agusia1608

  • Dokumenty222
  • Odsłony11 944
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów362.4 MB
  • Ilość pobrań8 650

Javier Sierra - Błękitna dama

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Javier Sierra - Błękitna dama.pdf

agusia1608 EBooki
Użytkownik agusia1608 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 128 stron)

JAVIER SIERRA BŁĘKITNA DAMA „Przypadek jest, być może, pseudonimem Boga, kiedy nie chce złożyć podpisu". Théophile Gautier, La croix de Berny Bilokacja — czynność i efekt bilokowania się. Bilokować się (bi- + łac. locare, z łac. locus = miejsce) — według niektórych wierzeń: znaleźć się w dwóch różnych miejscach w jednym momencie. Słownik Języka Hiszpańskiego, Real Academia Espanola, 1992 1 Sakmo upadł na kolana obezwładniony strachem. Muskularne ciało wojownika runęło na ziemią, kiedy mężczyznę ogarnęły ciemności. Chociaż tarł i otwierał szeroko oczy, nie był w stanie dojrzeć ani odrobiny światła. Przed chwilą oślepiła go przedziwna wizja. Stał pośród ciemności, samotny, u wejścia do świętej jaskini jego plemienia, a to samo przerażenie, które odebrało mu wzrok, nie pozwalało mu teraz krzyczeć. Odkąd pełnił nocną wartę, nigdy nie spotkał czegoś podobnego. Nigdy. Po omacku, nie ośmielając się odwrócić plecami do blasku, który właśnie go oślepił, Sakmo próbował uciec z Kanionu Węża. Nie powinien był się do niego zbliżać. Wejście do serca wzgórza było przeklęte, cały jego klan o tym wiedział. We wnętrzu tego wzniesienia pochowano pięć pokoleń sza- manów, czarowników i znachorów, dla których było to jedyne miejsce w okolicy, skąd mogli porozumieć się z duchami. Straszne miejsce. Po co przyszedł aż tutaj? — wyrzucał sobie teraz Sakmo. Co, u diabła, zwabiło go do kamiennego półksiężyca wtajemniczonych, skoro wiedział, jakie niebezpieczeństwa się tu kryją? Poza tym, czyż skała nie znajdowała się daleko od obszaru, który wojownik miał obserwować? Brakowało jeszcze trzech godzin do świtu. Trzy godziny, zanim zmienią go na warcie. Albo zanim znajdą jego trupa. Jednak Sakmo nadal dyszał. Z trudem łapał powietrze. Był zdenerwowany. Wstrząśnięty. Żywy. Jego umysł wypełniała po brzegi powódź pytań. Co to za światło, które potrafi obalić wojownika z plemienia Jumano? Piorun? Czy błyskawica może ukrywać się w ka- mieniu i zaatakować dorosłego mężczyznę? A co potem? oczy na niego, aby go pochłonąć? Wartownik nie przestawał gorączkowo myśleć. Przerwał tylko na chwilę, kiedy w trakcie swojej niezgrabnej ucieczki zdał sobie sprawę z tego, że step zamilkł. To niedobry znak, stwierdził. Wtedy właśnie jego umysł wszedł na grząski teren wyobraźni. Może światło zbliżało się teraz do niego? Świeże wspomnienie sparaliżowało wojownika. Ogień, który wpędził go w ciemności, wyglądał, jakby wydobywał się z gardła potwora, magicznego drapieżnika zdolnego zmieść łąkę samym tylko oddechem. Przepowiednie plemienia, z którego wywodził się Sakmo, mówiły o takim końcu świata. Według nich świat miał zostać wkrótce unicestwiony przez płomienie, a zniszczenie wszystkich form życia miał poprzedzać wielki blask. Straszliwy upadek Czwartego Świata. Jeżeli to, co objawiło mu się w wąwozie, było znakiem końca, nic ani nikt nie powstrzyma apokalipsy. Co mógł zrobić? Czy warto było biec, by podnieść alarm? Tylko jak? Na oślep? Te tchórzliwe myśli zaskoczyły Sakma. Chwilę później jego umysł już je analizował: intruz nie był podobny do niczego, o czym mężczyzna dotąd słyszał. Ognista kula, która spiekła mu oczy, wyłoniła się z przeklętego otworu bez żadnego ostrzeżenia. Jej światło paliło, a ona sama była niezwykle szybka. Jak można było walczyć z takim wrogiem? Jaki wojownik mógł zatrzymać tę kulę wewnątrz osady? Czy nie byłoby lepiej, żeby żona Sakma, jego młoda córka Ankti i jego ludzie umarli we śnie...? A on? — Ankti — wyszeptał. Wśród ciemności, porażony absolutną ciszą, wojownik zatrzymał się i odwrócił w stronę skały, którą zostawił właśnie za sobą. Jeśli ma umrzeć, pomyślał, zrobi to z honorem. Stojąc. Twarzą w stronę kata. Może ktoś wspomni go w przyszłości jako pierwszą ofiarę Potwora Końca Czasów.

Wtedy stało się. Mężczyzna zupełnie się tego nie spodziewał. Pięć sylab — tylko pięć — wypowiedzianych bardzo powoli, zakłóciło głęboką ciszę równiny. Wydobywały się ze słodkich, przyjaznych ust, które zdawały się posyłać swój szept wprost do uszu wartownika. Ku zdumieniu Sakma głos zawołał go po imieniu. — W po-rząd-ku, Sak-mo? Pytanie, zadane w języku tanoan, zupełnie go sparaliżowało. Zdezorientowany strażnik zmarszczył brwi i instynktownie sięgnął po obsydianowy toporek, który nosił u pasa. Czy tamto go zawołało? Sakmo był wytrenowany przez swojego ojca, Wielkiego Walpiego, wodza osady Cueloce, żeby walczyć z żywymi. Nie z umarłymi. — Sak-mo... Głos smagał go teraz z większą siłą. Umarli? Wspomnienie starego ojca sprawiło, że zacisnął szczęki i przygotował się do walki o życie. Nieważne, z jakiego świta pochodziło — z tego czy jakiegoś obcego — to mówiące światło nie skończy z nim, nie zostawiając jakiejś części siebie na czerwonym piasku. — Sak-mo... Słysząc ten głos po raz trzeci, mężczyzna przeciął powietrze toporkiem, rysując wokół siebie ochronne koło. Nadal nic nie widział. „Żegnaj, Ankti. Kocham cię". Kimkolwiek był ten, kto go wołał, znajdował się tuż obok. Wojownik mógł wyczuć jego oddech. Jego nieznośne gorąco. Śmiertelnie przerażony, trzymając broń w drżącej lewej ręce, jedyny broniący osady mężczyzna podniósł twarz ku niebu, czekając na nadejście nieuniknionego. Otworzył zaczerwienione oczy i wytężając wzrok w stronę czarnego nieba, zobaczył mroczny cień, wielki jak totem, który wznosił się ponad nim. W wyniku zwykłej złośliwości losu, wiele lat temu, w tym samym miejscu, przy studni Cueloce, jego ojciec przygotował go na śmierć. Śmierć w walce. 2 W tym momencie Sakmo postanowił zaatakować. Jednak zanim wojownik stawił czoła swojemu prześladowcy i wbił mu broń między oczy, nowy wybuch ponownie go oślepił. Ledwie miał czas, żeby rozpoznać wysoką, dziwną postać, która teraz mu się przyglądała. Uderzenie suchego wiatru, twardego jak wyschnięte drzewo, powaliło go na ziemię. - Sak-mo... — powtórzył głos. Jego koniec był bliski. Czuł to teraz. Życie wymknie mu się w ciągu jednego oddechu. Co się stanie z jego rodziną? Z jego plemieniem? Co go czeka na drugim brzegu życia? Dolinę wypełnił raz jeszcze przedziwny, prawie namacalny blask, w którym tonęły jęki strażnika. Niebieskie światło opromieniało pobliskie kamienne domy Cueloce, cmentarz starszych, wielką kivę — podziemne miejsce ceremonii jego klanu — nawet brzegi trzech jezior. Sakmo nie mógł cieszyć się widokiem cudu, bo do jego ślepoty dołączyła nowa dolegliwość. Wibrujący dźwięk, tysiąc razy głośniejszy niż brzęczenie chmary szarańczy, wypełnił mu uszy, napawając go przerażeniem. Czy to śmierć wzywała go w ten sposób? Indianin wił się na ziemi, przyciskając ręce do skroni. Podskoczył. Krzyknął i uderzył, pięściami w głowę. Ten dźwięk wypełnił wszystko. Wypełnił jego samego. Po kilku sekundach jego umysł nie był już zdolny znosi tego dłużej. Zapomniał, jak blisko wyczuwał obecność agresora. Myśliwy stracił resztki sił i upadł wyczerpany na ziemię Później ciemność ogarnęła jego umysł. Ciemność i cisza. 3 Hałas i światło zelżały. Młody Indianin leżał twarzą do ziemi, z farbą rozmazaną na policzkach i czaszką naznaczoną zadrapaniami. Nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd stracił przytomność. Bolała go głowa, czuł mdłości, nie miał broni. Jego toporek upadł wiele kroków od miejsca, w którym leżał on sam, a Sakmo nie miał dość sił, żeby szukać go po omacku. — Dro-gi Sak-mo... Głos, który tak go przeraził, zagrzmiał nad nim, jakby wydostawał się zewsząd. Wojownik nie wiedział, jak długo ta

przedziwna zjawa tam była, czekając na niego. Ale Sakmo nadal żył. Żył! — Dla-czego ucie-kasz przede mną? Zdezorientowany syn Wielkiego Walpiego postanowił nie odpowiadać. Z twarzą przy ziemi zebrał dość odwagi, żeby przeanalizować swoje możliwości. Szybko odkrył jedną. Jego mały kamienny nóż, ten sam, którym zdzierał skórę ze zdobyczy, wbijał mu się w brzuch. Instynkt wojownika znów krążył w jego żyłach. — Prze-byłam długą drogę, żeby cię odna-leźć — powiedział głos, rwąc się coraz bardziej. — Nie mu-sisz się bać. Nic zro-bię ci krzywdy. Głos zjawy był poważny. Czysty. Mówiła w tym samym dialekcie co Sakmo. Posługiwała się nim z elegancją, bez pośpiechu. Kiedy Indianin wsłuchał się w niego, zauważył, że szarańcza przestała brzęczeć, a blask złagodniał, pozwalając mu otworzyć oczy i zacząć odzyskiwać kontrolę nad sytuacją. Najpierw Sakmo zobaczył plamy, potem niewyraźne kontury, a po kilku chwilach dostrzegł ze zdziwieniem kolumnę czerwonych mrówek ciągnącą obok jego twarzy. Odzyskiwał wzrok! Wtedy, przewracając się na plecy, zobaczył po raz pierwszy twarz wroga. — Na wszystkich przodków... — wyszeptał zdumiony. To, co miał przed sobą, było trudne do opisania: dwie piędzi od siebie zobaczył oblicze kobiety, która nie spuszczała go z oczu. Nigdy dotąd nie widział tak białej skóry. Dłonie tajemniczej damy były szczupłe, o smukłych, długich palcach. Miała na sobie przedziwne szaty. Mężczyzna zwrócił uwagę zwłaszcza na błękitną opończę, okrywającą czarne zapewne włosy, i gruby sznur, którym miała przewiązaną suknię. Kobieta uśmiechnęła się, jakby litowała się nad Sakmem. — Wiesz, ja-ki dziś ma-my dzień? Pytanie go zaskoczyło. Zjawa zadała je, nie otwierając ust — Zapamię-tasz dzisiej-szą datę? Indianin znów spojrzał na kobietę z oszołomieniem, ale nie odpowiedział. Nie rozumiał, co chciała mu przekazać. — Rok Pański tysiąc sześć-set dwudziesty dziewiąty. Dłu-go cię szuka-łam, Sakmo. Teraz mi po- możesz. — Pomóc ci...? — Tysiąc sześć-set dwudziesty dziewiąty — powtórzyła. Sakmo podniósł się powoli, aż stanął o własnych siłach. Dotknął pasa w poszukiwaniu noża, wyjął go ostrożnie i schował za nadgarstkiem. W tym czasie kobieta, której skóra jaśniała światłem, uniosła się kilka piędzi nad ziemię. Z tej nowej perspektywy jej ostry profil nie wyglądał agresywnie, lecz był pełen słodyczy. Nie było wątpliwości: Sakmo miał przed sobą błękitnego ducha równin. Jego ojciec wspomniał mu kiedyś o tej zjawie. — Czy nadszedł koniec tego świata, pani? Dama, nie otwierając ust, zajaśniała na dźwięk pytania strażnika — Jesz-cze nie, synu. Przy-szłam, żeby ogło-sić coś ludziom z swojego kla-nu. Ale potrzebo-wałam kogoś takie-go jak ty. Wiesz? Już niedługo. Bardzo niedługo, Sak-mo. — Niedługo? Do czego? — Do nadejś-cia praw-dziwego Boga. Musisz przygotować twoich lu-dzi. Musisz zapobiec rozle- wowi krwi. Indianin potarł oczy, żeby lepiej widzieć swoją rozmówczynię. Cały czas czuł pieczenie pod powiekami. — Zabijesz mnie? — zapytał, ściskając broń. — Nie. — Dlaczego mnie wybrałaś? — Ze względu na twoje znamię, Sak-mo. — Moje znamię? — Spójrz na swo-je ramię. Strażnik nie zauważył dziwnego znaku aż do tej pory: granatowy ślad w kształcie róży, nie większy niż ukąszenie węża, pojawił się na wewnętrznej stronie jego lewego przedramienia. — To zna-mię tych, którzy wi-dzą. Kobieta pochyliła się nad Indianinem i wyciągnęła rękę, dotykając jego ogolonej głowy. Po kręgosłupie Sakma przebiegł dreszcz, zmuszając mężczyznę do rozluźnienia mięśni ramion i wypuszczenia kamiennego noża. — Nie zro-bisz mi krzywdy. Najpierw mu-szę ci coś dać — ciągnęła. — Coś, co zrozu-mieją wnuki twoich wnuków, za nie mniej niż trzysta lat. — Trzysta lat? — Pra-wie cztery ty-siące księżyców... — potaknęła. — A ty bę-dziesz go strzegł. — Co to jest?

— Prędko go otrzymasz, kie-dy znów się zoba-czymy. Powiedziawszy to, dama pozwoliła, żeby ciemność znów zapadła nad równiną. 4 Los Angeles, Kalifornia, trzysta sześćdziesiąt dwa lata później — A więc ten sen ciągle się powtarza? Doktor Meyers pochyliła się nad kozetką, na której leżała pacjentka, szukając jej wzroku. Jennifer Narody przychodziła dopiero od dwóch dni do luksusowego gabinetu przy ulicy Broadwayu, ulicy leżącej w finansowej dzielnicy miasta, aby wyleczyć dręczący ją lęk. Linda Meyera była zbita z tropu: według jej karty panna Narody miała 34 lata, była zdrową, lubiącą sport kobietą, nieobciążoną genetycznie chorobami psychicznymi, zrównoważoną, w dobrej sytuacji materialnej, w dodatku atrakcyjną. Nigdy nie wyszła za mąż i miała dobre relacje z rodzicami. Na pierwszy rzut oka nie mogła mieć poważnych problemów. — Miałam ten sam sen dwa razy w ciągu trzech dni, tak — wyszeptała Jeimifer, unikając pytającego wzroku psychiatry i odrzucając do tyłu czarne włosy. — To nie jest koszmar. Ale zawsze, kiedy kładę się spać, myślę, że znów się powtórzy. I to mnie martwi — Kiedy śnił się pani ostatnio? - Dzisiaj! Dlatego przyszłam do pani tak wcześnie. Jeszcze widzą to wyraźnie... - Bierze pani lekarstwo, które pani przepisałam? — Naturalnie. Ale valium nie działa. Nie rozumiem, pani doktor, dlaczego obraz tej jaśniejącej kobiety tak mnie prześladuje. Wie pani, o czym mówię? Widzę ją wszędzie. Muszę o niej zapomnieć! — Śniła się pani wcześniej? — Tak. — Dobrze. Proszę się nie martwić — uspakajała ją lekarka, szperając jednocześnie w teczce dużymi czarnymi dłońmi. — Znajdziemy sposób na pozbycie się tego snu. Boi się pani? — Tak, pani doktor. I martwię się. — Proszę mi powiedzieć: czy przeżyła pani ostatnio jakąś traumę, na przykład wypadek samochodowy, utratę bliskiej osoby...? Coś, co mogło wywołać lęk lub depresję? Jennifer zamknęła oczy, odetchnęła głęboko i wypuściła z płuc cale powietrze, jakby koncentrowała się na znalezieni właściwej odpowiedzi w swoim wnętrzu. Czuła bolesną pustkę w żołądku. Jeszcze nie zjadła śniadania. — Lęk? — powtórzyła. — Cóż, kilka tygodni temu wróciłam do domu po długim pobycie w Europie. Jak tylko dotarłam do Los Angeles, znów pojawiły się te sny. Tym razem są tak wyraźne i naglące, że od razu zgłosiłam się do pani. Na początku myślałam, że to przez zmianę czasu, rozkładu zajęć, wie pani... — Pojawiły się znowu? To znaczy, że miała pani wcześniej podobne sny? — Już to pani powiedziałam. Od lat śnię o Indianach i tej tajemniczej świetlistej damie. Nie wiem dlaczego! — Proszę mi powiedzieć, panno Narody, gdzie dokładnie była pani w Europie? - W Rzymie. Była tam pani kiedyś? — W Rzymie? Rzymie Cezara, papieży, makaronu, wina lambrusco? Bardzo bym chciała! To moje marzenie — Naprawdę? - Pewnie. Tyle że mój mąż jest Argentyńczykiem o gali-syjskich korzeniach i zawsze, kiedy jedziemy do Europy, zostajemy w Hiszpanii. W La Corufti. Jego dziadkowie się tam urodzili. Dramat! - I nigdy nie mogła pani polecieć do Włoch? Przecież to tak blisko. - Nie! - roześmiała się Linda Meyera. - - Nawet kazał mi się uczyć hiszpańskiego, żebym mogła się porozumieć z jego rodziną! Jennifer nie podjęła tematu. Zamiast ulec szczeremu śmiechowi pani doktor, pozwoliła, żeby ogarnęła ją melancholia. - To wielka szkoda —powiedziała. — Rzym to wspaniałe miasto. Jego place, targi, wąskie brukowane ulice, gorące cappuccino, dolce far niente... Ta nagła zmiana nastroju nie uszła uwagi doktor Meyers. Zanotowała dyskretnie „Rzym" w swoim notesie i odczekała sekundę, zanim zadała kolejne pytanie. Czasem wspomnienie lub pejzaż mogły pomóc w dostaniu się do ukrytego ja pacjenta. Może w tych wspomnieniach, w jakimś doświadczeniu przeżytym w niedawno zamkniętej przeszłości lekarka znajdzie klucz, który pozwoli jej pomóc w tym wypadku. W taki sposób, bardzo ostrożnie, postanowiła podjąć ten nowy wątek.

— Czy przydarzyło się tam coś, o czym chciałaby mi pani opowiedzieć, panno Narody? — Coś? Co ma pani na myśli? Jej pacjentka otworzyła szeroko jasnozielone oczy. — Nie wiem — odpowiedziała lekarka. — Niech pani mi to powie. Czasami powtarzające się sny mają swoje źródło w małych obsesjach, niezakończonych sprawach, w zmartwieniach, które pani mózg stara się zwalczyć za pomocą wszystkich dostępnych środków. — W Rzymie wydarzyło się wiele takich rzeczy. Zostawiłam we Włoszech wiele niezakończonych spraw. — Proszę mi o nich opowiedzieć. Jennifer popatrzyła w ciemne oczy psychiatry. Szczere spojrzenie lekarki, osadzone w ramie szerokiej twarzy o brązowej skórze, otoczonej kleconymi włosami zebranymi we wspaniały kucyk, wzbudzało w niej zaufanie od pierwszego spotkania. Potrafiła teraz przekazać jej bezgłośnie, że to będzie długa historia. — Nigdzie się nie spieszymy, Jennifer — powiedziała z uśmiechem doktor Meyers. — Uwielbiam Wiochy! 5 Wenecja, Włochy, o tej samej porze Ojciec Giuseppe Baldi oddalił się. szybkim krokiem od placu Świętego Marka oświetlanego przez ostatnie promienie słońca. Udał się jak zwykle w stronę nabrzeża Schiavoni, gdzie wsiadł w pierwsze vaporetto udające się na San Giorgio Maggiore. Wyspa ta, widniejąca na wszystkich pocztówkach z Wenecji, należała kiedyś do jego zakonu, o czym stary kapłan myślał zawsze z nostalgią. Sprawy się skomplikowały. Ostatnio wszystko ulegało zmianom. Nawet wiara, która miała za sobą dwa tysiące lat historii. Baldi spojrzał na zegarek, rozpiął guzik sutanny przy szyi i szukając wolnego miejsca przy oknie, wyczyścił szkła swoich maleńkich drucianych okularów. — Pater noster qui es in coelis... — wymruczał po łacinie. Założywszy okulary, benedyktyn zobaczył, że wspaniały horyzont miasta czterystu mostów barwił się na pomarańczowo. — ..sanctificetur nomen tuum... Nie przerywając litanii, zakonnik podziwiał zmierzch, rozglądając się jednocześnie dyskretnie dookoła. Wszystko w porządku, pomyślał. Vaporetto, powszechnie znany biały autobus wodny we-necjan, było o tej porze niemal puste. Tylko para Japończyków i trzech praktykantów z Fundacji Giorgio Cini, których Baldi znał z widzenia, zechciało skorzystać z usług przewoźnika. Dlaczego nadal to robił? — zastanawiał się. Dlaczego nadal patrzył spod oka na pasażerów statku o szóstej, jakby miał dostrzec u któregoś z nich aparat dziennikarza? Czyż nie spędził wystarczająco dużo czasu w ukryciu na wyspie, z dala od nich wszystkich? Czternaście minut później wysiadł ze statku na brzydkim nabrzeżu z betonu. Przez otwarte drzwi wpadł podmuch zimnego powietrza, rozbudzając pasażerów. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na kapłana, gdy ten wysiadał. W głębi duszy Baldi cieszył się, że jego życie na wyspie było tak spokojne. Kiedy dotrze do swojej celi, umyje się, zmieni buty, zje kolację ze wspólnotą i usiądzie do lektury albo poprawi zaległe prace egzaminacyjne. Przestrzegał tego rytuału od przyjazdu do opactwa dziewiętnaście lat temu. Dziewiętnaście lat spokoju, to prawda. Był jednak zawsze czujny, czekał na telefon, list czy niedyskretne odwiedziny. To była jego pokuta. Ciężar, którego nie pozbędzie się nigdy. Lecz Baldi starał się z całych sił, żeby nie popaść w obsesję. Czy istniało życie lepsze niż poświęcenie się nauce? Teraz wiedział, że nie. Jego praca w konserwatorium Benedetto Marcello jako profesora prepolifonii dawała mu spokój ducha, jakiego nie zaznał nigdy w młodości. Miał pilnych studentów. Przychodzili na jego zajęcia z umiarkowanym zapałem, a on wyjaśniał im, jak wyglądała muzyka przed rokiem tysięcznym, okraszając swoje zajęcia ciekawymi anegdotami. Profesorowie go podziwiali, nawet kiedy przestawał przychodzić na wykłady pochłonięty badaniami. Studenci go szanowali. W rezultacie jego czas pracy należał do najbardziej elastycznych w całym ośrodku. A jego zajęcia do najbardziej popularnych. Jednak te wszystkie udogodnienia nigdy nie odciągnęły go od innych zainteresowań. Dotyczyły spraw

tak delikatnych i starych, że prawie nigdy o nich nie mówił. Baldi przybył na wyspę San Giorgio w 1972 roku, wygnany z powodu muzyki. Fundacja Cini zaproponowała mu więcej niż kiedykolwiek ośmieliłby się prosić biskupa: jedną z najlepszych bibliotek w Europie, centrum konferencyjne, które wielokrotnie służyło UNESCO, i dwa instytuty zajmujące się muzyką Wenecji i etnomuzykologią, które go uwiodły. W pewnym sensie stworzenie tego raju dla muzykologów na San Giorgio właśnie przez benedyktynów było logiczne. Kto, jeśli nie bracia z Ordo Sancti Benedicti, poświęciłby się z takim oddaniem tej dawnej sztuce? Czyż to nie święty Benedykt, ogłaszając regułę swojego zakonu w VI wieku, stworzył fundamenty współczesnej muzykologii? Baldi zbadał tę kwestię dogłębnie. Jako pierwszy odkrył, że reguła świętego Benedykta, która ustanawiała osiem posług religijnych, opierała się w całości na muzyce. Była to fascynująca tajemnica. Każda z „tonacji", używanych do tej pory w muzycznych kompozycjach, była inspiracją dla modlitw, które on i jego bracia odmawiali codziennie. Baldi dowiódł, że jutrznia (odmawiana zimą, o 2 nad ranem) odpowiadała dźwiękowi do. Laudy, o świcie, to re. Nabożeństwa odprawiane o pierwszej, trzeciej i szóstej godzinie dnia — czyli o 6, 9 i 12 w południe — odpowiadały mi,fa i sol. Nona w godzinie największego natężenia światła, to jest o 3 po południu, „brzmiała" jak la, a nieszpory, o zachodzie słońca, jak si. To właśnie te nauki zapewniły mu rozgłos wśród studentów „Godziny i nuty są ze sobą powiązane! — mawiał z zapałem z podium. - - Modlitwa i komponowanie to paralelne czynności! Muzyka jest prawdziwym językiem Boga!". Jednak weteran Baldi chował więcej odkryć w zanadrzu. Jego tezy były oszałamiające. Uważał na przykład, że starożytni nie tylko znali harmonię i stosowali ją perfekcyjnie w procesie tworzenia muzyki, ale potrafili z jej pomocą wywołać zaburzenia świadomości pozwalające kapłanom i wtajemniczonym świata antycznego dosięgnąć „wyższych" rejonów rzeczywistości. Jego wizja walczyła przez dekady z innymi, według których to wrażenie duchowego uniesienia osiągano zawsze dzięki środkom halucynogennym, świętym grzybom lub substancjom psychotropowym. A jak używali muzyki? Baldi wyjaśniał to, kiedy rozmowa się ożywiała. Jego zdaniem dawnym mędrcom wystarczało rozwinięcie „umysłowego nastrojenia" pozwalającego odebrać informacje z zaświatów. Twierdził, że wprowadzeni w taki stan czarownicy mogli odtworzyć jakąkolwiek chwilę z przeszłości, choćby najodleglejszej. Innymi słowy, według niego muzyka modulowała frekwencje fal mózgowych i stymulowała ośrodki percepcji zdolne do podróżowania w czasie. Jednak ta wiedza — jak objaśniał ze smutkiem — została stracona. Wielu kwestionowało rewolucyjne idee ojca Baldiego. Jednak te polemiki nigdy nie starły jowialnego i przyjacielskiego wyrazu z twarzy kapłana. Jego srebrne włosy, atletyczna sylwetka i szczere spojrzenie dawały mu aurę zdobywcy, któremu nie można się oprzeć. Nikt nie mógł uwierzyć, że mnich miał już sześćdziesiąt pięć lat. Zresztą gdyby nie śluby czystości Baldi złamałby serca wielu studentek. Nie mówiąc o ich matkach. Owego dnia, nieświadom tego, co miało się zaraz wydarzyć, Baldi wszedł do opactwa ze zwykłą pogodą i z pośpiechem. Nawet nie zauważył, że brat Carlo czekał na niego w drzwiach z miną, jakby miał mu coś do powiedzenia. 6 — Buona sera, ojcze Baldi. Obłudny uśmiech dozorcy San Giorgio ostrzegł go, gdy tylko mnich przekroczył furtkę zakonu. — Zostawiłem ojcu korespondencję w jego celi — oświadczył brat Carlo ceremonialnie. — Ma ojciec szczęście. Trzy paczki. Grube. — Nic więcej? Dozorca wzruszył ramionami. — To mało? To te, których ojciec zawsze wyczekuje. Wie ojciec, te, które przysyłają święci. Baldi uniósł brwi z niedowierzaniem, niemo wyrzucając bratu Carlowi niezdrową ciekawość, i wszedł po schodach bez słowa. „Te, których ojciec zawsze wyczekuje". Stary muzykolog zadrżał. ",Te, które przysyłają święci". — Proszę poczekać! — Carlo, młody zakonnik o rumianych policzkach, podobny do rubensowskiego cherubina, potrząsał jakąś kartką. — Ktoś do ojca dzwonił dwa razy, dziś po południu. — Kto? — zapytał Baldi w pośpiechu, z półpiętra. - Nie przedstawił się. Chodziło o jakąś konferencję. W Rzymie. — W takim razie niech zadzwoni jeszcze raz... Giuseppe Baldi, gdy dotarł do pokoju, zapomniał już

o telefonie. Stwierdził z zadowoleniem, że poczta leżała dokładnie tam, gdzie zostawił ją brat Carlo. Wśród listów wyróżniały się rzeczywiście trzy duże koperty: dwie przyszły z Rzymu, a trzecia z industrialnego miasta w północnej Hiszpanii. Zostały wysłane przez „Świętego Mateusza", „Świętego Jana" i „Świętego Marka". Rzeczywiście były to paczki, na które ojciec zawsze czekał. Listy od świętych. Benedyktyn pogłaskał je z satysfakcją. Te listy były jedyną nicią łączącą go z poprzednim życiem. Z tym, którego nie znał nikt na San Giorgio. Przychodziły w nieregularnych odstępach czasu, rzadko kiedy dwa naraz nigdy do tej pory Baldi nie otrzymał trzech jednocześnie. Dlatego widząc, że jego trzej koledzy napisali do niego w tym samym dniu, przeszedł od radości do niepokoju w czasie krótszym niż oddech. Było coś jeszcze. Inny powód do strachu. Koperta w kolorze sepii z niedającym się z niczym pomylić stemplem Sekretariatu Jego Świątobliwości. List został nadany dwa dni temu z Watykanu jako polecony. Baldi odłożył na bok przesyłki od świętych i skoncentrował się na małej kopercie. — A to co? — mruknął, przypominając sobie dwa telefony z Rzymu. Obawiając się najgorszego, ojciec Baldi przyjrzał się uważnie kopercie, zanim ją otworzył. Gdy wreszcie to zrobił, wypadł z niej list na grubym, oficjalnym papierze. „Caro San Lucca — przeczytał. — Powinieneś natychmiast przerwać badania. Doradcy naukowi Ojca Świętego domagają się Twojej obecności w Rzymie, w celu wyjaśnienia okolicz- ności Twojej ostatniej niedyskrecji. Nie odkładaj wizyty dalej niż do niedzieli. Skontaktuj się z kancelarią Kongregacji Doktryny Wiary lub z Instytutem Operacji Zewnętrznych. Tam otrzymasz bardziej szczegółowe informacje". List podpisał — niewiarygodne! — kardynał Dziwisz. Ojciec Baldi niemal stracił oddech. Był już czwartek! A chcieli go widzieć w Rzymie przed niedzielą! Było jednak coś gorszego od pośpiechu. Jeśli pamięć go nie zawodziła — a nie zwykła tego robić — był to drugi raz w ciągu dwudziestu sześciu lat, kiedy udzielano mu nagany za „niedyskrecję". Za pierwszym razem skończyło się to zesłaniem na tę wyspę w Wenecji. Jaką cenę przyjdzie mu teraz zapłacić? 7 Oczy ojca Baldiego zwilgotniały ze złości. — Un 'altra volta lo stesso errore — wyszeptał, powstrzymując łzy. — Jak mogłem być tak naiwny? Roztrzęsiony Baldi schował list do kieszeni sutanny. Powinien był przewidzieć, że ten wywiad udzielony dwa miesiące temu redaktorowi znanej hiszpańskiej gazety znów przysporzy mu problemów. Bo co innego mogło być „niedyskrecją" według Watykanu, jeśli nie rozmowa z zagranicznym dziennikarzem? Stary muzykolog zachował jeszcze świeże wspomnienia tamtego spotkania: młody człowiek, mniej więcej trzydziestoletni, obcokrajowiec, przyjechał do opactwa pod pretekstem zrobienia wywiadu z mnichem na temat jego szczególnej środowej posługi pasterskiej. Jego przykrywka — jak się później okazało — podziałała i Baldi zgodził się na nagranie ich rozmowy. W końcu praca zakonnika z osobami rzekomo opętanymi przez diabła zdobyła pewien rozgłos za sprawą krajowych mediów i niemało osób prosiło go o wygłoszenie oświadczenia lub udzielenie wywiadu. W 1991 roku we Włoszech diabeł był w modzie. Benedyktyn traktował ten temat ostrożnie. Świadom, że większość jego opętanych była po prostu ludźmi chorymi psychicznie lub, w najlepszym wypadku, godnymi pożałowania histerykami, starał się, żeby jego kazania przypominały przynajmniej o leczniczej mocy wiary. Dzięki cotygodniowym felietonom w „Gente Mese u Oggi" zdobył sławę tuż przed przyjazdem Hiszpanów, a jego książka Catechesi de Satana zyskała taki rozgłos w mediach, że nie zdziwił się wcale, kiedy zagraniczna gazeta zainteresowała się jego egzorcyzmami... A jego próżność kazała mu oczywiście zgodzić się na wywiad. Baldi zbyt późno zdał sobie sprawę, że reportera nie interesowała jego praca „łowcy demonów". Ten dziennikarz różnił się od innych. Jakby mimochodem, krok po kroku, jego rozmówca zaczął sondować kapłana na temat sprawy, którą on sam upublicznił bezmyślnie w 1972 roku i która zamieniła go na kilka zapomnianych już dni w prawdziwą sławę we Włoszech. Sprawa, o której wzmianka w ustach dziennikarza przyprawiła ojca Giuseppe o dziwny zawrót głowy... To musiało być jego ostatnią „niedyskrecją". Tak właśnie było: minęło dziewiętnaście łat od momentu, kiedy jego nazwisko widniało wszędzie, kiedy przyznał, że od ponad dekady pracował nad wynalazkiem zdolnym uzyskać obrazy i dźwięki z

przeszłości. Muzykolog wyjawił, że chodziło o projekt na wielką skalę, przy którym pracował między- narodowy zespół dwunastu fizyków i który cieszył się poparciem Stolicy Apostolskiej. Zresztą ^Domenica della Corriere" był pierwszym dziennikiem, który opisał dokonania owej „maszyny czasu". Według tej gazety zespołowi ojca Baldiego udało się odzyskać zagubione utwory, jak Thiestes Quinta Ennio skomponowany około 169 roku naszej ery czy też dokładny zapis ostatnich słów Jezusa na krzyżu. Te rewelacje — Baldi był przekonany, że spoczywały zapomniane w bibliotekach — zelektryzowały wielu i chociaż wiadomość obiegła z prędkością błyskawicy media połowy globu, zainteresowanie hiszpańskiego dziennikarza wynalazkiem chronowizji zbiło mnicha z tropu. — Chronowizja! — Baldi zdusił kolejny okrzyk. — Ale co, do diabła...? Wspomnienia sprawiły, że zacisnął pięści. Był pewien, że nie podał dziennikarzom żadnej ważnej informacji. Pamiętał doskonale, że pokazał im drzwi, kiedy tylko wspomnieli o sprawie. W takim razie? Mimo wysiłków Baldi nie znajdował powodów do wyrzucania mu „niedyskrecji". Czy wspomniał dziennikarzowi, przez pomyłkę naturalnie, o czterech ewangelistach? A może o ostatnich zadziwiających postępach chronowizji? Nie. Na pewno nie. Jego potknięcie z siedemdziesiątego drugiego było nieza- pomnianą lekcją. W tamtym czasie redaktor „Corriere", niejaki Vincenzo Maddaloni, postanowił wymieszać jego wypowiedzi z tak skandalicznymi kłamstwami, jak istnienie zdjęcia Jezusa, którego jego zespół nigdy nie uzyskał, a które ten facet wyciągnął Bóg jeden wie skąd. W 1972 roku jego maszyna mogła odtworzyć całkiem dobrze brzmiące dźwięki z przeszłości, ale obrazy pozostawiały wiele do życzenia. Czy ten dziennikarz znów wszystko poprzekręcał? I do jakiego stopnia? — Maledizzione! — wściekł się Baldi. Jakby od tego zależało jego życie, benedyktyn zerwał z nosa okulary, potarł sobie mocno oczy i obmył twarz nad małą umywalką, w którą była wyposażona cela. - Idiota! — powiedział do siebie. Dlaczego tego nie przemyślałem! Baldi schował listy świętych w jedynej szufladzie swego biurka, która była zamykana na klucz, i wiedziony pośpiechem wrócił do przedsionka zakonu. Minął siedzącego za ladą brata Carla, starając się nie odrywać go od jego ulubionego programu telewizyjnego, i po omacku znalazł drzwi z drzewa kakaowca, jedyne, jakie znajdowały się na tym piętrze. Zdecydowanym krokiem wszedł do pomieszczenia. Potrzebował telefonu, a gabinet opata zapewniał o tej porze odosobnienie. — Pronto, mogę prosić ojca Corso? — wyszeptał, gdy tylko wystukał dziewięć cyfr rzymskiego numeru. — Luigi Corso? In un attimo, prego — odpowiedział mężczyzna głos po drugiej stronie linii. Baldi czekał. Po minucie usłyszał w słuchawce znajomy głos. — Słucham? Ojciec Corso przy telefonie. — Mateuszu... — jęknął Baldi urywanym głosem. — To ja. — Łukasz! Dlaczego dzwonisz tak późno? - Coś się wydarzyło, bracie. Dostałem list od kardynała Dziwisza, w którym karci mnie za nasze niedyskrecje. A dziś po południu dzwonili dwa razy z Rzymu i pytali o mnie... — Od Dziwisza? Jesteś pewien? — Tak, bracie. — A o jakie niedyskrecje cię oskarża? — Baldi wyczuł zwątpienie w głosie ojca Corso. — Pamiętasz tego hiszpańskiego dziennikarza, o którym ci mówiłem? Przyjechał z fotografem, który ciągle robił mi zdjęcia, pamiętasz? — Jasne. Tego, który chciał cię wybadać na temat chrono-wizji, tak? — Tego samego. To jedyna rzecz, jaka przychodzi mi do głowy! Że opublikował coś, co zirytowało doradców Ojca Świętego. — W takim razie — Corso się odprężył — list odnosi się do twojej niedyskrecji, nie naszej. Capito? Ton głosu rozmówcy Baldiego stał się lodowaty. Profesor muzyki zrozumiał, że go karcono. Wiedział, że narażał koordynatora projektu, dzwoniąc do niego bez pozwolenia. — W porządku, Corso — przyznał — moja niedyskrecja... Zła wiadomość jest taka, że przed niedzielą mam się stawić w Citta, żeby zdać sprawę ze wszystkiego. Widzisz — ciągnął — nie chciałbym, żeby teraz zlikwidowali nasz projekt. — Nie sądzę, żeby Dziwisz tego chciał. — A jednak, jeśli rozpoczną postępowanie przeciwko mnie, wszystko może się opóźnić. Nikt w Rzymie nie wie dokładnie, jaki jest twój wkład w badania, wszystkie raporty były szyfrowane. Myślę, że powinieneś kontynuować projekt, nawet gdybyś miał mnie nie informować o swoich postępach. Teraz mogłoby to być zbyt niebezpieczne. Corso — czy też Święty Mateusz — zamilkł.

— Słyszysz mnie? — Tak, Łukaszu... Ale już za późno — szepnął jego rozmówca zmęczonym głosem. — Co masz na myśli? — Jakiś goryl ze Świętego Oficjum zadzwonił do mnie wczoraj w nocy. Opowiedział, co zamierzają z nami zrobić, i uprzedził, że straciliśmy już kontrolę nad naszymi odkryciami. Potrzebują ich dla spraw Kościoła. I najwyraźniej nie mamy wyjścia. Ojciec Baldi opadł z sił. — Zadzwonili do ciebie z IOZ? Z Kongregacji Doktryny Wiary? IOZ, czyli Instytut Operacji Zewnętrznych, był watykań- skim wywiadem, który koordynował pracę tajnych służb papieża z dawnym Świętym Oficjum. Jego macki docierały wszędzie. Kiedy Luigi Corso przytaknął, Baldi wiedział, że przegrali tę bitwę. — W taki razie, bracie... Już za późno... Benedyktyn oparł się ciężko na łokciach, podtrzymując słuchawkę w lewej dłoni. — Mio Dio! — jęknął. — I nic nie możemy zrobić? — Jedź do Rzymu, Łukaszu — powiedział ojciec Corso, próbując podtrzymać kolegę na duchu — i rozwiąż tę sprawę osobiście. Jeśli zaś chcesz mojej rady, nigdy więcej nie mów o projekcie. Przypomnij sobie, co się stało, kiedy za pierwszym razem za bardzo się rozgadałeś: Pius Dwunasty zaklasyfikował chronowizję jako riservattisima i chociaż potem papież Jan poluzował trochę knebel, nic już nic było takie jak dawniej. — Będę o rym pamiętał... — zgodził się Baldi. — Dzięki. A propos, jeszcze nie otworzyłem koperty od ciebie. Co w niej jest? - Mój ostatni raport. Wyjaśniam w nim, jak oczyściliśmy nasz system dostępu do przeszłości. Doktor Al berto uzyskał w zeszłym tygodniu częstotliwości, których nam brakowało do przekroczenia bariery trzech stuleci. Pamiętasz? — Pamiętam. Dużo mi mówiłeś o pracy tego doktora Alberta. I...? — Pełen sukces, Łukaszu. Pełen sukces. 8 Madryt, Hiszpania — To dokąd jedziemy tym razem? Txema Jimenez zadał pytanie złośliwie, był już przyzwyczajony do dziwactw swojego towarzysza. Na wszelki wypadek włożył swoją kamizelkę odkrywcy i zapełnił jej kieszenie filmami do aparatu. Jego okrągła postać, świadcząca o zamiłowaniu do jedzenia i niechęci do sportu, przechodziła przemianę, kiedy obwieszał się sprzętem. Nie mam zamiaru znów ryzykować, pomyślał, patrząc, jak Carlos idzie w jego kierunku. Tak właśnie było w zeszłym tygodniu w Sewilli — redaktor zostawił go na pastwę losu w dzielnicy Santa Cruz, kiedy szukał jakiegoś sklepu, w którym mógłby kupić filtr do teleobiektywu. Jimenez nigdy nie pracował z kimś tak niecierpliwym. Lub z kimś, kto by do tego stopnia tracił poczucie rzeczywistości, kiedy wpadał na ślad czegoś, czego nie dało się wytłumaczyć. Torba z aparatami i wyświechtany plecak z nylonu, towarzysz tysiąca i jednej przygody, leżały już u jego stóp. Tym razem nie zabraknie mu baterii do flesza ani filmów. Podszedłszy do Jimeneza na dwa kroki, Carlos uśmiechnął się od ucha do ucha i odpowiedział pytaniem na pytanie. — Gotowy na nową tajemnicę? Txema przytaknął. — Niczego nie brakuje — powiedział, wskazując na sprzęt. — Tym razem nie uda ci się mnie pozbyć. Zapomnij o Sewilli. — Daj spokój, stary! Nie straciłeś wtedy niczego specjalnego. Poza tym tamten jubiler nie pozwoliłby ci na zrobienie ani jednego zdjęcia. Moim zdaniem kłamał, że w pół godziny zrobił trzysta kilometrów, kiedy jego samochód wjechał w mgłę w okolicy Castillo de las Guardas. — Teleportacja? Caros przytaknął. — Gdyby zobaczył twój aparat, nie puściłby pary z ust. Nie wiesz, co to za ludzie! — Jasne, jasne... — marudził Txema. — A nasz następny cel? - Dziś będziemy polować na święte całuny, przyjacielu — Carlos nakreślił trasę, opróżniając haustami już drugi kubek kawy, którą kupił właśnie w stojącym przy toaletach automacie. — Święte całuny? Od kiedy to interesują cię relikwie? Przecież sam mówiłeś, że to dobre dla staruszek. Carlos nie odpowiedział. - Myślałem, że takie tematy zostawialiśmy praktykantom...

To ciekawe, pomyślał. Carlos Albert od ośmiu tygodni zadawał sobie te same pytania. Dlaczego poczuł nagle to fatalne zauroczenie sprawami religijnymi, mimo że sam był niewierzący? Choć uważał się za zdeklarowanego agnostyka, odkąd wrócił z ostatniej podróży do Włoch, cień wiary nie przestawał go prześladować. Na początku umniejszał znaczenie znaków: czasem była to podobizna Matki Boskiej z Gwadelupy, identyczna z tą, którą widywał na stoliku przy łóżku babci, pojawiająca się nagle między stronami jakiejś książki. To wystarczało, żeby wspomnienia zaniosły go niespodzie- wanie w czasy, gdy jeszcze wierzył. Kiedy indziej bodźcem mogły być Ave Maria Schuberta puszczane w telefonie redakcji albo Inmaculada Murilla na znaczku pocztowym. O co chodziło? Czy to były znaki? A jeśli tak, to co zapowiadały? Czy powinien się martwić, że zwracał uwagę tylko na te wiadomości prasowe, które wspominały o religii? Carlos był z pewnością specyficznym typem człowieka. Kiedy miał dwadzieścia trzy lata, krótko po ukończeniu studiów, wczesny kryzys wiary oddalił go na zawsze od katolicyzmu, komunii i niedzielnych mszy. Jak wszystkie poważne kryzysy, ten również wykluwał się powoli. Osiągnął punkt kulminacyjny, gdy pewnego dnia mężczyzna niemal stracił życie w wypadku na motorze. Kiedy jego wspaniałe metaliczne bmw model K75 wbiło się z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na odzinę w taksówkę, która przeje- chała skrzyżowanie na czerwonym świetle, Carlos zrozumiał, że jego życie nigdy już nie będzie takie samo. Nagle ogarnęły go ciemność i pustka. Jego umysł zgasł na piętnaście godzin, a jego pamięć nie była w stanie uchwycić ani jednego bodźca, kiedy leżał na OIOM-ie. Nicość. Kiedy się obudził, poczuł się oszukany. Jakby się nie cieszył, że wrócił do życia. Wściekły na wszystko i wszystkich. Dopiero po powrocie do domu był w stanie wyjaśnić to rodzicom: po życiu... nie było światła ani aniołów grających na harfie, ani raju pełnego ukochanych osób. W ciągu tych piętnastu godzin, kiedy był martwy, znalazł tylko ciemność. Zimno. Nieprzeniknioną, pustą przestrzeń. Minęło już dziesięć lat. Potrzebował sześciu miesięcy, żeby znów nauczyć się chodzić, a kiedy przeszedł wszystkie etapy Wszyscy wiedzieli, że od tamtej pory Carlos wypracował sobie dość specyficzną wizję ludzkiej egzystencji. Zaczął interesować się przeżyciami granicznymi, psychicznymi fenomenami. Uważał, że większość zjawisk religijnych była w rzeczywistości źle zrozumianymi wrażeniami mentalnymi. Złudzeniami umysłu, które nauka będzie mogła kiedyś zinterpretować. Jednak w tej coraz bardziej mechanicznej wizji rzeczywistości znalazł też jeden dziwaczny pewnik: życie przyciąga życie, mawiał. I jakby nie chciał ponownie oddalić się od niego, zaczął kolekcjonować cudze egzystencje. Jego praca była doskonałą przykrywką. Zawód dziennikarza pozwalał mu nurzać się w tym, czym inni żyli, o czym śnili, co robili. Przyłączenie się do zespołu miesięcznika, w którym pracował do tej pory, dodało mu skrzydeł, o jakich nigdy dotąd nie marzył. „Misterios" było pismem poważnym, ale otwartym, które od lat badało fenomeny bliskie sterze nadprzyrodzonej Publikowali w nim często naukowcy aspirujący do wyjaśnienia wszystkiego bądź teologowie, przekonani, że tylko ślepa wiara ukoi bóle nękające społeczeństwo. Między jedną teorią a drugą szef „Misterios" z lubością publikował reportaże Carlosa z terenu. Po powrocie z Włoch reporter poznał starego profesora matematyki, emerytowanego wynalazcę, który przysięgał, że odkrył, jak działa wszechświat. Podczas spotkania staruszek wyjaśnił Carlosowi, że nasza rzeczywistość była częścią maszyny o ogromnej i niewidocznej precyzji, w której każda akcja wywołuje reakcję. Nic nie dzieje się przypadkiem, powiedział. „Jeśli przytrafi ci się kiedyś coś, co wyda ci się magiczne, niezwykłe, nie wahaj się ani przez chwilę: idź za tym, aż na koniec świata. Jeśli odkryjesz przyczynę tego zdarzenia, znajdziesz prawdziwego Boga, czymkolwiek jest. Jeśli będziesz miał szczęście, staniesz przed czymś w rodzaju komputera, Programisty, zamiast brodatego starca, którego sobie wyobrażałeś. I wreszcie odnajdziesz sens życia". O dziwo Carlos uwierzył w jego teorię. Tego ranka, przed spotkaniem z Txemą, przydarzyło mu się właśnie coś takiego. Ciąg przypadkowych, drobnych wydarzeń powiązanych między sobą tak, aby zmienić porządek dnia, przykuł jego uwagę. Zaczęło się następująco: po drodze do pracy Carlos znalazł na ulicy oryginalny złoty medalik. Ktoś musiał go zgubić i łańcuszek zaczepił się przypadkiem o but dziennikarza. Kiedy mężczyzna z irytacją wyplątał medalik ze sznurówek, zdziwił się, widząc na nim podobiznę świętego oblicza. Znał bardzo dobrze tę charakterystyczną ikonę: przedstawiała twarz zmarłego Jezusa odbitą na tkaninie, czekającą na zmartwychwstanie. Ktoś zgubił ten wisiorek pod samą redakcją. Tylko kto? Na medaliku nie było żadnego imienia, daty — niczego, co by pozwoliło zidentyfikować właściciela. Carlos włożył ten skarb do kieszeni i kiedy kilka minut później usiadł przy biurku i przejrzał wiadomości z tego dnia, nabrał absolutnej pewności, że jego znalezisko nie było przypadkowe. „W miejscowości w Sierra de Cameros znaleziono jedną z najlepszych kopii świętego całunu z Turynu", głosił jeden z artykułów.

Święty całun? Czy twarz z medalika nie była inspirowana właśnie wizerunkiem człowieka ze świętego całunu? Nie. To nie mógł być przypadek. Carl os przypomniał sobie starego matematyka: miał przegapić taką okazję złapania Boga za rękę? Nie wyobrażał sobie wtedy, jak daleko zaprowadzi go tym razem jego instynkt. - No i co? — dopytywał się Txema przebrany za reportera wojennego, stojąc przed Carlosem na baczność, z wciągniętym brzuchem. — Dokąd w takim razie zmierzamy? — Na północ Do Logrono. Znasz góry Cameros? — Do Cameros? — Fotograf uniósł brwi z niedowierzaniem. — W taką pogodę? Txema spojrzał z niepokojem przez okno redakcji. Ciężkie chmury, czarne jak zła wróżba, zaczynały przykrywać Madryt, zalewając miasto drobnym, marznącym deszczem. Jimenez oświadczył posępnym tonem: — Zakładam, że słuchałeś radia, co? Prognozy pogody są fatalne... Carlos się tym nie przejął. On też miał przy sobie małą torbę podróżną zawierającą najpotrzebniejsze rzeczy i schodził już po schodach parkingu. — Mam przeczucie. Dziś zdobędziemy temat na wielki reportaż. — Przeczucie? Dzisiaj? — Txema zaoponował. — Zdajesz sobie przynajmniej sprawę z tego, że twój samochód potrzebuje łańcuchów, jak wszystkie samochody na ponad tysiącu metrach wysokości? Tak się składa, że nie masz terenówki z napędem na cztery koła... Redaktor, nie odezwawszy się ani słowem, otworzył bagażnik seata ibizy i schował w nim swoje rzeczy. Lubił ten samochód. Przejechał nim pół Europy i nigdy się na nim nie zawiódł. Dlaczego auto miałoby mu sprawiać problem z powodu odrobiny śniegu? — Nie musisz się niczym przejmować — wymruczał wreszcie. — Ciesz się twoim niezaplanowanym dniem. Takie są najlepsze! Jego szef pozwalał im od czasu do czasu na podobne wyprawy. Wiedział, że zawsze potrafili znaleźć jakąś historię, którą przywozili później ze sobą. Jedną z tych, które równoważyły wszystkich rabinów, mistrzów sufickich czy kabalistów głoszących prawdy absolutne. Tylko co wartego uwagi mogli znaleźć w ciemnej zakrystii w zapadłej wsi? — Masz łańcuchy? — upierał się Txema. Carlos spojrzał na niego kątem oka. — O co ci chodzi? Nie ufasz mi już? Naprawdę myślisz, że w połowie kwietnia utkniemy gdzieś z powodu śniegu? Najwyraźniej czuł się urażony. — Żebyś nie wykrakał... — burknął Txema. Fotograf był korpulentnym facetem z Bilbao, nieskorym do żartów. Kiedy narzekał, przypominał zranionego niedźwiedzia. — Znam cię nie od dziś, Carlos. Wylądujemy na szczycie jakiejś góry, szukając fałszywej relikwii, kompletnie przemarznięci, wśród dziczy, o drugiej w nocy i bez łańcuchów! — Już wiem, do czego zmierzasz — uśmiechnął się złośliwie dziennikarz. — Myślisz, że stracimy tylko czas, prawda? Txema nie odpowiedział. — Dobrze — westchnął, przekręcając kluczyk w stacyjce. — Pozwól, że ci opowiem, na czym polega plan. 9 W ciągu następnych godzin Carlos i jego towarzysz jechali z Madrytu do podnóża gór Cameros, nie zwracając uwagi na ruch drogowy czy deszcz, który stopniowo przechodził w śnieg. Ojczyzna wina Rioja, surowa na szczytach, łagodna w dolinach, czekała na nich jak niezbadana zagadka. Carlos wykorzystał godziny spędzone w drodze, żeby opowiedzieć fotografowi o znalezieniu medalika, który przypomniał mu wszystko, co wiedział o świętym całunie. A wiedział niemało. Jego staż w katolickiej gazecie nie poszedł na marne. "Najgorzej było, kiedy w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym zespół naukowców datował rzekomy całun Chrystusa na przełom trzynastego i czternastego wieku", wyjaśnił. „Nie wyobrażasz sobie, jakie wywołali tym zamieszanie! Węgiel czternaście nie pozostawił cienia wątpliwości: święty całun był oszustwem". Txema patrzył na niego bez słowa. „Pamiętam, jak nasz naczelny szukał desperacko argumentów, które mogłyby przekonać czytelników, że wynik badań musiał być błędny. Na przykład, że kopie całunu turyńskiego istniały na długo przed czternastym wiekiem. Jak w takim razie można było skopiować coś, co jeszcze nie powstało? Istnienie dawnych kopii było dowodem na to, że istniał

oryginał dużo starszy niż one same. Logiczne, prawda?". Zanim zatrzymali się, żeby zatankować, fotograf zrozumiał już, o co chodziło Carlosowi. „Przeczucie", „niesamowity zbieg okoliczności" między znalezieniem medalika a wiadomością o świętym całunie w Cameros... Coś mu tutaj nie pasowało. Przerwał swoje milczenie dokładnie na granicy ziem La Rioja. — Możesz mi wyjaśnić, dlaczego odłożyłeś na bok inne sprawy, żeby zająć się taką bzdurą? — wypalił. — Poszukiwaniem kopii, tak, kopii jakiejś relikwii? A jeśli chodzi o medalik, nie kupuję tej historii, szczerze mówiąc. Słowa Txemy zmieniły wyraz twarzy kolegi. — Co masz na myśli? — Dobrze wiesz co... Odkąd cię znam, unikałeś wiadomości mających związek z religią, spirytyzmem, mistyką. Po prostu zostawiałeś je dla innych. Dlaczego ta cię tak po-chłonęła? Coś ci się stało? Coś, o czym powinienem wiedzieć? Carlos zachował powagę, nie odrywał oczu od szosy. — Nie wiem. — A co się stało z teleportacjami? — fotograf drążył temat. — Pamiętasz tych facetów, do których mnie zawiozłeś, tych, którzy mówili, że wjechali w gęstą mgłę i znaleźli się nagle ileś tam kilometrów dalej? Nie mówię o tym człowieku z Sewilli, którego przegapiłem. Mam na myśli tych z Salamanki. A ta noc w Alicante, kiedy jeździliśmy tam i z powrotem szosą numer trzysta czterdzieści, czekając, aż „coś" teleportuje nasz samochód? A ksiądz z Wenecji, który parę miesięcy temu powiedział nam, że jest w stanie przenieść się w przeszłość, setki kilometrów od miejsca, w którym się znajduje, i przyjrzeć się dowolnemu wydarzeniu historycznemu? - To co innego, Txema — poprawił go Carlos zmęczonym głosem. — Może nie. W każdym razie to znacznie ciekawsze niż szukanie fałszywych całunów! Carlos się skrzywił. Rzeczywiście, od jakiegoś czasu unikał tamtego tematu: w ciągu ostatnich miesięcy robił wywiady ze świadkami, którzy zapewniali, że doświadczyli teleportacji. Ludźmi opowiadającymi, jak w czasie podróży przez odludne okolice coś nagle zmieniało ich trasę. Na ogół była to pojawiająca się na szosie ściana mgły, innym razem tym „czymś" był tylko dreszcz, błysk światła, jak flesz aparatu. A później wszystko się zmieniało: droga, pejzaż, trasa... Wszystko! W niecały rok zlokalizował mniej więcej dwadzieścia osób, które opowiadały mu praktycznie tę samą historię. Rozmawiał z pilotami lotnictwa, kapłanami, wędrownymi handlarzami, kierowcami ciężarówek, nawet z byłym mężem sławnej piosenkarki. Jak zwykle ustalił też zasady, które według niego rządziły tymi incydentami. Carlos czuł, że to był najlepszy sposób wyjścia z kryzysu: jeśli zbliży się do sfery nadnaturalnej i zamknie ją w racjonalnej, naukowej wizji, być może odnajdzie tego nieuchwytnego Programistę i będzie mógł z nim porozmawiać. Pewnego dnia... — mówił sobie. Jednak dziennikarz źle obliczył swoje siły. Problem szybko go przerósł. Pieniądze przewidziane dla niego przez gazetę skończyły się w pewnym momencie, a jego praca utknęła w martwym punkcie. Czuł się przegrany. Poniósł porażkę. A Txema o tym wiedział. — Jeśli tak się tym entuzjazmowałeś, dlaczego sobie odpuściłeś? Carlos spojrzał na niego kątem oka, zwolnił i wrzucił trzeci bieg, zanim odpowiedział niechętnie. — Wyjaśnię ci to, żebyś zostawił mnie wreszcie w spokoju. To przez dwa historyczne przypadki. Wydawało mi się, że trafiłem na coś ważnego: dwie dawne wzmianki o zdarzeniach przypominających te, które badałem. Ale kiedy zacząłem węszyć, nie znalazłem żadnego śladu. W końcu zdałem sobie sprawę z tego, że idę tropem anegdot wyssanych z palca, i dałem spokój. Czy to ci wystarcza? — Och, daj spokój! Nigdy mi o tym nie wspomniałeś. Co dokładnie cię pokonało? — Nic mnie nie pokonało! — zaprotestował. — Pierwszy wypadek dotyczył hiszpańskiego żołnierza z szesnastego wieku. Według legendy w czasie zwiadu w Manili na Filipinach mężczyzna przeniósł się w mgnieniu oka na rynek miasta Meksyk... — Kiedy to się wydarzyło? — Właściwie data była jedyną informacją, jaką udało mi się ustalić: dwudziesty piąty października tysiąc pięćset dziewięćdziesiątego trzeciego. Txema poruszył się w fotelu. Chłopak miał niezwykłą pamięć do nazwisk, cyfr i miejsc. — Wyobrażasz sobie? Ten oszczepnik w kilka sekund pokonał piętnaście tysięcy kilometrów, przebył ocean i pojawił się na drugim końcu świata, nie potrafiąc nawet nikomu wyjaśnić, jak tego dokonał. — A drugi przypadek? — Ten był bardziej spektakularny: zaledwie czterdzieści lat po „locie" żołnierza hiszpańska mniszka, María Jesús de Agreda, była przesłuchiwana przez inkwizycję na temat jej powtarzających się wizyt w Nowym Meksyku. Oskarżono ją o chrystianizację licznych plemion indiańskich z Rio Grande, której dokonała dzięki lotom między Hiszpanią a Ameryką. O dziwo, nigdy nie opuściła klasztoru. - Podróżowała tam i z powrotem, jak jej się podobało? Jakby korzystała z korytarza powietrznego? —

zapytał Txema z niedowierzaniem. - Na to wygląda. Najdziwniejsze jest to, że zwykła mniszka żyjąca w klauzurze potrafiła kontrolować tę zdolność „latania" i okpić trybunały Świętego Oficjum do tego stopnia, że nikt nie skazał jej za uprawianie czarów. — Udało ci się znaleźć coś na jej temat? — Ani o niej, ani o tamtym żołnierzu — powiedział Carlos z rezygnacją w głosie. — W przypadku mniszki miałem jej imię, ale brakowało nazwy miejsca czy klasztoru, od której mógłbym zacząć szukać. Jeśli chodzi o żołnierza, znałem miejsce, z którego wyruszył, i to, do którego dotarł, datę jego „podróży", ale ani śladu nazwiska albo dokumentu z tamtego okresu, który mówiłby o jego wyczynie... Wreszcie odłożyłem sprawę na bok. Nie wiem, czy pamiętasz, że w ostatnim reportażu wspominałem o tych dwóch sprawach, ale nie rozwinąłem tematu i schowałem wszystko do szuflady, bo nie wiedziałem, od której strony się do tego zabrać. Dlatego postanowiłem zająć się czymś innym. — Czyli religią, jak widzę — zaśmiał się Txema. — Nie tylko. — No, opublikowałeś też tę historię księdza z Wenecji... — upierał się. — Rzeczywiście! Masz rację. Pisałem o tym dziwnym wynalazku, który mógł według niego uzyskać obrazy z przeszłości. Jak on to nazwał? Chronowizor! Ale to też był ślepy zaułek. — No tak. Dieslowy silnik ibizy rzęził coraz bardziej. Zgodnie z przepowiednią fotografa, pejzaż Cameros z każdą chwilą stawał się bardziej surowy. Droga do wsi Laguna, w której znajdował się święty całun, była coraz węższa i bardziej stroma. Temperatura już dawno spadła poniżej zera. Winnice całkiem skryły się pod śniegiem. Jakby tego było mało, niewielki nadajnik krótkofalowy, który przymocowali do tablicy rozdzielczej, przestał działać. Txema woził go zawsze ze sobą. Fale radiowe od lat stanowiły jego pasję i sama myśl o podróży bez połączenia ze światem była dla niego nieznośna. Wysiadał co jakiś czas z samochodu, żeby sprawdzić antenę i spróbować nawiązać z kimś kontakt. — Nic — poddał się wreszcie. — Nawet szumu. Nadajnik padł. — To nic poważnego. Po południu, jeśli nam się poszczęści, będziemy nocować w Logroño i zaniesiemy go do naprawy. — Powiedz mi tylko, czy długo jeszcze będziemy jechać do tego twojego całunu? — Może godzinę. — Ach, gdybyśmy mogli się teleportować! — zażartował Txema. 10 Rzym W tym samym czasie, niecałe dwa tysiące kilometrów od Sierra de Cameros, Wieczne Miasto zmagało się ze zwykłym popołudniowym korkiem. Wiosna przyniosła mu już pierwsze ciepłe wieczory tego roku. Giuseppe Baldi nawet tego nie zauważył. Wsiadł do pociągu jadącego do Rzymu na dworcu Santa Lucia, a teraz, sześć godzin później, przemierzał pospiesznie plac Świętego Piotra, nie zwracając uwagi na pyszny rzymski spektakl. Nie miał ani minuty do stracenia. Plan wenecjanina był prosty. Nikt nie będzie podejrzewał, że tam, pod imponującym egipskim obeliskiem wzniesionym przez Domenica Fontanę w sercu Państwa Watykan, zostanie pogwałcony podstawowy kodeks czterech ewangelistów. Lub świętych, jak powiedziałby odźwierny z San Giorgio. Zasady tego zespołu były nienaruszalne: nigdy, pod żadnym pozorem, dwóch ewangelistów — czyli szefów czterech grup działających w ramach ich projektu — nie mogło się spotkać inaczej niż w obecności koordynatora, Świętego Jana, doradców Ojca Świętego lub na forum specjalnego komitetu powołanego do życia wyłącznie w tym celu. Miało to zagwarantować wierność projektowi i uniknięcie tworzenia się stronnictw lub wewnętrznych grup nacisku. Nie spotykać się pod żadnym pozorem? Baldi, wielbiciel porządku, nie mógł czuć wyrzutów sumienia z powodu grzechu, którego miał się zaraz dopuścić. Potrzeba spotkania się z ojcem Luigim Corso okazała się silniejsza niż surowa watykańska dyscyplina. Czuł, że jeszcze mogło się udać. Mógł wyjaśnić pewne sprawy dzięki pierw- szemu ewangeliście, zanim stawi się przed trybunałem, przed który został pilnie wezwany. Kapłan był pewien, że Święty Mateusz miał lepszy dostęp do informacji na temat chrono-wizji; informacji, którymi nikt nie mógł lub nie chciał się dzielić z Baldim od czasu jego wpadki z hiszpańskim dzien- nikarzem, a które być może pomogą mu wyjść obronną ręką z wiszącej nad nim sprawy dyscyplinarnej.

Kiedy minął kolumnadę Berniniego, ogarnęło go niejasne przeczucie: dlaczego z dnia na dzień Święte Oficjum zainteresowało się badaniami ojca Corso i jego rzymskiego zespołu i zadecydowało o ich przerwaniu? Cóż takiego odkrył Święty Mateusz w swoich laboratoriach, co mogło spowodować nagłe przeniesienie kompetencji? W pociągu, który przywiózł go do Rzymu, Baldi szukał odpowiedzi w ponownej lekturze raportu Świętego Mateusza. Na próżno. Nie znalazł przyczyn konfliktu ani w nim, ani w listach Świętego Marka i Świętego Jana. Być może kiedy wysłano te teksty ani ojciec Corso, ani pozostali ewangeliści nie przeczuwali nawet bliskiego przejęcia projektu przez IOZ. Dlatego postanowił naruszyć zasadę niespotykania się. Baldi miał oczy szeroko otwarte, kiedy przepychając się w stronę obelisku, przeglądał stragany z pocztówkami, napojami, pamiątkowymi monetami i lodami. Nie chciał, żeby ktokolwiek udaremnił jego spotkanie ze Świętym Mateuszem. Zadbał o każdy szczegół: nawet telegram, który wysłał do ojca Corso został misternie zaszyfrowany. Spokojnie, powtarzał sobie. Wszystko pójdzie dobrze. Nie mógł się oszukiwać: był zdenerwowany, bardzo zdenerwowany. Zaczynał wierzyć, nie bez powodu, że list z Sekretariatu Stanu, w którym wzywano go do Rzymu, i ingerencja w pracę ojca Corso były wstępem do polowania na czarownice rozpętanego przeciw ewangelistom. Paranoja? Nie mógł temu zapobiec. Gdy stanął kilka kroków od obelisku, poczuł przebiegający mu przez plecy dreszcz. To było umówione miejsce i umówiona godzina. Nic nie mogło się nie powieść. A może jednak? Czy Święty Mateusz otrzymał telegram? I czy go zrozumiał? Czy on również był gotów złamać zasadę numer jeden ich projektu? Istniała też najgorsza możliwość: może Corso doniósł na niego, próbując przypodobać się nowym szefom chronowizji? Baldi — Święty Łukasz — ostrożnie zwolnił kroku, gdy zbliżył się do umówionego miejsca. Postanowił usiąść na jednym z kamiennych pylonów otaczających obelisk. Corso powinien zaraz przyjść. Przełknął ślinę. Z każdą sekundą opóźnienia umysł ojca Baldiego wypełniały nowe pytania: czy rozpozna Świętego Mateusza po tylu latach? Może to jeden z księży, którzy przechodzili teraz placem Świętego Piotra w stronę bazyliki? — Jezu Chryste! Spojrzał z niecierpliwością na zegarek: 12.30. Już czas, pomyślał. Jeszcze tylko parę minut. 11 Ze swojego punktu obserwacyjnego benedyktyn widział każdego, kto przechodził przez dziedziniec i schodził po schodach. Widział czterech sampietrini o pociągłych twarzach, ubranych w bogate stroje z epoki, uzbrojonych w halabardy ze stali i drewna. Stali na straży Łuku Dzwonów, głównego wejścia do Watykanu. — Ach! Wierna gwardia szwajcarska, bez której nie potrafił się obejść żaden papież — mruknął trzeci ewangelista pod nosem. Zauważył też wśród turystów patrole carabinieri i nawet dostarczyło mu pewnej rozrywki obserwowanie grupki zagranicznych studentów podziwiających piękno kolumnady lub masywną bryłę obelisku. Ani śladu Świętego Mateusza. — Cholerne rzymskie korki! — wybuchnął. Sytuacja była absurdalna: przybywający z Wenecji Baldi stawił się na spotkanie punktualnie, tymczasem jego kolega, który mieszkał w centrum Rzymu, spóźniał się coraz bardziej. Corso był również pisarzem. Może zapomniał o bożym świecie nad maszyną do pisania? O 12.43 Baldi nadal stał w tym samym miejscu. Oczekiwanie stawało się już nieznośne. — Jeżeli nie mógł się spotkać o tej godzinie, powinien mi o tym powiedzieć — burknął. — Chyba że... Niepunknialność była dla Świętego Łukasza gorsza niż wszystkie grzechy główne razem wzięte. Nie wybaczał jej nikomu: ani swoim uczniom w konserwatorium, ani braciom w klasztorze... a zwłaszcza przyjaciołom. Uważał, że Bóg wysyłał nas na świat z chronometrem, który odliczał minuty naszego życia, i dlatego tracenie czasu na czekanie było znieważaniem Najwyższego. Gdyby te sukinsyny ze służb specjalnych przejęły mój telegram... już by mnie zatrzymano, pocieszał się, wyobraziwszy sobie najgorszą z możliwości. Musi być jakiś inny powód tego opóźnienia.

Jego ulga trwała nie dłużej niż mgnienie oka. O 12.55 trzeci ewangelista nie miał już sił czekać. Podniósł się jednym ruchem i patrząc tylko przed siebie, ruszył w stronę wyjścia z placu. Przeszedł przez Vía de Porta Angélica w kierunku Galería Savelli, ogromnego sklepu z pamiątkami, w którym znajdował się gwarantujący dyskrecję publiczny telefon. Baldi chciał za wszelką cenę rozwiać swoje wątpliwości. Potrzebował zaledwie minuty. Tyle zabrało mu znalezienie kilku lirów i wybranie numeru pierwszego ewangelisty. — Czy mogę rozmawiać z ojcem Corso? Męski, surowy głos, który zawsze odbierał telefony, poprosił Baldiego, żeby poczekał. Po przełączeniu rozmowy ktoś gwałtownie podniósł słuchawkę. — Słucham... Kto mówi? — powiedział ochrypły, nieznany mu głos. — Pan nie jest ojcem Corso, to chyba pomyłka. - Nie, to nie jest pomyłka. Ojciec Corso... — zawahał się — ...nie może teraz podejść. Kto mówi? — Przyjaciel. Baldi postanowił spróbować szczęścia i wypytać swojego powściągliwego rozmówcę. — Nie wie pan, czy wyszedł? — Nie, nie. Jest tutaj. Ale kto mówi? — powtórzył ochrypły głos. Wenecjanin się zdziwił. To naleganie, żeby się przedstawił, było podejrzane. — A pan? Kim pan jest?... I dlaczego nie poda pan słuchawki ojcu Corso? — Mówię panu, że nie może podejść. — Dobrze, zadzwonię później — odpowiedział z irytacją. — Czy chce pan zostawić mu jakąś wiadomość? — Proszę mu tylko powiedzieć, że dzwonił... — zawahał się przez chwilę — ...„trzeci ewangelista". — Trzeci ewangeli...? Święty Łukasz odłożył słuchawkę i wyszedł ze sklepu, nie czekając, aż telefon wypluje resztę monet; musiał wyjść na świeże powietrze i odzyskać panowanie nad sobą. Co za idiota! — pomyślał. Baldi zrozumiał nagle, że coś tu się nie zgadzało. Jeżeli Corso umówił się z nim o dwunastej trzydzieści pod obeliskiem na placu Świętego Piotra, powinien był już dawno temu wyjść z rezydencji... a przez telefon nie tylko nie odpowiedziano benedyktynowi lakonicznym „nie ma go", lecz jakiś obcy upierał się, że Corso nie mógł podejść, i za wszelką cenę próbował zidentyfikować dzwoniącego. Może Święty Mateusz był chory? Albo ktoś go zatrzymał? A jeżeli tak, to kto? Następna paranoja? A może po prostu to następny znak, że polowanie, którego się obawiał, już się rozpoczęło? Baldi czuł, że głowa zaraz mu pęknie. Nie miał wyjścia: dla własnego zdrowia psychicznego musiał wyjaśnić tę sprawę osobiście. I to natychmiast. Stojąc na środku ulicy, zaczął przeszukiwać małą teczkę, którą miał przy sobie. Grzebał w niej, jakby właśnie ją ukradł, aż znalazł niewielki plik listów związanych gumką recepturką. Na jednej z kopert, zawierającej ostatni raport, widniał napisany drukowanymi literami adres Świętego Mateusza: ŚW. MATEUSZ VIA DE CESTARI, 25 RZYM — Cestari? To niedaleko stąd — zapewnił go carabinieri. — Dam radę dojść na piechotę? — Zajmie to księdzu pół godziny, ale może się ksiądz przejść — uśmiechnął się policjant — Pójdzie ksiądz do samego końca Via delia Conciłiazione, potem skręci w prawo i pójdzie prosto aż do mostu Amadeusza. Jak ksiądz dojdzie do Piazza Navona, proszę zapytać o drogę, będzie ksiądz już niedaleko. — Świetnie. Dziękuję. Spacer zajął Baldiemu czterdzieści trzy minuty. Zakonnik zatrzymał się parę razy po drodze, żeby upewnić się, czy idzie w dobrym kierunku. Jednocześnie chłonął Rzym poprzez powściągliwe piękno Piazza Navona i zapachy świeżego makaronu ulatujące z trattorii. -Nadal nie mógł zrozumieć milczenia Świętego Mateusza... chociaż, zaczynał obawiać się najgorszego: jeśli nie była to wina IOZ ani rzymskich korków, prawdopodobnie ojciec Corso nie przyszedł na spotkanie, żeby nie złamać przeklętego ślubu posłuszeństwa. To by wyjaśniało, dlaczego nie podszedł do telefonu. Niedługo Baldi będzie wiedział na pewno. 12

Kiedy ojciec Baldi, czy też Święty Łukasz, dotarł do Via de Cestari, stał się jeszcze bardziej ostrożny. Cestari to jedna z niewielkich ulic prowadzących do Panteonu Agrypy, prawie zawsze pełna turystów i amatorów nieznanego. Mimo że mnich nigdy nie był w tej okolicy, chciał się upewnić, że nikt nie zwróci na niego uwagi. Po rozmowie z zachrypniętym mężczyzną był pełen wątpliwości. Zły dzień, nie ma co. Trzydzieści sekund później Baldi stał naprzeciwko swojego celu. Budynek pod numerem dwudziestym piątym był masywny i szary, o kamiennej fasadzie, szerokich drewnianych gzymsach, małych oknach i ogromnych drzwiach prowadzących na cieniste wewnętrzne patio. Nie było łatwo na pierwszy rzut oka rozpoznać, czy to blok mieszkalny, akademik, czy rezydencja przyklasztorna. Zwłaszcza jeśli wzięło się pod uwagę dwa fiaty tipo rzymskiej Polizii blokujące główne wejście. Twarz ojca Baldiego przysłonił cień. Policja? Cóż. przynajmniej to nie czarne citroeny xantia tajnych służb, pocieszył się. Mogą tu być z jakiegokolwiek powodu. Bez paniki. „Święty Łukasz" próbował się uspokoić. Starając się zachować tę resztkę zimnej krwi, jaka mu pozostała, przeszedł przez ulicę i w parę sekund przebył kilka metrów dzielących go od radiowozów i budynku. Jeden rzut oka wystarczył mu, żeby odkryć w korytarzu okienko, z którego padał cienki snop światła. „Rezydencja Santa Gemma", głosiła tabliczka przybita obok framugi. — Buona sera... Co za ruch! Czy coś się stało? Ojciec Baldi, robiąc niewinną minę, odkaszlnął, zanim zadał pytanie. Zajrzał do portierni, w której zobaczył mężczyznę w średnim wieku, o rzadkich, jasnych włosach, głębokich zmarszczkach na czole i zepsutym uzębieniu, ubranego w bury habit franciszkanów. Zakonnik zabijał nudę, słuchając wysłużonego radia. — Tak... — odpowiedział, przykręciwszy głośność w aparacie. — Jeżeli chodzi ojcu o policję, to dlatego, że dziś rano Jeden z naszych mieszkańców popełnił samobójstwo. Wygląda na to, że rzucił się na patio z czwartego piętra. Trzeci ewangelista rozpoznał tę dykcję. To był mężczyzna o surowym głosie, który zawsze odbierał telefon, kiedy dzwonił do Świętego Mateusza. Wyobrażał go sobie zupełnie inaczej. — Samobójstwo? — zaniepokoił się Baldi. — Santa Madonna! O której godzinie to się stało? — Około jedenastej — odpowiedział ze smutkiem zakonnik. — Właśnie podawali to w radiu. — A brat... to widział? — Cóż — uśmiechnął się, ukazując zepsute zęby — ja usłyszałem tylko głuche uderzenie i kiedy podszedłem, zobaczyłem go, jak leżał w kałuży krwi z rozbitą głową. Myślę, że umarł natychmiast. — Niech Bóg ma go w swojej opiece — przeżegnał się Baldi. — A można wiedzieć, kto to był? — Oczywiście, ojcze: ksiądz Luigi Corso. Profesor i pisarz. Wybitny człowiek. Znał go pan? Baldi pobladł. — Jesteśmy... Byliśmy starymi przyjaciółmi — poprawił Święty Łukasz przygładził srebrne włosy, jakby ten gest pomagał mu myśleć. — Jest brat pewien, że popełnił samobójstwo? Wyraz twarzy portiera nagle się zmienił. Mężczyzna, milcząc, badał benedyktyna ciemnymi oczyma, przywodzącymi na myśl inkuba, próbując odgadnąć intencje nieznajomego. Był pewien, że Corso był sam w pokoju, kiedy rzucił się z okna na patio. Jego ostatni gość pożegnał się z nim co najmniej kwadrans wcześniej. Portier uważał, że to było samobójstwo. — Zresztą — dodał — policja jest na górze, w jego pokoju, próbują zrekonstruować wydarzenia. Może ich ojciec zapytać, jeśli chce. Od ponad godziny przeszukują rzeczy ojca Corso i prosili, żebym przełączał im wszystkie telefony, jakie będą do zmarłego. Mógłbym do nich zadzwonić i... — Nie ma takiej potrzeby — przerwał mu Baldi. — Pytam z ciekawości... Proszę mi powiedzieć, wyjaśnili bratu, po co ma im przełączać wszystkie telefony? — Zwykła rutyna. — Ach, tak. — Ojcze — zagadnął go portier z powagą — ojciec powinien wiedzieć, czy samobójstwo to grzech śmiertelny... — W zasadzie tak. — W takim razie myśli ojciec, że Bóg zbawi ojca Corso? Baldi nie spodziewał się takiego pytania. — To wie tylko On, mój synu. Wenecjanin pożegnał się pospiesznie, poprawił okulary na nosie i odszedł w górę ulicy. Pierwszy ewangelista zginął godzinę przed ich spotkaniem. W dodatku razem z nim zniknęło jedyne oparcie Baldiego w Rzymie przed przesłuchaniem. Albo prawie jedyne. Zmarły był jego jedynym przyjacielem z zespołu chronowizji. Łukasz nie mógł ufać Świętemu Janowi. Ponadto śmierć ojca Corso zbiegła się z decyzją kogoś z Watykanu, żeby zamknąć projekt. Kogoś, kto być może wiedział, jak bardzo Baldi i Corso cenili się nawzajem. Następna paranoja?

13 Sierra de Cameros, Hiszpania Podróż do świętego całunu z Laguny de Cameros okazała się kompletną katastrofą. Wieś, zawsze opustoszała o tej porze roku, przyjęła Txemę Jimeneza i Carlosa Alberta z całkowitą obojętnością. Z pewnością żaden z jej mieszkańców nie miał pojęcia, że nazwa ich miejscowości pojawiła się tego samego ranka na biurku ważnej agencji prasowej. W tym miejscu jedynymi istotnymi wiadomościami było to, że zaczął padać śnieg, że była połowa kwietnia i że wiosna jeszcze nie chciała się tu pokazać. Nic więc dziwnego, że dorzecze Lezy było opustoszałe, a jedyną oznaką życia, na jaką natknęli się obcy, był dym z czterech czy pięciu kominów wznoszący się powoli ku ołowianemu niebu. Na szczęście dziennikarze znaleźli proboszcza bez trudu. Nazywał się don Félix Arrondo. Natknęli się na niego w drzwiach parafii Wniebowzięcia, prostego kamiennego budynku stojącego w najwyższym punkcie wsi. Od razu się zaprzyjaźnili. Don Félix był krzepkim, uprzejmym mężczyzną w wieku mniej więcej pięćdziesięciu lat, o dobrotliwym wyglądzie, z beretem naciągniętym aż na uszy. Był w dosko- nałym humorze. Jak można się było spodziewać, natychmiast przychylił się do prośby gości. — Chcecie zobaczyć relikwię? Nie ma problemu! Chociaż nie wiem, skąd dziennikarzom przyszło do głowy, że właśnie została odkryta — poskarżył się, gdy tylko zamienili parę słów. — Pracuję tutaj od dwudziestu lat i wiem o jej istnieniu od samego początku. Po prostu zwykle jej nie wystawiamy, tej Wielkanocy zrobiliśmy to po raz pierwszy. Zobaczycie, to piękny całun. Dziennikarze spojrzeli po sobie ukradkiem. Mieli właśnie odkryć, że znieśli wielogodzinną podróż, trudne drogi i złą pogodę na próżno: na skrzynce wyściełanej czerwonym aksamitem, w której przechowywano płótno, widniała dokładna data jego powstania. — Tysiąc siedemset dziewięćdziesiąt — przeczytał ksiądz z dumą, wyjmując materiał ze starej szafy w zakrystii. — Co wy na to? Nieźle, co? Jest z osiemnastego wieku! Pod Carlosem ugięły się nogi. Teraz był już pewien, że przebyli sześćset kilometrów na próżno. To płótno z namalowaną na nim twarzą ukrzyżowanego powstało znacznie później niż kopia całunu turyńskiego z czternastego wieku. Choćby Txema zrobił setki zdjęć, nie mieli z czym wrócić do Madrytu. W dodatku z jego winy nie wzięli łańcuchów na koła, a śnieg właśnie przykrył szosy grubym i zamarzniętym o tej porze białym płaszczem. Ze wzniesienia, na którym stał kościół, nie można było dostrzec w pejzażu innego koloru. — Będzie padać przez całe popołudnie — oznajmił don Félix ze zmartwioną miną, kiedy ostrożnie chował płótno na miejsce. — Musicie przenocować u nas. Jutro, kiedy wszystko odmarznie, będziecie mogli ruszyć w drogę. Tak też zrobili. Tej nocy don Félix znalazł im schronienie w jednym z okolicznych domów. Na kolację zjedli zupę czosnkową i kiełbasę, a kiedy mieli już dość pogawędki i miejscowego wina, ich gospodyni, osiemdziesięciopięcioletnia staruszka, samotna, ale odznaczająca się niespożytą energią, zaprowadziła ich do sypialni. Tam, w zimnym pokoju o ścianach z gołego kamienia, Carlos położył się na słomianym materacu, gładząc medalik, który wpędził go w te kłopoty. — Nadal wierzysz w przeczucia, przyjacielu? — zapytał uszczypliwie fotograf, zakopany po uszy w pościeli w łóżku obok, z policzkami rumianymi po kolacji. — Idź do diabła, Txema! 14 Następny ranek, czternastego kwietnia, oglądał słońce zza chmur. Była za dziesięć dziesiąta. Tak przynajmniej głosiła notatka w dzienniku Carlosa, zeszycie w korkowej okładce, w którym zapisywał szczegóły podróży. Razem z Txemą zostawili za sobą Lagunę de Cameros z zamiarem jak najszybszego dotarcia do Madrytu. Z pełnymi żołądkami po obfitym śniadaniu, jakim uraczyła ich gospodyni, mogli jechać wystarczająco długo, żeby wydostać się z labiryntu drugorzędnych szos i górskich przełęczy. Tak przynajmniej myśleli. Nie wiedzieli jeszcze, że los miał dla nich inne plany. Plany, które wkrótce miały stanąć im na drodze.

Zorientowali się, że coś było nie tak, godzinę po wyjeździe ze wsi. Tym razem obarczyli winą mgłę. Don Félix ich uprzedzał. Wiedział, że kiedy chmury schodziły na zbocza Cameros, znalezienie drogi w dolinach nie było łatwym zadaniem. Jakby tego było mało, wąski pas asfaltu, po którym jechali, cały czas przypominał cholerne lodowisko, W tych warunkach przebycie dwudziestu kilometrów było nie lada wyczynem. Od czasu do czasu Carlos musiał zatrzymywać samochód, otwierać maskę, żeby schłodzić silnik, i kopnąć kilka razy w każdą oponę, żeby uwolnić je od brył śniegu. — I co? Gdzie zostawiłeś dzisiaj swoje przeczucia? Txema opuścił spokojnie okienko, zanim wypluł pytanie. Od poprzedniej nocy szelmowski uśmiech nie schodził mu z twarzy. Nigdy nie musiał nocować we wsi liczącej mniej niż sto osób, bez hotelu czy restauracji, z barem otwieranym tylko latem, w prywatnym domu ponadosiemdziesięcioletniej staruszki. Nawet bawiło go, że o tej porze, kiedy stali na samym środku opuszczonej szosy, z echem jego słów odbijającym się od pobliskich skał, ich sytuacja nie polepszyła się ani trochę. — Nie drażnij się ze mną! Szczęście jest jak pogoda: zmienia się niespodziewanie. Na lepsze albo na gorsze. Kolejny kopniak zatrząsł samochodem. - A dzisiaj na gorsze... Carlos się nie odezwał. Co mógł powiedzieć? Że się pomylił? Że jego decyzja o wycieczce w góry była podyktowana nieprzemyślanym impulsem, mającym niewiele wspólnego z profesjonalizmem? Miał dać Txemie tę satysfakcję, żeby towarzysz mógł się z niego naśmiewać przez całą podróż? Nie. Nie ma mowy. Jego przepowiednia na temat szczęścia miała się jednak wkrótce spełnić: przejaśnienie we mgle, dokładnie naprzeciwko nich, pozwoliło im dostrzec zarys znaku drogowego. Jakby podszedł do nich po cichu, żeby ich powitać. Pomóc w potrzebie. Stał tam, kilka metrów od nich, wskazując skrzyżowanie, którego nie zauważyli aż do tej pory. Jak scena z filmu. Jak objawienie. Tyle że był prawdziwy. Być może bardziej prawdziwy niż jakakolwiek inna rzecz, którą widzieli tego ranka. — A jeśli...? Fotograf nie dokończył zdania. Carlos wskoczył za kierownicę, skręcił ostrożnie w stronę skrzyżowania, aż wreszcie, z ogrzewaniem włączonym na pełną moc, mogli dojrzeć przez przednią szybę nazwę widniejącą na znaku. Był to lakoniczny drogowskaz w formie strzałki, który głosił: „N-12. Tarazona". Dziennikarz nie wahał się ani chwili. Skręcił w lewo, wjechał na drogę, która pojawiła się przed nim, i z zadowoleniem wcisnął pedał gazu. Nagle mgła pozwoliła mu dostrzec coś jeszcze. Była to tylko sekunda. Ulotna wizja. Trwająca jednak na tyle długo, żeby mózg Carlosa mógł przeanalizować treść następnego drogowskazu. Był niemal całkowicie przysypany śniegiem, przechylony w stronę rowu, ale trwał cały czas dumnie na aluminiowych łapach. Jego prosta wymowa wstrząsnęła dziennikarzem: było to sześć dużych czarnych liter, o pogrubionej czcionce, które wydały mu się dziwnie znajome. — Widziałeś to? Jego hamowanie wysuszyło asfalt pod kołami i wbiło Txemę w fotel. — Oszalałeś?! — krzyknął. — Co ty wyprawiasz? — Widziałeś to? — powtórzył Carlos, czując, jak z wrażenia zasycha mu w gardle. — Widziałem? Co? Drogowskaz? — Tak, drogowskaz. Przeczytałeś go? — O co ci chodzi? — zaoponował fotograf, odpinając pas bezpieczeństwa i sprawdzając w torbie z aparatami, czy żaden się nie uszkodził. — Pewnie, że przeczytałem: „Agreda". — Dobry Boże! — Carlos pokręcił głową z niedowierzaniem. — I nie zorientowałeś się? Nie kojarzy ci się to z niczym? Mina Txemy świadczyła o tym, że absolutnie nic nie rozumie. — Na Boga! To nazwisko tej mniszki! — Mniszki? Okrągła, nieogolona twarz fotografa wyglądała iście poetycko. — Tej, która podróżowała do Ameryki, kiedy tylko chciała? — zapytał ściszonym głosem. — Właśnie! — Uspokój się z łaski swojej! Jeszcze nas zabijesz. 1 trzymaj kierownicę, cholera! To na pewno jakiś pieprzony przypadek. — Jak to przypadek? Nie widzisz tego? — Jego oczy przypominały teraz talerze, nie zwracał uwagi na nic, poza reakcją kolegi. — Jak mogłem być taki głupi? W siedemnastym wieku i wcześniej wiele

znanych ludzi rozpoznawano według miejsca ich narodzin... W wypadku Marii Jesus de Agreda, to „de Agreda" może oznaczać nazwisko... albo jej rodzinną miejscowość! — Do wszystkich diabłów! — zaprotestował Txema. — Jest zimno. Zatrzymałeś się nagle na samym środku głównej szosy. Rób, co chcesz, Carlos. Zboczymy z drogi, wjedziemy do miasteczka i zapytamy, kogo zechcesz. Tylko rusz ten samochód! — Jak mogłem na to nie wpaść? Txema spojrzał na niego surowo. Jego kolega był jak nieprzytomny. — Jak? — powtórzył Carlos. — To nie może być przypadek. Niemożliwe. Wiesz, ile jest miejscowości w Hiszpanii? Fotograf zastanawiał się, czy jego towarzysz zadał mu to pytanie na serio. — Wiesz? — zapytał Carlos ponownie. Txema wyjął ze schowka atlas drogowy, który wozili zawsze ze sobą, i przejrzał znajdujące się na końcu tablice geograficzne. Ta informacja powinna gdzieś tu być. — Już mam! — Jego palec zatrzymał się na jednej ze stron. — Chcesz wiedzieć ile? — Pewnie! Ile? — Trzydzieści pięć tysięcy sześćset osiemnaście — oświadczył w końcu. — Widzisz? Jedna szansa na trzydzieści pięć tysięcy to nie jest przypadek! Co teraz powiesz? — Żebyś zabrał samochód z szosy, cholera! 15 Los Angeles, Kalifornia — Słyszała pani kiedyś o syndromie Stendhala? Pytanie doktor Meyers zaskoczyło Jennifer Narody, która zaprzeczyła ruchem głowy. Zrobiły sobie przerwę w terapii i rozmawiały teraz z ożywieniem, trzymając w rękach duże filiżanki z kawą. Ciepły płyn ukoił pusty żołądek Jennifer. Była już spokojniejsza. Gabinet Lindy Meyers zachęcał do rozmowy. Z jego szerokich okien widać było miejską krzątaninę, ruch na ulicy Broadway, imponującą kamienną fasadę Hall of Justice, nieskazitelną wieżę Ratusza. Gabinet najdroższej psychiatry w całym Los Angeles tchnął ciszą i dziwnym poczuciem władzy. Panowania nad czasem. Jakby miejski harmider był czymś odległym od osób, które obserwowały go ze swojego uprzywilejowanego miejsca. Pokój, w którym siedziały, był ozdobiony obrazami w żywych kolorach, w afrykańskim stylu. W całym gabinecie unosił się zresztą aromat Czarnego Lądu. Jak tej kawy z importu. — Syndrom Stendhala? Jennifer upiła łyk kawy. — To zaburzenie psychiczne, dość powszechnie występujące u turystów zwiedzających Europę, zwłaszcza Włochy. Meyers uśmiechnęła się, pozwalając, by jej białe zęby kontrastowały z hebanową skórą. Zachowywała się, jakby czekała na ten moment, żeby podzielić się sekretem. — Proszę tak na mnie nie patrzeć! — zaśmiała się. — Syndrom Stendhala to nie żaden niebezpieczny wirus! To naprawdę powszechna przypadłość, którą łatwo wyleczyć. Jej nazwa pochodzi od nazwiska dziewiętnastowiecznego francuskiego pisarza, który po całym dniu oglądania cudów Florencji zaczął cierpieć na palpitacje, zawroty głowy, omdlenia, a nawet halucynacje. Prawdopodobnie przedawkował piękno. Nie wszyscy są w stanie znieść nadmiar historii i sztuki, których włoskie ulice są pełne! - Dokąd pani zmierza, pani doktor? — Jennifer spojrzała na nią z rozbawieniem. - Cóż, pani sny zaczęły się po powrocie z Rzymu. Ta tajemnicza dama, która ukazuje się Indianom, kojarzy mi się z włoską Madonną i zastanawiałam się, czy... — Czy to nie skutek przedawkowania rzymskiego piękna? Pani doktor! Chyba pani nie myśli tak naprawdę! Przez dwa lata mieszkałam na Vía Augusta, niedaleko Watykanu. Miałam dość czasu, żeby przyzwyczaić się do uroków miasta: jego zdobionych łuków, mostów nad Tybrem, kościołów, bazylik, klasztorów, pomników, obelisków, fresków. Proszę mi wierzyć, żadna z tych rzeczy nie poruszyła mnie, kiedy postanowiłam opuścić miasto. — Wie pani co? W głębi duszy zazdroszczę pani, panno Narody—powiedziała lekarka, upijając następny łyk kawy. — Proszą mi powiedzieć, dlaczego zdecydowała się pani na spędzenie kilku lat w Rzymie? — Chciałam uciec. — Czyżby zawód miłosny? - O nie! Nic z tych rzeczy! Nigdy nie interesowałam się mężczyznami — potrząsnęła głową z nostalgią. — Winna była moja praca, jak zwykle. Ale nie mogę o tym mówić. — Nie może pani mówić o swojej pracy? — doktor Meyers odstawiła kubek na misternie wykonaną

tacę w zebry. — Co mam przez to rozumieć? — Cóż... Mówiłam już pani, że to długa historia. Poza tym nie mogę złamać wojskowej klauzuli o zachowaniu poufności. Nie jestem pewna, czy mogę opowiedzieć pani o wszystkim. — Pracuje pani w wojsku? Zdumienie psychiatry rozbawiło Jennifer. Taką samą minę miała jej matka, kiedy się dowiedziała. Albo jej spowiednik. Być może z tego powodu kobieta pominęła tę informację przy wypełnianiu swojej karty pacjenta. Ograniczyła się do stwierdzenia, że jest artystką, nie wdając się w szczegóły. Zresztą to była prawda: od powrotu z Włoch myślała o otwarciu niewielkiego studia malarstwa i wystawienia w nim swoich obrazów. — W wojsku? W pewnym sensie. Współpracowałam z Departamentem Obrony przy projekcie, który w rzeczywistości za bardzo mnie obciążał. Wie pani, jak to wygląda, pani doktor: kazali mi podpisać przysięgę, że nigdy nie zdradzę szczegółów na temat mojej pracy. Powiedzieli, że to byłaby zdrada stanu. — Odpowiadanie na moje pytania to nie to samo, co zdradzanie szczegółów, moja droga — hebanowa twarz Lindy Meyers się wydłużyła. Lekarka dodała, ostrzejszym tonem: — Ja też mam zobowiązania wobec moich pacjentów. Słyszała pani o przysiędze Hipokratesa? Nic, o czym będziemy dzisiaj rozmawiać, nie wyjdzie poza te cztery ściany. — Może to nie jest takie ważne dla moich snów... — O tym powinnam zadecydować ja sama. Nie uważa pani? A teraz proszę mi wyjaśnić, dlaczego pani praca zmusiła panią do opuszczenia Stanów Zjednoczonych. 16 Sesja u doktor Meyers przeciągnęła się tamtego ranka niemal do obiadu. Obszerna opowieść pacjentki zmusiła psychiatrę do znalezienia dla Jennifer terminu pod koniec dnia, o siódmej. Zwykle lekarka nie udzielała porad w porze przeznaczonej na przeglądanie akt lub przygotowywanie sesji na następny dzień. Jednak Jennifer Narody najwyraźniej chciała pozbyć się swojego balastu jak najszybciej; kiedy pojawiła się w gabinecie, była otwarta i chętna do rozmowy, a to nie zdarzało się często. Ze swojego miejsca przy biurku doktor Meyers mogła podziwiać przepiękny zachód słońca. Blaski w odcieniach żółci i ochry zabarwiły na kilka chwil wystrój z kości słoniowej i drewna zdobiący afrykański pokój. Naprzeciwko niej, zaopatrzona w sok i niegazowaną wodę mineralną, siedziała Jennifer, rozkoszując się widokiem powoli gasnących świateł dzielnicy finansowej. Pacjentka była wdzięczna, że zrobiono dla niej wyjątek. Pragnęła podzielić się z kimś swoimi uczuciami, po raz pierwszy od bardzo dawna. Ta kobieta o głębokich zielonych oczach i drobnej budowie posiadała bogate życie wewnętrzne, do którego dostęp miało bardzo niewielu. Życie naznaczone emocjami, które oddzieliły ją od świata i które kształtowały zarazem jej niezwykły charakter. Jennifer Narody urodziła się w Waszyngtonie. Jej rodzice — ewangelicki pastor o niemieckich korzeniach i Mek-sykanka wychowana przy granicy, wnuczka czarownika ple-mienia Nawaho z Arizony — podarowali jej spokojne dzieciństwo, które trwało do szesnastego roku życia. Wtedy właśnie, kiedy zastanawiała się nad wyborem uniwersytetu, zaczęły się jej problemy: miewała przeczucia dotyczące kolegów z liceum albo najbliższych krewnych. Przeczucia dokładne, nieomylne, nad którymi nigdy nie potrafiła zapanować. Często przewidywała wypadki domowe, kłótnie czy drobne dramaty bliskich osób. Widziała je za każdym razem, kiedy zamykała oczy, lub w czasie sjesty po obiedzie. Na początku opowiadała o nich tym, których dotyczyły, jednak kiedy okazało się, że zawsze się spełniały, zyskała złą sławę czarownicy. Jej przyjaciele przestali się do niej przyznawać, zapraszać ją na przyjęcia czy do kina. Dziewczyna stawała się coraz bardziej milcząca i samotna. Wkrótce marzenia o uniwersytecie zeszły na drugi plan, a Jennifer skupiła się na szukaniu lekarstwa na to, co ją dręczyło. Na próżno. Wszystko zmieniło się na gorsze w dniu, kiedy wyśniła zabójstwo Clive'a Browna, jej nauczyciela matematyki w ostatniej klasie. Brown był jej ulubieńcem. Ten Irlandczyk o miedzianych włosach i nienagannych manierach przychodził zawsze na zajęcia w muszce i pasiastej marynarce. Był surowy, ale uprzejmy. W nocy przed końcowymi egzaminami Jennifer miała straszny sen: zobaczyła, jak jej nauczycielowi ktoś zrywa muszkę ostrym przedmiotem. Było bardzo ciemno. Miejsce przypominało pusty parking, niedaleko znajdowało się boisko do koszykówki. Jednak szczegółów było zbyt mato. żeby je rozpoznać. Kiedy muszka odpadła, dziewczyna zobaczyła, jak mężczyzna o szerokich ramionach i rzadkich włosach wymierzał Brownowi pięścią cios w żołądek.

Przestraszyła się, widząc, jak jej nauczyciel pada skulony z bólu na kolana i bez żadnego ostrzeżenia otrzymuje strzał w tył głowy. Brown nawet nie zauważył broni. Po prostu strzelono do niego, a sen Jennifer się skończył. Przeraziła ją ta wizja. Długo wahała się, czy powinna opowiedzieć o niej nauczycielowi. Wreszcie, po skończonym egzaminie, zaczekała, aż Brown zabierze rzeczy z sali, i zatrzymała go, gdy szedł do pokoju nauczycielskiego. Maggie Seymour, zastępca dyrektora, była obecna przy rozmowie i żadne z nich nie przywiązywało większej wagi do przepowiedni dziewczyny. „To tylko zły sen, powiedzieli. Czasami egzaminy tak na nas działają". Kiedy następnego dnia znaleziono ciało Clive'a Browna parkingu supermarketu w Alexandrii, nieopodal jego domu, pani Seymour opowiedziała waszyngtońskiej policji o proroczym śnie swojej uczennicy. Zgadzały się wszystkie szczegóły: strzał w tył głowy, zerwana muszka, nawet nieoświetlone boisko do koszykówki. Od tamtego dnia życie Jennifer zmieniło się na zawsze. Z niewiadomych przyczyn jej zeznanie wylądowało w biurze pobliskich budynków marynarki, w Fort Meade. We wrześniu 1984 roku pułkownik wywiadu, Liam Stubbelbine, zwerbował ją do tajnego projektu „najwyższej wagi dla bezpieczeństwa narodowego", jak twierdził. Operacja o kryptonimie „Stargate" (Brama Gwiezdna) była projektem wywiadu, do którego angażowano osoby wykazujące się darem przewidywania przyszłości w celu uprzedzania manewrów wojskowych lub terrorystycznych, przygotowywanych przez Wrogów Stanów Zjednoczonych. Nigdy nie używano określenia „przepowiadanie przyszłości", stosując zamiast niego bardziej nowoczesny eufemizm: „dalekie widzenie". Fort Meade korzystał z ogromnego budżetu, dzięki dostępowi do zasobów przeznaczonych na projekt, i skoncentrował część starań na szukaniu osób z ciekawym „potencjałem psychicznym". Jak Jennifer. Przez ponad sześć lat brała udział w rozmaitych testach i eksperymentach mających sprawdzić jej zdolności paranormalne. Dzięki niej udało się zidentyfikować, osądzić i skazać zabójcę Clive'a Browna. Jej sukces oznaczał jednocześnie wyrok. Jennifer Narody nie mogła już uciec przed cieniem National Security Agency i Departamentu Obrony. Awansowała na porucznika. Jednak świadomość, że obserwował ją jej własny rząd, osłabiła ją do tego stopnia, że kobieta popadła w depresję. Wkrótce zaczęły się sny — pojawiała się w nich tajemnicza pani błękitnego światła wśród odległych pejzaży, o których Jennifer nigdy nie słyszała. Były to dziwne sny. Jakby umysł kobiety mógł podróżować w przeszłość i uczestniczyć w dawnych wydarzeniach, zawsze dokładnie umiejscowionych w czasie i przestrzeni. 17 Gran Quivira. Nowy Meksyk, lato 1629 roku Kiedy hotomkam, trzy gwiazdy w rzędzie należące do konstelacji Oriona, znalazły się dokładnie nad osadą, Wielki Walpi, wódz klanu Mgły, wezwał starszyznę na tajną naradę w kivie. Nigdy wcześniej to okrągłe pomieszczenie, do połowy zakopane w ziemi i przykryte drewnianym dachem pod- trzymywanym „czterema kolumnami, na których spoczywa świat", nie było tak zatłoczone. Przed wejściem do środka członkowie rady spojrzeli po raz ostatni na horyzont, tam, gdzie znajdował się Kanion Węża. Słyszeli plotki o tym, co się tam wydarzyło. Wielki Walpi wezwał ich na miejsce, aby udzielić im odpowiednich wyjaśnień. I aby poprosić ich o pomoc O umówionej godzinie dziesięciu wodzów klanu usiadło na piasku pokrywającym podłogę pomieszczenia. Wielki Walpi był gotów. Miał poważną minę, a jego postawa jak nigdy oddawała sprawiedliwość imieniu, które nadała mu matka w dniu narodzin: „walpi" znaczyło „góra". Stary wojownik był wielki jak totem. Tego dnia zmarszczki, które pokrywały jego twarz, wydawały się jeszcze głębsze niż zazwyczaj. Jak rysy w budzącym grozę kanionie. — Świat zmienia się z ogromną szybkością, bracia Mgły — wyszeptał głębokim głosem, gdy tylko drzwi kivy zamknęły się nad ich głowami. Jego ludzie przytaknęli. Znajomy, duszny zapach kivy ustąpił miejsca gęstniejącej atmosferze oczekiwania. — Dziś mija dwadzieścia pięć zim, odkąd otrzymaliśmy pierwszy znak zwiastujący tę zmianę — ciągnął. — W dniu hotomkamu, tak jak dzisiaj, nasze równiny nawiedzili ludzie ognia. Zostało już niewielu z tych, którzy przeżyli okropności, do jakich byli zdolni owi przybysze. Wielki Walpi podniósł drżące ramię ku idealnie okrągłemu otworowi w dachu, w którym jaśniały trzy gwiazdy Pasa Oriona.

- Ci ludzie o jasnej skórze, którzy przywieźli ze sobą ramiona plujące ogniem i skorupy podobne do żłówich, czyniące ich odpornymi na nasze strzały, wyrządzili wiele zła naszemu dumnemu ludowi Podpalili nasze pola, zabili nasze zwierzęta, porwali nasze kobiety i zatruli studnie, wrzucając do nich swoich zmarłych. Starzec odkaszlnął. Wspomnienie okrutnych czasów przytłoczyło zebranych. Opowieść o sporadycznych kontaktach miedzy ich przodkami a grupą hiszpańskich odkrywców w latach 1598—1601 do tej pory wzbudzała grozę na równinach. Walczył z nimi sam Wielki Walpi. Wojownik należał do tych nielicznych, którzy spojrzeli w oczy don Juanowi de Onate - jego imienia Indianie nigdy nie nauczyli się wymawiać - - i jedynym, który przeżył jego śledztwo. Na szczęście, kiedy Wielki Walpi przekonał go, że na jego ziemiach nie było złota, zyskał nie tylko pokój dla swojego ludu, ale również pozycję wodza dla siebie, którą piastował do tej pory. Mimo to strach przed powrotem Hiszpanów nigdy nie przestał go nękać. — Zabójcy! Obcy zabijali naszych braci, używając swojej magii! — krzyknął ktoś siedzący po drugiej stronie ogniska. - Przegraliśmy trzy kolejne bitwy — mruknął inny. -Nic nie można było zrobić. Wielki Walpi wbił wzrok w twarze chojraków. Żaden z nich nie widział srebrnych skorup najeźdźców. Żaden nie doznał obezwładniającego strachu, który ogarnął ich wodza, gdy ten po raz pierwszy zobaczył hiszpańskie konie. Nie znali odoru prawdziwego przerażenia. Ani jego smaku. Ale to się mogło szybko zmienić. Wielki Walpi zapatrzył się w ogień kivy, zanim podjął przerwany wątek. — Musicie wiedzieć, że obcy wkrótce wrócą. Zebrani oniemieli. — Wczoraj w nocy — ciągnął — otrzymaliśmy znak, którego obawialiśmy się od dawna. Nie mam już wątpliwości, że zbliża się koniec naszego świata. I chcę, żebyście przygotowali na niego wasze rodziny. Wśród zebranych rozległ się pomruk. - Wraca Juan de Onate? - zapytał jeden ze zgromadzonych. Wielki Walpi potrząsnął głową. Samo wspomnienie tego imienia przyprawiało go o mdłości. W takim razie jaki znak przekonał naszego wodza? Nikvaya, jeden z najlepszych wojowników klanu, wstał z miejsca, zanim zadał pytanie. W jego oczach czaił się strach. Wiedział, że ich broń nie mogła nic zdziałać przeciw obcym. Kiedy miał zaledwie rok, stracił ojca, który zginął od wystrzału z arkebuza. Wielki Walpi był świadkiem tej tragedii. Odwrócił się teraz do Nikvai i rzekł: - Sakmo, najmłodszy z moich synów, ojciec mojej jedynej wnuczki, spotkał kogoś w Kanionie Węża, niedaleko cmentarza. — Kogoś? Kogo, mistrzu? — Matkę kukurydzy, Chochmingure. Zstąpiła z nieba, spowita błękitną poświatą, i przyniosła złe wieści: niedługo przybędą na nasze ziemie obcy o białej skórze, a wraz z nimi nowy Bóg. — Duchy nie pozwołą na to! — krzyknął inny wojownik i głębi kivy. — Nie, synu. Już nie. Nasze duchy od lat oznajmiają nam ich przyjście. Teraz musimy zadbać o to, żeby zmiana nie doprowadziła do rozlewu krwi naszych ludzi. — Możemy ufać Sakmowi? Wielki Walpi podniósł wzrok i wbił go w siedzącego obok wojownika. — To krew z mojej krwi, Nikvayo.Odziedziczył moją zdolność widzenia świata duchów. Poza tym jego spotkanie zbiegło się z dziwnym przeczuciem, które miałem o zmroku. — Wojownik przerwał, aby zaczerpnąć tchu. — Medytowałem w rym miejscu przed naszym duchem Kachina* kiedy usłyszałem w moim wnętrzu głos, czysty jak śpiew kosa, który przemówił do mnie. — Głos? Jeden z wodzów, o niewielkim wzroście i oczach wypalonych przez burze piaskowe, nie zdołał się powstrzymać. Wielki Walpi przytaknął. - Głos uprzedził mnie, że wkrótce naszą osadę odwiedzi wielki duch. Istota z zaświatów, którą zobaczą nie tylko wtajemniczeni, ale każdy, kto spędzi noc hotomkamu pod gołym niebem. I stało się! Widział go mój syn! Mężczyzna o wypalonych oczach uważał za swój obowiązek zadać następne pytanie. — Powiedział, po co przychodzi? - Nie. — Wielki Walpi przeciągnął prawą ręką po piasku, szybkim i gwałtownym mchem. — Ale wezwałem was: jako wódz klanu Mgły muszę zrobić wszystko, żeby się z nim porozumieć. Muszę otrzymać wiadomość od niego, żeby poinformować wspólnotę o losie, jaki nas czeka. — Wezwałeś nas, mistrzu, żebyśmy wywołali tego ducha? Pytaniu Nikvai towarzyszyły spojrzenia wszystkich zgromadzonych w kivie. — Tak jest, synu. Hotomkam będzie świecił nad nami jeszcze przez osiem dni. Mamy dość czasu,

żeby przygotować rytuał i poczekać na objawienie niebieskiego ducha. — Tak jest, synu. Hotomkam będzie świecił nad nami jeszcze przez osiem dni. Mamy dość czasu, żeby przygotować rytuał i poczekać na objawienie niebieskiego ducha. — Ostatnim, który prowadził ceremonię kontaktu, był Pavati, poprzedni wódz klanu. I zginął. Przywołanie takiej istoty może kosztować cię życie. Ostrzeżenie przyszło z głębi kivy. Starzec, który pod wzglądem wieku i doświadczenia mógł jako jedyny rywalizować z Wielkim Walpim, podniósł się z miejsca i stanął na środku zgromadzenia. — Znam dobrze tę historię, Zeno — odparł wódz. — Nie boję się śmierci. A ty? Zeno również nie miał nic do stracenia. Podszedł do małego ogniska, które trzeszczało na środku kivy. — Duchy nie zostawiają nam wyboru. Pomożemy ci — powiedział głośno, żeby wszyscy mogli go usłyszeć. * Kochwa (Kaczym) — istoty nadprzyrodzone występujące w mitologii Indian Pueblo, zwykle są pośrednikami między światem ludzi a bogami. 18 Wszystko potoczyło się według planu Wielkiego Walpiego Przez osiem dni dziesięciu mężczyzn przewodzących klanowi Mgły pozostało w zamknięciu w ich kivie, przygotowując rytuał kontaktu. Ich żony przychodziły dwa razy na dzień i przez otwór w dachu podawały im kosze z kolbami kukurydzy, kaktusami, liśćmi agawy o słodkawym miąższu i wodą, pilnując się, by nie zaglądać przy tym do środka. Ani one, ani członkowie innych klanów nie wiedzieli, jaka ceremonia odbywała się wewnątrz. Każda grupa Indian Cue-loce miała swoje własne rytuały, sposoby na porozumiewanie się z duchami, będące najpilniej strzeżonym sekretem. Wiadomo było tylko, że sfermentowane substancje przygotowywane w kivie pomagały nawiązać kontakt z „innym światem". Wewnątrz ogień płonął cały czas. W dzień czy w nocy, Wielki Walpi i jego ludzie pozostawali w półmroku, intonując smutne melodie, żując otrzymane pożywienie i uderzając w bębenki ze skóry bizona, które udało im się zebrać. Wraz z upływem dni atmosfera stawała się coraz gęstsza. Tylko stary wódz liczył Czas i rozdzielał pracę na okres milczenia w trakcie długich chwil oczekiwania między jednym rytuałem a drugim mężczyźni spali, poprawiali tatuaże albo czyścili stare maski przodków. Były to straszne głowy o ostrych zębach i ogromnych oczach, niekiedy udekorowane piórami lub zaostrzonymi patykami, imitujące oblicza ich duchów opiekuńczych. Napinali też skórę na bębenkach lub modlili się przed sipapu — dziurą wydrążoną w centrum kivy, która miała łączyć ich osadę ze światem duchów. Wszystkie te czynności były tylko wstępem do prawdziwej pracy: śnienia. Dzięki świętym roślinom i sfermentowanemu wywarowi z juki, który przygotowywali od pierwszego dnia swego zamknięcia, ich umysły były już gotowe do poszukiwania niebieskiego ducha. Wielki Walpi pragnął odnaleźć go jak najprędzej. Przez jakiś czas nic się nie działo, jak zwykle. Jakby duch, który miał przyjść, nie usłyszał jeszcze ich inwokacji. Kiedy nadchodziła noc, przed kivą siadało czterech mężczyzn, żeby bronić tajemnic klanu. Byli to kekelt, czyli sokolątka, młodzieńcy niewtajemniczeni jeszcze w sekrety dorosłych, ale doskonale wyszkoleni jako wojownicy. Odpowiedzialnym za grupę był Sakmo, najdzielniejszy z wojowników plemienia, który nadal pozostawał pod wrażeniem przeżyć sprzed kilku dni. Wyjaśnił sokolątkom, że w czasie takiej ceremonii nikt poza dobrym duchem nie może zbliżyć się do kivy. Jeżeli ktokolwiek naruszy tę zasadę i nie odpowie na ustalone hasło, zostanie przez nich zabity, a jego ciało podzielone będzie na cztery równe części, które pochowają za osadą, jak najdalej jedna od drugiej. Nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się sprofanować kivy klanu Mgły. Ósmej nocy, kiedy hotomkam błyszczał najjaśniej, coś wydarzyło się w świętym schronieniu Indian Jumano. Twarz wielkiego Walpiego spływała potem, kiedy wystawił głowę na zewnątrz. Wytrzeszczał oczy i wyglądał na poruszonego. Wszyscy w kivie spali; tej nocy ceremonia wyczerpała ich całkowicie. Wszystkich, oprócz ich wodza. Jednym susem zerwał się ze swojego miejsca i upewniwszy się, że nie było nikogo w pobliżu, odszedł w pobliski gąszcz. Zachowywał się jak opętany. Jakby szedł za kimś, kto mógł go prowadzić w ciemnościach. Jakby

wreszcie geometryczne kształty, które w młodości wytatuował sobie dla ochrony na wersi, spełniały teraz swoją funkcję. Na chwilę przed jego ucieczką dziwna błękitna błyskawica uderzyła w pobliżu cmentarza przodków, blisko zagłębienia w formie półksiężyca. Tym razem Sakmo jej nie widział. Nie zauważył jej nikt w Cueloce. Gdyby ktoś zobaczył tę scenę z zewnątrz, mógłby pomyśleć, że istniała nić porozumienia między tym blaskiem a starcem. Ślad światła żarzył się jeszcze w głębi kanionu, kiedy mężczyzna biegł jak antylopa w jego kierunku. Gdy dotarł na miejsce, łąka zaczęła się zmieniać. Niezwykła cisza, która tak przestraszyła Sakma, znów zapanowała nad okolicami osady. A wraz z nią przestał falować otaczający wzgórze ocean trawy. Świerszcze ucichły. Nawet dobrze znany bulgot lisiego strumienia, który starzec przekroczył jednym susem, przerwał swoją monotonną piosenkę. Wielki Walpi nic nie zauważył, jego zmysły nie były obecne w tym świecie, lecz w innym. - Matko! — krzyknął. — Wreszcie! Wtedy właśnie ją znalazł. Na początku zobaczył tylko światło. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do niego, dostrzegł bez trudu piękną dziewczynę o bladej i świetlistej twarzy stojącą kilka metrów od niego. "Duchy opiekuńcze!", szepnął. Ciało damy emanowało blaskiem, oświetlając częściowo ziemię, nad którą się unosiła. Była ubrana w długą białą tunikę ukrytą pod błękitnym płaszczem, który nie dotykał piasku. Kiedy zobaczyła, że Wielki Walpi podchodzi do niej, uśmiechnęła się. — We-zwałeś mnie, więc przy-szłam. Cze-go chcesz, star-cze? Dama nie otwierała ust. Nie zmieniła nawet wyrazu twarzy. A jednak jej słowa brzmiały tak czysto i wyraźnie, jak te, których słuchał Sakmo ledwie cztery noce temu. — Matko, chcę cię o coś zapytać... Duch skinął głową. Wielki Walpi przełknął ślinę. - Dlaczego ukazałaś się mojemu synowi, a nie mnie? Nie ufasz już temu, który nie zdradził tajemnicy twoich wizyt przez cały ten czas? Zawsze ukrywałem nasze spotkania, pouczyłem moich ludzi o nadejściu białych, a ty... ty... Nie ma już pot-rzeby zachowania tajem-nicy — przerwała mu. Chwi-la, o której ci mówi-łam, wresz- cie nadeszła. Wyko-nałeś już swoje zada-nie. Wkrót-ce twój syn cię za-stą-pi. — Sakmo? Jest jeszcze niedoświadczony! — zaprotestował wódz. Potrze-buję ko-goś takiego. Ma zna-mię na skórze. Jak ty. On je-den z ca-łej rodziny odzie-dzi-czył twój dar. A te-raz odzie-dziczy rów-nież twoją misję. — Co się stanie z naszym ludem? - Bóg będzie go prowadzić. — Bóg? Jaki Bóg? Dama nie odpowiedziała. Zamiast tego upuściła coś na ziemię. Prosty krzyż wykonany z drewna, na który Indianin spojrzał z niedowierzaniem. Wielki Walpi wiedział dobrze, co się teraz wydarzy: błękitne światło nabierze blasku i jednocześnie wysoki pisk, jak krzyk stu gryzoni, wniknie w jego uszy i sparaliżuje go. Zawsze tak było. Dama milkła, a on wiedział, że czas było kończyć. I że jego niezwykła Błękitna Matka zniknie, gdy tylko on sam straci przytomność. Tym razem jednak błękitny duch miał jeszcze czas, żeby udzielić wodzowi ostatnich instrukcji. 19 — Ojcze! Odpowiedz! Słyszysz mnie? Potrząsanie Sakma przywracało go powoli do rzeczywistości. Wielki Walpi był oszołomiony. Jego zdrętwiałe mięśnie nie chciały reagować. Nigdy nie dowiedział się, ile czasu minęło, od kiedy dama zostawiła go na pastwę losu obok Kanionu Węża. Kiedy wódz usłyszał głos syna, przypomniał sobie wszystkie wydarzenia minionej nocy. Rytuał inwokacji zakończył się sukcesem, pomyślał, uśmiechając się. Powoli, z wysiłkiem, starzec odzyskiwał siłę w ramionach i nogach. Kiedy usiadł, zobaczył wreszcie okrągłą twarz syna. — Sakmo... Widziałeś ją? Starzec złapał chłopaka za ramiona, próbując ukryć oszołomienie. — Tak, ojcze. Znowu. — To była kobieta, prawda? — zapytał nerwowo. — Błękitna Dama... Była tutaj każdej nocy, odkąd klan Mgły zamknął się w kivie. Wszyscy widzieliśmy, jak tu krążyła. Wielki Walpi zadrżał. — Rozmawiała z tobą?

— Zawołała mnie i poszedłem, ojcze. Już się jej nie boję. Parna obiecała, że wróci nauczyć nas nowej religii. — Tak — westchnął. — To już wiem. Zostawiła mi to. Sakmo wziął do ręki przedmiot, który zjawa zostawiła jego ojcu. Wyglądał bardzo zwyczajnie: drewniany krzyż, niewprawnie związany, który z niczym mu się nie kojarzył. — Co się dzieje, ojcze? Wojownik zebrał siły, żeby wstać. Kiedy mu się to udało, złapał syna za ramię i patrząc mu w oczy, zmusił go do spojrzenia na znamię w kształcie róży widniejące na jego przedramieniu. — Widzisz ten znak? Sakmo przytaknął. — Ja nosiłem takie samo znamię, w tym samym miejscu. od dnia moich narodzin. Ale dziś je straciłem, mój synu. — Co chcesz przez to powiedzieć? Wielki Walpi podwinął rękaw tuniki, odsłaniając lewe ramię. Było czyste. Bez znamienia. Jakby nigdy nie miał tam odciśniętej róży, która lśniła na skórze jego syna. — To bardzo proste, Sakmo. Dama powiedziała, że wkrótce zajmiesz moje miejsce w klanie. Moja misja dobiega końca. — Nie możesz nas opuścić! Nie teraz, ojcze! Wielki Walpi był niewzruszony. — Powiedziała też — ciągnął — że jutro o świcie ty i twoja grupa wojowników Jumano wyruszycie na poszukiwanie powierników nowego Boga. — Powierników nowego...? Wielki Walpi uciszył go. — Będziesz szedł na południe, dniem i nocą, jeśli będzie trzeba, i zanim księżyc w pełni znowu oświetli te stepy, złożysz im hołd. Kimkolwiek będą. Cokolwiek powiedzą. — Jak ich rozpoznam? Ja nie, nie... — Weź ze sobą ten krzyż. Pomoże ci. — Ale ojcze... — Żadnego „ale", synu. Nasz świat już się skończył. Jeszcze tego nie widzisz? 20 — Proszę mi powiedzieć, panno Narody, czy miała pani kiedyś trudności z odróżnieniem snów od jawy? Doktor Meyers słuchała w milczeniu słów pacjentki. Jej opowieść była tak żywa, że lekarka nie wyobrażała sobie, by Jennifer mogła kłamać. — Nie wiem, co ma pani na myśli, pani doktor. — To proste, Jennifer. Czy kiedyś wydawało się pani zaraz po przebudzeniu, że to, co widziała pani we śnie, było wspomnieniem? Że pani tam naprawdę była, wśród Indian? — Pani chyba żartuje — zaprotestowała kobieta. — Nie powie mi pani chyba, że wierzy pani w reinkarnację? Chociaż moimi przodkami byli Indianie, nigdy o nich nie czytałam, ani o ich rytuałach, ani... — Nie, nie o to chodzi. Ma pani trudności z odróżnieniem snów od jawy? Tak czy nie? Naleganie psychiatry speszyło pacjentkę. - Wie pani, w dzieciństwie pamiętałam dokładnie wszyst-kie sny... - Proszę kontynuować. - Często opowiadałam o nich matce, kiedy odwoziła mnie do szkoły. Wyjaśniałam jej, co się czuje w czasie latania albo kiedy się przechodzi przez ścianę. Nawet jak się śpiewa pod wodą. Moja babcia, która żyła przez wiele lat na obrzeżach miasta Meksyk, niedaleko sanktuarium Matki Boskiej z Gwadelupy, nadała mi przydomek. Nazywała mnie „Wielką Śniącą". — „Wielką Śniącą"? Jennifer przytaknęła ze słodkim uśmiechem na ustach. — Tak. To ona nauczyła mnie odróżniać sny od rzeczywistości. Dzięki niej wiem, że te wszystkie sceny z Nowego Meksyku są tylko snem. Muszą nim być! Doktor Meyers potarła brodę w zamyśleniu. Okna z izolującymi szybami nie pozwalały, żeby dotarł do niej dźwięk syreny policyjnego patrolu. Samochód przejechał w mgnieniu oka ulicę Broadway i skręcił w Tempie, w stronę ciemnego serca miasta. Nad Los Angeles zapadła już noc.