agusia1608

  • Dokumenty222
  • Odsłony11 904
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów362.4 MB
  • Ilość pobrań8 625

Grace Tom - Tajny Kardynał

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Grace Tom - Tajny Kardynał.pdf

agusia1608 EBooki
Użytkownik agusia1608 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 538 stron)

TOM GRACE

TAJNY KARDYNAŁ

1 CHIFENG, CHINY 17 SIERPNIA To CZYŃCIE NA MOJĄ PAMIĄTKĘ... Yin Daoming odchylił nieznacznie głowę i uniósł kielich w stronę niebios. Była to wprawdzie tylko zwykła szklanka, on jednak trzymał ją z taką czcią, jakby naczynie odlano ze szczerego złota. W szkle pojawiło się jego odbicie - poważnego mężczyzny o przystojnej, gładko ogolonej twarzy. Wiele młodych kobiet z rodzinnej wioski nieopodal Szanghaju uważało go za świetnego kandydata na męża i wszystkie musiały być rozczarowane, gdy poszedł za głosem powołania i został katolickim księdzem. W swej skromności Yin przyrównywał się właśnie do takiej szklanki: był prostym naczyniem Bożej łaski, narzędziem, dzięki któremu jego lud mógł wielbić swego Pana. Szklanka, wypełniona mieszaniną wody i wina, pobłyskiwała ta- jemniczo w blasku ustawionych na prowizorycznym ołtarzu świec. W czasie tego rodzaju tajnych mszy jako wino mszalne musiało przeważnie służyć kilka uncji baijiu - niemal dziewięćdziesięcioprocento-wego, warzonego na miejscu trunku. W różanej cieczy, jak się zdawało, nie zaszła żadna fizyczna zmiana, ale Yin był całkowicie pewien, że właśnie wydarzył się cud Przemienienia i że trzyma teraz w dłoniach naczynie z krwią Chrystusa. Przybliżył szklankę do ust i wypił niewielki łyk. Nawet silnie roz- cieńczona baijiu paliła mu gardło niczym płynny ogień. Będąc jeszcze seminarzystą, Yin zapytał kiedyś biskupa, czy używanie w czasie sakra-

7 mentu tak silnego alkoholu nie jest przypadkiem świętokradztwem. Biskup zapewnił go, że chociaż Watykan rzeczywiście mógłby uznać picie baijiu w trakcie mszy za odstępstwo od ortodoksji, to przecież nie miałby nic przeciw kolorytowi lokalnemu, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę prześladowania, jakie stały się udziałem Kościoła w komunistycznych Chinach. Rzymskokatolicka mniejszość najlczniejszego narodu świata musiała tam walczyć o byt i jej przedstawiciele mieli bardzo prosty wybór: przystosują się albo zginą. Tańczące na ścianach pomieszczenia cienie były odbiciem wrogości panującej w zewnętrznym świecie. Mniej więcej tak właśnie żyli pierwsi chrześcijanie, jeszcze pod rządami pogańskiego Rzymu. Yin odprawiał mszę w domu licznej rodziny, której trzydziestu trzech członków klęczało wokół niskiego drewnianego stołu służącego za ołtarz. Wydawało się, że najmłodsza z nich wszystkich dziewczynka - ledwie niemowlę - zapomniała już o krótkotrwałej traumie, jaką z pewnością był dla niej chrzest, bo z zadowoleniem wpijała się w sutek matki. Bracia, siostry i kuzyni dziewczynki czekali cierpliwie, aż Yin udzieli komunii starszym. Ponieważ rodzina nieczęsto mogła brać udział w mszy, kapłan starał się z całych sił, by każda część rytuału była dla jej uczestników niezapomnianym przeżyciem, wartym ponoszonego ryzyka. Dla większości katolików na świecie najważniejsza kościelna ceremonia wiąże się tylko z jednym zagrożeniem: jeżeli człowiek nie uczestniczy w niej regularnie, może ponieść uszczerbek na duszy. Ryzyko, z jakim

musiała się mierzyć trzódka Yina, było o wiele bardziej bezpośrednie. Rząd w Pekinie uważał udział w nielegalnej mszy za wyraz lojalności wobec wrogiego państwa, nad którym Chiny nie mają żadnej władzy. Wiernych mógł za to czekać cały szereg nieprzyjemności: od gróźb, poprzez więzienie, aż po - w szczególnych wypadkach - karę śmierci. Tylko najstarsi ze zgromadzonych pamiętali czasy, gdy chiński Kościół katolicki mógł praktykować swoją religię otwarcie. Ich dzieci i wnuki uczyły się katechizmu z szeptów dorosłych i ukrywały wiarę za zasłoną oficjalnie usankcjonowanego ateizmu. Na wsi ludzie nie mieli zamiaru spełniać zachcianek władców z dalekiego Pekinu i nie porzucili wyznania przodków. Ale nie zachowywali się też w sposób, który mógłby przyciągnąć uwagę i wywołać gniew rządzących, Chiń-

8 scy katolicy zeszli do podziemia i uginali się niczym wierzby na wietrze, ale nie dawali się złamać. Po rozdzieleniu chleba Eucharystii Yin przystąpił do dzielenia się winem, powtarzając tym samym rytuał zapoczątkowany przez Jezusa i jego uczniów w czasie Paschy w wigilię Ukrzyżowania. Ta prosta czynność połączyła Yina i zgromadzonych wiernych w akcie komunii z miliardem rzymskich katolików na całym świecie oraz z samym Wszechmogącym. Yinowi zdarzało się modlić w przepięknych kościołach, ale nigdy nie czuł większej bliskości ze Stwórcą niż teraz, gdy z garstką wyznawców na przekór wszelkim przeciwnościom czepiał się rozpaczliwie wiary. To właśnie troszcząc się o tę zagubioną trzódkę, Yin wypełniał swoje powołanie jako kapłan i stawał się, używając słów świętego Franciszka z Asyżu, narzędziem Chrystusowego pokoju. •To jest krew Chrystusa - powiedział uroczystym tonem, podając kielich małemu chłopcu, który właśnie osiągnął wiek, gdy po raz pierwszy mógł przyjąć komunię. •Amen - odpowiedział chłopiec, pochylając z szacunkiem głowę, ale ledwie zamoczył usta w palącej cieczy. Yin stłumił uśmiech. Kiedy zabierał malcowi kielich, usłyszał nagle metaliczny dźwięk - szczęknięcie otwieranego zamka potężnych drzwi. Znał go doskonale, choć pochodził on z zupełnie innej rzeczywistości. - Pobudka, dziadzie! - warknął czyjś głos.

Pomieszczenie zalała jasność i scena udzielania sakramentu nagle zniknęła, wymazana sprzed oczu Yina przez brutalne wtargnięcie strażnika. W jednej chwili tajna msza zapadła się znowu w odmętach pamięci skrywającej najcenniejsze skarby kapłana. Yin siedział wyprostowany na środku gołej betonowej celi o po- wierzchni dwóch metrów kwadratowych. Miał skrzyżowane nogi i po- godną twarz, a dłonie położył na kolanach, przez co przypominał posążek Buddy. Z lśniącej czarnej czupryny, którą mógł się szczycić w czasach młodości, zostały mu tylko nędzne resztki, układające się w posiwiałe z wiekiem i z powodu ciężkich przeżyć, postrzępione kosmyki. Jeszcze jaśniejsza była jego skóra - blada i o nieco upiornym odcieniu, którego nabył przez kilkadziesiąt lat spędzonych z dala od ciepłego dotyku słońca.

9 Łączność ze światem zewnętrznym zapewniały kapłanowi tylko grube stalowe drzwi i niewielki otwór wentylacyjny. W zakratowanym wgłębieniu w suficie tkwiła samotna brudna żarówka - od trzydziestu lat jedyne źródło światła, jakie docierało do oczu Yina. Już od dawna nie potrafił odróżniać dni od nocy, nie liczył też upływu tygodni, miesięcy czy lat. Pozbawianie więźniów poczucia czasu było jedną z technik stosowanych przeciw więźniom takim jak Yin. - Powiedziałem: pobudka! Strażnik podkreślił wagę swych słów, uderzając Yina w brzuch czubkiem pałki elektrycznej. Starzec poczuł eksplozję bólu i natychmiast z jego płuc uleciało całe powietrze. Rzucił się do tyłu, starając się nie uderzyć głową w podłogę. •Wcale nie śpię, synu - powiedział łagodnie, ciągle dysząc. Powoli odzyskiwał oddech. •Wolałbym być pomiotem wiejskiego wieprza i najpaskudniejszej z jego loch niż twoim synem! - wrzasnął strażnik. - Wstawaj! Yin pomasował brzuch i zmrużył oczy, ponieważ z korytarza wlewało się do celi ostre światło. Jego prześladowca był tylko ciemną sylwetką w drzwiach. Za jego plecami stało jednak jeszcze kilku strażników. Chiński sąd skazał Yina na śmierć za rozliczne zbrodnie przeciwko państwu, ale ze względów politycznych ciągle nie wykonano wyroku. Władze uważały go za człowieka o ogromnej charyzmie i obdarzonego głęboką osobistą wiarą, co nie pozwalało trzymać go w jednym miejscu z

innymi więźniami, to bowiem mogłoby grozić, że obca religia zacznie się szerzyć wśród skazanych niczym plaga. Dlatego właśnie w odróżnieniu od innych nieszczęśników przebywających w laogai- chińskich gułagach - Yin nie dostał szansy na przemyślenie własnych błędów w ramach wspaniałomyślnego rządowego programu ciężkiej pracy i reedukacji. Zamiast tego został skazany na wieloletnie odosobnienie, tylko sporadycznie przerywane przez bicie i przesłuchania. Yin wiedział, że od ostatniego przesłuchania minęło wiele tygodni, może nawet miesięcy. Za każdym razem zadawano mu te same pytania, a on zawsze udzielał tej samej odpowiedzi. W ostatnich latach na wypełnione biciem sesje zabierano go zresztą rzadziej niż zaraz po uwięzieniu - wynikały one teraz raczej z biurokratycznej rutyny niż z autentycznej chęci nawrócenia więźnia. Po wielu latach systematycz- 10 nych wysiłków rząd chiński, jak się zdaje, zaakceptował fakt, iż pod- ziemny biskup Szanghaju prędzej umrze, niż wyrzeknie się papieża lub Kościoła rzymskokatolickiego. Wstał i czekał na kolejne polecenie. - Wyłazić! - wrzasnął strażnik. Kapłan ruszył za wycofującym się z celi mężczyzną. Spędził tyle czasu w pogrążonej w mroku więziennej klitce, że światło na korytarzu zapiekło go w oczy niczym słońce w samo południe. Czterech strażników wpatrywało się w niego z obrzydzeniem. - Skuć go! - rozkazał dowódca.

Yin stanął w dobrze sobie znanej pozycji: szeroko rozstawił stopy, a ręce wyciągnął po bokach ciała. Dwaj strażnicy owinęli mu ciasno wokół szczupłej talii gruby skórzany pas. Zwisały z niego cztery zakończone obręczami kajdan łańcuchy. Kiedy wgryzły mu się w kostki i nadgarstki, Yin nawet się nie skrzywił - wiedział doskonale, że sprowokowałby tylko strażników do bicia. Żyły na rękach zaczęły mu silnie pulsować, dłonie zdrętwiały. Dowódca sprawdził więzy, choć wiedział, że nie jest to konieczne. Yin przez wszystkie lata spędzone w więzieniu ani razu nie sprzeciwił się strażnikom. Stanowił zagrożenie tylko dla siebie samego, i to wyłącznie z powodu własnego uporu. Strażnik zadowolony, że więzień jest odpowiednio skrępowany, dał sygnał eskorcie. Ruszyli przed siebie. Szli korytarzem. Yin starał się trzymać głowę pochyloną, a oczy utkwione w podłodze. Zabronione były nawet najdrobniejsze gesty - nie mógł skinąć głową ani spojrzeć na kogokolwiek - a naruszenie zakazu mogło się skończyć poważnymi cięgami, o czym świadczyło chociażby źle zrośnięte złamanie w jego lewym ramieniu. Oczy Yina stopniowo przyzwyczajały się do światła. Na każdy krok strażników potrzebował dwóch. „Idź przed siebie, po prostu idź przed siebie" -myślał, licząc kroki. Strażnicy zatrzymali się. Zabrzmiało szczęknięcie, znamionujące zwolnienie elektrycznego zamka w drzwiach blokujących wyjście ze skrzydła dla niebezpiecznych więźniów. Ciężkie stalowe wrota otworzyły się i niewielka procesja ruszyła dalej.

„Już prawie na miejscu, już prawie na miejscu”. I wtedy coś zobaczył - błyśniecie, niewielki kwadracik światła na podłodze. Odwrócił głowę trochę w prawo i zerknął do góry. Maleńkie okno - okratowane i zabezpieczone brudną, wypełnioną drutem szybą, ale zawsze okno, a za nim zewnętrzny świat. Był środek dnia, niebo wydawało się jasne i błękitne. W tym samym momencie na plecy Yina opadła cienka plastikowa laska i biskup upadł na kolana. Drugi cios trafił go w ramię, powalając na podłogę. - Wystarczy! - rozkazał dowódca. - Postawcie go. Strażnik, który przed chwilą uderzył Yina, złapał go za ramię i po- ciągnął z całej siły, niemal wyrywając mu kość ze stawu. Biskup poczuł oślepiający ból, ale podniósł się, a gdy oprawca puścił jego rękę, kość wróciła na miejsce. Ruszyli dalej betonowym korytarzem. Cichy szelest sandałów Yina prawie całkowicie zagłuszały ciężkie stąpnięcia strażników. Więzień znał trasę na pamięć, choć tylko w jedną stronę - rzadko się zdarzało, by wracał z przesłuchania przytomny. Okazało się jednak, że strażnicy minęli drzwi korytarza prowadzącego do pokojów przesłuchań. Yin poczuł mieszaninę ulgi i przerażenia. Tym razem zmierzali gdzie indziej. „Panie!" - modlił się w duchu. „Bądź wola Twoja, ja zawsze pozostanę Twym sługą". Strażnicy wprowadzili go do części więzienia, której w ogóle sobie nie

przypominał. Nagle otworzyły się jakieś drzwi i Yin poczuł na twarzy powiew wiatru. Powietrze zapachniało zupełnie inaczej niż w więzieniu wypełnionym odorem gnijącego brudu i ludzkiego potu, w nieskończoność wprawianym w ruch przez zdezelowane wentylatory. Wiatr był niczym szept niebios. Yin wyczuł delikatny aromat stepu w środku lata i słodki zapach powietrza tuż po oczyszczającym deszczu. „Więc wreszcie się mną zmęczyli" - pomyślał. Przychodził mu do głowy tylko jeden powód, dla którego strażnicy mogli go wyprowadzić na zewnątrz: za chwilę miał dostać kulę w tył głowy. Zaczął się rozkoszować każdym kolejnym wdechem świeżego powietrza, tak jakby miał być jego ostatnim. - Stać! - wrzasnął dowódca. 12 Yin nadal trzymał głowę pochyloną i był pogrążony w modlitwie. Odgłos chrzęszczących na żwirze kroków - długich kroków znamio- nujących wysokiego mężczyznę - wyrwał go z medytacji. - Więzień, według rozkazu! -zawołał z szacunkiem dowódca strażników. Yin usłyszał szelest papieru i kątem oka zauważył teczkę z aktami, trzymaną przez rzeczywiście wysokiego mężczyznę ubranego nie w mundur, ale w ciemnoszary garnitur. Na stopach człowiek ten miał czarne skórzane buty i z wyglądu przypominał biznesmena. - Pokażcie mi jego twarz - rozkazał. Jeden ze strażników złapał Yina za włosy i odchylił mu głowę. Oczy

więźnia przebiegły szybko po doskonale skrojonej, eleganckiej marynarce oraz szerokich ramionach mężczyzny. Nieznajomy miał pociągłą twarz o ostrych rysach: wydawało się, że jego skóra z trudem została naciągnięta na kości i mięśnie. Kruczoczarne włosy zaczesywał do tyłu - przypominały lśniącą skorupę, tak gęstą, że mimo porannego wiatru nie odstawał od niej nawet pojedynczy włosek. Cienka linia ust nie zdradzała żadnych emocji. Yin domyślił się, że nieznajomy może mieć jakieś czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Był jeszcze dzieckiem, kiedy on sam trafił do więzienia w Chifengu. Nagle ich wzrok spotkał się i starego księdza przeszedł dreszcz. Liu Shing-Li taksował skazańca oczami tak nienaturalnie czarnymi, że niemożnością wydawało się odróżnienie tęczówki od źrenic. Wciągały wszystko w swą niezgłębioną ciemność, niczego przy tym nie zdradzając. Yin zawsze wyobrażał sobie piekło nie jako ocean nie dających się ugasić płomieni, ale jako stan całkowitego oderwania od Boga. To właśnie zobaczył w oczach Liu. - Umyjcie go - rozkazał Liu. -1 niech włoży jakiś nowy drelich. Szmaty, które ma na sobie, spalcie. Dowódca strażników skinął głową i wydał swoim ludziom polecenia. Podprowadzili Yina do wiaty z flotą więziennych samochodów, gdzie zdarli z niego wytarte ubranie i przykuli go do stalowego słupka, ręce krępując wysoko nad głową. W obolałe ciało biskupa uderzyły dwa silne strumienie wody. Strażnicy zaśmiewali się, celując nimi w twarz i genitalia. Yin dusił się, pluł krwią i wodą, a jego płuca gwałtownie

domagały się powietrza. 13 Po chwili oprawcy zaatakowali jego członki szczotkami używanymi do czyszczenia karetek więziennych, obcierając mu skórę do krwi. Yin dygotał na całym ciele, jednocześnie odrętwiałym i rozpalonym od silnie żrących środków czyszczących. - Przytrzymajcie go - wrzasnął jeden ze strażników, wyciągając nóż. Czyjeś ręce brutalnie złapały Yina za głowę i w jego twarz zaczęło się wgryzać ostrze, wyrywając kępki wieloletniego zarostu. Po wychudzonym ciele biskupa spływała zaprawiona krwią woda. Strażnik, walcząc z wąsem Yina, odciął mu kawałek skóry z nosa. Ranę natychmiast wypełniła świeża krew. Oprawcy przez chwilę odcinali Yinowi postrzępione włosy, odrzucając je na ziemię całymi garściami, po czym znowu skierowali na niego strumień z węża, kończąc robotę. Następnie wytarli go jakimś szorstkim materiałem i rzucili mu nowy więzienny drelich, którego sztywny i twardy dotyk poczuł po chwili na poranionej skórze. Wreszcie nałożyli mu na nowo więzy i zaprowadzili do Liu. Gdy ten skinął głową, przekazali Yina żołnierzom, którzy załadowali go na tył opancerzonej więziennej karetki. Przy bocznych ścianach pozbawionej okien paki do podłogi przykręcone były ławki. Yin usiadł tam, gdzie mu kazano. Żołnierze przykuli kajdany do wystających z podłogi pętli, a Liu podpisał jakieś papiery, przejmując tym samym odpowiedzialność za

więźnia, po czym zwolnił strażników. Po chwili włożył okulary prze- ciwsłoneczne, wsiadł od strony pasażera do ciemnoszarego osobowego audi i dał kierowcy sygnał do odjazdu. Mieli przed sobą długą drogę do Pekinu. STALOWA SKRZYNKA NA KÓŁKACH, w której umieszczono Yina, oddalała się coraz bardziej od Chifengu. Pilnujący go czterej strażnicy nie rozmawiali ani z nim, ani ze sobą nawzajem. Wydawało się, że przypomnieli sobie o nim tylko raz, w czasie skromnego posiłku i krótkiego postoju na wyjście za potrzebą. Yin zdawał sobie sprawę, że brak zainteresowania jego osobą częściowo wiąże się z przypisanym mu statusem więźnia 14 i wroga publicznego - w ich oczach nie był już nawet człowiekiem. Ale równie ważne było to, że przełożeni żołnierzy obawiali się jak ognia jego wiary. Biskup Szanghaju był bardzo niebezpiecznym ładunkiem. Yin nie żywił nienawiści do prostych żołnierzy - raczej współczuł im, bo przez niego znaleźli się w dosyć kłopotliwym położeniu. Żeby uchronić ich przed karą, przez całą drogę milczał i modlił się za nich. Krótko po zachodzie słońca oba samochody dotarły do obrzeży Pekinu. W nowoczesnej, tętniącej życiem metropolii, zamieszkanej przez blisko trzynaście milionów osób, zniszczona i wyludniona dzielnica wydawała się czymś nienaturalnym. Żołnierze, którzy pilnowali odcinających do niej dostęp blokad drogowych, rzucili okiem na papiery Liu i pozwolili im przejechać. Długa podróż z Chifengu zakończyła się kilka skrzyżowań dalej przy

podjeździe prowadzącym na tyły niewielkiego teatru. Ceglany budynek pochodził jeszcze z epoki imperialnej, a czas nie obszedł się z nim łaskawie. Po obu stronach drzwi, które jako jedyny element wyposażenia teatru sprawiały wrażenie nowych i solidnych, stali uzbrojeni po zęby żołnierze. Do audi podszedł jeden z oficerów i otworzył drzwi od strony pasażera. •Wszystko gotowe? - zapytał Liu, wychodząc z samochodu i nie odpowiadając na salut żołnierza. •Według rozkazów. Liu skinął z zadowoleniem głową. •Wprowadzić więźnia do środka. •Wyprowadzić więźnia! - krzyknął oficer. Kierowca otworzył niewielkie okienko między kabiną a paką karetki. Żołnierze spojrzeli na niego wyczekująco. Biskup, jak się wydawało, nie zwracał na nic uwagi i przez cały czas był pogrążony w modlitwie. - Wyłazić! - wrzasnął przez okienko kierowca. Żołnierze wypięli kajdany i zmusili Yina, żeby stanął prosto. Dwóch z nich zeszło z ciężarówki i pomogło go wyprowadzić. Kapłan spojrzał w pekińskie niebo; przez mglistą wieczorną poświatę przebijało się zaledwie kilkanaście gwiazd. Z karetki wyszli pozostali żołnierze i zaprowadzili Yina na zaplecze teatru. Powietrze w budynku było duszne, przesycone odorem 15 pleśni. Biskup wyczuł w nim jednak coś jeszcze - ostry zapach potu i

strachu. Liu podszedł do więźnia. Był od niego o wiele wyższy. - Patrz na mnie! - rozkazał. Yin uniósł głowę i spojrzał w puste oczy Liu. - Gzy to prawda, że człowiek, któremu oddajesz cześć jako bogu, przyrównał siebie do pasterza, a swoich wyznawców do owiec, które musi prowadzić? -Tak. •Przypomina więc pod tym względem Mao Zedonga, nieprawdaż? •Jezus Chrystus był dobrym pasterzem i oddałby życie za swoją trzodę. Nie można powiedzieć tego samego o Mao. •Być może, ale od czasu kiedy trafiłeś do więzienia, Chiny się zmieniły. Jeszcze dziś wieczorem możesz wyjść z tego budynku jako wolny człowiek i biskup Szanghaju. •A jaką cenę będę musiał zapłacić za wolność, którą mi proponujesz? - zapytał spokojnie Yin. •Mówisz jak jezuita. Ceną jest współpraca. Rząd nie kwestionuje twojej religii, a tylko podległość waszego Kościoła zagranicznemu przywódcy. Wyrzeknij się publicznie związków z Watykanem i ogłoś chińskim katolikiem, a będziesz wolny. •Jestem biskupem rzymskokatolickim. Jeżeli wyprę się Ojca Świętego, nie będę już ani biskupem, ani katolikiem. Możecie mi uciąć głowę, ale nigdy nie uda wam się zdjąć ze mnie moich obowiązków. •Ale co to za biskup bez trzody?

- Ja jestem dobrym pasterzem - zacytował Yin - i znam owce moje, a moje Mnie znają.* - Rozumiem. A nie jesteś ciekawy, po co cię tutaj przywiozłem? -Już mi to powiedziałeś. Zakładam, że zgromadziłeś tutaj jakichś ludzi, żeby wysłuchali mojej publicznej deklaracji. - Rzeczywiście - powiedział Liu, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. - W teatrze jest ponad pięćset twoich owieczek. Czekają na swojego pasterza. Ich życie jest w twoich rękach. * Ewangelia wg św. Jana 10:14 za Biblią Tysiąclecia. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.) 16 Yin odwrócił dłonie. - Moje ręce są puste. Wszelkie życie pochodzi od Boga. Liu musiał przyznać z niechęcią, że odczuwa pewien szacunek dla siły i determinacji Yina. Na szczęście przypomniał sobie zasadę, że zrozumienie przeciwnika jest jednym ze sposobów na jego pokonanie. Odwrócił się od biskupa i skinął ręką na dowodzącego akcją oficera. Chwilę później kilku żołnierzy przyprowadziło na zaplecze pięcioosobową rodzinę. Najstarszy z mężczyzn rozpoznał Yina i natychmiast opadł na kolana. - Wasza Ekscelencjo - powiedział z nabożną czcią w głosie, po czym ucałował jego dłoń. Żołnierz uderzył mężczyznę pistoletem, zanim ten zdążył odebrać od biskupa błogosławieństwo, i nieszczęśnik zwalił się na podłogę. Jego

wnuczka - na oko dziesięcioletnia dziewczynka - wyrwała się z rąk rodziców i popędziła mu na pomoc. Również ją powalił cios żołnierza. - Wystarczy - rozkazał Liu. Żołnierz, który zaatakował starca i dziewczynkę, cofnął się i schował pistolet do kabury. Mężczyzna zaczął kołysać płaczącą wnuczkę, po której długich czarnych włosach spływała krew. - Klęknijcie przed swoim biskupem, owieczki - rozkazał Liu. Troje stojących ciągle dorosłych - mężczyzna, jego żona i matka - uklękło przed Yinem. Liu podszedł do nich od tyłu, zabierając po drodze żołnierzowi pistolet z lufą zabezpieczoną tłumikiem. Zatrzymał się i bez cienia wahania zastrzelił wszystkich członków trójpoko-leniowej rodziny podziemnych katolików. Yin zmusił się, by patrzeć na całą tę scenę szeroko otwartymi oczami - chłonął ją z przerażeniem, płacząc i w duchu modląc się za piątkę męczenników. Liu schował broń i odwrócił się znowu do Yina. - A ja twierdzę, że masz w rękach bardzo dużo. - Jak się nazywasz? - zapytał cicho Yin, nie mogąc ciągle oderwać wzroku od zakrwawionych ciał. Liu przyjrzał się przerażonemu biskupowi i wyczuł, że udało mu się dotrzeć do więźnia. - Liu Shing-Li. 17 •Będę się za ciebie modlił, Liu Shing-Li. •Lepiej się módl, żeby udało ci się dziś wieczór trafniej dobierać

słowa. Liu zostawił Yina przy ciałach zamordowanej rodziny. Ze sceny dobiegał wzmocniony przez kolumny głos, wzywający zgromadzonych na widowni ludzi, by wyrzekli się obcego Kościoła rzymskokatolickiego i praktykowali chrześcijaństwo przy pełnej aprobacie rządu jako członkowie Patriotycznego Stowarzyszenia Katolików Chińskich. Yin nie zwracał uwagi na wylewającą się z kolumn propagandę i rozważał w duchu nauki Chrystusa, zastanawiając się, co Jezus zrobiłby w jego sytuacji. Nie miał pojęcia, ile minęło czasu, gdy wrócił wreszcie Liu. Żołnierze zdjęli biskupowi z rąk i nóg kajdany. Poczuł nagłe mrowienie w kończynach, w których z powrotem zaczęła krążyć krew. Odruchowo zaczął rozcierać nadgarstki. - Już czas - powiedział lodowatym tonem Liu. Kiedy żołnierze prowadzili Yina w stronę prawej kulisy, słyszał, że zgromadzonym na widowni ludziom ktoś ogłasza jego nazwisko. Jakiś stojący w ostrym strumieniu światła uśmiechnięty ksiądz gestem przywołał go do siebie. Yin niepewnie wystąpił krok naprzód, po czym zatrzymał się, ale żołnierze po obu jego stronach nawet nie drgnęli. Szybko zorientował się, że ma wejść na scenę sam, że towarzystwo czterech strażników zepsułoby podniosły nastrój chwili. Gdy tylko wkroczył w strumień światła, na widowni rozległ się przyciszony pomruk. Ksiądz podszedł szybko do kulisy, pokłonił się głęboko i ucałował dłoń biskupa. Oczy wszystkich zwróciły się w stronę Yina, który poczuł nagle

cały ciężar tego, co miało za chwilę nastąpić. W zniszczonym teatrze zgromadzono setki wiernych - mężów i żon, dzieci i starców, zwykłych ludzi, których z Yinem łączyły więzy wspólnej religii. „Panie, wiesz, że gotów jestem umrzeć za wiarę" - modlił się Yin - „ale czy mogę tego samego żądać od tych niewinnych ludzi? Czy popełnię grzech, jeśli zrobię coś, co może doprowadzić do ich śmierci?" Ksiądz zaprowadził Yina do ustawionego na środku sceny mikrofonu. Pomruk na widowni ustąpił ciszy, którą przerywało tylko kwilenie niemowlęcia. Yin spojrzał na przerażone, zbolałe twarze. Niektó- rzy wierni przeżegnali się, inni stali tylko z rękami złożonymi jak do modlitwy i z oczami utkwionymi w człowieku, który kilkadziesiąt lat wcześniej zniknął w laogai. Oczekiwali od niego czegoś, czego nawet nie byliby w stanie wyartykułować, doświadczenia duchowości, o jaką nigdy by siebie nawet nie podejrzewali. Yin wciągnął głęboko w płuca powietrze, czując, że Duch Święty napełnia go siłą. - Niech żyje Chrystus Król! - zawołał. Jego głos zadudnił w gło śnikach niczym grom. - Niech żyje papież! Zgromadzeni jak jeden mąż zerwali się na nogi. - Niech żyje Chrystus Król! Niech żyje biskup Yin! Tłum skandował bez końca te słowa, a w potężniejącym z każdą sekundą okrzyku można było wyczuć coraz większą pewność. W tej pełnej rozpaczy chwili wiara Yina i wiara jego trzody nabrała mocy, jaką mógł jej nadać tylko Duch Święty. Reżimowi księża stali skonsternowani, ponieważ swoimi dwoma prostymi zdaniami Yin porwał ludzi bardziej,

niż którykolwiek z nich mógł się spodziewać. - Wyłączyć prąd! - rozkazał Liu, czując, że sytuacja wymyka się spod kontroli. -1 zabrać go stamtąd! Teatr pogrążył się w ciemnościach, a żołnierze porwali Yina ze sceny i wyprowadzili tylnymi drzwiami, zamykając je za sobą na łańcuch. Kiedy już ostatni żołnierz opuścił budynek, Liu rozkazał: •Zamknąć teatr! •Jeszcze nie! - zaprotestował dowodzący oficer. - Tam są ludzie z PSKCh! •Nikogo dzisiaj nie nawrócili. Spalić wszystkich! Usłyszawszy rozkaz, żołnierze szybko wycofali się do przygotowanej zawczasu bezpiecznej strefy. Karetka ruszyła w ślad za samochodem Liu i po chwili zaparkowała na ulicy niemal przy jego zderzaku. Liu wyskoczył z wozu i uderzył wściekle pięścią w karoserię ciężarówki. - Dawać mi go tutaj! - rzucił. Żołnierze na wpół wywlekli ze środka skutego kajdankami biskupa. - Ty hipokryto! Ty śmieciu! - wrzasnął Liu, wbijając wściekły wzrok w Yina. - Zaprowadziłeś swoją cenną trzódkę prosto w obję cia śmierci! 19 •Nie chcę niczyjej śmierci. Ani ich, ani mojej. Ale życie bez wiary i bez nadziei jest o wiele bardziej przerażające niż śmierć. •Wydałeś na nich wyrok! •Nie, ja tylko zadbałem, żeby zrozumieli, jaki mają wybór.

Z kilku punktów we wnętrzu budynku wystrzeliły w górę płomienie - to pirotechnicy odpalili bomby zapalające. Ogień nabierał mocy i zaczynał huczeć, ale nagle nad nieszczęsny teatr wzniosła się druga fala - fala ludzkich głosów. - Słyszysz ich? - zawołał Liu. - Swoim ostatnim tchnieniem prze klinają ciebie i twojego nieistniejącego boga! Yin zignorował uwagę Liu i wsłuchał się w odległe głosy. Usłyszał jednak nie krzyki, ale znaną sobie doskonale melodię. •Oni śpiewają - powiedział z niedowierzaniem jeden z żołnierzy. •Co? - warknął przez zaciśnięte zęby Liu. Z szalejącego w budynku pożaru wydobywała się pieśń, do której dołączały kolejne głosy umierających. Yin, spokorniały w obliczu takiego wyznania wiary, również zaczął śpiewać. - Tu es Petrus et super hanc petram aedificabo Ecclesiam meam - po płynął z jego ust strumień słów, choć w sercu Yin powtarzał słowa: „Ty jesteś Piotr, czyli Skała, i na tej Skale zbuduję Kościół mój".* Liu uderzył biskupa w brzuch, żeby go uciszyć. Yin zatoczył się i upadł, ale nie przestał śpiewać. - Zabierzcie mi go z oczu i wrzućcie z powrotem do tej dziury w Chifengu - rozkazał Liu. Kiedy karetka więzienna odjechała, wyciągnął komórkę. - Tian, bezpośredni - powiedział. Aparat skojarzył komendę głosową z odpowiednim cyfrowym plikiem i wybrał bezpośredni numer do ministra bezpieczeństwa państwowego.

Ten odebrał niemal natychmiast - czekał na to połączenie. •Nie udało się złamać Yin Daominga? - zapytał głosem tak spokojnym, jakby chodziło o pogodę. •Nie - odpowiedział Liu. •Rozumiem. * Ewangelia wg św. Mateusza 16, 18 za Biblią Tysiąclecia. •20 Słyszę, że nie jest pan zdziwiony, panie ministrze. Tian westchnął. •W ogóle. •To uparty głupiec. •Yin? W żadnym razie - odpowiedział Tian. - Popełniasz błąd, nie doceniając go. A co z pożarem? •Przenosi się na sąsiednie budynki. Zapewniono mnie, że do rana z całego kwartału pozostaną tylko zgliszcza. Kiedy Liu mówił, zapadł się dach teatru i dobiegająca ze środka pieśń wreszcie ucichła. - Doskonale. A zatem wracamy do planu oczyszczenia dzielnicy. W ramach przygotowań do igrzysk olimpijskich Pekin został poddany rewitalizacji, której skala mogła się równać chyba tylko odbudowie Londynu po wielkim pożarze z 1666 roku. Ponieważ termin był naglący, a prestiż państwa zagrożony, władze usuwały wszystkich i wszystko, co tylko psuło wrażenie piękna i harmonii stolicy. •Powinien był pan zezwolić na egzekucję - powiedział Liu. •Yin nigdy nie bał się utraty własnego życia. Nic byś w ten sposób nie