agusia1608

  • Dokumenty222
  • Odsłony12 141
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów362.4 MB
  • Ilość pobrań8 728

Lenoir Frederic - Wyrocznia księżyca

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Lenoir Frederic - Wyrocznia księżyca.pdf

agusia1608 EBooki
Użytkownik agusia1608 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 321 stron)

FRÉDÉRIC LENOIR WYROCZNIA KSIĘŻYCA Z francuskiego przełożyła SYLWIA FILIPOWICZ Dla Joanny, która odeszła przedwcześnie, bez której nie byłoby tej książki. Istnienie jest faktem, życie jest sztuką. Droga życia to przejście od lęku do miłości. Przedmowa Główni bohaterowie oraz intryga powieści są wytworem mojej wyobraźni. Niemniej jednak, umiejscawiając akcję w konkretnym miejscu i czasie - w epoce renesansu, w basenie Morza Śródziemnego - starałem się zachować wiarygodność miejsc i obyczajów, a także cytowanych przeze mnie postaci historycznych, których życie i poglądy przeplatają się z kanwą mojej opowieści. Mam tu szczególnie na myśli Erazma z Rotterdamu, Marcina Lutra, papieża Pawła III, Pico delia Mirandolę, Marsilia Ficina, Medyceuszy, Julię Gonzagę, Juana de Valdesa, Andreę Grittiego, Johannesa Lichtenbergera, Pawła z Middelburga, Filipa Melanchthona, Teofana Strelitzasa, Mikołaja Kopernika, braci Barbarossa, Sulejmana Wspaniałego, cesarza Karola V, Franciszka I. Autentyczne są także odniesienia do dzieł uczonych, myślicieli i filozofów: Platona, Arystotelesa, Jezusa, świętego Pawła, Ptolemeusza, Plotyna, świętego Augustyna, świętego Dionizego, Albumazara, Mojżesza de Leon (Baal Szem Towa), Ibn Arabiego, Grzegorza Palamasa, świętego Tomasza z Akwinu i innych. Prolog 1 Na twarzach wieśniaków malował się strach. Zebrani w odległości kilku kroków od domostwa, stali nieruchomo ze wzrokiem utkwionym w ruderze. Na ich pomarszczonych czołach perliły się krople potu. W pewnej chwili stary Giorgio uniósł pięść i wrzasnął: - Śmierć czarownicy! - Śmierć czarownicy! - powtórzyła grupa dwudziestu mężczyzn i kobiet, którzy zagłębili się w las, zdecydowani raz na zawsze rozprawić się z klątwą. Wymachując widłami i kilofami, rzucili się w stronę domu. Drzwi ustąpiły za pierwszym szarpnięciem. Gniewnym oczom ukazała się oświetlona mdłym promieniem słońca izba. Pusta.

- Wymknęła się - rzuciła rozżalona wdowa Trapponi. - Ale całkiem niedawno - zauważył cherlawy młodzieniec, wtykając nos w zawieszony nad paleniskiem kociołek. - Spójrzcie, palenisko jeszcze się tli, a woda jest ciepła. - Nie zdziwiłbym się, gdyby skryła się gdzieś w pobliskich zaroślach. Poszukajmy jej - powiedział stary Giorgio. Ponad dwie godziny wieśniacy przeszukiwali zagajnik i wpatrywali się w korony drzew. Na próżno. - Wiedźma musiała coś przeczuć i porzuciła swoją kryjówkę. Lepiej niech idzie odprawiać gusła gdzie indziej! - mruknął kowal, po czym odwrócił się i dmuchnął w popiół, rozsiewając go po drewnianym domostwie. Z pomocą jednookiego mężczyzny porąbał znajdujący się w izbie stół i podrzucił drew, by rozpalić tańczące w czterech stronach domu iskierki. Nagle jednooki potknął się o niespodziewaną przeszkodę. - Do kroćset! Uchwyt! Pod stołem jest właz! - wrzasnął. Krzycząc i gestykulując, kobiety i mężczyźni stłoczyli się w izbic. Ugasili zaprószony ogień, gromadząc się wokół zejścia do piwnicy: wbijając wzrok w uchwyt, jakby przeczuwając, że otworzy im wrota piekieł. Radość odkrycia ustąpiła miejsca strachowi, aż zaparło im dech i oblali się potem. Kowal zapalił dwie pochodnie, bez słowa dając znak, by otwarto właz. Jeden z mężczyzn chwycił za uchwyt. W chwili gdy skrzypnęły zawiasy drewnianej klapy, kowal wrzucił do dziury pochodnię. Wszyscy instynktownie zrobili krok wstecz. Nic się nie wydarzyło. Co odważniejsi pochylili się nad ziejącą otchłanią. Pochodnia spadła z wysokości odpowiadającej mniej więcej wzrostowi człowieka. Leżała teraz na ubitej ziemi, oświetlając drewniane, siedmiostopniowe schody. Nie było widać nic więcej. - Wyłaź z dziury, czarownico, jeśli nie chcesz się upiec! - krzyknął Giorgio tonem, który miał brzmieć pewnie, ale zdradzał jednak oznaki przejmującej go trwogi. Nikt nie odpowiedział. - Trza będzie tam zejść - powiedział mężczyzna z dość niepewną miną. Nikt nie zrobił kroku. - Tchórze! - wrzasnęła wdowa Trapponi. - To jej sprawka, że mój Emilio nie żyje! Uniosła spódnice, chwyciła drugą pochodnię i zeszła do kryjówki. Stojąc u podstawy schodów, oświetliła wnętrze piwnicy. Na rozłożonej wprost na wilgotnej ziemi słomie majaczył nieruchomy, przykryty derką ludzki kształt. Kobieta podeszła bliżej. Pokonując strach, zrobiła jeszcze jeden krok i zdecydowanym szarpnięciem zdarła okrycie. Wydała stłumiony krzyk, przeżegnała się kilka razy i czym prędzej wybiegła na górę. Wytrzeszczając oczy, wczepiła się w koszulę kowala. - To jakieś ciemne sprawki! - krzyknęła.

2 Brat furtian nie krył zaskoczenia na widok dziwacznej grupy chłopów wiozących na wozie ciało. - Jestem sołtysem wsi Ostuni. Chcemy rozmawiać z opatem - odezwał się Giorgio. - Opata nie ma. Czego chcecie? - rzucił ostro furtian. Nieobecność przełożonego klasztoru zbiła wieśniaków z tropu. Ich odkrycie było na tyle istotne, że nie mogli powierzyć sprawy pierwszemu lepszemu mnichowi. Po chwili wahania Giorgio zapytał ponownie: - Kto kieruje klasztorem podczas jego nieobecności? - Don Salvatore, przeor - odpowiedział sucho furtian, zagniewany, że prości chłopi, a nie chcą z nim rozmawiać. - Ale nie należy mu przeszkadzać z byle powodu. O co chodzi? Macie tu nieboszczyka? - dodał, spoglądając w stronę leżącego na wozie, przykrytego płótnem ciała. - Gorzej! - odpowiedział wieśniak poważnym tonem. Widząc malujące się na twarzach przerażenie, mnich zdecydował się wreszcie zakłócić spokój przeora. Wybudowany na niewielkim, wznoszącym się nad morzem i otoczonym gajami oliwnymi wzgórzu klasztor San Giovanni in Venere był w połowie XVI wieku głównym ośrodkiem religijnym rozległej prowincji Abruzji. Ten położony w centralnej Italii masyw górski łączyła z Rzymem Via Trajana, kończąca się u stóp klasztoru, w maleńkim porcie Venere, dziesięć mil na południe od Peskary, jednego z największych portów nad Adriatykiem. Miejsce zawdzięczało swoją nazwę bogini Wenus. Legenda głosiła, iż dawno temu pewien kupiec, twierdząc, że właśnie przez nią został uratowany z morskiej topieli, wzniósł w tym miejscu świątynię ku czci tej, która została zrodzona z wody. Świątynia Wenus Rozjemczyni stała się szybko miejscem pielgrzymek par przybywających, by zjednać sobie przychylność bogini miłości. Na początku VIII wieku pewien benedyktyński mnich wzniósł na ruinach pogańskiego sanktuarium kościół poświęcony Najświętszej Marii Pannie i świętemu Janowi. W 1004 roku benedyktyni przekształcili kościół w opactwo. Nazwa, którą nadali swojemu przybytkowi, nawiązuje - jakże rzadki to fakt - do pogańskiej przeszłości miejsca i brzmi: San Giovanni in Venere. Nadchodzący czas okazał się dla opactwa okresem świetności. Przez niemal dwieście lat San Giovanni in Venere było ważnym ośrodkiem gospodarczym, kulturalnym i duchowym. Nauczano w nim sztuk pięknych i rozmaitych rzemiosł, w jego posiadaniu była bogata biblioteka ze sztabem kopistów. Potem nastały chude lata. W 1194 roku klasztor padł łupem rycerzy uczestniczących w czwartej krucjacie. Podźwignął się z upadku, odzyskując resztki świetności, ale został częściowo zniszczony przez potężne trzęsienie ziemi w 1466 roku. W 1478 epidemia dżumy zdziesiątkowała mnichów uczestniczących w odbudowie świątyni. Ci, którzy przeżyli, zdołali

dzięki ciężkiej pracy i modlitwie przywrócić jej resztki dawnego blasku i oto teraz, roku Pańskiego 1545, klasztor był siedzibą zgromadzenia liczącego około czterdziestu mnichów, na których czele stał opat ojciec Theodoro wspierany przez ojca Salvatora, przeora klasztoru. Jako że na początku Wielkiego Postu dni były jeszcze chłodne, przeor narzucił na czarny benedyktyński habit narzutkę z brązowej wełny i wyszedł na spotkanie wieśniaków. - Pokój Chrystusa! - powiedział na powitanie. - Co was sprowadza? Stary Giorgio zdjął kapelusz i poskrobał się w głowę. - Pochodzimy z Ostuni, ojcze, wioski znajdującej się o jakieś dwadzieścia mil stąd*.* Prawdopodobnie chodzi o tzw. ligę lądową, czyli 4828,032 metra. - Dlaczego wyruszyliście z tym ciałem w tak daleką trwającą kilka dni drogę? - Z pewnością ojciec wie, że od Bożego Narodzenia nad naszą nieszczęsną wioską zawisła klątwa? - W rzeczy samej, dotarły do nas wasze prośby o modlitwę - odpowiedział przeor, któremu nagle przypomniał się emisariusz przysłany do klasztoru dobry miesiąc wcześniej. - O ile dobrze pamiętam, kilka osób zmarło w dziwnych okolicznościach? - Wszystko zaczęło się tuż po Bożym Narodzeniu - kontynuował wieśniak, wyraźnie zadowolony, że mnich pamięta o sprawie. - Syn kowala wpadł do studni i utopił się. Na świętego Roberta belka w owczarni przygniotła Emilia, gruchocząc mu kości. Kilka dni później żona Francesca zmarła przy porodzie wraz ze swoim maleństwem. A na Matki Boskiej Gromnicznej stary Tino, skądinąd silny jak tur, zmarł na dyzenterię. - To rzeczywiście przygnębiające. Będziemy nadał modlić się za zbawienie waszych bliskich i o to, by Pan was oszczędził. - Na nic wasze modlitwy... to wszystko sprawka złego, ojcze. - Wypowiadając te słowa, wieśniak obserwował reakcję mnicha, jednak widząc, że ten pozostał niewzruszony, dodał: - To wszystko przez tę wiedźmę, która ukrywa się w lesie Vedice! Z całą pewnością paktuje z kusym lub jego nasieniem. - Skąd wiecie? - Zamieszkała w opuszczonej chatynce jakiś miesiąc przed Bożym Narodzeniem. Potem zjawiła się w wiosce, uzdrawiając za pomocą ziół, w zamian za warzywa i drób. Byli tacy, co bez wahania prosili ją o leki na uśmierzenie bólu i cierpienia i chodzili do jej leśnej chatynki. Ale tuż przed nastaniem wszystkich tych nieszczęść, odmówiła kowalowi opatrzenia jątrzącej się na ręku rany po oparzeniu. Potem odmówiła pomocy Francescowi, rzucając za nim przekleństwa, lżąc na głos naszego Pana. Jeden z nich stracił syna, a drugi żonę i syna. Wszystko to jakieś nieczyste sztuczki! Mnich zamyślił się chwilę, potem utkwił wzrok w wieśniaku:

- Jaki macie dowód, że wszystkie te nieszczęścia spadły na was za sprawą tej kobiety? - Wiemy swoje - odpowiedział mężczyzna drżącym głosem. - Rzuciła na wioskę urok i teraz cmentarz przez dwa miesiące zapełnił się szybciej niż przez cały rok. To czarownica! Tylko ogień uratuje nas przed urokiem! - Dobrze, dobrze, uspokójcie się. Nikt nie pali ludzi na stosie dla własnego widzimisię. Trzeba przeprowadzić śledztwo w sprawie tych wypadków i przesłuchać tę kobietę. Porozmawiam o tym z namiestnikiem prowincji... - Nie potrzeba namiestnika! Wiedźma uciekła, a my mamy dowód na jej kontakty z nieczystym! - Ach tak? Bardzo chętnie zobaczę wasz dowód. Wieśniak rozpłynął się w bezzębnym uśmiechu i wskazał ręką wóz. - Oto on! Zaintrygowany przeor podszedł bliżej. Wieśniacy rozstąpili się w milczeniu. Ojciec Salvatore chwycił płótno skrywające podłużny kształt i z należnym szacunkiem odkrył twarz, a następnie całe ciało. Jego oczom ukazał się około trzydziestoletni, dość ładny, acz niezmiernie wychudzony mężczyzna. Był nagi. Na lewym boku, tuż przy sercu, przeor zauważył długą bliznę. Mężczyzna oddychał, jego serce biło jeszcze, ale oczy były zamknięte. - No dobrze. I co to niby ma znaczyć? - zapytał mnich, odwracając się w stronę wieśniaków. Sołtys ponownie zabrał głos. - Znaleźliśmy go w piwnicy domu czarownicy. Żyje, ale bez przytomności. Ta kobieta z całą pewnością odprawiała nad nim magiczne rytuały. Znaleźliśmy przy nim mnóstwo różnych proszków i balsamów. A do tego, proszę, niech ojciec sam zobaczy: namalowała mu na rękach i stopach jakieś czarodziejskie znaki... Z całą pewnością jest opętany. Oto dlaczego przywieźliśmy go do klasztoru! Mnich zbadał tajemnicze geometryczne figury wykreślone węglem drzewnym na stopach i nadgarstkach mężczyzny. Stwierdził, że w żadnej mierze nie przypominają znaków nieczystych i są prawdopodobnie związane z jakąś metodą leczenia, gdyż były grubo pokryte warstwą maści o barwie bursztynu. Odwrócił się do wieśniaków: - Znacie tego człowieka? - Nie - odpowiedział Giorgio. - Nie pochodzi z naszej wioski. Zastanawiamy się właśnie, jakim cudem trafił w ręce tej wiedźmy! - Dziwna sprawa, w rzeczy samej. Dobrze zrobiliście, przywożąc go do nas. Zatrzymamy go tutaj, a jeśli o was chodzi, zostawcie tę kobietę w spokoju. Dajcie mi znać, jeśli znowu się pojawi. - Czym prędzej przeprowadźcie egzorcyzmy... Ten człowiek jest w szponach...

Słysząc to, ojciec Salvatore uśmiechnął się bez słowa. Nakazał przenieść chorego do infirmerii i odprawił wieśniaków. Wieczorem zdał sprawozdanie z wydarzenia kapitule wspólnoty. Powierzył rannego modlitwie mnichów i opiece brata Gaspara, który nie omieszkał zauważyć, że ciężka rana w boku mężczyzny została zadana sztyletem. Aż dziw, że ostrze nie przebiło serca. Mężczyzna cudem uniknął śmierci, a jego rana została umiejętnie opatrzona ziołowymi miksturami. Puls rannego był co prawda bardzo słaby, ale wszystkie funkcje życiowe zostały zachowane. Niestety, duch nieznajomego był nieobecny, jakby mężczyzna pogrążył się w głębokim śnie. Bracia wysłuchali wyjaśnień ojca Salvatora, po czym leciwy ojciec Marco, sprawujący dawniej funkcję przeora, zauważył, że wprowadzenie osoby świeckiej na teren klauzury jest niezgodne z regułą zgromadzenia. Infirmeria rzeczywiście znajdowała się w części klasztoru przeznaczonej dla braci zakonnych. Jak wszystkie klasztory benedyktyńskie San Giovanni in Venere składał się z kościoła, wirydarza i zabudowań klasztornych, w których mieszkali zakonnicy. W większości opactw wiiydarz, prawdziwe serce założenia klasztornego, jest ze wszystkich stron otoczony zabudowaniami klasztornymi. Wokół niego ciągną się krużganki, którymi zakonnicy przemieszczają się z jednej części klasztoru do drugiej. Jednak tutejsze opactwo zostało wzniesione na zboczu wzgórza. Budowniczowie musieli więc postawić kościół wzdłuż zachodniej ściany wirydarza, umieszczając wszystkie zabudowania klasztorne w jednym, trzypiętrowym budynku, przylegającym do południowej krawędzi ogrodu. Na opadającym w stronę morza zboczu, za północną ścianą wirydarza i południową fasadą budynku klasztornego, znajdował się ogród warzywny. Na najniższym poziomie zabudowań umieszczono spiżarnię, rozmównicę i noclegownię, jedyne miejsca dostępne dla osób świeckich. Na pierwszym piętrze, na wysokości wirydarza i kościoła, znajdowały się kuchnia, refektarz, skryptorium, infirmeria i pracownia malarska. Na najwyższym piętrze mieściło się dormitorium, latryny oraz cele opata i przeora. Ojciec Salvatore przyznał, iż złamał świętą regułę zabraniającą wprowadzania osób świeckich na teren klasztoru, ale usprawiedliwiał swoją decyzję ciężkim stanem zdrowia rannego, który wymagał opieki medyka i troskliwej pielęgnacji. Przypomniał także braciszkom, że zgodnie z duchem założyciela zakonu, miłosierdzie jest cnotą najwyższą i uchylając się od udzielenia pomocy, postąpiliby wbrew regule. Większość braci nie była przekonana co do racji ojca Salvatore, ale pod nieobecność opata nikt nie ośmielił się podważyć jego decyzji. Nad klasztorem zapadła noc. Po komplecie mnisi udali się do dormitorium, a przeor do swojej skromnej celi. Ojciec Salvatore był dobrze zbudowanym, krzepkim, dobiegającym pięćdziesiątki

mężczyzną, który wstąpił do zakonu benedyktynów w wieku siedemnastu lat. Jego delikatną twarz rozjaśniało łagodne spojrzenie błękitnych oczu. Lata studiów uczyniły z niego znawcę teologii i Pisma Świętego. Już po raz trzeci w ciągu dziesięciu lat został wybrany przeorem zgromadzenia San Giovanni in Venere i podczas nieobecności opata podejmował wszystkie decyzje dotyczące życia wspólnoty. W przeciwieństwie do wybranego dożywotnio na stanowisko opata ojca Theodora, zimnego i aroganckiego starca, ojciec Salvatore był człowiekiem pokornym i cichym. Tego wieczoru był niespokojny. Nie wierzył wprawdzie w historię o czarownicy i opętaniu, przeczuwał jednak, że ranny przysporzy mu wielu kłopotów. I rzeczywiście, tuż przed świtem brat Gasparo załomotał do jego drzwi. - Ojcze Salvatore, proszę pójść za mną! Prędko! - Co znowu? - zapytał przeor, uchylając drzwi, zakładając w biegu szkaplerz. - Coś dziwnego dzieje się w infirmerii. Wewnątrz pali się światło, a spod zamkniętych od środka drzwi sączy się krew...! 3 Po drodze brat kontynuował opowieść. - Wstałem nieco przed jutrznią by opatrzyć rannego. Kiedy przyszedłem do infirmerii, zdziwiłem się, widząc wewnątrz światło. Ale dosłownie wpadłem w osłupienie, kiedy zorientowałem się, że zasuwa jest zamknięta od środka! Nie mogłem otworzyć drzwi... i nagle poczułem pod stopami ciepły płyn. Widząc, że to krew, natychmiast przybiegłem do ojca. Krwi tyle, że powiedziałbyś, iż zarżnięto wołu! - Kto spał tej nocy w infirmerii? - Tylko ranny, którego przywieźli wieśniacy. W tym momencie mnisi dotarli przed zamknięte drzwi. Brat Gasparo poświecił pochodnią tuż przy ziemi. Na widok płynącej u jego stóp krwi przeor poczuł mdłości. Dał braciszkowi znak, by pomógł mu wyważyć drzwi. Bez trudu poradzili sobie z małą zasuwką która szybko ustąpiła pod naporem, a ich oczom ukazał się makabryczny widok. W mdłym świetle wiszącej na ścianie pochodni zobaczyli przywiezionego przez wieśniaków mężczyznę, który leżał na ziemi z nabrzmiałą twarzą i rozkrzyżowanymi ramionami, a z jego otwartej rany sączył się strumyczek krwi. Kilkanaście kroków od niego leżało unurzane w kałuży krwi ciało. - Mój Boże! - wykrzyknął przeor. - To brat Modesto! On jest... - Wypatroszony - jęknął brat Gasparo słabym głosem. - Rozcięto mu brzuch ostrzem do przyżegania, które zostawiłem obok rannego - dodał na widok leżącego obok ciała narzędzia. - Co się stało? I kto mógł dopuścić się w naszych murach tych strasznych mordów?... I

dlaczego? - Ale gdzie się podział zabójca? - zaniepokoił się brat Gasparo. - Pomieszczenie było zamknięte od środka... Może nadal tu jest... - Masz rację - odpowiedział przeor chwytając pogrzebacz, po czym dał towarzyszowi znak, by otworzył szafę, jedyne miejsce, w którym mógłby się schować zabójca. Z bijącym sercem brat Gasparo uchylił drewniane drzwi. Nic. Zaskoczeni mężczyźni spojrzeli po sobie. Ojciec Salvatore obejrzał znajdujące się tuż pod sufitem świetliki, zdając sobie sprawę, że były zbyt małe, aby ktokolwiek mógł przez nie przejść. Nie prześliznęłoby się nawet dziecko. Jego uwagę przykuł kominek. Zostało już tylko jedno rozwiązanie: morderca prawdopodobnie zrzucił linę i wymknął się tamtędy. Świecąc sobie pochodnią mnisi zlustrowali przewód kominowy. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu, nie znaleźli kompletnie nic. Żadnych śladów sadzy na podłodze, żadnych śladów na ścianach komina. - Nic z tego nie rozumiem - podsumował przeor, przesuwając palcem po osmalonym wnętrzu. - Jeśli ktokolwiek wszedłby tą drogą z całą pewnością musiałby zostawić ślady. - To chyba sam bies we własnej osobie - drżącym głosem wyszeptał brat Gasparo. Na dźwięk jego głosu przeor przypomniał sobie słowa wieśniaków, ale szybko odsunął natrętną myśl. - Nie możemy tak zostawić ciał. A zabójca być może nadal krąży gdzieś po klasztorze... Zaraz będą dzwonić na jutrznię, trzeba... - On jeszcze żyje! - przerwał przeorowi brat pielęgniarz, pochylając się nad ciałem nieznajomego. Jeśli nie stracił zbyt wiele krwi i jeśli zdołam zamknąć ranę, ma jeszcze szansę. Przeor pomógł bratu Gasparowi ułożyć nieruchome ciało na posłaniu. Potem, gdy ten ratował umierającego, obmył ciało brata Modesta. Gdy zadzwoniono na jutrznię, zostawił wciąż jeszcze przerażonego pielęgniarza sam na sam z rannym i przeszedł przez klasztor do kościoła, by odprawić mszę. Po zakończeniu liturgii wezwał czterdziestu mnichów na nadzwyczajne posiedzenie Kapituły. Brat Gasparo wkrótce dołączył do reszty zakonników. Przeor poinformował zgromadzonych o tragicznych wydarzeniach ostatniej nocy. Jednak chcąc uniknąć paniki, nie powiedział, że drzwi infirmerii były zamknięte od środka. Wszyscy patrzyli na niego w przerażeniu. Kto mógł popełnić zbrodnię? Dlaczego zamordowano brata Modesa i próbowano zabić tajemniczego nieznajomego? I co Modesto robił w środku nocy w infirmerii? Chyba że zabito go gdzie indziej i później przeniesiono ciało. Cały dzień te i inne pytania nie dawały mnichom spokoju. Aby uniknąć skandalu podczas nieobecności opata, ojciec Salvatore poprosił o zachowanie tajemnicy. Świat zewnętrzny poinformowano po prostu o nagłym zgonie jednego z zakonników.

Od tej pory mnisi mieli dniem i nocą pilnować wejścia do klasztoru. Dwa dni później nieszczęsny brat został pochowany na przyklasztornym, przylegającym do opactwa cmentarzu „z widokiem na morze”. Natychmiast po zakończeniu uroczystości, ojciec Salvatore w towarzystwie brata Gaspara udał się do infirmerii. Stojąc u wezgłowia chorego, zapytał o stan jego zdrowia. - Bogu dzięki, odzyskuje siły - odpowiedział pielęgniarz. - Wybroczyny na twarzy są niegroźne. Zdołałem też zasklepić tę paskudną ranę. Jeszcze kilka godzin, a wykrwawiłby się na śmierć. - Nie odzyskał przytomności? - Jeszcze nie. Znałem już podobne przypadki osób zawieszonych pomiędzy światem żywych i umarłych. Bóg jeden wie, co jemu przeznaczył. - Tak, jego życie jest w rękach Pana - mruknął przeor, wstając, po czym wrócił do swojej celi, która służyła mu także za gabinet. Usiadł przy stole, by spisać wydarzenia minionego dnia. Był to raport przeznaczony dla opata, który miał wrócić za kilka tygodni z dalekiej zagranicznej podróży. Ojciec Salvatore już drżał na myśl, że będzie musiał przekazać straszną nowinę cholerycznemu ojcu Theodorowi. Ów lubiący ład i dyscyplinę siedemdziesięciolatek z całą pewnością nie omieszka mu wypomnieć, że przez trzydzieści lat, podczas których pełnił funkcję opata, w jego obecności nie zdarzył się nigdy żaden Poważniejszy wypadek. Świadom tego faktu ojciec Salvatore pragnął więc rzucić światło na ową okrutną zbrodnię jeszcze przed powrotem swojego przełożonego. Niestety, owej feralnej nocy nikt nic nie widział ani nie słyszał. Nie znaleziono też żadnych pozostawionych przez złoczyńcę śladów. Jedyne, czego wszyscy byli pewni, to to, że nieszczęsny brat Modesto wstał i opuścił dormitorium gdzieś pomiędzy kompletą i jutrznią. Ale ponieważ ów pobożny, cierpiący na bezsenność mnich udawał się czasem nocą na modły do krypty kościoła, nikt nie zaniepokoił się jego zniknięciem. Przeor wydedukował, że idąc wzdłuż murów klasztoru, zamordowany brat musiał usłyszeć podejrzany hałas dobiegający z infirmerii i wpadł na złoczyńcę, który próbował zamordować rannego - prawdopodobnie przez uduszenie, sądząc po śladach na twarzy nieznajomego. Mnich stanął w obronie mężczyzny i sam padł ofiarą okrutnego zabójcy. Wszystko to wydaje się wielce prawdopodobne - pomyślał przeor. Ale jakim cudem złoczyńca zbiegł, zostawiając zamkniętą zasuwę? Dręczony pytaniami ojciec Salvatore ukląkł przed ikoną Bogurodzicy wiszącą w niszy nad jego łóżkiem. Osobliwością klasztoru San Giovanni in Venere była znajdująca się w nim pracownia ikon. Te malowane na drewnie obrazy przedstawiające Chrystusa, Bogurodzicę lub świętych znane były w kościele prawosławnym. Natomiast w Kościele katolickim, po Wielkiej Schizmie Wschodniej, bardziej skłaniano się ku rzeźbie i witrażom. Tymczasem opat klasztoru San Giovanni in Venere,

zainspirowany jedną ze swoich podróży na Wschód, zachował szczególne umiłowanie do owych świętych obrazów. Wysłał nawet dwóch szczególnie utalentowanych braci na Kretę, by poznali tam tajniki ikonopisarstwa. Jeden z nich już nie żył, ale drugi, brat Angelo, kontynuował swoje dzieło w maleńkiej pracowni znajdującej się tuż obok infirmerii. Z tego tytułu kościół, a także niektóre z klasztornych budynków, takie jak refektarz, kapitularz oraz cele opata i przeora były ozdobione licznymi podobiznami świętych. Wpatrując się w oblicze Najświętszej Panienki, ojciec Salvatore wyznał Matce Chrystusowej niepokoje swej duszy, po czym powierzył jej życic, a nade wszystko duszę człowieka, który wtargnął nagle w tak dobrze zorganizowane życie klasztoru. Jako dobry uczeń Arystotelesa i Tomasza z Akwinu raczej nie wierzył w cuda i czary. Raczej szukał zawsze najprostszych, dających się racjonalnie wytłumaczyć rozwiązań. Taka postawa już wielokrotnie pozwoliła mu zdemaskować fałszywe przejawy „interwencji bożej”, czasem nawet wśród nieco bardziej egzaltowanych mnichów. Ale tym razem sam zastanawiał się, czy wydarzenia ostatnich dni nie były przypadkiem przejawem działania siły nadprzyrodzonej. W tym samym momencie ktoś ponownie załomotał do jego drzwi. 4 Mój Boże, co znowu? - pomyślał, z trudem wstając z kolan, i otworzył drzwi. Stojący przed nim brat Gasparo, zgodnie z panującym obyczajem, miał zarzucony na głowę kaptur (wszak było już po komplecie). - Otworzył oczy! Ranny odzyskał przytomność. Przeor z ulgą przyjął tak długo oczekiwaną dobrą wiadomość i pospiesznie udał się do infirmerii, by osobiście zapytać nieznajomego o tragiczne wydarzenia z przedwczoraj. - Jeszcze nic nie powiedział - ciągnął brat Gasparo. - Ale jest spokojny i leży z otwartymi oczami, wpatrzony w sufit. Mnisi weszli do pomieszczenia. Ojciec Salvatore zadrżał, widząc wyraz twarzy i wzrok rannego. Mężczyzna był jakby nieobecny. Na jego zapadniętej twarzy wyraźnie zaznaczały się kości policzkowe. Czarne, poważne oczy zdawały się sięgać do samego dna jego jestestwa. Ojciec Salvatore natychmiast zorientował się, że mężczyzna wraca z otchłani. Patrząc w okna jego duszy, odgadywał tragiczny, a zarazem świetlany los nieznajomego. Mój Boże, ten człowiek zaznał w życiu i nieba, i piekła, pomyślał. - Czy słyszysz mnie, przyjacielu? - wyszeptał mu do ucha. - Może słyszysz mnie, ale nie możesz odpowiedzieć? - kontynuował cichym głosem. Po chwili milczenia ujął dłoń nieznajomego. Mężczyzna nie zareagował, ale po upływie kilku kolejnych chwil z wolna przekręcił głowę w kierunku mnicha i bez słowa utkwił wzrok w

jego oczach. Ojciec Salvatore próbował odnaleźć na dnie spojrzenia nieznajomego jakieś bodaj nieme przesłanie. Na próżno. Wkrótce mężczyzna odwrócił głowę, ponownie wbijając wzrok w sufit. Przeor zwolnił uścisk dłoni i powoli odszedł w stronę drzwi. Brat Gasparo, zanim do niego dołączył, sprawdził opatrunki na piersi rannego. - Wydaje się świadom wszystkiego, co go otacza, ale sam dla siebie pozostaje tajemnicą - westchnął ojciec Salvatore. - Może stracił pamięć? - Czasem tak bywa na skutek przeżytego szoku - zgodził się pielęgniarz. - Tak było z siostrą mojej matki, kiedy na jej oczach zginął jej mąż, przejechany przez karetę. - Odzyskała pamięć? - Tak, po roku. - Jak to się stało? - Przypadkiem. Pewnego dnia kupiec rozkładał kram z zabawkami. Moja ciotka znieruchomiała, wpatrując się w szmacianą lalkę. Nie mogła od niej oderwać wzroku. I nagle wróciła jej część pamięci. Spojrzała na moją matkę i powiedziała: „Popatrz jak ta lalka przypomina tę, o którą się kiedyś kłóciłyśmy”. Od tej chwili, dzień po dniu, zaczęła jej wracać pamięć wydarzeń z przeszłości, aż całkiem odzyskała zmysły. - Ciekawe - mruknął przeor, zatrzymując się przed swoją celą. - Widziałeś spojrzenie tego mężczyzny? - Jest głębokie i smutne - odpowiedział brat Gasparo po chwili namysłu. - Otóż to. Ale jest w nich światło, inteligencja. Śmiem nawet twierdzić, że... wiedza. Ten mężczyzna nie jest wieśniakiem. - Nie ma dłoni wieśniaka. Może jest kupcem? - Rzekłbym raczej artystą lub myślicielem, ale być może wyobraźnia płata mi figle. Pielęgnuj go nadal i mów do niego, zadawaj mu pytania. Daj znać, kiedy się odezwie. Mnisi rozstali się. Żaden z nich nie mógł zasnąć. Ojciec Salvatore ponownie zaniósł Najświętszej Panience modlitwę, polecając nieznajomego jej opiece. Pragnął, oczywiście, by mężczyzna odzyskał pamięć i rzucił światło na niewyjaśnione zabójstwo brata Modesta, ale też głęboko mu współczuł. Jego serce wzruszyło się pod wpływem tego niezwykłego spojrzenia. Pomyślał o ciotce brata Gaspara i zdał sobie sprawę, że nieznajomy z całą pewnością wzniósł mur, którym odgrodził swoją świadomość od przeszłości, zasłaniając tym samym nieznośny, bolesny widok. Jaki? Jak mu pomóc odzyskać pamięć? Co robił w chatynce uzdrowicielki, którą - słusznie lub nie - chłopi oskarżają o czary? Mnich modlił się, a jego modlitwa z wolna przekształciła się w strumień pytań płynący dotąd, aż mężczyzna zasnął skulony przed ikoną Madonny, by zerwać się na równe nogi na dźwięk

wzywających na jutrznię dzwonów. W ciągu kolejnych dni stan rannego wyraźnie się poprawił. Mężczyzna był mocnej postury i, ku wielkiemu zdziwieniu brata pielęgniarza, bardzo szybko wracał do siebie. Osiem dni po odzyskaniu przytomności mógł już wstać z łóżka i samodzielnie przejść kilka kroków. Ojciec Gasparo obawiał się, by niespodziewany upadek nie spowodował ponownego otwarcia rany na piersi, ale ojciec Salvatore zachęcał, by wspierać chorego w jego woli odzyskania pełnej sprawności i poznania miejsca, w którym się znajdował. Każdego dnia, opierając się na ramieniu pielęgniarza lub przeora, mężczyzna szedł o kilka kroków dalej. Zdołał wyjść z infirmerii i przejść całą długość korytarza prowadzącego do poszczególnych pomieszczeń na piętrze: kuchni, refektarza, skryptorium i pracowni ikon. Następnie zaczął wychodzić do wirydarza, by po kilku dniach powolutku obejść go dookoła prawie samodzielnie. Ojciec Salvatore cały czas nie tracił nadziei, że mężczyzna odzyska pamięć i pilnie obserwował jego spojrzenie. Jednak nieznajomy nadal nie wypowiedział ani słowa, a w jego oczach nie pojawił się najmniejszy nawet błysk mogący zdradzać wzruszenie lub odległe echo odzyskanych wspomnień. Wkrótce przeor musiał odeprzeć żądania mnichów domagających się, by nieznajomy opuścił teren klauzury i żeby został przeniesiony do domu dla gości. Ojciec Salvatore argumentował, że już dwukrotnie ktoś próbował pozbawić tego człowieka życia i nie byłoby zbyt roztropne wypuszczać znajdującego się wciąż w ciężkim stanie chorego poza obręb strzeżonej dzień i noc klauzury, narażając go tym samym na śmiertelne niebezpieczeństwo. Jego wyjaśnienia nie przekonały mnichów, zwłaszcza tych gorliwiej przestrzegających reguły. Przeor zdawał sobie sprawę, że będzie musiał mocno się tłumaczyć opatowi, gdy tylko ten wróci z podróży. Wiedział też, że ojciec Theodora nie pochwali jego decyzji i nakaże choremu niezwłoczne opuszczenie klasztoru. Zaczął się wyścig z czasem, gdyż opat zapowiedział swój powrót na święto Wielkiejnocy. Zatem na przywrócenie nieznajomemu pamięci i wyjaśnienie tyleż tragicznej, co zagadkowej śmierci brata Modesta zostały przeorowi już tylko trzy tygodnie. Takie oto myśli kłębiły się w głowie ojca Salvatora, gdy któregoś dnia, tuż po wieczornym nabożeństwie, przybiegł do niego brat Angelo, ikonopisarz, przynosząc nader zaskakujące wieści. 5 - Tuż po komplecie przypomniałem sobie, że nie zamknąłem na klucz pracowni ikon - wyszeptał przejęty brat Angelo wprost do ucha przeora, który cały zamienił się w słuch. - Zawróciłem więc i odkryłem, że drzwi pracowni są uchylone, a wewnątrz pali się światło. Podszedłem na palcach i dyskretnie zajrzałem do środka. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem, że nieznajomy siedzi przy moim stole i w świetle pochodni szkicuje coś na podobraziu, które zdążyłem pokryć zaprawą.

- Chcesz przez to powiedzieć, że wziął twój rylec i zaczął pracować nad ikoną? - Nie wiem! Natychmiast przybiegłem do ojca z tą nowiną... - Dobrze zrobiłeś - odpowiedział przeor i pociągnął za sobą mnicha do pracowni. - Zobaczmy, co się tam dzieje. Kiedy doszli na miejsce, pracownia tonęła w ciemności. - Oby tylko nic się nie stało - szepnął zaniepokojony przeor. Weszli do środka, przyświecając sobie pochodnią. Mężczyzna zniknął. Prawdopodobnie wrócił do infirmerii. Nagle, gdy światło padło na stół, brat Angelo wydał słaby okrzyk. Na desce pokrytej cienką warstwą zaprawy widział kontur Madonny trzymającej w czułych objęciach Dzieciątko. Rysy twarzy były nieskazitelne, a proporcje doskonałe. - Na świętego Benedykta! To zdumiewające! - wykrztusił brat Angelo. - To Bogurodzica Miłosierna! Jak zdołał wyryć szkic w tak krótkim czasie... w dodatku bez wzornika? - Chcesz przez to powiedzieć, że nie inspirował się żadną istniejącą ikoną? - zapytał ojciec Salvatore, przebiegając pracownię wzrokiem w poszukiwaniu ewentualnego wzoru. - Właśnie! Nigdy nie malowałem Bogurodzicy Miłosiernej. To ikona ze szkoły znanego rosyjskiego pisarza ikon, Andrieja Rublowa, który żył w czternastym wieku. - To znaczy, że nasz nieznajomy musiał już wcześniej malować tę ikonę - skomentował przeor w zamyśleniu. - Z całą pewnością. W dodatku wiele razy. Poznaję to po pewności kreski. Ale tajników tej sztuki z całą pewnością nie mógł poznać w Italii. - A wiesz, gdzie na świecie pisze się takie ikony Bogurodzicy? - zapytał coraz bardziej zaintrygowany ojciec Salvatore. Brat Angelo musnął palcem usta i zamyślił się. - O ile wiem, tylko w dwóch ośrodkach na świecie - odpowiedział mnich, przybierając poważny wyraz twarzy. - Jednym z nich jest rosyjski klasztor w Zagorsku, niedaleko Moskwy. - Moskwy?! - wykrzyknął przeor. - Drugi znajduje się na jednym z greckich półwyspów, na którym mieszkają wyłącznie mnisi i gdzie tłumnie przyjeżdżają rosyjscy malarze. Jest to święta góra Athos. - Czyli nasz człowiek żył i nauczył się pisać ikony w Rosji lub w Grecji - ciągnął przeor. - Tak - odpowiedział brat Angelo. - Z tym że bardzo niewiele osób świeckich dostępuje zaszczytu przebywania w świętych miejscach prawosławia, a to oznacza, że nasz nieznajomy jest prawdopodobnie mnichem! 6 Aby nie dolewać oliwy do ognia i zachować w klasztorze względny spokój, ojciec Salvatore

zdecydował się utrzymać odkrycie w tajemnicy. Zachęcił brata Angela, by odtąd zostawiał drzwi pracowni otwarte, dyskretnie obserwując zachowanie chorego bez ingerencji w jego pracę. Każdej nocy, gdy klasztor tonął we śnie, mężczyzna przychodził do pracowni i kontynuował rozpoczęte dzieło, po czym spokojnie odkładał ikonę na miejsce. Najpierw wyrył kontury Bogurodzicy i Dzieciątka. Następnie nałożył wokół nich cieniutkie listki złota, starannie dobrał pigmenty i wymieszał je z żółtkiem, po czym zasiadł do pisania. Rozpoczynając od najciemniejszych warstw w partiach twarzy i szat, stopniowo dodawał światło, tak że ikona ożywała w oczach. Brat Angelo był wielce zdumiony subtelnością drapowania płaszcza Madonny, co stanowiło dowód wielkiego kunsztu i zręczności malarza. Przeor z kolei miał żywy dowód na to, że jego intuicja i tym razem go nie zawiodła. Jakież koleje losu sprowadziły prawosławnego mnicha, pisarza ikon, wprost do samego serca Abruzji, do chatynki zielarki, w której ta leczyła go z ciężkiej, niemal śmiertelnej rany? Jakąż tajemnicę poznał ów człowiek, skoro nawet tu, w klasztornych murach, po raz kolejny podniesiono na niego rękę, nie wahając się zabić mnicha, który stanął w jego obronie? Ojciec Salvatore myślał tylko o jednym: poznać tożsamość i historię nieznajomego. Ale jak? Pewnego ranka, podczas chwalby, przeor doznał olśnienia, które natychmiast przypisał ingerencji Ducha Świętego. Było wielce prawdopodobne, że cierpiący na amnezję mnich mieszkał swego czasu na świętej górze Athos. Otóż ojciec Salvatore utrzymywał dobre stosunki z bogatym kupcem z Peskary, Adrianem Toscanim, który często udawał się w podróże handlowe do Grecji. Dlaczegóżby nie poprosić Toscaniego, by udał się na górę Athos z naszkicowanym przez brata Angela portretem nieznajomego w celu zdobycia informacji o tajemniczym pisarzu ikon? Bezzwłocznie posłał po kupca, który tym chętniej podjął się misji, że właśnie czarterował statek i szykował się do kolejnej podróży handlowej do Grecji. Athos była zaledwie o tydzień drogi od Peskary. Kupiec zapewnił, że najdalej za piętnaście dni będzie z powrotem. Ojciec Salvatore zanosił modlitwy do nieba, by opat nie wrócił do klasztoru dopóty, dopóki kupiec nie zakończy z powodzeniem swojej misji. Tymczasem, niespokojnie wyglądając powrotu wysłannika, codziennie udawał się do pracowni i przyglądał powstającej ikonie. Sekundujących pracy nieznajomego mnichów zaskoczył pewien szczegół: mężczyzna prawie skończył twarz, szaty i dłonie Madonny, ale do tej pory nie tknął oczu. Pięć dni po wyruszeniu Toscaniego w morze ojciec Salvatore spostrzegł, że pozostała część ikony została ukończona i mężczyzna zaczął wreszcie malować oczy. Przeor pochylił się nad dziełem i stwierdził, że oczy Madonny są zamknięte. Madonna o zamkniętych oczach! Nigdy o czymś takim nie słyszałem, pomyślał. Kiedy już wyszedł z osłupienia, zauważył niezwykłą, wzruszającą urodę Madonny oraz niezrównaną słodycz i głębię wyrazu Jej twarzy, którą malarz

wydobył, rysując w kącikach ust Matki Chrystusa leciutki uśmiech. Maria przeżywała wewnętrzne uniesienie. Owa zaduma nie sprawiała jednak, że była nieobecna. Wręcz przeciwnie. Całą swą istotą ogarniała Dzieciątko Jezus. - Ta ikona emanuje niezwykłą siłą - powiedział sam do siebie ojciec Salvatore, z gardłem ściśniętym ze wzruszenia. Dłuższą chwilę trwał w bezruchu przed ikoną Bogurodzicy o zamkniętych oczach. Jego ciekawość ustąpiła miejsca modlitwie, a modlitwa łzom, których w żaden sposób nie umiał powstrzymać. Nigdy dotąd w obecności żadnego obrazu nie odczuwał tak mocno miłującej obecności Madonny. To arcydzieło, pomyślał. Ta ikona jest dziełem człowieka, który przeszedł i przezwyciężył męki swoich namiętności. Człowieka, który mówi, że miłosierdzie Boże jest podobne do matczynej miłości. Że przezwycięża śmierć... Jego rozważania gwałtownie przerwał ochrypły krzyk. Przeor wybiegł z pracowni i w odległości kilkunastu kroków od siebie zobaczył nieznajomego stojącego przed infirmerią. W jego oczach malowało się przerażenie. Mnich podbiegł czym prędzej. Na usta cisnęły mu się tysiące pytań. Jednak, mimo że malarz po raz pierwszy przemówił oczami, nadal ani jedno słowo nie wydobyło się z jego ust. Wyciągnął przed siebie rękę, wskazując tonącą w ciemnościach infirmerie. Przeor oświetlił pochodnią wnętrze pomieszczenia i sam też krzyknął z przerażenia. Na podłodze, na wznak, leżał mnich. Jego otwarte oczy były pełne przerażenia. Nie żył. 7 Przeor przekazał braciom wieść o tragicznej śmierci brata Anselma z samego rana, zaraz po odprawieniu chwalby. Aby uniknąć rozprzestrzenienia się paniki, całą noc spędził w towarzystwie brata pielęgniarza na ustalaniu przyczyn zgonu. Wniosek, do którego mnisi doszli po wielogodzinnej pracy, był następujący: nieszczęśnik zmarł wskutek zażycia bardzo silnej trucizny. Krok po kroku, bracia zdołali odtworzyć przebieg wydarzeń. Pozbawiony pamięci mężczyzna nie pomógł im w żaden sposób. Po zaalarmowaniu przeora ponownie wpadł w stan letargu. Gromadząc znalezione dowody, przeor i pielęgniarz zdołali postawić hipotezę dotyczącą śmierci mnicha. Po wieczornej mszy brat Anselmo udał się do przylegającej do refektarza kuchni i wypił kubek grzanego wina z ziołami. Jak zwykle po komplecie brat Gasparo planował podać miksturę rannemu, ale tym razem zostawił tacę z gorącym napojem w kuchni, by pospieszyć z pomocą jednemu z braci skarżącemu się na ostry atak kolki jelitowej. Nie wiedzieć czemu, brat Anselmo wypił nie dla siebie przeznaczone wino. Przedtem jednak, pod nieobecność pielęgniarza ktoś musiał dodać do napoju zabójczą truciznę. Mnich bardzo szybko zorientował się, że został otruty. Pobiegł do infirmerii z nadzieją, że znajdzie tam pomoc. Niestety nie zdążył i skonał na oczach wracającego z pracowni malarskiej nieznajomego.

Zbudowana na solidnych podstawach hipoteza pozwalała prześledzić przebieg zdarzeń, ale nadal pozostawiała bez odpowiedzi zasadnicze pytanie: kto zatruł przeznaczone dla nieznajomego wino? Obaj mnisi przyjęli bowiem za pewnik, że po raz kolejny ktoś próbował go zamordować. Zgodnie z tą hipotezą brat Anselmo miał paść ofiarą własnej łapczywości. I tym razem wyjaśnienia przeora nie trafiły do pozostałych braci. Niektórzy przypisywali kolejne morderstwo działaniom siły nieczystej, a inni oskarżali o popełnienie zbrodni cierpiącego na amnezję nieznajomego, który był po prostu winowajcą idealnym. Teoria przeora zasiała wśród mnichów niepokój: trucizna z całą pewnością była podana ręką człowieka. Tymczasem od chwili popełnienia pierwszej zbrodni klauzura była zamknięta i strzeżona dniem i nocą. Nasunął się zatrważający wniosek: mordercą jest jeden z braci. 8 Kiedy ojciec Teodoro wrócił z zagranicznej podróży, w klasztorze panowała atmosfera fermentu. Jeden z mnichów wyjechał potajemnie na jego spotkanie, zdając raport z ostatnich wydarzeń, tak więc opat był świetnie poinformowany, zanim jeszcze zdążył przekroczyć próg opactwa. Wraz z towarzyszącymi mu w dalekiej podróży pięcioma braćmi dotarł do klasztoru o zachodzie słońca, natychmiast udając się do kościoła, na trwającą właśnie kompletę. Mnisi powitali go z ulgą. Wychodząc z kościoła, przełożony szepnął do ucha przeorowi, by ten zjawił się w jego celi zaraz po kolacji. O umówionej porze brat Salvatore trzykrotnie zastukał w uchylone drzwi. - Deo gratias - powiedział znużonym głosem ojciec Theodora. Przeor wszedł do celi opata rozjaśnionej światłem dwóch dużych świec ustawionych po obu stronach olbrzymiego biurka. Pochylony nad wielką księgą starzec nawet nie podniósł głowy na powitanie. - Wracam zmordowany z dalekiej podróży i stwierdzam ze smutkiem, że reguła nie jest tu już przestrzegana - westchnął. Ojciec Salvatore pojął, że opat wie o wszystkim. Wezwał go o tak późnej porze nie po to, by pytać, ale by postawić zarzuty. Na znak pokory przeor ucałował szkaplerz przełożonego i odpowiedział: - Niech mi Bóg wybaczy, jeślim uchybił moim obowiązkom, ale nic nie mogłem zrobić, by zapobiec tym okrutnym zbrodniom... Zostawmy na razie morderstwa - ostro przerwał opat. - To jedynie skutek ojca zaniedbań. Przeor zamilkł. Ojciec Theodoro nadal był pogrążony w lekturze. Po chwili podjął tym samym znużonym głosem: - Dowiaduję się, że pewne pozbawione pamięci indywiduum przebywa od kilku tygodni pod naszym dachem. W dodatku na ojca wyraźne polecenie. Czy ojciec zapomniał, że nasza reguła

zabrania wprowadzania do klauzury osób świeckich? Nawet rannych? - Jeśli ojciec pozwoli, opowiem, co wiem na temat tego człowieka. Wówczas będzie mógł ojciec ocenić, czy dobrze zrobiłem, zatrzymując go tutaj. - Niech będzie - westchnął opat, nie odrywając wzroku od księgi. Ojciec Salvatore wyjaśnił okoliczności pojawienia się rannego i zagadkowej śmierci brat Modesta. - Doskonale - podjął wyraźnie zniecierpliwiony opat - znam już ciąg dalszy wydarzeń, ale nadal mi ojciec nie powiedział, dlaczego ów człowiek wciąż znajduje się na terenie klasztoru, który, o ile sobie dobrze przypominam, nie jest hospicjum! - To prawda, ojcze Theodoro, ale w tym człowieku jest coś szczególnego... Przełożony po raz pierwszy zaszczycił swojego rozmówcę spojrzeniem. Na dnie jego zimnych, głęboko osadzonych, podkrążonych wskutek wielu lat postów i pokut oczu zapaliło się światełko zaskoczenia. Zachęcony tą oznaką zainteresowania przeor nieco śmielej podjął opowieść. - Kiedy odzyskał przytomność, jego spojrzenie zaintrygowało mnie i wzruszyło. Mimo błędnego wzroku i cierpiącego ciała dostrzegłem w jego oczach istnienie wielkiej duszy. Pomyślałem, że jego historia jest godna poznania. Zdecydowałem więc zatrzymać go wśród nas do czasu, kiedy będzie mógł mówić. Niestety, choć odzyskał przytomność, nie wypowiedział dotąd ani jednego słowa i wydaje się równie nieobecny co pierwszego dnia. - Zatem jutro wyprawimy go do hospicjum Świętego Damiana. Leczenie szaleńców nie jest naszym powołaniem - oświadczył stanowczo opat. - Z całą pewnością sam bym to uczynił, gdyby kilka tygodni temu nie pojawiły się okoliczności potwierdzające moje przeczucie. Opat zmrużył oczy. Ojciec Salvatore wyjawił mu tajemnicę ikony i przypuszczenie brata Angela, wedle którego nieznajomy mógł być mnichem z góry Athos. Następnie, czekając na reakcję przełożonego, zrobił krótką przerwę. Ale ojciec Theodoro milczał, mierząc go lodowatym spojrzeniem. - Dla spokoju sumienia - podjął przeor - poprosiłem naszego przyjaciela, kupca Toscaniego, który właśnie udawał się po ładunek przypraw do Grecji, by po drodze odwiedził Athos. Dwa tygodnie temu Toscani wyruszył z Peskary z naszkicowanym przez brata Angela portretem nieznajomego. Jeśli dobrze pójdzie, jutro powinien być z powrotem w Peskarze. - Świetny pomysł! - ironicznie wycedził ojciec Theodoro. - Zatem z całą pewnością dowiemy się, że nieznajomy jest prawosławnym mnichem, który podczas próby ucieczki z klasztoru został raniony włócznią, po czym przepłynął morze wpław i ukrył się w chacie uzdrowicielki, która go pielęgnowała w chorobie tuż pod naszym nosem!

- Mógł opuścić górę Athos wiele lat temu, kto wie, co przeżył od tamtej pory - odpowiedział ojciec Salvatore, niezbity z tropu ostrością indagacji opata. - Oczekuję od Toscaniego, że dostarczy nam informacji o tym nieszczęśniku i jego historii, lub choćby kilku tropów: nazwiska czy brakującego wspomnienia, dzięki którym będzie mógł odzyskać pamięć i wydostać się ze swojego wewnętrznego więzienia. W celi opata zapanowała przytłaczająca cisza. - Zatem twierdzi ojciec, że kierował się miłosierdziem? - rzucił na zakończenie starzec, jeszcze wnikliwiej przypatrując się podwładnemu. - Chyba tak... - odpowiedział lekko zmieszany ojciec Salvatore. - A mnie się wydaje, że to nie miłosierdzie spowodowało zainteresowanie ojca tym biedakiem. - Jak to? - Myślę, że zwykła ciekawość. - Ciekawość? - Tak. Zwykła, nieodparta ciekawość - odpowiedział ojciec Theodoro, skandując słowa nie bez drwiny. - Myśli ojciec, że powodowało nim miłosierdzie, a tymczasem uległ ojciec zwykłej pokusie. Tak naprawdę los tego człowieka interesuje ojca mniej, niż chęć zaspokojenia własnej, nieodpartej potrzeby poznania jego historii, przeszłości i nazwiska! - Przyznaję, że zwykła ludzka ciekawość mogła się pojawić obok boskiego miłosierdzia, gdy w zapale starałem się pomóc temu nieborakowi - pokornie wyszeptał przeor. - Ale czyż Chrystus nie naucza nas, byśmy nie usuwali chwastów, aby nie wyrwać wraz z nimi pszenicy. - Jak łatwo powoływać się na Ewangelię, tłumacząc się ze swych najgorszych przywar! - odparował owładnięty gniewem opat, czując, że nabrzmiewają mu żyły. - Ale czy ciekawość, mimo swej ludzkiej natury, nie jest wychwalana przez filozofów raczej jako zaleta aniżeli wada? Czyż sam wielki Arystoteles nie głosił, że zdziwienie jest podstawą filozofii? - ciągnął przeor, podejmując intelektualne wyzwanie rzucone przez opata. - A czy święty Tomasz z Akwinu nie przypomina, że właśnie rozważania filozoficzne, dzięki światłu rozumu, doprowadziły największych filozofów do odkrycia jedynego Stwórcy? - Nie dbam o to, co myślał Arystoteles czy Platon - rozsierdził się ojciec Theodora. - Zdaje sobie ojciec sprawę, że nie pochwalam zbyt dużej estymy, jaką niektórzy z naszych teologów darzą tych pogańskich myślicieli. Jeśli o mnie chodzi, wolę się powoływać na Pismo Święte, które mówi wyraźnie, że ciekawość jest matką całego zła, pierwszym złem, które sprowadziło człowieka na drogę grzechu. Bo grzech pierworodny nie wynika z niczego innego, jak tylko z ciekawości Ewy, która zapragnęła poznać smak zakazanego owocu. To właśnie ciekawość popchnęła ją do skosztowania, wbrew boskim zakazom, owocu z drzewa poznania dobra i zła. Adam, który upadł,

idąc śladami Ewy, też kierował się niczym innym, jak tylko chęcią zdobycia wiedzy dla samego jej posiadania. Ojcu się zdaje, że działa ojciec w imię miłosierdzia, a tymczasem, łamiąc naszą świętą regułę, kieruje się ojciec zwyczajną ciekawością, pociągając za sobą innych braci! Oczywiście! Myszy harcują, gdy kota nie czują. Ale od jutra wszystko wraca do normy. Natychmiast po jutrzni mężczyzna zostanie zaprowadzony do hospicjum Świętego Damiana. - Ojcze Theodorze, wie ojciec tak samo dobrze jak ja, że nawet jeśli ten człowiek nie jest szalony, to z całą pewnością się nim stanie, jeśli zamkniemy go w tamtym miejscu. A nawet jeśli do reszty nie straci zmysłów, umrze na jakąś zakaźną chorobę, która rok w rok zabiera jedną trzecią tych nieszczęśników. - Ten człowiek postradał zmysły, a nasz klasztor to nie hospicjum, ojcze Salvatore - odpowiedział opat, odzyskując zimną krew. - A poza tym zapomina ojciec, że od czasu, kiedy do nas zawitał, w naszych murach popełniono dwie straszne zbrodnie. Nawet jeśli nie jest ich sprawcą - co wkrótce wyjaśnimy - z całą pewnością jest przyczyną naszych nieszczęść. Zarządzę śledztwo, którego celem będzie rzucenie światła na te zbrodnie. Ale najważniejsze, by czym prędzej pozbyć się człowieka, przez którego spadło na nas to całe zło. Ponadto zamierzam osobiście udać się do Świętego Damiana, by sprawdzić na miejscu, czy przypadkiem nasz nieznajomy nie jest opętany, jak sugerują niektórzy braciszkowie. - Błagam, ojcze, zaczekajmy na powrót Toscaniego. Być może przywiezie wiadomości, które pomogą nieszczęśnikowi odzyskać pamięć i nazwisko. Ojciec Theodora zorientował się, że przeor próbuje podważyć decyzję, którą on, od niemal trzydziestu lat opat zgromadzenia, podjął wobec Boga, swojej duszy i swojego sumienia. To odkrycie doprowadziło go do pasji, ale nie dał nic po sobie poznać. - Każdego dnia przyjmujemy dziesiątki pielgrzymów, podróżnych, biedaków, a nawet bandytów - odpowiedział. - Zgodnie z panującym w naszych klasztorach zwyczajem każdy z nich dostaje przez trzy dni i trzy noce dach nad głową i posłanie w noclegowni. Żaden z nich nie może zostać ani dnia dłużej. A już na pewno nie w obrębie klauzury, bo w ten sposób nie moglibyśmy prowadzić życia poświęconego chwaleniu Pana. Dzięki ojca opiece - którą popieram - chory stopniowo odzyskał zdrowie ciała. Ale, niestety, nie odzyskał zdrowia duszy. Nigdy nie wypowiedział słowa i cały czas jest zamknięty w sobie. Jego miejsce jest nie tu, ojcze Salvatore. Ojciec zdaje sobie z tego sprawę i zupełnie nie rozumiem, jakiż to absurdalny afekt skłania ojca do upierania się, by nadal pielęgnować chorego, który postradał zmysły i który sprowadził na nas tyle nieszczęść. - Proszę o ostatnią szansę - powiedział mnich, nie poddając się. - Jeśli za trzy dni Toscani nie wróci, a nasz nieznajomy nadal nie wypowie ani jednego słowa, obiecuję, że nie będę się już ojcu naprzykrzał i zgodnie z nakazem ojca osobiście odprowadzę go do Świętego Damiana.

Ojciec Theodoro ponownie zatopił się w lekturze i zakończył rozmowę tym samym znużonym, stanowczym głosem: Jutro o świcie, ojcze Salvatore. Jutro rano, zaraz po jutrzni. Mnich zamilkł. Wiedział, że przełożony nie zmieni decyzji. Wyszedł z celi opata, udał się prosto do kościoła i padł na twarz przed ikoną Bogurodzicy. Gdy tak trwał zatopiony w medytacji, nadbiegł brat furtian. Przed furtą klasztoru stanął kupiec Toscani. - Deo gratias - przeor westchnął z ulgą, dźwigając się sprzed ikony Pokłonił się przed obrazem Matki Boskiej i resztką sił powlókł się do rozmównicy. 9 - I co? - zapytał przyjaciela, chwytając go za obie dłonie i wskazując miejsce bliżej ognia. Okrągła, jowialna twarz kupca kontrastowała z ascetyczną chudością mnicha, ale w ich oczach błyszczała ta sama iskierka porozumienia na temat łączącej ich tajemnicy. Przeor odgadł jednak, że jego zdrożony przyjaciel nie zdążył jeszcze zjeść kolacji, powstrzymał więc swoją ciekawość i poprosił brata furtiana o przyniesienie posiłku, po czym zasiadł wraz ze swoim gościem przy dużym kominku. - Sprawy nie wyglądają najgorzej - powiedział kupiec. - Podając się za pielgrzyma, wszedłem na górę Athos i udałem się do rosyjskiego monasteru pod wezwaniem świętego Pantelejmona. Furtian był przyjaźnie usposobiony i trochę mówił po włosku. Zapytałem o naszego człowieka, pokazując jego portret. Twarz wydała się furtianowi znajoma, ale nie mógł sobie przypomnieć nic więcej. Spytałem go, czy ostatnimi czasy monasteru nie opuścił jakiś ikonopisarz. Wówczas wspomniał o młodym mnichu pochodzenia italskiego, uczniu wielkiego artysty, Teofana Greka. Ponoć zabroniono mu pisania ikon, podobno też nagle zniknął. Mój rozmówca nie znał go osobiście, ale wiedział, że był nowicjuszem w monasterze Simonos Petra: najbardziej zachwycającym monasterze na wyspie, zawieszonym na opadającej pionowo skale. Zdecydowałem się wyruszyć do Simonos Petra. Natychmiast po moim przybyciu do monasteru zacząłem wypytywać brata furtiana, ale nie mówił słowa po włosku. Przywołał innego brata, z pochodzenia Piemontczyka, prostego, acz nader rozmownego człowieka. Gdy tylko pokazałem przywieziony portret, natychmiast rozpoznał naszego rannego i wydał krzyk przerażenia. „Ioannis, brat Ioannis” - krzyknął podniecony. „Czy umiał pisać ikony?” - zapytałem podekscytowany takim obrotem rozmowy. „Tak, tak, był wybitnym artystą. Nauczył się zaledwie w kilka miesięcy. Ale igumen zakazał mu pisania ikon, gdyż przesycone wyrazistym pięknem twarze Madonny burzyły spokój niektórych braci. Muszę panu powiedzieć, że żadna niewiasta, ani nawet samica zwierzęcia, nie ma prawa postawić stopy na świętej górze Athos, tak więc od wielu, wielu lat nic widzieliśmy tu kobiety” -

zdradził mi mój rozmówca nieco gniewnym głosem. Potem dodał jeszcze, z chytrym uśmiechem: „Pisarze ikon kopiują wzorce pochodzące z poprzednich stuleci, ale mnisi, którzy pisali je dawniej, w pamięci odnajdywali twarze swoich matek, albo - o zgrozo - inspirowali się twarzą igumena, którego z nieznanych powodów uznali za podobnego do Madonny... Mój Boże. Biedna Madonna! Gdyby pan zobaczył te bycze karki, te kwadratowe szczęki! Brakuje tylko brody! Ale brat Ioannis musiał znać prawdziwe kobietki przed przyjściem tutaj!”. Spytałem mojego rozmówcę o imię, jakie nadano bratu Ioannisowi na chrzcie. Po chwili namysłu odpowiedział: „Niestety, nic pamiętam. Tylko kilka miesięcy był postulatem, a potem przez jakieś dwa lata posługiwał się imieniem zakonnym. Wiem tylko, że pochodził z Kalabrii”. Spytałem, co się stało z bratem Ioannisem. Odpowiedział: „Kiedy starszyzna zakazała mu pisania ikon, opuścił monaster i nie wiem, dokąd się udał. Ale proszę zapytać igumena. On na pewno go pamięta. W dodatku mówi trochę w naszym języku”. W tym miejscu wywód Toscaniego został przerwany przez brata furtiana, który zjawił się właśnie z talerzem gorącej zupy, pajdą chleba i gomółką koziego sera. Mimo że ojciec Salvatore siedział jak na szpilkach, chcąc poznać koniec historii, poprosił gościa o przerwanie opowieści i spożycie posiłku. Toscani nie kazał sobie powtarzać i w oka mgnieniu pochłonął wieczerzę. Przez umysł mnicha przebiegały tymczasem najprzeróżniejsze myśli. Czy to właściwy trop? A jeśli tak, to dlaczego Ioannis opuścił Athos? Przeora najbardziej poruszyła jednak ostatnia informacja: on sam bowiem, choć z urodzenia Rzymianin, wychowany został przez babkę w Kalabrii. Poruszyła go myśl, że tajemniczy nieznajomy mógł wzrastać w tym samym regionie, w którym on sam był wychowany. Po przełknięciu ostatniego kęsa kupiec wznowił opowieść. - Poprosiłem o audiencję u igumena. Przełożony monasteru, suchy starzec z olbrzymią brodą, przyjął mnie następnego dnia. Opowiedziałem mu całą historię, pokazując portret i przekazując napisany przez ciebie list. Nawet nie drgnął i stwierdził, że z całą pewnością chodzi o kogoś innego. Kiedy nalegałem, przerwał mi gwałtownie, cedząc słowa: „Wielu pielgrzymów, tu i gdzie indziej, poznało tajniki pisania ikon według szkoły rosyjskiej. Mężczyzna, o którego pan pyta, jest najprawdopodobniej jednym z nich, ale niestety jego twarz nie jest mi znana”. Po tych słowach pożegnał się, nakazując, bym czym prędzej opuścił klasztor. Tak też uczyniłem, choć przedtem próbowałem ponownie spotkać się z Piemontczykiem, niestety na próżno. Tyle tylko udało mi się ustalić. Ojciec Salvatore zamyślił się. - Nie wiem, jak mam ci dziękować, przyjacielu. Twoje wskazówki okażą się, być może, wystarczające. Zwłaszcza że opat wrócił już z podróży i nakazał mi zaprowadzić nieszczęśnika do Świętego Damiana. - Do Świętego Damiana?! - wykrzyknął kupiec. - Przecież on się tam wykończy.

- Wiem - odparł mnich. - Ale znasz równie dobrze jak ja naszego opata. Mimo że ma wielkie serce, nie może poczynić odstępstwa od reguły. Nie mamy wyjścia. Pójdźmy do tego biedaka i niech Bóg ma go w swojej opiece. 10 Udali się wprost do infirmerii. Przeor, podekscytowany obrotem spraw, po raz kolejny złamał regułę, pozwalając, by kupiec wszedł z nim w obręb klauzury. Ojciec Salvatore ujął obydwie dłonie nieznajomego, głęboko spojrzał w jego nieobecne oczy i przemówił do niego, jak miał zwyczaj czynić dotychczas, czyli tak, jakby zwracał się do zdrowej osoby: - Przyjacielu, nie zdołałem przebłagać naszego ojczulka, który wrócił właśnie z dalekiej podróży, aby pozwolił ci zostać z nami dłużej. Jutro rano nic więcej nie będę mógł dla ciebie zrobić. Zostaniesz zamknięty w szpitalu dla obłąkanych, z którego nikt nigdy nie zdoła cię wydostać, nawet gdyby twój stan się poprawił. Już nigdy w życiu nie będziesz mógł malować. Tak, tak, nie jest dla nas tajemnicą, że co noc udajesz się do pracowni malarskiej, by pisać ikonę Bogurodzicy Miłosiernej. Obraz jest niezmiernie poruszający. Ten trop zaprowadził naszego przyjaciela, Adriana, na górę Athos. Jesteśmy niemal pewni, że spędziłeś tam jakiś czas. Dzisiejszej nocy musimy rozerwać spowijający cię całun niepamięci. Spróbuję teraz obudzić w tobie utracone wspomnienia. To twoja ostatnia szansa na powrót do świata żywych. Nie zmarnuj jej! Mężczyzna wysłuchał mnicha, nie przejawiając jednak najmniejszej reakcji. Ojciec Salvatore zamilkł na kilka chwil, po czym poprosił gościa, by opuścił infirmcriç. Gdy Toscani przekraczał próg, przeor donośnie krzyknął: - Bracie Ioannisie! Na dźwięk tak gromkiego głosu kupiec aż podskoczył, ale nieznajomy ani drgnął. Mnich spróbował innej metody. Posadził go na krześle i patrząc prosto w oczy, zwrócił się do niego jego zakonnym imieniem, opowiadając wszystko, co wiedział o górze Athos i o czym dowiedział się od Toscaniego. Po dwóch godzinach nadal apatyczny mężczyzna, na którego twarzy nie pojawiła się najmniejsza nawet oznaka wzruszenia czy zainteresowania, zaczął zasypiać. Kompletnie załamany przeor musiał uznać swoją porażkę. Odprowadził kupca, który, podobnie jak on sam, był przygnębiony niepowodzeniem podjętej na próżno misji. Następnie wrócił do infirmerii, by po raz ostatni zobaczyć leżącego na sienniku chorego. W chwili pożegnania zawahał się chwilkę, zmienił zdanie i postanowił po raz kolejny złamać klasztorną regułę. Położył się obok rannego. Nie miał serca zostawić go samego w przeddzień dożywotniego umieszczenia w zakładzie dla obłąkanych. Nic o nim nie wiedział, ale przecież Opatrzność złożyła los nieszczęśnika w jego rękach. Ojciec Salvatore odmówił pacierze, ułożył się na posłaniu, westchnął głęboko i zdmuchnął

świecę. Jednak w żaden sposób nie mógł zasnąć. Opowieść kupca nie dawała mu spokoju. Zastanawiał się, jaki trop, jaki pozornie nic nieznaczący drobiazg mógł ujść jego uwadze. W końcu postanowił zasnąć. Nazajutrz będzie musiał znaleźć w sobie dość sił, by patrzeć, jak nieznajomego dożywotnio zamykają w tym przerażającym miejscu. Przebierając lewą dłonią paciorki różańca, odmawiał zdrowaśki, mając nadzieję, że dzięki temu łatwiej zaśnie. Jednak pojawiające się wciąż na nowo, wbrew jego woli, obrazy nie dawały mu spokoju. Przypomniał sobie, że już jako dziecko miał problemy z zasypianiem. Babka nuciła mu wówczas do ucha kołysanki. Jednej z nich nigdy nie zapomniał. Niepostrzeżenie, niesione melodią słowa kalabryjskiej pieśni pojawiły się na jego ustach: Move lu sone di la montagnedda lu luppu sa magna la pěccuredda la ninia vofa... Podczas gdy nucił w ciszy słowa piosenki, nieznajomy uniósł się lekko na swoim posłaniu. Zmienił się na twarzy, jakby jego duch nagle się przebudził. Sięgnął w głąb swojej pamięci. Zobaczył wówczas pochyloną nad jego kołyską matkę, która nuciła mu tę samą kołysankę: Move lu sone di la albania stu flgghiu miu mutta me la ninia vofa stu figghiu miu mutta me la ninia vofa. A zaraz potem następną scenę. Obraz był zamazany, ale mężczyzna rozpoznał samego siebie na wiejskim cmentarzu. Miał siedem lat. Patrzył na opuszczaną do ziemi trumnęswojej matki. Kiedy mężczyźni śpiewali Miserere, jego oczy były suche, ale bezdenna rozpacz wypełniała dziecięce serce. Po twarzy mężczyzny pociekły gorące łzy. Zobaczył teraz swojego ojca, kładącego mu na ramieniu nieporadną dłoń. Odczuł takie samo jak wtedy wzruszenie, że postawny wieśniak nie jest w stanie zapanować nad drżeniem rąk. Jego oczom ukazał się kolejny obraz. Młodej dziewczyny o jasnych włosach i zielonoszmaragdowym spojrzeniu. Zwinięty w kłębek, obejmując silnymi ramionami podkurczone kolana, z oczami pełnymi łez, wypowiedział wreszcie słowo, pierwsze od chwili, gdy pojawił się w klasztorze: - Elena. Ojciec Salvatore podskoczył. Uświadomił sobie, że nieznajomy przemówił. Zapalił świecę i zobaczył, że mężczyzna łka. Objął go z ojcowską siłą i miłością. Nieznajomy wciąż płakał. Uspokoiwszy się nieco, nadal łkając, opowiedział mnichowi swoją straszną historię. - Nazywam się Giovanni Tratore. Jestem synem kalabryjskiego chłopa. Moje życie zatrzęsło się w posadach, gdy po raz pierwszy ujrzałem Elenę... I Luna 11

Było to dwanaście lat temu, roku Pańskiego 1533. W sierpniowym upale Giovanni pracował w polu z ojcem i młodszym bratem, Giacomo. To właśnie on jako pierwszy spostrzegł oddział jeźdźców. Chłopi odstawili grabie i wyprostowali się, by obserwować niecodzienną w ubożuchnej prowincji scenę: dziesięciu konnych rycerzy. Jeźdźcy zbliżali się od strony morza. Prawdopodobnie przybili do brzegu kilka mil stąd, w jednej z maleńkich zatoczek, których nie brakowało na poszarpanym, koronkowym brzegu. Zauważyli wieśniaków, ale oddalili się w stronę wsi. Niecałą godzinę później wrócili tą samą drogą w stronę morza. Zaintrygowani wieśniacy porzucili pracę wcześniej, niż zwykle i szybkim krokiem, mimo lejącego się z nieba żaru, pobiegli do domu. Stary Graziano, sołtys, opowiedział im, co następuje. Zbrojni byli w służbie potężnej Wenecji. W drodze z Cypru ich statek został zaatakowany przez kilka pirackich szebek*.* Szebeka - zwrotny, szybki statek żaglowo-wiosłowy o 2-3 masztach z ożaglowaniem łacińskim, używany w basenie Morza Śródziemnego od XVII do XIX wieku. Wyposażony w 28 dział, popularny wśród piratów i korsarzy. Udało im się umknąć pod osłoną nocy, ale w wyniku prób abordażu i ostrzału z dział, okręt doznał kilku poważnych uszkodzeń. Przed dalszą drogą Wenecjanie postanowili naprawić okręt. Nie szczędząc grosza, poprosili wieśniaków, by udostępnili szlachcicom najładniejsze domy, podczas gdy marynarze zabiorą się do naprawy. Sołtys z chęcią przychylił się do prośby przybyszów, a wieśniaków ucieszyła obietnica niespodziewanego datku. Późnym popołudniem na głównym placu zapłonęło ognisko, na którym, dla uczczenia Wenecjan, upieczono wołu. Wtedy właśnie Giovanni po raz pierwszy ujrzał Elenę. Nie zapomni nigdy tej chwili: był poniedziałek, dzień Księżyca*, tuż przed zachodem słońca. * Po francusku poniedziałek, to lundi, dosi, dzień Księżyca. Ubrana w purpurowy płaszcz, dosiadała cudownej czarnej klaczy. Jej długie, jasne włosy powiewały na wietrze. Jechała pośród dwudziestu rycerzy, ale Giovanni od pierwszej chwili widział tylko ją. Prawdopodobnie miała wtedy nie więcej niż czternaście, piętnaście lat. Podczas posiłku obserwował ją z daleka, urzeczony jej pięknem i wdziękiem ruchów. Nic mogąc zbliżyć się do Wenecjan, którzy jedli w towarzystwie Graziana i kilku wybranych przez niego chłopów, Giovanni wdrapał się na dach domu i dosłownie pożerał wzrokiem każdy gest dorastającej panienki. Towarzyszyły jej dwie damy: jedyne kobiety w całym towarzystwie. Jedna z nich, dużo od niej starsza, z racji szlachetności strojów mogła być jej matką lub ciotką. Druga, jej rówieśnica, krzątała się, służąc swoim paniom. Wenecjanie siedzieli w trzy - i czteroosobowych grupkach, przy stołach, które specjalnie na tę okazję wieśniacy wynieśli na; zewnątrz. Do konnych dołączyło około trzydziestu ludzi z oddziału. Jako że większa część ekwipunku

została na statku, Giovanni pomyślał, że ma do czynienia z ogromnym okrętem, mogącym pomieścić co najmniej dwustu ludzi i tyleż samo koni. No i oczywiście towary, bo przecież Wenecjanie byli przede wszystkim kupcami, znanymi i posiadającymi wpływy w całym basenie Morza Śródziemnego. Ale dziewczyna, która tak bardzo go zafascynowała swoją urodą, z całą pewnością była kimś więcej niż córką zwykłego kupca. Zgadywał to nic tyle po bogatym, niezwykle eleganckim stroju, ale po tym, że stanowiła obiekt wielkiego starania i ochrony. Siedziała przy najlepszym stole, na samym środku placu, otoczona grupą zbrojnych. Zdawała się wykluczona z reszty towarzystwa. Co jakiś czas jeden ze strażników wstawał i podchodził do dam, zapewne po to, by sprawdzić, czy niczego nic potrzebują. Kim była ta dziewczyna? Może księżniczką, pomyślał chłopak, którego wyobraźnia nie znała granic. Kiedy umarła matka, Giovanni, chłopiec wrażliwy i uczuciowy, zaczął uciekać od nudnej rzeczywistości do cudnych światów ożywianych siłą jego fantazji. W marzeniach przenosił się do zamorskich krain, gdzie przeżywał fantastyczne przygody, odnajdował miłość, brał udział w niezliczonych bitwach i znajdował nieprzebrane skarby. W dzieciństwie zapraszał do tych niezwykłych światów swoich kolegów: razem z nimi wyruszał na poszukiwanie skarbów, dokonywał abordażu pirackich statków lub przeżywał dworską miłość. Ale teraz jego przyjaciele wyrośli już z dziecięcych zabaw i zapomnieli o swoich marzeniach. Zbyt mocno zajmowała ich ciężka praca w polu, a poza tym nie interesowało ich nic ponad to, by poślubić dorodną wieśniaczkę i zbudować solidny domek z łączonych bez zaprawy kamieni. Giovanni, wzorem innych, prowadził to samo proste, pracowite życie, ale nie przestawał marzyć o przygodach i miłosnych podbojach. Po matce odziedziczył piękną twarz, wielkie, czarne oczy i delikatne dłonie, tak że dziewczęta z wioski wodziły za nim rozmarzonym wzrokiem. Ale on nie gustował w wieśniaczkach o prostackich manierach i wulgarnym języku. Nie odnajdował w nich wdzięku ani powabu swojej matki. A od czasu, gdy mając trzynaście lat udał się z ojcem do Catanzaro, dużego miasta, by kupić osła i zobaczył tam eleganckie dziewczęta o delikatnych rysach i wyrafinowanym sposobie wysławiania, nie marzył o niczym innym, jak o poznaniu pięknej, wykształconej kobiety. Wiedział jednak, że jako biedny niepiśmienny wieśniak nigdy nie zdoła opuścić swojej wioski i oczarować pięknej panny z miasta. Ubłagał więc proboszcza, by ten nauczył go czytać i pisać. Boży sługa nie był wielkim erudytą, a jego głowę zaprzątało wiele innych spraw, jednak ujęty uporem chłopca i jego niezwykłymi zdolnościami, dał się obłaskawić i przekazał uczniowi swoją szczątkową wiedzę, składającą się głównie z łaciny kościelnej. Przez wiele kolejnych lat Giovanni spędzał wieczory zatopiony w lekturze wydrukowanego po łacinie Mszału Rzymskiego, który proboszcz zostawiał w zakrystii skromnego wiejskiego kościółka. Chłopiec wiedział, że istnieją już inne wydane drukiem książki, zawierające wiedzę z dziedziny przyrody, filozofii, religii, i marzył o