agusia1608

  • Dokumenty222
  • Odsłony12 135
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów362.4 MB
  • Ilość pobrań8 722

JB Livingstone - Higgins prowadzi śledztwo

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :553.1 KB
Rozszerzenie:pdf

JB Livingstone - Higgins prowadzi śledztwo.pdf

agusia1608 EBooki
Użytkownik agusia1608 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

J.B. LIVINGSTONE HIGGINS PROWADZI ŚLEDZTWO (Tłumacz: MARIA BOBROWSKA)

Rozdział l Higgins czule pogładził czerwony pąk “Afrykańskiej księżniczki”. Emerytowany główny inspektor Scotland Yardu oddawał się pod koniec dżdżystej jesieni jednej ze swych ulubionych rozrywek - pielęgnowaniu ogrodu różanego, w którym spędzał długie godziny na subtelnym eksperymentowaniu. Higgins zdecydował się opuścić Yard, gdzie wróżono mu błyskotliwą karierę, ponieważ wolał cieszyć się urokami życia, ciekawą lekturą, strzyżeniem trawnika, samotnymi spacerami po lesie i medytacjami przy kominku. Domostwo emerytowanego inspektora, uroczy wiejski domek w hrabstwie Gloucestershire, zyskało miano architektonicznej perły Dolnego Slaughters. Okolony rosłymi stuletnimi dębami dom z osiemnastowiecznymi oknami, łupkowym dachem, murami z białego kamienia i gankiem wspartym na dwóch kolumnach wzniesiono w spokojnej wsi noszącej nazwę “The Slaughterers”. Nieopodal wiła się rzeczka Eye. Niegdyś czarnowłosy, teraz siwiejący Higgins uchodził za człowieka dobrodusznego. Pomimo krępej i nieco przysadzistej postury potrafił poruszać się bezszelestnie, a jego przenikliwy wzrok potrafił na wylot przejrzeć dusze zbyt pewnych swej bezkarności kryminalistów. Nie na darmo Higgins był astrologicznym kotem. Nie nęcił go nowoczesny styl życia - pomimo opinii najlepszego nosa Yardu podjął decyzję o odejściu. Scotland Yard korzystał niekiedy z jego pomocy, gdy chodziło o nadzwyczaj delikatne, wymagające daleko idącej dyskrecji sprawy, jednak nakłonienie Higginsa do współpracy wymagało nie lada zabiegów. Zbytnio cenił sobie spokój własnego domostwa. Teraz nic nie było dla niego ważniejsze od pielęgnowania “Afrykańskiej księżniczki”. Strapienie Higginsa wywoływała nieprzenikniona dotąd tajemnica niezwykłej trwałości “Baccary z Meiland”. Były inspektor wiedział wprawdzie, że dla prawdziwego miłośnika róż nie ma rzeczy niemożliwych, ale “Afrykańska księżniczka” nie była zwyczajnym kwiatem. Miała łączyć w sobie elegancję i żywotność, które zapewniłyby jej poczesne miejsce pośród największych kwiatowych sław. Mając to na uwadze, Higgins rozpylił u stóp “Księżniczki” obłok siarki, by chronić ją przed mączniakiem właściwym. Nie lubił stosować tak drastycznych metod, ale nie miał wyboru. Poprzedniego dnia “Księżniczka” zdradzała lekkie oznaki omdlenia.

Błogą sielankę zakłócił warkot silnika. Obdarzony przez naturę doskonałym słuchem, Higgins rozróżniał odgłosy wszystkich samochodów z sąsiedztwa. Wiedział zatem, że do wioski zbliża się obcy. Wychodząc ze swego różanego królestwa, by zidentyfikować intruza, dostrzegł starego bentleya, którego warkot musiałby zaniepokoić nawet najmniej doświadczonego mechanika. Westchnął z rezygnacją, znał tego bentleya aż za dobrze. Teraz, gdy zgłębiał tajemnice mieszanki pyłków do odżywiania najdelikatniejszych róż, nie miał najmniejszej ochoty na spotkanie z właścicielem tego rupiecia. Nadinspektor Scott Marlow z trudem wygramolił się z wozu. Jadąc do domu Higginsa, dwukrotnie miał wrażenie, że samochód odmówi mu posłuszeństwa. Te przygody wzmogły jeszcze jego niepokój związany z misją, którą przyszło mu wypełnić. Znając raczej trudny charakter kolegi ze Scotland Yardu, nie wiedział, jak się zabrać do rzeczy. Higgins ujrzał przed sobą Scotta Marlowa, odzianego w wymięty prochowiec. Chociaż nadinspektor nie miał pojęcia o elegancji, nosił źle skrojony garnitur, koszulę ze zbyt dużym kołnierzykiem i niedokładnie wyczyszczone buty, Higgins bardzo go cenił. Nie rozumiał wprawdzie stosowanych przez nadinspektora nowoczesnych metod, przyznawał jednak, że jest on sumiennym policjantem. - Miło pana widzieć, nadinspektorze. - Mnie również, panie Higgins. Uroczy zakątek. - To stare rodzinne domostwo - powiedział skromnie inspektor. - Przypuszczam, że sprowadza pana przypadek? - Niezupełnie - odrzekł Marlow. - Scotland Yard powierzył mi zadanie... jakby to ująć... - Napije się pan? - przerwał Higgins. - Złe wieści mogą poczekać. Przed wejściem do salonu czekała Mary, postawna siedemdziesięcioletnia gospodyni. Wielbiąc Boga i Anglię, zdołała przeżyć dwie wojny światowe, nie nabawiwszy się nawet kataru. W przeciwieństwie do Higginsa wierzyła w postęp, zainstalowała więc w domu telefon i telewizję, które to dobrodziejstwa nie spotkały się z aprobatą gospodarza. Chcąc zapobiec nieuniknionym konfliktom, Higgins przyznał Mary władzę ograniczoną do połowy domostwa, zabraniając jednocześnie wstępu do swojego gabinetu i porządkowania papierów. - Kim pan jest? - spytała Mary, podpierając się pod boki. - Założę się, że to znowu jeden z tych potępionych inspektorów! Proszę nie zakłócać spokoju tego

domu. Mary nienawidziła policji, delektowała się natomiast pikantnymi historiami z “Sun”. Kiedy Scott Marlow wymamrotał kilka grzecznościowych formułek, Higgins wprowadził go do wypieszczonego salonu, w którym wesoło mrugały iskierki kominka. - Niech pan spocznie na kanapie - poprosił. - Proszę nie mówić zbyt głośno. Mógłby pan obudzić Trafalgara. Trafalgar, wspaniały błękitnooki kot syjamski drzemał zwinięty w kłębuszek na najlepszym fotelu. Udając wielce zaspanego, otworzył na chwilę jedno oko. Barek ukryty był w rogu salonu, w pniu starego dębu stojącym między dwiema wielkimi biblioteczkami, w których pyszniły się wspaniałe tytuły. Higgins wydobył butelkę “Royal Salute”, najlepszej whisky. Marlow szybko wychylił szklankę dla dodania sobie odwagi. - Zna pan Yard równie dobrze jak ja, Higgins... Wciąż cieszy się pan tam znakomitą opinią, szef nadal uważa pana za najlepszy ze swoich nosów, pomimo pańskiego zdystansowania. - Zdystansowanie, o którym pan mówi, to emerytura - zauważył inspektor. - Oczywiście, Higgins, oczywiście. Trudno jednak zrozumieć, skąd tak przedwczesna decyzja. - Z powodów czysto osobistych. - Rozumiem pana... Ale musi pan przyznać, pewne zobowiązania... - To przywilej mojej pozycji, drogi Marlow: nie mieć zobowiązań. - Oczywiście... Jednak pomimo wszystko... - Niech pan przestanie się torturować - polecił dobrodusznie Higgins. - Jakąż to misję powierzono panu w Scotland Yardzie? Nadinspektor zgodził się na kolejną szklankę “Royal Salute”. - Nadkomisarz organizuje ceremonię wręczenia odznaczeń i dyplomów uznania najbardziej zasłużonym inspektorom. W przyszłym tygodniu w Londynie. I... - Figuruję na tej liście, czyż nie? - spytał Higgins. - Nie będę zaprzeczał. - Marlow spuścił wzrok. I jak tu dodać jeszcze, że być może sama królowa zaszczyci swą obecnością tę uroczystość? Scott Marlow wielbił tę najpiękniejszą i najinteligentniejszą z władczyń. Jego marzeniem była służba w osobistej ochronie królowej, ale na to trzeba było

jeszcze wielu lat nienagannej pracy. Nie mógł sobie pozwolić na to, by jego obecna misja zakończyła się niepowodzeniem. - Bardzo pana cenię, drogi Marlow, ale wie pan doskonale, że nie znoszę świecidełek ani medali. Źle komponują się z moim blezerem. Mój krawiec nigdy by mi tego nie wybaczył. - Może mógłby pan zrobić wyjątek - zasugerował zrozpaczony nadinspektor. - Czy przypomina pan sobie wiersz Harriet J. B. Harrenlittiewoodrof? “Kiedy strumyk występuje z brzegów, może stać się rzeką”. Nie mówmy o tym więcej. Zostanie pan na kolacji? Scott Marlow nie był wprawdzie głodny, ale postanowił się nie poddawać, chociaż miał świadomość, że nikomu jeszcze nie udało się odwieść byłego inspektora od powziętej decyzji. - Przygotowałem małą ucztę na urodziny Trafalgara - oznajmił Higgins. - Wołowina z rusztu w sosie kardamonowym z dodatkiem cynamonu i imbiru. Zapomniana średniowieczna receptura. Trafalgar uwielbia to danie. Kot nastawił prawe ucho. Ze swych długich pogawędek z Higginsem, odbywanych przy kominku, przyswoił sobie rozległe słownictwo, zwłaszcza w dziedzinie kulinarnej. Po dwunastu godzinach krzepiącego snu głód dawał znać o sobie. Jesienne słońce malowało zgaszonymi barwami ostatnie liście na drzewach. Jak co wieczór, most na rzece lekko pojękiwał, bez wątpienia za przyczyną pierwszych cieni zmierzchu. - Proponuję przechadzkę po ogrodzie - dodał po chwili Higgins. - Ja tymczasem przyrządzę mięso... Minęło pół godziny, a Marlow nie wracał. Inspektor, uporawszy się z posiłkiem dla Trafalgara, wyszedł przed dom. W ogrodzie nie było nikogo. Doznawszy nagłego olśnienia, inspektor skierował kroki do kuchni Mary. Marlow siedział tam nad combrem króliczym i puddingiem z wołowym tłuszczem, przybranym skrawkami słoniny i smalcu. Z miedzianego kociołka, w którym gospodyni, mieszając różne rodzaje słodu i chmielu, warzyła piwo, bił mocny aromat. Mary wyprostowała się na widok Higginsa. - Głodzi pan gości - oznajmiła. - To wstyd. Nawet policjant ma prawo jeść. Zastanawiam się, czy pańskie serce nie jest przypadkiem z kamienia. To ma być pańskie poczucie sprawiedliwości.

Higgins nie czuł się na siłach, by mierzyć się z agresywnym tonem Mary, i wolał się wycofać. Scott Marlow uśmiechnął się z zakłopotaniem. Inspektor poczuł się zwolniony z obowiązku zajmowania się gościem, jako że ten wzgardził kuchnią gospodarza. wybierając tłusty, ciężko strawny posiłek u Mary. Włożył więc prochowiec, by jak co dzień udać się na wieczorny spacer. Przeszedł przez most i wszedł do lasu. stąpając po dywanie z jesiennych liści. W powietrzu czuło się wilgoć. Lekki wietrzyk kołysał do snu wysokie dęby i buki. Najstarsze drzewa pamiętały zapewne polowania na dziki, przejazdy taborów, kawalkady myśliwych, a także rytuały czarnoksiężników, którzy na leśnych polanach wywoływali duchy. Higgins znał wszystkie zakamarki tego gęstego, niedostępnego lasu. Lata spędzone w młodości na Bliskim Wschodzie nauczyły go panować nad strachem. Zaprzyjaźnił się z tymi miejscami, gdzie człowiek normalnie nie miał wstępu. Zbliżając się do jednego z najwyższych dębów, od niepamiętnych czasów nazywanego “Wiecznym Sędzią”, ujrzał w półmroku dziwne zjawisko. Nagle stanął jak wryty. Początkowo pomyślał, że wydarzenia wieczoru wpłynęły negatywnie na stan jego wzroku. Podszedł bliżej. To nie była halucynacja, na jednej z gałęzi przywiązany był sznur, na którym kołysał się wisielec.

Rozdział II Ochłonąwszy nieco, Higgins przyjrzał się wisielcowi. Nieszczęśnik miał na sobie ciemny garnitur. Był raczej średniego wzrostu, o twarzy z wydatnym podbródkiem. Inspektora zdumiał wyraz szeroko otwartych, wpatrzonych w nicość oczu - był niemal naiwny, tak jak gdyby śmierć przyszła przez zaskoczenie. Z butonierki wystawał bukiecik suchego wrzosu. Do zdjęcia ciała niezbędna była obecność Scotta Marlowa jako oficjalnego przedstawiciela Yardu. Inspektor rozejrzał się wokół i dostrzegł osobliwe krzesło. Niewątpliwie nieszczęśnik posłużył się nim, by dosięgnąć gałęzi, po czym odepchnął je kopnięciem. Trzy kręcone nogi były precyzyjnie wyrzeźbione. Oparcie stanowiły dwa olbrzymie spiczaste rogi, wokół których wiły się diabły o rozwidlonych ogonach. Całość przedstawiała się dość makabrycznie. Higgins zdał sobie sprawę, że przyjdzie mu zrezygnować na jakiś czas z sielankowego życia. * Scott Marlow kończył właśnie trzecią porcję puddingu, gdy inspektor stanął w progu kuchennych drzwi. Drogę zagrodziła mu Mary. - Potrzebuję pańskiej pomocy, Marlow - odezwał się Higgins. - Proszę pójść ze mną. - Co to za pomysł? - spytała podejrzliwie gospodyni. - Chce pan przerwać naszemu gościowi kolację? Nie skosztował jeszcze mojego piwa! - Proszę wybaczyć, ale to niezwykle ważna sprawa, która i tak zakłóci spokój nam wszystkim - wyjaśnił Higgins poważnym tonem. Mary zrozumiała, że inspektor nie żartuje. Nie protestowała więc, gdy gość posłusznie wstał. - Czy się nie przesłyszałem? - zapytał zdziwiony Marlow. - Pan mnie... potrzebuje? - Istotnie - potwierdził Higgins. - Proszę włożyć płaszcz, drogi kolego. Noc jest chłodna, a wybieramy się do lasu. - O tej godzinie? Ależ... po co? - Nadinspektor nie krył zdumienia. - Aby zdjąć wisielca - odparł ze spokojem Higgins.

* Mężczyźni pochylili się nad ciałem zmarłego. - Zna pan tego człowieka? - spytał Marlow. - Nie, nigdy go nie widziałem. W prawej kieszeni marynarki nieboszczyka tkwiła oprawiona w skórę Biblia. Wypisano na niej inicjały: R.W. Z lewej kieszeni policjanci wydobyli kartę do tarota. Przedstawiała wisielca. - Czy zwrócił pan uwagę na buty? - spytał Higgins. - Nie widzę w nich nic osobliwego. - Cóż, nie są zapewne dziełem wielkiego szewca, ale coś mnie w nich zastanawia... Proszę przyjrzeć się im z bliska. Scott Marlow poświecił latarką. - Dokładnie wyczyszczone - stwierdził. - Otóż to. Czy przypomina pan sobie pewne zdanie z podręcznika Mastersa, drogi nadinspektorze? Stan obuwia mówi wiele o właścicielu. I tutaj widzę interesujący problem. Higgins zanotował swoje obserwacje w czarnym notesie. Zawsze posługiwał się starannie zaostrzonym ołówkiem marki “Staedtler Tradition”, jedynym przedmiotem, którego używał w swej długiej karierze w Scotland Yardzie. - Interesujący problem? - zdumiał się Marlow. - Nieboszczyk po prostu wyczyścił buty, zanim się powiesił. Higgins zastanawiał się przez chwilę. - Być może ma pan rację. Ale w takim razie niech mi pan powie, czym miał to zrobić? W kieszeni nie znaleźliśmy żadnej chusteczki. - Może rękawem marynarki... “Dziwne rozumowanie”, pomyślał Higgins. Nie przyszłoby mu do głowy, żeby ktoś, kto przestrzega elementarnych bodaj zasad elegancji, mógł zachować się w ten sposób. - Bądźmy precyzyjni - stwierdził. - Te buty nie są jedynie przetarte, one są wypastowane i wypolerowane. - Czy widzi pan gdzieś tutaj pastę? - Być może nieboszczyk wyrzucił ją gdzieś w okolicy. Trzeba będzie przeszukać teren. W każdym razie ten typ był stanowczo nienormalny. Nie pojmuję, dlaczego miał przy sobie tę kartę z postacią wisielca. Czy chciał w ten sposób dać do zrozumienia, że tak właśnie zamierza zakończyć żywot? Po co mu była Biblia? Żeby

oddać duszę Bogu? Bukiet wrzosu to zapewne jakaś pamiątka. A to krzesło? - Scott Marlow zmarszczył brwi. Lubił jasne sytuacje. - Jak mam rozumieć pańskie wątpliwości, Higgins? Czy chce pan powiedzieć, że dokonano tutaj zbrodni? - Ktoś mógł tu przenieść ciało. Ale równie dobrze możemy założyć, że to zwykłe samobójstwo. - Rozumując w ten sposób, daleko nie zajdziemy - wymamrotał nadinspektor. - Jestem pewien, że ten nieszczęśnik sam odebrał sobie życie. Wygląda to trochę dziwnie, przyznaję, ale nie aż tak, jak pan sugeruje. Ustalmy jego tożsamość. Znamy już inicjały: R.W. Higgins wertował Biblię. Dostrzegł, że jedna ze stron jest zagięta. “Zburzył Pan bez litości”, brzmiały pierwsze wersy, “wszystkie siedziby Jakuba; wywrócił w swej zapalczywości twierdze Córy Judy, rzucił o ziemię, zbeszcześcił królestwo i możnych” . Nie bacząc na dokuczliwy ból w stawach, inspektor ukląkł i pochylił się nad ciałem wisielca. - Niech pan spojrzy - powiedział, wskazując medalion na szyi nieboszczyka. - Nazywał się Jason Laxter i mieszkał w Evillodge. - Hmm... Zna pan to miejsce? Higgins się zamyślił. - Sądzę, że chodzi o posiadłość niedaleko wioski Druxham, kilka kilometrów stąd. - Musimy zawiadomić miejscową policję. * Prokuratura zrobiła co do niej należało, po czym zwłoki Laxtera przewieziono do laboratorium Yardu. Policjantom nie pozostało więc nic innego, jak udać się do Evillodge, by odszukać ewentualną rodzinę zmarłego i przekazać smutną wiadomość. Było wpół do jedenastej, gdy bentley Marlowa wjechał do Druxham. Mijając kilka zabudowań, dotarli do kaplicy. Po lewej stronie droga zmieniała się w błotnistą ścieżkę prowadzącą do starej farmy. Ulewny deszcz zalewał szarymi strugami wymarłą wioskę. Wysiadając z wozu, Scott Marlow zadrżał z zimna. Czujny wzrok Higginsa dojrzał mimo ciemności postać, która usiłowała ukryć się za rogiem kaplicy. - Zachowajmy milczenie - szepnął inspektor. - Ktoś nas śledzi.

Stąpając cicho jak kot, Higgins od tyłu zbliżył się do szpiega i pochwycił go za kołnierz. Ten skulił się, przerażony. Nie próbował uciekać. - Podejdźmy do światła - powiedział inspektor rozkazującym tonem. Przed policjantami stał rudowłosy dwudziestolatek. - Kim... Kim jesteście? - spytał drżącym głosem. - Jesteśmy ze Scotland Yardu. A pan? - Nazywam się Mitchell Grant... Jestem dzwonnikiem w tej kaplicy. - Dlaczego się pan przed nami ukrywał? - Bałem się... Nikt tu nigdy nie przychodzi. Więc... - Którędy dotrzemy do Evillodge? - przerwał mu Higgins. Młodzian wskazał ręką ścieżkę. - Trzeba iść prosto przed siebie, to się dojdzie do farmy. Czy coś się stało panu Laxterowi? - Dziękuję, mój chłopcze - uciął Higgins. Mitchell Grant obserwował policjantów, dopóki nie rozpłynęli się w ciemnościach. Deszcz przybierał na sile. Nikłe światełko farmy zdawało się oddalać. Scott Marlow szedł wolno, grzęznąc w błocie. Postanowił kroczyć za Higginsem, który z łatwością omijał niezliczone kałuże. - Trzeba było poczekać do jutra - utyskiwał. - Myślę, że ktoś może się martwić tak długą nieobecnością pana Laxtera - zauważył Higgins. - Nie dziwią mnie myśli samobójcze u kogoś, kto mieszka w tak ponurej okolicy - powiedział nagle Marlow. Uwaga ta wydała się Higginsowi trafna. Miejsce było wyjątkowo niegościnne, mgliste, przygnębiające, błoto jakby gęstsze niż gdziekolwiek indziej. Inspektor nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ta ziemia kryje mroczne tajemnice i niejedną tragedię. W nocnym powietrzu unosił się stęchły zapach nieubłaganej, powolnej śmierci, bez cienia radości czy nadziei. Z lewej strony dobiegło ich beczenie owiec stłoczonych w prymitywnej zagrodzie. Oswoiwszy się z ciemnością, dostrzegli maleńki, ogołocony z trawy pagórek, a obok rzeczkę, w której owce gasiły pragnienie. Droga stawała się coraz bardziej wyboista, tak jakby mieszkańcy starej farmy pragnęli zniechęcić

potencjalnych intruzów i odizolować się od świata. Wreszcie dotarli na miejsce. Zapuszczony żywopłot okalał duże, brudne podwórko. W półmroku majaczyły zarysy niszczejących zabudowań. Tylko jeden budynek był we względnie dobrym stanie. Nad wejściem świeciła potężna latarnia. W pewnej chwili Marlow gwałtownie odskoczył. Coś dotknęło jego nogi. - To tylko prosiak - zauważył Higgins, z sympatią przyglądając się niezdarnemu zwierzęciu, które obserwowało ich małymi, zdziwionymi oczkami. - Nie ma strachu, jest łagodny - odezwał się burkliwy głos. Ze stodoły wyszedł krępy mężczyzna. - Scotland Yard - oznajmił oficjalnym tonem Scott Marlow. - Kim pan jest? - Nazywam się Geffrey Zły. Jestem parobkiem u Laxterów. Mężczyzna niedbałym ruchem podkręcił kruczoczarne wąsy. Cybuch fajki w kształcie diabelskiej głowy dodawał mu groźnego wyglądu. Odziany był w błękitne płócienne spodnie i połataną wełnianą marynarkę. Czarny kaszkiet ocieniał niskie czoło. - Nie lubimy tutaj obcych. Po coście przybyliście do Evillodge? - spytał nieuprzejmym tonem. Prosię zachrząkało przeraźliwie, jakby wiedzione złym przeczuciem. - To zły znak - zmartwił się Geffrey Zły. - Sam wie o wszystkim pierwszy. To chrząkanie nie wróży nic dobrego. Prawdę mówiąc, myśmy tu przywykli... - Co chce pan powiedzieć? - szybko podchwycił Higgins. - No... Evillodge to przeklęta ziemia. Zabija swych właścicieli od wieków. Przynajmniej dziesięciu pożegnało się z tym światem gwałtownie. Zbiedniała farma, zalane pola, chude owce, mizerne żywopłoty. Na tej ziemi nie zbije się majątku. Można by rzec, że ciąży nad nią jakieś przekleństwo. - Dlaczego więc pan tu pracuje? - Ja tu mieszkam od zawsze. Tak jak mój ojciec, dziadek, pradziad i ich przodkowie... Rodzina Złych jest na tej ziemi od samego początku. Tak już jest i nic nie można zmienić. Nadinspektorowi chłód dawał się we znaki. Usiłując się rozgrzać, przestępował z nogi na nogę, mlaszcząc butami w błocie. Prosiak nie spuszczał z niego oczu. - Jeśli dobrze rozumiem - zaczął Higgins - państwo Laxter mieszkają tutaj od niedawna.

- Kupili posiadłość przed rokiem. Przyjechali z miasta. Spodobało im się tutaj. Laxterowi marzyło się kupić starą farmę do remontu. Mój nowy pan ma wielkie plany: chce hodować dawno zapomnianą odmianę jabłek “Beauty of Bath”. - Czy to przedsięwzięcie ma szansę powodzenia? - zapytał Higgins. Scott Marlow zaczął się niecierpliwić. Dlaczego inspektor stawia tyle bezcelowych pytań, zamiast zwyczajnie udać się do pani Laxter i powiadomić ją o samobójstwie męża? - Szansę... Kto to wie? Wszystko marnieje na tej ziemi... Trzeba by ją najpierw odwodnić, przegnać chmury, sprowadzić słońce i dokonać cudu. Wtedy pewnie byśmy mieli piękne jabłka. - Kiedy widział pan ostatni raz swego chlebodawcę? - pytał dalej Higgins. Ostra woń fajkowego dymu przepłoszyła Sama. Wolnym, ale pewnym krokiem prosiak oddalił się do pokrytej słomianym dachem zagrody. - Nie pamiętam... Nie obchodzi mnie to, co on robi. - Niestety, mamy złe nowiny - rzekł wreszcie Higgins. - Pan Jason Laxter nie żyje. Geffrey Zły zamilkł na dłuższą chwilę. Ku zdumieniu Scotta Marlowa nie zadał żadnego pytania. - To mnie nie dziwi - wymamrotał wreszcie, spuszczając wzrok. - Kolejna ofiara tej ziemi... Mówiłem już, że trzeba trzymać się z daleka od Evillodge. Choćby szło tylko o sadzenie jabłoni... Panią Laxter znajdziecie w głównym budynku. Trzeba pukać. Jeśli nie śpi, usłyszy. Idę się położyć. Zaczynam pracę o szóstej rano. Geffrey Zły wypuścił kłąb dymu z fajki i nie zwracając już uwagi na policjantów, zniknął w głębi stodoły. - Dziwny osobnik - orzekł Scott Marlow. - Wie więcej, niż mówi. Higgins przytaknął. Mógłby przedłużyć tę wielce owocną rozmowę, ale zakłóciłoby to normalny tok jego postępowania. Zresztą któż to wie. może właściciel Evillodge rzeczywiście postanowił rozstać się z życiem? Inspektor zapukał do drzwi. Żadnej reakcji. Ponowił próbę, ale bez skutku. Marlow postanowił działać bardziej energicznie. - Otwierać! - krzyknął. - Scotland Yard! W oknach pierwszego piętra zamigotało słabe światło. Ktoś schodził po skrzypiących schodach. Drzwi się otworzyły. W progu stanęła młoda, niezwykłej urody jasnowłosa kobieta. Miała na sobie

długą, białą jedwabną suknię.

Rozdział III - Proszę mi wybaczyć, panowie - powiedziała ujmującym tonem. - Kończyłam właśnie zaplatać warkocz, a nie jest to wcale łatwe! Najpierw trzeba zaczesać włosy do tyłu, związać je solidnie gumką, gumkę owinąć aksamitką i wreszcie dokładnie spleść. Jak panowie oceniają mój wysiłek? Mówiąc to, zrobiła obrót. Oczom policjantów ukazał się zachwycający dekolt na plecach, odsłaniający pięknie zaokrąglone ramiona. - Czy pani jest żoną Jasona Laxtera? - spytał szorstko Scott Marlow. Kobieta odwróciła twarz. - Tak... Nazywam się Bettina Laxter. Chyba nie chcą panowie grzęznąć dłużej w tym przeklętym błocie? Proszę do środka. “Nasza misja nie należy do najłatwiejszych”, pomyślał Higgins, oszołomiony uroczym zjawiskiem, kontrastującym z nędzą farmy. Nie była to jedyna niespodzianka, jaka czekała policjantów tego wieczoru. Wchodząc do środka, z trudem ukryli zaskoczenie. Dwa piętra niepozornego z zewnątrz budynku urządzono z iście pałacowym przepychem. Inspektor omiótł wnętrze bystrym spojrzeniem. Zauważył, że dębowe stropy są całkiem dobrze zachowane. Okiem znawcy podziwiał stylowe, masywne meble. Zlustrował ściany pokryte ciemnozielonym aksamitem, potem jasny puszysty dywan na posadzce. Osiemnastowieczne akwarele łagodziły surowość kamiennych murów. Całość wywoływała wrażenie ciepła i dyskretnej elegancji. Weszli na pierwsze piętro, przeznaczone w większości na salon urządzony w stylu regencji. Bettina Laxter zajęła miejsce przed inkrustowaną toaletką z epoki Ludwika XV. - Proszę mi wybaczyć. Muszę poprawić aksamitkę. Siadając, wdzięcznie wysunęła biodro, jak amazonka dosiadająca konia. Suknia uniosła się przy tym nieco, odsłaniając smukłe łydki. Właścicielka Evillodge zachowywała się swobodnie, nie przejmując się zbytnio obecnością przybyszy. Zdenerwowany nadinspektor miętosił poły płaszcza, gdy tymczasem Higgins ze spokojem kontemplował uroczy widok. Wolałby, żeby jego kolega także zapomniał na chwilę, po co tu przyszli. - Pani Laxter - odezwał się wreszcie Marlow. - Przykro nam, że panią niepokoimy... - Ależ skąd. - Bettina Laxter nie dała inspektorowi dokończyć zdania. -

Obecność panów sprawia mi radość. Wiedziemy w Evillodge niezbyt wesołe życie. Nie narzekamy tutaj na nadmiar rozrywek. - A jednak zdołała pani stworzyć tutaj mały raj -zauważył Higgins. Bettina Laxter zapinała właśnie sznur pereł na szyi. Jej ruchy był powolne, pełne gracji, jakby chciała zatrzymać każdą cenną sekundę młodości i urody. - Tylko w środku, inspektorze - powiedziała. - Na zewnątrz wygląda zupełnie inaczej. Ta posiadłość to prawdziwy koszmar. Jak okiem sięgnąć - błoto. Ale Jason pokochał tę ziemię, a ponieważ ja kocham Jasona ponad wszystko, muszę jakoś sobie radzić. Wszystko to, co panowie widzicie, sprowadziłam z Londynu. Moi rodzice handlowali antykami. Prowadziliśmy dostatnie, światowe życie. Przyjmowaliśmy dużo gości. Kiedy poznałam Jasona, zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia. Ślub odbył się miesiąc później. Jason był wtedy świeżo upieczonym inżynierem rolnikiem. Wiele firm chciało go zatrudnić, ale on miał tylko jedno marzenie: znaleźć i doprowadzić do rozkwitu najbardziej podupadłą, na pozór nierentowną posiadłość. Przemierzyliśmy w tym celu niemal całą Anglię. Kiedy przybył tutaj, doznał olśnienia. To miejsce całkowicie spełniało jego oczekiwania. Kupiliśmy je za bezcen. Nikt nie umiał nawet wskazać właściciela. Od roku Jason pracuje jak szaleniec. Śpi po dwie, trzy godziny na dobę. Naprawia, buduje, uprawia, sadzi, karczuje... Istny Herkules. Kiedy go panowie poznacie, będziecie zdziwieni. Sprawia wrażenie delikatnego, ale jest obdarzony niezwykłą energią. Sądzę, że w pewnym sensie jest geniuszem. Scott Marlow spoglądał niespokojnie na Higginsa. Który z nich weźmie na siebie smutny obowiązek oznajmienia Bettinie Laxter o śmierci jej męża? - Czy pan Laxter zastosował nowatorskie metody uprawy? - spytał inspektor, zapełniając stronice notatnika subtelnym pismem. - O tak. Jason ma mnóstwo pomysłów... Ale potrzebuje czasu, przynajmniej czterech lub pięciu lat, żeby dowieść, że się nie myli. Chce najpierw wykorzystać zapomniane już metody uprawy, zatrudniając minimum ludzi i zwiększając rentowność. W tym roku żyjemy z oszczędności. Muszę panom wyznać, że musiałam sprzedać niezwykle cenny mebel, żeby spłacić nasze długi. Ale... Właściwie czemu zawdzięczam tę późną wizytę? Czy przysyła panów wierzyciel? - zapytała wreszcie. Higgins spojrzał łagodnie na młodą kobietę. - Gdzie jest pani mąż, pani Laxter? - spytał. - Jason? Pewnie pracuje w warsztacie, jak co wieczór.

- Od jak dawna go nie ma? - Sądzę, że od rana... Nie wiem dokładnie. Ale czemu panowie pytają? Higgins milczał. Jego powaga przeraziła kobietę. - Czy zdarzył się jakiś wypadek? Proszę odpowiedzieć! - To poważniejsze niż wypadek, pani Laxter. Przez chwilę Bettina Laxter miała nadzieję, że to tylko zły sen, jednak stało przed nią dwóch policjantów z Yardu. Ci policjanci przyszli rozmawiać o jej mężu. - Chcą panowie powiedzieć, że... że Jason nie żyje? - Tak, pani Laxter. Reakcja młodej kobiety była nieoczekiwana. Spoglądając ponownie w lustro toaletki, poprawiła warkocz, a potem umalowała usta na czerwono, bardzo starannie, jakby przygotowywała się na wyjątkowy wieczór. - Szczerze kochałam mojego męża, inspektorze. Jason nade wszystko cenił godność. “Jeśli umrę pierwszy”, powiedział mi pewnego dnia, “nie płacz. Ubierz się elegancko i zrób królewski makijaż. Uczyń to dla mnie”. Głos młodej kobiety zadrżał. Palce zacisnęły się na pomadce. - W jaki sposób umarł, inspektorze? Muszę to wiedzieć. - Powiesił się - odparł Scott Marlow. - Gdzie? - W lesie, na drzewie zwanym “Wiecznym Sędzią” - wyjaśnił Higgins. - Zna je pani? - Nie... nigdy o nim nie słyszałam. - Pani mąż nigdy o nim nie wspominał? - Nie... Jestem pewna, że nie. - Czy zdradzał ostatnio oznaki depresji? - Absolutnie nie. Był zmęczony, momentami wyczerpany, ale wykazywał dużą wolę wytrwania. - Czy kiedykolwiek miał samobójcze myśli? - kontynuował Higgins. Twarz młodej kobiety wykrzywił grymas. - Nigdy. Jason kochał życie. Nie znosił tchórzostwa. - Czy korzystał z wróżb tarota? Bettina Laxter odwróciła twarz w stronę Higginsa. - Tarot? Chodzi o tę magiczną grę? Na pewno nie. Jason miał zacięcie naukowe. Nie dawał wiary przesądom.

- Czy lubił wrzos? - O ile wiem, nie. Co znaczą te dziwne pytania? - Chcę zrozumieć powody jego czynu - wyjaśnił inspektor. - Niektóre wskazówki mogłyby być dla nas cenne. Jesteśmy pani bardzo wdzięczni za pomoc, tak mężnie okazaną. Bettina Laxter zagryzła wargi. - Czy pani mąż był religijny? - Powiedziałam już, że był wrogo nastawiony do wszelkich przesądów. - Co mogłyby oznaczać inicjały R.W.? Młoda kobieta zawahała się. - Nie wiem... Nikt z bliskich nie ma takich inicjałów... - Czy Jason Laxter należał do ludzi drobiazgowych, dbających o nienaganny wygląd? - Nie miał na to czasu... - Kobieta uśmiechnęła się smutno. - Jason zawsze był zabiegany, chciał sprostać wszystkim obowiązkom. Zdarzało mu się wyjść w dwóch różnych skarpetkach albo koszuli włożonej na lewą stronę... Moda go nie interesowała. Tutaj chciał uchodzić za jednego z miejscowych. - Kto pastował mu buty? - Pastował buty? Ależ nikt! Przy takim błocie na nic by się to nie zdało... Zadowalał się zwyczajnym czyszczeniem. - Nie chciałbym się pani naprzykrzać - powiedział łagodnie Higgins. - Jeśli te pytania panią męczą, powrócimy do nich później. - Nie... Proszę kontynuować. Kiedy panowie wyjdą, zostanę tutaj sama... Scott Marlow poczuł ucisk w gardle. Ta piękna kobieta nie zasługiwała na tak okrutny los. Pozwolił jednak Higginsowi kontynuować przesłuchanie. - Czy zna pani może takie dość osobliwe krzesło, pani Laxter? Trzy kręcone nogi, rogi zamiast oparcia i ornament w kształcie diabłów. Młoda kobieta pobladła. - To straszne... Tak, jest tutaj. Jason... Przerwała, jakby przeraziła się tym, co miała za chwilę powiedzieć. - Jason nienawidził tego krzesła - dokończyła. - Chciał się go pozbyć. - Gdzie ono jest? - W wozowni, obok stodoły. - Czy mogłaby nas tam pani zaprowadzić?

- Nie rozumiem... - Pani mąż wszedł na to krzesło, żeby się powiesić. - To niemożliwe... - Czy pomimo wszystko możemy sprawdzić? - Pójdziemy tędy. - Kobieta wskazała policjantom mocno zniszczony korytarz. - Unikniemy zabłocenia butów. Posuwając się wzdłuż zawilgoconych ścian, dotarli do wozowni. Przez dziurawy dach do środka kapała woda. Zgromadzono tam narzędzia, zardzewiały sprzęt rolniczy, butwiejące meble. Bettina Laxter skierowała snop światła w jedno miejsce. - Było tam. inspektorze... pomiędzy lemieszem a kredensem. - Kiedy widziała je pani ostatni raz? - Kilka dni temu. Nie rozumiem... - To bardzo proste - wtrącił Scott Marlow. - Pani mąż zabrał krzesło ukradkiem, żeby nikt tego nie zauważył. Bettina Laxter dyskretnie otarła łzy. - Wróćmy do domu... Poczęstuję panów kawą albo kieliszkiem alkoholu. Marlow wybrał burbona, Higgins kawę; Bettina wychyliła jednym haustem szklankę rumu. Jej policzki nabrały rumieńców. - Zwykle nie piję alkoholu - wyjaśniła zakłopotana. - Nie wiem już, co robię. Proszę mi wybaczyć. Gdyby nie to, że nadinspektor należał do policji Jej Królewskiej Mości i obowiązywała go sumienność, pozwoliłby tej kobiecie pogrążyć się w nieutulonym żalu. Nurtowała go jednak jeszcze jedna kwestia. - Mam wrażenie, że pani sytuacja finansowa pozostawia wiele do życzenia, pani Laxter? Czy się nie mylę? - Mieliśmy rzeczywiście poważne kłopoty. Ta posiadłość jest jak studnia bez dna. Ale mój mąż był pełen optymizmu. - Może uświadomił sobie, że jego przedsięwzięcie jest skazane na porażkę? W geście rozpaczy, rozumiejąc, że zmierza ku upadkowi... wolał zakończyć życie? Młoda kobieta zamarła w bezruchu, po czym zaniosła się płaczem. W tym momencie dało się słyszeć trzykrotne uderzenie dzwonów. Higgins odniósł wrażenie, że w oddali majaczy czarny kształt oświetlony

blaskiem księżyca. Podszedł do okna i zauważył oddalającą się szybko wysoką postać, prawdopodobnie w habicie mnicha. Po chwili postać rozpłynęła się w ciemnościach.

Rozdział IV Gdy Higgins otwierał drzwi pokoju gościnnego, była już prawie północ. - Oto pański apartament, drogi Marlow. Mam nadzieję, że się panu spodoba. Pokój był pogodny, przestronny i komfortowy. Pośrodku stało szerokie dębowe łoże, którego twardy materac, wełniana pościel i puchowa poduszka miały zapewnić gościowi dobry sen. Wysokie okno sprawiało, że w ciągu dnia pokój był bardzo nasłoneczniony. Obszerna orzechowa szafa mogła pomieścić sporo ubrań. Pod oknem stał niski stół założony książkami, wystarczyło jednak miejsca na karafkę z wodą, szklankę i suszone kwiaty. Ściany były obite zielonawą materią, nad łóżkiem wisiał obraz przedstawiający niezwykle piękną kobietę niedbale wyciągniętą na sofie. - Tuż obok ma pan łazienkę - poinformował Higgins. - Powinien pan tutaj dobrze wypocząć. - Pańska gościnność mi pochlebia, Higgins... Powinienem jednak wracać do Londynu. Inspektor tylko czekał na to wyznanie. - Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni - odrzekł pośpiesznie. - Spróbujmy wyjaśnić możliwie szybko sprawę Laxtera, a ja pomyślę o rozdaniu orderów. W serce Marlowa wstąpiła nadzieja. Był gotowy na wiele, by zamknąć szybko dochodzenie i zawieźć Higginsa do stolicy. Ostrożnie usiadł na plecionym krześle. - Mówi pan poważnie? Odrzuca pan hipotezę samobójstwa? - Nie mam sprecyzowanego zdania. Nie wyjaśniliśmy przecież wszystkich okoliczności towarzyszących tej śmierci. - Czy ta kobieta była z nami szczera? - zastanowił się głośno Marlow. - Trudno powiedzieć... To było pierwsze spotkanie. Pod wpływem emocji pewne szczegóły mogły jej umknąć. - Może nie powinniśmy byli zostawiać jej samej. - Bez obaw, Marlow. Osobiście dopilnowałem, żeby zażyła lekki środek nasenny. Kiedy wychodziliśmy, już spała. Wkrótce ją zobaczymy. Jutro będziemy kontynuować dochodzenie. Trzeba ustalić tożsamość właściciela inicjałów R.W. To nam wiele wyjaśni. Na razie życzę dobrej nocy. * Higgins spał wyjątkowo źle. Śmierć Laxtera nie dawała mu spokoju.

Przesłuchał dopiero jedną osobę, a już pojawiło się wiele znaków zapytania. Nie mógł wprawdzie z góry wykluczyć hipotezy samobójstwa, ale sprawa wyglądała na morderstwo. Zresztą była to pierwsza myśl, która mu przyszła do głowy, gdy zobaczył wisielca. Morderstwo szczególnego rodzaju, takie, przy którym zabójca kieruje się w działaniu pewną logiką. Higgins zastanawiał się, gdzie tkwi klucz do rozwiązania tej zagadki. Inspektor nie mógł ścierpieć myśli, że ta tragedia wydarzyła się nieopodal jego domu. Taki stan niepewności nie mógł trwać długo. Jego obowiązkiem było podjąć stanowcze działania, by przywrócić spokój w okolicy. * Higgins wypił dwie filiżanki mocnej kawy, a Trafalgar z wrodzoną dystynkcją zatopił zęby w smakowitym, soczystym udku kurczaka. Syjamczyk uwielbiał ten poranny posiłek, choć nie gardził też ani obiadem, ani kolacją. Taka dieta wymagała długich, wspomagających trawienie godzin drzemki na wygodnej poduszce lub w fotelu, najlepiej w miejscu zacisznym i ciepłym. Mary przygotowała śniadanie dla gościa. Czekały na niego jaja na bekonie, tosty z marmoladą, herbata indyjska i groszek gotowany w mięcie. Zachwycony nadinspektor pomyślał, że życie na wsi ma jednak niejaki urok. Przyzwyczajony do ciągłego przesiadywania w biurze Yardu, z trudem adaptował się do nowej sytuacji. Nie zapominał jednak, po co tu przyjechał. Chciał szybko potwierdzić teorię samobójstwa i zamknąć sprawę. Potem zajmie się Higginsem, który będzie zmuszony odwdzięczyć się za okazaną pomoc. W głębi duszy Marlow musiał jednak przyznać, że przyczyna śmierci Jasona Laxtera jest niejasna. Wyczyszczone do połysku buty nie dawały mu spokoju. W tym momencie do kuchni wszedł Higgins. - Co pan tutaj robi o ósmej rano? - spytała niezadowolona Mary. - Przecież w niedzielę ma pan zwyczaj fundować sobie nieskończenie długi spacer po lesie... Tak jakby było tam co oglądać! - To nie jest zwyczajna niedziela - odparł pokojowym tonem Higgins. - Gościmy przecież nadinspektora Scotland Yardu. Przyszedłem zaproponować mu wspólny spacer. - Nasz gość nie skończył jeszcze śniadania - zaprotestowała gospodyni. Nadinspektor w pośpiechu dojadł porcję chrupiącego groszku, podziękował i

podążył za Higginsem. - Proszę nie zapominać o obiedzie! - zawołała Mary nie znoszącym sprzeciwu tonem. - Nakrywam do stołu punktualnie o trzynastej. Nie będę czekać ani chwili dłużej. - Pańska gospodyni jest uroczą kobietą i doskonale gotuje - stwierdził z uznaniem Marlow. - Ma pan dużo szczęścia. - Być może - odparł Higgins. Policjanci ponownie stanęli pod “Wiecznym Sędzią”. Tym razem starannie przetrząsnęli okolicę. Nic jednak nie znaleźli. Małymi leśnymi ścieżkami szli przez las, podążając w stronę Druxham. Po drodze nie spotkali żywej duszy. Na niebie pojawiły się tymczasem ciężkie, ołowiane chmury. - Zna pan doskonale te tereny -zauważył z podziwem zdyszany Marlow. - Tych stron akurat nie. Ale w nocy dokładnie przestudiowałem mapy. Przede wszystkim chciałem się przekonać, jak długo idzie się do wioski. Teraz już wiemy: około godziny. - Coś panu chodzi po głowie, Higgins... Sądzi pan więc, że zabójca przyszedł z Druxham? W takim razie musiał nieść ciało Laxtera i krzesło. Nie zdążyłby dojść przez godzinę, chyba że jest siłaczem. - Niewątpliwie tak - odparł tajemniczo Higgins. - Czy nadal wierzy pan w samobójstwo? - Naprawdę nie wiem, co o tym wszystkim myśleć - wyznał nadisnpektor. - Ale chciałbym trzymać się faktów. - Doskonała decyzja - pochwalił Higgins. - Fakty. porządek i metoda: oto trzy filary śledztwa. Wkroczyli do Druxham w momencie, gdy lodowaty deszcz spadł na dachy nielicznych wiejskich zabudowań. Jedyna ulica przemieniła się w jednej chwili w błotnisty strumień. Skromne, bielone domki zbudowano na skarpie, co chroniło je przed zalaniem. Przed niektórymi były trawniki, gdzie indziej rosły różane krzewy. Tylko w dwóch małych oknach błyskało nikłe światełko. Na końcu wioski znajdowała się kaplica. Był to spory budynek z imponującą dzwonnicą. Szare mury robiły dosyć ponure wrażenie. Po lewej stronie odchodziła ścieżka prowadząca do posiadłości Evillodge. Dalej, na wzniesieniu, stał w cieniu

wiązów dwupiętrowy dwór z cegły i kamienia. Nie chcąc całkowicie przemoknąć, Higgins i Marlow pchnęli furtkę prowadzącą do pierwszego napotkanego domu. Na żółtej bramie widniała tabliczka z nazwiskiem i funkcją jego właścicielki: Agata Herold - Nauczycielka i Pielęgniarka Inspektor nacisnął dzwonek. - Proszę! - nakazał zdecydowany głos. - Drzwi są otwarte. Higgins i Marlow weszli do środka. Było tam schludnie i niezwykle czysto, na półkach piętrzyły się książki. Pięknie haftowane zasłony odgradzały jadalnię, salon i sypialnię od świata zewnętrznego. - W czym mogę panom pomóc? Czy coś się stało? Nigdy tu panów przedtem nie widziałam... Agata Herald była postawną, tęgą kobietą o jasnej cerze i śmiałym spojrzeniu. Scott Marlow patrzył na nią zauroczony. To właśnie tego pokroju kobiety stanowiły o wielkości Anglii. To one stały na straży tradycji. - Jesteśmy ze Scotland Yardu - przedstawił się Higgins. - Prowadzimy śledztwo w związku z tragiczną śmiercią pana Jasona Laxtera. Nauczycielka otworzyła szeroko oczy. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Laxter nie żyje, panno Herald. Oczy kobiety napełniły się łzami. - To straszne - powiedziała, tłumiąc szloch. - Straszne i niesprawiedliwe... Kto go zamordował? Scott Marlow podskoczył. - Jak to: zamordował? - Ale... to było morderstwo, prawda? - spytała Agata Herald, odzyskując nagle pewność siebie. - Morderstwo. Jestem pewna. - Jason Laxter wisiał na drzewie - wyjaśnił nadinspcktor. - Na pierwszy rzut oka wygląda to na samobójstwo. Chcielibyśmy teraz poznać motywy tego czynu. - To groteskowe - oceniła nauczycielka. - Jason Laxter kochał życie Chciał iść z postępem. Miał cel. Nigdy nie odebrałby sobie życia. To na pewno morderstwo. Ohydne morderstwo. - Musiała pani dobrze znać Jasona Laxtera, skoro tyle pani o nim wie - zauważył nadinspektor.

- Tydzień temu udzieliłam mu pomocy. Długo wtedy rozmawialiśmy! Mówił mi o swoich planach. Chciał przywrócić Evillodge dawną świetność, wprowadzić tradycyjne metody uprawy, ożywić tę zamarłą wioskę. Byłam gotowa wspierać go ze wszystkich sił. - Co mu dolegało? - spytał Higgins, przechadzając się po salonie. Podziwiał oszklone zbiory motyli, suszonych kwiatów, dziecięcych rysunków. Agata Herald posiadała również ciekawą kolekcję miniaturowych garnków cynowych i ołowianych żołnierzyków przedstawiających paradę Gwardii Konnej. - Upadł i silnie się potłukł. Zrobiłam mu okład z arniki i szybko wydobrzał. Wierzę w skuteczność tradycyjnych metod. Zaczynałam od jednej strzykawki i płócien na opatrunki. Do tego skromnego wyposażenia doszła dobra znajomość ziół. i mój warsztat pracy był już gotowy. W Druxham nigdy nie było lekarza, ale ludzie tutaj nie narzekają na zdrowie. Problemem są zwierzęta. Gdy zachorują krowy czy konie, nie można zwlekać. Na szczęście zdrowie mi dopisuje. Od dwudziestu lat nic złego się nie wydarzyło, a tu nagle taka tragedia! Najwspanialszy człowiek, jakiego dane mi było poznać, nie żyje... Po szybach spływały pojedyncze krople deszczu. W oddali odezwały się ptaki. Dzwony w kaplicy wzywały na nabożeństwo. - Czy Jason Laxter był lubiany przez miejscowych? - spytał Higgins. - Tutaj ludzie są do siebie wrogo nastawieni - odparła Agata Herald. - Ale tolerują się nawzajem. Oczywiście pod warunkiem, że nikt nie usiłuje zmienić panujących tu obyczajów. Niestety, Jason Laxter popełnił ten błąd... Nie dostrzegł niebezpieczeństwa. Evillodge nie jest zwyczajną posiadłością. Legenda głosi, że każdy jej właściciel umiera gwałtowną śmiercią. Aż do tej chwili sądziłam, że to tylko idiotyczny wymysł. - Czy słyszała już pani kiedyś o dziwnym krześle z oparciem w kształcie czarcich rogów? - Cała wieś o nim słyszała. To krzesło znajduje się w Evillodge od niepamiętnych czasów. Ponoć właściciele posiadłości, którzy ośmielili się na nim usiąść, umierali gwałtowną śmiercią. - Jakie było zdanie Jasona Laxtera na ten temat? - Nie wiem, inspektorze. Nienawidził zabobonów. Ja, jako nauczycielka, także z nimi walczyłam. Ale to nie jest łatwe. Przesądy są zakorzenione w duszach mieszkańców tej wioski. Ile wieków musi minąć, żeby to zmienić?

- Czy mógłbym zobaczyć pani szkołę? - zapytał Higgins. - Chętnie ją panom pokażę. Proszę iść za mną. Wyszli przez maleńką kuchnię, równie schludną i uporządkowaną jak pozostała część domu. Przecięli ogródek warzywny. Na samym środku ogrodu była studnia, w głębi krył się ceglany budyneczek pokryty dachówką. - Oto miejscowa szkoła - oznajmiła Agata Herald z nieukrywaną dumą. - Gdyby panowie zechcieli wejść do środka... Wewnątrz znajdowała się tylko jedna izba. Policjanci ujrzeli żelazne składane pulpity, długi mebel z białego drewna, który spełniał funkcję biurka, i czarną tablicę. Było też wiele fotografii przedstawiających twierdzę Tower, pałac Buckingham i królową Anglii. Po lewej stronie tablicy widniały nuty i słowa piosenki, której uczniowie mieli się nauczyć na pamięć: “Och, piękne letnie słoneczko”. - Klasa me jest liczna-westchnęła nauczycielka. - W Druxham nie ma dzieci. Moi uczniowie pochodzą z sąsiednich wiosek. Wiosną trudno ich zatrzymać w szkole. Pomagają rodzicom w polu. Krzyżując ręce na plecach, Higgins przemierzył skromny budynek wzdłuż i wszerz, jakby szukał w nim odpowiedzi na nurtujące go pytania. - Jeśli dobrze rozumiem pani słowa, panno Herald, Druxham powoli umiera. - Obawiam się, że tak, inspektorze. Tylko jeden człowiek mógł temu zapobiec: Jason Laxter. Wreszcie spotkałam sojusznika, na którego czekałam od lat. - Kto sprawuje pieczę nad Druxham? - spytał Higgins, przebiegając wzrokiem tekst piosenki wychwalającej blask słonecznego lata i dziecięce kąpiele w rzece. - Lord Graham Waking. Jego rod rządzi wioską od późnego średniowiecza. Dla niego czas się zatrzymał. On jest panem, reszta - poddanymi. Chociaż lord i jego małżonka są już w podeszłym wieku, nadal wydają rozkazy i czuwają nad wszystkim, co się tu dzieje. Dochodziło między nami do zatargów. Istnienie szkoły wydawało im się czymś całkowicie absurdalnym. Tylko oni, przedstawiciele arystokracji, posiadali umiejętność czytania i pisania. Dzieciom wiejskim miała wystarczyć tylko jedna cecha: posłuszeństwo. - Co myśleli o planach Jasona Laxtera? - Przypuszczam, że nic dobrego. Ale nie chcę wypowiadać się w ich imieniu. Scott Marlow bacznie przyglądał się nauczycielce. Miała na sobie nieskazitelnie białą bluzkę, czarną spódnicę i starannie wypastowane buty. Kiedy byli w ogrodzie, nadinpektor zauważył, że kobieta stąpa po wybrukowanej ścieżce, żeby