agusia1608

  • Dokumenty222
  • Odsłony12 135
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów362.4 MB
  • Ilość pobrań8 722

Lee Carreell Jenifer - Szyfr Szekspira

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Lee Carreell Jenifer - Szyfr Szekspira.pdf

agusia1608 EBooki
Użytkownik agusia1608 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 322 stron)

JENNIFER LEE CARRELL SZYFR SZEKSPIRA Z angielskiego przełożył Andrzej Grabowski Tytuł oryginału INTERRED WITH THEIR BONES

Dla Johnny’ego, Kristen, Mamy i Taty To Wam należy się tytuł najlepszych kompanów Zło czynione przez ludzi ich przeżywa, Dobro częstokroć ginie pogrzebane z ich kośćmi. William Szekspir PROLOG 29 czerwca 1613 Od strony rzeki wyglądało to, jakby nad Londynem płonęły dwa słońca. Jedno zachodziło, ciągnąc za sobą różowe, żółte i złote wstęgi blasku. Drugie - gorejąca naprzeciw uciętej wieży katedry Świętego Pawła złowroga pomarańczowa kula, wbita w zachodni brzeg, jakby nie trafiła w horyzont - wyczarowywało na ciemnych wodach Tamizy niesforną flotyllę statków, barek, galarów i łodzi. Uwięzie wśród gospód i zamtuzów Southwarku dźgało noc groźnymi głowniami płomieni. Nie było, rzecz jasna, drugim słońcem, choć domorośli poeci przekazywali sobie ów koncept z pokładu na pokład. Dopiero co było budynkiem. Drewniany, wydrążony krąg, siedlisko marzeń tego miasta, najsławniejszy ze sławnych londyńskich teatrów, wspaniały Globe płonął. Cały Londyn wypłynął na rzekę obejrzeć ten spektakl. Także hrabia Suffolk. - Pan spuścił z nieba deszcz ognisty na Sodomę i Gomorę - mruknął, spoglądając na południe z pokładu swojego pływającego pałacu, prywatnej barki. Jako angielski lord szambelan, Suffolk zarządzał dworem królewskim. Można by pomyśleć, że nieszczęście, jakie spadło na Sługi Jego Królewskiej Mości - występującą na dworze ulubioną trupę aktorską monarchy, która grała również w będącym jej własnością Globe - choć trochę go zasmuci. A przynajmniej odbierze nieco przyjemności z widowiska. Ale siedzący wraz z nim pod jedwabnym daszkiem dwaj wielmoże, sącząc wino, przyglądali się pożarowi obojętnie. - Piękny widok, czyż nie? - zagadnął Suffolk, nierad z ich milczenia. - Jarmarczny - mruknął jego siwy stryj, hrabia Northampton, starzec po siedemdziesiątce, lecz wciąż szczupły i elegancki.

Najmłodszy z trójki, syn i dziedzic Suffolka, Theophilus, lord Howard de Walden, nachylił się jak młody lew wpatrzony w ofiarę. - Zemsta nasza zapłonie jeszcze jaśniej jutro rano, kiedy pan Shakespeare wraz z trupą pozna prawdę. Northampton utkwił w stryjecznym wnuku spojrzenie spod ciężkich powiek. - Pan Shakespeare i jego trupa nie poznają prawdy. Theo zamarł na moment, zmrożony spojrzeniem stryjecznego dziada. Potem wstał i cisnął puchar na dno barki. Plamy od rozchlapanego wina upodobniły szafranowe liberie służących do lamparcich skór. - Zakpili z mojej siostry na publicznej scenie! - krzyknął. - Choćby starsi zmawiali się po stokroć przeciw mnie, pomszczę tę zniewagę! - Mój bratanku - Northampton zwrócił się przez ramię do Suffolka. - Zdumiewa uporczywość, z jaką twój potomek okazuje nieszczęsny brak rozwagi. Skąd mu się to wzięło, nie wiem. Nie jest to cecha Howardów. Stary hrabia ponownie spojrzał na Theo, nerwowo otwierającego i zaciskającego dłoń na rękojeści rapiera. - Napawanie się nieszczęściem wrogów to zemsta prostaka - rzekł. - Zemścić się potrafi byle kmiot. Skinął głową na służącego, by podał Theo drugi puchar. Ten wziął go jak z łaski. - O wiele bardziej frapujące - ciągnął Northampton - to okazać wrogowi współczucie i zmusić go, by ci za nie podziękował, nawet jeśli podejrzewa cię o niecność, choć nie umie powiedzieć dlaczego. Gdy to mówił, do barki podpłynęła łódka. Przez barierkę prześlizgnął się jakiś człowiek i przemknął do hrabiego, unikając światła jak zbłąkany cień skradający się do swego właściciela. - Jeżeli już coś robić, to kunsztownie, co zaraz potwierdzi Seyton - kontynuował starzec. - Wykonawca się nie liczy. Bez znaczenia jest, czy ktoś zna swojego krzywdziciela. - Położył dłoń na ramieniu przybysza, który przed nim ukląkł. - Lord Suffolk i mój nadąsany stryjeczny wnuk z ciekawością równą mojej wysłuchają twojego meldunku. Seyton odchrząknął cicho. Jego głos, ubranie, a nawet oczy miały nieokreśloną barwę pomiędzy szarością a czernią. - Zaczęło się od tego, milordzie, że puszkarz z teatru niespodzianie dziś rano zachorzał. A jego zastępnik załadował działo luźną przybitką. Kto wie, może nawet unurzaną w smole - rzekł z grymasem ust, który mógłby ujść za chytry uśmieszek.

- Mów. Northampton skinął ręką. - Po południu grano stosunkowo nową sztukę Wszystko jest prawdą. O królu Henryku VIII. - Wielkim Harrym - mruknął Suffolk, zanurzając dłoń w wodzie. - Ojcu nieboszczki królowej. Niebezpieczny grunt. - Pod niejednym względem, milordzie - rzekł Seyton. - W sztuce są tańce w maskach i parada, wraz z salutem armatnim. Działo wystrzeliło punktualnie, lecz publikę tak zajęły błazeństwa na scenie, że nikt nie zobaczył iskier, które spadły na dach. Nim ktoś zwietrzył swąd, strzecha stanęła w ogniu i nie pozostało nic, tylko uciec. - Są jakieś ofiary? - Dwóch rannych. - Seyton zerknął na Theophilusa. - Niejaki Shelton. Theo drgnął. - Ran-ny? - wyjąkał. - Ciężko? - Poparzony. Niemocno, acz widowiskowo. Ze swojego, wybornego, nie ukrywam, miejsca widziałem, jak przejmuje rej nad zamętem, jak składnie wywodzi ludzi z budynku. Gdy zdawało się, że wszyscy wyszli, w oknie na górze pokazała się dziewczynka. Ładna, o zmierzwionych ciemnych włosach i szalonych oczach. Istne dziecię czarownicy. Pan Shelton, nim ktoś go powściągnął, wbiegł do środka. A kiedy z upływem minut tłum uderzył w płacz, pan Shelton wypadł zza kurtyny ognia z dzieweczką na rękach i z płonącym zadkiem. Za chwilę zaś znikł, tym razem w oparach, bo jakiś samcołożnik z Southwarku ugasił go antałkiem piwa. Widomie zażegły mu się portki, ale cudem jakimś tylko trochę go przypiekło. - Gdzie jest?! - zawołał Theo. - Czemuś go nie przywiózł?! - Ledwie go znam, milordzie - odparł Seyton. - Poza tym to bohater dnia. Wyłuskać go z ciżby dyskretnie było niepodobna. Spoglądając z niesmakiem na stryjecznego wnuka, Northampton pochylił się i spytał: - A co z dziewczynką? - Nieprzytomna. - Szkoda. Żywotność niektórych dzieci zdumiewa - rzekł stary hrabia, bez zbędnych słów porozumiewając się ze sługą. - Może przeżyje. - Może. Northampton opadł na oparcie. - A ten puszkarz? Seyton raz jeszcze wykrzywił usta w nikłym uśmieszku. - Przepadł jak kamień w wodę.

Northampton nie zmienił wyrazu twarzy, ale biła z niej mroczna satysfakcja. - Najważniejszy jest Globe - wtrącił strapiony Suffolk. Seyton westchnął. - Już po nim, milordzie. Budynek i magazyn za nim, z kostiumami zespołu, sztucznymi klejnotami, drewnianymi tarczami i mieczami, płoną... wszystko przepadło. John Heminges stał na ulicy, opłakując swój uroczy pałac teatralny, rachunki, a nade wszystko sztuki. Słudzy Jego Królewskiej Mości, wielmożni panowie, stracili dach nad głową. Na brzegu rzeki huknęło pod niebiosa. Resztki budynku zapadły się, tworząc stos popiołu i migotliwego żaru. Nagły rozprażony podmuch poniósł nad wodą wirujące czarne płatki sadzy. Theo ryknął triumfalnie. Jego siedzący obok ojciec pedantycznie przygładził włosy i brodę. - Pan Shakespeare nigdy więcej nie zażartuje z Howardów. - Z pewnością nie za mojego ani waszego życia - rzekł Northampton. Na tle pożaru, z ciężkimi powiekami opadającymi na nieodgadnione oczy i z nosem wyostrzonym przez wiek, wyglądał jak demoniczny bóg wykuty w ciemnym marmurze. - Ale nigdy to nieskończenie długi czas. AKT I 29 czerwca 2004 Wszystkich nas coś dręczy. Wcale nie tajemnicze stukoty czy upiorne widma, nie mówiąc o bezgłowych jeźdźcach i szlochających królowych, lecz najprawdziwsze duchy przemierzające blanki pamięci i szepczące bez końca: Nie zapomnij mnie. Myśl ta zaczęła we mnie kiełkować, gdy siedziałam samotnie o zachodzie słońca na wysokim wzgórzu nad Londynem. Pode mną spływające po wysokiej trawiastej stromiźnie Hampstead Heath wpadało do srebrnoszarego morza, które było miastem. Na moich kolanach skrzyło się przewiązane wstążką pudełeczko w złotym opakowaniu. W promieniach gasnącego słońca pod powierzchnią papieru falował wzór z liści i pnączy, a może z księżyców i gwiazd. Zamknęłam pakuneczek w dłoniach i uniosłam w górę. - Co to jest? - Tym pytaniem przecięłam wcześniej cienie na dolnej galerii teatru Globe, w którym reżyserowałam Hamleta. - Przeprosiny? Przekupstwo?

- Przygoda. A do tego tajemnica - odparła, nachylając się ku mnie z uwagą, Rosalind Howard, nadzwyczaj ekscentryczna profesor szekspirologii z Uniwersytetu Harvarda, połączenie herod-baby, Cyganichy i archetypicznej matki w jednym ciele. Gdy wsunęłam palce pod wstążkę, powstrzymała mnie gestem, zielonymi oczami patrząc mi badawczo w twarz. Miała około pięćdziesiątki, króciutkie, obcięte na chłopaka ciemne włosy, w uszach długie błyszczące kolczyki, a w ręku przybrany peoniami z wykwintnego karmazynowego jedwabiu biały kapelusz z szerokim rondem - ekstrawaganckie nakrycie głowy, jakby wyjęte z lat świetności Audrey Hepburn i Grace Kelly. - Jeżeli to odpakujesz, musisz podążyć tam, dokąd cię zawiedzie - oznajmiła. Kiedyś była moją mentorką, idolką, niemalże drugą matką. Pełniła rolę głowy rodu, a ja jej pilnej wyznawczyni - do czasu gdy trzy lata temu zamieniłam karierę naukową na teatr. Wprawdzie nasze stosunki rozluźniły się i popsuły nieco wcześniej, ale moje odejście z uczelni zerwało je na dobre. Roz nie pozostawiła wątpliwości, że moją ucieczkę z uniwersyteckiej wieży z kości słoniowej uważa za zdradę. To, co dla mnie było ucieczką, nazwała podobno rejteradą. Pozostało to wszakże w sferze plotki. Od tego czasu nie usłyszałam od niej słowa żalu, nie wyciągnęła ręki do zgody - aż do dzisiejszego popołudnia, kiedy bez zapowiedzi zjawiła się w teatrze, domagając się rozmowy. Niechętnie wykroiłam dla niej kwadrans z przerwy w próbie. Ta baba nie zasługuje nawet na ten kwadrans, powiedziałam sobie. - Naczytałaś się za dużo bajek - odparłam głośno. Położyłam paczuszkę na stole i odsunęłam ją od siebie. - Nie przyjmę tego, jeśli nie ma bezpośredniego związku z próbami. - Kasiu żywe srebro. Nie przyjmiesz czy nie chcesz przyjąć? - spytała ze smutnym uśmiechem. Uparcie milczałam.. Westchnęła. - Otworzysz je czy nie, zostanie u ciebie. - Nie. Przyjrzała mi się bacznie, przekrzywiając głowę. - Coś znalazłam, kochanie - powiedziała. - Coś bardzo ważnego... - Ja też. Spojrzeniem obiegła teatr - proste trzypoziomowe dębowe galerie wokół wysuniętej sceny, osadzonej w rozrzutnym, marmurowo-złotym tle z drugiej strony dziedzińca. - Reżyseria Hamleta w Globe to z pewnością nie lada wyczyn. Zwłaszcza dla kogoś z Ameryki, w dodatku młodej kobiety. Angielscy teatromani to najbardziej snobistyczna

publiczność na świecie. A ty nadajesz się najlepiej, żeby wstrząsnąć ich wyspiarskim światkiem. - Znów spojrzała na mnie, zerkając na leżący pomiędzy nami podarek. - Ale to ważniejsza sprawa. Wpatrzyłam się w nią z niedowierzaniem. Czyżby rzeczywiście wyobrażała sobie, że z powodu tak wątłej zachęty - paru mglistych napomknień i pudełeczka kusząco opakowanego w złoty papier - zostawię Globe i podążę za nią? - Co to jest? - powtórzyłam. Potrząsnęła głową. - „Zamknęłam to w sercu, a ty masz klucz do niego”. „Ofelia!” - jęknęłam w duchu. Spodziewałabym się po niej słów Hamleta, pierwszoplanowej postaci sztuki. - Czy choć przez chwilę możesz nie mówić zagadkami? - Chodź ze mną. Skinęła głową w stronę drzwi. - Mam próbę. - Uwierz mi. - Nachyliła się ku mnie. - Nie pożałujesz tego kroku. Rozzłoszczona, wstałam tak gwałtownie, że strąciłam ze stołu kilka książek. - Potrzebuję pomocy, Kate. Z oczu Roz znikła lekka kokieteria. - Poproś kogoś innego. - Twojej pomocy. Mojej?! Zmarszczyłam brwi. Roz miała w teatrze mnóstwo znajomych. Nie musiała zwracać się do mnie z pytaniami o inscenizacje Szekspira. Tylko w jednej interesującej ją dziedzinie przewyższałam ją wiedzą. A ta, zawarta w mojej rozprawie naukowej, rozciągała się między nami niczym pole minowe. Napisałam pracę o Szekspirze hermetycznym. Hermetycznym, dodawałam od razu, w dawnym znaczeniu tego słowa. Tajemnym nie w sensie czarnej magii, lecz pełnym ukrytych znaczeń, enigmatycznym, sekretnym, tajemniczym. Zbadałam przede wszystkim liczne kuriozalne, głównie dziewiętnastowieczne dociekania poświęcone wiedzy tajemnej zaszyfrowanej w dziełach stratfordzkiego barda. Roz publicznie uznała ten temat za intrygujący i ekscentryczny. Jednakże prywatnie, jak doszły mnie słuchy, storpedowała go jako nie dość naukowy. A teraz szukała mojej pomocy?! - Dlaczego? - spytałam. - Co znalazłaś? Pokręciła głową. - Nie tutaj - odparła z naciskiem, ściszając głos do szeptu. - Kiedy skończysz? - Około ósmej. Przysunęła się jeszcze bliżej. - W takim razie spotkajmy się o dziewiątej, na szczycie Parliament Hill.

O zmroku, w jednym z najbardziej odludnych miejsc w Londynie? W Hamstead Heath, w porze nie najbezpieczniejszej, ale za to wielce urokliwej. Kiedy się zawahałam, przez twarz Roz przemknął chyba lęk. - Proszę cię! W reakcji na moje milczenie wyciągnęła rękę i przez chwilę myślałam, że weźmie pudełko, ale zamiast tego dotknęła palcem moich włosów. - Te same rude włosy i czarne oczy Boleyn - wymruczała. - Wiesz, że kiedy jesteś zła, wyglądasz po królewsku? Stary żart - że w pewnym nastroju wyglądam jak królowa. Nie współczesna Elżbieta Windsor, tylko tamta, pierwsza. Z czasów Szekspira. Skojarzenie to zawdzięczałam nie tylko rudym włosom i ciemnym oczom, lecz także lekko haczykowatemu nosowi i jasnej cerze, z której słońce dobywało piegi. Parę razy sama dostrzegłam w lustrze takie podobieństwo, ale nie podobało mi się owo porównanie ani to, co z niego wynikało. Po śmierci rodziców, kiedy miałam piętnaście lat, zamieszkałam z cioteczną babką. Od tej pory większość czasu spędzałam w towarzystwie autokratycznych starszych pań, zarzekając się wciąż od nowa, że nie stanę się taka jak one. Dlatego lubiłam myśleć, że niewiele mnie łączy z tą bezwzględną władczynią z rodu Tudorów, być może z wyjątkiem inteligencji i zachwytu Szekspirem. - Dobrze - usłyszałam własny głos. - O dziewiątej na Parliament Hill. Roz opuściła rękę. Odrobinę niezgrabnie, jakby nie całkiem wierzyła, podobnie jak ja, że ustąpiłam tak łatwo. Ale mój gniew nie wygasł. Zatrzeszczał głośnik. - Panie i panowie, za pięć minut na miejscach - zagrzmiał głos inspicjenta. Na jasno oświetlony dziedziniec zaczęli ściągać aktorzy. Roz uśmiechnęła się i wstała. - Musisz wrócić do pracy, a ja wrócić, skąd przyszłam - powiedziała. W przypływie nostalgii dostrzegłam w tych słowach przebłysk dawnego humoru, iskrę porozumienia. - Strzeż go, Katie. Na odchodne raz jeszcze wskazała ruchem głowy pudełko. Tak oto u schyłku dnia znalazłam się na ławce na Parliament Hill, czekając na Roz, choć przysięgłam sobie nigdy tego nie robić. Przeciągnęłam się i przyjrzałam światu w oddali. Wbrew sterczącym jak kły dwóm wieżom Canary Wharf na wschodzie, i trzeciej pomiędzy nimi, z wysoka Londyn wyglądał łagodnie, skupiony wokół kopuły katedry Świętego Pawła jak ogromne puchowe gniazdo z błyszczącym jajem w środku. W ostatniej godzinie dnia ścieżką w dole sączył się strumyczek

przechodniów. Ale żaden nie podniósł głowy w moją stronę i tylko butny krok, jakim szli po trawie, łączył ich z Roz. Gdzie była? I na co liczyła? Kto przy zdrowych zmysłach mógł oczekiwać, że zrezygnuję z wystawienia Hamleta w Globe? W oczach brytyjskich bogów teatru ja, niespełna trzydziestoletnia, wykształcona przede wszystkim na literaturoznawcę Amerykanka, byłam najmniej odpowiednim materiałem na reżysera. Propozycję wyreżyserowania Hamleta - najświetniejszej perły w koronie teatru angielskiego - przyjęłam jak niespodziewaną, cudowną gratkę. Tak wspaniałą, że zachowałam nagraną w poczcie głosowej propozycję dyrektora artystycznego teatru, powtarzając ją sobie litera po literze. Dla pewności co rano odgrywałam od nowa jego gorączkowy, rytmiczny głos. W tym stanie umysłu nie dbałam więc o to, czy w puzderku na moich kolanach jest mapa Atlantydy, czy klucz do Arki Przymierza. Nawet Roz w porywie szczytowego egocentryzmu nie mogła oczekiwać, że zamienię tytuł reżysera spektaklu na Bóg wie jak wielką tajemnicę, którą mi powierzy. Do premiery zostały trzy tygodnie. Po niej czekało mnie to, co najgorsze w życiu teatralnym - pozbawienie reżyserskiej pieczy nad przedstawieniem, rozstanie z obsadą i załogą, usunięcie się w cień i powierzenie losu sztuki aktorom. Chyba że pochłonęłoby mnie inne zajęcie. Pudełeczko na moim kolanie błyszczało. Zdecydowałam, co powiem Roz: „Zgoda, lecz to zaczeka. Otworzę twój diabelny upominek, kiedy skończę z Hamletem”. To znaczy powiem, jeśli w ogóle pofatyguje się po odpowiedź. U stóp wzgórza zapłonęły światła, bo do miasta napłynęła mroczna fala nocy. Po południu było gorąco, ale z wieczornym powietrzem przyszedł chłód, na szczęście wzięłam ze sobą żakiet. Kiedy go wkładałam, na wzgórzu za mną trzasnęła gałązka i poczułam na plecach czyjś baczny wzrok. Wstałam i szybko się obróciłam, ale zagajnik porastający wierzchołek zdążyły spowić ciemności. Żadnego ruchu, nie licząc zapewne wiatru w drzewach. Zrobiłam krok przed siebie. - Roz? Żadnej odpowiedzi. Odwróciłam się i przeszukałam wzrokiem krajobraz. Nie było tam żywej duszy, ale powoli zdałam sobie sprawę z ruchu, którego wcześniej nie dostrzegłam. Daleko w dole, za katedrą Świętego Pawła, wznosił się leniwie w niebo spiralny słup bladoniebieskiego dymu. Zatkało mnie. Za Świętym Pawłem, na południowym brzegu Tamizy, stał świeżo odbudowany teatr Globe, ze ścianami z białego tynku, przeciętymi na krzyż dębowymi

belkami, i dachem krytym łatwopalną strzechą. Bardzo łatwopalną - w istocie Globe był pierwszym krytym strzechą budynkiem w stolicy od blisko trzech i pół wieku, kiedy to w roku 1666 słynny Wielki Pożar zamienił Londyn w zgliszcza. Odległość, z jakiej widziałam dym, była z pewnością zwodnicza. Mógł on się wznosić pięć mil na południe od Globe albo o milę na wschód od niego. Słup zgęstniał, kłęby dymu zszarzały, potem zaś sczerniały. Podmuch wiatru poderwał go w górę i rozwiał wachlarzowato, a w jego rdzeniu zamigotała złowroga czerwień. Wsunąwszy podarek od Roz do kieszeni żakietu, ruszyłam w dół wzgórza. Gdy doszłam do ścieżki, puściłam się biegiem. Pędząc do pociągu, obdzwoniłam wszystkich, którzy mogli coś wiedzieć. Bez powodzenia. Odpowiadały mi same automatyczne sekretarki. A potem zbiegłam w czeluść londyńskiego metra, gdzie komórki nie działają. Spiesząc po próbie na spotkanie z Roz, skróciłam zwyczajowe czynności. Zapomniałam zgasić lampę na stole służącym mi za biurko? Przewróciłam ją na swoje bałaganiarskie notatki, które tląc się i skręcając, po wyjściu wszystkich zajęły się płomieniem? Ten teatr już raz spłonął wskutek nieostrożności, pod koniec życia Szekspira. O ile dobrze pamiętałam, uratowali się wtedy wszyscy, z wyjątkiem dziecka. Mój Boże! A teraz? „Tylko nie Globe, tylko nie Globe”- powtarzałam w myślach w rytm stukotu kół. Po schodach stacji przy Świętym Pawle wbiegłam, biorąc po dwa stopnie naraz. Tymczasem zapadła noc. Popędziłam alejką i wypadłam na szerokie skrzyżowanie. Drogę nad rzekę zagrodziła mi zwalista niczym Sfinks bryła katedry. Skręciłam w lewo i puściłam się biegiem wzdłuż ogradzających dziedziniec katedry żelaznych szpiczastych prętów i drzew drapiących mury. Następnie w prawo, dookoła głównego wejścia z kolumnami i posągu królowej Anny zapatrzonej w Ludgate Hill na zachodzie. Po czym jeszcze raz w lewo, szerokim łukiem wokół południowej fasady, ku nowo przebitemu w plątaninie zaułków średniowiecznego Londynu przejściu, otwierającemu szeroki widok z katedry na rzekę. Za rogiem przystanęłam. U stóp zbiegającego w dół pasażu leżał most Milenijny dla pieszych, wiodący łukiem nad Tamizą do przysadzistej ceglanej twierdzy galerii Tatę Modern na południowym brzegu. Teatru Globe na lewo od niej nie było stąd widać. Dostrzegłam tylko środkową część muzeum, wciąż bardziej wyglądającego na elektrownię, którą kiedyś było, niż współczesną świątynię sztuki nowoczesnej. Noc przeszywała włócznia starego komina, pod którym jarzyła się jak akwarium szeroka korona nowego wyższego piętra z zielonego szkła i stali. Tłem dla nich było rozjaśnione pomarańczową łuną niebo.

Po zmierzchu ta część Londynu - City, finansowe serce Wielkiej Brytanii - powinna być niemal pusta, ale wokół mnie w dół spływały wartkie potoki ludzi. Zabrałam się z nimi, lawirując w gęstniejącym tłumie. W pędzie minęłam kwietniki i ławki. Dickensowski pub po prawej, nowoczesne biura po lewej. Victoria Street, która przecinała pasaż, zamieniono w parking. Przemknęłam pomiędzy niezgrabnymi czarnymi taksówkami i piętrowymi czerwonymi autobusami i pobiegłam dalej. Kilka kroków przede mną przejście się zwęziło. Zbita, parująca masa ludzka wciskała się na most Milenijny, by zobaczyć pożar. Straciłam nadzieję, że się przepchnę na dragi brzeg. Obejrzałam się. Utknęłam w tłumie. Nie było jak się stąd wydostać, chyba że na skrzydłach. Po wodzie przetoczył się niski rozedrgany ryk, a po niebie z lewej przesunął dym ścigany deszczem iskier. Tłum jęknął i potężną falą rzucił się w stronę mostu, niosąc mnie ze sobą. Na prawo rozwarło się przejście i mignęły mi schody z niskimi stopniami. Dopchałam się do skraju i wreszcie wolna, tocząc się i ślizgając, zjechałam w dół. Zatrzymałam się na małym podeście pod mostem i z otwartymi ustami wpatrzyłam w przeciwległy brzeg. Globe płonął. Po jego ścianach spływał niczym czarna krew dym. Jeszcze więcej dymu buchało w niebo, wyrzucając w noc macki, serpentyny i fontanny czerwonych, pomarańczowych, żółtych płomieni. W kieszeni zagrał mi telefon. Dzwonił sir Henry Lee, jeden z siwiejących lwów brytyjskiej sceny, który zaszczycił moje przedstawienie rolą ducha ojca Hamleta. - Kate! - zawołał, kiedy otworzyłam komórkę. - Dzięki Bogu! Był na miejscu, bo w słuchawce rozbrzmiało falujące wycie syren. - Czy wszyscy wyszli z teatru? - spytałam, dając upust obawom. - Gdzie... - Czy wszyscy wyszli?! - Tak - odparł zniecierpliwiony. - Wszyscy. Tylko o pani nic nie wiemy. Gdzie pani jest, na Boga? Dopiero teraz z irytacją zdałam sobie sprawę z łez zgrozy i ulgi na policzkach. Otarłam je wierzchem dłoni. - Po drugiej stronie rzeki - odparłam. - Jasny gwint! Chwileczkę. Zakrył dłonią słuchawkę i odgłosy w tle ścichły. Mający tuż po sześćdziesiątce sir Henry od ponad trzech dziesięcioleci był sławą sceny i ekranu. W kwiecie wieku zagrał Achillesa, Aleksandra, króla Artura, Buddę,

Chrystusa, Edypa, Cezara i Hamleta. Jak na estetę ze starej szkoły przystało, ubierał się na Savile Row, pił Veuve Clicquot („w kwestii szampana, moja droga, tak wielu carów nie mogło się mylić”) i jeździł bentleyami prowadzonymi przez szoferów. Pochodzenie miał wszakże skromniejsze i niekiedy z rozkoszą dawał mu upust. Był potomkiem przewoźników z Tamizy. Jego krzepkoręcy antenaci od wieków kursowali po tej rzece, przewożąc nią lub z jednego jej brzegu na drugi ludzi i towary. Ciachnij mnie, lubił powtarzać z akcentem wyniesionym z młodości, a poleci mi krew ciemnozielona jak woda Tamizy. Gdy się wstawił, wciąż bywał zadziorny jak piłkarz. Poznaliśmy się pół roku temu, kiedy chwytając okazję, wyreżyserowałam spektakl w pośledniejszym zakątku West Endu. W ostatniej chwili z ociąganiem zgodził się przez dwa tygodnie grać główną rolę, żeby spłacić bliżej nieokreślony dług wobec autora sztuki. Niebawem zaczął mnie nazywać „genialną amerykańską dzieciną”, wskutek czego, kiedy mnie przedstawiał, zaczynałam się jąkać lub czymś oblewać, najczęściej kawą bądź czerwonym winem. Choć sztuka była kiepska i dokładnie po dwóch tygodniach padła, trzy dni później zadzwoniono do mnie z Globe. Podejrzewałam, że maczał w tym palce sir Henry, ale nigdy się nie przyznał, że to on pociągnął za sznurki. - Dyrdymały! - usłyszałam znów w słuchawce jego okrzyk. - Mówiłem, że tam będzie... Przepraszam - powiedział do mnie, zmiękczając stalowy ton głosu do jedwabistego. - Właśnie usłyszałem, że mosty są beznadziejnie zapchane. Może pani zejść na nabrzeże? - Jeżeli właśnie tam prowadzą schody pod mostem Milenijnym, nie mam wyboru. - Pod mostem? Genialne! Od schodów idzie pani na wschód, kochana. Pierwsza przerwa w murze i już jest stara przystań. „Kleopatra” zabierze panią stamtąd za pięć minut. - „Kleopatra”? - Moja nowa łódź. Nabrzeże było upiornie puste. Księżyc rzucał długie cienie. Dochodzące mnie jakby z daleka tumult i okrzyki tłumu straciły znaczenie. Potruchtałam na wschód, z lewej mając płaską nieciekawą szarość, z prawej ocierając się o masywny nadrzeczny mur. Z osadzonych w nim lamp pęczniało słabe światło. Nieco dalej z betonowego falochronu wyrastał niski kamienny murek. Przerzucone przez niego schody wiodły do ogródka zarośniętego bladymi kwiatami. W murze głównym naprzeciwko ziała wyrwa prowadząca donikąd. Walcząc z nagłym lękiem, podeszłam tam. Wionęło na mnie wilgotne, przesycone solą powietrze. Wzdrygnęłam się i cofnęłam. Jeśli jednak dobrze trafiłam, lada moment powinien tu nadpłynąć sir Henry. Zmusiłam się, by raz jeszcze podejść do rozstępu. W ciemność zbiegały drewniane schody, poczerniałe i śliskie

od wodorostów. Poręczy nie było. Przytrzymując się ścian po bokach, postawiłam nogę na pierwszym stopniu. Drewno zatrzeszczało, ale utrzymało mój ciężar. Schody pewnie trzymały się muru dzięki ćwiekom z czasów rzymskich krzyżowań. Po przystani nie było śladu. Kilka metrów niżej schody po prostu ginęły w wodzie. Wytężyłam wzrok, żeby dojrzeć południowy brzeg rzeki. Tuż poniżej teatru coś rozszczepiało jej ciemną powierzchnię. „Kleopatra”? Z pewnością była to łódź. Tak... płynęła w moją stronę. Niewątpliwie. Bardzo powoli, śliski stopień po śliskim stopniu, zeszłam metr nad wodę, gładką jak ciemne szkło. Jej powierzchnię raz po raz przecinały z lewa na prawo jakieś obrzydlistwa, świadczące, że jest przypływ. Walcząc z zawrotami głowy, zastygłam w bezruchu i wpatrzyłam się w drugi brzeg. W wodzie pośrodku rzeki odbijały się rozmyte światła miasta i ogień. Znów dostrzegłam ruch. Po Tamizie sunęła łódź sir Henry ego. Ale w chwili gdy zalała mnie fala ulgi, motorówka zatoczyła szeroki łuk, odsłaniając czarno-białą policyjną szachownicę na kadłubie. A więc nie była to „Kleopatra”. Łódź szybko znikła pod mostem Milenijnym. Gdy pozostawiony przez nią kilwater z leniwym pluskiem sięgnął najniższego stopnia, ze szczytu schodów dobiegł mnie cichy dźwięk. Szurnięcie, które mogło być odgłosem kroku. W plecy ponownie zakłuły mnie gorące igły czyichś oczu. Może sir Henry przycumował w jakiejś porządnej przystani i szuka mnie na nabrzeżu, pomyślałam. Obróciłam się, żeby spojrzeć. Przez wyrwę w murze widać było tylko oświetlający schody migotliwy księżyc. - Halo?! - zawołałam. Nikt nie odpowiedział, lecz po chwili usłyszałam dźwięk znany mi ze sceny: zimny, przeszywający syk ostrza wyciągniętego z pochwy. Cofnęłam się o stopień. Jeszcze jeden... Następny był pod wodą. Obejrzałam się. Powierzchni rzeki nie przecinała żadna łódź. Gdzie, do diabła, był sir Henry? I dlaczego, na miły Bóg, przyszłam w to zakazane miejsce sama? W Nowym Jorku czy Bostonie coś podobnego nie wpadłoby mi do głowy. Co mnie opętało? Spojrzałam w górę i wpiłam oczy w mrok. Ale jeśli ktokolwiek tam się krył, to zamarł w bezruchu i ciszy. Może nerwy płatały mi figle. Może. Kątem oka spory kawałek dalej wyłowiłam nad wodą ruch. O mur z obu stron schodów zadzwoniły cicho łańcuchy. Na wschód ode mnie podskakiwała w prądzie mała łódź wiosłowa. Gdybym do niej dotarła, mogłabym bezpiecznie odpłynąć.

I wtedy zobaczyłam, że nie jest przywiązana. Niezabezpieczona cumą, odsuwała się wolno od ściany w moją stronę. Obróciłam się, żeby przyjrzeć się drugiemu brzegowi. Dostałam się w imadło. Ratunkiem była Tamiza. Patrząc na zmarszczoną rzekę pod stopami, zastanawiałam się, jaki jest prąd. Czy dam radę przepłynąć? A może lepiej ześlizgnąć się do wody i pozwolić jej, by zaniosła mnie wzdłuż nabrzeża do następnych schodów? Ponownie zerknęłam przez ramię na mur. Ledwo widziałam zarys łódki, ale to wystarczyło. Zbliżała się. Rozejrzałam się wokół i obmacałam kieszenie, ale nie znalazłam nic, co od biedy mogłoby posłużyć za broń. Żadnego kija ani kamienia. W kieszeniach miałam tylko kilka monet i złote pudełeczko Roz. Jej tajemnicę. „Strzeż go” - powiedziała. Czy to znaczy, że nie było bezpieczne? I ja też, dopóki je miałam? Niech je szlag! Usłyszałam ryk... i spod mostu Milenijnego wypadła piękna biała strzała prywatnej łodzi spacerowej. „Kleopatra”! Uważając, by nie stracić rozchwianej równowagi, skinęłam ręką tak sztywno, jakbym salutowała. Przez dłuższą chwilę nie było reakcji. Wreszcie pośrodku łodzi stanął sir Henry i odsalutował. Nie tyle zobaczyłam, ile usłyszałam, że łódka za moimi plecami, z lewej, znieruchomiała, a odgłos wody uderzającej o jej burtę jakoś się zmienił. Wszystko zagłuszył ryk nadpływającej „Kleopatry”. Dopiero kiedy sternik sir Henry’ego zgasił silnik, złowiłam uchem skrzypnięcie stopnia na wierzchołku schodów. Obejrzałam się i dostrzegłam błysk stali. Skoczyłam i zwaliłam się na pokład „Kleopatry” u stóp sir Henry’ego. - Nic się pani nie stało?! - zawołał. Podźwignęłam się na nogi i machnęłam ręką. - Ruszajcie! Sir Henry skinął głową i sternik włączył wsteczny bieg. - Gdzie pan był? - wysapałam, gdy zawróciliśmy. - Myślałam, że przy teatrze. - A niby dlaczego tak pani myślała? Pociągnął mnie na siedzenie u swego boku. - Słyszałam syreny. Przez telefon. Pokręcił głową. - Przez minioną godzinę, dziecino, wyły wszystkie syreny w Londynie. Byłem na piekielnie nudnym wieczorku w górze rzeki. Ale w sumie pożytecznym - odparł, przyglądając się tłumowi na moście. - Ludzie zapomnieli, że ta rzeka to najszybsza droga przez miasto. Gdy po drugiej wojnie światowej handel rzeczny podupadł, ojciec sir Henry’ego rozpił się, miotając pomiędzy gniewem a żalem, aż którejś nocy Tamiza skróciła jego

mordęgę i połknęła biedaka w całości. Młody Harry, jak nazywano wtedy sir Henry’ego, zajął się czym innym: uprzyjemnianiem ludziom życia pięknym głosem i ciałem. Zaczął od żeglarzy, zaskarbił sobie względy majętnych miłośników plebejstwa, wkręcił się - dzięki szantażowi, jak lubił dawać do zrozumienia - do Królewskiej Marynarki, a skończył jako świetny aktor. Nikt z żyjących nie znał lepiej od niego galerii szekspirowskich postaci, od ladacznic po królów, i światłocieni ich natury - gdzie jeden krok dzielił chwałę od nikczemności, tę zaś krok od chwały Być może dlatego wcielał się w ich role zręczniej i z większym zrozumieniem niż reszta znanych mi aktorów. Przed mniej więcej dziesięciu laty zszedł ze sceny. Wypalił się, mówili niektórzy. Zakisił, mówili inni. Jednak niezależnie od przyczyn rozbratu z teatrem zatęsknił za nim i powrócił. Odrzucił większe role, Klaudiusza łajdaka i Poloniusza głupca, na rzecz mniejszej - ukochanego i utraconego ojca Hamleta. Niebawem miał zagrać Prospera i Leara w reżyserii artystów równie renomowanych jak on. Najpierw jednak postanowił pojawić się jako duch w moim przedstawieniu, przetrzeć w roli starszego męża stanu. Ten wybór mnie zaskoczył. „Kleopatra” obrała kurs i pomknęła po wodzie. Jeszcze raz spojrzałam na schody. Nie było tam nikogo, a łódka znów cumowała przy murze. Czyżby mi się przywidziało, że się poruszała? W wyrwie w ścianie na szczycie schodów pojawiła się męska sylwetka. Ścisnęło mnie w dołku. Ktoś tam był! Ale kto? I dlaczego? Noc za mną przeszył niski pomruk. Obróciłam się i ujrzałam, że teatr na drugim brzegu Tamizy znika w chmurze pary. Gdy zerknęłam ponownie na oddalające się nabrzeże, tajemniczy mężczyzna już wtopił się w mrok. Moja dłoń niemal samowolnie zawędrowała do kieszeni żakietu. Podarek Roz wciąż tam był. Zadrżałam, mimo że południowy brzeg rzeki szybko się zbliżał i wiatr był coraz gorętszy. Nad wodą unosiła się gęsta mgła z dymu i pary. W mojej wyobraźni Globe jaśniał tak jak zawsze - mały biały dom kryty strzechą, zwinięty w sobie niczym śpiący łabędź. Niedorzeczna myśl, bez względu na pożar. Teatr był na tyle duży, by pomieścić tysiąc sześciuset widzów. Jednakże niektórym jego podrabiana archaiczność wydawała się nie tyle urokliwa, ile kiczowata. Roz nazwała go „Starą Herbaciarnią pod Szekspirem” i do dzisiejszego popołudnia nie zniżyła się do postawienia w nim nogi. Wprawdzie w kwestiach szekspirowskich myliła się rzadko, ale w tym przypadku nie miała racji. Podobało się to komu czy nie, Globe był miejscem dziwnie magicznym. Słowa nabierały w nim mocy niezwykłej.

Wolno podpłynęliśmy do przystani. Z zawiesistych kłębów mgły wyłonił się Cyril Manningham, dyrektor artystyczny, przemierzający nabrzeże jak długonogi, gniewny ptak. - Przepadło - oznajmił chrapliwie, kiedy wdrapaliśmy się na brzeg. - Wszystko przepadło. Idący przodem sir Henry zamarł, a ja poczułam, jak w mym sercu pęka i kruszy się nadzieja. Mgła znowu zawirowała i zobaczyłam dowódcę straży, w czerwonym hełmie i grubej granatowej bluzie z paskami odblaskowymi. - Nie jest aż tak źle - burknął. - Choć nie mam dobrych wieści. Niech państwo sami zobaczą. Pośpieszyliśmy za nim. W mroku pomyślałam o wznoszącym się nade mną budynku. Trzymając się jak najwierniej szekspirowskiego oryginału, projektanci nowego Globe zbudowali go w dosłownym sensie wokół sceny - wielkiego podium na końcu ośmiokątnego dziedzińca pod gołym niebem. Otaczające podwórzec trzypoziomowe galerie przypominały wąski, z jednej strony otwarty dom dla lalek. Każde piętro wypełniały rzędy gładkich dębowych ław z widokiem na dziedziniec. Wszystko to wykonano z prostotą, która zadowoliłaby kwakrów - nie licząc sceny. Każdy jej cal z drewna i gipsu pomalowano, by udawał marmur, jaspis i porfir. Kariatydy i postaci herosów błyszczały złotem. Nad tym pawim przepychem zaś wisiał niczym baldachim dach, który chronił aktorów od słońca i deszczu. W staroskandynawskiej legendzie niebo podpierał jesion. Nie wiem dlaczego, ale czerpałam przyjemność z tego, że szekspirowskie niebo spoczywa na pniach dwóch potężnych angielskich dębów, mimo że w niczym nie przypominały już drzew. Ochrzczone Słupami Herkulesa, wyrzeźbione i pomalowane tak, by udawać czerwony marmur, wyglądały jak kolumny z Persepolis, nim zniszczył je Aleksander Wielki. Co pozostało z tego teatru? Pokonawszy labirynt z policyjnych barierek i namiotów, dotarliśmy wreszcie do dwuskrzydłych drzwi. Wyglądały na wejście do teatru. Zmarszczyłam brwi. - Resztę musieliśmy poświęcić - oznajmił dowódca straży, przesuwając dłonią po drewnie jak budowniczy pieszczący własne dzieło. - Budynek administracyjny, kasy, restaurację. - Spojrzał na nas z dumą na znużonej twarzy. - Ale uratowaliśmy Globe. Uratowali?! Strażak rozwarł drzwi na tyle szeroko, by przepuścić nas gęsiego, i skinął mi głową. - Odwagi - rzekł sir Henry, ściskając moje ramię.

Wsunęłam się do holu, doszłam do dziedzińca... i stanęłam, jakbym wdepnęła w szkło. Byłam przygotowana na zgliszcza, a tymczasem ujrzałam nieziemsko piękny widok. Po scenie smużyły się serpentyny dymu. Przyczernione sadzą Słupy Herkulesa na jej froncie połyskiwały. Ziemię przede mną pokrywała cienka tafla wody. Z góry spadały, niczym siąpiący kapuśniak ognistych płatków, lśniące iskry. Globe wcale nie obrócił się w perzynę, lecz przemienił w dziwnie piękną, mroczną, dostojną świątynię. Miejsce w sam raz dla druidów, krwawych rytuałów i duchów. Pochwyciłam żeglujący w powietrzu kawałek płonącego papieru, strzęp kartki z mego scenopisu. Zły znak. Wbiegłam po schodach na dolną galerię. Wokół przewróconego na bok stołu poniewierała się kupa notatników i książek, na które musiała spaść jakaś iskra, gdyż były nadpalone. Mój kołonotatnik z roboczym scenopisem leżał na ziemi, a jego kółka puściły. Gnane wiatrem stronice trzepotały, lądując w wodzie. Uklękłam, zbierając, co się dało. Reszta papierów walała się za stołem. Obeszłam go i stanęłam jak wryta, wstrzymując oddech. Na podłodze leżał biały kapelusz z szerokim rondem, przybrany peoniami szkarłatnymi jak plamy krwi. Kawałeczek dalej, na ziemi pod ławką, dostrzegłam skuloną postać. Gdyby nie otwarte oczy, można byłoby pomyśleć, że śpi. Oczy posągu, puste i zarazem srogie, tyle że nie z białego marmuru. Zielone, a nad nimi ciemna chłopięca grzywka. - Roz - wykrztusiłam. Przy moim łokciu wyrósł sir Henry. A za nim Cyril. Sir Henry przecisnął się obok mnie i przyłożył dwa palce do szyi Roz. Po chwili usiadł i, po raz pierwszy oniemiały, pokręcił głową. Nie żyła. Z ust wydobył mi się ni to szloch, ni to śmiech. Dziś po południu ze zdziwieniem zdałam sobie sprawę, że jestem od niej wyższa. Całe lata wydawała mi się ogromna. Lecz w tej chwili - jakby pomniejszona przez śmierć - przypominała dziecko. Jak to możliwe, że umarła?! Odciągnięto mnie od niej łagodnie, lecz stanowczo. - Kate - usłyszałam i dotarło do mnie, że sir Henry trzeci raz powtarza moje imię. Ocknęłam się na schodkach z dziedzińca na scenę. Siedziałam z głową w dłoniach i trzęsłam się, choć miałam na sobie żakiet. Otulono mnie marynarką. - Golnij sobie, dziecko - powiedział sir Henry, wciskając mi w dłonie srebrną piersiówkę.

W gardle zapiekła mnie whisky i powoli odzyskałam ostrość widzenia. Ciało po drugiej stronie dziedzińca przykryto białą płachtą. Na dolnej galerii kręcili się sanitariusze, strażacy i policjanci. Od ich roju odłączyły i ruszyły ku nam, rozchlapując wciąż pokrywającą ziemię warstewkę wody, dwie osoby: spanikowany, nawiasem mówiąc, Cyril oraz gibki, skupiony mężczyzna z cynamonową skórą Jamajczyka, gładko wygoloną głową i brwiami wzniesionymi jak fale nagryzmolone czarnym atramentem. Właśnie odfajkowywał coś w notesie na sztywnej podkładce. - Katharine J. Stanley - przemówił, kiedy obaj zatrzymali się przy schodach. Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie. Skinęłam głową. - Starszy inspektor Francis Sinclair - przedstawił się łagodnym, chłodnym barytonem. W jego kulturalnej angielskiej wymowie kołysał się karaibski puls i hardość rodem z Brkton. Powrócił do notatek na podkładce.- W tej chwili reżyseruje pani w Globe Hamleta. Około dwudziestu minut temu, zbierając swoje dokumenty, znalazła pani zwłoki. - Tak, znalazłam Roz. Sinclair przekartkował notatki. - Zmarła odwiedziła panią dziś po południu. - Rozmawiałyśmy - potwierdziłam. - Myślałam, że przyjechała do sir Henry’ego. Nie wiedziałam, że została w teatrze. Detektyw podniósł głowę i oczy mu się na chwilę powiększyły, bo rozpoznał towarzyszącego mi sir Henry’ego. - Dobrze ją pani znała? - spytał, patrząc na mnie. - Tak. Nie. Nie wiem. - Przełknęłam ślinę. - To znaczy... znałam dawniej. Ale nie widziałam jej trzy lata, aż do dzisiaj. Co jej się stało? - Wykluczone, by przyczyną śmierci był pożar. Prawdopodobnie atak serca, może zawał. Zmarła nagle, z całą pewnością przed wybuchem pożaru. To niezwykły zbieg okoliczności, który oczywiście zbadamy. Niemniej sprawa wygląda dość prosto. Sinclair powrócił do zapisków. Zacisnęłam palce na piersiówce. - To nie był zbieg okoliczności - oświadczyłam. Sir Henry i Cyril przerwali spór na stronie i utkwili we mnie wzrok. Pióro Sinclaira znieruchomiało na kartce, lecz nie podniósł głowy. - Na jakiej podstawie tak pani twierdzi? - Przyjechała podzielić się ze mną pewnym odkryciem. I poprosić o pomoc. Sinclair znów spojrzał mi w oczy.

- Jakim odkryciem? Pudełko w mojej kieszeni jakby się ocknęło. „Przygoda - nazwała je Roz.-A do tego tajemnica”. „Nie dam mu go!”- poprzysięgłam sobie znienacka. - Jakim odkryciem, pani Stanley? - spytał z naciskiem Sinclair, nachylając się w moją stronę. - Nie wiem - skłamałam jak z nut z nadzieją, że nie wyglądam na tak spłoszoną, jak się czuję. „Chcę tylko rozpakować w spokoju podarek Roz - rzekłam sobie - znaleźć się z nią na chwilę raz jeszcze sam na sam. Uszanować jej tajemnicę. A jeśli będzie ważna, przekazać ją policji. Bezwzględnie. Ale jeszcze nie teraz”. Otulając ramiona ciaśniej żakietem i marynarką sir Henry’ego, zawinęłam kłamstewko w cieniutki papierek prawdy. - Obiecała mi to zdradzić dziś wieczorem. Umówiła się za mną na Parliament Hill, ale nie przyszła... Zobaczyłam stamtąd dym i pognałam z powrotem. Oczy Sinclaira spochmurniały. - Profesor Howard zwierzyła się pani, że coś odkryła. Nie wie pani co, ale sądzi, że odkrycie to może mieć coś wspólnego z jej śmiercią. - Nonsens! - wybuchnął Cyril Manningham. - Milczże - warknął sir Henry. - Może - potwierdziłam, patrząc na Sinclaira. Zajrzał do notatek. - Była profesorem literatury, tak? Nie biotechnologii, nie fizyki nuklearnej. - Tak. Pokręcił głową. - Trudno więc, niestety, uwierzyć, że zginęła z powodu tego, co odkryła. - Ludzie codziennie tracą życie z powodu garści drobniaków i dekli samochodowych - odparłam. - W Stanach, pani Stanley. Nie w Southwarku. - I nie w Globe - wtrącił z prychnięciem Cyril. - Globe już raz spłonął - przypomniałam. - Dawno temu - odrzekł inspektor. - W roku tysiąc sześćset trzynastym. Również dwudziestego dziewiątego czerwca. Sinclair spojrzał na mnie bacznie. - Dwudziestego dziewiątego czerwca, we wtorek - uściśliłam. Zapadło milczenie. - Dziś jest wtorek, dwudziesty dziewiąty czerwca - skonstatował ściśniętym głosem sir Henry.

W oczach Sinclaira dostrzegłam błysk. - Ta data - rzekł, szybko go gasząc - jest bardzo ciekawa. Jeżeli śledztwo potwierdzi, że było to podpalenie. - Może nie tylko podpalenie - zaznaczyłam. - W tamtym pożarze też była jedna ofiara. Sinclair opuścił notatki, patrząc na mnie z politowaniem i konsternacją. - Przeżyła pani duży wstrząs, pani Stanley. Niech pani jedzie do domu i się wyśpi. Skinął głową sir Henry’emu i ruszył szparko do ponurego białego namiotu. Cyril podążył za nim. Wstałam, oswabadzając się z życzliwych objęć sir Henry’ego. Nie zamierzałam oddać Sinclairowi daru Roz, lecz nie mogłam pozwolić, by policja zbyła jej śmierć banałami o zużytych częściach organizmu, ograniczając się do ustalenia „gdzie” i „kiedy”, a nie interesując się „dlaczego”. - Macie zwłoki! - wychrypiałam. Sinclair zatrzymał się w połowie dziedzińca. Zmarszczone odbicia w wodzie u jego stóp zadrgały. - Co nie znaczy, że doszło do morderstwa - odparł. - Jeżeli cokolwiek się za tym kryje, zapewniam panią, że to odkryjemy. Sir Henry pomógł mi zejść po schodkach na dziedziniec. Sinclair już z nami skończył, lecz wielu innych też chciało nam coś powiedzieć. Ściągali w stronę sceny niczym kruki, kłębiąc się i robiąc harmider jak huragan. Najszybszy był dowódca strażaków, żądny wtajemniczenia nas w szczegóły. Pożar wybuchł w budynku administracyjnym, wyjaśnił. Jego ekipa uratowała sam Globe dzięki implozji dachów nad resztą zabudowań i zalaniu strzechy wodą. Przestałam go słuchać. Roz nie żyła, skłamałam policji i pragnęłam jedynie wynieść się stąd jak najprędzej, zwinąć się samotnie w kłębek i otworzyć to przeklęte pudełko. Widząc rosnącą histerię na mojej twarzy, sir Henry wyłuskał mnie prędko z tłumu. Gdy zbliżaliśmy się do wyjścia, harmider ścichł i usłyszałam swoje nazwisko. Ignorując wezwanie, przyśpieszyłam kroku, ale przy dwuskrzydłych drzwiach drogę zastąpili mi dwaj policjanci w żółtych kurtkach odblaskowych, więc, chcąc nie chcąc, musiałam się odwrócić. Na drugim końcu korytarza stał inspektor Sinclair. - Pozwoli pani, że nim pani odjedzie, zadam kilka pytań. Wypowiedziana beznamiętnym, miłym tonem prośba zabrzmiała jak nakaz.

Niechętnie wróciłam z sir Henrym do teatru i weszliśmy do parterowej galerii blisko sceny. Młody podwładny Sinclaira uraczył nas herbatą w styropianowych kubkach. Zmusiłam się do przełknięcia kilku łyków letniej, mętnej lury o smaku bardziej kredy niż herbaty. - Proszę powiedzieć nam coś więcej o pani popołudniowym spotkaniu z profesor Howard - zachęcił Sinclair. W czarnych spodniach, luźnej czarnej marynarce i szafirowej koszuli bez kołnierzyka, w Bostonie wyróżniałby się na milę wyszukaną elegancją. Natomiast w Londynie mógł w tym supermodnym stroju co najwyżej wtopić się w tłum. Był jak jaskrawe światło przytłumione kloszem. Podejrzewałam, że trudno go wywieść w pole i że nie byłoby to bezpieczne. Zachowałam się jak kretynka, która sama prosi się o więcej pytań. Tak czy siak stanęłam przed nim z obawą. - Od czego zaczniemy? - spytałam. - Najlepiej od początku. Wcześniej tego popołudnia przecięłam śmiechem podcienia galerii na parterze. - Ludzie, myślcie jak Stephen King, nie jak Steve McQueen! – skarciłam aktorów. - Gracie w historii o duchu, na miły Bóg! Na scenie wszyscy zamarli. Jason Pierce, australijski gwiazdor filmów akcji, który postanowił się sprawdzić w roli Hamleta, otarł pot z czoła. - W tym cholernym słońcu? - spytał. Miał słuszność. W blasku letniego południa, pasującego bardziej do Afryki niż Anglii, scena mieniła się szkarłatem i złotem bezwstydnie jak wiktoriański lupanar. - Jakim słońcu? - odparłam pytaniem z półmroku galerii, ku której zwróciły się głowy. - Znajdujemy się na chłostanych wiatrami blankach Elsynoru, panie Pierce. Patrząc ponad ośnieżonymi polami i wąskim, lodowatym morzem w stronę wrogiej Szwecji. Jest północ. - Wysunęłam się zza stołu i po trzech krótkich stopniach zeszłam z tupotem na dziedziniec. - O tej porze, już trzecią noc z rzędu, ukazuje się zjawa, a zaprawieni w bojach wojacy na jej widok robią w pludry. I cokolwiek, do kroćset, widzieli: ducha czy demona, pański najlepszy druh właśnie panu wyznał, iż ta mara wygląda jak pański zmarły ojciec! - Zatrzymałam się przy schodach i podparta pod boki spojrzałam na Jasona. - Niechże pan zatem się postara, bym w to uwierzyła. Z prawej strony sceny drzemiący sir Henry poruszył się na tronie. - Oho! - mruknął. - Wyzwanie. Jason obrzucił go wzrokiem, potem mnie i wykrzywił twarz w szczwanym uśmiechu.

- Niech pani sama spróbuje - odparł, oburącz wbijając czubek rapiera w deski sceny. - Riposta! - zakrzyknął z nieskrywaną radością sir Henry. Wcielanie się w rolę aktora było jednym z reżyserskich grzechów kardynalnych. Byłam na tyle dorosła, aby wiedzieć, że powinnam go zignorować, lecz zarazem na tyle młoda, by pomyśleć: „Nie przepuszczę tej frajdy”. Dobrze znałam tę scenę. Odegrałabym ją z detalami, nawet wyrwana z głębokiego snu. Uzbrojone jak ojciec Hamleta widmo odrywa księcia od jego przyjaciela Horatia i zmusza do zaciekłej gonitwy po lodowatych murach obronnych na sam skraj piekła. Ułożyłam choreografię tej efektownej pogoni przez cały teatr: scenę, balkon nad nią, pusty dziedziniec, trzy piętra galerii wokół niego, po szpiczasty dach. W każdym razie wypadłoby to efektownie, gdyby Jason potraktował rolę poważnie. Obsadziłam go w niej nie tylko dlatego, że samo jego nazwisko gwarantowało wyprzedanie biletów na spektakl w kilka minut, ale również ze względu na niezwykły dar łączenia wybuchowości z uroczą zadumą. Niestety, w minionych tygodniach ślizgał się po tekście, podkpiwając z roli, sztuki i w ogóle Szekspira. Wiedziałam, że jeżeli szybko nie wykrzeszę z niego przynajmniej pozorów prawdziwych uczuć, przedstawieniu grozi stoczenie się w parodię. Energicznym krokiem przebyłam dziedziniec i wiążąc włosy w koński ogon, po krótkich schodach wbiegłam na scenę. Pośrodku niej wciąż kołysał się wbity rapier. Gdy chwyciłam jego rękojeść, zadrżał mi w dłoniach jak kamerton. - Szekspir powinien wzbudzać dreszcz - oznajmiłam ze spokojem, gładko wyciągając klingę z podłogi. - Niech pani mnie przestraszy - odparł z uśmieszkiem Jason. - Ja będę Hamletem, pan Horatiem. Reszta obsady wokół nas powitała to gwizdami i okrzykami. Poczerwieniał, ale schwycił rzucony przez kogoś rapier i skinął głową. Przyjęłam jego wyzwanie, więc nie mógł się wycofać. Zerknęłam na inspicjenta, a ten zawołał: - Jesteśmy do pana dyspozycji, sir Henry! Sir Henry wstał i zniknął za kulisami. Dzwon zaczął wybijać północ. W słabym podmuchu powietrza rozwarły się szerokie drzwi wgłębi sceny. Odwróciłam się wolno. W progu stanął odziany w płaszcz z kapturem sir Henry jako duch króla. - Aniołowie Pana Zastępów, miejcie nas w opiece” - wyszeptałam i żegnając się znakiem krzyża, ruszyłam w stronę zjawy.

Jason za mną. Gdy dotarliśmy do progu, duch przepadł, a drzwi się zamknęły. Okręciłam się, rozglądając jak szalona po teatrze. Dla wzmocnienia efektu tej sceny odcieleśniłam ducha, zastępując go światłem, oślepiającym jak odblask słońca w lustrze. Mogło się pojawić gdziekolwiek. I pojawiło, zatańczyło po ławach galerii na parterze. Zrobiłam krok. -„Panie mój, nie pójdziesz”- powstrzymał mnie Jason. Uścisk jego dłoni na moim ramieniu świadczył, że potraktował rolę Horatia poważnie i że pragnie zapobiec mej pogoni za duchem. Wreszcie wziął coś na serio. Dobre i to na początek. Wykręciłam się szybko z uchwytu Jasona, zanurkowałam mu pod pachą, zbiegłam po schodkach ze sceny, przebyłam dziedziniec i pokonałam trzy płytkie stopnie na najniższą galerię. Śladu ducha. „Piekło i szatani!” Obróciłam się na okrzyk z dziedzińca. Podążając wzrokiem za rękoma wskazującymi środkową galerię, dostrzegłam przebłyskujący przez daszek piętro wyżej cekin światła. Jason już ku mnie pędził. Minęłam go, robiąc fintę w prawo, dopadłam schodów i wbiegłam piętro wyżej. Światło migotało na prawym końcu w lożach, które Cyril kazał wszystkim nazywać Lożami Dżentelmenów. Pomknęłam korytarzem wokół galerii i wsunęłam się do loży. Pierwsza była pusta. Druga także. Po drugiej stronie budynku rozbłysło światło. Potem następne, następne, jeszcze jedno, aż wnętrze wypełniło tysiąc światełek, jakby cały teatr znalazł się w mocy duchów. Migoczące jak robaczki świętojańskie ogniki raptem zgasły, a spod sceny wzbił się w górę potępieńczy jęk. Scena zbliżała się do końca. Kiedy się odwróciłam, chcąc wyjść z loży, w drzwiach stanął Jason z rapierem. A bodaj to! Pochłonięta poszukiwaniem ducha, całkiem o nim zapomniałam. -„Wstrzymaj się, panie. Pozostań”- mruknął. Postąpił krok i opuścił klingę swojego rapiera na moją. Stal szczęknęła o stal. Wyrwana z mojej dłoni nagłym ruchem nadgarstka, broń zawirowała w powietrzu, błyszcząc w słońcu. Aktorzy na dole rozpierzchli się niczym stado spłoszonych ptaków, a rapier upadł z brzękiem pośrodku dziedzińca.

- Radzę błagać o miłosierdzie - rzekł Jason, rozłupując szlacheckość Horatia szerokimi australijskimi samogłoskami, i rozchylił usta w zaczepnym uśmiechu. - Na kolanach, jeśli łaska. Cofając się, pod udami poczułam balustradę i usiadłam raptownie. Kręciło mi się w głowie. Choć znajdowałam się ledwie piętro nad ziemią, miałam wrażenie, że jestem bardzo wysoko. - Zna pan kwestię o miłosierdziu z Kupca weneckiego? - spytałam. - „Dla miłosierdzia nikt przymusu nie ma”- odpalił. - A ja tak. - Lubię następny wers. - Najbardziej beztrosko, jak potrafiłam, przerzuciłam nogi przez balustradę. - „Ono jak kropla niebieskiego deszczu spływa”. Skoczył i ja też. Opadłam z trzech metrów na ziemię i dopadłam broni pośrodku dziedzińca. Jason zeskoczył za mną. Chwyciłam rapier i szybko się obróciłam. Zdyszany Jason zatrzymał się jak wryty o kilka cali od ostrza mierzącego w brzuch. - W górnej zagrodzie ma pani stado kopniętych kangurów? - spytał. - A cóż to znaczy? Wilgotna koszula lepiła mi się do łopatek, spodnie miałam rozdarte na kolanie, a twarz pewnie brudną. - Tak mówimy w Australii o tych, co mają nierówno pod sufitem! Czubach walniętych bardziej niż kretyńscy kapelusznicy z zafajdanej fabryki filcaków! Lubi pani wyskakiwać z budynków, proszę bardzo, ale niech pani wybije sobie z głowy, że po takim komiksowym kaskaderskim wyczynie wygłoszę „Być albo nie być”! Uniosłam rapier. - Nareszcie jest pan Hamletem - odparłam z uśmiechem. Rozwarł i zacisnął dłonie. Przez ułamek sekundy myślałam, że na mnie natrze. Ale spojrzał nad moim ramieniem i zmienił wyraz twarzy. Obróciłam się, podążając za jego wzrokiem. W dalekim kącie balkonu stał sir Henry. W jednej ręce, obleczonej w kolczugę, trzymał rapier, a drugą nas przyzywał. Wcielając się na powrót w Hamleta, Jason z okrzykiem wściekłości przebiegł przez dziedziniec i wspiął się po drabinie skrytej na ścianie obok sceny. Gdy wdrapałam się za nim na balkon, spychał właśnie sir Henry’ego w mrok na jego drugim końcu. Otrzepałam się z kurzu i ruszyłam za nim. Jednakże w pół drogi coś - dźwięk? zapach? nigdy się nie dowiem - spowolniło mnie i zatrzymało.

Z kulis za moimi plecami wyszła ciemna postać. Obróciłam się, marszcząc brwi. „Pamiętaj o mnie”- syknął głos suchy jak opadłe liście sunące po kamieniach. Jakim cudem sir Henry, nawet goniony przez Jasona, przebył tak szybko z jednej strony na drugą labirynt za kulisami? Blada ręka uniosła się w górę, kaptur zsunął z głowy. To nie był sir Henry! - Co powinien wzbudzać Szekspir? - spytała Roz. - Dreszcz?! Na drugim końcu balkonu pojawili się znów sir Henry i Jason. - Wchodzi Rosalind Howard, profesor szekspirologii z Harvardu - obwieścił sir Henry towarzystwu na parterze. - Powszechnie uznawana za Królową Barda. - Królową Potępionych - burknęłam. Roz zaniosła się niskim, gardłowym śmiechem i zatopiła mnie w uścisku przepastnym jak ocean, nie dbając o to, że jej płaszcz opadł na podłogę. - Nazwij mnie Duchem Świąt Bożego Narodzenia, kochanie - powiedziała. - Przynoszę dary. - Tak jak Grecy - odparłam, zesztywniała w jej objęciach. - Wiadomo, jak na tym wyszli Trojanie. Wypuściła mnie, cofając się niczym fala od klifu. - Co za chałupa! Rozejrzała się z podziwem po teatrze. - Co za entrée - zrewanżowałam się. - Nawet jak na ciebie. - Nie miałam wyjścia - odparła ze wzruszeniem ramion. - Uznałam też, że musi być publiczne, bo inaczej nie przyjmiesz podarku. - I tak mogę nie przyjąć. - Podarku?! Zamrugałam oczami. - Tak powiedziała - odparłam nieco obronnym tonem, przeklinając się w duchu. - Nawet jeśli profesor Howard nie zdradziła od razu, co znalazła, to z pewnością domyśla się pani, co to mogło być. Przez chwilę korciło mnie, by wyjąć pudełeczko, oddać je i mieć to - razem z Roz - z głowy. - Przykro mi, ale nie wiem - zełgałam. W pewnym sensie można to było nazwać prawdą. Nie wiedziałam, co zawiera paczuszka. Wiedziałabym, odwarknęłam groźnie w myślach, gdybyś dał mi dość czasu, bym ją mogła w spokoju otworzyć.