agusia1608

  • Dokumenty222
  • Odsłony12 141
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów362.4 MB
  • Ilość pobrań8 728

Meltzer Brad - Ryzykowna gra

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Meltzer Brad - Ryzykowna gra.pdf

agusia1608 EBooki
Użytkownik agusia1608 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 447 stron)

Wydawnictwo Sonia Draga poleca inne książki tego autora:

Ryzykowna gra

Polecamy powieści Brada Meltzera: „Milionerzy" „Pod groźbą śmierci" „Ryzykowna gra" Wkrótce: „Pierwszy doradca" .Wydział dziesiąty"

Brad Meltzer Ryzykowna gra Z angielskiego przełożyła Jolanta Konowalczyk

Tytuł oryginału: THE ZERO GAMĘ This edition published by arrangement with Warner Books, Inc., New York, New York, USA. Ali rights reseryed. Copyright © 2004 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Drąga Copyright © 2004 for the Polish translation by Jolanta Konowalczyk Redakcja: Quendi Language Services, www.quendi.pl Korekta: Anna Rzędowska Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Drąga ISBN: 83-89779-08-0 Dystrybucja: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22) 631-4832, 632-9155 e-mail: hurt@olesiejuk.pl www.olesiejuk.pl Wydawnictwo L&L / Dział Handlowy ul. Kościuszki 38/3, 80-445 Gdańsk tel. (58) 520-3557, fax (58) 344-1338 Sprzedaż wysyłkowa: www.merlin.pl ul. Staszica 25, 05-500 Piaseczno, tel. (22) 716-7502, 716-7503 WYDAWNICTWO SONIA DRĄGA SE Z O. O. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowice tel. (32) 782-6477, fax (32) 253-7728 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl Katowice 2005. Wydanie I Druk: Łódzkie Zakłady Graficzne, ul. Dowborczyków 18, Łódź

Dla mojego syna Jonasa, który tarmosi mnie za rękę, ciągnie za sobą i zabiera na najwspanialszą wyprawę w moim życiu Gdyby Amerykanie dowiedzieli się, co tam się dzieje, rozebraliby ten budynek, cegła po cegle. Howard R. Reynolds Oficer policji na Kapitolu o Kongresie .. .problem w tym, że rząd jest nudny. PJ. O'Rourke

Nie jestem z tej bajki. Już od lat. Dawno temu, kiedy zaczy- nałem pracować na Kapitolu dla kongresmana Nelsona Cordella, było inaczej. Ale nawet Mario Andretti może w końcu się znudzić, jeśli codziennie jeździ z prędkością dwieście mil na godzinę. Zwłaszcza jeśli jeździ w kółko. Ja jeżdżę w kółko od ośmiu lat. Czas w końcu wyrwać się z tej pętli. - Nie powinno nas tu być - mówię stanowczo, stojąc nad pisuarem. - O czym ty mówisz? - pyta Harris, który stoi przy pisuarze obok i odpina zamek spodni. Musi zadzierać głowę, żeby zobaczyć w pełni moją chudą postać. Przy moim wzroście, metr dziewięć dziesiąt trzy, jestem podobny do palmy: patrzę z góry prosto na czubek jego rozczochranych czarnych włosów. Wie, że jestem podenerwowany, ale jak zawsze zachowuje kamienny spokój. - Daj spokój, Matthew. Kogo obchodzi ten napis na drzwiach? On myśli, że ja się przejmuję łazienką. Tym razem się myli. Wprawdzie to jest toaleta zaraz naprzeciwko sali obrad Izby Reprezentantów, wprawdzie na drzwiach jest wywieszka „Tylko dla kongresmanów" - dla tych, co to są członkami Kongresu... dla nich, a nie dla nas... - ale jeśli pracuje się tutaj już tak długo jak my, to się wie, że żaden kongresman, nawet największy formalista, nie będzie przecież zabraniał dwóm członkom personelu się odlać. - Daj spokój - mówię do Harrisa. - Ja mam na myśli Kapitol, nie klop. To już nie dla nas. Wiesz, w zeszłym tygodniu minęło osiem lat, jak tutaj pracuję. I czym ja się mogę pochwalić? Biuro mam wspólne z innymi, a mój kongresman w zeszłym tygodniu przykleił się do wiceprezydenta, żeby go broń Boże nie wycięto ze zdjęcia w gazecie. Mam trzydzieści dwa lata. To już nie jest zabawne. - Zabawne? Matthew, wydaje ci się, że tu ma być zabawnie?

A co by Lorax* powiedział gdyby to usłyszał? - pyta, brodą wska- zując maleńki znaczek wpięty w klapę mojej granatowej mary- narki, przedstawiający postać Loraxa z wierszyka Dr. Seussa. Jak to zwykle on, wie, jak trafić w mój czuły punkt... Kiedy zacząłem prowadzić prace z zakresu ochrony środowiska dla kongresmana Cordella, mój pięcioletni bratanek dał mi ten znaczek, żebym pa- miętał, jak bardzo jest ze mnie dumny - Ja jestem Lorax, przemawiam w imieniu drzew - mówił, recytując z pamięci książeczkę, którą mu niegdyś czytałem. Mój bratanek ma teraz trzynaście lat. Dla Harrisa Dr. Seuss to po prostu autor książeczek dla dzieci. Ale dla mnie, pomimo że ten znaczek to tylko taka drobnostka... kiedy patrzę na małego po marańczowego stworka z puchatym jasnym wąsem... tak, pewne rzeczy nigdy nie przestają się liczyć. - To prawda - mówi Harris. - Lorax zawsze walczy w słusznej sprawie. Przemawia w imieniu drzew. Nawet wtedy, gdy to nie jest zabawne. - Ze wszystkich ludzi, tobie najmniej wypada tak mówić. - To nie jest odpowiedź w stylu Loraxa - dodaje głośno i śpiew nie. - Co ty na to, LaRue? - mówi zwracając się w stronę starszego, czarnego mężczyzny, który zaraz za naszymi plecami ma swoje stanowisko czyściciela butów - Nigdy nie słyszałem o Loraxie - odpowiada LaRue nie od rywając oczu od ekranu niewielkiego telewizora znajdującego się nad drzwiami. - Sam się raczej zaczytywałem w bajkach o Horto- nie**. - Zapatrzył się w dal. - Mały słodki słonik... Zanim Harris zdołał się poczuć jeszcze bardziej przygnę- Lorax to postać z wierszyka „The Lorax" autorstwa Dr. Seussa. Tytułowy duszek Lorax jest obrońcą przyrody: „Ja przemawiam w imie- niu drzew, bo drzewa nie mają języka, I przemawiam, Panie, ze ściśnię- tym gardłem" (przyp. tłum.). Słoń Horton jest bohaterem innego wiersza Dr. Seussa. Istnieje przekład na język polski autorstwa Stanisława Barańczaka wiersza „Horton Hatches the Egg" („Słoń, który wysiedział jajo"). W przekładzie tym słoń otrzymał imię Konstanty (przyp. tłum.).

biony i zanim zwiększyło się jego poczucie winy, uchylne drzwi do toalety otwierają się z hukiem i do środka wpada mężczy- zna w szarym garniturze i czerwonej muszce. Natychmiast go rozpoznaję: kongresman William E. Enemark z Kolorado, Przewodniczący Izby, członek Kongresu o najdłuższym stażu. Przez te lata widział już wszystko, od desegregacji rasowej i na- gonki na komunistów, poprzez Wietnam i Watergate, aż po aferę z Lewinsky i Irak. Ale gdy wiesza marynarkę na ręcznie rzeźbio- nym wieszaku i rusza w kierunku drewnianej kabiny w głębi, nie zauważa nas. Gdy ja i Harris zapinamy rozporki, staramy się nie zwracać na niego uwagi. - O to mi właśnie chodzi - mówię do Harrisa. - Co, o niego? - odpowiada szeptem, ruchem głowy wskazu jąc kabinę, w której jest Enemark. - Harris, przecież ten facet to chodząca legenda. Czy nie wi dzisz, jak bardzo już tym wszystkim jesteśmy znudzeni? Pozwalamy, żeby przeszedł obok i nie mówimy nawet słowa powitania? - Ale przecież on idzie do kibla... - Przywitać się zawsze można, no nie? Harris krzywi się, a potem ręką wykonuje gest w stronę LaRue. Ten podkręca głos w telewizorze. Cokolwiek Harris chce powie- dzieć, na pewno nie życzy sobie, żeby usłyszał to ktoś niepowołany - Matthew, przykro mi to mówić, ale jedyny powód, dla którego nie powiedziałeś ,Witam, panie kongresmanie" jest taki, że twoim zda niem jego poglądy na kwestię środowiska naturalnego są gówniane. Trudno się z tym sprzeczać. W zeszłym roku Enemark bez pardonu brał pieniądze na kampanię jednocześnie od przemysłu drzewnego, naftowego i od sponsorów z branży energii nuklearnej. Za trochę forsy byłby w stanie wyciąć do czysta wszystkie lasy w Oregonie, powiesić billboardy w Kanionie Kolorado albo głoso- wać, żeby mu jego własny ogród wyłożono skórkami młodych fok. - Ale gdybym był dwudziestodwulatkiem zaraz po studiach, to i tak bym podał mu rękę, żeby się przywitać. Mówię ci, Harris, osiem lat wystarczy To już dawno przestało być zabawne. Nadal stojąc nad pisuarem, Harris nieruchomieje na chwilę. Jego zielone oczy zwężają się i patrzy na mnie uważnie z tym

samym psotnym wyrazem twarzy, z powodu którego kiedyś, gdy jeszcze byliśmy studentami na Uniwersytecie Duke, znalazłem się na tylnym siedzeniu wozu policyjnego. - Nooo, Matthew... To jest Waszyngton. Wszędzie można zna leźć śmieszne gierki - drażni się ze mną. - Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać. Zanim udaje mi się zareagować, błyskawicznie wyciąga rękę i zrywa znaczek z Loraxem z klapy mojej marynarki. Rzut oka na LaRue, a potem idzie w kierunku marynarki kongresmana, która wisi na wieszaku. - Co ty robisz? - Próbuję cię rozbawić - mówi, a w jego głosie brzmi obiet nica. - Zaufaj mi, spodoba ci się. Bez pudła. No, masz. „Bez pudła". Ulubiona odżywka Harrisa. I pierwsza oznaka gwarantowanych kłopotów. Spłukuję pisuar, naciskając przycisk łokciem. Harris łapie uchwyt całą dłonią. On się nigdy nie bał, że sobie zabrudzi ręce. - Ile mi dasz, jeśli mu to przypnę do klapy? - szepcze trzyma jąc w wyciągniętej ręce Loraxa i ruszając w kierunku marynarki Enemarka. - Harris, nie... - syczę. - On cię zabije. - Chcesz się założyć? Z kabiny słychać głuchy warkot obracającej się rolki papieru toaletowego. Enemark już prawie skończył. Harris strzela w moją stronę uśmiechem, a ja usiłuję złapać go za łokieć. On jednak z właściwym sobie doskonałym wdziękiem robi unik i wyzwala się z mojego uchwytu. Tak właśnie zachowuje się w każdym pojedynku politycznym. Jeśli już raz skoncentruje się na jakimś celu, to nie można go zatrzymać. - Jestem Lorax, Matthew, przemawiam w imieniu drzew! - śmieje się. Patrząc jak wolno, na palcach, przysuwa się do mary narki Enemarka, trudno mi się nie śmiać razem z nim. To głupi wyczyn, ale jeśli zostanie przyłapany, to... Odszczekuję. Harris nigdy nic nie spieprzy To właśnie dla- tego w wieku dwudziestu dziewięciu lat został jednym z najmłod- szych kierowników personelu kiedykolwiek zatrudnionych przez 10

senatora. I to dlatego teraz, gdy ma trzydzieści pięć lat, nikt, nawet starsi od niego, nie mogą go ruszyć. Przysięgam, że mógłby kazać sobie płacić za niektóre mądrości, które płyną z jego ust. Ale ze mnie szczęściarz. Jako stary kumpel z uczelni mam to za darmo. - Jak tam pogoda, LaRue? - woła Harris do pucybuta, który ze swojego stanowiska ma lepszy widok na to, co dzieje się w kabinie. Gdyby to był ktokolwiek inny, LaRue z pewnością by go zaga- dał i zrobił unik. Ale to nie jest ktokolwiek. To Harris. - Jasno i słonecznie - mówi LaRue schylając głowę nisko i pa trząc w kierunku kabiny. - Choć szybko nadciąga burza... Harris dziękuje mu skinieniem głowy i prostuje swój czer- wony krawat, który, jak mi wiadomo, kupił na straganie przed sta- cją metra. Jako szef personelu senatora Paula Stevensa powinien nosić coś lepszego, ale jak się robi taką robotę jak Harris, to nie ma potrzeby na nikim robić wrażenia krawatem. - A tak przy okazji, LaRue, co się stało z twoim wąsem? - Żonie się nie podobał. Powiedziała, że za bardzo przypomi nam Burta Reynoldsa. - Mówiłem ci, nie można mieć i wąsa, i pontiaka. Albo jedno, albo drugie - dodaje Harris. LaRue śmieje się, a ja kręcę głową z podziwem. Kiedy Ojcowie Założyciele powołali do życia rząd, podzielili władzę ustawodaw- czą na dwie grupy: Izbę Reprezentantów i Senat. Ja jestem tu, w Izbie Reprezentantów, która znajduje się w południowej części Kapitolu. Harris pracuje w Senacie, który jest dalej na północ. Tam jest całkiem inny świat, ale Harris jakimś sposobem pamięta, jak się zmienił zarost na twarzy naszego pucybuta. Właściwie nie wiem, czemu jestem tym zaskoczony. W przeciwieństwie do różnych bestii, które chodzą tymi korytarzami, Harris nie traktuje każdej rozmowy jak manewru politycznego. Rozmawia, ponieważ ma taki dar. Jako syn fryzjera ma „gadane". I ludzie go za to ko- chają. To dlatego właśnie, kiedy wchodzi do pokoju, senatorowie otaczają go od niechcenia, a gdy wchodzi do stołówki, to kobieta, która podaje lunch, dodaje mu trochę więcej kurczaka do burrito. Sięgając po szarą marynarkę Enemarka, Harris odsuwa ją od wieszaka i próbuje znaleźć klapę. Za nami słychać w toalecie od- 11

głos spuszczanej wody Wszyscy odwracamy się na pięcie w tam- tym kierunku. Harris nadal trzyma w ręku marynarkę. Zanim któ- rykolwiek z nas ma czas coś zrobić, drzwi toalety się otwierają. Gdybyśmy byli nowymi, świeżo zatrudnionymi pracowni- kami, to w takim momencie byśmy spanikowali. Ja jednak przeły- kam ślinę i przyglądam się intensywnie Harrisowi, którego twarz zachowuje kamienny spokój. Odzywa się stary instynkt. Gdy drzwi kabiny otwierają się, idę w kierunku kongresmana, aby za- stąpić mu drogę. Muszę jedynie zyskać dla Harrisa kilka sekund. Problem w tym, że Enemark idzie za szybko. Kongresman omija mnie, nawet na mnie nie spojrzawszy Jest w tym tak dobry, że mógłby zarabiać na życie samym tylko unika- niem ludzi. Wyszedł z kabiny i zmierza wprost do wieszaka. Jeśli przyłapie Harrisa trzymającego jego marynarkę... - Panie kongresmanie...! - wołam. On nie zwalnia. Odwracam się by pójść za nim i - ku mojemu zaskoczeniu - widzę, że ma rynarka wisi nieruchomo na wieszaku. Z prawej strony dochodzi szum wody z kranu. Harris myje ręce. Nieco dalej LeRue uważnie wpatruje się w monitor telewizora, w którym na żywo transmitują obrady Kongresu. Oparł podbródek na dłoni i palcami zasłania usta. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem, nic nie mówię. - O co chodzi? - pyta Enemark, zdejmując marynarkę z wie szaka. Przewiesił ją przez ramię w taki sposób, że nie widzę klapy. Znaczka z Loraxem nie ma nigdzie na widoku. Zerkam na Harrisa. Jego spokój jest niemal hipnotyczny. Zmrużył swoje zielone oczy tak, że na twarzy zdają się domino- wać czarne brwi. Łatwiej chyba odczytać japońskie ideogramy, niż odgadnąć coś z jego wyrazu twarzy - Mówiłeś coś, synu? - powtarza Enemark. - Po prostu chcielibyśmy się przywitać, proszę pana - Harris przybywa mi z pomocą. - To naprawdę zaszczyt pana poznać. Prawda, Matthew? - Oo-oczywiście - mówię. Enemark, połechtany komplementem, dumnie wypina pierś. - Doceniam panów zainteresowanie. - Jestem Harris... Harris Sandler - przedstawia się, choć kon- 12

gresman o to nie prosił. Odchodząc od umywalki, Harris przygląda się uważnie twarzy kongresmana, zupełnie jakby to była szachow- nica. To jedyny sposób, aby być zawsze dziesięć ruchów do przodu. Kongresman wyciąga rękę, ale Harris się odsuwa. - Przepraszam, mam mokre ręce... - wyjaśnia. - A tak przy okazji, panie kongresmanie, to jest Matthew Mercer. Zajmuje się przyznawaniem kredytów budżetowych. Jest w personelu kon gresmana Cordella. - Przykro mi to słyszeć - ściskając moją dłoń, Enemark wysila się na żarcik i fałszywy uśmiech. Dupek. Nie mówiąc już nic więcej wkłada marynarkę. Wsuwa rękę do rękawa. Patrzę na klapę. Nic tam nie ma... - Miłego dnia, proszę pana - mówi Harris, podczas gdy Enemark wsuwa rękę do drugiego rękawa. Ruchami ramion poprawia mary narkę, aby dobrze leżała. Gdy już wszystko jest jak trzeba, dostrze gam maleńki błysk. Tam.... na drugiej klapie... jest tam maleńki znaczek amerykańskiej flagi, drugi, trójkątny, z szybem naftowym... i Lorax, którego wielkie oczy śmieją się do mnie. Patrzę na Harrisa. On podnosi wzrok i w końcu uśmiecha się szeroko. Gdy byłem na pierwszym roku na Uniwersytecie Duke, Harris był na przedostatnim. Dzięki niemu dostałem się do brac- twa studenckiego, a w kilka lat później dzięki niemu dostałem moją pierwszą pracę na Kapitolu. Wtedy był moim mistrzem, teraz jest moim bohaterem. - O, co widzę - mówi Harris do kongresmana. - Nosi pan znaczek z maskotką drwali. Odwracam się w kierunku LaRue, ale on wlepił wzrok w zie- mię, żeby nie wybuchnąć śmiechem. - Aaaa... no tak... - rzuca Enemark przyglądając się Loraxowi. Chcąc jak najszybciej zakończyć tę rozmowę, kongresman wycho dzi z łazienki i korytarzem idzie do sali obrad Izby Reprezentantów. Żaden z nas się nie rusza, dopóki drzwi się nie zamkną. - Maskotka drwali?! - odzywam się w końcu. - Mówiłem ci, że tutaj dalej bywa zabawnie... - mówi Harris spoglądając na mały monitor i sprawdzając, co się dzieje w trakcie obrad. Kolejny zwykły dzień pracy. - Toczą się różne rozgrywki. 13

- Muszę o tym opowiedzieć mojej Rosey... - mówi LaRue wychodząc pospiesznie z łazienki. - Harris, wcześniej czy później cię złapią. - Tylko jeśli nas przechytrzą - odpowiada Harris, gdy drzwi się znów zatrzaskują. Ja śmieję się dalej. Harris nadal patrzy na transmisję obrad. - Zauważyłeś, że Enemark nie umył rąk? - pyta. - Ale wcale mu to nie przeszkodziło, żeby ci uścisnąć rękę. Spoglądam na swoją dłoń i idę w kierunku umywalki. - No, i oto mamy... To jest scenka, w sam raz do wiadomo ści... - mówi Harris wskazując ręką monitor. Na ekranie kongresman Enemark swoim zwykłym kow- bojskim krokiem zbliża, się do mównicy Ale jeśli dobrze się przyjrzeć, kiedy jest właściwie oświetlony, na jego piersi lśni jak gwiazdka maleńki Lorax. - Jestem kongresman William Enemark i przemawiam w imie niu społeczności stanu Kolorado - obwieszcza. - Zabawne - mówię. - Myślałem, że przemawia w imieniu drzew... Ku mojemu zaskoczeniu Harris nie uśmiecha się. Drapie się w dołek na brodzie. - I co? Lepiej się czujesz? - pyta. - Jasne. Czemu? Nie odrywając wzroku od telewizora, Harris opiera się o wy- kładaną mahoniem ścianę. - Ja przedtem mówiłem poważnie. Tutaj naprawdę toczą wiel kie rozgrywki. - Masz na myśli takie gierki jak ta? - Mniej więcej takie jak ta - w jego głosie pojawia się nagle zupełnie nowy ton. Zupełnie poważny. - Nie rozumiem. - Jezu, Matthew, otwórz oczy Masz to pod samym nosem - mówi z rzadkim u niego śladem wiejskiego akcentu z Pensylwanii. Rzucam mu długie, ponure spojrzenie i czochram moje jasne włosy. Jestem od niego o głowę wyższy Ale i tak to on jest jedyną osobą w tym miejscu, która mogłaby na mnie patrzeć z góry. 14

- O co ci chodzi, Harris? - Chciałeś, żeby znowu było zabawnie, co? - Zależy, co rozumiesz przez „zabawnie". Odrywając się od ściany Harris szczerzy zęby w uśmiechu i kieruje się w stronę drzwi. - Zaufaj mi. Będzie większy ubaw niż miałeś w całym swoim dotychczasowym życiu. Bez pudła.

Sześć miesięcy później Nienawidzę września. Kończy się wtedy sierpniowa przerwa, a korytarze znowu się zaludniają. Kongresmani obnoszą się z pa- skudnym przedwyborczym nastrojem, a już najgorsze ze wszyst- kiego jest to, że dzień pierwszy października to ostateczny termin złożenia wszystkich ustaw o kredytach budżetowych, więc wszy- scy mamy nadgodziny i jesteśmy dwa razy bardziej wykończeni niż w jakimkolwiek innym okresie roku. Jednak ten wrzesień mija niemalże niezauważenie. - Kto ma ochotę na coś bardziej niezdrowego niż bekon? - pytam wchodząc do pokoju B-308 wprost z wyfroterowanego kory tarza w Rayburn House, jednym z budynków na Kapitolu. Zegary na ścianie odpowiadają mi dwukrotnym dźwiękiem elektronicznego dzwonka. To sygnał do głosowania w sali obrad Izby Reprezentantów Głosowanie się rozkręca, a mnie już się robi gorąco. Nie tracąc czasu skręcam szybko w lewo obok wiszącego na ścianie kilimu, ręcznie tkanego przez Indian z plemienia Sioux, a następnie kieruję się wprost do naszej recepcjonistki, czarno- skórej kobiety, która w koku swoich przedwcześnie posiwiałych włosów ma zawsze zatknięty przynajmniej jeden ołówek. - Twój lunch, Roxanne - mówię, kładąc dwa hot-dogi na jej zarzuconym papierkami biurku. Jestem pracownikiem personelu w Komitecie do Spraw Kredytów Budżetowych, jednym z czte rech ludzi wyznaczonych do podkomisji uzgodnień. I jedynym, poza Roxanne, który jada mięso. - Gdzie to dostałeś? - pyta ona. - Na zjeździe Stowarzyszenia Przemysłu Mięsnego. A co? Prze cież mówiłaś, że jesteś głodna. 16

Spogląda na hot-dogi, potem na mnie. - Co się z tobą ostatnio porobiło? Bierzesz jakieś pigułki, żeby być miłym, czy co? Wzruszam ramionami i gapię się w mały telewizor za jej biurkiem. Jak na większości ekranów w tym budynku, i tutaj leci transmisja z głosowania. Oczami przebiegam tablicę wyników Za wcześnie. Nie ma jeszcze ani głosów „za", ani „przeciw". Idąc za moim spojrzeniem, Roxanne patrzy w stronę telewi- zora. Odwracam więc wzrok. Nie... w żadnym razie. Ona prze- cież nie może wiedzieć. - Nic ci nie jest? - pyta widząc moją pobladłą twarz. - Z tą martwą krową w brzuchu? Czuję się bosko - mówię poklepując się po brzuchu. - Więc jak? Trish już przyszła? - Jest w pokoju konferencyjnym - mówi Roxanne. - Ale zanim tam wejdziesz... Ktoś czeka przy twoim biurku. Idę do wielkiego pokoju mieszczącego dwa oddzielne biurka i jestem mocno zmieszany Roxanne przecież zna zasady: teraz, kiedy te wszystkie dokumenty leżą tu porozkładane, nikt nie ma prawa wejść na zaplecze, zwłaszcza w czasie, gdy jesteśmy w trak- cie uzgodnień. A to oznacza, że ktokolwiek tu wszedł, to musi być jakaś gruba ryba... - Matthew? - słychać głos z nutką akcentu z Karoliny Północnej. ...albo ktoś, kogo znam. - Chodź tu i uściskaj twojego ulubionego lobbystę - mówi Barry Holcomb, który siedzi na krześle obok mojego biurka. Ma perfekcyjnie przystrzyżone jasne włosy i nieskazitelny garnitur w prążki, wszystko dzięki uprzejmości dzianych klientów, takich jak przemysł muzyczny, chłopaki z firm telekomunikacyjnych oraz, o ile pamiętam, Stowarzyszenie Przemysłu Mięsnego. - Czuję hot-dogi - żartuje Barry; jak zwykle błyskawicznie się połapał. - Mówię ci, nie ma to jak darmowa wyżerka. To zawsze działa. W tym światku, jakim jest Kapitol, są dwa rodzaje lobbystów: tacy, którzy spadają na człowieka z góry, i tacy, co drążą, aby dostać się do niego od dołu. Ci, co spadają z góry, robią to, bo mają konek- sje wśród kongresmanów. Ci, co drążą od dołu, albo mają koneksje 17

wśród personelu, albo, jak w tym przypadku, razem studiowali, wspólnie imprezowali, od dwóch lat obchodzą razem swoje uro- dziny i chodzą razem na piwo przynajmniej raz w miesiącu. Sprawa jest trochę dziwna, bo ponieważ Barry jest o kilka lat starszy, zawsze bardziej przyjaźnił się z Harrisem niż ze mną, co oznacza, że te odwiedziny mają bardziej charakter roboczy niż towarzyski. - A więc co słychać? - pyta. No to zaczyna się. Jako lobbysta w firmie Pasternak i Wspólnicy Barry wie, że swoim klientom może zaoferować dwie rzeczy: dostęp i informacje. Dostęp to wła śnie to, że tutaj siedzi. Teraz koncentruje się na tym drugim. - Wszystko świetnie - mówię do niego. - Wiesz, kiedy możecie mieć już tę ustawę gotową? Rozglądam się i sprawdzam trzy pozostałe biurka w pokoju. Wszystkie puste. To dobrze. Moi trzej współpracownicy z biura już i tak mają wystarczająco dużo powodów, żeby mnie nie cier- pieć. Od czasu, gdy Cordell przejął podkomisję spraw wewnętrz- nych i zastąpił mną ich dawnego kolegę, zostałem obwołany tym, co to nie pasuje do obrazka. Nie muszę więc się im dodatkowo podkładać pokazując się razem z lobbystą. Barry oczywiście może być wyjątkiem. Siedząc pod wiszącą na ścianie litografią przedstawiającą Wielki Kanion, Barry opiera się łokciami o biurko przywalone górami papierów, wśród których jest również stos notatek z konfe- rencji dotyczącej wszystkich projektów, na które do tej pory przy- znaliśmy fundusze. Klienci Barry'ego zapłaciliby za te notatki tysiące, może nawet miliony Są zaledwie dziesięć centymetrów na lewo od Barry'ego. Ale Barry ich nie widzi. Niczego nie widzi. Bo przecież sprawie- dliwość jest ślepa. A z powodu wrodzonej jaskry, ślepy jest również jeden z najbardziej znanych młodych lobbystów na Kapitolu. Gdy idę do swojego biurka, puste spojrzenie niebieskich oczu Barry'ego zawieszone jest gdzieś w oddali, ale jego głowa obraca się za odgłosem moich kroków Wyszkolony w tym od urodzenia, Barry chłonie otaczające go dźwięki: moje ręce kołyszące się wprzód i w tył przy każdym kroku. Każdy mój wdech i wydech. Nawet stłumiony odgłos mojej stopy na dywanie. Gdy byliśmy na stu- 18

diach, miał golden retrievera, który wabił się Reagan i był niezłym pretekstem, żeby podrywać dziewczyny Ale kiedy już pracował na Kapitolu, i kiedy nieznajomi ciągle go zatrzymywali chcąc pogła- skać zwierzę, Barry zdecydował się dawać sobie radę sam. Obecnie, gdyby nie biała laska, to wszyscy myśleliby, że to po prostu jeszcze jeden facet w eleganckim garniturze. Ale też, jak lubi powtarzać Barry, wizja polityczna nie ma nic wspólnego ze wzrokiem. - Mamy nadzieję, że będzie gotowa pierwszego października - mówię. - Już prawie skończyliśmy z projektem obsługi parku. - No a jak tam twoi kumple z biura? Nadążają? Tym, czego on naprawdę chce się dowiedzieć, jest: czy nego- cjacje też idą tak dobrze. Barry nie jest głupcem. Nasza czwórka pracująca w tym biurze zajmuje się wszystkimi aspektami, czy też raczej działami, ustawy o kredytach budżetowych. Każdy z nas zajmuje się tym, w czym się specjalizuje. Przy ostatnim podsu- mowaniu budżet ustawy wynosił dwadzieścia jeden miliardów dolarów. Jeśli podzielimy tę kwotę przez cztery, oznacza to, że każdy z nas odpowiedzialny jest za wydatkowanie ponad pięciu miliardów dolarów. Każdy Dlaczego więc Barry tak mocno się interesuje? Bo to my ciągniemy za sznurki związane z wydat- kami. W rzeczy samej, jedyny cel istnienia Komisji Kredytów Budżetowych to wypisywanie czeków na wszelkie projekty finan- sowane przez rząd. To jeden z najbardziej nieprzyzwoitych sekretów Kapitolu: kongresman może głosować za przeprowadzeniem jakiegoś pro- jektu, ale jeśli taki projekt potrzebuje finansowania, to nie ruszy z miejsca, jeśli nie zostaną mu przyznane fundusze. Przykład: w zeszłym roku Prezydent podpisał ustawę, która umożliwia dar- mowe szczepienie dzieci z rodzin o niskich dochodach. Ale jeśli nie zostanie wyasygnowany kredyt z budżetu na opłacenie tych szczepionek, to działanie Prezydenta spowoduje jedynie szum w mediach, ale nikt nie dostanie żadnego zastrzyku. I to właśnie dlatego, jak mówi stary dowcip, w Kongresie są właściwie trzy partie: Demokraci, Republikanie oraz ci, co przyznają fundusze. Tak jak mówiłem - to jest brudny sekret, ale Barry doskonale zdaje sobie z niego sprawę. 19

- Więc wszyscy są grzeczni? - pyta. - Po co narzekać, no nie? Wiem, że czas ucieka, więc włączam telewizor, który stoi na szafce na dokumenty. Pojawia się obraz, Barry zwraca się w kie- runku, skąd dochodzi dźwięk. Ja ponownie sprawdzam wyniki głosowania. - Jak tam rankingi? Słysząc to pytanie, robię w tył zwrot. - Co powiedziałeś? Barry przez chwilę milczy Lewe oko ma szklane; prawe jest bladoniebieskie i kompletnie zamglone. Taka kombinacja sprawia, że absolutnie niemożliwe jest, żeby coś z nich wyczytać. Ale ton głosu brzmi niewinnie. - Rankingi - powtarza. - Jak wygląda głosowanie? Uśmiecham się pod nosem i nadal uważnie go obserwuję. Szczerze mówiąc, nie byłbym zaskoczony, gdyby on też brał udział w grze. No nie, odwołuję to. Byłbym zaskoczony Harris powiedział, że każdy może wprowadzić tylko jedną osobę. Harris wprowadził mnie. Jeśli Barry jest w grze, to wprowadził go ktoś inny. Przekonany, że to po prostu moja wyobraźnia płata mi figle, sprawdzam stan głosowania. Interesuje mnie tylko ilość „za" i „przeciw". Białe cyfry na ekranie zmieniają się na chwilkę w migawkę pokazującą ciągle dosyć pustawą salę obrad Izby Reprezentantów: trzydzieści jeden „za", osiem „przeciw". - Zostało trzynaście minut. Trzydzieści jeden do ośmiu - mówię do Barry'ego. - To będzie masakra. - To żadna niespodzianka - odpowiada Barry i nadal koncen truje się na telewizorze. - Nawet ślepy mógł to przewidzieć. Śmieję się. To jeden z ulubionych żarcików Barry'ego. Ale nie potrafię przestać myśleć o tym, co powiedział Harris: - Najlepsze w grze jest to, że nie wiadomo, kto jeszcze bierze w niej udział. - Słuchaj, Barry, może byśmy spotkali się później? - mówię i chwytam moje notatki na konferencję. - Trish na mnie czeka... - Nie ma pośpiechu - mówi Barry, który nigdy nie naciska. Dobry lobbysta wie, że tak jest lepiej. - Zadzwonię do ciebie za mniej więcej godzinę. 20

- W porządku, ale mogę być jeszcze na zebraniu. - No to za dwie godziny. O trzeciej ci pasuje? Znowu muszę odwołać, co pomyślałem. Nawet jeśli tego nie chce, Barry musi naciskać. Tak samo było, kiedy studiowaliśmy Kiedy mieliśmy iść na imprezę, Barry zawsze dzwonił do nas dwa razy Najpierw musiał sprawdzić, o której wychodzimy. Następnie musiał sprawdzić, o której wychodzimy, po raz drugi. Harris na- zywał to zachowaniem kompensującym ślepotę; ja zaś nazywałem to zrozumiałym poczuciem braku bezpieczeństwa. Jakikolwiek jest prawdziwy powód, Barry zawsze musiał starać się troszkę bardziej, żeby nie zostać w tyle. - Więc pogadamy o trzeciej - mówi Barry, po czym wstaje i szybko idzie w stronę wyjścia. Ja biorę moje notatki pod pachę tak, jakby to była piłka futbolowa i kieruję się do drzwi, które łączą pokój z przylegającym pokojem konferencyjnym. Gdy już jestem w środku, moje spojrzenie zaledwie prześlizguje się po ogromnym stole konferencyjnym i dwóch czarnych kanapach stojących w głębi przy ścianie, które są przydatne, gdy sala jest przepełniona. Tak jak poprzednio, znajduję w oddali mały odbiornik telewizyjny i... - Spóźniłeś się - odzywa się Trish zza stołu konferencyjnego. Odwracam się w pół kroku. Niemal zapomniałem, po co tu przyszedłem. - Czy zdołałbym to jakoś usprawiedliwić, gdybym przyniósł hot-dogi? - jąkam się. - Jestem wegetarianką. Harris znalazłby na to jakąś genialną ripostę. A ja tylko uśmie- cham się z zakłopotaniem. Ona opiera się o oparcie fotela i zakłada ręce na piersiach. Jest zupełnie niewzruszona. Trish Brennan, mając trzydzieści sześć lat, ma co najmniej o sześć lat więcej doświadczenia niż ja i jest to taki typ, który powie, że się spóźniłeś, nawet jeśli to ona będzie za wcześnie. Jej rudawe włosy, ciemnozielone oczy i delikatne piegi nadają jej niewinny wygląd, zaskakująco pociągający Oczywiście w tej chwili obiektem, który wzbudza największe pożądanie w tym pokoju, jest mały telewizor w głębi. Muszę mrużyć oczy, żeby coś zobaczyć. Czterdzieści dwa „za", dziesięć „przeciw". Ciągle dobrze. 21

Kiedy ja zajmuję miejsce przy stole konferencyjnym dokładnie naprzeciwko niej, drzwi frontowe otwierają się i w końcu przybywają dwie ostatnie osoby Georgia Rudd i Ezra Ben-Shmuel. Ezra, już go- towy do boju, nosi rzadką bródkę w stylu działaczy na rzecz ochrony środowiska („młodzieńczy zarost", jak nazywa to Trish) i ubrany jest w niebieską koszulę z rękawami podwiniętymi do łokcia. Georgia jest jego zupełnym przeciwieństwem. Jest za dużą konformistką, żeby podejmować ryzyko. Jest spokojna, ma na sobie typową granatową ma- rynarkę, i jest szczęśliwa, kiedy może pracować pod dyktando Trish. Każde z nich uzbrojone jest w ogromniasty segregator z prze- kładkami. Szybko zmierzają do swoich miejsc po przeciwnych stronach stołu. Ezra obok mnie, Georgia obok Trish. Wszyscy czterej zawodnicy są już obecni. Ja reprezentuję partię rządzącą, większość w Izbie Reprezentantów; Ezra - opozycję, a jedno- cześnie mniejszość. Po drugiej stronie stołu Trish i Georgia analogicznie reprezentują większość i mniejszość, lecz w Senacie. I pomimo faktu, że Ezra i ja jesteśmy w różnych partiach politycznych, zarówno Republikanie jak i Demokraci z Izby Reprezentantów potrafią odsunąć na bok dzielące ich różnice po- glądów, aby zjednoczyć się w obliczu wspólnego wroga - Senatu. W mojej kieszeni wibruje pager, a ja wyciągam go szybko, żeby odczytać wiadomość. To od Harrisa. - Oglądasz? - pyta. Zerkam nad ramieniem Trish w kierunku telewizora w głębi pokoju. Osiemdziesiąt cztery „za" i czterdzieści dwa „przeciw". Cholera. Głosów „przeciwko" nie może być więcej niż 110. Jeśli na tak wczesnym etapie głosowania ich liczba wynosi czter- dzieści dwa, to mamy kłopoty. - Co robimy? - wystukuję na maleńkiej klawiaturze pagera, który mam schowany w ręce pod stołem, tak, że moje koleżanki z Senatu nie widzą nawet, co robię. Zanim udaje mi się tę wiado mość wysłać, pager znowu drży, bo przychodzi nowa wiadomość. - Jeszcze nie panikuj - pisze Harris. Ależ on mnie dobrze zna. - To co, może byśmy zaczęli? - pyta Trish. Od sześciu dni próbujemy nawzajem sprowadzić się do parteru, a Trish wie, że ciągle jeszcze dużo przed nami. - Na czym stanęliśmy? 22

- Cape Cod - mówi Ezra. Wszyscy czworo kartkujemy wście kle notatki leżące przed nami, zupełnie jakbyśmy byli uczest nikami konkursu szybkiego czytania; mamy tu spisane różnice zdań pomiędzy Senatem a Izbą co do wydatków przewidywanych w projekcie ustawy W zeszłym miesiącu, kiedy Izba uchwaliła swoją wersję ustawy, przydzieliliśmy siedemset tysięcy dolarów na oczyszczenie wybrzeża na Cape Cod; w tydzień później Senat uchwalił swoją wersję ustawy, w której nie przydzielił na to ani centa. To właśnie jest cel konferencji: znaleźć różnice i osiągnąć jakiś kompromis, punkt po punkcie. Kiedy już te dwie wersje ustawy zostają jakoś uzgodnione, wracają do Izby i Senatu w celu ostatecznego przegłosowania. Kiedy obydwie izby zatwierdzą taki sam projekt ustawy, to idzie on do Białego Domu do podpisu i staje się prawem. - Senat daje trzysta pięćdziesiąt tysięcy - deklaruje Trish, mając nadzieję, że zadowolę się połową kwoty - Zgoda - mówię i uśmiecham się w duchu. Gdyby się upie rała, to zadowoliłbym się nawet dwustu tysiącami. - Teraz Chesapeake w stanie Maryland - dodaje Trish prze chodząc do następnego punktu. Spoglądam na wykaz. Senat daje sześć milionów na stabilizację; my nie daliśmy nic. Trish uśmiecha się. Teraz wiem, czemu się tak ugięła przy poprzednim punkcie. Te sześć milionów umieścił w projekcie jej szef, senator Ted Apelbaum, który, tak się akurat składa, jest również przewodniczącym podkomisji. Jest senackim odpowied- nikiem mojego szefa, Cordella. W naszym żargonie przewodni- czących nazywa się „kardynałami". Na tym poziomie kończą się wszelkie dyskusje. Kardynał zawsze dostaje to, czego żąda. Podobne sceny mają również miejsce w innych zacisznych pomieszczeniach na całym Kapitolu. Trzeba zapomnieć o wize- runku kreowanym przez media, o tym, jak to ważni kongresmani targują się w pomieszczeniach na zapleczu, pełnych dymu z cygar. To właśnie tak dobija się targu i w ten sposób wydatkuje się grubą kasę z konta bankowego Ameryki: czterech pracowników perso- nelu, którzy siedzą wokół dobrze oświetlonego stołu konferencyj- nego, przy czym w zasięgu wzroku nie ma żadnego kongresmana. 23

Jak to mówi zawsze Harris: - Prawdziwym gabinetem cieni jest personel. Na moich kolanach znów wibruje pager. Wiadomość od Harrisa jest krótka: - Niedobrze! Zerkam ponownie na telewizor. 172 „za", 64 „przeciw". Sześćdziesiąt cztery? Nie wierze. Już prawie im się udało. - Jak to?- piszę do Harrisa. - Może mają głosy - Harris odpisuje natychmiast. - Niemożliwe - odpowiadam. Przez kolejne dwie minuty Trish wygłasza mowę, dlaczego siedem milionów dolarów to o wiele za dużo na park narodowy w Yellowstone. Jej słowa ledwo do mnie docierają. W telewizji widzę, że liczba głosów „przeciw" podnosi się z sześćdziesiąt cztery do osiemdziesiąt jeden. - ...czyż nie tak, Matthew? - pyta Trish. Ja nie odrywam wzroku od telewizora. - Matthew! - woła Trish. - Jesteś tu z nami, czy nie? - Słucham? - mówię w końcu odwracając się w jej stronę. Idąc za moim wzrokiem, Trish spogląda przez ramię i spo strzega telewizor. - To cię tak pochłonęło? - pyta. - Jakieś banalne głosowanie w sprawie baseballu? Ona nie łapie, o co chodzi. Jasne, że głosowanie jest w sprawie baseballu, ale nie jest banalne. Właściwie to sprawa ta ciągnie się już od roku 1922, kiedy Sąd Najwyższy wydał orzeczenie, że baseball to sport, a nie działalność gospodarcza, a zatem instytucjom, które się nim zajmują, przysługuje specjalne zwolnienie z przepisów an- tymonopolowych. Futbol, koszykówka i inni muszą tym przepisom podlegać, ale baseball, jak zdecydował Sąd Najwyższy, jest czymś specjalnym. Dzisiaj Kongres próbuje wzmocnić to zwolnienie, dając właścicielom jeszcze większą kontrolę nad tym, jak duża ma być liga. Dla Kongresu to jest względnie proste głosowanie: jeśli ktoś po- chodzi ze stanu, w którym jest drużyna baseballowa, to głosuje „za" (nawet Republikanie z wiejskich rejonów stanu Nowy York nie od- ważą się głosować wbrew interesom drużyny Yankees). Jeśli ktoś jest 24