agusia1608

  • Dokumenty222
  • Odsłony12 135
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów362.4 MB
  • Ilość pobrań8 722

Lenoir F. Cabesos V. - Obietnica anioła

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Lenoir F. Cabesos V. - Obietnica anioła.pdf

agusia1608 EBooki
Użytkownik agusia1608 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 495 stron)

FREDERIC LENOIR VIOLETTE CABESOS OBIETNICA ANIOŁA Z francuskiego przełoŜyła WIKTORIA MELECH WARSZAWA 2006

Tytuł oryginału: LA PROMESSE DE LANGE Copyright © Editions Albin Michel S.A., Paris, 2004 Ali rights reserved This edition published by arrangement with Literary Agency Agence de l'Es* Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2006 Copyright © for the Polish translation by Wiktoria Melech 2006 Konsultacja historyczna: prof. Zbigniew Mikołejko Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz ISBN-13: 978-83-7359-316-9 ISBN-10: 83-7359-316-0 Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22)-631-4832, (22)-535-0557/0560 SprzedaŜ wysyłkowa - księgarnie internetowe www.merlin.pl www.ksiazki.wp.pl www.empik.com WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa Wydanie I Skład: Laguna Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań

Trzeba przekopać ziemię, Ŝeby osiągnąć niebo

1 Fragment symfonii Beethovena zakończył się głośną partią instrumentów dętych. PotęŜna muzyka wciąŜ rozbrzmiewała w jej głowie, Johanna, musiała więc dobrze wytęŜyć słuch, by usłyszeć pierwsze takty następnego - utworu. Słodka melodia wypełniła wnętrze auta, a Johanna poczuła dławienie w gardle. Była to przejmująca skarga, powtarzająca się niczym monoton- na deklamacja, powolny refren, prosty, natarczywy, nieunik- niony jak Ŝycie. Johanna rozpoznała Pawanę dla zmarłej infantki Ravela. Od- wróciła głowę do okna, by Francois nie zauwaŜył wzruszenia, jakie ogarniało ją za kaŜdym razem, gdy słyszała tę melodię. Mimo słonecznej wrześniowej pogody mijany pejzaŜ wyda- wał się jej szary, wręcz Ŝałobny. Tęskna muzyka wypełniła oczy Johanny łzami. Pierrot, braciszku, pomyślała, to melodia dla ciebie, który tak krótko Ŝyłeś, wyraŜa gniew, czułość, smutek... Tak jak Pierre infantka Ravela nie buntowała się, usnęła spo- kojnie przy dźwiękach fletów, nostalgicznych tonach skrzypiec, w świetlistej krainie aniołów. A potem, nieoczekiwanie, kom- pozytor kończył utwór łagodnie, jakby chciał wyrazić akcepta- cję, poddanie się losowi, tchnienie muzyki gasło z wolna, pra- wie nieoczekiwanie. Słuchacz spodziewał się dalszego ciągu, ale ten nie następował. To był koniec, lecz Johanna czekała, Ŝe zabrzmią tony niosące nadzieję na zmartwychwstanie. Nie chcąc się jeszcze bardziej rozkleić, wyłączyła radio. 7

— Słuchaj — powiedziała drŜącym głosem — minęliśmy skręt do Hawru. Jedziemy na Caen i Dolną Normandię... Mam nadzieję, Ŝe nie wieziesz mnie do Deauville, nie mam ochoty tłoczyć się z przyjezdnymi z całego ParyŜa... — Wiem — odrzekł spokojnie Francois. — Nie denerwuj się, nie jedziemy do Deauville... Zaufaj mi, nie będziesz roz- czarowana, czeka cię weekend taki jak lubisz, tajemniczy i ro- mantyczny! — Cabourg? — zgadywała Johanna. — Chyba nie posuniesz się tak daleko i nie zabierzesz mnie do swojego domu? Francois się zaczerwienił. Miał wystarczająco duŜe poczucie winy z powodu związku z Johanna, nie odwaŜyłby się więc za- brać jej do swojej rezydencji w Cabourgu, która tak naprawdę naleŜała do Marianne, jego Ŝony. Johanna zorientowała się, Ŝe zrobiła mu przykrość. — Przepraszam, Francois — powiedziała miękko — to nie było miłe z mojej strony. Nie jestem zazdrosna ani o twoją Ŝo- nę, ani o dzieci... po prostu interesuje mnie wszystko, co doty- czy ciebie... spędziłeś z nimi cały miesiąc wakacji i nic mi o tym nie opowiedziałeś! — Ja teŜ jestem ciekaw wszystkiego, co dotyczy ciebie, Jo- hanno... — zapewnił Francois, nie chcąc mówić o swojej rodzi- nie — tyle Ŝe w przeciwieństwie do ciebie ja jestem zazdrosny! — Naprawdę? — udała zdziwioną. — Naprawdę! Twoje myśli zajmuje cały czas inny męŜ- czyzna... Johanna uniosła brwi. — Zrezygnowałaś z urlopu, Ŝeby z nim zostać — mówił Francois. — A raczej z jego duchem, bo szukasz go wszędzie i jak na razie pozostaje niewidzialny... Zrozumiawszy o kogo chodzi, Johanna roześmiała się i po- głaskała dłoń kochanka. — TeŜ mi rywal! Jesteś zazdrosny o Hugona de Semur, opata z opactwa w Cluny, zmarłego w tysiąc sto dziewiątym roku! Przypominam ci jednak, Ŝe to przez ciebie moje Ŝycie skoncen- trowało się na jego osobie! — Tak, ale gdybym wiedział, Ŝe zainteresujesz się nim tak 8

bardzo... Wprawdzie ten twój ukochany umarł w dwunastym wieku, ale jego pobielały szkielet fascynuje cię bardziej niŜ ja! — Nie zapominaj, Ŝe w Cluny pracuję dopiero od dwóch lat, ale nie poddaję się, jestem pewna, Ŝe tam jest jego grób i Ŝe go znajdę, nawet gdybym miała na to poświęcić całe Ŝycie... co nie przeszkadza mi doceniać twoich zalet... — No wiesz, spędzić całe Ŝycie w Cluny, w tej dziurze, ze zmarłymi! Skończysz jak twój czcigodny Hugon! Johanna cofnęła rękę. — śartuj sobie, Ŝartuj! A jeśli w końcu trafię łopatą na ten grobowiec... WyobraŜasz sobie, jaka to będzie sensacja? Gro- bowiec, który nie wiadomo, gdzie się znajduje, a nawet czy w ogóle istnieje! Grób opata, który niczym król kierował klaszto- rem w czasach jego największego rozkwitu! Tutenchamon śre- dniowiecza! Czy wyobraŜasz sobie skarby, jakie mogą kryć się w tym grobowcu? Jego odnalezienie pozwoliłoby nam dowie- dzieć się tylu rzeczy o tamtej epoce. — No tak, teraz wydaje jej się, Ŝe jest Howardem Carterem w Dolinie Królów... — mruknął Francois. — Nie zaleŜy mi na sławie Cartera — oznajmiła stanowczo Johanna. — Poza tym zapominasz, Ŝe jestem asystentką, a nie kierownikiem robót, tak więc to nie ja będę odkrywcą tego gro- bu, jeśli w ogóle kiedyś się odnajdzie. Ale wcale się tym nie przejmuję, chcę tylko kopać, kopać, kopać! — To właśnie miałem na myśli... Któregoś dnia zamienisz się w kreta! Johanna się zamyśliła. Słyszała mowę kamieni. Archeologia była dla niej wszystkim. Fragmenty muru opowiadały jej magi- czne historie, okryte całunem zapomnienia. Francois ubolewał, Ŝe wybrała Ŝycie, w którym na pierwszym miejscu nie były re- lacje z Ŝywymi ludźmi, lecz miłość do rzeczy martwych. — Francois... — powiedziała, całując palce jego ręki — kret przyrzeka, Ŝe zajmie się tobą, przynajmniej w ten weekend... Ŝe będzie cię pieścił tak, jak muska się pędzelkiem kamień z epoki romańskiej, Ŝe nie zrani cię motyką... Francois nachylił się i chcąc ją pocałować, odwrócił wzrok od drogi. — UwaŜaj! — krzyknęła. 9

Wyprostował się niezadowolony. Johanna zaśmiała się i spoj- rzała w okno. — Francois, co powiedziałeś Ŝonie? — Nic takiego — odrzekł sucho. — Nie mam ochoty okła- mywać Marianne. Powiedziałem, Ŝe mam w perspektywie ko- lejną robotę, Ŝe muszę zapoznać się ze skomplikowaną doku- mentacją i spotkać się z przedstawicielami Departamentu Za- bytków Architektury. O tobie nie wspomniałem. Johanna zdjęła okulary i zapytała: — Zabytki architektury... co to znaczy? W tym momencie Francois, zostawiając Caen po prawej stro- nie, skręcił z autostrady na drogę krajową w kierunku Saint-Ló. Ominął miasto i pojechał dalej na południowy zachód. — Nie jedziemy do Normandii — stwierdziła Johanna. — Do Bretanii? Zabytki architektury... Saint-Malo? Francois odpowiedział jednym ze swoich najbardziej czaru- jących uśmiechów. — Niespodzianka! To niespodzianka! Dowiesz się, gdy do- jedziemy na miejsce! — Wobec tego zamierzam się przespać. Górnik dołowy, któ- ry od dawna nie miał urlopu, powinien kiedyś odpocząć. Zamykając oczy, usadowiła się wygodniej w fotelu. Za- stanawiała się, jaki moŜe być cel ich podróŜy. Poczuła się tro- chę uraŜona, Ŝe Francois połączył pracę z przyjemnością, ale rozumiała, iŜ nie mogąc pozbyć się poczucia winy, znalazł je- dyny sposób, Ŝeby mogli się widywać. Nagle ogarnęło ją ogromne zmęczenie. MoŜe powinna pojechać na prawdziwe wakacje, zostało jej tyle dni niewykorzystanego urlopu! Jednak jej przyjaciele nie byli wolni, a samotny wyjazd jej nie bawił. No i ten grobowiec. Przeczuwała jego istnienie, ale wciąŜ nie mogła go odnaleźć... A jeśli się myli, jeśli szuka w złym miej- scu? No tak, znowu myśli o pracy! Nie, ten weekend spędzi z Francois, nie na wykopaliskach. Oparła rękę na jego udzie i za- snęła. Francois był inteligentny i wraŜliwy, co zafascynowało ją od ich pierwszego spotkania dwa lata temu, w błotnistych wyko- pach Cluny. Ukończył historię w Ecole Normale Superieure w ParyŜu, był absolwentem Krajowej Szkoły Administracji, 10

wicedyrektorem departamentu archeologii w Ministerstwie Kul- tury. Przyjechał do Cluny na inspekcję terenu nowych prac wyko- paliskowych, podjętych i finansowanych przez ministerstwo. Właściwie nie musiał tego robić. Jego rola polegała na podej- mowaniu w imieniu ministerstwa decyzji, czy wydać zgodę, na rozpoczęcie badań archeologicznych, jednak lubił te eskapady do krainy starych kamieni i rozmowy z ludźmi w terenie. Po- niewaŜ Paul, kierownik robót, był nieobecny, z podziemi bur- gundzkiego klasztoru wyszła Johanna wraz z kolegami, by po- witać przedstawiciela administracji państwowej. Johanna za- pamiętała, jak wielkie wraŜenie wywarł na niej jego wygląd i nienaganny ubiór. Stała przed nim zawstydzona swoim za- błoconym strojem, w którym przypominała raczej robotnika pracującego w metrze, a nie archeologa mediewistę. Ale on uścisnął mocno jej rękę, spoglądając na nią szczerymi bur- sztynowymi oczami. OdpręŜywszy się, oprowadziła go po ca- łym terenie wykopalisk. Długo rozmawiali o sztuce romańskiej, która była jej pasją. Okazało się, ten wysokiej rangi urzędnik teŜ się nią interesuje. Mimo to Francois potrzebował ponad ro- ku, Ŝeby zdobyć Johannę. I to nie ona się opierała, poniewaŜ spodobał się jej od pierwszego wejrzenia, to on miał obiekcje. Był czarujący, ale nie miał natury uwodziciela, nie szedł prze- bojem, nie chciał rozbijać swojego małŜeństwa. Nie chodziło tu o mieszczańskie zasady moralne. Szczerze kochał Ŝonę i nie chciał przysporzyć jej cierpień. Niezniechęcona tym Johanna odzyskała przy nim poczucie bezpieczeństwa. Właśnie powoli dochodziła do siebie po burzliwym romansie z pewnym archeo- logiem i marzyła o normalnym związku. Za cenę spokojnej mi- łości godziła się dzielić tego męŜczyznę z inną kobietą. Powoli udało jej się przekonać Francois, Ŝe pomimo uczuć, jakie dla niego Ŝywi, nigdy nie zrobi niczego, co zagroziłoby jego mał- Ŝeństwu. Dopiero od dwóch miesięcy byli kochankami, widy- wali się w wielkiej tajemnicy. Johanna dobrze znosiła to Ŝycie w trójkącie, gdyŜ rzadkie spotkania z Francois pozwalały jej oddawać się pracy, a ta była dla niej najwaŜniejsza. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła drogowskaz i zbladła. Dla pewności czym prędzej włoŜyła okulary. Nie, nie, to nie sen... 11

— Obudziłaś się! — wykrzyknął Francois. — JuŜ prawie jesteśmy na miejscu! Dobrze spałaś? Johanna nie odpowiedziała. Blada, usiłowała ukryć zmiesza- nie, a potem lęk. — CóŜ to, drzemka odebrała ci mowę? Widziałaś drogo- wskazy, domyśliłaś się juŜ, dokąd jedziemy? Johanna wiedziała to aŜ za dobrze. Z rękami zaciśniętymi na kolanach wpatrywała się w nieokreślony punkt za przednią szy- bą, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. — Źle się czujesz? — zaniepokoił się Francois i odwracając się do niej, zapytał: — Jesteś chora? Zbladłaś! Powiedz coś! — Ja... To nic takiego — wykrztusiła. — Pewnie to... choro- ba lokomocyjna, najpierw jazda pociągiem z Macon, potem samochodem... Nie powinnam była spać... źle się czuję... Francois otworzył schowek na rękawiczki i wyjął chusteczki odświeŜające. — Weź, kochanie, przetrzyj twarz, to ci dobrze zrobi... Na szczęście juŜ dojeŜdŜamy, czeka na nas cudowny pokój w hote- lu. Spójrz! — mówił z nieukrywaną radością. Zza zakrętu, w wieczornym mroku, za łąką pokrytą fioleto- wymi kwiatami wyłoniła się niezwykła budowla. Przejechali kilka kilometrów wzdłuŜ ogrodzenia i ujrzeli kamienną pirami- dę. Francois wpatrywał się w nią z podziwem, Johanna ze stra- chem. Nagle u stóp tego giganta ziemia jakby się zapadła, ustę- pując miejsca wodzie. Kilka sekund później auto wjechało na groblę. — Czarodziejski zamek wyrosły na morzu... — zacytował Francois. — Szary cień, wznoszący się na tle mglistego nieba... O zachodzie słońca niezmierzone połacie piasku były czerwone, czerwona była cała ogromna zatoka; tylko gdzieś w głębi, z dala od lądu, sterczała prawie czarna w purpurze zachodzącego słońca wyniosła sylwetka opactwa, przywodząca na myśl fan- tastyczny zamek, zadziwiająca niczym pałac ze snu, niepraw- dopodobnie niezwykła i piękna! To oczywiście z Maupassanta. W tej wielkiej chwili pływów równonocy przedstawiam ci Mons Sancti Michaelis de Periculo Maris — Górę Świętego Mi- chała od Niebezpieczeństw na Morzu! Godzinę potem Johanna siedziała na skraju wielkiego łóŜka. Francois, klęcząc przed nią, obejmował jej biodra i całował w 12

szyję. Opadła na łóŜko. Rozpiął koszulę, odsłaniając tors. Wy- czuła pod palcami jego skórę, matową, gładką, tak bardzo pod- niecającą... stworzoną do pieszczot. Biel sufitu była chłodna, nieskazitelna, bez jednej plamki! Ale stopniowo zaczęły poja- wiać się na nim wizje. By na nie patrzeć, spojrzała na Francois, zatrzymując wzrok na jego włosach, ustach, ramionach. Uwiel- biała zapach jego potu... słodkawy, ciepły... opalona skóra pachniała chlebem... Wtuliła twarz w szyję kochanka i drŜąc niczym kotka, wchłaniała jego zapach, który przypominał jej dzieciństwo. Doznawała rozkoszy, czując na sobie jego silne ciało, które jej ciało znało tak dobrze i nie było w stanie mu się oprzeć. Przywoływał ją, lecz ona utkwiła wzrok w sklepieniu białego sufitu, gdzie zamajaczyła sylwetka męŜczyzny. Ciemny cień o niewyraźnych konturach. Przymknęła oczy, gdy Francois w nią wchodził. Mówił do niej, ale ona niczego nie słyszała. Inne słowa rozbrzmiewały w jej głowie, jakieś zdanie ryło bole- sne bruzdy na jej czole, karku, szyi, tak iŜ rozkosz cielesna mie- szała się z cierpieniem duszy. Na suficie pojawiły się czarne kamienie, jakieś schody prowadzące do góry, w nicość. Wodzi- ła oczami po tych schodach, aŜ natknęła się na czarny profil, który odwrócił się z wolna... Krzyk Francois przywrócił ją do rzeczywistości. Patrząc niezbyt przytomnie, stwierdziła, Ŝe on wciąŜ jest w niej. — Johanno... — wyszeptał Francois, oddychając szybko i odsuwając się od niej. — Johanno — powtórzył. — Gdzie by- łaś? Miałem wraŜenie, Ŝe gdzieś daleko... Nie było ci dobrze? — AleŜ tak, Francois, było mi dobrze — zapewniła, tuląc się do niego. — Wydawało ci się, naprawdę, wszystko w po- rządku... nie puszczaj mnie, obejmij mnie mocniej... Spełnił jej prośbę z ogromną czułością, szczęśliwy, Ŝe z nią jest. Przypomniał sobie, jak się poznali, jak zobaczył ją po raz pierwszy. Miała na sobie sportowe buty, sprane dŜinsy, niebie- skie jak jej oczy za szkłami małych okularów. ZauwaŜył wtedy jej dumny podbródek, wysokie czoło ubrudzone gliną, urocze rude cętki na nosie, ciemne długie włosy, związane z tyłu, osło- nięte czapką baseballową. Pomyślał wtedy, Ŝe trudny zawód archeologa nie pasuje do kobiet, zwłaszcza tak ślicznych jak ona. 13

Potem jego zaskoczenie zamieniło się w podziw, gdy Johan- na, z ogniem w oczach, opowiadała o sztuce romańskiej. Nie- zwykłe było to, Ŝe w wieku dwudziestu ośmiu lat napisała pracę doktorską na temat Cluny III, Ŝe zaraz po tym wygrała konkurs CNRS*. Dziś mówiła z ogromnym przejęciem o wynalezieniu sklepienia kolebkowego i pełnego łuku. Ta młoda trzydziesto- trzyletnia kobieta była tak pełna pasji, to go natychmiast zafas- cynowało. Potem ogarnął go paniczny lęk, Ŝe się w niej zako- cha, bał się, co stanie się z jego rodziną, stanowiącą dla niego silne oparcie, będącą sensem jego Ŝycia i źródłem energii. Wal- czył z uczuciem do Johanny, by chronić siebie i Marianne, lecz miłość okazała się silniejsza. Za kaŜdym razem, gdy się spoty- kali, odczuwał tak wielkie poŜądanie, jakiego nigdy dotąd nie zaznał, nawet wobec Ŝony. Czuł tak silny pociąg cielesny i po- dziw dla intelektu Johanny, Ŝe w końcu się poddał. Źle znosił Ŝycie w trójkącie, ale utrzymując w tajemnicy ten związek, za- chował rodzinę, a to było dla niego najwaŜniejsze. Wyszli z hotelu i wyruszyli na długi, pobudzający apetyt spa- cer wzdłuŜ murów z czasów wojny stuletniej. Dla Johanny była to prawdziwa droga przez mękę. Zamiast obcisłych spodni i bluzki koszulowej włoŜyła krótką jedwabną sukienkę i czer- wone pantofle na niskim obcasie. Jednak mimo tego lekkiego stroju było jej gorąco, czuła, jak lęk ściska jej pierś niczym Ŝe- lazny gorset. — Jesteś piękna... — szepnął jej do ucha Francois. — Rów- nie urzekająca jak to miejsce... Ale nie powiedziałaś mi, co myślisz o mojej niespodziance. Przypuszczam, Ŝe znasz tę górę na pamięć, ale tym razem wspólnie poddamy się jej czarowi... Johanna odetchnęła głęboko, zanim odpowiedziała: — Teraz... to ja cię zaskoczę. Szczerze mówiąc, jestem zbyt skoncentrowana na Cluny i Vezelay. Niewiele wiem na temat Mont-Saint-Michel. Francois najpierw zrobił zdziwioną minę, a potem się ucie- szył. * Centre Nationale de la Recherche Scientifique — Krajowe Centrum Badań Naukowych. 14

— To niebywałe, Ŝe nigdy nie zainteresowałaś się Mont- -Saint-Michel! I zarazem cudowne... Mam okazję zapoznać cię z jego legendą! To miejsce fascynuje mnie od dzieciństwa, jestem niewyczerpanym źródłem informacji o... Zdenerwowana Johanna obserwowała szare fale, rozbijające się o groblę, zalewające parkingi, liŜące wieŜe straŜnicze. — Na przykład zatoka — ciągnął Francois — przypływy i odpływy pokonywały ją z wyjątkową szybkością! Metr na sekundę! Linia wody przesuwała się piętnaście metrów! Mówię „pokonywały”, poniewaŜ w tysięcznym roku była tu wyspa, nie było grobli ani polderów. Na szczęście mają usunąć tę śmieszną odnogę, która łączy ją z kontynentem. Wkrótce, jeśli wszystko dobrze pójdzie, będzie moŜna tu dotrzeć tylko pieszo, tak jak robili to pielgrzymi! Koniec panowania samochodu. Trzeba będzie zostawić wóz i albo przepłynąć łódką, albo przejść po mostku na palach! Johanna milczała. Francois potraktował jej milczenie jako oznakę dezaprobaty. — Masz rację, najmilsza, jestem złym przewodnikiem, za- czynam opowieść od końca! NaleŜy zaczynać od początku i dlatego musimy wejść na górę po schodach prowadzących do minionych czasów. Chodź! Podekscytowany wziął ją za rękę i pociągnął w labirynt stro- mych wąskich uliczek. Kute Ŝelazne szyldy niezliczonych skle- pików z pamiątkami naśladowały mniej lub bardziej udatnie te, które kiedyś tu wisiały. Wspaniale odrestaurowane domy z pru- skiego muru miały pobudzające wyobraźnię nazwy, takie jak „Dom Karczochów”, „Siedziba Tiphaine”, „ Siedziba Gues- clin” lub „Dom Zmykającej Maciory”. W miarę jak wspinali się po kamiennych stopniach, pojawiały się coraz liczniejsze ogródki, kilkusetletnie drzewa sięgały aŜ do potęŜnego maje- statycznego szczytu, gdzie przebijała niebo złota iglica opac- twa. Turyści oglądali ją, zadzierając do góry głowy i otwierając z podziwu usta. — No i jesteśmy! — oznajmił Francois, dysząc. — To tutaj trzynaście wieków temu wszystko się zaczęło! Nie wchodźmy tam jeszcze, dobrze? MoŜe potem, po obiedzie... Innymi schodami, zadyszani, z bolącymi nogami, dotarli na 15

dziedziniec opactwa. Niezwykła, przyprawiająca o zawrót gło- wy romantyczna panorama przyciągała tu licznych zwiedzają- cych, zwłaszcza zakochanych. Woda obmywała podnóŜe Mont- Saint-Michel, połączone ze stałym lądem nieszczęsną groblą. Niebo stawało się coraz mniej błękitne, przecinały je róŜowe smugi. Johanna usiadła na balustradzie, wpatrując się w czer- wony krąg zachodzącego słońca. Francois odkaszlnął i oparł ręce na jej ramionach. — Dawno temu — zaczął — w miejscu, gdzie kończyła się piaszczysta pustynia, a zaczynał bezmiar wody, okrywany mgłami i targany burzami, stała wielka granitowa skała, nazy- wana Grobowcem. Góra ta, wznosząca się ku niebu niczym kamienny posąg, padła ofiarą natury, gdy w ósmym wieku las Scissy, który ją otaczał, ciągnąc się aŜ do Broceliande, został całkowicie zalany podczas straszliwej burzy. Od tamtej pory dwa razy dziennie, na wezwanie słońca i księŜyca, podnoszą się morskie fale, z szybkością galopującego konia oblewają skałę i z gniewnym rykiem tocząc pianę, odcinają ją od świata. Johanna, nieco odpręŜona, uśmiechnęła się. Francois był nie tylko dobrym historykiem, lecz potrafił teŜ pięknie opowiadać. — Znajdująca się na granicy nieba i ziemi — podjął — ta dziwna „wyspa zmarłych” stała się siedzibą archanioła, pierw- szej po Chrystusie postaci w królestwie Boga, przewodnika przy przejściu na tamten świat. Święty Michał ukazał się we śnie biskupowi Aubertowi z Avranches, nakazując mu, by na górze zwanej Grobowcem zbudował sanktuarium. Trzy razy prałat widział go we śnie, aŜ za trzecim razem postanowił wy- pełnić rozkaz wysłannika Boga. — Kiedy to było? — zapytała Johanna, zachwycona opo- wieścią Francois. — W tymŜe samym ósmym wieku! Szesnastego października siedemset dziewiątego roku Aubert poświęcił kaplicę Świętego Michała, zbudowaną z kamieni pozyskanych z tej góry. Od tamtego czasu, mimo czyhających na nich niebezpieczeństw — ruchomych piasków, pływów morza, burz, rozbójników — pielgrzymi przybywali do sanktuarium strzeŜonego przez dwu- nastu bretońskich mnichów Ŝyjących z jałmuŜny dawanej przez wiernych chrześcijan, z ryb wyrzucanych przez morze, z płodów 16

ziemi, mając cudowne źródło, któremu kazał wytrysnąć ze ska- ły święty Michał. Ta „fontanna świętego Auberta” istnieje do dziś, spójrz tam, w dole! Johanna zerknęła we wskazanym kierunku, ale natychmiast zakręciło jej się w głowie. — W dziewiątym wieku — ciągnął Francois, całując jej dłu- gie, opadające na ramiona włosy — król Francji odstąpił Mont- Saint-Michel Bretończykom. Jednak pokój bretoński nie trwał długo. W tamtych burzliwych czasach wkrótce pojawiło się nowe niebezpieczeństwo, tym razem nadciągnęło od strony mo- rza. Z północy przybyły hordy barbarzyńskich wikingów na niezwykłych łodziach i król Francji musiał oddać skandynaws- kiemu piratowi o imieniu Rollon terytorium, którym jest dzi- siejsza... — Normandia! — wykrzyknęła Johanna. — Tak... Dalszy ciąg znasz: w dziewięćset trzydziestym trzecim roku wikingowie poprowadzili swoje wojska przeciw Bretończykom i odnieśli nad nimi spektakularne zwycięstwo. Król Francji został zmuszony do odstąpienia półwyspu Cotentin Wilhelmowi Długiemu Mieczowi, synowi Rollona, i w ten spo- sób Mont-Saint-Michel, ku wielkiemu Ŝalowi Bretończyków, dostała się w ręce Normanów! Granica między dwoma sąsiadu- jącymi terenami, zamieszkanymi przez wrogich sobie ludzi, leŜy przed tobą, jest widoczna podczas odpływu. Linię demar- kacyjną między Bretanią i Normandią stanowi rzeka Couesnon, płynąca u podnóŜa tej niesamowitej góry. Wikingowie, barba- rzyńscy, krwioŜerczy piraci, przyjęli chrześcijaństwo i stali się normandzkimi panami. KsiąŜęta okazali wielką hojność mni- chom z Mont-Saint-Michel, dając im pieniądze, ziemie i miasta. — Jednak mnisi mieszkający na Mont-Saint-Michel od ós- mego wieku nadal byli Bretończykami, prawda? — zapytała Johanna. — Tak! W końcu jednak ksiąŜę Normandii Ryszard Pierw- szy, zwany Ryszardem Nieustraszonym, zaczął wątpić w lojal- ność bretońskich mnichów, którzy mając raczej „swobodne” obyczaje — jak głoszą normandzkie legendy — woleli raczej ucztować z mieszkańcami wyspy niŜ okazywać naleŜną cześć świętemu Michałowi... Dlatego w dziewięćset sześćdziesiątym 17

szóstym roku Ryszard, za zgodą papieŜa, wygnał bezlitośnie bretońskich mnichów z Mont-Saint-Michel i powierzył to świę- te miejsce dwunastu benedyktynom, pochodzącym z opactw normandzkich. Tak zaczął się złoty okres Mont-Saint-Michel, jego legenda tworzona przez stulecia. Mnisi nie ustawali w po- większaniu sławy tego miejsca, wznosząc potęŜne opactwo, najbogatsze w tym regionie, miejsce kultu i cel większości piel- grzymek z całego zachodniego świata chrześcijańskiego! Przy tych słowach Johanna, ubrana tylko w sukienkę na ra- miączkach, zadrŜała. — DrŜysz! — zaniepokoił się Francois. — MoŜe masz mi za złe, Ŝe mówię o benedyktynach, a nie wspominam nic o twoim drogim Hugonie de Semour ani o Cluny? Johanna odwróciła głowę i z nieprzeniknionym wyrazem twarzy wpatrywała się w mrok zapadającego wieczoru. — Och, wybacz, nie chciałem cię urazić! — szepnął, okry- wając ją swoją marynarką. — Ta sukienka jest śliczna, ale za lekka na morskie powietrze! Co ci jest? Źle się czujesz? — Nie... Twoja opowieść jest pasjonująca, ale od rana nic nie jadłam i czuję, Ŝe lada moment zasłabnę... Chodźmy coś zjeść. Czekał na nich stolik na tarasie, w ustronnym miejscu, z przepięknym widokiem na granatową zatokę. Johanna poszła do toalety, a gdy wróciła, była niezwykle blada. — Musimy szybko coś zamówić — stwierdził Francois. — Wyglądasz, jakbyś cierpiała na hipoglikemię. Nic dziwnego — mówił, głaszcząc ją po nagim udzie — nie masz zapasów kalorii! JuŜ po chwili przed Johanna stała porcja langusty i ogromna taca z owocami morza. Francois delektował się ostrygami z Cancale. — Mógłbyś mi dolać jeszcze trochę wina? — Oczywiście Johanno... znamy się prawie od dwóch lat, je- steśmy razem od roku, a nigdy nie widziałem cię w takim sta- nie. Zawsze taka silna, energiczna, teraz milczysz, jesteś blada, kiedy się kochaliśmy, byłaś myślami daleko, opadłaś z sił, pi- jesz więcej niŜ zwykle... Nie jesteś szczęśliwa, Ŝe tu przyjecha- liśmy? Chcesz mi coś powiedzieć? Jeśli chodzi o... Johanna podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. 18

— Nie chodzi o ciebie. — Nie o mnie? No to o kogo? — zaniepokoił się. — O twoją pracę? A moŜe poznałaś kogoś innego? Nie zdołała powstrzymać uśmiechu, który starała się ukryć, upijając łyk białego wina. Zdenerwowany Francois czekał na wyjaśnienie, z miną zagubionego szczeniaka. — Tak, poznałam kogoś... dawno temu, w tym miejscu. To spotkanie odmieniło moje Ŝycie. Francois odetchnął z ulgą. — Opowiedz mi o tym — poprosił, biorąc ją za rękę. Johanna zawahała się przez moment, ale ustąpiła pod natar- czywym spojrzeniem kochanka. — To nieprawdopodobna historia, nigdy jej nikomu nie opowiadałam — zaczęła, rumieniąc się. — Było to piętnastego sierpnia, kiedy skończyłam siedem lat. Spędzałam wakacje w Agon-Coutainville, na Cotentin, gdzie rodzice wynajęli uroczy domek. Miła odmiana po Dróme i mistralach! Moja mama była bardzo religijna i poprosiła ojca, Ŝebyśmy pojechali na Mont- Saint-Michel na mszę. Na wypadek gdybyś nie pamiętał, przy- pomnę ci, Ŝe piętnastego sierpnia jest święto Wniebowzięcia. Tego samego dnia przypadają moje urodziny, lecz jest to zara- zem bolesna data dla moich rodziców, poniewaŜ są to takŜe urodziny mojego brata bliźniaka Pierre'a, który zmarł nagle, gdy miał trzy miesiące... Tak więc wszyscy troje znaleźliśmy się na Mont-Saint-Michel i jak tysiące innych turystów byliśmy oczarowani pięknem tego miejsca. Na górze, w opactwie, mimo ogromnego tłumu panował niezwykły nastrój! Uroczysta msza, chłód murów, zapach kadzidła, oddech przeszłości, Ŝarliwe śpiewy pielgrzymów, którzy dotarli tu Ŝwirowanym dziedziń- cem. Zupełnie jakby czas się zatrzymał. W ogóle nie mieliśmy ochoty wracać do Coutainville. — Tak, to magia starych kamieni — przyznał Francois, wciąŜ zaskoczony faktem, Ŝe Johanna miała brata bliźniaka. — Po mszy, kiedy mama poszła do kapliczki w prezbiterium, Ŝeby pomodlić się za mojego braciszka, ojciec i ja zeszliśmy do miasta, by znaleźć jakiś niedrogi hotel. Pamiętam nawet, Ŝe tata zafundował mi wielkiego lizaka w kształcie świętego Michała. Znaleźliśmy pokój... — Johanna dolała sobie wina i mówiła 19

dalej: —Nie mogłam zasnąć, było mi gorąco, dusiłam się pod róŜową pierzyną. W końcu usnęłam i zobaczyłam... — rozejrza- ła się niespokojnie — wąskie kamienne pomieszczenie pełne lin, pewnie była to dzwonnica. Nad czarnym otworem stał nie- ruchomo mnich; potem zaczął spadać, rozległ się głośny trzask łamanych kości. Podeszłam bliŜej do dzwonnicy... gwizdał wiatr, było ciemno, ale słyszałam plusk fal... znajdowałam się na skraju opactwa, nad brzegiem morza. MoŜe było to Mont- Saint-Michel, ale wyglądało inaczej niŜ dziś. Naprzeciwko mnie wisiał trup mnicha, kołyszący się na wietrze jak marionet- ka. Nie widziałam jego twarzy, tylko gruby wełniany habit, przepasany długim sznurem. To był wisielec! PrzeraŜona od- wróciłam wzrok i nagle znalazłam się gdzie indziej, w kaplicy o ścianach z jasnych kamieni, ale z ciemnym sklepieniem. Na ołtarzu paliła się gruba świeca... zobaczyłam schody nie mające końca... czyjeś plecy... Po stopniach wchodził powoli mnich ubrany tak samo jak tamten trup... Nagle odwrócił się do mnie! Johanna zamknęła na moment oczy. Francois czekał na dalszy ciąg. — Dostrzegłam... Ŝe nie ma głowy... podniesiony kaptur był pusty... Uniósł ręce, złoŜył je jak do modlitwy i głosem suro- wym, uroczystym, grobowym, wymawiając kaŜde słowo ni- czym wyrok Sądu Ostatecznego, powiedział: Ad accedendum ad caelum, terram fodere opportet, a jego głos odbił się echem od kamiennych ścian kaplicy... Francois zrozumiał sens tych słów, lecz milczał. Johanna westchnęła z wyraźną ulgą. — Rano nie było juŜ tak ładnie jak poprzedniego dnia. Po szybach spływały wielkie krople deszczu. Nad zatoką wisiała gęsta, nieprzenikniona mgła. Nic nie powiedziałam rodzicom. Tata zapłacił za pokój i wróciliśmy do Coutainville. W domu od razu zapisałam w zeszycie to zdanie, fonetycznie, bo nie rozumiałam z niego ani słowa. Myślałam, Ŝe to język czarodziei ze snów. Trzy lata potem tata został przeniesiony, przeprowa- dziliśmy się do departamentu Seine-et-Marne. Mama nie chcia- ła juŜ dłuŜej mieszkać w departamencie Dróme. Mistral powo- dował u niej migreny. Znalazłam się w szóstej klasie elitarnego gimnazjum w Fontainebleau. Uczyłam się łaciny. Od razu 20

rozpoznałam język tajemniczego mnicha z mojego koszmaru. Pokazałam zeszyt nauczycielowi, mówiąc, Ŝe usłyszałam to zdanie podczas mszy w klasztorze. Uśmiechnął się na widok błędów, jakie zrobiłam w transkrypcji, po czym stwierdził, iŜ Jest to piękna lekcja Ŝycia” i Ŝe powinnam uczyć się łaciny. Ad accedendum ad caelum, terram fodere opportet. „Trzeba prze- kopać ziemię, Ŝeby osiągnąć niebo”. — No i zostałaś archeologiem — szepnął Francois. — Tak... To nie był przypadek. śycie upływa mi na kopaniu w ziemi, ale nie ujrzałam więcej mnicha bez głowy, nie byłam na Mont-Saint-Michel... aŜ do dziś. Ze łzami w oczach jednym haustem dopiła wino. — Wiesz, Johanno... — w głosie Francois słychać było wzruszenie — wciąŜ mnie zadziwiasz! Sądziłem, Ŝe przywoŜąc cię tutaj, zrobię ci miłą niespodziankę! Naprawdę jesteś nie- zwykłą osobą i zaczynam coraz lepiej to rozumieć. Johanna, znakomita mediewistka, specjalistka od sztuki romańskiej, ar- cheolog, która bierze udział w wykopaliskach w Cluny... — I co z tego? — przerwała mu niecierpliwie. — Co z tego? Ścigasz sny z dzieciństwa! Twoje powołanie, niezwykła pasja, z jaką pracujesz, są rezultatem koszmarnego snu, który w wyobraźni dziewczynki, jaką wtedy byłaś, nabrał ogromnego znaczenia. Doszło do tego niejasne poczucie winy z powodu śmierci braciszka! Johanna zesztywniała. Zarumieniona z gniewu, powiedziała ostrym jak brzytwa głosem: — Oszczędź mi tej domowej psychoanalizy! Zawsze prze- czuwałam, Ŝe ten sen wyraŜał coś realnego. Jeszcze dziś czuję dreszcz, jakbym uczestniczyła w dramacie z odległej przeszło- ści... w dramacie tak przejmującym, Ŝe musiał odrodzić się po wiekach w snach małej dziewczynki. I kto wie... moŜe po następnych długich wiekach ten sam sen przyśni się komuś innemu. Czy kamienie nie mają pamięci?

2 Czarne, cięŜkie, zamglone niebo, widoczne przez okna w ce- glanym murze, przypomina habit z grubego sukna. Przy- tłaczającą ciszę przerywa szum wiatru i huk uderzających o zbocza góry wysokich fal, które rozpryskują się w dole, odbija- jąc potęŜnym echem od ścian kościoła. — Michael archangele... gloriom predicamus in terris... Nad czarnym jak noc szeregiem mnichów unosi się ledwie słyszalny pomruk pieśni, drŜący niczym płomień świec palą- cych się na ołtarzu. — Eius precibus adiuvemur in caelis... — Wtóruje zgodnie drugi, idący równolegle do pierwszego, szereg benedyktynów, nie zwracających uwagi na ogłuszający ryk fal, docierający przez otwory w murze. Przez dwie długie godziny, stojąc w nieprzeniknionych ciem- nościach naprzeciw prezbiterium, ten czarny zastęp czuwa, śpiewa monotonnie psalmy, przeciwstawiając język ducha zgiełkowi ziemskich Ŝywiołów, poprzez modły łącząc się ze światem aniołów. Modlitwa odmówiona przez prowadzącego w tym tygodniu modły kapłana oznacza koniec mszy nocnej. Za- konnicy, podchodząc parami, schylają się przed starcem o błę- kitnych oczach, który błogosławi kaŜdego ze swych synów, za- nim opuszczą opactwo równym, wolnym krokiem. Znalazłszy się na dworze, milczące postacie naciągają na głowy kaptury i zagłębiają się w ciemność. Uderzenia wichury nie zakłócają rytmu ich marszu przy chwiejnym świetle latarni. Drewniane i 22

kamienne zabudowania otaczają kościół ochronnym pierś- cieniem w kształcie podkowy. StraŜnicy świątyni wchodzą do dormitorium, wilgotnej sali podzielonej przepierzeniami na cele. KaŜdy sługa archanioła kieruje się ku swojej słomianej macie. LeŜy na niej poduszka wypchana sianem i szorstki koc, który będzie dla mnicha takŜe całunem, gdy nadejdzie wyczekiwana godzina. Odczepiwszy wiszący u pasa nóŜ, potem drewnianą tabliczkę pokrytą woskiem i rylec, mnisi ściągają czarne szkaplerze i kła- dą się spać, nie zdejmując habitów. W tę jedną z pierwszych jesiennych nocy zimno nie jest jesz- cze zbyt przejmujące. Znajdując się tak daleko od księstwa Normandii, ludzie ci bardziej niŜ śniegu, który jest tutaj rzad- kością, bardziej niŜ chłodu, do którego moŜna przywyknąć, bo- ją się okrutnego morza, odcinającego górę od świata Ŝywych, sprzymierzającego się z tchnieniem zła, by niszczyć okręty lub rozpraszać je w nieprzeniknionej mgle, zamykać pielgrzymów w swych ramionach, wciągać w głębinę, grzebać w piaskach... Boją się morza, którego słone wyziewy zŜerają dusze duchow- nych i świeckich, czyniąc ich skłonnymi do najgorszego grze- chu, grzechu zwątpienia. Podczas gdy bracia zapadają w sen przerywany nocnymi modlitwami, jeden z nich czuwa. To signi- ficator horarum, stróŜ mijającego czasu, którego zadaniem jest zapalenie trzeciej, ostatniej w nocy świecy. Kiedy wypali się do końca, rozproszą się ciemności, a wówczas mieszkańcy mia- steczka, wieśniacy, rycerze będą mogli obudzić się i odnaleźć swoje miejsce w porządku świata. Ostatnia świeca pali się ła- godnym światłem nad cicho śpiącymi ludźmi, przy wtórze roz- szalałego morza. Kiedy zostaje tylko jej połowa, dyŜurny bierze dzwonek leŜący w kącie sali i dzwoni. Wtedy braciszkowie zrywają się ze słomianych mat, nakładają szkaplerze z kaptu- rem i ruszają do opactwa. Znowu ustawiają się w szeregi i wkrótce poprzez wycie wiatru przebijają się poranne laudy. W miarę jak rozbrzmiewają kolejne psalmy i antyfony, niebo roz- jaśnia się i traci matową czerń. Lekka mgiełka zabarwia je aa szaro, niepostrzeŜenie, równie jak płomień trawi świecę na ołta- rzu. Z ustępującego mroku wyłaniają się dwa czarne rzędy gru- bych murów, masywne kamienie spojone wapnem i morskim 23

piaskiem. WciąŜ śpiewane są laudy. Significator horarum czeka na ostatnie tchnienie trzeciej świecy, dopiero teraz nastał świt, szary wprawdzie, ale świt. Walka dwóch sił się zakończyła, braciszkowie wykonali swoje zadanie. Ludzie na dole jeszcze śpią. Na granicy między niebem i ziemią bracia czuwali nad duszami śpiących, zagubionymi w dwunastu godzinach nocy, którą władają demony. Mnisi wracają do dormitorium i śpią do godziny, którą wyznacza zwycięskie słońce, wtedy wszyscy, duchowni i świeccy, wstają, by Ŝyć zgodnie z rytmem boskiego światła. W ubogich chatach wstają śpiący nago we wspólnych łóŜkach mieszkańcy wioski i kaŜdy z nich przed modlitwą trzy razy czyni znak krzyŜa. Podczas gdy na górze mnisi zakładają szkaplerze, umocowują do pasa noŜe i przybory do pisania, wieśniacy wkładają koszule, spodnie, czapki, suknie i przewią- zują się w pasie rzemieniami. Następnie wszyscy przystępują do mycia twarzy i rąk. Na do- le je się głośno słoninę, zupę, chleb z czosnkiem, musztardą i normandzkim winem, gdy tymczasem mnisi wracają w ciszy do kościoła na prymę, po której odprawiona zostanie poranna msza. Pierwszy posiłek zjedzą dopiero w połowie dnia, gdy słońce znajdzie się w zenicie. Po porannej mszy jeden z zakonników, dwudziestodziewię- cioletni męŜczyzna z twarzą o regularnych rysach, narzuca na głowę czarny kaptur. Szybkim krokiem przekracza próg klasz- toru, potem wychodzi poza drewnianą palisadę wzniesioną z rozkazu Ryszarda I, gdy mieli tu przybyć benedyktyni. Ścią- gając ciemne brwi, schodzi energicznym krokiem do wioski, którą stanowi kilka nędznych domostw z łupkowymi ścianami, dachami z trzciny i oknami, w których zamiast szyb jest nasą- czony oliwą papier. Rzuca spojrzenie na słońce pomału roz- praszające kłęby mgły, przyspiesza kroku, wchodząc na błotni- stą ścieŜkę. Spoglądając z niepokojem na morze, odpowiada z roztargnieniem na pokorne pozdrowienia mieszkańców wyspy, zajętych nabieraniem wody z fontanny, karmieniem kur i gęsi lub kopaniem w ogródkach na pochyłym zboczu, w których uprawiają bób, kapustę i groch. Brat Roman dociera wreszcie na brzeg, gdzie czeka na niego rybak w małej Ŝaglowej łódce. Mnich wsiada do niej i wypływają 24

popychani wiatrem na pełne morze. Roman zatapia wzrok w ciemnoszarych jak jego oczy falach. Wąskie usta, orli nos, wy- sokie czoło nadają mu mimo młodego wieku powaŜny wygląd. Blada cera i delikatne ręce zdradzają jego arystokratyczne po- chodzenie, częste wśród mnichów we wszystkich klasztorach. W porze mszy zwanej tercją łódź dopływa do Grainvillc i kieru- je się na zachód. Roman klęka na dnie łodzi i modli się w milczeniu, tak jak wymaga tego reguła świętego Benedykta. Wkrótce pojawia się ląd, a raczej kilka małych wysepek, widocznych tylko podczas odpływu i martwej fali. Łódź dobija do największej z nich. Roman daje znak rybakowi i schodzi na skalisty brzeg. Nie ma tu Ŝadnych domów, tylko piaszczyste plaŜe i urwiste brzegi, nagie szare skały, jakby rozrzucone ręką olbrzyma. Wieje silny wiatr i Roman musi naciągnąć kaptur na tonsurę. Dochodzi do niezwykłego miejsca, przypominającego rzymski amfiteatr, w którym mógłby stanąć antyczny kolos. Na kamiennych stop- niach zbocza wydrąŜono otwory, w które wbito drewniane drą- gi. Nasączane wodą pęczniały, rozsadzając granitową skałę. Później jej kawałki kamieniarze rozłupywali jak w prawdziwym kamieniołomie. Mistrz Jehan, widząc zbliŜającego się mnicha, wychodzi z wykopu. Idą razem do innego ogromnego dołu. Trzymając w ręku szkic, który sporządził na pergaminie Pierre de Nevers, mnich Z Cluny, autor projektu nowego opactwa, Roman sprawdza jakość materiału i wymiary granitowych blo- ków. Roman miał czternaście lat, gdy poznał słynnego burgundz- kiego mnicha, który przybył do Bawarii, by budować katedrę w Bambergu. Pierre de Nevers zamieszkał w rodzinnym zamku swego przyjaciela, a zarazem ojca Romana, wielkiego pana na tych ziemiach, Siegfrieda von Marburg. Przez trzy lata Roman, który na chrzcie otrzymał imię Johann, dobrze poznał tego uczonego męŜa i bardzo zainteresował się jego sztuką. Towa- rzysząc mu na placu budowy, nauczył się arytmetyki i właś- ciwego oceniania materiałów budowlanych. Zafascynowany obserwował, jak zgodnie z tym, co wymyślił i narysował Pierre de Nevers, postępowała budowa. Będąc jednak drugim synem, a więc tym, który przeznaczony był Bogu, Johann von Marburg musiał opuścić rodzinę, porzucić 25

swoje ambicje zostania budowniczym i wstąpić do nowicjatu oraz podjąć studia teologiczne w klasztorze benedyktynów w Kolonii. Miał wówczas siedemnaście lat. Niedługo po tym, jak został wyświęcony i przyjął imię Roman, Pierre de Nevers na- pisał do jego opata, proponując, iŜ weźmie do siebie młodego zakonnika, albowiem pragnie nauczyć go zawodu budownicze- go. Otrzymawszy błogosławieństwo wielebnego ojca Romual- da, przełoŜonego zakonu, Roman podróŜował ze swoim mi- strzem po całej Europie. Byli właśnie we Włoszech, gdzie nadzorowali kolejną budo- wę, gdy w 1017 roku opat z Mont-Saint-Michel zaprosił znako- mitego architekta, by pokazać mu projekt przyszłego opactwa i powierzyć mu jego budowę. Opat, otoczony najbardziej wy- kształconymi zakonnikami, przedstawił swoje ambitne plany Pierre'owi de Nevers. Roman, jako główny współpracownik architekta, wiele nauczył się w tym czasie, uzupełniając dotych- czasowe doświadczenie. Pomagał mu brat Bernard, niemłody juŜ zakonnik, który ozdabiał iluminacjami rękopisy przecho- wywane w opactwie. Kiedy sporządzono wszystkie rysunki, Pierre de Nevers zostawił swego wiernego asystenta na Mont- Saint-Michel, by nadzorował budowę. Wyruszył do Cluny, swego macierzystego klasztoru, gdzie dobiegała właśnie końca budowa kościoła Saint-Pierre-le-Veil, rozpoczęta w 955 roku, a potem przerwana, przy której pracował od szesnastu lat na oso- biste zlecenie opata Odylona, swego wielkiego przyjaciela. Roman, przed przystąpieniem do budowy, która miała trwać wiele dziesiątków lat, musiał sprawdzić róŜne materiały, a zwłaszcza granit z wysp Chausey. Na takiej budowie najwaŜ- niejszą osobą jest kamieniarz. Na szczęście Roman mógł liczyć na mistrza Jehana, człowieka solidnego, godnego zaufania, przewodzącego loŜy wolnomularzy, której sława sięgała daleko poza granice Normandii i Bretanii. Mistrz Jehan umiał dosko- nale czytać, pisać, znał łacinie, a tym samym mógł zrozumieć notatki i szkice sporządzone przez architekta. Granit jest ka- mieniem o niezwykłej wytrzymałości, a archipelag Chausey, w przeciwieństwie do Mont-Saint-Michel, był jego niewyczer- panym źródłem. Wykonana na próbę przez ekipę mistrza Jeha- na obróbka kilku bloków spełniała wymagania, jakie stawiał Pierre de Nevers. Główną trudność stanowił transport kamienia 26