Szpieg
Isaac Bell musi rozwiązać przerażającą szpiegowską intrygę; w przeciwnym razie
świat ogarnie totalny konflikt...
Rok 1908. Świat zmierza ku wojnie. Trwa wyścig w konstruowaniu nowych potężnych
pancerników.
Kiedy genialny amerykański konstruktor dziat okrętowych popełnia samobójstwo, jego
córka zwraca się do legendarnej agencji detektywistycznej. Nie wierzy, że ojciec targnął się na
życie. Isaac Bell, najlepszy śledczy agencji, szybko potwierdza jej podejrzenia. A kolejne
zagadkowe zgony wskazują jasno, że ktoś zamierza zniszczyć największe umysły konstruktorskie
Ameryki.
Lecz to dopiero początek. Wkrótce Bell odkryje ściśle tajny projekt i zmierzy się z
niemieckimi, japońskimi i brytyjskimi szpiegami podczas najbardziej ryzykownej operacji.
Stawką jest przyszłość jego kraju... i los świata.
Clive Cussler to jeden z najpopularniejszych i najbardziej łubianych
pisarzy świata, barwna, wspaniała postać, legendarny nurek i żeglarz. Podróżnik, który zwiedził
wszystkie kontynenty, badacz historii katastrof morskich, poszukiwacz zatopionych wraków
słynnych statków i okrętów, autorytet w dziedzinie żeglugi morskiej -jest uosobieniem przygody.
Clive Cussler jest autorem światowych bestsellerów (Sztorm, Dżungla, Strzała Posejdona,
Zamachowiec,
Skarby grobowców) sprzedanych w kilkuset milionach egzemplarzy, tłumaczonych na
ponad 30 języków i publikowanych w 105 krajach.
To jedyny autor, który od lat nie schodzi ze szczytu list bestsellerów. W każdym tygodniu
jego książki są w pierwszej dziesiątce list „New York Timesa”.
Na każdą jego nową powieść czekają niecierpliwie wierni fani.
I z każdą powieścią zdobywa nowych czytelników w każdym wieku.
SZPIEG
Przekład MACIEJ PINTARA
Tytuł oryginału: The Spy
DIa Amber
Część 1
CÓRKA KANONIERA
Rozdział 1
17 marca 1908, Waszyngton
Waszyngtońska Stocznia Marynarki Wojennej pogrążona była we śnie. Wyglądała jak
antyczne miasto strzeżone przez grube mury i rzekę. Starzy mężczyźni pełnili straż, stąpając
ciężko między elektrycznymi zegarami kontrolnymi rejestrującymi obchody terenu: fabryk,
magazynów, warsztatów i koszar. Za ogrodzeniem wznosiło się wzgórze zwieńczone kopułą
Kapitolu i Pomnikiem Waszyngtona, które lśniły w blasku księżyca w pełni niczym lód polarny.
Na zboczach wznosiły się ciemne domy robotników. Rozległ się gwizdek. Nadjeżdżał pociąg,
wypuszczając parę i dźwięcząc dzwonem.
Wartownicy z Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych otworzyli północną
bramę kolejową.
Nikt nie zobaczył Yamamoto Kenty ukrytego pod platformą kolei Baltimore and Ohio.
Parowóz wepchnął wagon do stoczni, koła platformy zgrzytały pod ciężarem
trzydziestopięciocenty-metrowych płyt pancernych z Bethlehem w Pensylwanii. Hamulcowi
odczepili wagon na bocznicy i parowóz się wycofał.
Yamamoto opuścił się na drewniane podkłady kolejowe i tłuczeń między szynami. Leżat
nieruchomo, dopóki się nie upewnił, że jest sam. Wtedy wstał i ruszył po torach do skupiska
trzypiętrowych budynków z cegły i żelaza, gdzie mieściła się fabryka dział.
Blask księżyca wpadał przez wysokie okna i czerwony żar ustawionych w rzędach
pieców oświetlał ogromną halę. Suwnice spoczywały w cieniach na górze. Wielkie
pięćdziesięciotonowe działa do pancerników zwanych drednotami zapełniały podłogę.
Wyglądało to, jakby huragan zrównał z ziemią stalowy las.
Yamamoto, Japończyk w średnim wieku z siwymi pasemkami w lśniących czarnych
włosach, pełen godności i pewny siebie, lawirował między wyznaczonymi trasami strażników,
oglądając dokładnie tokarki do dział, maszyny do gwintowania luf i piece. Szczególną uwagę
zwracał na głębokie studnie w podłodze, wyłożone cegłami szyby skurczowe, gdzie działa
składano metodą zaciskania stalowych otulin wokół piętnastometrowych rur. Miał bystre oko i
doświadczenie po podobnych potajemnych wycieczkach do Vickersa i Kruppa - brytyjskich i
niemieckich fabryk dział okrętowych - oraz zakładów zbrojeniowych cara w Petersburgu.
Stary zamek Yale zabezpieczał drzwi do magazynu laboratorium, gdzie leżały materiały
niezbędne inżynierom i naukowcom. Yamamoto otworzył go szybko. Wszedł i poszukał w
szafkach jodu. Wsypał sto siedemdziesiąt gramów połyskliwych niebie-skoczarnych kryształków
do koperty. Potem nagryzmolił nazwę substancji i jej ilość na formularzu zamówienia i podpisał:
„A.L.” - inicjałami legendarnego głównego konstruktora fabryki dział, Arthura Langnera.
W odległym skrzydle rozległego budynku zlokalizował komorę próbną dla okrętów, gdzie
specjaliści od opancerzenia symulowali ataki torpedowe, by zmierzyć zwielokrotnioną siłę
eksplozji pod wodą. Przeszukał tamtejszy magazyn. Potęgi morskie prowadziły międzynarodowy
wyścig w dziedzinie budowy nowoczesnych drednotów i eksperymentowały gorączkowo z
uzbrajaniem torped w TNT, ale Yamamoto zauważył, że Amerykanie nadal testują materiały
wybuchowe na bazie nitrocelulozy. Ukradł jedwabny woreczek kordytu MD.
Kiedy otworzył schowek sprzątacza, żeby podwędzić butelkę wody amoniakalnej,
usłyszał nadchodzącego strażnika. Ukrył się w schowku i zaczekał, aż starszy mężczyzna go
minie, szurając nogami, i zniknie wśród dział.
Szybko i cicho Yamamoto wspiął się po schodach.
Pracownia kreślarska Arthura Langnera na poddaszu okazała się otwarta. Była miejscem
pracy ekscentryka, którego geniusz obejmował wojnę i sztukę. Plany zamków śrubowych i
wizjonerskie szkice pocisków o nieznanej dotąd niszczycielskiej sile dzieliły przestrzeń ze
sztalugą, zbiorem powieści, kontrabasem i fortepianem.
Yamamoto zostawił kordyt, jod i wodę amoniakalną na fortepianie i spędził godzinę na
studiowaniu rysunków na stołach kreślarskich. „Bądźcie oczami Japonii”, uczył w szkole
szpiegów Stowarzyszenia Mrocznego Oceanu przy rzadkich okazjach, kiedy obowiązki
pozwalały mu przebywać w kraju. „Wykorzystujcie każdą sposobność do obserwacji, bez
względu na to, czy waszym głównym zadaniem jest oszustwo, sabotaż czy zabójstwo”.
To, co zobaczył, przeraziło go. Trzystupięciomilimetrowe działa leżące na podłodze
fabryki mogły wystrzelić na odległość siedmiu mil morskich pociski przebijające najnowszy
dwudzie-stopięciocentymetrowy pancerz burtowy z utwardzonej stali. Ale tutaj, w tej pracowni
kreślarskiej na poddaszu, gdzie rodziły się nowe pomysły, Amerykanie mieli wstępne szkice
trzystuosiem-dziesięciojedno-, a nawet czterystusześciomilimetrowych dział. Te monstra, o
długości ponad dwudziestu jeden metrów, mogłyby wyrzucić tonę materiałów wybuchowych
poza krzywiznę Ziemi. Nikt jeszcze nie wiedział, jak celować z takiej broni - odległości były zbyt
duże, żeby oceniać zasięg na podstawie rozbryzgów wody po chybionych strzałach. Ale
Yamamoto dostrzegł w szkicach śmiałą wyobraźnię. I wiedział, że wynalezienie nowatorskiego
systemu kierowania ogniem przez amerykańską Nową Marynarkę Wojenną jest tylko kwestią
czasu.
Japończyk wepchnął plik pieniędzy do biurka konstruktora; pięćdziesiąt
dwudziestodolarowych banknotów ze złotym certyfikatem - znacznie więcej niż utalentowany
pracownik arsenału zarabiał przez rok.
Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych ustępowała już tylko brytyjskiej i
niemieckiej. Jej Flota Północnoatlantycka -przechrzczona bezwstydnie na Wielką Białą Flotę -
odbywała butnie rejs dookoła świata. Ale Wielka Brytania, Niemcy, Rosja i Francja nie były
wrogami Ameryki. Prawdziwym celem Wielkiej Białej Floty było zastraszenie Cesarstwa
Japonii. Ameryka chciała rządzić na Pacyfiku od San Francisco do Tokio.
Japonia na to nie pozwoli, pomyślał Yamamoto z pełnym dumy uśmiechem.
Minęły zaledwie trzy lata, odkąd krwawa wojna rosyjsko-japońska spłodziła nowego
władcę zachodniego Pacyfiku. Potężna Rosja próbowała sterroryzować Japonię. Teraz Cesarstwo
Japonii okupowało Port Arthur. A Flota Bałtycka Rosji leżała pod dziewięćdziesięcioma metrami
wody na dnie Cieśniny Cuszimskiej - co w wielkim stopniu było zasługą japońskich szpiegów w
rosyjskiej marynarce wojennej.
Kiedy Yamamoto zamykał szufladę z pieniędzmi, doznał upiornego wrażenia, że jest
obserwowany. Podniósł wzrok i napotkał śmiałe spojrzenie pięknej kobiety, której portretowa
fotografia w srebrnej ramce stała na biurku. Rozpoznał ciemnowłosą córkę Langnera i nie mógł
wyjść z podziwu, jak wiernie zdjęcie przedstawia jej zniewalające oczy. Zamaszyście podpisała
swoją podobiznę: „Dla ojca, nieustraszonego Kanoniera”.
Japończyk skupił uwagę na półkach z książkami. Oprawione tomy zgłoszeń patentowych
rywalizowały o miejsce z powieściami. Ostatnio złożone zgłoszenia napisano na maszynie.
Yamamoto wyciągał tom za tomem, aż doszedł do ostatniego roku, w którym Langner pisał
zgłoszenia odręcznie. Rozłożył księgę na biurku konstruktora, po czym wyjął z bocznej szuflady
kartkę i pióro wieczne marki Waterman ze złotą stalówką. Wzorując się na próbce pisma,
sfałszował nieskładny list zakończony słowami „Wybaczcie mi” i nagryzmolonym podpisem
Arthura Langnera.
Zaniósł jod i wodę amoniakalną do łazienki konstruktora. Rękojeścią kieszonkowego
pistoletu Nambu roztarł kryształki jodu na marmurowej umywalce i zmiótł powstały proszek do
miseczki do golenia. Wytarł broń do czysta ręcznikiem, pozostawiając na nim fioletowawą
smugę. Potem wlał wodę amoniakalną do proszku i mieszał szczoteczką do zębów Langnera,
dopóki nie powstała gęsta pasta trijodku azotu.
Otworzył wieko fortepianu, sięgnął do wąskiego końca najdalej od klawiatury i
rozsmarował pastę na biegnących blisko siebie strunach. Wiedział, że po wyschnięciu
wybuchowa mieszanka stanie się niestabilna i wyjątkowo wrażliwa na uderzenie. Lekka wibracja
wywoła głośny huk i błysk. Sama eksplozja zniszczy niewiele więcej niż fortepian. Ale jako
detonator będzie zabójcza.
Umieścił jedwabny woreczek na żeliwnej ramie tuż nad strunami. Woreczek zawierał
dość kordytu MD, by wystrzelić pięcioipółkilogramowy pocisk na odległość trzech kilometrów.
Yamamoto Kenta opuścił fabrykę dział tą samą drogą, którą wszedł. Oczy wciąż go
piekły od amoniaku. I wtedy sprawy przybrały zły obrót. Północna brama kolejowa została
zablokowana, zaczęli się przy niej krzątać robotnicy. Lokomotywy przetokowe przemieszczały
platformy w otoczeniu chmary hamulcowych. Yamamoto wycofał się w głąb arsenału, minął
prochownię i zapuścił w labirynt dróg między budynkami. Orientując się po kominach prochowni
i dwóch eksperymentalnych masztach antenowych widocznych na tle oświetlonego blaskiem
księżyca nieba, przeciął park i ogrody przy ładnych ceglanych domach, gdzie spały rodziny
komendanta stoczni i jego oficerów.
Teren zaczął się wznosić. Na północnym zachodzie Kapitol górował nad miastem.
Yamamoto postrzegał go jako jeszcze jeden symbol przerażającej potęgi Ameryki. Jaki inny kraj
mógłby zbudować największą na świecie żeliwną kopułę podczas krwawej wojny domowej?
Japończyk już prawie dotarł do bocznej bramy, gdy nagle zauważył strażnika na wąskiej ścieżce.
Zdążył się jeszcze cofnąć i ukryć w cieniu pod żywopłotem.
Gdyby go schwytano, skompromitowałoby to Japonię. Oficjalnie przyjechał do
Waszyngtonu, żeby pomóc skatalogować dar w postaci Kolekcji Sztuki Azjatyckiej Freera dla
Instytutu Smithsona. Przykrywka pozwalała mu przebywać w towarzystwie członków korpusu
dyplomatycznego i polityków dzięki ich żonom, które uważały się za artystki i chłonęły każde
słowo Yamamoto dotyczące japońskiej sztuki. Prawdziwi eksperci w Instytucie zbili go z
pantałyku już dwa razy. Zwalił winę za luki w swojej pospiesznie zdobytej wiedzy na słabą
znajomość angielskiego. Jak dotąd przyjmowano to usprawiedliwienie. Ale absolutnie nie dałoby
się wytłumaczyć obecności japońskiego kuratora wystawy sztuki azjatyckiej w Waszyngtońskiej
Stoczni Marynarki Wojennej, gdyby przyłapano go tu w nocy.
Strażnik szedł ścieżką, żwir chrzęścił pod jego butami. Yamamoto przylgnął do krzewów
i wyciągnął pistolet. To była jego ostatnia deska ratunku. Strzał obudziłby marines w koszarach
przy głównej bramie. Yamamoto zagłębiał się coraz bardziej między krzewy i szukał po omacku
luki między gałęziami, która prowadziłaby na drugą stronę.
Robiący obchód mężczyzna nie miał powodu przyglądać się żywopłotowi. Ale
Yamamoto wciąż napierał tyłem na gałęzie i jedna się złamała. Strażnik przystanął. Zwrócił się w
stronę, skąd dobiegł trzask. W tym momencie blask księżyca oświetlił twarze ich obu.
Japoński szpieg zobaczył wyraźnie mężczyznę - marynarza w stanie spoczynku, starego
wilka morskiego, nocami dorabiającego sobie do nędznej emerytury pracą strażnika. Twarz miał
pomarszczoną, oczy wyblakłe od tropikalnego słońca, plecy zgarbione. Wyprostował się na
widok szczupłej postaci ukrytej w żywopłocie. Zelektryzowany, rencista w ułamku sekundy
przeistoczył się ze starego człowieka - który powinien wezwać pomoc - w barczystego osiłka o
długich kończynach, jakim był w przeszłości.
- Co, do pioruna, tam robisz? - spytał ostro mocnym głosem, docierającym kiedyś do
szczytów masztów.
Yamamoto przedostał się przez żywopłot i uciekł. Strażnik ruszył w pościg, ale zaplątał
się w gałęzie i ryknął jak byk. Japończyk usłyszał dalekie okrzyki w odpowiedzi. Zmienił
kierunek i pobiegł wzdłuż wysokiego muru. Podwyższono go, jak się dowiedział podczas
przygotowań do tej wycieczki, po tym, jak szabrownicy splądrowali stocznię, kiedy zalał ją
Potomac. Ogrodzenie było za wysokie, żeby je pokonać.
Kroki chrzęściły na żwirze. Starzy mężczyźni krzyczeli. Latarki rzucały jasne kręgi
światła. Yamamoto zobaczył nagle ocalenie, drzewo rosnące przy murze. Przyciskając
kauczukowe podeszwy butów do kory, wspiął się po pniu do najniższej gałęzi, wdrapał się wyżej
i przedostał się na mur. Usłyszał krzyki za sobą. Ulica poniżej była pusta. Skoczył i
zamortyzował twarde lądowanie ugięciem kolan.
W Buzzard Point, blisko końca Pierwszej ulicy, Yamamoto wsiadł do pięcioipółmetrowej
motorówki napędzanej dwukonnym silnikiem. Sternik popłynął z prądem w dół rzeki Potomac.
Mgła na powierzchni wody otoczyła w końcu łódź i Yamamoto odetchnął z ulgą.
Skulony z zimna w forpiku, przeanalizował swoją ucieczkę i doszedł do wniosku, że nic
się nie stało. Ogrodowa ścieżka, gdzie nocny strażnik o mało go nie złapał, biegła co najmniej
kilometr od fabryki dział. Nie miało też znaczenia, że stary człowiek widział jego twarz.
Amerykanie pogardzali Azjatami. Bardzo niewielu potrafiło odróżnić japońskie rysy od
chińskich. Ponieważ imigrantów z Chin jest dużo więcej niż z Japonii, strażnik powinien
zameldować o obecności chińskiego intruza -nałogowego palacza opium, pomyślał Yamamoto z
uśmiechem ulgi. Albo - zachichotał cicho - białego niewolnika polującego na córki komendanta.
Osiem kilometrów dalej w dół rzeki wysiadł w Alexandrii w Wirginii.
Zaczekał, aż łódź odbije od drewnianego pomostu. Potem pomaszerował szybko wzdłuż
brzegu i wszedł do ciemnego magazynu zagraconego przestarzałym sprzętem marynarskim,
pełnego kurzu i pajęczyn.
Młodszy mężczyzna, którego pogardliwie nazywał „Szpiegiem”, czekał na niego w słabo
oświetlonym pomieszczeniu na zapleczu służącym za biuro. Miał dwadzieścia lat mniej niż
Yamamoto i wyglądał tak zwyczajnie, że aż nijako. Jego biuro też wypełniały przestarzałe
sprzęty z dawnych wojen: skrzyżowane kordelasy na ścianach, żeliwne odprzodowe działo
Dahlgrena z okresu wojny secesyjnej, pod którym uginała się podłoga, i stary, pochodzący z
pancernika, węglowy szperacz łukowy o średnicy sześćdziesięciu centymetrów podparty za
biurkiem. Yamamoto zobaczył odbicie swojej twarzy w zakurzonej szybie reflektora.
Zameldował, że wykonał zadanie. Potem, kiedy Szpieg robił notatki, opisał szczegółowo
wszystko, co widział w fabryce dział.
- Wiele z tego - zakończył - wygląda na zużyte.
- Żadna niespodzianka.
Przeciążona nadmiarem pracy i niedofinansowana fabryka dział produkowała wszystko,
od wind amunicyjnych do wyrzutni torpedowych, by wyposażyć Wielką Białą Flotę
wyekspediowaną teraz w morze. Gdy okręty wyruszyły już w rejs, wysyłano pociągami części
zamienne, celowniki, iglice, zamki i podstawy dział do San Francisco. Za miesiąc flota miała tam
zawinąć po przebyciu czternastu tysięcy mil morskich wokół południowoamerykańskiego
przylądka Horn. Potem w Stoczni Marynarki Wojennej Mare Island rozpoczną się przygotowania
do przepłynięcia Pacyfiku.
- Nie lekceważyłbym ich - odparł ponuro Yamamoto. - Zużyte maszyny można
wymienić.
- Jeśli ma się odwagę.
- Z tego, co widziałem, oni ją mają. I wyobraźnię. Po prostu łapią oddech.
Mężczyzna za biurkiem uważał, że Yamamoto Kenta jest opętany - jeśli nie stuknięty -
przez swój strach przed amerykańską marynarką wojenną. Słyszał już to gadanie i wiedział, jak
zmienić temat. Wystarczyło wygłosić pochwałę pod adresem Japońca.
- Nigdy nie wątpiłem w pańską spostrzegawczość. I jestem pod wrażeniem pańskiej
dogłębnej znajomości chemii i inżynierii. Za jednym zamachem przeszkadza pan w rozwoju
amerykańskiej artylerii i wysyła Kongresowi wiadomość, że marynarka wojenna jest
skorumpowana.
Obserwował, jak Yamamoto się puszy. Wiedział, że nawet najlepszy agent ma swoją
piętę achillesową. W wypadku Japończyka była nią próżność.
- Prowadzę tę grę od dawna - zgodził się Yamamoto z fałszywą skromnością.
A tak naprawdę, pomyślał mężczyzna za biurkiem, prosty wzór chemiczny detonatora z
trijodku azotu można znaleźć w Młodzieżowej Encyklopedii Gier i Sportów. Co nie umniejsza
innych zdolności Yamamoto ani jego rozległej wiedzy na temat wojny morskiej.
Zmiękczywszy Japońca, przygotował się do poddania go próbie.
- W zeszłym tygodniu na pokładzie „Lusitanii” - powiedział - wpadłem na brytyjskiego
attache. Zna pan ten typ ludzi. Uważa się za „szpiega dżentelmena”. - Miał zdumiewający talent
do naśladowania akcentów i bezbłędnie zaczął naśladować wymowę angielskich arystokratów. -
„Japończyków”, oznajmił ten Anglik, „cechują wrodzone predyspozycje do szpiegostwa
przebiegłość i samokontrola niespotykane na Zachodzie”.
Yamamoto się roześmiał.
- To brzmi jak słowa komandora Abbingtona-Westlake’a z Sekcji Zagranicznej Wydziału
Wywiadu Morskiego Admiralicji, którego zauważono ubiegłego lata malującego akwarelami
zatokę Long Island Sound. Przypadkowo stał tam zakotwiczony najnowszy amerykański okręt
podwodny typu Viper. Sądzi pan, że ten gaduła powiedział to jako komplement?
- Francuska marynarka wojenna, w której szeregi z takim powodzeniem przeniknął w
zeszłym miesiącu, raczej nie nazwałaby go gadułą. Zatrzymał pan pieniądze?
- Słucham?
- Pieniądze, które miał pan włożyć do biurka Arthura Langnera. Zatrzymał je pan dła
siebie?
Japoniec zesztywniał.
- Oczywiście, że nie. Włożyłem je do jego biurka.
- Przeciwnicy Marynarki Wojennej w Kongresie muszą być przekonani, że jej czołowy
konstruktor, tak zwany Kano-nier, jest winny przyjęcia łapówki. Te pieniądze były niezbędne,
żeby skłonić Kongres do zastanowienia się, kto jeszcze może być skorumpowany w Marynarce
Wojennej. Zatrzymał je pan?
- Nie powinienem być zaskoczony, że zadaje pan takie obraźliwe pytanie lojalnemu
wspólnikowi. Mając duszę złodzieja, zakłada pan, że każdy jest złodziejem.
- Zatrzymał pan pieniądze? - powtórzył Szpieg.
Nawyk trwania w całkowitym bezruchu sprawiał, że jego krępa postać wydawała się
niegroźna.
- Mówię po raz ostatni, że nie zatrzymałem pieniędzy. Miałby pan większą pewność,
gdybym przysiągł na pamięć mojego starego przyjaciela, pańskiego ojca?
- Niech pan to zrobi!
Yamamoto popatrzył mu w oczy z nieskrywaną nienawiścią.
- Przysięgam na pamięć mojego starego przyjaciela, pańskiego ojca.
- Chyba panu wierzę.
- Pański ojciec był patriotą - odparł zimno Yamamoto. -Pan jest najemnikiem.
- A pan jest na mojej liście płac - padła lodowata odpowiedź. - I kiedy przekaże pan
swojemu rządowi cenne informacje zdobyte w fabryce dział Waszyngtońskiej Stoczni Marynarki
Wojennej podczas pracy dla mnie, pański rząd zapłaci panu jeszcze raz.
- Nie szpieguję dla pieniędzy, tylko dla Cesarstwa Japonii.
- I dla mnie.
- Poranne niedzielne dzień dobry wszystkim, którzy wolą muzykę od kazań - powitał
Arthur Langner przyjaciół w fabryce dział.
W pogniecionym workowatym garniturze, z potarganą gęstą czupryną, wodząc wokół
dociekliwym spojrzeniem błyszczących oczu, czołowy konstruktor Biura Artylerii Okrętowej
uśmiechał się szeroko. Jak człowiek, który interesuje się wszystkim, co widzi, i najbardziej lubi
dziwne rzeczy. Kanonier był wegetarianinem, zdeklarowanym agnostykiem i wyznawcą teorii
podświadomości przedstawionej przez wiedeńskiego neurologa Sigmunda Freuda.
Opatentował wynalazek nazwany przez siebie elektryczną próżniową maszyną
czyszczącą. Wymyślił go, zaprzęgając do tego swoją płodną wyobraźnię w głębokim
przekonaniu, że naukowo skonstruowane sprzęty gospodarstwa domowego mogą uwolnić
kobiety od sprzątania. Uważał też, że kobiety powinny mieć prawo do głosowania i pracy poza
domem, a nawet do stosowania antykoncepcji. Krążyły plotki, że pierwsza skorzystałaby z tego
jego piękna córka, która obracała się w kręgach waszyngtońskiej i nowojorskiej socjety.
- Oszołom - poskarżył się komendant stoczni.
Ale szef Biura Artylerii Okrętowej po obejrzeniu testu strzeleckiego najnowszego
trzystupięciomilimetrowego działa Langnera na Atlantyckim Poligonie Morskim Sandy Hook
odparł:
- Dzięki Bogu, że pracuje dla nas, a nie dla nieprzyjaciela.
Niedzielni muzycy kameralni, rozwydrzona zbieranina pracowników fabryki dział,
roześmiali się z uznaniem, kiedy Langner zażartował.
- Żeby uspokoić wszystkich podsłuchujących świętoszków, że nie jesteśmy zupełnymi
poganami, zacznijmy od Cudownej bożej łaski. W tonacji G.
Usiadł przy swoim fortepianie.
- Czy może być najpierw A? - zapytał wiolonczelista, specjalista od bojowych głowic
przeciwpancernych.
Langner postukał lekko w środkowe A, żeby muzycy mogli dostroić instrumenty do tej
nuty. Przewrócił oczami z udawanym zniecierpliwieniem, gdy bawili się kołkami strojącymi.
- Wymyślacie, panowie, jedną z tych nowych skal atonalnych?
- Jeszcze raz A, gdybyś był tak uprzejmy, Arthurze. Trochę głośniej, dobrze?
Langner postukał mocniej w środkowe A, potem znowu. W końcu muzycy byli
zadowoleni.
Wiolonczelista zaczął grać Cudowną bożą laskę.
Przy dziesiątym takcie skrzypkowie - spec od napędu torped i krzepki monter instalacji
parowych - podjęli fragment „kiedyś byłem zgubiony”. Przeszli przez to i zaczęli powtarzać.
Langner uniósł swoje duże dłonie nad klawisze, nacisnął prawy pedał i zawtórował do
„nieszczęśnika jak ja” na strunie G.
W środku fortepianu pasta Yamamoto Kenty z trijodku azotu stwardniała na lotną suchą
skorupę. Kiedy Langner uderzył w klawisze, filcowe młotki opadły na struny G, B i D,
powodując ich wibracje. Na górze i dole skali sześć oktaw więcej na strunach G, B i D
zawibrowało współczująco i wstrząsnęło tri jodkiem azotu.
Substancja eksplodowała z ostrym trzaskiem, fioletowy obłok wydostał się z pudła i
zdetonował kordyt w woreczku. Wybuch rozerwał fortepian na tysiąc odłamków drewna, metalu
i kości słoniowej, które posiekały głowę i pierś Langnera i zabiły go na miejscu.
Rozdział 2
W1908 roku Agencja Detektywistyczna Van Dorna utrzymywała placówki we wszystkich
ważniejszych miastach amerykańskich, a jej biura odzwierciedlały charakter lokalizacji. Kwatera
główna w Chicago zajmowała apartament w okazałym Palmer House. Natomiast w zakurzonym
Ogden w Utah, węźle kolejowym, wystarczył wynajęty pokój ozdobiony listami gończymi.
Nowojorska siedziba mieściła się w urządzonym z przepychem hotelu Knickerbocker na
Czterdziestej Drugiej ulicy. A w Waszyngtonie, w wygodnym pobliżu Departamentu
Sprawiedliwości - głównego zleceniodawcy - detektywi Van Dorna operowali z pierwszego
piętra najlepszego w stołecznym mieście nowego hotelu Willard na Pennsylvania Avenue, dwie
przecznice od Białego Domu.
Sam Joseph Van Dorn miał tam gabinet, wyłożony orzechową boazerią pokój z
najnowocześniejszymi urządzeniami, za pomocą których kierował firmą i filiami na całym
kontynencie. Oprócz prywatnego telegrafu agencji, były tam trzy telefony lichtarzowe do
rozmów międzymiastowych nawet z położonym daleko na zachodzie Chicago, dyktafon DeVeau,
dalekopis i elektryczny interkom Kellogg. Judasz umożliwiał wzrokową ocenę klientów i
informatorów w recepcji. Narożne okna wychodziły na frontowe i boczne wejścia do budynku.
Przez te okna, tydzień po tragicznej śmierci Arthura Langnera w fabryce dział
okrętowych, Van Dorn przyglądał się z niepokojem, jak dwie kobiety wysiadają z tramwaju,
przecinają szybko zatłoczony chodnik i znikają w hotelu.
Zadźwięczał interkom.
- Przyszła panna Langner - zameldował detektyw hotelowy, pracownik Van Dorna.
- Widziałem. - Van Dorn nie cieszył się na tę wizytę.
Założyciel agencji detektywistycznej był zwalistym łysym mężczyzną po czterdziestce.
Miał orli nos, rude bokobrody i przyjazny sposób bycia prawnika lub biznesmena, który wcześnie
zrobił majątek i cieszy się z tego. Opadające powieki ukrywały nieprzeciętną inteligencję
błyszczącą w oczach. W krajowych więzieniach siedziało wielu przestępców, którzy zostali
wystrychnięci przez niego na dudka i pozwolili mu zbliżyć się do siebie na tyle, że zatrzasnął
kajdanki na ich nadgarstkach.
Na dole dwie kobiety przykuwały uwagę mężczyzn, gdy szły przez pełny marmurów i
złoceń hol Willarda. Młodsza z nich, drobna ruda osiemnasto- lub dziewiętnastolatka, była
modnie ubrana i miała żywe błyszczące oczy. Towarzyszyła jej wysoka piękność o
kruczoczarnych włosach, ponura w ciemnym żałobnym stroju, kapeluszu przybranym piórami
czarnej rybitwy i wo-alce. Ruda trzymała ją za łokieć jakby dla dodania jej odwagi.
Ale po przejściu przez hol Dorothy Langner przejęła inicjatywę i kazała towarzyszce
usiąść na pluszowej kanapie u stóp schodów
- Na pewno nie chcesz, żebym poszła z tobą?
- Na pewno, dziękuję ci, Katherine. Dalej poradzę sobie sama.
Dorothy Langner zebrała długie spódnice i weszła po schodach.
Katherine Dee wyciągnęła szyję i zobaczyła, jak Dorothy przystaje na podeście, unosi
woalkę i przyciska czoło do chłodnego lśniącego marmurowego filara. Potem się wyprostowała,
wzięła w garść, pomaszerowała korytarzem do Agencji Detektywistycznej Van Dorna i zniknęła
Katherine z widoku.
Joseph Van Dorn rzucił okiem przez wizjer. Jego recepcjonista był opanowanym
człowiekiem - inaczej nie pełniłby tej funkcji - ale wyglądał jak rażony piorunem, gdy piękność
wręczała mu wizytówkę. Detektyw pomyślał posępnie, że Dzika Banda mogłaby wtargnąć do
środka i wynieść meble, a facet by tego nie zauważył.
- Dorothy Langner - przedstawiła się silnym, melodyjnym głosem. - Jestem umówiona z
panem Josephem Van Dornem.
Van Dorn wypadł z gabinetu i przywitał ją z troską.
- Panno Langner - powiedział z leciutkim irlandzkim zaśpiewem, który łagodził twardszy
chicagowski akcent. - Czy mogę złożyć wyrazy mojego najgłębszego współczucia?
- Dziękuję, panie Van Dorn. Doceniam, że znalazł pan dla mnie czas.
Wprowadził ją do swojego sanktuarium.
Dorothy Langner odmówiła herbaty, nie chciała też wody. Przeszła od razu do rzeczy.
- Marynarka wojenna rozgłasza, że mój ojciec popełnił samobójstwo. Chcę wynająć
pańską agencję detektywistyczną do oczyszczenia jego imienia.
Van Dorn przygotował się najlepiej jak mógł do tego trudnego spotkania. Były powody,
by wątpić w zdrowie psychiczne jej ojca. Ale jego przyszła żona znała Dorothy ze Smith College,
więc był zobowiązany wysłuchać biedną kobietę.
- Jestem oczywiście do pani usług, ale...
- Marynarka wojenna twierdzi, że wywołał eksplozję, która go zabiła, ale nie chcą mi
zdradzić, skąd to wiedzą.
- Nie wyciągałbym z tego zbyt daleko idących wniosków -odrzekł Van Dorn. -
Marynarka wojenna ma zwyczaj być tajemnicza. Jestem zaskoczony tym, co się stało, bo z reguły
pilnują swoich.
- Mój ojciec celowo zorganizował fabrykę dział bardziej na wzór cywilny niż wojskowy -
odparła Dorothy Langner. - To coś w rodzaju firmy.
- A jednak - zaryzykował ostrożnie Van Dorn - o ile się orientuję, cywilne fabryki
przejęły ostatnio wiele jej obowiązków.
- Ależ skąd! Być może produkcję cztero- i sześciocalówek. Ale nie dział do drednotów.
- Jestem ciekaw, czy ta zmiana niepokoiła pani ojca.
- Był przyzwyczajony do podobnych sytuacji - odpowiedziała oschle i dodała z lekkim
uśmiechem: - Ująłby to tak: „Proce i strzały moich niepowodzeń są holownikami i linami
Kongresu i lokalnych interesów”. Miał poczucie humoru, panie Van Dorn. Potrafił się śmiać.
Tacy ludzie nie odbierają sobie życia.
- Oczywiście - zgodził się ponuro Van Dorn.
Kellogg znów zadźwięczał.
Uratowany przez Bella, pomyślał Van Dorn. Podszedł do ściany, gdzie był zamontowany
aparat, podniósł słuchawkę i przyłożył do ucha.
- Niech wejdzie.
Odwrócił się do Dorothy Langner.
- Poprosiłem lsaaca Bella, mojego najlepszego człowieka, żeby zostawił ważną sprawę
napadów na banki i zbadał okoliczności śmierci pani ojca. Właśnie przyszedł zdać raport.
Drzwi się otworzyły. Mężczyzna w białym garniturze wszedł do pokoju Wykonywał
oszczędne ruchy, zaskakujące u tak wysokiego człowieka. Mierzył dobrze ponad metr
osiemdziesiąt, był szczupły - ważył nie więcej niż osiemdziesiąt kilogramów -i wyglądał na
jakieś trzydzieści lat. Miał złociste wąsy i starannie ostrzyżone gęste blond włosy. Jego zdrowa
cera wskazywała, że często przebywa na świeżym powietrzu, nie unikając słońca i wiatru.
Duże ręce trzymał nieruchomo wzdłuż boków. Miał długie, bardzo zadbane palce, choć
obserwator uważniejszy niż pogrążona w smutku Dorothy Langner mógłby dostrzec, że knykcie
jego prawej ręki są zaczerwienione i spuchnięte.
- Panno Langner, przedstawiam pani mojego głównego śledczego Isaaca Bella.
Isaac Bell obrzucił młodą piękną kobietę szybkim taksującym spojrzeniem. Około
dwudziestu pięciu lat, ocenił jej wiek. Inteligentna i opanowana. Przygnębiona, a jednak
niezwykle atrakcyjna.
Odwróciła się do niego błagalnie.
Ostre spojrzenie niebieskich oczu Bella natychmiast złagodniało. Tęczówki przybrały
fioletowi? odcień, wyraz dociekliwości przesłoniła delikatność. Z szacunkiem zdjął kapelusz z
szerokim rondem.
- Bardzo mi przykro z powodu pani straty, panno Langner. - Starł kroplę krwi z ręki białą
chusteczką tak zgrabnym, że prawie niewidocznym ruchem.
- Panie Bell - zapytała - czy dowiedział się pan czegoś, co oczyści imię mojego ojca?
Bel! odpowiedział głosem pełnym współczucia Był uprzejmy, ale bezpośredni
- Proszę mi wybaczyć, ale potwierdziłem, że pani ojciec istotnie pobrał pewną ilość jodu
z magazynu laboratorium.
- Był inżynierem - odparowała. - Naukowcem. Co dzień pobierał chemikalia z
laboratorium.
- Sproszkowany jod stanowił podstawowy składnik materiału wybuchowego, który
zdetonował ładunek bezdymnego prochu w jego fortepianie. Drugim była woda amoniakalna.
Sprzątacz zauważył brak butelki w schowku ze środkami czyszczącymi.
- Każdy mógł ją wziąć.
- Tak, oczywiście. Ale są ślady wskazujące, że zmieszał chemikalia w swojej łazience.
Plamy na ręczniku, lotny proszek na jego szczoteczce do zębów, pozostałości w jego miseczce do
golenia.
- Skąd pan wie to wszystko? - spytała, powstrzymując łzy. -Marynarka wojenna nie
dopuściła mnie w pobliże jego biura. Odprawili mojego adwokata. Nawet policji zakazali wstępu
do fabryki dział.
- Ja się tam dostałem - odparł Bell.
Sekretarz w kamizelce, muszce i zarękawkach, z samopowtarzalny coltem w kaburze pod
pachą, wszedł szybko do gabinetu.
- Przepraszam, panie Van Dorn. Dzwoni komendant Waszyngtońskiej Stoczni Marynarki
Wojennej. Dostał szału.
- Każ telefonistce przełączyć rozmowę na ten aparat. Przepraszam, panno Langner... Tu
Van Dorn. Dzień dobry, komendancie Dillon. Jak się pan miewa? Co pan powie?
Van Dorn słuchał i uśmiechał się uspokajająco do panny Langner.
- .. .No cóż, proszę mi wybaczyć, ale tak ogólny rysopis pasuje do połowy wysokich
mężczyzn w Waszyngtonie... Nawet do pewnego dżentelmena, który akurat jest teraz u mnie. Ale
zapewniam pana, że nie wygląda on tak, jakby się bil na pięści z marines. Chyba że w Korpusie
nie służą teraz takie wielkie chłopy jak za moich czasów Isaac Bell włożył rękę do kieszeni.
Kiedy Joseph Van Dorn udzielił rozmówcy następnej odpowiedzi, zrobił to z
dobrodusznym chichotem, choć gdyby komendant zobaczył chłód w jego oczach, pewnie
wycofałby się pospiesznie.
- Nie, panie komendancie. Nie przedstawię mojego pracownika do konfrontacji na
podstawie twierdzenia pańskich strażników, że złapali prywatnego detektywa na gorącym
uczynku. To oczywiste, że człowiek w moim biurze nie został złapany, skoro stoi przede mną...
Powtórzę pańską skargę sekretarzowi marynarki wojennej, kiedy będę jadł z nim jutro lunch w
Cosmos Club. Proszę przekazać wyrazy mojego najgłębszego szacunku pani Dillon.
Van Dorn odwiesił słuchawkę.
- Podobno jakiś wysoki wąsaty blondyn znokautował strażników w stoczni marynarki
wojennej, którzy usiłowali go zatrzymać.
Bell wyszczerzył równe białe zęby.
- Wyobrażam sobie, że spokojnie by się poddał, gdyby nie próbowali go pobić. -
Odwrócił się z powrotem do Dorothy Langner z łagodnym wyrazem twarzy. - A teraz, panno
Langner, muszę pani coś pokazać.
Wyjął świeżo wywołane, jeszcze wilgotne zdjęcie. Było powiększeniem pożegnalnego
listu Langnera. Sfotografował kartkę aparatem Kodak Folding Pocket 3A, który dostał od swojej
narzeczonej, reżyserki filmowej. Zasłonił dłonią większość zdjęcia, żeby oszczędzić pannie
Langner widoku obłąkańczych bredni.
- Czy to jest charakter pisma pani ojca?
Zawahała się, przyjrzała bliżej i niechętnie przytaknęła.
- Wygląda jak jego.
Bell obserwował ją uważnie.
- Wydaje się pani niepewna.
- To po prostu wygląda trochę... Sama nie wiem! Tak, to jego pismo.
- Rozumiem, że pani ojciec pracował w wielkim napięciu, żeby przyspieszyć produkcję.
Koledzy, którzy bardzo go podziwiali, przyznają, że żył w dużym stresie, być może
przekraczającym jego wytrzymałość.
- Bzdura! - wypaliła. - Mój ojciec nie odlewał dzwonów kościelnych. Kierował fabryką
dział. To on wywierał presję na innych. I gdyby miał dosyć tego wszystkiego, powiedziałby mi.
Byliśmy bardzo zżyci ze sobą od śmierci mojej matki.
- Ale tragedia samobójstwa - wtrącił się Van Dorn - polega na tym, że ofiara nie widzi
innego wyjścia z sytuacji nie do zniesienia. To najsamotniejsza śmierć.
- On by się nie zabił w ten sposób.
- Dlaczego? - zapytał Beli.
Dorothy Langner nie odpowiedziała od razu, zauważywszy mimo smutku, że wysoki
detektyw jest niezwykle przystojny, elegancki i jednocześnie silny. Takich cech szukała u
mężczyzn, ale rzadko je znajdowała.
- To ja kupiłam mu tamten fortepian, żeby znów mógł grać. Dla odprężenia. Za bardzo
mnie kochał, żeby użyć mojego prezentu jako narzędzia własnej śmierci. - Isaac Bell przyglądał
się jej zniewalającym niebieskim oczom, kiedy mówiła dalej. -Ojciec był zbyt szczęśliwy w
swojej pracy, żeby odebrać sobie życie. Dwadzieścia lat temu zaczął od kopiowania
czterocalo-wych brytyjskich dział. Dziś jego fabryka produkuje najlepsze dwunastki na świecie.
Niech pan sobie wyobrazi naukę budowy dział okrętowych strzelających celnie na odległość
osiemnastu tysięcy metrów. Dziesięciu mil morskich, panie Bell!
Bell nastawił ucha, by złowić ewentualną zmianę tonu, która mogłaby wyrażać
wątpliwość. Szukał na jej twarzy oznak niepewności w wygłaszanym przez nią z przejęciem
opisie pracy nieboszczyka.
- Im większe działo, tym gwałtowniejszą siłę musi okiełznać. Nie ma miejsca na błąd.
Trzeba przewiercić rurę prosto jak promień światła. Jej średnica nie może się różnić nawet o
tysięczną część centymetra. Gwintowanie wymaga mistrzostwa Michała Anioła, zaciskanie
otuliny zegarmistrzowskiej precyzji. Mój ojciec kochał swoje działa. Wszyscy wielcy
budowniczowie drednotów uwielbiają swoją pracę. Tak wybitny specjalista od napędu parowego
jak Alasdair MacDonald kocha swoje turbiny. Ronie Wheeler, który pracuje w Newport, kocha
swoje torpedy. Farley Kent swoje zapewniające coraz większą szybkość kadłuby. To radość
poświęcać się konstruowaniu tego wszystkiego, panie Bell. Tacy ludzie nie popełniają
samobójstw.
Joseph Van Dorn znów się wtrącił.
- Mogę panią zapewnić, że śledztwo Isaaca Bella było tak dokładne jak...
- Ale - przerwał mu Bell. - Co, jeśli panna Langner ma rację?
Szef spojrzał na niego, zaskoczony.
- Za pozwoleniem pana Van Dorna będę nadal badał tę sprawę.
Na pięknej twarzy Dorothy Langner pojawił się wyraz nadziei. Odwróciła się do
założyciela agencji detektywistycznej. Van Dorn rozłożył szeroko ręce.
- Oczywiście. Pan Bell zaraz się tym zajmie z pełnym wsparciem agencji.
Jej podziękowanie zabrzmiało bardziej jak wyzwanie.
- Tylko o to mogę prosić, panie Bell... panie Van Dorn.
O kompetentną ocenę wszystkich faktów. - Nagły uśmiech rozjaśnił jej twarz jak promień
słońca, wskazując, jaką beztroską i pełną życia kobietą była przed tragedią. - Zdaje się, że
przynajmniej tego mogę oczekiwać od agencji detektywistycznej, której mottem jest: „Nigdy się
nie poddajemy. Nigdy!”
Bell odwzajemnił uśmiech.
- Najwyraźniej pani też nas sprawdziła.
Van Dom odprowadził ją do recepcji, powtarzając kondolencje.
Isaac Bell podszedł do okna z widokiem na Pennsylvania Avenue. Patrzył, jak Dorothy
Langner wyłania się z hotelu w towarzystwie szczupłej rudej dziewczyny, którą widział
wcześniej w holu. U boku każdej innej kobiety tę rudowłosą uznano by za piękność, ale przy
córce Kanoniera była tylko ładna.
Van Dorn wrócił.
- Co wpłynęło na zmianę twojego zdania, Isaac? Jej miłość do ojca?
- Nie. Jej miłość do jego pracy.
Przyglądał się, jak dwie kobiety biegną na przystanek, gdzie zatrzymał się tramwaj.
Zebrały długie spódnice i wsiadły. Dorothy Langner nie obejrzała się za siebie. Ruda zerknęła w
górę na okna gabinetu Van Dorna, jakby wiedziała, gdzie spojrzeć.
Van Dorn oglądał uważnie zdjęcie.
- Nigdy nie widziałem takiego wyraźnego obrazu z kliszy. Jest prawie taki ostry jak na
płycie fotograficznej.
- Marion dała mi Kodaka 3A. Mieści się w kieszeni mojego płaszcza. Powinieneś je
włączyć do standardowego wyposażenia.
- Nie po siedemdziesiąt pięć dolarów za sztukę - sprzeciwił się skąpy Van Dorn. - Mogą
używać aparatów Brownie za dolca.
O czym myślisz, Isaac? Wyglądasz na strapionego.
- Obawiam się, że będziesz musiał zlecić chłopcom z księgowości zbadanie spraw
finansowych jej ojca.
- O co chodzi?
- Znaleziono plik banknotów w jego biurku. Wystarczająco gruby, żeby udusić krowę.
- Łapówka?! - wybuchnął Van Dorn. - Łapówka? Nic dziwnego, że marynarka wojenna
nie odkrywa kart. Langner był pracownikiem rządowym upoważnionym do wyboru dostawcy
stali. - Pokręcił głową z niesmakiem. - Kongres nie zapomniał wrzawy sprzed trzech lat, kiedy
trust stalowy ustalił ceny płyt pancerzy. To tłumaczy, dlaczego córka musiała kupić fortepian,
żeby odprężyć tatusia.
- Wygląda na to - przyznał Isaac Bell - że zdolny człowiek zrobił coś głupiego, nie mógł
znieść myśli, że go złapią, i odebrał sobie życie.
- Jestem zaskoczony, że zgodziłeś się nadal prowadzić to śledztwo.
- To gorąca młoda dama.
Van Dorn popatrzył na niego dziwnie.
- Jesteś zaręczony, Isaac.
Isaac Bell spojrzał na szefa z prostodusznym uśmiechem. Jak na człowieka na tyle
obytego w świecie, na ile musiał być, żeby łapać przestępców, Joe Van Dorn był niezwykle
pruderyjny.
- To, że jestem zakochany w Marion Morgan, nie czyni mnie ślepym na piękno. Ani
odpornym na uczucia. Niemniej jednak chodzi mi o to, że szalenie atrakcyjna panna Langner
bezgranicznie wierzy w swojego ojca.
- Większość matek - zauważył uszczypliwie Van Dorn - i wszystkie córki wyrażają
niedowierzanie, kiedy ich synowie lub ojcowie są zamieszani w przestępstwo.
- Coś w tej próbce jego pisma dziwnie ją uderzyło.
- Jak znalazłeś ten list pożegnalny?
- Marynarka wojenna nie miała pojęcia, jak postępować. Więc zostawili na miejscu
wszystko z wyjątkiem zwłok i zamknęli drzwi na kłódkę, żeby gliny nie weszły.
- Jak się tam dostałeś?
- To był stary polhem.
Van Dorn skinął głową. Bell umiał forsować zamki.
- Nie jestem zaskoczony, że marynarka wojenna nie miała pojęcia, jak postępować.
Wyobrażam sobie, że wręcz sparaliżował ich strach. Mogą mieć po swojej stronie prezydenta
Roosevelta zdecydowanego zbudować czterdzieści osiem nowych pancerników, ale duża część
Kongresu spiskuje, żeby ich ograniczyć.
- Niechętnie zostawię Johna Scully’ego na lodzie - stwierdził Bell. - Ale czy możesz mnie
zwolnić z zajmowania się sprawą braci Frye na czas, kiedy będę badał tę?
- Detektyw Scully lubi pracować sam - warknął Van Dorn. -Jest zbyt niezależny jak na
mój gust.
- A jednak to śledczy z darem jasnowidzenia - wstawił się za kolegą Bell.
Scully, znany z niechęci do regularnego składania meldunków, tropił trzech brutalnych
rabusiów bankowych na granicy Ohio i Pensylwanii. Słynęli z tego, że zostawiali napisane krwią
ofiar groźby: „Drżyjcie przed braćmi Frye”. Pierwszy bank obrobili rok temu w New Jersey,
uciekli na zachód, obrabowali kilka następnych i przyczaili się na zimę. Teraz grasowali na
wschód od Illinois, gdzie dokonywali krwawych napadów na banki w małych miastach. Równie
nowocześni co bezwzględni, przekraczali granice stanów kradzionymi samochodami, zostawiając
lokalnych szeryfów w tyle i okrywając ich tumanami kurzu.
- Nadal będziesz kierował sprawą braci Frye - oznajmił stanowczo Van Dorn. - Dopóki
Kongres nie zacznie finansować jakiegoś narodowego biura śledczego, Departament
Sprawiedliwości dalej będzie nam dobrze płacił za łapanie przestępców, którzy przekraczają
granice stanów. I nie zamierzam dopuścić, żeby taki indywidualista jak Scully rozczarował
urzędasów.
- Jak sobie życzysz - odrzekł sztywno Bell. - Ale obiecałeś pannie Langner pełne
wsparcie agencji.
- W porządku! Przydzielę Scully’emu paru ludzi. Na krótko. Ale ty nadal kierujesz
sprawą. Zresztą potwierdzenie autentyczności pożegnalnego listu Langnera nie powinno ci zająć
dużo czasu.
- Czy twój znajomy sekretarz marynarki wojennej będzie mógł mi dać przepustkę do
stoczni? Chciałbym pogadać z marines.
Szef się uśmiechnął.
- Po co? Rewanż?
Bell wyszczerzył zęby, ale szybko spoważniał.
- Jeśli pan Langner nie popełnił samobójstwa, to ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby go
zabić i oczernić. Marines pilnują bram stoczni marynarki wojennej. Musieli widzieć, jak ktoś ją
opuszcza noc wcześniej.
Rozdział 3
Więcej wapienia! - zawołał Chad Gordon. Patrząc chciwie, jak strumień roztopionego
żelaza ścieka niczym ciekły ogień z otworu spustowego do kadzi, metalurg z Biura Artylerii
Okrętowej mruknął triumfalnie: - Kadłub Czterdzieści Cztery, proszę bardzo!
„Sam brezent i żadnego kadłuba” - w taki sposób krytykowano regularnie Chada Gordona
za to, że stale przeprowadzał ryzykowne eksperymenty z roztopionym metalem o temperaturze
tysiąca sześciuset pięćdziesięciu stopni Celsjusza, czego nie robiłby żaden człowiek przy
zdrowych zmysłach.
Ale nikt nie przeczył, że ten błyskotliwy mężczyzna zasługuje na własny wielki piec w
odległym kącie stalowni w Be-thlęhem w Pensylwanii, gdzie przez osiemnaście godzin na dobę
próbował stworzyć niskowęglową surówkę do produkcji odpornego na torpedy pancerza. Firma
musiała mu przydzielić dwie oddzielne ekipy robotników, gdyż nawet dotknięci biedą imigranci
przyzwyczajeni do harówki nie wytrzymywali tempa jego pracy.
W ten śnieżny marcowy wieczór jego druga zmiana składała się z amerykańskiego
brygadzisty Boba Halla i grona ludzi, które Hall uważał za zwykłą grupę cudzoziemców -
czterech Węgrów i ponurego Niemca zastępującego brakującego Węgra. O ile Bob Hall mógł
zrozumieć ich paplaninę, nieobecny kumpel wpadł do studni albo został przejechany przez
lokomotywę, do wyboru.
Niemiec miał na imię Hans. Twierdził, że pracował w Krupp Werke w Zagłębiu Ruhry.
To wystarczyło brygadziście Hallowi. Hans był silny, wydawał się znać na rzeczy i rozumiał po
angielsku więcej niż wszyscy czterej Węgrzy razem wzięci. Poza tym, pana Gordona nie
obchodziło, skąd pochodzi Niemiec - nawet jeśli przybył prosto z piekła - dopóki ciężko
pracował.
Siedem godzin po rozpoczęciu zmiany blisko szczytu pieca powstał zwis z częściowo
stwardniałego metalu. Groziło to zablokowaniem przewodu kominowego, przez który
wydostawały się spaliny. Hall chciał go usunąć, zanim się powiększy, ale Chad Gordon posłał
brygadzistę do diabła.
- Powiedziałem, więcej wapienia.
Niemiec czekał na taką okazję.
Wspiął się szybko po drabinach na szczyt pieca, gdzie z boku stały taczki ze świeżym
ładunkiem. W każdej było pięćdziesiąt pięć kilogramów rudy żelaza lub koksu albo wapienia
dolomitowego o niezwykle dużej zawartości magnezji - w której ambitny Chad Gordon pokładał
wielkie nadzieje, że wzmocni uzyskany metal.
Niemiec chwycił taczkę z wapieniem i dotoczył ją do wylotu pieca.
- Zaczekaj na wrzenie! - ryknął brygadzista z dołu od podstawy pieca, gdzie roztopione
nieczystości wypadały z otworu spustowego żużla. Roztopione żelazo i żużel na dnie pieca
huczały w temperaturze tysiąca sześciuset pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Ale ruda i koks na
szczycie ledwo osiągnęły trzysta siedemdziesiąt.
Hans wydawał się go nie słyszeć. Zrzucił wapień do pieca i szybko zszedł po drabinach.
- Zwariowałeś?! - krzyknął brygadzista. - To nie było wystarczająco gorące!
Zablokowałeś przewód kominowy!
Hans przepchnął się obok niego.
- Nie przejmuj się zwisem - zawołał Chad Gordon, nie zadając sobie trudu, żeby spojrzeć
w górę. - Spadnie.
Brygadzista wiedział swoje. Zwis zatrzymywał wybuchowe gazy w środku pieca. Hans
pogorszył sytuację. I to bardzo.
- Wejdźcie na górę i oczyśćcie przewód kominowy! - krzyknął do Węgrów.
Węgrzy się zawahali. Nawet jeśli słabo znali angielski, zdawali sobie sprawę z
niebezpieczeństwa, jakie stwarzało gromadzenie się palnych gazów powyżej leja zasypowego.
Zaciśnięta pięść i gniewne gesty Halla w kierunku drabiny sprawiły, że wdrapali się na szczyt
pieca z drągami i kilofami. Ale gdy tylko zaczęli rozbijać zwis, spadł sam w jednym kawałku.
Tak jak przewidział Gordon. Tyle że wapień zrzucony z taczki na chłodną powierzchnię też
zablokował przewód kominowy. A kiedy zwis spadł, nagły strumień powietrza z zewnątrz do
pieca w połączeniu z gorącem poniżej spowodowały zapłon uwięzionych spalin.
Gazy eksplodowały z hukiem. Wybuch uniósł dach budynku i posłał go na konwertor
Bessemera pięćdziesiąt metrów dalej. Podmuch zerwał Węgrom buty i ubrania. Ich ciała stanęły
w płomieniach. Tony płonących szczątków spłynęły w dół boków pieca. Niczym ognisty
wodospad, zalały brygadzistę i Chada Gordona.
Niemiec uciekał, krztusząc się od odoru pieczonego mięsa. Oczy miał wytrzeszczone ze
zgrozy. Zrozumiał, co zrobił. Bał się, że wrzący metal dosięgnie również jego. Nikt nie zwracał
uwagi na jednego biegnącego mężczyznę, bo nagle wszyscy w ogromnej hucie gdzieś biegli.
Robotnicy zostawili inne wielkie piece i pędzili na miejsce wypadku z platformami i wózkami
jako prowizorycznymi ambulansami do transportu rannych. Nawet oprychy zatrudnione przez
firmę do pilnowania wrót ignorowały Hansa, bo gapiły się na zamieszanie.
Niemiec obejrzał się za siebie. Płomienie strzelały pod nocne niebo. Budynki wokół
strefy wybuchu były zniszczone. Ściany się zawaliły, dachy pospadały na ziemię i wszędzie
widział ogień.
Zaklął głośno, zdumiony rozmiarem szkód, które spowodował.
Następnego ranka, przebrany z roboczego stroju w czarny garnitur i wyczerpany po
bezsennej nocy wypełnionej rozmyślaniami o tym, ilu ludzi zginęło, Hans wysiadł z pociągu na
waszyngtońskim dworcu kolejowym National Mail Station. Przesunął wzrokiem po stoiskach z
gazetami w poszukiwaniu nagłówków informujących o wypadku. Nie zauważył żadnych. Praca
w stalowniach była niebezpieczna. Robotnicy ginęli codziennie. Tylko lokalna prasa w
hutniczych miastach drukowała nazwiska ofiar. Zresztą często były to jedynie nazwiska
brygadzistów.
Hans dopłynął promem do Alexandrii w Wirginii i poszedł szybko wzdłuż wody w
kierunku magazynów. Szpieg, który wysłał go do stalowni, czekał w swojej dziwnej kryjówce
wśród przestarzałej broni.
Wysłuchał uważnie raportu Hansa. Zadał dociekliwe pytania o używane przez Chada
Gordona domieszki do żelaza. Zorientowany w temacie i wnikliwy, wyciągnął z Hansa
szczegóły, które Niemiec ledwo dostrzegł.
Szpieg nie szczędził Hansowi pochwał i zapłacił mu w gotówce tyle, ile obiecał.
- To nie dla pieniędzy - powiedział Niemiec, wpychając je do kieszeni.
- Oczywiście, że nie.
- To dlatego, że jak wybuchnie wojna, Amerykanie staną po stronie Brytyjczyków.
- Nie ulega wątpliwości. Demokracje gardzą Niemcami.
- Ale ja nie lubię zabijania - zaprotestował Hans. Spojrzał ponuro w soczewkę szperacza
ze starego pancernika za biurkiem Szpiega i zobaczył odbicie swojej twarzy. Przypominało
gnijącą czaszkę.
Szpieg zaskoczył go, gdy odpowiedział po niemiecku z północnym akcentem. Hans
przypuszczał, że ten mężczyzna jest Amerykaninem, bo doskonale znał angielski. Tymczasem
mówił jak rodak.
- Nie miałeś wyboru, mein Freund. Pancerze Chada Gordona dałyby flocie wroga
nieuczciwą przewagę. Amerykanie będą wkrótce wodować drednoty. Chciałbyś, żeby ich
pancerniki zatapiały niemieckie okręty? Zabijały niemieckich marynarzy? Ostrzeliwały
niemieckie porty?
- Ma pan rację, mein Herr - odrzekł Hans. - Oczywiście.
Szpieg się uśmiechał, jakby rozumiał skrupuły Hansa. Ale w duchu się śmiał. Niech Bóg
błogosławi prostych Niemców, pomyślał. Bez względu na to, jaki potężny jest ich przemysł, jaka
silna jest ich armia, jaka nowoczesna jest ich marynarka wojenna i jak głośno ich Kaiser się
przechwala: Mein Feld ist die Welt, oni zawsze się boją, że są słabi.
Ciągły strach, że zajmują drugą pozycję, czyni ich łatwymi do kierowania.
Pańskie pole to świat, Herr Kaiser? Akurat. Pańskie pole jest pełne owiec.
Rozdział 4
To był Chińczyk - powiedział starszy szeregowy marines nazwiskiem Black,
wypuszczając dym z cygara za dwa dolary.
- Jeśli wierzyć patrolowi dziadków - zastrzegł szeregowiec Little.
- On ma na myśli nocnych strażników.
Isaac Bell dał znak, że wie, o kogo chodzi. „Patrolami dziadków” nazywano emerytów
zatrudnionych w charakterze nocnych strażników, którzy pilnowali terenu stoczni marynarki
wojennej wewnątrz, podczas gdy marines pełnili warty przy bramach.
On i młodzi krzepcy żołnierze piechoty morskiej siedzieli przy okrągłym stoliku w
O’Leary’s Saloon na E Street. Wspaniałomyślnie pożartowali z ich poprzedniego spotkania,
okazali Bellowi niechętny szacunek z powodu jego umiejętności walki i wybaczyli mu podbite
oczy i obluzowane zęby już po pierwszej kolejce drinków. Za namową Bella wsunęli lunch
złożony ze steków, ziemniaków i szarlotki. Teraz, ze szklankami whisky pod ręką i dymiącymi
hawanami Bella, byli rozmowni.
Dowiedział się od nich, że komendant zażądał listy wszystkich, którzy przekroczyli
bramy w noc poprzedzającą śmierć Arthura Langnera. Żadne nazwisko nie wzbudziło podejrzeń.
Bell zamierzał nakłonić Joego Van Dorna, żeby wycyganił tę listę i rzucił na nią okiem dla
potwierdzenia oceny komendanta.
Nocny strażnik zameldował o intruzie. Meldunek nawet nie dotarł do komendanta, tylko
zakończył drogę służbową u sierżanta wartowników, który uznał go za bzdurę.
- Jeśli patrol dziadków się nie myli, to po co waszym zdaniem jakiś Chińczyk mógłby się
włamać do stoczni? - zapytał Bell.
- Żeby coś ukraść.
- Albo na dziewczyny.
- Jakie dziewczyny?
- Córki oficerów. Te, co mieszkają w stoczni.
Szeregowiec Little rozejrzał się dookoła, żeby sprawdzić, czy nikt nie słucha. Jedyny
klient w zasięgu głosu leżał skulony na posypanej trocinami podłodze i chrapał.
- Komendant ma dwie ślicznotki, które chętnie poznałbym bliżej.
Bell stłumił uśmiech.
- Rozumiem.
Sugestia, że kochliwy Chińczyk przeniknął do bazy amerykańskiej marynarki wojennej -
pokonując trzymetrowy mur ogradzający teren pilnowany przez nocnych strażników w środku i
wartowników przy bramach, tylko po to, żeby spotkać się z córkami komendanta - nie wydawała
się trafiona. Ani nie posuwała śledztwa we właściwym kierunku. Ale, przypomniał sobie Bell,
choć detektyw zawsze musi być sceptyczny, mądry sceptyk nie wyklucza żadnej możliwości bez
jej wcześniejszego rozważenia.
- Który z nocnych strażników zameldował o zdarzeniu? -zapytał.
- Nie nam. Sierżantowi.
- Nazywa się Eddison - poinformował Black.
- Duży John Eddison - dodał Little.
- Ile ma lat?
- Wygląda na sto.
- Wielki chłop. Prawie taki wysoki jak pan, panie Bell.
- Gdzie go znajdę?
- Jest taki dom z umeblowanymi pokojami do wynajęcia, gdzie mieszkają stare wilki
morskie.
Bell zlokalizował wspomniany dom na F Street po krótkim spacerze ze stoczni marynarki
wojennej. Na ganku od frontu stało pełno bujanych foteli, wolnych w to zimne popołudnie.
Wszedł i przedstawił się gospodyni, która nakrywała długi stół do kolacji. Miała wyraźny
południowy akcent i wciąż ładną twarz mimo zmarszczek po latach ciężkiej pracy.
- Pan Eddison? - zapytała. - To porządny starszy człowiek. Nie sprawia żadnych kłopotów
jak część jego kolegów, których mogłabym wymienić po nazwisku.
- Zastałem go?
- Pan Eddison sypia do późna, jako że pracuje w nocy.
- Pozwoli pani, że zaczekam? - spytał Bell z uśmiechem, w którym błysnęły jego równe
zęby i rozświetliły się niebieskie oczy.
Gospodyni odgarnęła kosmyk siwych włosów z policzka i odwzajemniła uśmiech.
- Przyniosę panu filiżankę kawy.
- Proszę nie robić sobie kłopotu.
- To żaden kłopot, panie Bell. Jest pan teraz na Południu. Moja matka przewróciłaby się
w grobie, gdyby usłyszała, że pozwoliłam dżentelmenowi siedzieć w moim salonie bez filiżanki
kawy.
Piętnaście minut później Bell mógł oznajmić bez zbytniej przesady:
- To najlepsza kawa, jaką piłem, odkąd moja matka zabrała mnie do pewnej cukierni w
Wiedniu w Austrii, kiedy ledwo odrosłem od ziemi.
- Wie pan, co zrobię? Zaparzę świeży dzbanek i zapytam pana Eddisona, czy miałby
ochotę wypić z panem filiżankę.
Detektyw zauważył, że John Eddison byłby nawet wyższy od niego, gdyby się nie garbił
ze starości. Miał duże ręce i długie ramiona, z pewnością silne w swoim czasie, siwą czuprynę,
jasne wilgotne oczy, ogromny nos, częsty u starych mężczyzn, wyraźnie zarysowane usta i
obwisłe policzki.
Bell wyciągnął rękę.
- Isaac Bell, śledczy Van Dorna.
- Co pan powie. - Eddison uśmiechnął się szeroko i Bell dostrzegł, że za starczą
powolnością ruchów kryje się dziarskość. -Ja tego nie robiłem. Choć mógłbym, kiedy byłem
młodszy. Jak mogę panu pomóc, synu?
- Rozmawiałem ze starszym szeregowym Blackiem i szeregowcem Little’em z marines
i...
- Wie pan, co mówiliśmy w marynarce wojennej o marines? - przerwał mu Eddison.
- Nie.
- Marynarz musi przypadkowo walnąć głową ze cztery razy w niską belkę, żeby pokazać,
że się kwalifikuje do służby w marines.
Bell się roześmiał.
- Podobno złożył pan meldunek, że zaskoczył pan intruza w stoczni marynarki wojennej.
- A tak. Ale uciekł. Nie uwierzyli mi.
- Chińczyk?
- Nie.
- Nie? Ciekawe, skąd Black i Little wzięli ten pomysł, że intruz był Chińczykiem.
Eddison zachichotał.
- Ostrzegłem pana przed marines. A pan się śmiał.
- Na kogo wyglądał intruz?
- Na Japońca.
- Na Japończyka?
Szpieg Isaac Bell musi rozwiązać przerażającą szpiegowską intrygę; w przeciwnym razie świat ogarnie totalny konflikt... Rok 1908. Świat zmierza ku wojnie. Trwa wyścig w konstruowaniu nowych potężnych pancerników. Kiedy genialny amerykański konstruktor dziat okrętowych popełnia samobójstwo, jego córka zwraca się do legendarnej agencji detektywistycznej. Nie wierzy, że ojciec targnął się na życie. Isaac Bell, najlepszy śledczy agencji, szybko potwierdza jej podejrzenia. A kolejne zagadkowe zgony wskazują jasno, że ktoś zamierza zniszczyć największe umysły konstruktorskie Ameryki. Lecz to dopiero początek. Wkrótce Bell odkryje ściśle tajny projekt i zmierzy się z niemieckimi, japońskimi i brytyjskimi szpiegami podczas najbardziej ryzykownej operacji. Stawką jest przyszłość jego kraju... i los świata.
Clive Cussler to jeden z najpopularniejszych i najbardziej łubianych pisarzy świata, barwna, wspaniała postać, legendarny nurek i żeglarz. Podróżnik, który zwiedził wszystkie kontynenty, badacz historii katastrof morskich, poszukiwacz zatopionych wraków słynnych statków i okrętów, autorytet w dziedzinie żeglugi morskiej -jest uosobieniem przygody. Clive Cussler jest autorem światowych bestsellerów (Sztorm, Dżungla, Strzała Posejdona, Zamachowiec, Skarby grobowców) sprzedanych w kilkuset milionach egzemplarzy, tłumaczonych na ponad 30 języków i publikowanych w 105 krajach. To jedyny autor, który od lat nie schodzi ze szczytu list bestsellerów. W każdym tygodniu jego książki są w pierwszej dziesiątce list „New York Timesa”. Na każdą jego nową powieść czekają niecierpliwie wierni fani. I z każdą powieścią zdobywa nowych czytelników w każdym wieku.
SZPIEG Przekład MACIEJ PINTARA Tytuł oryginału: The Spy
DIa Amber
Część 1 CÓRKA KANONIERA
Rozdział 1 17 marca 1908, Waszyngton Waszyngtońska Stocznia Marynarki Wojennej pogrążona była we śnie. Wyglądała jak antyczne miasto strzeżone przez grube mury i rzekę. Starzy mężczyźni pełnili straż, stąpając ciężko między elektrycznymi zegarami kontrolnymi rejestrującymi obchody terenu: fabryk, magazynów, warsztatów i koszar. Za ogrodzeniem wznosiło się wzgórze zwieńczone kopułą Kapitolu i Pomnikiem Waszyngtona, które lśniły w blasku księżyca w pełni niczym lód polarny. Na zboczach wznosiły się ciemne domy robotników. Rozległ się gwizdek. Nadjeżdżał pociąg, wypuszczając parę i dźwięcząc dzwonem. Wartownicy z Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych otworzyli północną bramę kolejową. Nikt nie zobaczył Yamamoto Kenty ukrytego pod platformą kolei Baltimore and Ohio. Parowóz wepchnął wagon do stoczni, koła platformy zgrzytały pod ciężarem trzydziestopięciocenty-metrowych płyt pancernych z Bethlehem w Pensylwanii. Hamulcowi odczepili wagon na bocznicy i parowóz się wycofał. Yamamoto opuścił się na drewniane podkłady kolejowe i tłuczeń między szynami. Leżat nieruchomo, dopóki się nie upewnił, że jest sam. Wtedy wstał i ruszył po torach do skupiska trzypiętrowych budynków z cegły i żelaza, gdzie mieściła się fabryka dział. Blask księżyca wpadał przez wysokie okna i czerwony żar ustawionych w rzędach pieców oświetlał ogromną halę. Suwnice spoczywały w cieniach na górze. Wielkie pięćdziesięciotonowe działa do pancerników zwanych drednotami zapełniały podłogę. Wyglądało to, jakby huragan zrównał z ziemią stalowy las. Yamamoto, Japończyk w średnim wieku z siwymi pasemkami w lśniących czarnych włosach, pełen godności i pewny siebie, lawirował między wyznaczonymi trasami strażników, oglądając dokładnie tokarki do dział, maszyny do gwintowania luf i piece. Szczególną uwagę zwracał na głębokie studnie w podłodze, wyłożone cegłami szyby skurczowe, gdzie działa składano metodą zaciskania stalowych otulin wokół piętnastometrowych rur. Miał bystre oko i doświadczenie po podobnych potajemnych wycieczkach do Vickersa i Kruppa - brytyjskich i niemieckich fabryk dział okrętowych - oraz zakładów zbrojeniowych cara w Petersburgu. Stary zamek Yale zabezpieczał drzwi do magazynu laboratorium, gdzie leżały materiały niezbędne inżynierom i naukowcom. Yamamoto otworzył go szybko. Wszedł i poszukał w szafkach jodu. Wsypał sto siedemdziesiąt gramów połyskliwych niebie-skoczarnych kryształków do koperty. Potem nagryzmolił nazwę substancji i jej ilość na formularzu zamówienia i podpisał: „A.L.” - inicjałami legendarnego głównego konstruktora fabryki dział, Arthura Langnera. W odległym skrzydle rozległego budynku zlokalizował komorę próbną dla okrętów, gdzie specjaliści od opancerzenia symulowali ataki torpedowe, by zmierzyć zwielokrotnioną siłę eksplozji pod wodą. Przeszukał tamtejszy magazyn. Potęgi morskie prowadziły międzynarodowy wyścig w dziedzinie budowy nowoczesnych drednotów i eksperymentowały gorączkowo z uzbrajaniem torped w TNT, ale Yamamoto zauważył, że Amerykanie nadal testują materiały wybuchowe na bazie nitrocelulozy. Ukradł jedwabny woreczek kordytu MD. Kiedy otworzył schowek sprzątacza, żeby podwędzić butelkę wody amoniakalnej, usłyszał nadchodzącego strażnika. Ukrył się w schowku i zaczekał, aż starszy mężczyzna go minie, szurając nogami, i zniknie wśród dział. Szybko i cicho Yamamoto wspiął się po schodach. Pracownia kreślarska Arthura Langnera na poddaszu okazała się otwarta. Była miejscem pracy ekscentryka, którego geniusz obejmował wojnę i sztukę. Plany zamków śrubowych i
wizjonerskie szkice pocisków o nieznanej dotąd niszczycielskiej sile dzieliły przestrzeń ze sztalugą, zbiorem powieści, kontrabasem i fortepianem. Yamamoto zostawił kordyt, jod i wodę amoniakalną na fortepianie i spędził godzinę na studiowaniu rysunków na stołach kreślarskich. „Bądźcie oczami Japonii”, uczył w szkole szpiegów Stowarzyszenia Mrocznego Oceanu przy rzadkich okazjach, kiedy obowiązki pozwalały mu przebywać w kraju. „Wykorzystujcie każdą sposobność do obserwacji, bez względu na to, czy waszym głównym zadaniem jest oszustwo, sabotaż czy zabójstwo”. To, co zobaczył, przeraziło go. Trzystupięciomilimetrowe działa leżące na podłodze fabryki mogły wystrzelić na odległość siedmiu mil morskich pociski przebijające najnowszy dwudzie-stopięciocentymetrowy pancerz burtowy z utwardzonej stali. Ale tutaj, w tej pracowni kreślarskiej na poddaszu, gdzie rodziły się nowe pomysły, Amerykanie mieli wstępne szkice trzystuosiem-dziesięciojedno-, a nawet czterystusześciomilimetrowych dział. Te monstra, o długości ponad dwudziestu jeden metrów, mogłyby wyrzucić tonę materiałów wybuchowych poza krzywiznę Ziemi. Nikt jeszcze nie wiedział, jak celować z takiej broni - odległości były zbyt duże, żeby oceniać zasięg na podstawie rozbryzgów wody po chybionych strzałach. Ale Yamamoto dostrzegł w szkicach śmiałą wyobraźnię. I wiedział, że wynalezienie nowatorskiego systemu kierowania ogniem przez amerykańską Nową Marynarkę Wojenną jest tylko kwestią czasu. Japończyk wepchnął plik pieniędzy do biurka konstruktora; pięćdziesiąt dwudziestodolarowych banknotów ze złotym certyfikatem - znacznie więcej niż utalentowany pracownik arsenału zarabiał przez rok. Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych ustępowała już tylko brytyjskiej i niemieckiej. Jej Flota Północnoatlantycka -przechrzczona bezwstydnie na Wielką Białą Flotę - odbywała butnie rejs dookoła świata. Ale Wielka Brytania, Niemcy, Rosja i Francja nie były wrogami Ameryki. Prawdziwym celem Wielkiej Białej Floty było zastraszenie Cesarstwa Japonii. Ameryka chciała rządzić na Pacyfiku od San Francisco do Tokio. Japonia na to nie pozwoli, pomyślał Yamamoto z pełnym dumy uśmiechem. Minęły zaledwie trzy lata, odkąd krwawa wojna rosyjsko-japońska spłodziła nowego władcę zachodniego Pacyfiku. Potężna Rosja próbowała sterroryzować Japonię. Teraz Cesarstwo Japonii okupowało Port Arthur. A Flota Bałtycka Rosji leżała pod dziewięćdziesięcioma metrami wody na dnie Cieśniny Cuszimskiej - co w wielkim stopniu było zasługą japońskich szpiegów w rosyjskiej marynarce wojennej. Kiedy Yamamoto zamykał szufladę z pieniędzmi, doznał upiornego wrażenia, że jest obserwowany. Podniósł wzrok i napotkał śmiałe spojrzenie pięknej kobiety, której portretowa fotografia w srebrnej ramce stała na biurku. Rozpoznał ciemnowłosą córkę Langnera i nie mógł wyjść z podziwu, jak wiernie zdjęcie przedstawia jej zniewalające oczy. Zamaszyście podpisała swoją podobiznę: „Dla ojca, nieustraszonego Kanoniera”. Japończyk skupił uwagę na półkach z książkami. Oprawione tomy zgłoszeń patentowych rywalizowały o miejsce z powieściami. Ostatnio złożone zgłoszenia napisano na maszynie. Yamamoto wyciągał tom za tomem, aż doszedł do ostatniego roku, w którym Langner pisał zgłoszenia odręcznie. Rozłożył księgę na biurku konstruktora, po czym wyjął z bocznej szuflady kartkę i pióro wieczne marki Waterman ze złotą stalówką. Wzorując się na próbce pisma, sfałszował nieskładny list zakończony słowami „Wybaczcie mi” i nagryzmolonym podpisem Arthura Langnera. Zaniósł jod i wodę amoniakalną do łazienki konstruktora. Rękojeścią kieszonkowego pistoletu Nambu roztarł kryształki jodu na marmurowej umywalce i zmiótł powstały proszek do miseczki do golenia. Wytarł broń do czysta ręcznikiem, pozostawiając na nim fioletowawą
smugę. Potem wlał wodę amoniakalną do proszku i mieszał szczoteczką do zębów Langnera, dopóki nie powstała gęsta pasta trijodku azotu. Otworzył wieko fortepianu, sięgnął do wąskiego końca najdalej od klawiatury i rozsmarował pastę na biegnących blisko siebie strunach. Wiedział, że po wyschnięciu wybuchowa mieszanka stanie się niestabilna i wyjątkowo wrażliwa na uderzenie. Lekka wibracja wywoła głośny huk i błysk. Sama eksplozja zniszczy niewiele więcej niż fortepian. Ale jako detonator będzie zabójcza. Umieścił jedwabny woreczek na żeliwnej ramie tuż nad strunami. Woreczek zawierał dość kordytu MD, by wystrzelić pięcioipółkilogramowy pocisk na odległość trzech kilometrów. Yamamoto Kenta opuścił fabrykę dział tą samą drogą, którą wszedł. Oczy wciąż go piekły od amoniaku. I wtedy sprawy przybrały zły obrót. Północna brama kolejowa została zablokowana, zaczęli się przy niej krzątać robotnicy. Lokomotywy przetokowe przemieszczały platformy w otoczeniu chmary hamulcowych. Yamamoto wycofał się w głąb arsenału, minął prochownię i zapuścił w labirynt dróg między budynkami. Orientując się po kominach prochowni i dwóch eksperymentalnych masztach antenowych widocznych na tle oświetlonego blaskiem księżyca nieba, przeciął park i ogrody przy ładnych ceglanych domach, gdzie spały rodziny komendanta stoczni i jego oficerów. Teren zaczął się wznosić. Na północnym zachodzie Kapitol górował nad miastem. Yamamoto postrzegał go jako jeszcze jeden symbol przerażającej potęgi Ameryki. Jaki inny kraj mógłby zbudować największą na świecie żeliwną kopułę podczas krwawej wojny domowej? Japończyk już prawie dotarł do bocznej bramy, gdy nagle zauważył strażnika na wąskiej ścieżce. Zdążył się jeszcze cofnąć i ukryć w cieniu pod żywopłotem. Gdyby go schwytano, skompromitowałoby to Japonię. Oficjalnie przyjechał do Waszyngtonu, żeby pomóc skatalogować dar w postaci Kolekcji Sztuki Azjatyckiej Freera dla Instytutu Smithsona. Przykrywka pozwalała mu przebywać w towarzystwie członków korpusu dyplomatycznego i polityków dzięki ich żonom, które uważały się za artystki i chłonęły każde słowo Yamamoto dotyczące japońskiej sztuki. Prawdziwi eksperci w Instytucie zbili go z pantałyku już dwa razy. Zwalił winę za luki w swojej pospiesznie zdobytej wiedzy na słabą znajomość angielskiego. Jak dotąd przyjmowano to usprawiedliwienie. Ale absolutnie nie dałoby się wytłumaczyć obecności japońskiego kuratora wystawy sztuki azjatyckiej w Waszyngtońskiej Stoczni Marynarki Wojennej, gdyby przyłapano go tu w nocy. Strażnik szedł ścieżką, żwir chrzęścił pod jego butami. Yamamoto przylgnął do krzewów i wyciągnął pistolet. To była jego ostatnia deska ratunku. Strzał obudziłby marines w koszarach przy głównej bramie. Yamamoto zagłębiał się coraz bardziej między krzewy i szukał po omacku luki między gałęziami, która prowadziłaby na drugą stronę. Robiący obchód mężczyzna nie miał powodu przyglądać się żywopłotowi. Ale Yamamoto wciąż napierał tyłem na gałęzie i jedna się złamała. Strażnik przystanął. Zwrócił się w stronę, skąd dobiegł trzask. W tym momencie blask księżyca oświetlił twarze ich obu. Japoński szpieg zobaczył wyraźnie mężczyznę - marynarza w stanie spoczynku, starego wilka morskiego, nocami dorabiającego sobie do nędznej emerytury pracą strażnika. Twarz miał pomarszczoną, oczy wyblakłe od tropikalnego słońca, plecy zgarbione. Wyprostował się na widok szczupłej postaci ukrytej w żywopłocie. Zelektryzowany, rencista w ułamku sekundy przeistoczył się ze starego człowieka - który powinien wezwać pomoc - w barczystego osiłka o długich kończynach, jakim był w przeszłości. - Co, do pioruna, tam robisz? - spytał ostro mocnym głosem, docierającym kiedyś do szczytów masztów. Yamamoto przedostał się przez żywopłot i uciekł. Strażnik ruszył w pościg, ale zaplątał
się w gałęzie i ryknął jak byk. Japończyk usłyszał dalekie okrzyki w odpowiedzi. Zmienił kierunek i pobiegł wzdłuż wysokiego muru. Podwyższono go, jak się dowiedział podczas przygotowań do tej wycieczki, po tym, jak szabrownicy splądrowali stocznię, kiedy zalał ją Potomac. Ogrodzenie było za wysokie, żeby je pokonać. Kroki chrzęściły na żwirze. Starzy mężczyźni krzyczeli. Latarki rzucały jasne kręgi światła. Yamamoto zobaczył nagle ocalenie, drzewo rosnące przy murze. Przyciskając kauczukowe podeszwy butów do kory, wspiął się po pniu do najniższej gałęzi, wdrapał się wyżej i przedostał się na mur. Usłyszał krzyki za sobą. Ulica poniżej była pusta. Skoczył i zamortyzował twarde lądowanie ugięciem kolan. W Buzzard Point, blisko końca Pierwszej ulicy, Yamamoto wsiadł do pięcioipółmetrowej motorówki napędzanej dwukonnym silnikiem. Sternik popłynął z prądem w dół rzeki Potomac. Mgła na powierzchni wody otoczyła w końcu łódź i Yamamoto odetchnął z ulgą. Skulony z zimna w forpiku, przeanalizował swoją ucieczkę i doszedł do wniosku, że nic się nie stało. Ogrodowa ścieżka, gdzie nocny strażnik o mało go nie złapał, biegła co najmniej kilometr od fabryki dział. Nie miało też znaczenia, że stary człowiek widział jego twarz. Amerykanie pogardzali Azjatami. Bardzo niewielu potrafiło odróżnić japońskie rysy od chińskich. Ponieważ imigrantów z Chin jest dużo więcej niż z Japonii, strażnik powinien zameldować o obecności chińskiego intruza -nałogowego palacza opium, pomyślał Yamamoto z uśmiechem ulgi. Albo - zachichotał cicho - białego niewolnika polującego na córki komendanta. Osiem kilometrów dalej w dół rzeki wysiadł w Alexandrii w Wirginii. Zaczekał, aż łódź odbije od drewnianego pomostu. Potem pomaszerował szybko wzdłuż brzegu i wszedł do ciemnego magazynu zagraconego przestarzałym sprzętem marynarskim, pełnego kurzu i pajęczyn. Młodszy mężczyzna, którego pogardliwie nazywał „Szpiegiem”, czekał na niego w słabo oświetlonym pomieszczeniu na zapleczu służącym za biuro. Miał dwadzieścia lat mniej niż Yamamoto i wyglądał tak zwyczajnie, że aż nijako. Jego biuro też wypełniały przestarzałe sprzęty z dawnych wojen: skrzyżowane kordelasy na ścianach, żeliwne odprzodowe działo Dahlgrena z okresu wojny secesyjnej, pod którym uginała się podłoga, i stary, pochodzący z pancernika, węglowy szperacz łukowy o średnicy sześćdziesięciu centymetrów podparty za biurkiem. Yamamoto zobaczył odbicie swojej twarzy w zakurzonej szybie reflektora. Zameldował, że wykonał zadanie. Potem, kiedy Szpieg robił notatki, opisał szczegółowo wszystko, co widział w fabryce dział. - Wiele z tego - zakończył - wygląda na zużyte. - Żadna niespodzianka. Przeciążona nadmiarem pracy i niedofinansowana fabryka dział produkowała wszystko, od wind amunicyjnych do wyrzutni torpedowych, by wyposażyć Wielką Białą Flotę wyekspediowaną teraz w morze. Gdy okręty wyruszyły już w rejs, wysyłano pociągami części zamienne, celowniki, iglice, zamki i podstawy dział do San Francisco. Za miesiąc flota miała tam zawinąć po przebyciu czternastu tysięcy mil morskich wokół południowoamerykańskiego przylądka Horn. Potem w Stoczni Marynarki Wojennej Mare Island rozpoczną się przygotowania do przepłynięcia Pacyfiku. - Nie lekceważyłbym ich - odparł ponuro Yamamoto. - Zużyte maszyny można wymienić. - Jeśli ma się odwagę. - Z tego, co widziałem, oni ją mają. I wyobraźnię. Po prostu łapią oddech. Mężczyzna za biurkiem uważał, że Yamamoto Kenta jest opętany - jeśli nie stuknięty - przez swój strach przed amerykańską marynarką wojenną. Słyszał już to gadanie i wiedział, jak
zmienić temat. Wystarczyło wygłosić pochwałę pod adresem Japońca. - Nigdy nie wątpiłem w pańską spostrzegawczość. I jestem pod wrażeniem pańskiej dogłębnej znajomości chemii i inżynierii. Za jednym zamachem przeszkadza pan w rozwoju amerykańskiej artylerii i wysyła Kongresowi wiadomość, że marynarka wojenna jest skorumpowana. Obserwował, jak Yamamoto się puszy. Wiedział, że nawet najlepszy agent ma swoją piętę achillesową. W wypadku Japończyka była nią próżność. - Prowadzę tę grę od dawna - zgodził się Yamamoto z fałszywą skromnością. A tak naprawdę, pomyślał mężczyzna za biurkiem, prosty wzór chemiczny detonatora z trijodku azotu można znaleźć w Młodzieżowej Encyklopedii Gier i Sportów. Co nie umniejsza innych zdolności Yamamoto ani jego rozległej wiedzy na temat wojny morskiej. Zmiękczywszy Japońca, przygotował się do poddania go próbie. - W zeszłym tygodniu na pokładzie „Lusitanii” - powiedział - wpadłem na brytyjskiego attache. Zna pan ten typ ludzi. Uważa się za „szpiega dżentelmena”. - Miał zdumiewający talent do naśladowania akcentów i bezbłędnie zaczął naśladować wymowę angielskich arystokratów. - „Japończyków”, oznajmił ten Anglik, „cechują wrodzone predyspozycje do szpiegostwa przebiegłość i samokontrola niespotykane na Zachodzie”. Yamamoto się roześmiał. - To brzmi jak słowa komandora Abbingtona-Westlake’a z Sekcji Zagranicznej Wydziału Wywiadu Morskiego Admiralicji, którego zauważono ubiegłego lata malującego akwarelami zatokę Long Island Sound. Przypadkowo stał tam zakotwiczony najnowszy amerykański okręt podwodny typu Viper. Sądzi pan, że ten gaduła powiedział to jako komplement? - Francuska marynarka wojenna, w której szeregi z takim powodzeniem przeniknął w zeszłym miesiącu, raczej nie nazwałaby go gadułą. Zatrzymał pan pieniądze? - Słucham? - Pieniądze, które miał pan włożyć do biurka Arthura Langnera. Zatrzymał je pan dła siebie? Japoniec zesztywniał. - Oczywiście, że nie. Włożyłem je do jego biurka. - Przeciwnicy Marynarki Wojennej w Kongresie muszą być przekonani, że jej czołowy konstruktor, tak zwany Kano-nier, jest winny przyjęcia łapówki. Te pieniądze były niezbędne, żeby skłonić Kongres do zastanowienia się, kto jeszcze może być skorumpowany w Marynarce Wojennej. Zatrzymał je pan? - Nie powinienem być zaskoczony, że zadaje pan takie obraźliwe pytanie lojalnemu wspólnikowi. Mając duszę złodzieja, zakłada pan, że każdy jest złodziejem. - Zatrzymał pan pieniądze? - powtórzył Szpieg. Nawyk trwania w całkowitym bezruchu sprawiał, że jego krępa postać wydawała się niegroźna. - Mówię po raz ostatni, że nie zatrzymałem pieniędzy. Miałby pan większą pewność, gdybym przysiągł na pamięć mojego starego przyjaciela, pańskiego ojca? - Niech pan to zrobi! Yamamoto popatrzył mu w oczy z nieskrywaną nienawiścią. - Przysięgam na pamięć mojego starego przyjaciela, pańskiego ojca. - Chyba panu wierzę. - Pański ojciec był patriotą - odparł zimno Yamamoto. -Pan jest najemnikiem. - A pan jest na mojej liście płac - padła lodowata odpowiedź. - I kiedy przekaże pan swojemu rządowi cenne informacje zdobyte w fabryce dział Waszyngtońskiej Stoczni Marynarki
Wojennej podczas pracy dla mnie, pański rząd zapłaci panu jeszcze raz. - Nie szpieguję dla pieniędzy, tylko dla Cesarstwa Japonii. - I dla mnie. - Poranne niedzielne dzień dobry wszystkim, którzy wolą muzykę od kazań - powitał Arthur Langner przyjaciół w fabryce dział. W pogniecionym workowatym garniturze, z potarganą gęstą czupryną, wodząc wokół dociekliwym spojrzeniem błyszczących oczu, czołowy konstruktor Biura Artylerii Okrętowej uśmiechał się szeroko. Jak człowiek, który interesuje się wszystkim, co widzi, i najbardziej lubi dziwne rzeczy. Kanonier był wegetarianinem, zdeklarowanym agnostykiem i wyznawcą teorii podświadomości przedstawionej przez wiedeńskiego neurologa Sigmunda Freuda. Opatentował wynalazek nazwany przez siebie elektryczną próżniową maszyną czyszczącą. Wymyślił go, zaprzęgając do tego swoją płodną wyobraźnię w głębokim przekonaniu, że naukowo skonstruowane sprzęty gospodarstwa domowego mogą uwolnić kobiety od sprzątania. Uważał też, że kobiety powinny mieć prawo do głosowania i pracy poza domem, a nawet do stosowania antykoncepcji. Krążyły plotki, że pierwsza skorzystałaby z tego jego piękna córka, która obracała się w kręgach waszyngtońskiej i nowojorskiej socjety. - Oszołom - poskarżył się komendant stoczni. Ale szef Biura Artylerii Okrętowej po obejrzeniu testu strzeleckiego najnowszego trzystupięciomilimetrowego działa Langnera na Atlantyckim Poligonie Morskim Sandy Hook odparł: - Dzięki Bogu, że pracuje dla nas, a nie dla nieprzyjaciela. Niedzielni muzycy kameralni, rozwydrzona zbieranina pracowników fabryki dział, roześmiali się z uznaniem, kiedy Langner zażartował. - Żeby uspokoić wszystkich podsłuchujących świętoszków, że nie jesteśmy zupełnymi poganami, zacznijmy od Cudownej bożej łaski. W tonacji G. Usiadł przy swoim fortepianie. - Czy może być najpierw A? - zapytał wiolonczelista, specjalista od bojowych głowic przeciwpancernych. Langner postukał lekko w środkowe A, żeby muzycy mogli dostroić instrumenty do tej nuty. Przewrócił oczami z udawanym zniecierpliwieniem, gdy bawili się kołkami strojącymi. - Wymyślacie, panowie, jedną z tych nowych skal atonalnych? - Jeszcze raz A, gdybyś był tak uprzejmy, Arthurze. Trochę głośniej, dobrze? Langner postukał mocniej w środkowe A, potem znowu. W końcu muzycy byli zadowoleni. Wiolonczelista zaczął grać Cudowną bożą laskę. Przy dziesiątym takcie skrzypkowie - spec od napędu torped i krzepki monter instalacji parowych - podjęli fragment „kiedyś byłem zgubiony”. Przeszli przez to i zaczęli powtarzać. Langner uniósł swoje duże dłonie nad klawisze, nacisnął prawy pedał i zawtórował do „nieszczęśnika jak ja” na strunie G. W środku fortepianu pasta Yamamoto Kenty z trijodku azotu stwardniała na lotną suchą skorupę. Kiedy Langner uderzył w klawisze, filcowe młotki opadły na struny G, B i D, powodując ich wibracje. Na górze i dole skali sześć oktaw więcej na strunach G, B i D zawibrowało współczująco i wstrząsnęło tri jodkiem azotu. Substancja eksplodowała z ostrym trzaskiem, fioletowy obłok wydostał się z pudła i zdetonował kordyt w woreczku. Wybuch rozerwał fortepian na tysiąc odłamków drewna, metalu i kości słoniowej, które posiekały głowę i pierś Langnera i zabiły go na miejscu.
Rozdział 2 W1908 roku Agencja Detektywistyczna Van Dorna utrzymywała placówki we wszystkich ważniejszych miastach amerykańskich, a jej biura odzwierciedlały charakter lokalizacji. Kwatera główna w Chicago zajmowała apartament w okazałym Palmer House. Natomiast w zakurzonym Ogden w Utah, węźle kolejowym, wystarczył wynajęty pokój ozdobiony listami gończymi. Nowojorska siedziba mieściła się w urządzonym z przepychem hotelu Knickerbocker na Czterdziestej Drugiej ulicy. A w Waszyngtonie, w wygodnym pobliżu Departamentu Sprawiedliwości - głównego zleceniodawcy - detektywi Van Dorna operowali z pierwszego piętra najlepszego w stołecznym mieście nowego hotelu Willard na Pennsylvania Avenue, dwie przecznice od Białego Domu. Sam Joseph Van Dorn miał tam gabinet, wyłożony orzechową boazerią pokój z najnowocześniejszymi urządzeniami, za pomocą których kierował firmą i filiami na całym kontynencie. Oprócz prywatnego telegrafu agencji, były tam trzy telefony lichtarzowe do rozmów międzymiastowych nawet z położonym daleko na zachodzie Chicago, dyktafon DeVeau, dalekopis i elektryczny interkom Kellogg. Judasz umożliwiał wzrokową ocenę klientów i informatorów w recepcji. Narożne okna wychodziły na frontowe i boczne wejścia do budynku. Przez te okna, tydzień po tragicznej śmierci Arthura Langnera w fabryce dział okrętowych, Van Dorn przyglądał się z niepokojem, jak dwie kobiety wysiadają z tramwaju, przecinają szybko zatłoczony chodnik i znikają w hotelu. Zadźwięczał interkom. - Przyszła panna Langner - zameldował detektyw hotelowy, pracownik Van Dorna. - Widziałem. - Van Dorn nie cieszył się na tę wizytę. Założyciel agencji detektywistycznej był zwalistym łysym mężczyzną po czterdziestce. Miał orli nos, rude bokobrody i przyjazny sposób bycia prawnika lub biznesmena, który wcześnie zrobił majątek i cieszy się z tego. Opadające powieki ukrywały nieprzeciętną inteligencję błyszczącą w oczach. W krajowych więzieniach siedziało wielu przestępców, którzy zostali wystrychnięci przez niego na dudka i pozwolili mu zbliżyć się do siebie na tyle, że zatrzasnął kajdanki na ich nadgarstkach. Na dole dwie kobiety przykuwały uwagę mężczyzn, gdy szły przez pełny marmurów i złoceń hol Willarda. Młodsza z nich, drobna ruda osiemnasto- lub dziewiętnastolatka, była modnie ubrana i miała żywe błyszczące oczy. Towarzyszyła jej wysoka piękność o kruczoczarnych włosach, ponura w ciemnym żałobnym stroju, kapeluszu przybranym piórami czarnej rybitwy i wo-alce. Ruda trzymała ją za łokieć jakby dla dodania jej odwagi. Ale po przejściu przez hol Dorothy Langner przejęła inicjatywę i kazała towarzyszce usiąść na pluszowej kanapie u stóp schodów - Na pewno nie chcesz, żebym poszła z tobą? - Na pewno, dziękuję ci, Katherine. Dalej poradzę sobie sama. Dorothy Langner zebrała długie spódnice i weszła po schodach. Katherine Dee wyciągnęła szyję i zobaczyła, jak Dorothy przystaje na podeście, unosi woalkę i przyciska czoło do chłodnego lśniącego marmurowego filara. Potem się wyprostowała, wzięła w garść, pomaszerowała korytarzem do Agencji Detektywistycznej Van Dorna i zniknęła Katherine z widoku. Joseph Van Dorn rzucił okiem przez wizjer. Jego recepcjonista był opanowanym człowiekiem - inaczej nie pełniłby tej funkcji - ale wyglądał jak rażony piorunem, gdy piękność wręczała mu wizytówkę. Detektyw pomyślał posępnie, że Dzika Banda mogłaby wtargnąć do środka i wynieść meble, a facet by tego nie zauważył. - Dorothy Langner - przedstawiła się silnym, melodyjnym głosem. - Jestem umówiona z
panem Josephem Van Dornem. Van Dorn wypadł z gabinetu i przywitał ją z troską. - Panno Langner - powiedział z leciutkim irlandzkim zaśpiewem, który łagodził twardszy chicagowski akcent. - Czy mogę złożyć wyrazy mojego najgłębszego współczucia? - Dziękuję, panie Van Dorn. Doceniam, że znalazł pan dla mnie czas. Wprowadził ją do swojego sanktuarium. Dorothy Langner odmówiła herbaty, nie chciała też wody. Przeszła od razu do rzeczy. - Marynarka wojenna rozgłasza, że mój ojciec popełnił samobójstwo. Chcę wynająć pańską agencję detektywistyczną do oczyszczenia jego imienia. Van Dorn przygotował się najlepiej jak mógł do tego trudnego spotkania. Były powody, by wątpić w zdrowie psychiczne jej ojca. Ale jego przyszła żona znała Dorothy ze Smith College, więc był zobowiązany wysłuchać biedną kobietę. - Jestem oczywiście do pani usług, ale... - Marynarka wojenna twierdzi, że wywołał eksplozję, która go zabiła, ale nie chcą mi zdradzić, skąd to wiedzą. - Nie wyciągałbym z tego zbyt daleko idących wniosków -odrzekł Van Dorn. - Marynarka wojenna ma zwyczaj być tajemnicza. Jestem zaskoczony tym, co się stało, bo z reguły pilnują swoich. - Mój ojciec celowo zorganizował fabrykę dział bardziej na wzór cywilny niż wojskowy - odparła Dorothy Langner. - To coś w rodzaju firmy. - A jednak - zaryzykował ostrożnie Van Dorn - o ile się orientuję, cywilne fabryki przejęły ostatnio wiele jej obowiązków. - Ależ skąd! Być może produkcję cztero- i sześciocalówek. Ale nie dział do drednotów. - Jestem ciekaw, czy ta zmiana niepokoiła pani ojca. - Był przyzwyczajony do podobnych sytuacji - odpowiedziała oschle i dodała z lekkim uśmiechem: - Ująłby to tak: „Proce i strzały moich niepowodzeń są holownikami i linami Kongresu i lokalnych interesów”. Miał poczucie humoru, panie Van Dorn. Potrafił się śmiać. Tacy ludzie nie odbierają sobie życia. - Oczywiście - zgodził się ponuro Van Dorn. Kellogg znów zadźwięczał. Uratowany przez Bella, pomyślał Van Dorn. Podszedł do ściany, gdzie był zamontowany aparat, podniósł słuchawkę i przyłożył do ucha. - Niech wejdzie. Odwrócił się do Dorothy Langner. - Poprosiłem lsaaca Bella, mojego najlepszego człowieka, żeby zostawił ważną sprawę napadów na banki i zbadał okoliczności śmierci pani ojca. Właśnie przyszedł zdać raport. Drzwi się otworzyły. Mężczyzna w białym garniturze wszedł do pokoju Wykonywał oszczędne ruchy, zaskakujące u tak wysokiego człowieka. Mierzył dobrze ponad metr osiemdziesiąt, był szczupły - ważył nie więcej niż osiemdziesiąt kilogramów -i wyglądał na jakieś trzydzieści lat. Miał złociste wąsy i starannie ostrzyżone gęste blond włosy. Jego zdrowa cera wskazywała, że często przebywa na świeżym powietrzu, nie unikając słońca i wiatru. Duże ręce trzymał nieruchomo wzdłuż boków. Miał długie, bardzo zadbane palce, choć obserwator uważniejszy niż pogrążona w smutku Dorothy Langner mógłby dostrzec, że knykcie jego prawej ręki są zaczerwienione i spuchnięte. - Panno Langner, przedstawiam pani mojego głównego śledczego Isaaca Bella. Isaac Bell obrzucił młodą piękną kobietę szybkim taksującym spojrzeniem. Około dwudziestu pięciu lat, ocenił jej wiek. Inteligentna i opanowana. Przygnębiona, a jednak
niezwykle atrakcyjna. Odwróciła się do niego błagalnie. Ostre spojrzenie niebieskich oczu Bella natychmiast złagodniało. Tęczówki przybrały fioletowi? odcień, wyraz dociekliwości przesłoniła delikatność. Z szacunkiem zdjął kapelusz z szerokim rondem. - Bardzo mi przykro z powodu pani straty, panno Langner. - Starł kroplę krwi z ręki białą chusteczką tak zgrabnym, że prawie niewidocznym ruchem. - Panie Bell - zapytała - czy dowiedział się pan czegoś, co oczyści imię mojego ojca? Bel! odpowiedział głosem pełnym współczucia Był uprzejmy, ale bezpośredni - Proszę mi wybaczyć, ale potwierdziłem, że pani ojciec istotnie pobrał pewną ilość jodu z magazynu laboratorium. - Był inżynierem - odparowała. - Naukowcem. Co dzień pobierał chemikalia z laboratorium. - Sproszkowany jod stanowił podstawowy składnik materiału wybuchowego, który zdetonował ładunek bezdymnego prochu w jego fortepianie. Drugim była woda amoniakalna. Sprzątacz zauważył brak butelki w schowku ze środkami czyszczącymi. - Każdy mógł ją wziąć. - Tak, oczywiście. Ale są ślady wskazujące, że zmieszał chemikalia w swojej łazience. Plamy na ręczniku, lotny proszek na jego szczoteczce do zębów, pozostałości w jego miseczce do golenia. - Skąd pan wie to wszystko? - spytała, powstrzymując łzy. -Marynarka wojenna nie dopuściła mnie w pobliże jego biura. Odprawili mojego adwokata. Nawet policji zakazali wstępu do fabryki dział. - Ja się tam dostałem - odparł Bell. Sekretarz w kamizelce, muszce i zarękawkach, z samopowtarzalny coltem w kaburze pod pachą, wszedł szybko do gabinetu. - Przepraszam, panie Van Dorn. Dzwoni komendant Waszyngtońskiej Stoczni Marynarki Wojennej. Dostał szału. - Każ telefonistce przełączyć rozmowę na ten aparat. Przepraszam, panno Langner... Tu Van Dorn. Dzień dobry, komendancie Dillon. Jak się pan miewa? Co pan powie? Van Dorn słuchał i uśmiechał się uspokajająco do panny Langner. - .. .No cóż, proszę mi wybaczyć, ale tak ogólny rysopis pasuje do połowy wysokich mężczyzn w Waszyngtonie... Nawet do pewnego dżentelmena, który akurat jest teraz u mnie. Ale zapewniam pana, że nie wygląda on tak, jakby się bil na pięści z marines. Chyba że w Korpusie nie służą teraz takie wielkie chłopy jak za moich czasów Isaac Bell włożył rękę do kieszeni. Kiedy Joseph Van Dorn udzielił rozmówcy następnej odpowiedzi, zrobił to z dobrodusznym chichotem, choć gdyby komendant zobaczył chłód w jego oczach, pewnie wycofałby się pospiesznie. - Nie, panie komendancie. Nie przedstawię mojego pracownika do konfrontacji na podstawie twierdzenia pańskich strażników, że złapali prywatnego detektywa na gorącym uczynku. To oczywiste, że człowiek w moim biurze nie został złapany, skoro stoi przede mną... Powtórzę pańską skargę sekretarzowi marynarki wojennej, kiedy będę jadł z nim jutro lunch w Cosmos Club. Proszę przekazać wyrazy mojego najgłębszego szacunku pani Dillon. Van Dorn odwiesił słuchawkę. - Podobno jakiś wysoki wąsaty blondyn znokautował strażników w stoczni marynarki wojennej, którzy usiłowali go zatrzymać. Bell wyszczerzył równe białe zęby.
- Wyobrażam sobie, że spokojnie by się poddał, gdyby nie próbowali go pobić. - Odwrócił się z powrotem do Dorothy Langner z łagodnym wyrazem twarzy. - A teraz, panno Langner, muszę pani coś pokazać. Wyjął świeżo wywołane, jeszcze wilgotne zdjęcie. Było powiększeniem pożegnalnego listu Langnera. Sfotografował kartkę aparatem Kodak Folding Pocket 3A, który dostał od swojej narzeczonej, reżyserki filmowej. Zasłonił dłonią większość zdjęcia, żeby oszczędzić pannie Langner widoku obłąkańczych bredni. - Czy to jest charakter pisma pani ojca? Zawahała się, przyjrzała bliżej i niechętnie przytaknęła. - Wygląda jak jego. Bell obserwował ją uważnie. - Wydaje się pani niepewna. - To po prostu wygląda trochę... Sama nie wiem! Tak, to jego pismo. - Rozumiem, że pani ojciec pracował w wielkim napięciu, żeby przyspieszyć produkcję. Koledzy, którzy bardzo go podziwiali, przyznają, że żył w dużym stresie, być może przekraczającym jego wytrzymałość. - Bzdura! - wypaliła. - Mój ojciec nie odlewał dzwonów kościelnych. Kierował fabryką dział. To on wywierał presję na innych. I gdyby miał dosyć tego wszystkiego, powiedziałby mi. Byliśmy bardzo zżyci ze sobą od śmierci mojej matki. - Ale tragedia samobójstwa - wtrącił się Van Dorn - polega na tym, że ofiara nie widzi innego wyjścia z sytuacji nie do zniesienia. To najsamotniejsza śmierć. - On by się nie zabił w ten sposób. - Dlaczego? - zapytał Beli. Dorothy Langner nie odpowiedziała od razu, zauważywszy mimo smutku, że wysoki detektyw jest niezwykle przystojny, elegancki i jednocześnie silny. Takich cech szukała u mężczyzn, ale rzadko je znajdowała. - To ja kupiłam mu tamten fortepian, żeby znów mógł grać. Dla odprężenia. Za bardzo mnie kochał, żeby użyć mojego prezentu jako narzędzia własnej śmierci. - Isaac Bell przyglądał się jej zniewalającym niebieskim oczom, kiedy mówiła dalej. -Ojciec był zbyt szczęśliwy w swojej pracy, żeby odebrać sobie życie. Dwadzieścia lat temu zaczął od kopiowania czterocalo-wych brytyjskich dział. Dziś jego fabryka produkuje najlepsze dwunastki na świecie. Niech pan sobie wyobrazi naukę budowy dział okrętowych strzelających celnie na odległość osiemnastu tysięcy metrów. Dziesięciu mil morskich, panie Bell! Bell nastawił ucha, by złowić ewentualną zmianę tonu, która mogłaby wyrażać wątpliwość. Szukał na jej twarzy oznak niepewności w wygłaszanym przez nią z przejęciem opisie pracy nieboszczyka. - Im większe działo, tym gwałtowniejszą siłę musi okiełznać. Nie ma miejsca na błąd. Trzeba przewiercić rurę prosto jak promień światła. Jej średnica nie może się różnić nawet o tysięczną część centymetra. Gwintowanie wymaga mistrzostwa Michała Anioła, zaciskanie otuliny zegarmistrzowskiej precyzji. Mój ojciec kochał swoje działa. Wszyscy wielcy budowniczowie drednotów uwielbiają swoją pracę. Tak wybitny specjalista od napędu parowego jak Alasdair MacDonald kocha swoje turbiny. Ronie Wheeler, który pracuje w Newport, kocha swoje torpedy. Farley Kent swoje zapewniające coraz większą szybkość kadłuby. To radość poświęcać się konstruowaniu tego wszystkiego, panie Bell. Tacy ludzie nie popełniają samobójstw. Joseph Van Dorn znów się wtrącił. - Mogę panią zapewnić, że śledztwo Isaaca Bella było tak dokładne jak...
- Ale - przerwał mu Bell. - Co, jeśli panna Langner ma rację? Szef spojrzał na niego, zaskoczony. - Za pozwoleniem pana Van Dorna będę nadal badał tę sprawę. Na pięknej twarzy Dorothy Langner pojawił się wyraz nadziei. Odwróciła się do założyciela agencji detektywistycznej. Van Dorn rozłożył szeroko ręce. - Oczywiście. Pan Bell zaraz się tym zajmie z pełnym wsparciem agencji. Jej podziękowanie zabrzmiało bardziej jak wyzwanie. - Tylko o to mogę prosić, panie Bell... panie Van Dorn. O kompetentną ocenę wszystkich faktów. - Nagły uśmiech rozjaśnił jej twarz jak promień słońca, wskazując, jaką beztroską i pełną życia kobietą była przed tragedią. - Zdaje się, że przynajmniej tego mogę oczekiwać od agencji detektywistycznej, której mottem jest: „Nigdy się nie poddajemy. Nigdy!” Bell odwzajemnił uśmiech. - Najwyraźniej pani też nas sprawdziła. Van Dom odprowadził ją do recepcji, powtarzając kondolencje. Isaac Bell podszedł do okna z widokiem na Pennsylvania Avenue. Patrzył, jak Dorothy Langner wyłania się z hotelu w towarzystwie szczupłej rudej dziewczyny, którą widział wcześniej w holu. U boku każdej innej kobiety tę rudowłosą uznano by za piękność, ale przy córce Kanoniera była tylko ładna. Van Dorn wrócił. - Co wpłynęło na zmianę twojego zdania, Isaac? Jej miłość do ojca? - Nie. Jej miłość do jego pracy. Przyglądał się, jak dwie kobiety biegną na przystanek, gdzie zatrzymał się tramwaj. Zebrały długie spódnice i wsiadły. Dorothy Langner nie obejrzała się za siebie. Ruda zerknęła w górę na okna gabinetu Van Dorna, jakby wiedziała, gdzie spojrzeć. Van Dorn oglądał uważnie zdjęcie. - Nigdy nie widziałem takiego wyraźnego obrazu z kliszy. Jest prawie taki ostry jak na płycie fotograficznej. - Marion dała mi Kodaka 3A. Mieści się w kieszeni mojego płaszcza. Powinieneś je włączyć do standardowego wyposażenia. - Nie po siedemdziesiąt pięć dolarów za sztukę - sprzeciwił się skąpy Van Dorn. - Mogą używać aparatów Brownie za dolca. O czym myślisz, Isaac? Wyglądasz na strapionego. - Obawiam się, że będziesz musiał zlecić chłopcom z księgowości zbadanie spraw finansowych jej ojca. - O co chodzi? - Znaleziono plik banknotów w jego biurku. Wystarczająco gruby, żeby udusić krowę. - Łapówka?! - wybuchnął Van Dorn. - Łapówka? Nic dziwnego, że marynarka wojenna nie odkrywa kart. Langner był pracownikiem rządowym upoważnionym do wyboru dostawcy stali. - Pokręcił głową z niesmakiem. - Kongres nie zapomniał wrzawy sprzed trzech lat, kiedy trust stalowy ustalił ceny płyt pancerzy. To tłumaczy, dlaczego córka musiała kupić fortepian, żeby odprężyć tatusia. - Wygląda na to - przyznał Isaac Bell - że zdolny człowiek zrobił coś głupiego, nie mógł znieść myśli, że go złapią, i odebrał sobie życie. - Jestem zaskoczony, że zgodziłeś się nadal prowadzić to śledztwo. - To gorąca młoda dama. Van Dorn popatrzył na niego dziwnie.
- Jesteś zaręczony, Isaac. Isaac Bell spojrzał na szefa z prostodusznym uśmiechem. Jak na człowieka na tyle obytego w świecie, na ile musiał być, żeby łapać przestępców, Joe Van Dorn był niezwykle pruderyjny. - To, że jestem zakochany w Marion Morgan, nie czyni mnie ślepym na piękno. Ani odpornym na uczucia. Niemniej jednak chodzi mi o to, że szalenie atrakcyjna panna Langner bezgranicznie wierzy w swojego ojca. - Większość matek - zauważył uszczypliwie Van Dorn - i wszystkie córki wyrażają niedowierzanie, kiedy ich synowie lub ojcowie są zamieszani w przestępstwo. - Coś w tej próbce jego pisma dziwnie ją uderzyło. - Jak znalazłeś ten list pożegnalny? - Marynarka wojenna nie miała pojęcia, jak postępować. Więc zostawili na miejscu wszystko z wyjątkiem zwłok i zamknęli drzwi na kłódkę, żeby gliny nie weszły. - Jak się tam dostałeś? - To był stary polhem. Van Dorn skinął głową. Bell umiał forsować zamki. - Nie jestem zaskoczony, że marynarka wojenna nie miała pojęcia, jak postępować. Wyobrażam sobie, że wręcz sparaliżował ich strach. Mogą mieć po swojej stronie prezydenta Roosevelta zdecydowanego zbudować czterdzieści osiem nowych pancerników, ale duża część Kongresu spiskuje, żeby ich ograniczyć. - Niechętnie zostawię Johna Scully’ego na lodzie - stwierdził Bell. - Ale czy możesz mnie zwolnić z zajmowania się sprawą braci Frye na czas, kiedy będę badał tę? - Detektyw Scully lubi pracować sam - warknął Van Dorn. -Jest zbyt niezależny jak na mój gust. - A jednak to śledczy z darem jasnowidzenia - wstawił się za kolegą Bell. Scully, znany z niechęci do regularnego składania meldunków, tropił trzech brutalnych rabusiów bankowych na granicy Ohio i Pensylwanii. Słynęli z tego, że zostawiali napisane krwią ofiar groźby: „Drżyjcie przed braćmi Frye”. Pierwszy bank obrobili rok temu w New Jersey, uciekli na zachód, obrabowali kilka następnych i przyczaili się na zimę. Teraz grasowali na wschód od Illinois, gdzie dokonywali krwawych napadów na banki w małych miastach. Równie nowocześni co bezwzględni, przekraczali granice stanów kradzionymi samochodami, zostawiając lokalnych szeryfów w tyle i okrywając ich tumanami kurzu. - Nadal będziesz kierował sprawą braci Frye - oznajmił stanowczo Van Dorn. - Dopóki Kongres nie zacznie finansować jakiegoś narodowego biura śledczego, Departament Sprawiedliwości dalej będzie nam dobrze płacił za łapanie przestępców, którzy przekraczają granice stanów. I nie zamierzam dopuścić, żeby taki indywidualista jak Scully rozczarował urzędasów. - Jak sobie życzysz - odrzekł sztywno Bell. - Ale obiecałeś pannie Langner pełne wsparcie agencji. - W porządku! Przydzielę Scully’emu paru ludzi. Na krótko. Ale ty nadal kierujesz sprawą. Zresztą potwierdzenie autentyczności pożegnalnego listu Langnera nie powinno ci zająć dużo czasu. - Czy twój znajomy sekretarz marynarki wojennej będzie mógł mi dać przepustkę do stoczni? Chciałbym pogadać z marines. Szef się uśmiechnął. - Po co? Rewanż? Bell wyszczerzył zęby, ale szybko spoważniał.
- Jeśli pan Langner nie popełnił samobójstwa, to ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby go zabić i oczernić. Marines pilnują bram stoczni marynarki wojennej. Musieli widzieć, jak ktoś ją opuszcza noc wcześniej.
Rozdział 3 Więcej wapienia! - zawołał Chad Gordon. Patrząc chciwie, jak strumień roztopionego żelaza ścieka niczym ciekły ogień z otworu spustowego do kadzi, metalurg z Biura Artylerii Okrętowej mruknął triumfalnie: - Kadłub Czterdzieści Cztery, proszę bardzo! „Sam brezent i żadnego kadłuba” - w taki sposób krytykowano regularnie Chada Gordona za to, że stale przeprowadzał ryzykowne eksperymenty z roztopionym metalem o temperaturze tysiąca sześciuset pięćdziesięciu stopni Celsjusza, czego nie robiłby żaden człowiek przy zdrowych zmysłach. Ale nikt nie przeczył, że ten błyskotliwy mężczyzna zasługuje na własny wielki piec w odległym kącie stalowni w Be-thlęhem w Pensylwanii, gdzie przez osiemnaście godzin na dobę próbował stworzyć niskowęglową surówkę do produkcji odpornego na torpedy pancerza. Firma musiała mu przydzielić dwie oddzielne ekipy robotników, gdyż nawet dotknięci biedą imigranci przyzwyczajeni do harówki nie wytrzymywali tempa jego pracy. W ten śnieżny marcowy wieczór jego druga zmiana składała się z amerykańskiego brygadzisty Boba Halla i grona ludzi, które Hall uważał za zwykłą grupę cudzoziemców - czterech Węgrów i ponurego Niemca zastępującego brakującego Węgra. O ile Bob Hall mógł zrozumieć ich paplaninę, nieobecny kumpel wpadł do studni albo został przejechany przez lokomotywę, do wyboru. Niemiec miał na imię Hans. Twierdził, że pracował w Krupp Werke w Zagłębiu Ruhry. To wystarczyło brygadziście Hallowi. Hans był silny, wydawał się znać na rzeczy i rozumiał po angielsku więcej niż wszyscy czterej Węgrzy razem wzięci. Poza tym, pana Gordona nie obchodziło, skąd pochodzi Niemiec - nawet jeśli przybył prosto z piekła - dopóki ciężko pracował. Siedem godzin po rozpoczęciu zmiany blisko szczytu pieca powstał zwis z częściowo stwardniałego metalu. Groziło to zablokowaniem przewodu kominowego, przez który wydostawały się spaliny. Hall chciał go usunąć, zanim się powiększy, ale Chad Gordon posłał brygadzistę do diabła. - Powiedziałem, więcej wapienia. Niemiec czekał na taką okazję. Wspiął się szybko po drabinach na szczyt pieca, gdzie z boku stały taczki ze świeżym ładunkiem. W każdej było pięćdziesiąt pięć kilogramów rudy żelaza lub koksu albo wapienia dolomitowego o niezwykle dużej zawartości magnezji - w której ambitny Chad Gordon pokładał wielkie nadzieje, że wzmocni uzyskany metal. Niemiec chwycił taczkę z wapieniem i dotoczył ją do wylotu pieca. - Zaczekaj na wrzenie! - ryknął brygadzista z dołu od podstawy pieca, gdzie roztopione nieczystości wypadały z otworu spustowego żużla. Roztopione żelazo i żużel na dnie pieca huczały w temperaturze tysiąca sześciuset pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Ale ruda i koks na szczycie ledwo osiągnęły trzysta siedemdziesiąt. Hans wydawał się go nie słyszeć. Zrzucił wapień do pieca i szybko zszedł po drabinach. - Zwariowałeś?! - krzyknął brygadzista. - To nie było wystarczająco gorące! Zablokowałeś przewód kominowy! Hans przepchnął się obok niego. - Nie przejmuj się zwisem - zawołał Chad Gordon, nie zadając sobie trudu, żeby spojrzeć w górę. - Spadnie. Brygadzista wiedział swoje. Zwis zatrzymywał wybuchowe gazy w środku pieca. Hans pogorszył sytuację. I to bardzo. - Wejdźcie na górę i oczyśćcie przewód kominowy! - krzyknął do Węgrów.
Węgrzy się zawahali. Nawet jeśli słabo znali angielski, zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie stwarzało gromadzenie się palnych gazów powyżej leja zasypowego. Zaciśnięta pięść i gniewne gesty Halla w kierunku drabiny sprawiły, że wdrapali się na szczyt pieca z drągami i kilofami. Ale gdy tylko zaczęli rozbijać zwis, spadł sam w jednym kawałku. Tak jak przewidział Gordon. Tyle że wapień zrzucony z taczki na chłodną powierzchnię też zablokował przewód kominowy. A kiedy zwis spadł, nagły strumień powietrza z zewnątrz do pieca w połączeniu z gorącem poniżej spowodowały zapłon uwięzionych spalin. Gazy eksplodowały z hukiem. Wybuch uniósł dach budynku i posłał go na konwertor Bessemera pięćdziesiąt metrów dalej. Podmuch zerwał Węgrom buty i ubrania. Ich ciała stanęły w płomieniach. Tony płonących szczątków spłynęły w dół boków pieca. Niczym ognisty wodospad, zalały brygadzistę i Chada Gordona. Niemiec uciekał, krztusząc się od odoru pieczonego mięsa. Oczy miał wytrzeszczone ze zgrozy. Zrozumiał, co zrobił. Bał się, że wrzący metal dosięgnie również jego. Nikt nie zwracał uwagi na jednego biegnącego mężczyznę, bo nagle wszyscy w ogromnej hucie gdzieś biegli. Robotnicy zostawili inne wielkie piece i pędzili na miejsce wypadku z platformami i wózkami jako prowizorycznymi ambulansami do transportu rannych. Nawet oprychy zatrudnione przez firmę do pilnowania wrót ignorowały Hansa, bo gapiły się na zamieszanie. Niemiec obejrzał się za siebie. Płomienie strzelały pod nocne niebo. Budynki wokół strefy wybuchu były zniszczone. Ściany się zawaliły, dachy pospadały na ziemię i wszędzie widział ogień. Zaklął głośno, zdumiony rozmiarem szkód, które spowodował. Następnego ranka, przebrany z roboczego stroju w czarny garnitur i wyczerpany po bezsennej nocy wypełnionej rozmyślaniami o tym, ilu ludzi zginęło, Hans wysiadł z pociągu na waszyngtońskim dworcu kolejowym National Mail Station. Przesunął wzrokiem po stoiskach z gazetami w poszukiwaniu nagłówków informujących o wypadku. Nie zauważył żadnych. Praca w stalowniach była niebezpieczna. Robotnicy ginęli codziennie. Tylko lokalna prasa w hutniczych miastach drukowała nazwiska ofiar. Zresztą często były to jedynie nazwiska brygadzistów. Hans dopłynął promem do Alexandrii w Wirginii i poszedł szybko wzdłuż wody w kierunku magazynów. Szpieg, który wysłał go do stalowni, czekał w swojej dziwnej kryjówce wśród przestarzałej broni. Wysłuchał uważnie raportu Hansa. Zadał dociekliwe pytania o używane przez Chada Gordona domieszki do żelaza. Zorientowany w temacie i wnikliwy, wyciągnął z Hansa szczegóły, które Niemiec ledwo dostrzegł. Szpieg nie szczędził Hansowi pochwał i zapłacił mu w gotówce tyle, ile obiecał. - To nie dla pieniędzy - powiedział Niemiec, wpychając je do kieszeni. - Oczywiście, że nie. - To dlatego, że jak wybuchnie wojna, Amerykanie staną po stronie Brytyjczyków. - Nie ulega wątpliwości. Demokracje gardzą Niemcami. - Ale ja nie lubię zabijania - zaprotestował Hans. Spojrzał ponuro w soczewkę szperacza ze starego pancernika za biurkiem Szpiega i zobaczył odbicie swojej twarzy. Przypominało gnijącą czaszkę. Szpieg zaskoczył go, gdy odpowiedział po niemiecku z północnym akcentem. Hans przypuszczał, że ten mężczyzna jest Amerykaninem, bo doskonale znał angielski. Tymczasem mówił jak rodak. - Nie miałeś wyboru, mein Freund. Pancerze Chada Gordona dałyby flocie wroga nieuczciwą przewagę. Amerykanie będą wkrótce wodować drednoty. Chciałbyś, żeby ich
pancerniki zatapiały niemieckie okręty? Zabijały niemieckich marynarzy? Ostrzeliwały niemieckie porty? - Ma pan rację, mein Herr - odrzekł Hans. - Oczywiście. Szpieg się uśmiechał, jakby rozumiał skrupuły Hansa. Ale w duchu się śmiał. Niech Bóg błogosławi prostych Niemców, pomyślał. Bez względu na to, jaki potężny jest ich przemysł, jaka silna jest ich armia, jaka nowoczesna jest ich marynarka wojenna i jak głośno ich Kaiser się przechwala: Mein Feld ist die Welt, oni zawsze się boją, że są słabi. Ciągły strach, że zajmują drugą pozycję, czyni ich łatwymi do kierowania. Pańskie pole to świat, Herr Kaiser? Akurat. Pańskie pole jest pełne owiec.
Rozdział 4 To był Chińczyk - powiedział starszy szeregowy marines nazwiskiem Black, wypuszczając dym z cygara za dwa dolary. - Jeśli wierzyć patrolowi dziadków - zastrzegł szeregowiec Little. - On ma na myśli nocnych strażników. Isaac Bell dał znak, że wie, o kogo chodzi. „Patrolami dziadków” nazywano emerytów zatrudnionych w charakterze nocnych strażników, którzy pilnowali terenu stoczni marynarki wojennej wewnątrz, podczas gdy marines pełnili warty przy bramach. On i młodzi krzepcy żołnierze piechoty morskiej siedzieli przy okrągłym stoliku w O’Leary’s Saloon na E Street. Wspaniałomyślnie pożartowali z ich poprzedniego spotkania, okazali Bellowi niechętny szacunek z powodu jego umiejętności walki i wybaczyli mu podbite oczy i obluzowane zęby już po pierwszej kolejce drinków. Za namową Bella wsunęli lunch złożony ze steków, ziemniaków i szarlotki. Teraz, ze szklankami whisky pod ręką i dymiącymi hawanami Bella, byli rozmowni. Dowiedział się od nich, że komendant zażądał listy wszystkich, którzy przekroczyli bramy w noc poprzedzającą śmierć Arthura Langnera. Żadne nazwisko nie wzbudziło podejrzeń. Bell zamierzał nakłonić Joego Van Dorna, żeby wycyganił tę listę i rzucił na nią okiem dla potwierdzenia oceny komendanta. Nocny strażnik zameldował o intruzie. Meldunek nawet nie dotarł do komendanta, tylko zakończył drogę służbową u sierżanta wartowników, który uznał go za bzdurę. - Jeśli patrol dziadków się nie myli, to po co waszym zdaniem jakiś Chińczyk mógłby się włamać do stoczni? - zapytał Bell. - Żeby coś ukraść. - Albo na dziewczyny. - Jakie dziewczyny? - Córki oficerów. Te, co mieszkają w stoczni. Szeregowiec Little rozejrzał się dookoła, żeby sprawdzić, czy nikt nie słucha. Jedyny klient w zasięgu głosu leżał skulony na posypanej trocinami podłodze i chrapał. - Komendant ma dwie ślicznotki, które chętnie poznałbym bliżej. Bell stłumił uśmiech. - Rozumiem. Sugestia, że kochliwy Chińczyk przeniknął do bazy amerykańskiej marynarki wojennej - pokonując trzymetrowy mur ogradzający teren pilnowany przez nocnych strażników w środku i wartowników przy bramach, tylko po to, żeby spotkać się z córkami komendanta - nie wydawała się trafiona. Ani nie posuwała śledztwa we właściwym kierunku. Ale, przypomniał sobie Bell, choć detektyw zawsze musi być sceptyczny, mądry sceptyk nie wyklucza żadnej możliwości bez jej wcześniejszego rozważenia. - Który z nocnych strażników zameldował o zdarzeniu? -zapytał. - Nie nam. Sierżantowi. - Nazywa się Eddison - poinformował Black. - Duży John Eddison - dodał Little. - Ile ma lat? - Wygląda na sto. - Wielki chłop. Prawie taki wysoki jak pan, panie Bell. - Gdzie go znajdę? - Jest taki dom z umeblowanymi pokojami do wynajęcia, gdzie mieszkają stare wilki morskie.
Bell zlokalizował wspomniany dom na F Street po krótkim spacerze ze stoczni marynarki wojennej. Na ganku od frontu stało pełno bujanych foteli, wolnych w to zimne popołudnie. Wszedł i przedstawił się gospodyni, która nakrywała długi stół do kolacji. Miała wyraźny południowy akcent i wciąż ładną twarz mimo zmarszczek po latach ciężkiej pracy. - Pan Eddison? - zapytała. - To porządny starszy człowiek. Nie sprawia żadnych kłopotów jak część jego kolegów, których mogłabym wymienić po nazwisku. - Zastałem go? - Pan Eddison sypia do późna, jako że pracuje w nocy. - Pozwoli pani, że zaczekam? - spytał Bell z uśmiechem, w którym błysnęły jego równe zęby i rozświetliły się niebieskie oczy. Gospodyni odgarnęła kosmyk siwych włosów z policzka i odwzajemniła uśmiech. - Przyniosę panu filiżankę kawy. - Proszę nie robić sobie kłopotu. - To żaden kłopot, panie Bell. Jest pan teraz na Południu. Moja matka przewróciłaby się w grobie, gdyby usłyszała, że pozwoliłam dżentelmenowi siedzieć w moim salonie bez filiżanki kawy. Piętnaście minut później Bell mógł oznajmić bez zbytniej przesady: - To najlepsza kawa, jaką piłem, odkąd moja matka zabrała mnie do pewnej cukierni w Wiedniu w Austrii, kiedy ledwo odrosłem od ziemi. - Wie pan, co zrobię? Zaparzę świeży dzbanek i zapytam pana Eddisona, czy miałby ochotę wypić z panem filiżankę. Detektyw zauważył, że John Eddison byłby nawet wyższy od niego, gdyby się nie garbił ze starości. Miał duże ręce i długie ramiona, z pewnością silne w swoim czasie, siwą czuprynę, jasne wilgotne oczy, ogromny nos, częsty u starych mężczyzn, wyraźnie zarysowane usta i obwisłe policzki. Bell wyciągnął rękę. - Isaac Bell, śledczy Van Dorna. - Co pan powie. - Eddison uśmiechnął się szeroko i Bell dostrzegł, że za starczą powolnością ruchów kryje się dziarskość. -Ja tego nie robiłem. Choć mógłbym, kiedy byłem młodszy. Jak mogę panu pomóc, synu? - Rozmawiałem ze starszym szeregowym Blackiem i szeregowcem Little’em z marines i... - Wie pan, co mówiliśmy w marynarce wojennej o marines? - przerwał mu Eddison. - Nie. - Marynarz musi przypadkowo walnąć głową ze cztery razy w niską belkę, żeby pokazać, że się kwalifikuje do służby w marines. Bell się roześmiał. - Podobno złożył pan meldunek, że zaskoczył pan intruza w stoczni marynarki wojennej. - A tak. Ale uciekł. Nie uwierzyli mi. - Chińczyk? - Nie. - Nie? Ciekawe, skąd Black i Little wzięli ten pomysł, że intruz był Chińczykiem. Eddison zachichotał. - Ostrzegłem pana przed marines. A pan się śmiał. - Na kogo wyglądał intruz? - Na Japońca. - Na Japończyka?