedyny człowiek, który mógłby go połączyć z tym przestępstwem, zginął w wybuchu i nie wiadomo, czy w ogóle uda się go zidentyfikować. A jeśli nawet, uznają zapewne, że ten młody narwaniec wygłaszający radykalne przemówienia w obozowisku hobos przypadkowo wysadził się w powietrze.
Rozdział 2 W roku 1907 pociąg specjalny był w Ameryce symbolem bogactwa i władzy. Zwyczajni milionerzy, właściciele posiadłości w Newport i domów przy Park Avenue albo rezydencji nad rzeką Hudson, przemieszczali się między swoimi nieruchomościami w prywatnych wagonach dołączanych do pociągów pasażerskich. Ale potentaci – właściciele kolei – podróżowali specjalnymi prywatnymi pociągami z własnymi lokomotywami i mogli dotrzeć, gdzie im się podobało na kontynencie. Najszybszy i najbardziej luksusowy pociąg specjalny w Stanach Zjednoczonych należał do prezesa kolei Southern Pacific Railroad, Osgooda Hennessy'ego. Pociąg Hennessy'ego, pomalowany lśniącym cynobrowym lakierem, ciągnęła potężna lokomotywa Baldwin Pacific 4– – , czarna jak węgiel w jej tendrze. Prywatne wagony prezesa, nazwane „Nancy 1” i „Nancy 2” na cześć jego dawno zmarłej żony, miały dwadzieścia cztery metry długości i trzy szerokości. Zostały wykonane z najlepszej stali przez firmę Pullman Company i wyposażone przez europejskich meblarzy. W „Nancy 1” mieściło się biuro Hennessy'ego, salon i apartamenty z marmurowymi wannami, mosiężnymi łóżkami i telefonami, które mogły być włączane do sieci w każdym mieście po drodze. W „Nancy 2” ulokowano nowoczesną kuchnię, magazyny mieszczące zapasy żywności wystarczające na miesiąc, jadalnię i kwatery służby. W wagonie bagażowym zarezerwowano miejsce dla samochodu Packard Gray Wolf córki Hennessy'ego, Lillian. Wagon restauracyjny i luksusowe sypialne pulmany zajmowali inżynierowie, bankierzy i prawnicy zaangażowani w budowę skrótu Cascades Cutoff. Po wjeździe na główną linię pociąg specjalny Hennessy'ego mógł pokonać trasę do San Francisco w pół dnia, do Chicago w trzy dni, a do Nowego Jorku w cztery, zmieniając po drodze typy lokomotyw, żeby zoptymalizować warunki podróży. Kiedy tempo to nie wystarczało do zaspokojenia ambicji prezesa, żeby kontrolować każdą kolej w kraju, korzystano ze znajdującego się w jednym z wagonów opatentowanego przez Thomasa Edisona telegrafu „bez drutu”, którym przekazywano wiadomości między pędzącym pociągiem a przewodami telegraficznymi wzdłuż torów. Hennessy był stary, chudy, niski i łysy, ale mimo mizernej postury wzbudzał powszechny respekt. Prezes Southern Pacific Railroad miał bowiem czujne czarne oczy fretki, których zimne spojrzenie zniechęcało do kłamstwa i gasiło fałszywą nadzieję, oraz serce, jak przysięgali jego wykiwani konkurenci, głodnej helodermy arizońskiej. Kiedy godzinę po zawaleniu się tunelu wprowadzono pierwszego z jego kolacyjnych gości, siedział w swoim gabinecie bez marynarki i dyktował coś telegrafiście w tempie karabinu maszynowego. Gładki i wytworny senator Stanów Zjednoczonych Charles Kincaid przybył nienagannie ubrany w strój wieczorowy. Był wysoki, bardzo przystojny, włosy miał wypomadowane, a wąsik starannie przycięty. Jego brązowe oczy nie zdradzały, co myśli – ani czy w ogóle myśli. Ale uśmiechał się szeroko. Hennessy powitał polityka z ledwo skrywanym lekceważeniem. – Na wypadek gdyby pan nie słyszał, Kincaid, wydarzyła się kolejna katastrofa. I, na Boga, ta jest
sabotażem. – Wielkie nieba! – wykrzyknął senator. – Jest pan pewien? – Tak cholernie pewien, że zadepeszowałem do Agencji Detektywistycznej Van Dorn. – Znakomity wybór – pochwalił Kincaid. – Sabotaż przerasta lokalnych szeryfów, że tak to ujmę, nawet gdyby udało się jakiegoś znaleźć na tym pustkowiu. To zbyt poważna sprawa nawet dla pańskiej policji kolejowej. Bandziorów w brudnych mundurach, miał ochotę dodać, ale powstrzymał się, bo zawsze uważał, co mówi do człowieka, który go stworzył i w każdej chwili mógł go zniszczyć. – Jakie jest motto vandornowców? – zapytał retorycznie. – „Nigdy się nie poddajemy, nigdy!” Jako że mam kwalifikacje, czuję się w obowiązku pokierować pańskimi ekipami oczyszczającymi tunel. Hennessy skrzywił się z pogardą. Ten bezmózgi goguś pracował za morzem. Budował mosty dla Kolei Bagdadzkiej imperium osmańskiego, aż gazety zaczęły go nazywać Bohaterskim Inżynierem, bo podobno uchronił pielęgniarki Amerykańskiego Czerwonego Krzyża i misjonarzy przed turecką niewolą. Prezes odnosił się do tego rzekomego bohaterstwa z dużą rezerwą, ale Kincaid jakoś przekuł prasową sławę na członkostwo w skorumpowanym zgromadzeniu ustawodawczym. Oficjalnie reprezentował interesy kolei w Klubie Milionerów Senatu Stanów Zjednoczonych, lecz nikt lepiej od Hennessy'ego nie wiedział, że bogaci się na łapówkach w postaci akcji kolei. – Trzech ludzi zginęło – warknął – a piętnastu jest uwięzionych. Nie potrzebuję więcej inżynierów. Potrzebuję grabarza. I pierwszorzędnego detektywa. – Odwrócił się z powrotem do telegrafisty. – Van Dorn się odezwał? – Jeszcze nie, panie prezesie. Dopiero wysłaliśmy... – Joe Van Dorn ma agentów w każdym mieście na kontynencie. Zadepeszuj do wszystkich! Do gabinetu weszła Lillian, córka Hennessy'ego, która przybiegła z ich prywatnych kwater. Na jej widok oczy Kincaida zrobiły się okrągłe, a uśmiech jeszcze szerszy. Mimo że stali na zakurzonej bocznicy w głębi Gór Kaskadowych, była ubrana tak, że wzbudziłaby powszechne zainteresowanie w najlepszych nowojorskich restauracjach. Wieczorowa suknia z białego szyfonu opinała się na wąskiej talii i miała głęboki dekolt, który ledwo zasłaniał kształtne piersi, smukłą szyję zdobiła perłowa kolia wysadzana brylantami, a w uszach lśniły brylantowe kolczyki o szlifie Peruzziego. Pokazuje, co ma do zaoferowania, pomyślał Kincaid, a jest tego mnóstwo. Lillian Hennessy była bardzo piękna, bardzo młoda i bardzo, bardzo bogata. Znakomita partia nawet dla króla. Albo dla senatora z widokami na Biały Dom. Problem polegał na tym, że nawet rodzony ojciec, przed którym drżeli możni tego świata, nigdy nie zdołał jej poskromić. A od kiedy mianował ją swoją zaufaną sekretarką, stała się jeszcze bardziej niezależna. – Właśnie rozmawiałam przez telegrafon z głównym inżynierem – oznajmiła, zwracając się do ojca. – Uważa, że mogą wejść do przewiertu pilotowego od tyłu i przebić się do głównego tunelu. Ekipy ratownicze już kopią. Twoje telegramy zostały wysłane. Czas, żebyś się przebrał do kolacji. – Nie będę jadł, kiedy moi ludzie są uwięzieni. – Twoja głodówka im nie pomoże – odparła i spojrzała na Kincaida. – Cześć, Charles – rzuciła chłodno. – Pani Comden czeka na nas w salonie. Wypijemy koktajl, kiedy mój ojciec będzie się ubierał. Przeszli do salonu, gdzie czekali na Hennessy'ego. Gdy opróżnili kieliszki, a on wciąż się nie pojawiał, pani Comden, ponętna czarnowłosa czterdziestolatka w zielonej jedwabnej sukni i
brylantach oszlifowanych w starym europejskim stylu, powiedziała: – Przyprowadzę go. Dotarłszy do biura Hennessy'ego, zignorowała telegrafistę, który, jak wszyscy telegrafiści, zobowiązał się nigdy nie ujawnić treści wysyłanych i otrzymywanych depesz, i położyła miękką dłoń na kościstym ramieniu prezesa. – Wszyscy są głodni. – Rozchyliła wargi w zniewalającym uśmiechu. – Zaprośmy ich do stołu. Van Dorn na pewno zgłosi się wkrótce. Kiedy mówiła, lokomotywa zagwizdała dwa razy na znak, że ruszają, i pociąg potoczył się naprzód. – Dokąd jedziemy? – spytała pani Comden, której nie zaskoczyło, że znów są w drodze. – Do Sacramento, Seattle i Spokane – odparł Hennessy.
Rozdział 3 Cztery dni po eksplozji w tunelu Joseph Van Dorn dogonił przemieszczającego się szybko Osgooda Hennessy'ego w depo Great Northern w Hennessyville. W tym nowo powstałym mieście na obrzeżach Spokane w stanie Waszyngton, nieopodal granicy z Idaho, wciąż unosił się zapach świeżej tarcicy, kreozotu i płonącego węgla, ale już nazwano je Minneapolis Północnego Zachodu. Van Dorn wiedział, że Hennessy zbudował je w ramach swojego planu dwukrotnego powiększenia sieci kolejowej Southern Pacific przez wchłonięcie przecinających kontynent linii północnych. Założyciel znamienitej Agencji Detektywistycznej Van Dorn, potężny, łysiejący, elegancko ubrany mężczyzna po czterdziestce, wyglądał raczej na dobrze prosperującego biznesmena w podróży niż na pogromcę przestępczego podziemia. Był towarzyski i wesoły, ale jego uśmiech nieco przyćmiewał cień irlandzkiej melancholii w oczach. Miał orli nos i wspaniałe rude baki, które przechodziły w jeszcze wspanialszą rudą brodę. Kiedy zbliżał się do pociągu Hennessy'ego, usłyszał dźwięki ragtime'owej muzyki z gramofonu. Skinął głową z ulgą, rozpoznawszy żywą, tęskną melodię Searchlight Rag, nowej kompozycji Scotta Joplina. Muzyka świadczyła o tym, że córka Lillian Hennessy jest na miejscu. W jej obecności trochę łatwiej się rozmawiało z kłótliwym prezesem Southern Pacific Railroad. Van Dorn przystanął na peronie, wyczuwając ruch w środku wagonu. Po chwili przy drzwiach pojawili się Hennessy i burmistrz Spokane. – Wynocha z mojego pociągu! – krzyczał prezes, wypychając burmistrza z wagonu. – Hennessyville nigdy nie zostanie włączone do pańskiego miasta. Moje depo nie będzie na listach podatkowych Spokane. – Nie spieszyłeś się tutaj – warknął, dostrzegłszy Van Dorna. Van Dorn zareagował na opryskliwy ton Hennessy'ego ciepłym uśmiechem. Jego białe zęby zalśniły w gnieździe rudych bokobrodów, gdy zamknął drobną dłoń prezesa w swojej. – Byłem w Chicago, a ty wszędzie na mapie – zagrzmiał przyjaźnie. – Dobrze wyglądasz, Osgood, choć trochę się unosisz. – Jak się miewa piękna Lillian? – zapytał, kiedy Hennessy zaprosił go do środka. – Wciąż więcej z nią kłopotu niż z całym wagonem Italiańców. – A, jest! No, no, ale wyrosłaś, młoda damo. Nie wiedziałem cię od... – Od czasu tamtej sprawy w Nowym Jorku, kiedy ojciec wynajął pana, żeby mnie pan sprowadził z powrotem do szkoły panny Porter. – Nie – poprawił ją Van Dorn – chyba od czasu, kiedy wyciągnęliśmy cię z więzienia w Bostonie po demonstracji sufrażystek, która wymknęła się spod kontroli. – Lillian! – krzyknął Hennessy. – Chcę mieć notatki z tego spotkania przepisane na maszynie i dołączone do kontraktu na wynajęcie Agencji Van Dorn. Z twarzy dziewczyny natychmiast zniknął szelmowski uśmiech. – Kontrakt jest gotowy do podpisu, ojcze – odparła poważnym głosem. – Przypuszczam, że wiesz o tych atakach, Joe – zwrócił się prezes do detektywa. – Rozumiem, że budowę linii ekspresowej Southern Pacific przez Góry Kaskadowe nękają
straszne wypadki – odrzekł Van Dorn wymijająco. – Wśród ofiar są robotnicy i kilku niewinnych pasażerów kolei. – To nie mogą być wypadki – zaprzeczył stanowczo Hennessy. – Ktoś robi wszystko, żeby zniszczyć tę kolej. Wynajmuję twoją firmę do złapania sabotażystów, kimkolwiek są: anarchistami, cudzoziemcami czy niezadowolonymi robotnikami. Zastrzelcie ich, powieście, zróbcie, co będziecie musieli, ale powstrzymajcie ich. – Kiedy tylko dostałem twoją depeszę, przydzieliłem do tej sprawy mojego najlepszego człowieka. Jeżeli sytuacja wygląda tak, jak podejrzewasz, mianuję go głównym śledczym. – Nie! – sprzeciwił się Hennessy. – Chcę, żebyś ty kierował dochodzeniem, Joe. Osobiście. – Isaac Bell to znakomity detektyw. Żałuję, że nie miałem takiego talentu jak on, kiedy byłem w jego wieku. Hennessy pokręcił głową. – Powiem wprost, Joe – rzekł. – Mój pociąg stoi zaledwie sześćset kilometrów na północ od zniszczonego tunelu, ale musiał pokonać ponad tysiąc, żeby tu dotrzeć, cofając się i wspinając zakosami. Dzięki skrótowi zyska się cały dzień. Sukces jego budowy i przyszłość całej kolei są zbyt ważne, żeby zatrudnić najemnika. Van Dorn wiedział, że prezes jest przyzwyczajony do stawiania na swoim. Aby przeprowadzić transkontynentalne linie od Atlantyku do Pacyfiku, musiał pokonać swoich konkurentów, komodora Vanderbilta i J.P. Morgana, przechytrzyć Międzystanową Komisję Handlu i Kongres Stanów Zjednoczonych oraz zmusić do kapitulacji zwalczającego trusty prezydenta Teddy'ego Roosevelta. Na pewno nie dałby się przekonać od zmiany zdania, toteż Van Dorn ucieszył się, że nagle przerwał im kierownik pociągu. Szef składu stanął w drzwiach w swoim nieskazitelnym granatowym mundurze ze lśniącymi mosiężnymi guzikami i czerwoną wypustką Southern Pacific i oznajmił: – Przepraszam, że przeszkadzam, panie prezesie, ale policjanci złapali jakiegoś hobo, który próbował się dostać do pańskiego pociągu. – Po co zawracasz mi pan głowę? Ja tu zarządzam koleją i nie mam czasu na duperele. Przekażcie go szeryfowi. – On twierdzi, że pan Van Dorn poręczy za niego. Do prywatnego wagonu Hennessy'ego wszedł wysoki mężczyzna, pilnowany przez dwóch krzepkich policjantów kolejowych. Miał na sobie robocze ubranie hobo jeżdżącego pociągami towarowymi w poszukiwaniu pracy. Jego drelichowa kurtka i spodnie były zakurzone, buty znoszone, a kapelusz, sfatygowany stetson, musiał często moknąć na deszczu. Lillian Hennessy zauważyła najpierw jego niebieskie oczy z odcieniem fioletu, które obrzuciły twarze zebranych w salonie szybkim, badawczym spojrzeniem, jakby chciały przeniknąć myśli jej ojca, Van Dorna i w końcu jej samej. Nie odwróciła wzroku, ale uznała efekt za hipnotyzujący. Mężczyzna, mniej więcej trzydziestoletni, miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, sylwetkę szczupłą niczym koń czystej krwi arabskiej, gęste jasne włosy, sumiaste wąsy i zarost na nieogolonej twarzy. Ręce o długich, smukłych palcach trzymał luźno wzdłuż boków. Lillian dostrzegła determinację w układzie jego warg i podbródka i uznała, że jest bardzo pewny siebie. Gliniarze stali blisko niego, ale nie dotykali go. Dopiero gdy oderwała wzrok od twarzy jasnowłosego mężczyzny, zobaczyła, że jeden z nich przyciska do nosa zakrwawioną chusteczkę, a drugi ma podbite oko. Joseph Van Dorn pozwolił sobie na triumfalny uśmiech. – Osgood, przedstawiam ci Isaaca Bella, który pokieruje tym śledztwem w moim imieniu –
oznajmił. – Dzień dobry – przywitał się Isaac Bell. Zrobił krok w przód i wyciągnął rękę. Strażnicy ruszyli za nim. Hennessy odprawił ich krótko. – Wynocha! Strażnik z chusteczką przy nosie szepnął coś kierownikowi pociągu, który odprowadzał ich do drzwi. – Przepraszam, panie prezesie – powiedział szef składu. – Oni chcą odzyskać swoją własność. Isaac Bell wyjął z kieszeni obszytą skórą ołowianą pałkę. – Jak ci na imię? – spytał gliniarza z rozbitym nosem. – Billy – padła ponura odpowiedź. Bell rzucił mu pałkę. – Pamiętaj, Billy – doradził z ledwo hamowanym gniewem – że jeśli następnym razem ktoś obieca ci, że wejdzie spokojnie, to lepiej uwierz mu na słowo. Odwrócił się do mężczyzny z podbitym okiem. – A tobie? – Ed. Bell wyciągnął z kieszeni rewolwer i oddał Edowi rękojeścią do przodu. Potem położył mu pięć naboi na otwartej dłoni. – Nigdy nie sięgaj po broń, z którą nie umiesz się obchodzić, Ed – rzekł. – Myślałem, że umiem – mruknął gliniarz. Coś w jego minie winowajcy najwyraźniej poruszyło detektywa, bo spytał: – Byłeś kowbojem, zanim zatrudniłeś się na kolei? – Tak, potrzebowałem pracy. Spojrzenie niebieskich oczu Bella złagodniało, a na twarz wypłynął przyjazny uśmiech. Wysupłał złotą monetę ze schowka w pasie. – Masz, Ed. Zjedz sobie befsztyk za to oko i napijcie się. Strażnicy skinęli głowami. – Dziękujemy, panie Bell. Detektyw zwrócił się do prezesa Southern Pacific Company, który patrzył na niego spode łba. – Panie Hennessy – zaczął – zamelduję się, jak tylko się wykąpię i przebiorę. Joseph Van Dorn się uśmiechnął. – Steward ma twój bagaż. Bell wrócił po półgodzinie. Włosy starannie przyczesał, wąsy przyciął, a strój hobo zmienił na srebrzystoszary trzyczęściowy garnitur z gęsto tkanej angielskiej wełny, odpowiedni na jesienny chłód. Jasnoniebieska koszula i ciemnofioletowy krawat podkreślały kolor jego oczu. Isaac Bell wiedział, że od razu musi postawić sprawę jasno: on, a nie władczy prezes kolei, będzie kierował śledztwem. Najpierw odwzajemnił ciepły uśmiech Lillian Hennessy. Potem skłonił się uprzejmie zmysłowej ciemnookiej kobiecie, która weszła cicho do salonu i usiadła w skórzanym fotelu. W końcu zwrócił się do Osgooda Hennessy'ego. – Nie wierzę, że te wypadki to sabotaż – powiedział. – Co pan wygaduje?! – żachnął się prezes. – Robotnicy strajkują na całym Zachodzie. Na Wall Street mamy panikę, która podburza radykałów i rozjusza agitatorów.
– To prawda – przyznał Bell – że strajk tramwajarzy w San Francisco i telegrafistów Western Union rozgoryczyły związkowców. I nawet jeśli sądzonym w Boise liderom Zachodniej Federacji Górników nie uda się udowodnić, że planowali zamach na życie gubernatora – co wydaje się bardzo prawdopodobne, bo dochodzenie w tej sprawie jest prowadzone wyjątkowo niedbale – to na pewno nie brakuje bezwzględnych radykałów gotowych podłożyć dynamit pod bramą Steunenberga. Tak jak zabójca prezydenta McKinleya nie był jedynym anarchistą w kraju. Ale... – Isaac Bell przerwał na chwilę, po czym dokończył, wpatrując się w prezesa spod lekko zmarszczonych brwi: – ...pan Van Dorn płaci mi za łapanie zabójców i rabusiów bankowych na całym kontynencie. W ciągu miesiąca jeżdżę pociągami zwykłymi, pospiesznymi i ekspresowymi częściej niż większość ludzi przez całe życie. – A co pańskie podróże mają wspólnego z atakami ma moją kolej? – Katastrofy kolejowe to codzienność. W zeszłym roku Southern Pacific wypłaciła poszkodowanym dwa miliony dolarów. Do końca tego roku będzie około dziesięciu tysięcy kolizji, jakieś osiem tysięcy wykolejeń i ponad pięć tysięcy śmiertelnych ofiar wypadków. Jako stały pasażer naprawdę się przejmuję, kiedy wagony wbijają się jeden w drugi jak części teleskopu. Osgood Hennessy aż poczerwieniał ze złości. Czuł, że za chwilę wpadnie w furię. – Powiem panu to, co mówię każdemu reformatorowi, który uważa, że kolej jest źródłem wszelkiego zła. Southern Pacific Railroad zatrudnia sto tysięcy ludzi. Harujemy jak woły, przewożąc rocznie sto milionów pasażerów i trzysta milionów ton ładunku! – Tak się składa, że uwielbiam pociągi – odrzekł spokojnie Bell. – le kolejarze nie przesadzają, kiedy mówią, że wąski stalowy wieniec, który trzyma koło na szynie, to „cal między teraźniejszością i wiecznością”. Hennessy walnął pięścią w stół. – Tych zbrodniczych radykałów zaślepia nienawiść! Nie potrafią zrozumieć, że szybkość kolei to dar od Boga dla każdego człowieka. Ameryka jest wielka! Większa niż skłócona Europa. Szersza niż podzielone Chiny. Kolej nas jednoczy. Jak ludzie by się poruszali bez naszych pociągów? Dyliżansami? Kto by transportował ich zbiory na rynek? Woły? Muły? Jedna moja lokomotywa ciągnie więcej ładunku niż wszystkie wozy conestoga, jakie kiedykolwiek przemierzyły Wielkie Równiny... Panie Bell, wie pan, co to jest thomas flyer? – Oczywiście. To czterocylindrowy, sześćdziesięciokonny samochód firmy Thomas, model 35, produkowany w Buffalo. Mam nadzieję, że Thomas Company wygra przyszłoroczny wyścig Nowy Jork – Paryż. – A jak pan myśli, dlaczego nazwano go tak jak pociąg? – zagrzmiał Hennessy. – Szybkość! Flyer to słynący z szybkości pociąg ekspresowy! I... – Szybkość jest wspaniała – przerwał prezesowi Bell. Z lśniącego drewnianego sufitu gabinetu Hennessy'ego zwisały uchwyty zrolowanych rysunków i map. Detektyw sięgnął po jeden z nich, rozwinął mapę przedstawiającą linie kolejowe w Kalifornii, Oregonie, Nevadzie, Idaho i stanie Waszyngton i wskazał górską granicę między północną Kalifornią a Nevada. – Sześćdziesiąt lat temu kilka pionierskich rodzin nazywających siebie grupą Donnera próbowało przejechać przez te góry wozami. Zmierzali do San Francisco, ale wczesny śnieg zablokował przełęcz, którą wybrali do przeprawy przez Sierra Nevada. Grupa Donnera została uwięziona na całą zimę. Zabrakło im żywności. Nieliczni, którzy nie zginęli z głodu, przeżyli tylko dlatego, że zjadali ciała zmarłych. – Co, do diabła, pionierzy kanibale mają wspólnego z moją koleją?
– Dziś, dzięki pańskiej kolei, jeśli ktoś zgłodnieje na Przełęczy Donnera, to po zaledwie czterech godzinach jazdy pociągiem może się pożywić we wspaniałych restauracjach San Francisco – wyjaśnił Bell i uśmiechnął się szeroko. Twarz Osgooda Hennessy'ego pozostała nachmurzona, ale nieznacznie skinął głową i powiedział do Van Dorna: – Wygrałeś, Joe. Spojrzał na jasnowłosego detektywa. – Dalej, Bell. Niech pan kontynuuje. Bell ponownie odwrócił się do mapy. – W ciągu ostatnich trzech tygodni miał pan podejrzane wykolejenia tu, w Redding, tutaj, w Roseville i Dunsmuir, i zawalenie się tunelu – mówił, wskazując kolejne miejsca – co skłoniło pana do wezwania pana Van Dorna. – Nie powiedział mi pan niczego, o czym nie wiem – warknął Hennessy. – Czterech układaczy szyn i maszynista nie żyją. Dziesięciu nie może pracować z powodu złamań kończyn. Budowa będzie opóźniona o minimum osiem dni. – I jeden detektyw kolejowy został zmiażdżony w przewiercie pilotowym. – A tak, zapomniałem. Jeden z moich gliniarzy. – Nazywał się Clarke. Aloysius Clarke. Przyjaciele nazywali go Marzycielem. – Znaliśmy tego człowieka – wyjaśnił Joseph Van Dorn. – Pracował kiedyś w mojej agencji. Pierwszorzędny śledczy. Ale miał swoje problemy. Bell powiódł wzrokiem po twarzach zgromadzonych w salonie i wygłosił największy komplement na Zachodzie: – Marzyciel Clarke był partnerem do przeprawy przez rzekę. – Następnie zwrócił się do Hennessy'ego: – W drodze tutaj zatrzymywałem się w obozowiskach hobos. Pod Crescent City na linii kolejowej Siskiyo – wskazał na mapie północne wybrzeże Kalifornii – usłyszałem o radykale czy też anarchiście nazywanym przez nich Zamachowcem. – Radykał! – wykrzyknął prezes. – A nie mówiłem? – Hobos niewiele o nim wiedzą, ale bardzo się go boją – ciągnął Bell. – Ludzie, którzy dołączają do niego, giną bez śladu. Z tego, co ustaliłem, wynika, że mógł zwerbować do roboty w tunelu wspólnika, Kevina Butlera. To młody górnik i agitator. Widziano go, jak wskakiwał do pociągu towarowego na południe od Crescent City. – W kierunku Eureki – wtrącił Hennessy. – Z Santa Rosa dostał się do Redding, Weed i skrótu Cascades Cutoff. Od początku mówiłem, że to musi być sprawka jakichś radykałów, cudzoziemców albo anarchistów. Czy ten agitator przyznał się do wysadzenia tunelu? – Kevin Butler może przyznać się tylko diabłu. Jego ciało znaleziono obok zwłok detektywa Clarke'a w przewiercie pilotowym. Ale nic w jego przeszłości nie wskazuje, żeby potrafił dokonać takiego zamachu samodzielnie. Zamachowiec jest wciąż na wolności. W sąsiednim pomieszczeniu zaczął stukać klucz telegraficzny. Lillian Hennessy nadstawiła uszu, a kiedy hałas ucichł i telegrafista wszedł do gabinetu z transkrypcją, nie zadała sobie trudu przeczytania tego, co było napisane na papierze. – Z Redding – oznajmiła ojcu. – Kolizja na północ od Weed. Pociąg z robotnikami zakopcił sygnał. Nadjeżdżający skład z materiałami nie wiedział, że towarowy jest na torze, i uderzył w jego tył. Wagon mieszkalny dla załogi pociągu towarowego wbił się w wagon towarowy. Dwóch ludzi
zginęło. Hennessy zerwał się z miejsca. – Zakopcił sygnał, akurat! To następny sabotaż. I następne opóźnienie. Tamte pociągi jechały do Cascades Cutoff. Joseph Van Dorn podszedł do prezesa, żeby go uspokoić. Bell przysunął się bliżej Lillian. – Zna pani alfabet Morse'a? – zapytał cicho. – Jest pan spostrzegawczy, panie Bell. Podróżuję z ojcem od dziecka, a on zawsze ma w pobliżu klucz telegraficzny. Bell pomyślał, że być może Lillian jest kimś więcej niż tylko zepsutą, upartą jedynaczką i okaże się cennym źródłem informacji o najbliższym otoczeniu swojego ojca. – Kim jest ta dama, która właśnie do nas dołączyła? – Emma Comden to przyjaciółka rodziny. Nauczyła mnie francuskiego i niemieckiego i bardzo się starała poprawić moje zachowanie... – Lillian zatrzepotała długimi rzęsami – przy pianinie. Emma Comden miała na sobie obcisłą sukienkę z okrągłym kołnierzykiem i elegancką broszką pod szyją. Krągła, ciemnooka i ciemnowłosa, stanowiła całkowite przeciwieństwo córki Hennessy'ego. – To znaczy, że kształciła się pani w domu, żeby móc pomagać ojcu? – Bell zadał kolejne pytanie. – Nie, po prostu wyrzucono mnie z tylu szkół na Wschodzie, że ojciec zatrudnił panią Comden, żeby doprowadziła moją edukację do końca. – Jak znajduje pani czas na francuski, niemiecki i pianino, będąc prywatną sekretarką ojca? – Przerosłam moją nauczycielkę. – A jednak pani Comden została? – Jeśli ma pan oczy, panie detektywie – odparła chłodno Lillian – to na pewno pan zauważył, że ojciec bardzo lubi tę „przyjaciółkę rodziny”. Zanim Bell zdążył odpowiedzieć, przerwał im Hennessy. – O czym rozmawiacie? – zainteresował się. – Właśnie mówiłem pańskiej córce – skłamał gładko Isaac – że słyszałem, iż pani Hennessy była bardzo piękna. – A jakże – potwierdził prezes. – Lillian nie odziedziczyła swojej ślicznej buźki po mnie. Ile pan zarabia jako detektyw, panie Bell? – Dostaję najwyższą aktualną stawkę. – Nie wątpię więc, że pan rozumie, iż jako ojciec niewinnej młodej kobiety jestem zobowiązany zapytać, kto panu kupił to wymyślne ubranie? – Mój dziadek Isaiah Bell. Osgood Hennessy wybałuszył oczy. Nie byłby bardziej zaskoczony, gdyby detektyw oznajmił, że jest potomkiem króla Midasa. – Isaiah Bell był pańskim dziadkiem? W takim razie pańskim ojcem jest Ebenezer Bell, prezes American States Bank of Boston. Boże Wszechmogący, bankier? – Mój ojciec jest bankierem. Ja jestem detektywem. – Mój ojciec nigdy w życiu nawet nie spotkał bankiera. Wbijał gwoździe w podkłady. Rozmawia
pan z prostym kolejarzem, Bell. Zaczynałem tak jak on, przybijałem szyny do podkładów. Nosiłem jedzenie w menażce. Pracowałem dziesięć godzin dziennie. Piąłem się po szczeblach: hamulcowy, maszynista, kierownik pociągu, telegrafista, dyspozytor... Z torów przez stację do głównego biura. – Mój ojciec próbuje wytłumaczyć – wtrąciła się Lillian – że przeszedł długą drogę od wbijania żelaznych gwoździ w palącym słońcu do wstukiwania złotych ceremonialnych gwoździ pod parasolem. – Nie drwij ze mnie, młoda damo. – Hennessy ściągnął z sufitu rysunek przedstawiający konstrukcję wspornikowego mostu kratownicowego na dwóch wysokich filarach z kamienia i stali, który spinał głęboki wąwóz. – Oto, dokąd zdążamy, panie Bell. Do Cascade Canyon Bridge. Ściągnąłem z emerytury czołowego inżyniera, Franklina Mowery'ego, żeby mi zbudował najlepszy most kolejowy na zachód od Missisipi, i Mowery prawie skończył. Dla oszczędności czasu zbudowałem go z wyprzedzeniem ekspansji. Kierowałem pociągi robocze na opuszczony tor do transportu drewna, który biegnie w górę z pustyni Nevada. – Wskazał mapę. – Kiedy przebijemy się tutaj, przez tunel numer trzynaście, most już będzie na nas czekał. Szybkość, panie Bell. Chodzi o szybkość. – Ma pan jakiś nieprzekraczalny termin? – zapytał Bell. Hennessy spojrzał na Van Dorna. – Joe, czy mogę przyjąć, że twoi detektywi są tak samo godni zaufania jak moi prawnicy? – Bardziej – odrzekł szef agencji. – Jest pewien nieprzekraczalny termin – przyznał się Hennessy Bellowi. – Narzucony przez pańskich bankierów? – Nie, nie przez tych diabłów. Przez matkę naturę. Nadchodzi zima i kiedy dotrze do Gór Kaskadowych, zastopuje budowę do wiosny. Mam najkorzystniejszy kredyt w branży kolejowej, ale jeśli nie połączę Cascades Cutoff z Cascade Canyon Bridge, zanim zima mnie unieruchomi, nawet mój kredyt wyschnie. Tak między nami, panie Bell, jeśli ta ekspansja utknie, stracę szansę na dokończenie Cascades Cutoff w dniu pierwszej śnieżycy. – Bez obaw, Osgood, powstrzymamy go – zapewnił Joseph Van Dorn. Hennessy potrząsnął rysunkiem, jakby chciał go udusić. – Jeżeli ci sabotażyści mi przeszkodzą, minie dwadzieścia lat, zanim ktoś zdoła wznowić budowę Cascades Cutoff. To ostatnia przeszkoda hamująca postęp na Zachodzie, a ja jestem ostatnim żyjącym człowiekiem, który ma odwagę ją usunąć. Isaac Bell nie wątpił, że Hennessy kocha swoją kolej. I nie chciał dopuścić, aby kolejni Bogu ducha winni ludzie zginęli przez Zamachowca. Ale w tym momencie myślał przede wszystkim o Marzycielu Clarke'u, który kiedyś uratował mu życie, a teraz sam zginął. – Obiecuję, że powstrzymam Zamachowca, kimkolwiek jest. Hennessy długo mierzył go wzrokiem, a potem opadł ciężko na fotel i powiedział: – Cieszę się, że mam człowieka pańskiego kalibru, panie Bell. Kiedy spojrzał na córkę, oczekując potwierdzenia, dostrzegł, że Lillian ocenia bogatego i ustosunkowanego detektywa jak samochód wyścigowy, o który chce poprosić na urodziny. – Czy jest jakaś pani Bell, synu? – zapytał. Bell również zauważył, że młoda kobieta go obserwuje. Było to nawet miłe i pochlebiało mu, ale nie czuł żadnej satysfakcji, gdyż zdawał sobie sprawę, dlaczego Lillian to robi. Prawdopodobnie po raz pierwszy widziała mężczyznę, którego jej ojciec nie zdołał sterroryzować. Niestety, mimo jej
fascynacji i pragnienia ojca, żeby dobrze wyszła za mąż, ten konkretny dżentelmen nie był zainteresowany mariażem. – Jestem zaręczony – odrzekł. – Zaręczony? – Hennessy starał się nie okazać rozczarowania. – A gdzie ona jest? – Mieszka w San Francisco. – Jak sobie poradziła podczas trzęsienia ziemi? – Straciła dom – odparł Bell, wciąż mając żywo w pamięci ich pierwszą wspólną noc, zakończoną niespodziewanie, gdy wstrząs rzucił ich łóżko przez pokój, a pianino Marion wypadło przez frontową ścianę na ulicę. – Została, żeby opiekować się sierotami. Teraz, kiedy o większość zadbała, podjęła pracę w miejscowej gazecie. – Kiedy ślub? – chciał wiedzieć Hennessy. – Wkrótce. – Jesteśmy daleko od San Francisco – wtrąciła Lillian, jakby uznała to „wkrótce” za wyzwanie. – Tysiąc sześćset kilometrów – przyznał Bell – a znaczna część tej odległości to strome zbocza i niekończące się zakosy w górach Siskiyou. Budowa waszego skrótu Cascades Cutoff pozwoli zaoszczędzić jeden dzień podróży – dodał, zręcznie przechodząc od tematu córek na wydaniu do sabotażu. – A, byłbym zapomniał. Przydałaby mi się przepustka kolejowa. Hennessy zerwał się z fotela. – Zrobię coś lepszego! – oznajmił. – Dostanie pan przepustkę uprawniającą do bezpłatnego przejazdu każdym pociągiem w kraju oraz własnoręcznie napisany przeze mnie list upoważniający pana do wyczarterowania pociągu specjalnego, gdziekolwiek będzie panu potrzebny. Pracuje pan teraz dla kolei. – Pracuję dla pana Van Dorna – sprostował Bell. – Ale w razie potrzeby chętnie skorzystam z pańskich pociągów specjalnych. – Pan Hennessy wyposażył pana w skrzydła – zauważyła pani Comden. Piękna Lillian się uśmiechnęła. – Oby tylko pan wiedział, dokąd na nich polecieć. Albo do kogo. Kiedy klucz telegraficzny znów zaczął stukać, Bell skinął głową Van Dornowi i obaj wyszli z wagonu na peron. Zimny północny wiatr hulał po depo, dym i rozżarzone węgielki wirowały w powietrzu. – Będę potrzebował wielu ludzi – powiedział Bell. – Są do twojej dyspozycji. Kogo chcesz? Isaac podał listę nazwisk. – Chciałbym mieć bazę w Sacramento – oznajmił, kiedy skończył. – Myślałem, że w San Francisco – zdziwił się Van Dorn. – Z powodów osobistych wolałbym być tam, gdzie moja narzeczona. Ale z Sacramento są szybsze połączenia kolejowe z wybrzeżem Pacyfiku i centralnymi stanami. Moglibyśmy się zbierać u panny Anne. Van Dorn nie krył zaskoczenia. – Dlaczego chcesz się spotykać w burdelu? – Zamachowiec stanął do walki z całą kontynentalną koleją, więc musi być człowiekiem o długich rękach – wyjaśnił Bell. – Nie chcę, żeby naszych ludzi widywano w miejscach publicznych,
dopóki się nie dowiem, co on wie i skąd. – Skoro uważasz, że burdel to najlepsze miejsce spotkań, niech będzie. Anne Pound na pewno udostępni nam tylny salon – rzekł Van Dorn. – A teraz powiedz mi: odkryłeś jeszcze coś poza tym, co przekazałeś Hennessy'emu? – Nie, ale mam przeczucie, że Zamachowiec jest wyjątkowo niebezpieczny. Van Dorn skinął głową w milczeniu. Wiedział z doświadczenia, że kiedy tak wnikliwy detektyw jak Isaac Bell ma przeczucie, bierze się ono z drobnych, ale znamiennych szczegółów, których większość ludzi w ogóle by nie zauważyła. – Strasznie mi przykro z powodu Aloysiusa – powiedział cicho. – Tak, mnie też bardzo go szkoda. Uratował mi życie w Chicago. – A ty jemu w Nowym Orleanie – przypomniał Van Dorn. – A potem na Kubie. – Był pierwszorzędnym detektywem. – Kiedy nie pił. A od pewnego czasu właściwie nie trzeźwiał. – Był najlepszy – upierał się Bell. – Jak zginął? – Zmiażdżony przez skały. Najwyraźniej był dokładnie tam, gdzie nastąpił wybuch dynamitu. Van Dorn pokręcił głową ze smutkiem. – Miał nieomylny instynkt, nawet pijany. Z przykrością się z nim rozstawałem, ale nie było innego wyjścia. – Jego rewolwer leżał kilka kroków dalej – mówił dalej Bell beznamiętnym tonem – co wskazuje, że przed eksplozją wyciągnął go z kabury. – Mógł zostać wyrzucony przez wybuch. – To był ten stary wojskowy rewolwer powtarzalny, który Marzyciel tak uwielbiał. W zapinanej kaburze. Nie mógł z niej wypaść. A więc Bell podejrzewa, że Aloysius Clarke starał się zapobiec zamachowi, pomyślał Van Dorn. – Gdzie miał swoją piersiówkę? – spytał. – W kieszeni – usłyszał w odpowiedzi. Skinął głową i chciał zmienić temat, ale Isaac jeszcze nie skończył. – Musiałem się dowiedzieć, skąd Marzyciel wziął się w tunelu. I czy zginął przed eksplozją, czy wskutek wybuchu. Załadowałem jego zwłoki do pociągu i zawiozłem do pewnego lekarza w Klamath Falls. Stałem obok, kiedy je badał. Okazało się, że zanim Marzyciel został zmiażdżony przez skały, dostał nożem w gardło. Van Dorn uniósł brwi. – Poderżnięto mu gardło? – Nie poderżnięto, przebito. Ostrze przebiło gardło, przeszło między dwoma kręgami szyjnymi, przecięło rdzeń kręgowy i wyszło przez kark. Lekarz powiedział, że to było fachowe cięcie, jakby zabójca był chirurgiem albo rzeźnikiem. – Albo po prostu miał szczęście. – Jeśli tak, to dwa razy. – Jak to? – Już samo bycie szybszym od Marzyciela wymagałoby dużo szczęścia, nie sądzisz? Van Dorn odwrócił wzrok.
– Coś zostało w piersiówce? – zapytał. Bell uśmiechnął się smutno. – Nie martw się, Joe, ja też bym go wywalił. Ani kropli. – Został zaatakowany z przodu? – Na to wygląda. – Ale mówisz, że zdążył wyciągnąć broń. – Zgadza się, i właśnie to jest dziwne. Jak Zamachowiec zdołał go dźgnąć nożem? – Może nim rzucił? – zasugerował Van Dorn. Bell sięgnął do buta, wyciągnął swój nóż do rzucania i pożonglował nim, ważąc go w dłoni. – Potrzebowałby katapulty, żeby takim nożem przebić na wylot szyję potężnego mężczyzny. – No tak, masz rację... Uważaj na siebie, Isaac. Ten Zamachowiec musi być szybki jak błyskawica, skoro pokonał Marzyciela. Nawet pijanego. – Będzie miał okazję pokazać mi, jaki jest szybki – zapewnił Bell.
Rozdział 4 Elektryczne lampy na pirsie Venice w Santa Monica oświetlały takielunek przycumowanego na stałe do nabrzeża trzymasztowego statku i linie dachu dużego pawilonu. Orkiestra dęta grała Marsz gladiatora Johna Philipa Sousy. Przeczesywacz plaży odwrócił się od słodko– orzkiej muzyki i ruszył po twardym piasku ku ciemności. Światła odbijały się w falach, chłodny wiatr od Pacyfiku trzepotał jego złachanym ubraniem. Był odpływ i mężczyzna szukał kotwicy, którą mógłby ukraść. Ominął skupisko szop. Mieszkający w nich japońscy rybacy wciągnęli swoje lodzie na plażę, żeby mieć je na oku. Zaraz za rybacką osadą znalazł to, czego szukał – jedną z pełnomorskich płaskodennych łodzi rozstawianych wzdłuż brzegu przez Amerykańskie Stowarzyszenie Ratowników Wodnych do niesienia pomocy rozbitkom i tonącym turystom. Łodzie były w pełni wyekwipowane i gotowe do natychmiastowego wodowania przez ochotnicze załogi. Odciągnął brezent i pomacał po ciemku w środku. Wyczuł wiosła, pływaki, blaszane czerpaki i w końcu zimny metal kotwicy. Dźwignął kotwicę i poniósł ją w kierunku pirsu. Zanim dotarł do granicy zasięgu światła, wspiął się po piaszczystej skarpie do miasta. Na ulicach panowała cisza, w domach ciemności. Zrobił unik przed nocnym strażnikiem na pieszym patrolu i dotarł bez przeszkód do stajni, którą – jak większość stajni w okolicy – właśnie przerabiano na garaż. W budynku i wokół niego stały ciężarówki i auta osobowe między wozami konnymi i różnego rodzaju powozami. Zapach benzyny mieszał się z wonią siana i odorem końskiego łajna. Za dnia roiło się tu od stajennych, woźniców, przewoźników i mechaników, którzy palili albo żuli tytoń i snuli opowieści, lecz wieczorem teren pustoszał. Kowal, z którym przeczesywacz plaży umówił się w stajni na nocne spotkanie, zaskoczył go, dając mu za kotwicę całego dolara. Obiecał pięćdziesiąt centów, ale dopiero co osuszył prawie całą butelczynę, a należał do tych, co po whisky robią się hojni. Kiedy przeczesywacz plaży odszedł, kowal wziął się raźno do pracy, żeby przerobić kotwicę, zanim ktoś zauważy jej kradzież. Najpierw usunął jedną z żeliwnych łap, waląc w nią młotem i przecinakiem, aż pękła i odpadła. Potem piłował pilnikiem zadziory, żeby wygładzić nierówną krawędź. Gdy uniósł kotwicę do światła, to, co z niej zostało, wyglądało jak hak. Spocony mimo nocnego chłodu, wypił butelkę piwa i pociągnął solidny łyk bourbona, zanim zaczął wiercić dziurę w zamówionym przez klienta zaczepie. Robienie otworu w żeliwie szło opornie, przerwał więc parę razy, żeby odsapnąć, wypić następne piwo i pociągnąć kolejny łyk bourbona. Kiedy wreszcie skończył, był już dobrze pijany. Zawinął zaczep w dostarczony przez klienta koc i włożył do torby podróżnej mężczyzny. Potem podniósł żeliwną łapę leżącą w piasku obok kowadła i właśnie zastanawiał się, co z nią zrobić, kiedy w drzwiach pojawił się klient. – Przynieś to tutaj – polecił. Mężczyzna stał w ciemności, więc kowal nie widział jego twarzy, ale rozpoznał mocny głos, wschodni akcent, sylwetkę i noszony przez mieszczuchów jednorzędowy surdut do kolan. Zanim zdążył się poruszyć, klient warknął z wyraźnym zniecierpliwieniem: – Kazałem ci przynieść to tutaj! Kowal wyniósł torbę podróżną za próg.
– Zamknij drzwi! Kowal wykonał polecenie. Klient wziął torbę. – Dziękuję ci, dobry człowieku – rzucił lekceważącym tonem. – Zawsze do usług – wymamrotał kowal, ciekaw, co elegant w surducie zamierza zrobić z połową kotwicy. Złota dziesięciodolarówka, tydzień pracy w tych ciężkich czasach, błysnęła w mroku. Kowal chciał ją złapać w locie, ale nie zdołał i musiał uklęknąć w piasku, żeby podnieść monetę. Wyczuł, że mężczyzna podchodzi bliżej. Ostrożnie podniósł wzrok i zobaczył, jak klient sięga do znoszonego buta, który zupełnie nie pasował do eleganckiego surduta. W tym momencie drzwi za nim otworzyły się gwałtownie i światło padło na twarz mężczyzny. Kowalowi wydała się ona znajoma. Z budynku wytoczyli się trzej stajenni i mechanik samochodowy. Wszyscy pijani w sztok, ryknęli śmiechem na widok kowala klęczącego w piasku. – A niech mnie! – krzyknął mechanik. – Wygląda na to, że Jim też wykończył swoją butelkę. Klient odwrócił się i zniknął w głębi zaułka, zostawiając kowala w nieświadomości, że zaledwie sekunda dzieliła go od śmierci z ręki człowieka, który zabija na wszelki wypadek. Przez większość czterdziestosiedmioletniego okresu, kiedy stolicą stanu Kalifornia było Sacramento, Anne Pound udzielała gościny legislatorom i lobbystom, którzy urzędowali zaledwie trzy przecznice dalej. Jej piękny dworek został zbudowany we wczesnowiktoriańskim stylu, miał nieskazitelnie białe ściany i wykończenia z jasnego drewna. Frontowe drzwi z woskowanego orzecha prowadziły do przestronnego holu, którego szczytową ścianę zdobił duży portret olejny pani domu w młodszym wieku. Pokryte czerwonym dywanem schody znano w kręgach politycznych tak dobrze, że szczebel koneksji mężczyzny w stanie oceniano po tym, czy się uśmiechał znacząco na dźwięk słów „schody do nieba”. Tego wieczoru o ósmej pani Pound, znacznie starsza i znacznie okrągłej sza niż na portrecie, brylowała na bordowej kanapie w tylnym salonie spowita w zielony jedwab. W pokoju było więcej takich kanap, a także kilkanaście wyściełanych foteli, lśniących mosiężnych spluwaczek oraz obrazów w pozłacanych ramach, przedstawiających ponętne kobiety w różnych stadiach negliżu. Znajdował się tu również zapełniony kryształami bar, dziś oddzielony od reszty salonu zasuniętymi mahoniowymi drzwiami kieszeniowymi grubości ośmiu centymetrów. Na straży stał elegancki wykidajło w cylindrze, były bokser, który ponoć znokautował kiedyś samego „Dżentelmena Jima” Corbetta. Isaac Bell z trudem powstrzymywał uśmiech, widząc, jak wciąż piękna gospodyni onieśmiela Josepha Van Dorna. Rumieniec na jego twarzy był jeszcze ciemniejszy niż ruda broda. Van Dorn wiele razy udowodnił, że potrafi zachować zimną krew w obliczu prawdziwego zagrożenia, ale zupełnie tracił rezon w towarzystwie kobiet, a już zwłaszcza takich, których obyczaje określa się powszechnie mianem lekkich. Było jasne, że wolałby siedzieć gdziekolwiek, byle nie w tylnym salonie najlepszego domu schadzek w Kalifornii. – Zaczynamy? – spytał. – Pani pozwoli. – Bell uprzejmie podał ramię gospodyni, żeby pomóc jej podnieść się z kanapy. – Jesteśmy pani ogromnie wdzięczni za gościnność. Kiedy odprowadzał panią Pound do drzwi, wymruczała z miękkim wirginijskim zaśpiewem, że to ona do końca życia będzie niewymownie wdzięczna Agencji Detektywistycznej Van Dorn za schwytanie brutalnego zabójcy, który wybierał na swoje ofiary jej ciężko pracujące dziewczęta. Ten wynaturzony maniak okazał się członkiem jednej z najznamienitszych rodzin w Sacramento i został