agusia1608

  • Dokumenty222
  • Odsłony11 904
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów362.4 MB
  • Ilość pobrań8 625

Grossman Lev - Codex

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Grossman Lev - Codex.pdf

agusia1608 EBooki
Użytkownik agusia1608 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 276 stron)

Edward Woźny jest młodym, dwudziestopięcioletnim bankierem, który ma więcej pieniędzy niż czasu, by je wydać. Jego kariera szybko się rozwija. Pewnego dnia zostaje poproszony o skatalogowanie zaniedbanej biblioteki wielowiekowych ksiąg. Woźny szybko odkrywa, że wśród wspaniałych dziel mogą znajdow ać się unikalne rękopiśmienne tomy średniowiecznych tekstów skarb trzymany w ukryciu od wielu lat i z w ielu powodów . To one w łaśnie są jego prawdziwą misją. W rzeczywistości ma odnaleźć Codex. rękopis książki będącej dziełem czternastowiecznego zakonnika. Wielu naukowców w ierzy, że tekst przepowiada nadejście apokalipsy i może skrywać pewną tajemnicę. Pogląd ten podziela również błyskotliwa absolwentka literatury, pewna siebie Margaret Napier. którą Edward werbuje do pomocy. „Codex" to znakomity, mocny literacki thriller, przedstawiający ciemne tajemnice zarówno ery średniowiecznej, jak i czasów obecnych, pozwalający czytelnikowi wyciągać zdumiewające wnioski. Zaskakuje i trzyma w napięciu. Grossman Lev Codex Tytuł oryginału: CODEX Copyright © 2004 by Lev Grossman Copyright © 2005 for the Iblish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2005 for the Pblish translation by Witold Kurylak Redakcja: Olga Rutkowska, Marcin Grabski Korekta: Anna Rzędowska, Anna Switalska-Jopek Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga Ilustracja na okładce: Zbigniew Borsuk ISBN: 83-89779-31-5 Dystrybucja: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22) 631 48 32, 632 91 55 e-mail: hurt@olesiejuk.pl www.olesiejuk.pl Wydawnictwo L&L / Dział Handlowy ul. Kościuszki 38/3, 80-445 Gdańsk tel. (58) 520 35 57, fax (58) 344 13 38 Sprzedaż wysyłkowa: www.merlin.com.pl Diamond Business Park ul. Jana Pawła II nr 66 05-500 Piaseczno WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. PI. Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowice tel. (32)

782 64 77, fax (32) 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl / www.soniadraga.pl Katowice 2005. Wydanie I Druk: Łódzkie Zakłady Graficzne, ul. Dowborczyków 18 Dla Judith Grossman Smutek pani był tak przejmujący, Żem ja, tę księgę teraz piszący, Czuł tak wielką żałość i współczucie, Gdym o tym czytał, i - mówiąc w skrócie, Następnego ranka zachorzałem, Kiedy tak nad jej smutkiem dumałem. Geoffrey Chaucer, Księga księżnej Mrużąc oczy w jasnym słońcu, Edward Woźny stał pośród mijającego go tłumu przechodniów, przepraszających go i idących dalej w jedną lub drugą stronę. Dzień był gorący i jasny. Edward miał na sobie bardzo kosztowny, ręcznie szyty szary garnitur i dopiero po sprawdzeniu kilkunastu wewnętrznych i zewnętrznych kieszeni różnych rozmiarów i kształtów udało mu się znaleźć skrawek papieru, którego szukał. Odwrócił go na drugą stronę. Papier miał kształt mniej więcej trójkątny, z jednym wyraźnym kątem prostym - róg kserokopii uratowany z kosza do recyklingu w jego biurze. Na jednej ze stron widniał fragment skopiowanej na kserografie notatki, zaczynającej się od słów „o tyle, o ile wszyscy właściciele udziałów w spółce ", na drugiej niebieskim długopisem zapisano nazwisko i adres. Złożył kartkę równo na pół i ponownie wsunął do malutkiej kieszonki umieszczonej wewnątrz innej kieszeni. Spojrzał na zegarek i ruszył Madison Avenue, przekraczając wyrwany z betonu i leżący na chodniku znak zakazu parkowania. Przed małym sklepikiem na rogu mężczyzna polewał wodą z węża wystawioną kapustę, sałatę i boćwinę, wypełniając powietrze dojrzałym, wilgotnym zapachem warzyw. Rozwidlająca się delta skrzących się strumyczków spływała do rynsztoka. Z największą ostrożnością Edward przekroczył strugi wody i na rogu skręcił w ulicę Osiemdziesiątą Czwartą. Czuł się dobrze, a przynajmniej z całych sił starał się, żeby tak było. Był na urlopie, miał wolne po raz pierwszy, od kiedy cztery lata temu podjął pracę, i już zdążył zapomnieć, jak to jest. Mógł iść, dokąd tylko chciał, kiedy tylko chciał i gdy już tam dotarł, mógł robić, co mu się żywnie podobało. Sądził, że będzie mu to odpowiadało, czuł się jednak niepewnie i był zdezorientowany istniejącą sytuacją. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, jak wykorzystać ten swój pusty, zaimprowizowany czas między jednym a drugim zajęciem. Wczoraj jeszcze był głodnym sukcesu, świetnie opłacanym pracownikiem banku inwestycyjnego w Nowym Jorku, a za dwa tygodnie będzie głodnym sukcesu, świetnie opłacanym pracownikiem banku inwestycyjnego w

Londynie. Jednak w tej chwili był po prostu Edwardem Woźnym i tak naprawdę nie za bardzo wiedział, co to mogło oznaczać. Przez cały czas pracował i nie pamiętał, żeby robił coś innego. Czym zajmowali się ludzie, kiedy nie pracowali? Grali? Jakie były zasady tej gry? Co można było wygrać? Westchnął i wyprostował ramiona. Znajdował się na cichej ulicy, po obu jej stronach stały drogie kamienice z bloków wapienia. Jedna z fasad była całkowicie porośnięta fantastyczną winoroślą wyrastającą z jednego pnia, grubą jak drzewo i skręconą niczym lina. Brygada robotników w kombinezonach walczyła z białym pianinem, znosząc je po schodach do mieszkania w suterenie. Zapatrzony w tę ich walkę z instrumentem, Edward niemal potknął się o kobietę, która przykucnęła na chodniku. - Pamiętaj, że jeśli masz zamiar używać tego słowa w stosunku do mnie - powiedziała lakonicznie - to lepiej, żebyś był pewien, że na pewno chcesz to powiedzieć. Kobieta przyklękła na zgiętych kolanach, widział, jak sukienka naprężyła się na jej udach, i podparła się dla równowagi jedną dłonią na chodniku, jak sprinter gotowy wyskoczyć z bloków startowych. Szerokie rondo kremo- wego kapelusza przeciwsłonecznego skrywało jej twarz przed jego wzrokiem. Kilka metrów za nią stał siwowłosy mężczyzna o twarzy wąskiej jak ostrze noża - jej mąż? może ojciec? - czekając obok wózka załadowanego kuframi i walizkami. Ręce miał niefrasobliwie założone za plecy. - Nie bądź dzieckiem - odpowiedział. - Aha, to teraz jestem dzieckiem, tak? Dzieckiem, tak? -zapytała podniesionym głosem. Mówiła z dziwnym akcentem, trochę angielskim, trochę szkockim. - Tak, właśnie tym jesteś. Kobieta podniosła wzrok na Edwarda. Była od niego starsza, mogła mieć jakieś trzydzieści pięć lub czterdzieści lat; miała bladą skórę i ciemne, falujące włosy. Była piękna w sposób, jaki już dawno temu wyszedł z mody, jak dziewczyna z niemego filmu. Widział blade szczyty jej piersi w miseczkach stanika z białej koronki. Edward nie cierpiał takiego publicznego obnażania się - kojarzyło mu się z wyjściem zza zakrętu i wejściem wprost do czyjejś sypialni - starał się więc obok niej prześlizgnąć, ale zanim zdążył uciec, napotkał jej wzrok. - A ty co? Masz zamiar tak tu stać i patrzeć na moją sukienkę, czy może pomożesz mi szukać mojego kolczyka? Zatrzymał się. Przez tę krótką, krytyczną chwilę nie potrafił zareagować w prosty, a zarazem dyplomatyczny sposób. Wystarczyłoby cokolwiek - uprzejmy sprzeciw, jakieś dowcipne powiedzonko, wyniosła cisza - ale on miał pustkę w głowie.

- Jasne - wymamrotał w końcu. Powoli, niezgrabnie przykucnął obok niej. Kobieta podjęła rozmowę ze swoim towarzyszem - ze swoim mężem, jak stwierdził Edward - jakby nic im nie przeszkodziło. - W takim razie już wolę być dzieckiem - powiedziała -niż starym facetem z czerwoną twarzą. Edward zmarszczył brwi, przyglądając się bacznie skrzącemu się cementowemu chodnikowi, i udawał, że nagle zupełnie ogłuchł. Nie musiał tu sterczeć, miał własne sprawy do załatwienia. Chcąc nie chcąc, zauważył jednak, że ta para była nienagannie ubrana. Miał zawodowy zmysł oceniania dochodów ludzi, a tu wyczuwał duże pieniądze. Mężczyzna miał na sobie doskonale uszyty, lekki, flanelowy letni garnitur, a kobieta dobrze leżącą, kremową letnią sukienkę na ramiączkach, dopasowaną kolorem do kapelusza. On był chudy, o nieco wyniszczonym wyglądzie, z gęstą czupryną siwych włosów, chociaż cerę miał nieco zbyt rumianą, jakby właśnie wrócił z tropików Leżąca na wózku sterta bagaży wyglądała ekstrawagancko, wszystkie wykonane z ciemnozielonej skóry o szorstkiej, kamienistej fakturze, wszelkich możliwych rozmiarów i kształtów: od malutkich sześciennych neseserów na kosmetyki po ogromne, nabijane połyskującymi metalowymi zamkami kufry, jakich używano w czasach podróży parostatkami, i okrągłe, wielkie jak bęben pudła na kapelusze. Całość wyglądała staroświecko. Albo bagaże rzeczywiście były stare, albo odtworzone w najdrobniejszych szczegółach, a otaczała je wytworna atmosfera transatlantyków z początku dwudziestego wieku, jakie pokazywano w starych kronikach filmowych i chrzczono butelkami szampana pośród cichych eksplozji konfetti. Przy krawężniku stał z włączonym silnikiem sedan z przyciemnianymi szybami. Na wszystkich bagażach widać było naklejki, na których znajdowało się tylko jedno słowo wypisane małymi lub wielkimi literami: WEYMARSHE. Edward postanowił przerwać panującą ciszę. - A jak on wyglądał? - zapytał. - To znaczy, ten kolczyk. Kobieta spojrzała na Edwarda, jakby nagle odezwał się przechodzący obok pekińczyk. - Srebrny. Musiało zepsuć się mocowanie - przerwała, a po chwili dorzuciła jeszcze niezbyt przydatną informację. - To Yardsdale. Starszy mężczyzna zmęczył się już oczekiwaniem i również ukląkł, najpierw jednak zatrzymał się, aby podciągnąć nogawki spodni, a na jego twarzy pojawiła się mina osoby zmuszanej do zrobienia czegoś, co jest niewyobrażalnie poniżej jej godności. Wkrótce dołączył do nich

również kierowca, gość o ziemistej twarzy z cofniętym podbródkiem - jego dolną wargę i kołnierzyk łączyła prawie zupełnie prosta linia - który ostrożnie zajrzał pod limuzynę. Odźwierny skończył załadunek pakunków do bagażnika. Edward wyczuwał, że ci dwaj podzielali niechęć starszego mężczyzny do kobiety w kapeluszu przeciwsłonecznym. Byli połączeni rodzajem przymierza przeciwko niej. Coś zachrzęściło pod prawym obcasem Edwarda. Cofnął nogę i ukazały się resztki kolczyka. Sądząc po drugim do pary, tym ocalałym, kolczyk musiał mieć kształt delikatnej klepsydry, ale w tej chwili wyglądał jak skrawek rozgniecionej lamety i zupełnie nie różnił się od opakowania po gumie do żucia. Pięknie się jej odpłaciłem za to, że mnie w to wszystko wciągnęła, pomyślał. Podniósł się. - Przepraszam - powiedział, nawet się nie starając, żeby zabrzmiało to jak przeprosiny - Nie zauważyłem. Wyciągnął rękę. Kobieta również się podniosła, z twarzą poczerwieniałą od długiego kucania. Spodziewał się wybuchu gniewu, ale ona tylko spojrzała, jakby właśnie otrzymała upragniony prezent gwiazdkowy. Obdarzyła go tkliwym uśmiechem i z radością wyjęła kolczyk z jego dłoni. W tym momencie zauważył coś, co wcześniej umknęło jego uwagi: drżącą kropelkę krwi, nabrzmiałą i w pełni ukształtowaną, zwisającą z delikatnego płatka jej ucha. Tuż poniżej, na ra-miączku sukienki, widoczna była kolejna plamka krwi. - Spójrz, Peter! On go zupełnie zniszczył! - Odwróciła się radośnie do swojego męża, który właśnie strzepywał niewidzialny kurz z rękawów - Przynajmniej mógłbyś sprawiać wrażenie, że cię to interesuje. Zerknął na zawartość jej dłoni. - Tak, bardzo ładnie. Z miejsca, tak po prostu, powrócili do swoich ról i zaczęli zachowywać pozory Kobieta przewróciła oczami, patrząc porozumiewawczo w stronę Edwarda, później zaś odwróciła się w stronę samochodu. Kierowca z niewyraźnym podbródkiem otworzył drzwi, a ona zajęła miejsce na tylnym siedzeniu. - Niemniej jednak bardzo panu dziękuję! - zawołała do Edwarda z wnętrza pojazdu. Kierowca rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: „To wszystko, nie oczekuj niczego więcej", i limuzyna ruszyła z miejsca z krótkim, ostrym piskiem opon. Czy to były jakieś znane osobistości? Czy powinien ich rozpoznać? Zamykając drzwi, kierowca przytrzasnął rożek kremowej sukni kobiety, który teraz trzepotał na wietrze jak szalony Edward pokazywał palcem na drzwi i zaczął coś za nimi krzyczeć, ale po chwili dał sobie spokój. Po co? Z uczuciem pewnej ulgi patrzył za odjeżdżającym pojazdem, który skręcił w Park Avenue, wciąż

przyspieszając. Czuł również jakieś spóźnione rozczarowanie - tak mogłaby czuć się Alicja, gdyby postanowiła, rozważnie i roztropnie, chociaż zupełnie nieciekawie, nie ruszyć za Białym Królikiem w dół króliczej nory. Pokręcił głową i ponownie skoncentrował się na sprawach bieżących. Formalnie był na urlopie, miał dwa tygodnie wolnego przed objęciem nowego stanowiska w londyńskim biurze, ale zgodził się przed wyjazdem zajrzeć do swoich klientów. Było to małżeństwo, niezmiernie bogate, a Edward miał niewielki udział w drobnym powiększeniu ich fortuny, gdyż dokonał dosyć zręcznych operacji finansowych, obejmujących transakcje terminowe srebrem, sieć hodowli koni czystej krwi oraz ogromną i zdecydowanie zbyt nisko wycenioną lotniczą firmę ubezpieczeniową. Zorganizowanie tego wymagało całych tygodni główkowania i prowadzenia nużących studiów, ale kiedy w końcu udało mu się uruchomić elementy układanki, wszystko zagrało idealnie, jakby w odwróconej zabawie z krzesłami - kiedy muzyka przestała grać, wszyscy inni zostali na swoich miejscach, siedząc w niewygodnych pozycjach, a tylko on stał, mogąc swobodnie odejść i zgarnąć ogromne sumy. Nigdy nawet nie spotkał tych klientów, nie miał pojęcia, że go znają, ale podejrzewał, że to jego szef musiał im dać jego nazwisko - być może spytali o tego młodego chłopaka, który zarobił dla nich tę całą kasę, i właśnie dlatego dzisiaj go zaprosili. Polecono mu za wszelką cenę ich uszczęśliwiać. Kiedy o tym usłyszał, o mało co nie zrobił awantury - jaki był sens zaczynać związek z nowym klientem, jeśli zaraz miał wyjechać? Ale teraz czuł nawet pewne zakłopotanie, ponieważ zdał sobie sprawę, że wygląda spotkania z niecierpliwością. Okazało się, że jego celem był właśnie ten budynek, z którego wychodziło to dobrze ubrane małżeństwo: brzydka, stara, niebotyczna, zbudowana z brunatnej cegły pozostałość po dziewiętnastym wieku. Okna kamienicy były małe i stłoczone blisko siebie, jedynie na trzech najwyższych piętrach były dwa albo trzy razy wyższe niż na pozostałych. Nad chodnikiem, na którym leżał wydeptany, czerwony dywan, rozpościerała się tania markiza w zielonym kolorze stołu bilardowego. Odźwierny zrobił krok do przodu. - Można pomóc? - zapytał. Był niski, barczysty i miał gęste wąsy. Akcent mógł być turecki. - Laura Crowlyk. Piętro dwudzieste trzecie. - Skoro nalegamy. - Wyglądało, że celowo mówi niepoprawnie po angielsku i że się przy tym dobrze bawi. - Pana nazwisko? - Edward Woźny Portier wycofał się do wąskiej wnęki na prawo od wejścia. W środku znajdował się niewielki, drewniany taboret i staroświecko wyglądający domofon, cały pozaklejany

taśmą klejącą, z mnóstwem czarnych przycisków i starych, pożółkłych karteczek. Nacisnął przycisk i pochylił się, żeby powiedzieć coś do kratki. Edward nie słyszał odpowiedzi, ale mężczyzna skinął głową i gestem zaprosił go do środka. - Nie mogę pana zatrzymać. Po jasnym świetle dnia na zewnątrz hol był zaskakująco ciemny. Przez krótką chwilę Edward chłonął atmosferę tego pomieszczenia, ciemnego drewna i dymu z cygar, wytartych, czerwonych orientalnych dywanów i nie najlepiej dopasowanych do siebie kwadratowych lusterek na ścianach. Kiedyś musiał to być wspaniały budynek, ale teraz wyraźnie podupadł. Gdy tylko nacisnął przycisk windy, odezwał się dzwonek i drzwi otwarły się z drżeniem. Upłynęła dobra chwila, zanim dotarł na dwudzieste trzecie piętro. Edward poświęcił ten czas na poprawienie krawata i wyciągnięcie mankietów. Kiedy drzwi otworzyły się ponownie, znalazł się w jasno oświetlonym przedpokoju z białymi ścianami i wypolerowaną drewnianą podłogą, tak słonecznym, przestronnym i otwartym, jak hol był ciemny i obskurny Ujrzał swoje odbicie w sięgającym podłogi lustrze na ścianie naprzeciwko, oprawionym w mocno złoconą ramę, o tafli lekko zamglonej przez upływ czasu. Sprawdził swój wygląd. Edward był wysoki i szczupły, o ostrych, wyblakłych rysach i wyglądał na mniej lat, niż miał w rzeczywistości - a miał dwadzieścia pięć. Jego włosy były krótkie i bardzo ciemne, a brwi, tworzące dwa cienkie, wysokie łuki, zawsze nadawały mu nieco przerażony wygląd. Stojąc przed lustrem, przećwiczył wyraz twarzy odpowiedni dla pracownika banku: twarz miła, życzliwa, uważna, z lekkim odcieniem współczucia -nie za wielkim - oraz nieco poważna. W kącie stał sfatygowany stary stojak na parasole, obity egzotycznie wyglądającą skórą gada. Wyobraził sobie zwierzę, z którego ściągnięto tę skórę, zastrzelone dawno temu w jakiejś zapomnianej tropikalnej kolonii podczas safari przez myśliwego w hełmie korkowym i z garłaczem, wyglądającego jak bohater filmu rysunkowego. Otworzyły się przeszklone drzwi prowadzące do mieszkania i Edward wkroczył do przestronnego salonu. Zobaczył mocno zbudowaną, młodą Murzynkę w fartuszku, która przestawiała bibeloty na niskim stoliku. Dziewczyna odwróciła się, przestraszona. - Cześć - powiedział Edward. -Przyszedłeś spotkać się z Laurą? - zapytała, robiąc krok do tyłu. Skinął głową. Odeszła pospiesznie. Edward zajął pozycję na skraju ogromnego, orientalnego dywanu w skomplikowane wzory. Światło słoneczne sączyło się przez parę imponująco wysokich okien. Bogactwo pokoju mile kontrastowało z szorstkim zewnętrzem budynku, jakby nagle trafił do tajnego schronienia osmańskiego paszy. Sufit był wysoki i biały, a przy ścianach stały stoliczki, na których znajdowały się flakony z wymyślnymi kompozycjami z suszonych kwiatów. Na

małym, ale wyglądającym na kosztowny obrazie widać było wiosłującą osobę, namalowaną według zasad puentylizmu. - Czy to Edward? Głos był kobiecy, niski alt z angielskim akcentem. Odwrócił się. Laura Crowlyk była niską kobietą po czterdziestce, o pociągłej i eleganckiej twarzy, jasnych oczach i nieco zmierzwionych, brązowych włosach związanych z tyłu w kucyk. - Witam - odezwała się. - To ty jesteś tym człowiekiem od pieniędzy, nieprawdaż? - Tak, ja jestem od pieniędzy Obdarzyła go symbolicznym uściskiem dłoni i jej ręka opadła bezwładnie. - Eddie? Ed? - Niech będzie Edward. - Proszę za mną. Korytarz, którym go poprowadziła, był słabo oświetlony, a w kilku miejscach zauważył duże, zakurzone zarysy pro- stokątów na ścianach, prawdopodobnie pozostawione przez niedawno zdjęte obrazy. Laura Crowlyk była prawie trzydzieści centymetrów niższa od niego, a jej jasna, zebrana w pasie, klasyczna sukienka wydymała się z każdym krokiem. Drzwi po ich prawej stronie były uchylone i Laura wprowadziła go do skąpo umeblowanego gabinetu. Pomieszczenie było zdominowane przez olbrzymi kominek, którego strzegły dwa wielkie, czerwone skórzane fotele z uszakami, ustawione względem siebie pod kątem i tworzące przytulny zakątek. - Usiądź, proszę - powiedziała. - Napijesz się herbaty? Wody? A może lampkę wina? Edward pokręcił głową. Jeśli tylko mógł, zawsze starał się unikać jedzenia i picia w towarzystwie klientów. Usiedli. Kominek był dokładnie wymieciony do czysta, ale na kamieniu pozostała czarna plama po dawnym ogniu. Na palenisku, w stojaku z kutego żelaza, leżała wiązka zakurzonych brzozowych gałązek, wciąż jeszcze zawinięta w plastikowe opakowanie. Kiedy już usiadła naprzeciw niego, odezwała się: - Sądzę, że Dan powiedział ci co nieco o tym, co będziesz dla nas robił? - Prawdę mówiąc, był dosyć tajemniczy - odpowiedział Edward. - Mam nadzieję, że nie

jest to nic zbyt szokującego. .. - To miało zabrzmieć dowcipnie. -Nie, chyba że łatwo cię zaszokować. Rozumiem, że przez najbliższe dwa tygodnie raczej dysponujesz wolnym czasem? - Raczej. Dan chyba mówił, że dwudziestego trzeciego przenoszę się do Londynu. Mam jeszcze parę spraw do załatwienia. - Jasne. A przy okazji gratuluję nowego stanowiska. Jak rozumiem, jest uważane za dość prestiżowe - bez odpowiedzi pozostawiła pytanie, czy ona sama uważała je za prestiżowe. - Jak długo pracowałeś dla Esslin & Hart? - Cztery lata. - Przesunął się do przodu w fotelu. Stwierdził, że na tym można już chyba zakończyć tę rozmowę kwalifikacyjną. - Czy mógłbym się dowiedzieć, jak mogę wam pomóc? - Za chwilę - odparła Laura, niezbyt jasno. - Pochodzisz z...? Edward westchnął. - Dorastałem w Bangor. To znaczy w Maine. Wiem, że w Anglii też jest Bangor. - Tak, chyba wyczułabym walijski akcent. A twoi rodzice? - Mój ojciec niedawno zmarł. A matki od lat nie widziałem. - Och - wyglądało na to, że przynajmniej te słowa nieco ją zmieszały - A licencjat robiłeś w Yale. Z literatury angielskiej? - Zgadza się. - To niezwykłe. Czy interesowałeś się jakimś konkretnym okresem literackim? - Ogólnie rzecz biorąc, wiek dwudziesty Powieść współczesna. Henry James. I trochę poezji, o ile dobrze pamiętam. Minęło już trochę czasu. Pracując dla bardzo bogatych ludzi, musiał brać pod uwagę pewne ryzyko zawodowe, jakim było przesłuchiwanie sprawdzające jego kwalifikacje, ale nie spodziewał się takiego sposobu zadawania pytań. Jego dyplom z literatury angielskiej był jedną z tych wstydliwych tajemnic, o jakich wolał nie wspominać, podobnie jak o tym, że chodził do szkoły publicznej i że kiedyś spróbował ecstasy. - A teraz pracujesz w prywatnej bankowości? - Zgadza się. - Dobra. Dobra. - Cedziła słowa z tym swoim angielskim z wyższych sfer, kiwając długą, kształtną głową.

- No dobrze - dodała, ustępując. - Pozwól, że ci wyjaśnię, czego od ciebie oczekujemy. Na górze tego mieszka- nia znajduje się biblioteka. Została tu sprowadzona przez moich chlebodawców, państwa Went, jakieś sześćdziesiąt lat temu, na krótko przed wybuchem drugiej wojny światowej. Miała tu być bezpiecznie przechowana. Panowała tam wtedy straszna histeria, chyba wiesz, wszyscy myśleli, że w każdej chwili Anglię może czekać najazd Hunów. Ja tego oczywiście nie pamiętam, aż taka stara nie jestem, ale wtedy pojawiły się te niedorzeczne pomysły, żeby wszystko sprzedać i całą rodziną przenieść się do Ameryki. Na szczęście ten plan nigdy nie został wprowadzony w życie. Biblioteka jednak tu przyjechała i z niewiadomych powodów nigdy nie powróciła. Stanowi własność rodziny Wentów już od dosyć dawna, przynajmniej od szesnastego wieku. Nie jest to nic szczególnego w wypadku starych rodów, mimo to byli z niej ogromnie dumni. Przepraszam, robi się tu bardzo duszno, czy mógłbyś otworzyć okno? Edward podniósł się i podszedł do okna. Miało starą, drewnianą ramę, spodziewał się więc, że będzie się zacinać, ale kiedy przesunął zasuwkę, skrzydło popłynęło jakby o własnych siłach, uniesione ukrytą przeciwwagą. Przez pokój przeszedł lekki powiew, a z położonego na dole skrzyżowania dotarły dźwięki klaksonów. - Książki przyjechały w skrzyniach - ciągnęła dalej. -Wziąwszy pod uwagę wszystkie okoliczności, prawdopodobnie byłyby bezpieczniejsze w Anglii, ale mniejsza o to. Po ich przywiezieniu wystarano się o to mieszkanie, kupione chyba od zawodowego baseballisty, i tu właśnie umieszczono bibliotekę. Później wojna się skończyła i tak się złożyło, że skrzynie nie zostały rozpakowane, a jeśli dobrze się orientuję, nigdy ich nawet nie otwarto. Przez cały czas były tu na górze. W każdym razie tak sprawy wyglądają. To rzeczywiście skandaliczne, ale wydaje mi się, że Wentowie po prostu przestali się tym interesować. Przez długi czas nikt nawet nie pamiętał, że one tu są, aż nagle pewnego dnia pracujący dla rodziny księgowy próbował zamknąć księgi i zdziwił się, dlaczego płacimy tak absurdalne podatki za to mieszkanie - przypomnij mi, żebym cię o to zapytała - i oczywiście ktoś znowu natknął się przypadkiem na tę starą bibliotekę. Jednak do dziś nikt nie ma najmniejszego pojęcia, co się w niej znajduje, wiadomo tylko, że są to rzeczy bardzo stare i ktoś musi się tym zająć. Przerwała. Czekał, aż zacznie mówić dalej, ale ona tylko patrzyła na niego cierpliwie. - A książki są... Bardzo cenne? - podsunął. - Cenne? Och, chyba nie pomyślałabym w ten sposób. To nie moja działka, jak powiadają. - Chcecie zatem, aby ktoś ocenił wartość nieruchomości, którą zajmują. - Nie, absolutnie nie. A przy okazji, czy w college u zajmowałeś się średniowieczem?

- Nie, nie zajmowałem się, ale... Istniały pewne granice, w ramach których Edward, kierując się względami zawodowymi, pozwalał klientom na rozmowy o jego prywatnych sprawach, ale Laura Crowlyk zdecydowanie już je przekroczyła. - Pani Crowlyk, mam nadzieję, że pani mnie źle nie zrozumie, ale w jakim celu zostałem tutaj zaproszony? Jeśli znalazła pani jakieś historyczne dokumenty, których wartość należy ocenić, nasza firma z pewnością może panią skontaktować z odpowiednim specjalistą, który zajmuje się takimi rzeczami. Ale, prawdę mówiąc, ja nie... - Och nie, niczego takiego nie potrzeba! - Można było odnieść wrażenie, że ta propozycja ją nieco rozbawiła. -Właśnie do tego zmierzałam. Zależy nam jedynie na tym, aby ktoś to wszystko rozpakował i ułożył na półkach. Przede wszystkim trzeba pootwierać te skrzynie i zacząć układać książki w jakimś porządku. Uporządkować rzeczy, skatalogować je. Wiem, że to brzmi niesamowicie nudno. - Ależ nie - skłamał Edward. - Zupełnie. Westchnął. Albo ta kobieta była nieco obłąkana w ten typowy dla Anglików, megalomański sposób, albo miał do czynienia z dużym nieporozumieniem. Ktoś tu coś nieźle spieprzył. On pracował w Esslin & Hart jako starszy analityk, a ona najwyraźniej szukała jakiegoś zachwalanego stażysty, który zająłby się dla niej sprzątaniem mieszkania. Tak czy owak, on, Edward, miał zamiar to wyjaśnić szybko i, o ile to tylko możliwe, bez wywoływania konfliktu międzynarodowego. Miał pewne pojęcie o wielkości konta, jakie reprezentowała ta kobieta, i obrażanie jej absolutnie nie wchodziło w grę. - Wydaje mi się, że doszło tu do małego nieporozumienia - wymamrotał. - Czy mógłbym zadzwonić? Edward wyciągnął z kieszeni marynarki telefon komórkowy i otworzył klapkę. Nie było sygnału. Rozejrzał się w koło. - Czy mógłbym tu skorzystać z jakiegoś telefonu? Skinęła głową i wstała, nieoczekiwanie pochylając się do przodu i ukazując mu głębię piegowatego dekoltu. - Proszę za mną. Musiał przyspieszyć kroku, żeby ją dogonić w drzwiach. Od razu skręcili w korytarz i poszli w głąb mieszkania. Stąpali po misternie tkanym i jakby niekończącym się rdzawoczerwonym chodniku. Edward zmarszczył brwi za plecami Laury, kiedy migały mu kolejne mijane drzwi, korytarze i pokoje. Nawet on, częsty gość w domach ludzi zamożnych, był pod wrażeniem

rozmiarów tego apartamentu. Laura zatrzymała się przy kolejnych drzwiach. Były dwa razy węższe od pozostałych i wyposażone w miniaturową szklaną gałkę - wyglądały jak drzwi do schowka na miotły albo jak wejście do tajnego domu duszka. Otworzyła je i jego oczom ukazała się zatęchła wnęka, nieoświetlona i wyłożona boazerią z ciemnego drewna. Podłoga była usłana płatami starej farby i kłębkami szarego kurzu. W środku znajdowały się wąskie, żeliwne, spiralne schody prowadzące na górę. Wzdrygnął się. - Przepraszam - spytał - tędy idzie się do telefonu? Nie odpowiedziała, tylko ruszyła do przodu. Wokół panowały ciemności, a schody były wyjątkowo strome i kiedy potknął się o krawędź jednego ze stopni, musiał złapać się delikatnej, spiralnej poręczy. Metal cichutko dzwonił pod ich stopami. Schody wiły się ciasną spiralą i po dwóch zakrętach w ciemności w górę nic już nie widział. Prawie wpadł na tę kobietę, kiedy się zatrzymała. Stojąc tuż za nią, czuł kokosowy zapach jej szamponu i słyszał brzęk kluczy, a następnie stukanie ciężkich rygli i zasuw. Naprężyła ramiona i zaczęła ciągnąć, ale drzwi nie ustępowały, jakby ktoś trzymał je od środka, ktoś, kto stanowczo nie życzył sobie, aby mu przeszkadzano. Zmagała się tak przez kilka sekund, aż w końcu się poddała. - Przepraszam, ale nie daję rady - powiedziała, posapu-jąc z lekka. - Czy mógłbyś je otworzyć? Odsunąwszy się, przylgnęła do ściany i ostrożnie zamienili się miejscami na malutkim, metalowym podeście. Klucze nadal tkwiły w metalowej gałce u drzwi. Chwycił je, zastanawiając się, czy to miał być jakiś wymyślny żart, przekręcił o jedną czwartą obrotu i pociągnął za drzwi, wkładając w to całą siłę ramion, później szerzej rozstawił nogi i ponownie pociągnął. Słyszał, jak za jego plecami Laura schodzi na niższy schodek, aby usunąć mu się z drogi. Drzwi były zaskakująco grube, jak wejście do schronu przeciwlotniczego, a kiedy w końcu drgnęły, usłyszał dźwięk pękania, rozdzierania, jakby padało drzewo, którego korzenie trzaskają głęboko pod ziemią, a potem westchnienie ulgi, kiedy powietrze zza jego pleców zaczęło wdzierać się do środka. Wiatr grał crescendo, kiedy drzwi się otwierały, po chwili zaś znowu zamarł, kiedy ciśnienie powietrza się wyrównało. Po drugiej stronie było ciemno choć oko wykol. Ostrożnie postukał w podłogę czubkiem buta, ale nic nie widział. Dźwięk odbijał się echem. Widać było jakieś migoczące światło, gdzieś wysoko i niewyraźnie, ale to wszystko.

O co tu, do cholery, chodzi? - pomyślał. Laura przeszła obok niego, kładąc mu dłoń na łokciu w jakimś nieoczekiwanie zażyłym geście. Czekał, aż jego oczy przyzwyczają się do ciemności. - Zaraz wracam - powiedziała. Głuchy dźwięk jej kroków oddalał się w ciemnościach. Powietrze było orzeźwiająco chłodne, a nawet zimne, o jakieś piętnaście czy dwadzieścia stopni chłodniejsze niż na dole. Unoszący się tu mocny, wilgotny, prawie słodki zapach przypominał woń powoli rozkładającej się skóry Edward miał wrażenie, jakby wszedł do kościoła. Nagle znalazł się daleko od rozpościerającego się na zewnątrz, spalonego słońcem Manhattanu. Odetchnął głęboko, płuca rozszerzyły się zimnym powietrzem. Po omacku podszedł kilka kroków do przodu, w stronę, jak mu się zdawało, po której stała Laura. - Tutaj jest - doszedł go jej głos z ciemności. Usłyszał plastikowy trzask przekręcanego przełącznika, ale nic się nie wydarzyło. - Czy mógłbym w czymś...? Edward nie dokończył zdania. Wyciągnął rękę i dotknął drewna, szorstkiego i pełnego drzazg. Nagle zauważył rozmiary tego pomieszczenia. W oddali z ciemności zaczęła wyłaniać się ściana i ukazało się okno ogromnych rozmiarów, odległe o jakieś trzydzieści metrów i wysokie przynajmniej na dwa piętra. - O Jezu - bąknął pod nosem. Jasność, która mogłaby przez to okno docierać, była prawie zupełnie powstrzymywana przez masę grubych, ciemnych zasłon, i teraz prześwitywała jedynie upiorna, prostokątna poświata. W końcu światło się zapaliło. Była to stojąca lampa z brązowym abażurem, dająca ciepły, żółty blask, jak w saloniku. Pokój był rzeczywiście ogromny - mógłby służyć za salę balową. Był znacznie dłuższy niż szerszy - wyglądało na to, że zajmuje całą długość budynku - i w różnych miejscach stały w nim sześcienne, drewniane skrzynie, głównie porozmieszczane po przeciwnej stronie, poukładane jedna na drugiej po dwie lub trzy, sięgając wysokości człowieka. Przy jednej z nich stał jeszcze aluminiowy wózek. Przyprowadziła go do biblioteki. Wzdłuż jednej ściany biegły półki na książki, w większości puste. Na jednej z nich, na końcu skręconego, grubego jak wąż pończosznik czarnego przewodu znajdował się obiecany telefon - czarny, przysadzisty artefakt z epoki obrotowych tarcz. - Sądziłam, że będziesz chciał to zobaczyć, zanim zadzwonisz - powiedziała. Rzeczywiście zobaczył. Skrzyżował ręce na piersiach. Zaświtało mu w głowie, że ta zbzikowana Angielka, ta służąca bogatej kobiety, naprawdę pomyślała, że on może się tym zająć. Nawet w

tym momencie patrzyła na niego wyczekująco. Rozejrzał się dookoła, układając sobie w głowie mowę, która miałaby wyrazić jego święte oburzenie. Było to przepiękne przemówienie, w formie wspaniałej, pełnej niuansów, dyplomatycznej wypowiedzi, ale równocześnie pełne ukrytych zniewag i obelg tak subtelnych, że właściwie niezauważalnych. Dopiero po dziesięcioleciach mogłaby sobie uzmysłowić, siedząc i kołysząc się na werandzie domu dla starych sługusów, jakiż to druzgocący afront spotkał ją z jego strony. Przemowa uniosła się i zawisła w powietrzu, gotowa do wygłoszenia, a miało jej towarzyszyć powolne, stałe wycofywanie się w kierunku drzwi, jednak Edward się zawahał. - Nikt tu niczego nie dotykał - powiedziała. - Jeśli możesz chwileczkę poczekać, przyniosę ci jeszcze kilka innych rzeczy. Przemówienie było przygotowane, ale on nadal go nie wygłaszał. Wahał się. Na co czekał? O co chodziło w tej gierce? Nie śmiałby obrazić Wentów, nawet przez pośrednika. Było już popołudnie. Mógłby spędzić tu resztę dnia, pozostało przecież najwyżej kilka godzin, rano zaś zadzwonić do Dana i załatwić, żeby wysłali tu jakiegoś pierwszorocznego pracownika albo jednego z bardziej energicznych asystentów. Dan go w to wpakował, niech więc on go z tego wyciągnie. Czyż nie była to najbezpieczniejsza droga ucieczki? A poza tym, czy miał dzisiaj coś lepszego do roboty? ' Odwrócił się, kiedy Laura ponownie przeszła obok niego, i patrzył, jak wychodzi przez drzwi. Po jej wyjściu kopnął jedną z drewnianych skrzyń, a w panującej wokół ciszy rozległ się głuchy dźwięk, uniósł się kurz i opadł na podłogę. Jeszcze raz spróbował zadzwonić z komórki. Nie było sygnału - całe mieszkanie znajdowało się pod panowaniem złego czaru. - Szlag by to trafił - powiedział głośno i westchnął. Edward czuł, jak powoli wycieka z niego całe rozdrażnienie. Przeszedł wzdłuż pokoju. Mógłby jutro uporządkować tę sprawę. Przecież to była tylko kupa książek - czyż on, w czasach swojej wrażliwej, idealistycznej młodości, nie czytał książek? Na podłodze leżał piękny, sprawiający wrażenie kosztownego parkiet z długich, wąskich klepek. Padające pod kątem słabe światło uwydatniało drobne niedoskonałości wykończenia powierzchni. Przy jednej ze ścian stał solidny, stary drewniany stół i Edward przejechał po nim dłonią. Na koniuszkach palców osiadł kurz. W stole była jedna szuflada, w której zagrzechotał stary śrubokręt. To wszystko było niesamowicie dziwaczne, ale tak naprawdę był nawet zadowolony, że się tu znalazł. Było coś szczególnego w tym wspaniałym, starym pokoju, co powodowało, że chciał tu zostać - jakaś niewidzialna planeta oddziaływała na niego swoją siłą grawitacyjną, jakaś niewyczuwalna czarna dziura delikatnie wciągała go na swoją orbitę. Podszedł do okna i rozsunąwszy nieco zasłony,

wyjrzał na zewnątrz. Szyby schodziły aż do podłogi, mógł więc patrzeć prosto na szary asfalt Madison Avenue. Z tej wysokości wszystkie nitki ruchu ulicznego i przejścia dla pieszych wyglądały na schludnie i dokładnie narysowane. Taksówki w kolorze słoneczników brały ostre zakręty i nurkowały przez skrzyżowania, zawsze w ostatniej chwili jakimś cudem wymijając się nawzajem. W budynku naprzeciw wrzała gorączkowa praca. Patrzył na wszystko jak bóg - w każdym oknie widać było biurko pokryte dokumentami, pulsujący na niebiesko ekran komputera, na ścianie typowe dzieło sztuki nowoczesnej, więdnący fikus, postaci mężczyzn i kobiet rozmawiających przez telefony, z zapałem zwierzających się sobie i konsultujących się ze sobą, komicznie nieświadome tego, co się działo w oknach wokół nich. To był gabinet luster, w którym w nieskończoność powtarzano tę samą scenę. On był taki sam. Spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia trzydzieści, sam środek tego, co byłoby jego dniem pracy To było najdziwniejsze, najbardziej niesamowite uczucie - nie pracować. Nigdy nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo skomplikowane było jego życie, dopóki nie musiał się z niego wyplątać. Sześć miesięcy zajęło mu zaplanowanie przenosin do Londynu, przydzielanie prowadzonych projektów innym pracownikom, przekazywanie kontaktów, powierzanie kluczowych klientów pod opiekę swoim kolegom z pracy w niekończącej się serii obiadów, kolacji, e-maili, telekonferencji, wynurzeń, wywlekania wszelkich informacji i dzielenia się wiedzą i doświadczeniem. Sama liczba nitek, z których musiał się delikatnie i po kolei wyplątać, była zdumiewająca, a za każdym razem, kiedy tylko udało mu się wyciągnąć jedną z nich, okazywało się, że dowiązane były do niej następne. - Proszę zaciągnąć story To ze względu na książki. - Doszedł go pozbawiony wyrazu głos Laury od drzwi, w których pojawiła się ponownie jak siwa, stara gospodyni z horroru. Cofnął się w poczuciu winy. - Z tych samych powodów utrzymujemy tu nienaturalnie niską temperaturę. Podeszła do stołu i położyła na nim czarny segregator i laptopa w walizeczce. - To powinno pomóc w katalogowaniu. W tym notesie są wskazówki, rejestr zaś możesz na razie prowadzić w komputerze. Poprosiliśmy Alberto, on zajmuje się naszymi komputerami, żeby zainstalował program katalogujący, który może ci się przydać. Jeśli będziesz miał jakieś pytania, po prostu poproś Margot, a ona ci powie, gdzie możesz mnie znaleźć. Aha, i zwracaj uwagę na wszystko, co napisał autor o imieniu Gervase z Langfordu. Mówiono mi, że to bardzo stare książki, bardzo, bardzo stare. Jeśli spotkasz coś tego autora, to od razu daj mi znać. - Dobrze - odparł. - Gervase z Langfordu. Na chwilę zapanowała cisza. - Na pewno zobaczę się z tobą później - powiedziała.

- Na pewno. W tej chwili chciał tylko, żeby już sobie poszła. - Miło było cię poznać - najwyraźniej ona również nie pragnęła zostawać tu dłużej. - Do zobaczenia - Edward miał wrażenie, że powinien jeszcze o coś zapytać, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Słuchał dźwięku jej kroków, kiedy schodziła po metalowych stopniach. Został sam. W pokoju było jedno siedzisko - stary fotel na kółkach stojący w kręgu światła rzucanego przez jedyną lampę. Otarł go z kurzu i usiadł. Fotel był twardy, ale oparcie ugięło się wygodnie na skomplikowanym układzie sprężyn. Edward przejechał na nim do okna i przekornie rozsunął nieco szczelinę między zasłonami, a następnie wrócił na poprzednie miejsce, hałasując jak kula tocząca się w rynnie kręgielni. Segregator był pokryty czarną skórą i zawierał dwadzieścia lub trzydzieści kartek z cienkiego, satynowanego peluru, gęsto zapisanych na maszynie. Kartki były stare, a mocne uderzenia klawiszy ręcznej maszyny do pisania wybiły na papierze następujące słowa: Moim życzeniem jest, aby książki w tej kolekcji zostały opisane zgodnie z zasadami sztuki bibliograficznej. Zasady te są proste i precyzyjne, jednak różnorodność opisywanych przedmiotów, jakich dotyczą, może prowadzić do dosyć złożonych scenariuszy... Edward przewrócił oczami. Już zaczął żałować podjętej pod wpływem impulsu decyzji. Wyglądało na to, że powoli nabiera niebezpiecznego zwyczaju pomagania dziwnym kobietom w kłopotach - najpierw tamta na chodniku, a teraz Laura Crowlyk. Przekartkował segregator. Strony były zapełnione diagramami, definicjami i opisami różnych typów opraw książkowych, katalogami rodzajów papieru, pergaminów i skór, przykładami różnorodnych charakterów pisma, kaligrafii i czcionek, listami ornamentów, kolofonów, charakterystycznych niedoskonałości, nieregularności, druków, wydań, znaków wodnych i tak dalej, i tak dalej. Na dole ostatniej strony znajdował się wyblakły, niebieski podpis, niedorzecznie wymyślny. Był prawie nieczytelny, ale poniżej autor napisał na maszynie swoje imię i nazwisko: DESMOND WENT Umieścił też swój tytuł: TRZYNASTY KSIĄŻĘ BOWMRY ZAMEK WEYMARSHE Od końcowego „e" biegł długi łańcuszek ozdobników, nic nieznaczących zakrętasów, zawijasów i rozet, które ciągnęły się aż na sam dół strony

2 Bowmry - powiedział głośno. W wielkim, pustym pokoju jego głos brzmiał bardzo słabo - Gdzież, do cholery, jest Bowmry? Odłożył segregator z powrotem na stół i rozpiął walizeczkę z laptopem. Oczywiście, pomyślał, ci ludzie na ulicy to musieli być państwo Went. Prawdopodobnie książę i księżna. Od razu powinien się zorientować. Podejrzewał, że teraz już wracają do swojego domu, gdziekolwiek by to było. Cóż za para oryginałów. Jedną ręką unosząc ekran monitora, drugą starał się wymacać z tyłu przełącznik. Komputer delikatnie zamruczał w panującej wokół ciszy Gdy urządzenie wibrowało i mruczało, budząc się do życia, Edward otworzył szufladę i wyjął z niej śrubokręt. Śrubokręt był solidny, z grubą plastikową rączką, w której światło migało iskierkami. Edward zrzucił z siebie marynarkę i powiesił ją'na oparciu fotela, a następnie podszedł do najbliższego stosu skrzyń. Nagle zadzwonił jego telefon komórkowy - jakimś cudem się obudził. Telefonował jeden z jego pomniejszych asystentów z biura, pierwszoroczny analityk. Edward słuchał go przez minutę lub dwie, a następnie mu przerwał: - Powoli. Poluźnij sobie krawat. W porządku. Siedzisz? Krawat poluzowany? Schylił się, przypatrując się skrzyniom. Wykonane były z chropowatych desek z sosny wejmutki, jeszcze teraz pachnących jak bożonarodzeniowa choinka. Wciąż widniały na nich nalepki spedycyjne, zaadresowane na jakiegoś Cruttendena i ostemplowane po obu stronach Atlantyku rządowymi pieczęciami z godłem. Kilka pojedynczych kropelek przejrzystej, żółtej żywicy wyciekło z drewna i zastygło na powierzchni. Jeszcze kilka tysięcy lat i będzie z tego bursztyn. - Zainwestuj te pieniądze w obligacje francuskiej firmy ubezpieczeniowej. Tak, wiem, że we Francji jest susza. Nie, to nie ma wpływu na firmy ubezpieczeniowe. Francuskie firmy nie ubezpieczają od suszy Nie, hie ubezpieczają. Francuscy rolnicy mają własny fundusz rządowy. Rządowy. Zupełnie oddzielny. Pierwszy wkręt stawiał pewien opór, bo metalowy gwint mocno zagłębił się w drewno, ale wkrótce go wykręcił i ostrożnie odstawił na bok, kładąc go na krawędzi stołu końcówką do góry. Drugi wyszedł już szybciej, a Edward, przytrzymując ramieniem komórkę przy uchu, systematycznie przesuwał się wzdłuż górnej krawędzi skrzyni, aż na wieku stanęło rzędem dziesięć lub dwanaście świeżo wykręconych wkrętów. Spod wieka zaczęły wyłazić szorstkie wiązki suchej słomy i skraj zmiętej, pożółkłej gazety - materiałów użytych jako wypełnienie. Był zły na siebie, że tak płaszczył się przed Laurą Crowlyk. Wyładowywał się za to na swoim asystencie, niejakim Andre. - Nie interesuje mnie problem Farsheeda, Andre. Problemy Farsheeda znajdują się dużo

poniżej mojego poziomu. Rozumiesz? Jeśli Farsheed ma jakieś problemy, to nic mi o tym nie mów, tylko je rozwiąż. Wtedy ani on nie będzie miał problemów, ani ty, ani ja nie będę miał problemów, a cały świat będzie cudownym miejscem pełnym tęcz, szczęśliwych kwiatów i śpiewających ptaków. Stwierdził, że na tym chyba może zakończyć rozmowę. Rozłączył się i wyłączył komórkę. Kiedy doszedł do ostatniego wkrętu, czuł już ból w nadgarstku. Odłożył śrubokręt. Pokrywa skrzyni była zamocowana na zawiasach i kiedy ją uniósł, najpierw zaskrzypiała, a następnie z głośnym hukiem uderzyła w bok skrzyni. Zajrzał do ciemnego wnętrza. W środku znajdowały się rzędy paczek zawiniętych w brązowy papier i ciasno upakowanych w mieszance słomy i gazet. Wszystkie różniły się od siebie kształtem i rozmiarem. Ku swojemu zdziwieniu zauważył, że ręce drżą mu z podniecenia. Czuł się jak przemytnik triumfalnie rozpakowujący swój towar w bezpiecznej kryjówce. Nachylił się i na chybił trafił wyjął jeden pakunek. Paczka była ciężka, o rozmiarach i wadze książki telefonicznej, a papier pakunkowy pozaginany i zaklejony z nadzwyczajną precyzją, jak by to była kosztowna bombonierka. Nie było widać żadnych oznaczeń. Położył paczkę na stole i wyjął swoje klucze. Na jednym z nich znajdował się rządek ostrych ząbków i za pomocą takiego ostrza rozciął taśmę. Otwieranie paczek było czynnością, jaką nie zajmował się od czasu, kiedy w pracy przydzielono mu pierwszego asystenta. Kiedy przecinał papier, ze środka zaczęły wysuwać się ciasno upakowane strony gazet. Rozprostował jedną z pogniecionych kartek. Okazało się, że pochodzi z londyńskiego dziennika, tytuł artykułu brzmiał: Zniszczono historyczny kościół. W środku pakunku znajdowały się dwie mocno upakowane, ciężkie, mniejsze paczki, ułożone jedna na drugiej, a każda z nich była zawinięta osobno w gruby papier w kolorze morskim. Odwinięcie pierwszej zajęło mu minutę - pod spodem była jeszcze jedna warstwa opakowania - ale kiedy już skończył, pośrodku ogromnego kwiatu z papieru pakunkowego leżała przed nim mała, czerwona, oprawiona w skórę książka. Podniósł ją, mimowolnie trzymając wyjątkowo delikatnie. Okładka była pozbawiona napisów, jedynie wzdłuż krawędzi biegła słaba nitka złoconej siateczki. Na grzbiecie złotymi literami wypisano tytuł: Podróże. W chłodnym powietrzu książka wydzielała słaby powiew wilgoci. Położył ją na papierze i otworzył na stronie tytułowej: Tom II prac autora zawierajęcy PODRÓŻE DO WIELU ODLEGŁYCH NARODÓW ŚWIATA przez Lemuela Guliwera, początkowo

lekarza okrętowego, a następnie kapitana licznych okrętów Niektóre z liter „s" wyglądały jak „f", a inne miały taki długi i zakrzywiony kształt, jak znak całki. Poniżej widniała data: MDCCXXXV - próbował to odcyfrować, ale po chwili dał sobie spokój - i miasto: Dublin. Na sąsiedniej stronie znajdowała się odbitka portretu autora. Papier był upstrzony jak jajko, a dolną część strony tytułowej, mniej więcej do jednej trzeciej jej wysokości, pokrywała jasnobrą-zowa plama, wyglądająca jak kłębiący się cumulus. Edward odłożył książkę, nie zdejmując jej z papieru pakunkowego, żeby się nie zakurzyła, i otworzył drugą paczkę. Okazało się, że w środku znajduje się tom pierwszy. Przekartkował książkę, bezmyślnie przeglądając przypadkowe fragmenty Jeszcze w college u polecono mu przeczytać tę powieść, ale nigdy tego nie zrobił. Chyba nakręcono film rysunkowy na jej podstawie. Oba tomy znajdowały się w niewiarygodnie idealnym stanie, chociaż stronice były kruche, a rogi nieco pogniecione. Zerknąwszy jeszcze raz do skrzyni, Edward zauważył, że górną warstwę stanowiły książki mniejsze, a niżej leżały większe, bardziej pokaźne tomy. Zerknął na zegarek - była już czwarta trzydzieści. Przed wyjściem powinien przynajmniej stworzyć wrażenie, że coś tu zrobił. Zaczął szybko przenosić pozostałe niniejsze paczki na stół i zrywać z nich papier pakunkowy Odsłonił trzyto-mowe powieści, masywne słowniki, olbrzymie, rozkładane atlasy, dziewiętnastowieczne podręczniki zabazgrane przez uczniów, którzy już dawno temu dorośli i zmarli, kruszące się religijne traktaty, miniaturowy zbiór tragedii Szekspira, wysokości ośmiu centymetrów i wyposażony w szkło powiększające. Ułożył je porządnie w wysokich stosach w tylnej części swojego stołu do pracy. Niektóre wyglądały solidnie, jak zupełnie nowe, inne rozpadały mu się w dłoniach. Z jednej czy dwóch starszych zwisały skórzane paski i rzemienie. Zapomniał się na chwilę i stracił dwadzieścia minut na przeglądanie wiekowej, oprawnej w brunatną skórę Anatomii Henry ego Graya, z wieloma niewiarygodnie szczegółowymi i czasami zatrważającymi ilustracjami prezentującymi zwłoki po pomysłowo wykonanych wiwisekcjach. W pewnym momencie zrobił sobie przerwę. Podłoga wokół niego była już pokryta falującym oceanem papieru pakunkowego. Pokój wciąż oświetlało ciepłe, brązowe światło stojącej lampy, ale przez ciężkie story docierały łagodne i pomarańczowe promienie słoneczne. Edward ponownie spojrzał na swój zegarek. Dochodziła szósta - zupełnie stracił poczucie czasu. Ręce miał pokryte brunatno-czerwonym kurzem ze skórzanych okładek. Wytarł dłonie, jak się dało, i włożył marynarkę. Będzie musiał wysłać Laurze Crowlyk rachunek z pralni. Wychodząc, ponownie podszedł do skrzyni. Na dnie leżało jeszcze kilka największych, najbardziej masywnych tomów, zanurzonych w słomie, jak kości dinozaura na poły zakopane w ziemi. Schylił się, żeby podnieść jeden z nich. Paczka była dużo cięższa, niż się spodziewał; żeby ją wyjąć, musiał brzuchem oprzeć się o krawędź skrzyni i chwycić ją oburącz. Zrobił miejsce na

stole i z impetem połr~"ł nim paczkę - aż łupnęło. W powietrze uniósł się drobny kurz. Kiedy ją rozpakował, zamiast książki znalazł pięknie wykończoną drewnianą szkatułę z prostym, metalowym zatrzaskiem na jednej z krawędzi. Otworzył go, a wieko szkatuły uniosło się na malutkich, pięknie wykonanych zawiasach. Wewnątrz znajdowała się gruba czarna deska, szeroka na trzydzieści centymetrów i długa na sześćdziesiąt, obleczona skórą poczerniałą od upływu czasu. Jej powierzchnię pokrywała ciemna masa pieczęci i filigranowych metalowych ćwieków i guzków, a w zrogowaciałej skórze wybite były skomplikowane ilustracje - abstrakcyjne motywy i ornamenty, fryzy z postaciami ludzi stojących w różnych pozach. W samym centrum znajdowało się drzewo o dziwnych proporcjach, przysadziste i masywne, z pióropuszem małych gałązek na czubku. Edward dotykał wiekowej powierzchni koniuszkami palców. W jednym miejscu skóra była głęboko rozcięta, a rozłupane pod spodem drewno było ponownie wygładzone. Dawno temu ktoś musiał bardzo mocno uderzyć w szkatułę. Miejscami ornamenty były tak grube i ciemne, że nie można było rozpoznać wzoru. Całość bardziej przypominała drzwi niż okładkę książki. Czuł, że moc leżącego przed nim przedmiotu wywiera na niego jakiś dziwny wpływ. Zamarł w bezruchu, jakby poczuł ładunek elektryczny Stał tak przez minutę w ciszy, rękami opartymi na obrobionej powierzchni, macając zagłębienia czubkami palców, jak niewidomy czytający alfabet Braille a. Nic nie wskazywało na to, jaka mogła być zawartość szkatuły Próbował ją ostrożnie otworzyć, ale napotkał opór i dopiero gdy pomacał wokół krawędzi, odkrył przyśrubowany do drewnianej pokrywy zamek. Metal był z grubsza obrobiony, a rdza z czasem przeobraziła go w jedną, zwartą masę. Zastanawiał się, ile książka mogła mieć lat. Delikatnie spróbował, ale zamek ani drgnął, a Edward nie chciał niczego robić na siłę. Mrugnął. Czar prysł tak szybko, jak go ogarnął. Po jakiego diabła jeszcze tu siedział? Zamknął szkatułę, wyłączył światło i podszedł do drzwi. Po chłodzie panującym w bibliotece metalowa poręcz spiralnych schodów zdawała się ciepła w dotyku, kiedy schodził po omacku. Panujące w korytarzu światło dzienne było nieprzyzwoicie jasne. Czuł się jednak dziwnie oczyszczony po tym pracowitym popołudniu. To prawda, że szkoda było tracić na to czas, ale mogło być dużo gorzej. Mogło się to dla niego skończyć kompromitacją. Szedł dalej korytarzem w stronę schodów. Zajrzał do pokoju, w którym wcześniej rozmawiał z Laurą Crowlyk, ale teraz pomieszczenie było puste. Otwarte przez niego okno znów było zamknięte. Światło słoneczne padało teraz pod mniejszym kątem i miało odcień złocistopoma-rańczowy. Poczuł dochodzący skądś zapach gotowanego obiadu. Czy Laura Crowlyk rzeczywiście tu mieszka? Spotkana wcześniej sprzątaczka siedziała teraz na brzeżku krzesła w holu wejściowym i czytała

magazyn „Allure". Poderwała się zawstydzona i wybiegła drugim wyjściem. Edward otworzył szklane drzwi przy windzie i nacisnął przycisk. Poprawił krawat, przeglądając się w zamglonym, starym lustrze. - Wychodzisz? Odwrócił się z uśmiechem na ustach. Po cichu miał nadzieję, że uda mu się wymknąć i że nie natknie się na Laurę. - Przepraszam, ale nie mogłem pani znaleźć. Straciłem poczucie czasu. Skinęła głową poważnie, nie spuszczając z niego wzroku. - Kiedy wrócisz? Czy powinien się jej tłumaczyć? Niech Dan zajmie się przeprosinami. Przecież on to spieprzył. - Nie jestem pewien. Muszę sprawdzić swój harmonogram i rano zadzwonię. - Dobrze. Będziemy czekać jutro na telefon. Odwróciła się do kogoś znajdującego się w drugim pokoju; miał wrażenie, że zamieniła szeptem jedno lub dwa słowa z tą osobą. - Poczekaj chwilkę, dam ci klucz do mieszkania. Nagle zniknęła i nie było jej przez kolejną minutę. Nadjechała winda. Edward patrzył ze zniecierpliwieniem, jak drzwi najpierw otwierają się z hurkotem, a następnie się zamykają. Nie chciał żadnych kluczy, chciał tylko stąd wyjść. Laura wróciła, podeszła do niego po ogromnym orientalnym dywanie i podała mu ciemny, metalowy, cylindryczny klucz. No cóż, na razie musi go wziąć. -To się wkłada w windzie - powiedziała. - Tam jest taka specjalna dziurka na klucz. Odźwierny wpuści cię przez frontowe drzwi. - Dzięki. Winda wydała stłumiony brzęk i drzwi otworzyły się ponownie. Edward wszedł do środka i położył dłoń na wyłożonej gumą krawędzi drzwi, żeby się nie zamknęły. - W takim razie zadzwonię jutro - powiedział. - W sprawie mojego rozkładu zajęć. A może powinienem od razu to zakończyć, pomyślał. Odwołać to. Od razu. Patrzyła na niego bacznie, jakby zdawała sobie sprawę z jego niezdecydowania, ale już teraz wiedziała, jak to się skończy.

- W takim razie do jutra. Drzwi szturchnęły go niecierpliwie w ramię, a po chwili się zamknęły Dwadzieścia pięć minut później Edward był już ponownie na lepiej mu znanym terenie, siedząc w obszarpanym fotelu w mieszkaniu swojego przyjaciela Zepha. W ręku trzymał pokrytą rosą butelkę piwa McSorley s. W pokoju unosił się miły zapach stęchlizny. Było ciemno, trochę dlatego, że światło było wyłączone, ale głównie dlatego, że okna jak w przedszkolu zakryto kartonem - wielkimi, kolorowymi arkuszami w podstawowych barwach. Jedyne światło dochodziło z ekranu komputera. Obok niego siedział Zeph, zajęty grą komputerową. Znali się od college u, kiedy to na pierwszym roku zostali przydzieleni do jednego pokoju, i chociaż wydawało się to raczej mało prawdopodobne, zostali przyjaciółmi. Zeph był zawsze nieco zbyt wyluzowany jak dla maniaków komputerowych, z którymi chodził na większość lekcji, z kolei Edward nie był wystarczająco wyluzowany jak dla majętnych wychowanków prywatnych liceów i absolwentów specjalistycznych kursów, z którymi spędzał większość czasu, i to wspólne im uczucie niepełnego dopasowania doprowadziło do powstania łączącej ich więzi. Zeph wyglądał jak dziecięce wyobrażenie ogra - miał dwa metry wzrostu i masywną, delikatnie zaokrągloną posturę naturalnie wielkiego człowieka, który nigdy się nie gimnastykował. Ponadto miał wielki kartoflany nos i nierówne, po amatorsku zrobione dredy - Byłem dzisiaj u Wentów - odezwał się Edward, przerywając długą, przyjemną ciszę. - U kogo? - basowy głos Zepha brzmiał jak zbyt wolno odtwarzana płyta. - U Wentów. To ci angielscy klienci, o których ci opowiadałem. Okazało się, że tak naprawdę to oni potrzebują kogoś, kto im uporządkuje bibliotekę. - Ich bibliotekę? I co im powiedziałeś? - A co mogłem im powiedzieć? Porządkuję im bibliotekę. - Jasne. - Na razie zacząłem. Jest naprawdę wielka. Nad ogromnymi brwiami Zepha pojawiły się głębokie, poziome zmarszczki, które tworzyły się, kiedy próbował wykonać jakiś szczególnie trudny manewr w rozgrywanej grze. -Edwardzie - powiedział poważnie. - Właśnie otrzymałeś najbardziej prestiżową posadę w twojej nudnej, ale bez wątpienia intratnej karierze. Ty się w czepku urodziłeś. Za dwa tygodnie wyjeżdżasz za granicę. Po co miałbyś spędzić ostatnie dni w największym mieście świata, sprzątając strych jakiegoś gościa przypominającego postaci grane przez

Jeremyego Ironsa? - Nie wiem - Edward pokręcił głową. - Ktoś tu coś spieprzył. Mam zamiar jutro to odkręcić. Zadzwonię do biura i urwę komuś za to głowę. Ale, prawdę mówiąc, to niesamowite. Zaprowadzono mnie do tej biblioteki na górze i kiedy już na własne oczy zobaczyłem te stare książki leżące w skrzyniach dookoła, w tym niezwykle wielkim pokoju... No, nie wiem. Nie potrafię tego wytłumaczyć - Edward pociągnął łyk piwa. To była prawda, nie potrafił tego wytłumaczyć. - To była tylko kurtuazyjna wizyta. Masz rację, powinienem być na urlopie. - Prawdziwy urlop to Wenecja. Tutaj to masz urlop szkoleniowy. - Jutro się z tego wycofam. Po prostu jestem tylko trochę niewyspany. Tuż przed tą sesją Komisji Papierów Wartościowych i Giełd zarwałem, pracując, kilka nocy Jeszcze nie doszedłem do siebie. - Ziewnął. - To było niesamowite. Z jednej strony nawet niezłe, robić coś, co nie wymaga żadnego myślenia. Nikt mnie nie pilnował. Po prostu zostawili mnie tam samego. To jacyś arystokraci. On jest księciem albo baronem, czy coś takiego. - Rozsiadł się w fotelu i westchnął. - A poza tym przyda mi się przebywanie w towarzystwie Anglików. Muszę się nauczyć, jak z nimi postępować. - Czego tu się uczyć? - Zeph pociągnął z puszki dietetycznej pepsi. - Popsute zęby i seksowny akcent. Zeph miał na sobie spodnie od dresu i koszulkę z napisem „GOGO PARA PRESIDENTE". Podczas rozmowy przez cały czas nie przerywał gry, a jego ogromne dłonie ze zdumiewającą delikatnością poruszały się po bezprzewodowej klawiaturze. Komputer stał na długim stole wspartym na dwóch lichych kozłach z Ikei, a sam pokój był niewiele szerszy od stołu. Ściany wytapetowano plakatami z frakta- lami Mandelbrota w psychodelicznych kolorach, a w kątach leżały ułożone w chwiejnych stosach grube podręczniki do matematyki, wszystkie z rozwalającymi się grzbietami. - A tak przy okazji, co to jest? - powiedział Edward, wskazując na ekran. Starał się nie podsycać maniakalnych komputerowych zamiłowań Zepha, ale od czasu do czasu udawał zainteresowanie. - Wygląda jak gra dla dzieci. - Miałeś kiedyś Atari 2600? - Chyba miałem Atari, ale nie pamiętam typu. -To pewnie miałeś 2600. To jest stara gra na Atari 2600, zatytułowana Przygoda. Jesteś tym małym kwadracikiem. - Zeph postukał w klawisze i mały, żółty kwadracik na ekranie poruszył się w kółko. - Poszukujesz świętego Graala. Musisz znaleźć klucz, żeby wejść do zamku. A później znajdziesz więcej kluczy, którymi otworzysz kolejne drzwi do następnych zamków, aż znajdziesz Graala. Wygrywasz, kiedy przyniesiesz Graala do żółtego zamku. Po drodze

spotykasz smoki, jak ten, który mnie teraz goni -za kwadracikiem podskakiwało jakieś stworzenie przypominające zieloną kaczkę. - One chcą cię zjeść. Jest również magnes, wielki fioletowy most i nietoperz, który podnosi rzeczy i z nimi odlatuje. Aha, tu jest miecz, przydaje się do zabijania smoków. Kwadracik wziął miecz, który był tylko żółtą strzałką, i machnął nim w smoka. Smok umarł przy akompaniamencie żałobnego, zanikającego glissando. - Klucz, zamek, miecz, smok. Podstawowe klocki małego, samowystarczalnego wszechświata. Bardzo proste, żadnej wieloznaczności. Każda historia może się skończyć tylko na dwa sposoby: śmierć albo zwycięstwo. Kwadracik miał teraz Graala, jaskrawo pulsujący puchar pięć razy większy od niego samego. Edward patrzył leniwie, jak kwadracik przenosi Graala do żółtego zamku, ekran rozświetla się feerią barw, a z głośniczka dobiegają niesamowite dźwięki bulgotania. - Zatem to było zwycięstwo? - powiedział Edward. - Słodkie zwycięstwo. A to był tylko pierwszy poziom. - Ile jest poziomów? - Trzy Ale najlepsze, że to jest oryginalny kod Atari. Ktoś zadał sobie trud, żeby napisać emulator, który powoduje, że mój komputer za pięć tysięcy dolców myśli, że jest dwudzie-stodolarową konsolą Atari z osiemdziesiątego drugiego roku. Potem ze starego kartridża Przygody wyciągnęli kod, umieścili go w Internecie, a ja go ściągnąłem i szafa gra. - No, proszę - powiedział Edward, sącząc piwo. Było zimne i przyjemnie gorzkie. - A czy to jest legalne? - Raczej szara strefa. Chciałbyś sobie pograć? - Niespecjalnie. Zeph podniósł swoje cielsko z krzesła przy biurku i usiadł na zniszczonym materacu, który Edward pamiętał jeszcze z czasów college u. - A jak się przeniesiesz do Londynu, to kto tu będzie wykonywał twoją robotę? - To jest wymiana. Przyjeżdża tu gość z Anglii. Jakiś tam Nicholas. - Może Nickleby? - Zeph pociągnął kolejny łyk pepsi. -Wiesz, kim on jest? To jest twój fetch. Jest taka celtycka legenda, fetch to sobowtór, istota, która urodziła się dokładnie w tym samym momencie co ty i wygląda dokładnie tak jak ty. Biada ci, jeśli kiedyś na twojej drodze stanie twój fetch -pstryknął palcami. - To wszystko. Gra skończona.

- Oj! - Edward wstał. - Idę do ubikacji. Zeph i Caroline mieszkali w West Village w długim, pełnym zakamarków i zakurzonym mieszkaniu, kupionym wraz z furą opcji na zakup lub sprzedaż akcji przez firmę internetową, z której Caroline odeszła w odpowiednim momencie. Wzdłuż prawie wszystkich ścian, również w kuchni i łazience, biegły rzędy półek, a na tych półkach znajdowała się kolekcja Zepha i Caroline - małe plastikowe zabawki: łamigłówki, klocki Lego, figurki z filmów akcji, nagrody z ze- stawów Happy Meal, kostki Rubika, kule i dwunastościany. Edward nigdy nie mógł pojąć, co oni w tym widzą. Zeph mówił, że pomagają mu rozwijać wyobraźnię przestrzenną, jednak kiedy Edward zobaczył pracę magisterską Zepha na temat topologii niskowymiarowej, pomyślał, że wyobraźnia przestrzenna jego kolegi była już i tak chorobliwie i nadmiernie rozwinięta. Gdy wracał z toalety, zaskoczył go mały człowieczek stojący w korytarzu obok pracowni Zepha. Był pochłonięty badaniem jego kolekcji. Edward nigdy go wcześniej nie spotkał. - Cześć - powiedział Edward. - Cześć - odparł mężczyzna spokojnym, wyraźnym głosem. Miał idealnie okrągłą głowę i cienkie, proste, ciemne włosy, jak dziecko. Edward wyciągnął rękę. - Jestem Edward. Mały człowieczek odłożył na półkę różową plastikową piramidę, którą się bawił. Edward poniewczasie cofnął rękę. - Jesteś kumplem Zepha? - zaryzykował pytanie. -Nie. Ten człowiek-dziecko, bardzo mały, mierzący zaledwie metr pięćdziesiąt, popatrzył na niego cierpliwym wzrokiem, nawet nie mrugnąwszy okiem. - A zatem... - Pracowałem z Caroline. Jako administrator systemu. - Och tak? To znaczy w biurze? -Właśnie - promieniał, jakby uszczęśliwiła go trafna odpowiedź Edwarda. - Dokładnie. Zajmowałem się utrzymaniem serwera poczty elektronicznej i lokalnej sieci. Bardzo ciekawe. - Ciekawe. - Tak, ciekawe - zdawało się, że w ogóle nie potrafił wyczuć ironii. - Weźmy na przykład