%
Prolog
Delfy, Grecja 1922
Indy wisia³ w ciemnoci jak rogal ksiê¿yca, podtrzymywany przez
linê, która wpija³a mu siê w pachy i klatkê piersiow¹. Z góry dochodzi³y
gokrzyki,aleniemóg³zrozumieæanis³owa.Odchyli³g³owêdoty³u.Otwór
wysoko nad nim dawa³ tyle wiat³a, ile migocz¹ca na niebie gwiazda.
Dorian! wrzasn¹³. Daj mi jeszcze jedn¹ pochodniê!
Jego g³os odbi³ siê echem od cian szczeliny. Nie wiedzia³, czy
go us³ysza³a. Otar³ policzek o ramiê i zerkn¹³ w dó³. Wokó³ by³a ciem-
noæ, czarna zas³ona, która dezorientowa³a go, osza³amia³a. Zakrê-
ci³o mu siê w g³owie. Zamkn¹³ oczy i mocniej chwyci³ linê. Zdawa³o
mu siê, ¿e zaraz poleci w lad za swoj¹ pierwsz¹ pochodni¹ w bez-
kresn¹ ciemnoæ poni¿ej.
Nie by³o przestrzeni ani czasu, tylko si³a grawitacji i wci¹gaj¹ca
pustka. Minê³o dopiero kilka minut, a jemu wydawa³o siê, ¿e wisi
ju¿ od paru godzin czekaj¹c, a¿ przyl¹ mu wiat³o.
Jones! krzyknê³a Dorian.
Jej g³os rozbrzmia³ w otaczaj¹cej ciszy. Spojrza³ w górê i do-
strzeg³ migocz¹cy odblask zmierzaj¹cy w jego stronê. Lina wi³a siê
jak w¹¿ z ognistym jêzykiem. Indy uchyli³ siê, gdy pochodnia prze-
latywa³a obok jego g³owy. Z³apa³ linê i przyci¹gn¹³ pochodniê.
Uchwyci³ j¹ i odetchn¹³ z ulg¹. Spojrza³ na cianê przed sob¹.
Nie by³ ju¿ pewien, czy to w³aciwa ciana. Mo¿e znajdowa³ siê zbyt
g³êboko. Szarpn¹³ linê dwukrotnie i Doumas, asystent Dorian, opu-
ci³ go o kolejne dwie stopy. Wreszcie znalaz³ siê naprzeciwko tabli-
cy. Wystawa³a z kamiennej ciany jak p³yta z nagrobka i by³a lekko
nachylona ku do³owi.
&
Wyci¹gn¹³ z plecaka metalowy uchwyt i przybi³ go m³otkiem do
ciany.Ju¿mia³umieciæw nimpochodniê,gdycozwróci³ojegouwa-
gê. Przystawi³ pochodniê do tablicy i nachyli³ siê, by lepiej widzieæ.
Powiedziano mu, ¿e napis bêdzie pokryty brudem, i ¿e trzeba go
oczyciæ po wydobyciu tablicy na powierzchniê. On natomiast spo-
gl¹da³ na równe rzêdy hieroglifów, które nie tylko by³y ³atwo rozpo-
znawalne, ale i napisane staro¿ytn¹ grek¹. Jêzykiem, który rozumia³.
Przeskakiwa³ wzrokiem po s³owach, po³yka³ je. Wype³ni³o go pod-
niecenie. Umieci³ pochodniê w uchwycie na cianie i wyci¹gn¹³ notes
z bocznej kieszeni plecaka. Popiesznie zapisa³ t³umaczenie. Nie móg³
uwierzyæ. Mieli racjê. Ci szaleni dranie dobrze wiedzieli, o czym mówi¹.
Chcia³ krzykn¹æ do góry, ale zdecydowa³ siê oszczêdzaæ ener-
giê. Schowa³ notes i wyci¹gn¹³ siatkê. Okry³ ni¹ dok³adnie tablicê
i przyczepi³ do haka na koñcu liny.
Mia³ w³anie zacz¹æ wyci¹gaæ tablicê ze ciany, gdy poczu³ na-
g³e szarpniêcie. Zsun¹³ siê o kilka cali; lina zacisnê³a siê pod jego
ramionami.
Hej, co tam siê, do cholery, dzieje?
Jego g³os zabrzmia³ echem w szczelinie. Znajdowa³ siê dok³ad-
nie pod tablic¹. Dostrzeg³ wyrane lady d³uta. Kto nie tylko oczy-
ci³ napisy, ale próbowa³ te¿ wyci¹gn¹æ tablicê. Ale kto?
Lina znów zadrga³a. W szczelinie rozleg³o siê dziwne skrzypie-
nie i Indy wiedzia³, co to by³o. To pêka³a jego lina. Chwyci³ pochod-
niê i uniós³ j¹ do góry.
O, Chryste! Tylko spokojnie pomyla³. Wsadzi³ pochodniê
miêdzy zêby i siêgn¹³ po linê ponad miejscem, w którym siê urywa-
³a. Us³ysza³ trzask, ostry dwiêk odbijaj¹cy siê od cian szczeliny.
Chwyci³ palcami linê.
Wisia³ na jednej rêce, oderwany kawa³ek sznura zsun¹³ mu siê
po przegubie d³oni. Pochodnia przypali³a w³osy na ramieniu. Z wiel-
kim trudem wyci¹gn¹³ rêkê ponad g³owê. Obfity pot wyst¹pi³ mu na
czo³o, zalewaj¹c oczy.
Poczu³silneszarpniêciez góryi linawylizgnê³amusiêz d³oni.Z de-
speracj¹ siêgn¹³ drug¹ rêk¹, ale jego piêæ zacisnê³a siê w powietrzu.
Spada³.
'
1. Szkolni kawalarze
Chicago dwa lata wczeniej
Noc by³a spokojna i cicha. Dwaj mê¿czyni wolno posuwali siê
wzd³u¿ w¹skiej uliczki. Ka¿dy z nich niós³ przerzucone przez ramiê
bezw³adne cia³o. Wiosenny deszcz utworzy³ ka³u¿e w nierównociach
ukrytych w cieniu wysokich budynków. Zbli¿ali siê do zakrêtu, za
którym znajdowa³ siê ich cel, du¿y trawnik.
Jeden z mê¿czyzn by³ wysoki i szczup³y. Wci¹¿ podskakiwa³,
jak gdyby poprawiaj¹c u³o¿enie cia³a, które targa³. Drugi by³ ni¿szy
i bardziej muskularny, przy boku ko³ysa³y mu siê zwoje sznura. Po-
rusza³ siê ze zwinnoci¹ alpinisty. Nagle potkn¹³ siê o co i przechy-
li³ na bok, prawie trac¹c równowagê. Zwinnoæ tak, ale czasami za-
stêpowana przez niezgrabnoæ.
A niech to! zabe³kota³, odzyskuj¹c równowagê. Byli ju¿ pra-
wie na miejscu.
Wszystko w porz¹dku? zapyta³ wy¿szy.
Tak. Zatrzymajmy siê na chwilê. Mam jakie z³e przeczucia.
Wysoki bezceremonialnie rzuci³ cia³o na ziemiê i wyj¹³ z kie-
szeni piersiówkê. Poda³ j¹ partnerowi, ale ten pokrêci³ g³ow¹.
Nie chcesz? wzruszy³ ramionami i sam wzi¹³ du¿y ³yk.
Daj sobie z tym spokój sykn¹³ mê¿czyzna z lin¹.
To pomaga na nerwy.
Jeszcze piêtnacie minut i bêdzie po wszystkim powiedzia³
cz³owiek z lin¹. Ruszy³ naprzód, skrywaj¹c siê w cieniu. Cia³o wci¹¿
by³o przerzucone przez jego ramiê. Dotar³ do zakrêtu i rozejrza³ siê.
Pomimo swoich obaw zdecydowany by³ dokoñczyæ dzie³a. Chcia³
wszystko wykonaæ perfekcyjnie.
Odwróci³ siê, aby daæ znak partnerowi, ale ten ju¿ sta³ za nim.
Ruszyli mokrym chodnikiem, wiat³a ulicznych latarñ odbija³y siê
od jego powierzchni. Po chwili zatrzymali siê przy jednej z nich i rzu-
cili cia³a na trawnik. Pod p³otem le¿a³y ledwo widoczne dwa inne
cia³a, które przynieli tam pó³ godziny wczeniej.
Co teraz? zapyta³ wy¿szy.
Pierwszy idzie Paine. Przygotuj go. I za³ó¿ mu kapelusz od-
czepi³ od pasa jedn¹ z lin. Na jej koñcu zawi¹zany by³ stryczek. De-
likatnym ruchem rêki przerzuci³ go przez latarniê. Stryczek zadyn-
da³ w md³ym wietle.
Dobra, za³ó¿ mu to na szyjê i przyczep kartkê z nazwiskiem.
Wysoki mê¿czyzna zacisn¹³ Pêtlê na szyi nieboszczyka. Potem
siêgn¹³ pod kaftan Painea, wyj¹³ trójk¹tny kapelusz i za³o¿y³ mu na
g³owê. Drugi mê¿czyzna w tym czasie wspi¹³ siê na latarniê, po czym
wci¹gn¹³ cia³o do góry, przywi¹za³ sznur i zeskoczy³ na ziemiê.
Hej, to wygl¹da wietnie. Teraz jeszcze tych trzech i idziemy.
Wy¿szy mê¿czyzna przy³o¿y³ piersiówkê do ust, wzi¹³ kilka ³y-
ków i zaoferowa³ butelkê partnerowi. Ten znów pokrêci³ g³ow¹.
Nastêpny bêdzie Georgie odpar³ cz³owiek z lin¹. Bo¿e, ju¿
siê nie mogê doczekaæ ich reakcji jutro rano.
Bezg³owa figura wi³a siê pod czarn¹ tog¹ jak magik próbuj¹cy
wyswobodziæ siê z wiêzów i ³añcuchów. Najpierw czubek g³owy,
potem brwi, a nastêpnie ca³a twarz wysunê³y siê z ciemnego koko-
nu. Opuci³ togê zakrywaj¹c nagie nogi i przejrza³ siê w lustrze. Przy-
g³adzi³ rêk¹ gêste w³osy, poprawi³ przedzia³ek na rodku. Póniej
za³o¿y³ na g³owê kwadratow¹ czapkê z ozdobnym sznurkiem.
Kaligrafowany napis na jego dyplomie oznajmia³, ¿e nazywa siê
Henry Jones, Jr. Ci, którzy go znali, mówili na niego Indy zdrob-
nienie od Indiana, imienia, którego u¿ywa³ od dzieciñstwa. Henry Jr.
by³o przeznaczone do u¿ytku w oficjalnych dokumentach, a tak¿e
dla jego ojca, który wci¹¿ nazywa³ go Juniorem.
W rzeczywistoci jedynym widocznym wspomnieniem jego dzie-
ciñstwa by³a blizna na brodzie. Zarobi³ j¹ od z³odziei, którzy przy-
padkowo odkryli w opuszczonej jaskini pozosta³oci hiszpañskiej
konkwisty.
Nawet jego ojciec, gdyby móg³ tu byæ, zobaczy³by, ¿e Indy nie
by³ ju¿ dzieckiem, lecz przystojnym mê¿czyzn¹. Mia³ piwne oczy
o g³êbokim spojrzeniu, szerokie ramiona i muskulaturê pi³karza. Jed-
nak¿e futbolist¹ nie by³, chocia¿ lubi³ ruch. Wola³ jazdê konn¹ i nar-
ciarstwo ni¿ sporty, takie jak futbol czy koszykówka. By³ tak¿e mi-
strzem w pos³ugiwaniu siê biczem, dziwnej sztuce, o której rzadko
mówi³. I to nie dlatego, ¿eby nie by³a przydatna.
Jestem absolwentem collegeu powiedzia³ do siebie. Umiech-
n¹³ siê, s³ysz¹c w³asne s³owa, ale umiech ten by³ pe³en ironii. Koñ-
czy³ college pomimo wszystko. Zesz³ej jesieni nie by³o go na tylu
lekcjach, ¿e jego oceny gwa³townie pogorszy³y siê i prawie wyrzu-
cono go ze szko³y. Po prostu straci³ zainteresowanie zwyk³ym wy-
kszta³ceniem, zyskuj¹c jednoczenie inne na ulicach.
Wraz z Jackiem Shannonem, zwariowanym wspó³lokatorem,
spêdza³ noce w podrzêdnych knajpach w po³udniowej dzielnicy, s³u-
chaj¹c jak muzycy o imionach typu Pine Top Smith, Cripple Claren-
ce Lofton, Speckled Red czy Cow Cow Davenport stukaj¹ w klawi-
sze swoich pianin. Muzykê tê nazywano knajpianym graniem,
poniewa¿ wykonywano j¹ w ma³ych barach, gdzie jeszcze niedawno
serwowano trunki prosto z beczek. Do czasu a¿ rozpoczê³a siê pro-
hibicja.
Wiêkszoæ jazzmanów przyjecha³a z Nowego Orleanu, miejsca
narodzin jazzu, i z ka¿dym tygodniem ich przybywa³o. Warunki ¿y-
cia Murzynów by³y lepsze w Chicago. Tu mogli znaleæ pracê w klu-
bach, zarabiali piêædziesi¹t dolarów tygodniowo, podczas gdy w No-
wym Orleanie mogli liczyæ na dolara za noc. No i w Chicago by³y
studia, w których nagrywano p³yty z jazzem.
Gdy zamykano bary, Indy i Shannon udawali siê na ró¿ne przy-
jêcia, gdzie muzyka rozbrzmiewa³a do witu. Shannon bra³ swoj¹
tr¹bkê i grywa³ razem z Johnnym Dunnem i Jabbem Smithem. Shan-
non by³ nie tylko jednym z niewielu bia³ych, którzy grali jazz, ale
by³ niew¹tpliwie jedynym muzykuj¹cym studentem ekonomii. Wiêk-
szoæ jazzmanów w knajpach by³a niewykszta³cona. Nie czytali nut,
nie znali ¿adnych zasad i nie dbali o to. Nie wiedzieli nawet, ¿e ich
muzyka jest niezwyk³a. To wszystko w³anie sk³ada³o siê na jej potê-
gê i piêkno.
Hej, jeste gotowy? Mówi³e, ¿e chcesz tam byæ wczenie, tak?
S³owa kolegi wyrwa³y go z zamylenia. Rude w³osy Shannona
jak zwykle wygl¹da³y dziko. Swoj¹ togê trzyma³ w rêku, a ubrany
by³ w marynarkê i krawat. Marynarka mia³a za krótkie rêkawy, ale
Shannon nie zwraca³ na to uwagi. Mia³ zwyczaj kiwania g³ow¹ kiedy
by³ podniecony lub zdenerwowany, i w³anie to robi³. Shannon za-
wsze sprawia³ wra¿enie trochê nerwowego, jak gdyby nie by³ z tego
wiata. Doskonale czu³ siê jedynie podczas gry na tr¹bce. Wówczas
jego chude cia³o zdawa³o siê odp³ywaæ wraz z muzyk¹ i nie dostrze-
ga³o siê ju¿ ani jego wzrostu, ani d³ugiej szyi z wystaj¹cym jab³kiem
Adama.
Indy spojrza³ na siebie jeszcze raz i zdj¹³ czapkê. Znajdowali
siê tylko kilka przecznic od miejsca uroczystoci. Dojd¹ tam w ci¹-
gu kilku minut.
Dobra. Daj mi siê ubraæ. Nie w³o¿y³em jeszcze spodni.
Id tak. Odbierz swój dyplom bez spodni.
Nie, dziêki. Nie wiem, po co mia³bym to robiæ spojrza³ na
Shannona, wiedz¹c, ¿e ten zaraz co mu zaproponuje.
Wiesz co? Kupiê ci gorza³ê. Zgadzasz siê?
Indy wzruszy³ ramionami. Do diab³a ze spodniami. Pod tog¹ nikt
nie zauwa¿y ró¿nicy.
W porz¹dku odpar³. Perspektywa uroczystoci nie cieszy³a
go. Chcia³, ¿eby ju¿ by³o po wszystkim. Brak spodni uczyni j¹ cho-
cia¿ trochê interesuj¹c¹.
Ju¿ s³yszê starego Mulhousea powiedzia³, gdy wychodzili
z domu. Jestecie nowym pokoleniem, pokoleniem nadziei na-
ladowa³ powa¿ny, w³adczy g³os dyrektora uczelni. Wojna siê skoñ-
czy³a. Idcie w wiat i poka¿cie innym, ¿e amerykañska m³odzie¿ to
ciê¿ko pracuj¹cy, twórczy ludzie, którzy wykonaj¹ ka¿d¹ pracê, jaka
tylko siê pojawi.
Co w tym stylu pomyla³. Nie, uroczystoæ nie by³a powo-
dem, dla którego Indy chcia³ byæ wczenie.
Jak to jest bez spodni? zapyta³ Shannon, gdy szli ulic¹.
Ch³odno i wietrzno. Powiniene spróbowaæ.
Indy oczekiwa³ miechu albo jakiego ¿artu, ale Shannon mia³
powa¿n¹ minê. Czy twój ojciec dzi bêdzie?
Indy pokrêci³ g³ow¹.
Jest zajêty. Cholera, nawet nie zada³ sobie trudu, ¿eby prze-
prosiæ.
Naprawdê?
Tak. On ju¿ taki jest. Mój ojciec, szanowany ekspert, nigdy nie
ma czasu dla nikogo ani na nic poza swoj¹ prac¹ naukow¹.
Zawsze by³ taki?
Dopiero po tym, jak moja matka zmar³a, gdy by³em ma³y. Od
tego czasu stale siê ode mnie oddala, bez wzglêdu na to, co bym
robi³. Chyba w³anie dlatego zaj¹³em siê lingwistyk¹, aby zwróciæ
jego uwagê.
Shannon spojrza³ na niego.
W jaki sposób lingwistyka mo¿e zwróciæ jego uwagê?
!
Odk¹d tylko pamiêtam, powtarza³, ¿e jêzyk to klucz do zrozu-
mienia rodzaju ludzkiego. Ale co z tego? Jak on mo¿e oczekiwaæ, ¿e
zrozumiem ludzi, skoro nawet jego nie mogê zrozumieæ?
Chcia³bym, ¿eby ode mnie nikt nie przyje¿d¿a³. Cholera, ¿a³u-
jê nawet, ¿e ju¿ koñczê szko³ê.
Co ty wygadujesz, Jack? Masz pracê i bêdziesz robi³ niez³e pie-
ni¹dze. Shannon zosta³ zatrudniony jako ksiêgowy w firmie handlo-
wej w Chicago, z pensj¹ dwustu piêædziesiêciu dolarów miesiêcznie,
sum¹, która wydawa³a siê niesamowicie wielka. Kiedy Indy zapyta³
go, jak zdoby³ tê posadê, jedyn¹ odpowiedzi¹ Shannona by³o: ro-
dzinne koneksje A do tego wci¹¿ bêdziesz móg³ grywaæ w klubach
kontynuowa³ Indy. Hej, pamiêtasz tê noc, kiedy poszlimy do Roy-
al Gardens i widzielimy Kinga Olivera? Autentyczny Kreol z Nowe-
goOrleanu.Wszyscyprzenosz¹siêtutaj.Czegowiêcejmo¿eszchcieæ?
Shannon nic nie mówi³. Przeszli na drug¹ stronê ulicy.
Zamierzasz graæ dalej, prawda? zapyta³ Indy, wpatruj¹c siê
w mijaj¹cy ich samochód.
Zawar³em uk³ad.
Indy dostrzeg³ smutek na jego twarzy.
Jaki uk³ad?
Muszê przestaæ graæ jazz. To jest cena tej posady.
Ale to jest szaleñstwo. Dlaczego?
Bo to nie jest szanowana muzyka.
Indy wiedzia³, ¿e jazz nie by³ akceptowany. Wielu bia³ych twier-
dzi³o, ¿e synkopa akcentowanie w miejscach, gdzie siê nie powin-
no tego robiæ oraz improwizacje tworzy³y muzykê d¿ungli. Po-
woduje, ¿e s³uchacz zaczyna wykonywaæ dziwne, bardzo sugestywne
ruchy mo¿na by³o us³yszeæ w radiu.
Gówno prawda, Jack. Mylê, ¿e mo¿esz byæ tak dobry jak Earl
Hines albo Johnny Dodds. Pos³uchaj, wszystko siê zmieni, gdy tê
muzykê zaakceptuj¹.
Nie jestem pewien, czy to siê kiedykolwiek stanie Shannon
ko³ysa³ siê z boku na bok, jego d³ugie rêce porusza³y siê w³asnym
rytmem. Wiesz, oni nawet wini¹ jazz za te rozruchy w po³udniowej
dzielnicy. Mo¿esz w to uwierzyæ?
Rozruchy nie mia³y nic wspólnego z jazzem.
Zamieszki miejskie by³y nieprzyjemnym incydentem dla naro-
du, który czu³ siê wspaniale wobec zwyciêstwa aliantów. Stworzy³y
przykry kontrast z wielkimi paradami odbywaj¹cymi siê w Nowym
Jorku, celebruj¹cymi udzia³ Ameryki w triumfie.
"
To nie jest muzyka do marszu, Indy. Wiesz, o co mi chodzi.
Nikt siê nie czuje jak jaki cholerny bohater, gdy jej s³ucha. Na tym
polega problem. Pochodzi sk¹din¹d, tak jak ja.
Indy zachichota³.
Zawsze mo¿esz pojechaæ ze mn¹ do Europy i zacz¹æ nowe ¿ycie.
Myla³em o tym. Jestem zazdrosny jak cholera. Bêdzie ci tam
dobrze.
Indy by³ pewien, ¿e Pary¿ zafascynuje go, ale nie by³ przekona-
ny co do kariery eksperta od staro¿ytnych jêzyków.
Mam nadziejê. Tylko ¿e studiowanie starych manuskryptów
w bibliotekach nie jest moim ulubionym sposobem spêdzania wol-
nego czasu.
Wci¹¿ to powtarzasz. Dlaczego wiêc to robisz?
Tam mam jak¹ szansê i nie zamierzam nie skorzystaæ z oka-
zji. Po prostu dlatego.
Shannon nagle skrêci³ i kiwn¹³ na Indyego, aby szed³ za nim.
Dok¹d idziesz?
Chod powiedzia³ szeptem. Obieca³em, ¿e kupiê ci butelkê.
Wemiemy jedn¹ i zabierzemy ze sob¹. Niedaleko jest goæ, który
ma je na sk³adzie.
Nie wiem, Jack prohibicja by³a g³upim dowcipem, ale Indy
chcia³ jak najszybciej dostaæ siê na teren szko³y.
To zajmie tylko kilka minut. No chod.
Wzruszy³ ramionami i poszed³ za nim. Mimo ¿e obaj dobrze siê
ze sob¹ czuli, to jednak ró¿nili siê znacznie stosunkiem do alkoholu.
Shannon od siedemnastego roku ¿ycia pi³ du¿o i prohibicja tego nie
zmieni³a. Indy natomiast traktowa³ alkohol z dystansem, móg³ go piæ,
ale nie musia³.
W po³owie drogi miêdzy dwiema przecznicami Shannon otwo-
rzy³ bramê i przeszed³ podwórkiem do tylnych drzwi. Zastuka³ w nie
uniwersalnym kodem na to ja. PUK, puk-puk-puk-puk, PUK, PUK.
Wewn¹trz zacz¹³ szczekaæ pies. Shannon spojrza³ na Indyego, jak
gdyby chcia³ siê upewniæ, czy jego przyjaciel jeszcze tam jest.
Chwilêpóniejma³yzezowatycz³owieczekotworzy³drzwi.Dwu-
dniowy zarost pokrywa³ jego brodê, a bia³e w³osy by³y potargane, jak-
by przed chwil¹ wsta³ z ³ó¿ka. Wrzasn¹³ na psa i spyta³, czego chc¹.
Butelkê soczku, Elmo. Có¿ by innego? odpar³ Shannon z g³u-
pawym umiechem.
Mê¿czyzna da³ znak, ¿eby weszli. Indy poczu³ zapach whisky,
unosz¹cy siê w zagraconej kuchni.
#
Du¿y kundel siedzia³ za swoim w³acicielem i warcza³. Indy trzy-
ma³ siê z dala od niego i ogl¹da³ kuchniê. Zielona farba odpada³a ze
cian, ods³aniaj¹c wzorzyst¹ tapetê. Jedne z drzwiczek od kredensu
le¿a³y na pod³odze, prawdopodobnie ju¿ od d³u¿szego czasu. Ca³e
pomieszczenie cuchnê³o od zsuniêtych w k¹t i nas¹czonych uryn¹
gazet.
Daj nam jedn¹ butelkê, Elmo. pieszymy siê.
Dobra, zaraz spojrza³ z dezaprobat¹ na czarn¹ togê Indyego.
Co to za jeden? Sêdzia?
Nie mo¿esz rozpoznaæ absolwenta collegeu?
Tak? Jeden profesor, który mnie odwiedza mówi, ¿e zas³ugujê
na honorowy dyplom i tytu³. Co wy na to? Elmo wyszczerzy³ po-
¿ó³k³e zêby.
Z jakiej dziedziny? Bimbrownictwa? zapyta³ Shannon.
Nie. Z chemii.
Indy wybuchn¹³ miechem, ale zaraz poczu³ siê nieswojo i za-
cz¹³ ¿a³owaæ, ¿e tu przyszli.
Masz j¹, czy nie, Elmo? Nie mamy ca³ego dnia.
Piêædziesi¹t centów.
Piêædziesi¹t? Shannon wyci¹gn¹³ rêce, zaskoczony cen¹.
A mo¿e jaka zni¿ka dla absolwentów? No dalej, Elmo.
Piêædziesi¹t centów zagrzmia³ Elmo i skrzy¿owa³ rêce na
piersi.
W porz¹dku, w porz¹dku Shannon odwróci³ siê do Indyego.
Masz dwadziecia piêæ centów?
A co z umow¹?
Oddam ci. Nie martw siê.
Indy pogrzeba³ w kieszeni. Dawa³ lekcje francuskiego i ³aciny
uczniom szkó³ rednich i w ten sposób zarabia³ dodatkowe pieni¹-
dze. Nigdy jednak nie mia³ ich za du¿o. Niechêtnie poda³ Shannono-
wi monetê.
Elmo schowa³ pieni¹dze do kieszeni, przeszed³ przez kuchniê
i znikn¹³ w piwnicy. Indy spojrza³ na zegarek.
Mam nadziejê, ¿e tam nie zaginie.
Shannon machn¹³ rêk¹, rozwiewaj¹c obawy Indyego.
Zrelaksuj siê. Za chwilê bêdziemy na miejscu.
Indy zauwa¿y³, ¿e pies poruszy³ siê niespokojnie i znów zacz¹³
warczeæ.
Co mu jest? zamrucza³ Indy.
Shannon podszed³ do kundla i wyci¹gn¹³ do niego rêkê.
$
Sied cicho.
Pies zerwa³ siê i podbieg³ do drzwi. Kto zacz¹³ w nie waliæ.
Shannon spojrza³ w stronê piwnicy, wzruszy³ ramionami i uchyli³
drzwi.
Kto tam?
To ja, kole. Otwórz. Muszê siê widzieæ z Elmem.
Kto tam jest? zawo³a³ stary bimbrownik, wynurzaj¹c siê z piw-
nicy. Poda³ Indyemu butelkê i przysz³y absolwent schowa³ j¹ do
czapki.
Drzwi otworzy³y siê i stan¹³ w nich mê¿czyzna w marynarce,
krawacie i kapeluszu na g³owie. Patrzy³ z wrogoci¹, a w rêku trzy-
ma³ pistolet.
O, cholera! nag³y dreszcz przebieg³ po plecach Indyego.
Elmo zerkn¹³ na nowego gocia i natychmiast pomkn¹³ w stronê
frontowych drzwi. Mê¿czyzna kaza³ mu siê zatrzymaæ, ale Elmo bieg³
dalej. Nieznajomy ruszy³ za nim, pies skowycza³ mu pod nogami.
Indyi Shannonspojrzelinasiebiei popêdzilidokuchennychdrzwi.
Na schodach Indy zapl¹ta³ siê w togê i przewróci³. Szybko siê pozbie-
ra³ i pobieg³ za Shannonem, który by³ ju¿ na podwórku. Indy nie móg³
siê powstrzymaæ od miechu; uciekali przed niebezpieczeñstwem i na-
wet mieli whisky. Nagle Shannon stan¹³, a Indy wpad³ na niego. Przy
bramie czekali dwaj policjanci i mieli zamiar ich zatrzymaæ.
Hej, wy dwaj!
Cholera jasna.
Shannon odwróci³ siê i ruszy³ w drug¹ stronê. Pomkn¹³ dró¿k¹
miêdzy dwoma domami. Indy nie czeka³ na wskazówki. Pogna³ za
nim, unosz¹c togê, aby mu nie przeszkadza³a. Min¹³ Shannona, gdy
przebiegali przez ulicê. Pêdzili miêdzy domami przez kolejne podwór-
ka. Byli prawie pewni, ¿e siê wydostali, gdy nagle znaleli siê na po-
dwórku ogrodzonym wysokim na osiem stóp drewnianym p³otem.
A niech to sykn¹³.
Uwa¿aj! wrzeszcza³ Shannon z ty³u.
Indy obróci³ g³owê. Oczekiwa³, ¿e ujrzy policjantów, tymcza-
sem dostrzeg³ biegn¹ce w ich stronê dwa ogromne dobermany.
Chrystejêkn¹³.Upuci³butelkê,wyrzuci³czapkêi zacz¹³wspi-
naæ siê na p³ot. Ju¿ mia³ prze³o¿yæ nogê na drug¹ stronê, gdy co go
z ty³u poci¹gnê³o. Jeden z dobermanów wbi³ zêby w jego togê. Pies
warcza³ i krêci³ ³bem, podczas gdy Indy stara³ siê wyswobodziæ.
Siêgn¹³ do ty³u i poci¹gn¹³ mocno, wyrywaj¹c togê z pyska psa.
Przeskoczy³ ogrodzenie i stan¹³ obok czekaj¹cego ju¿ Shannona. Po-
%
biegli w stronê nastêpnego podwórza, minêli gara¿ i nagle stanêli jak
wryci. Dwaj policjanci z wyci¹gniêtymi pistoletami czekali w zau³ku.
Niele wam idzie, ch³opcy. Stójcie spokojnie powiedzia³ ni¿-
szy policjant.
Indy znieruchomia³. Teraz znaleli siê w tarapatach i nie by³ to
tylko jego k³opot.
Billy? powiedzia³ Shannon, staj¹c na palcach. To ty?
Jezu zamrucza³ policjant. Jack Shannon. Co ty tu robisz?
Móg³bym ciê zapytaæ o to samo. Kupowalimy flaszkê. Idzie-
my na uroczystoæ zakoñczenia szko³y.
Chryste, Shannon Billy spojrza³ na swego partnera. To brat
Harryego kiwn¹³ g³ow¹ w stronê ulicy. Zwiewajcie st¹d i na drugi
raz uwa¿ajcie, z kim robicie interesy.
Dziêki, Billy.
Nie dziêkuj mi, Jack. Harry bêdzie o wszystkim wiedzia³.
Indy nie mia³ pojêcia, co ³¹czy³o brata Shannona z tym policjan-
tem. Gdy biegli w stronê szkolnych budynków, porwana toga Indyego
powiewa³a za nim jak flaga.
Twój brat chyba nie jest gliniarzem, co?
Wyraz z³oci pojawi³ siê na twarzy Shannona.
Nie, ale ma przyjació³. Billy Flannery jest z s¹siedztwa.
Ale co oni tam robili?
Eliminowali z interesu niewygodnego konkurenta. Harry ma
obszar, którym siê opiekuje.
Gliniarze pracuj¹ dla twojego brata?
Obud siê, Indy. Oni wszyscy pracuj¹ dla organizacji, a Harry
jest jej cz³onkiem za³o¿ycielem. To siê liczy w rodzinie.
2
&
2. Wisz¹cy bohaterowie
Tylna czêæ togi Indyego by³a w strzêpach. Gdy przechodzili
przez bramê uczelni musia³ przytrzymywaæ porwane kawa³ki rêk¹.
To jednak¿e nie mia³o znaczenia. Cieszy³ siê, ¿e nie gonili go ju¿
¿adni policjanci, bandyci, ani psy. Odbiera³ dyplom i tylko to siê
liczy³o.
Spojrza³ na transparent trzepocz¹cy na wietrze. 23 MAJA
OBCHODY DNIA OJCÓW ZA£O¯YCIELI g³osi³ napis. Na ten
widok zagotowa³o mu siê w brzuchu i zniknê³o ca³e uczucie ulgi.
Przez te wszystkie wydarzenia prawie zapomnia³ o zesz³ej nocy. To,
co mia³o byæ znakomitym zakoñczeniem jego pobytu w collegeu,
wcale nie zapowiada³o siê tak wspaniale.
Gdy dotarli do g³ównej alei, zatrzymali siê. T³um odzianych
w czarne togi absolwentów i ich rodziny zgromadzi³ siê na chodni-
ku. Ponad nimi, wysoko na latarniach wisia³y cia³a. Z miejsca, gdzie
stali, zwisaj¹ce manekiny wygl¹da³y jak prawdziwi ludzie ubrani
w stroje z czasów amerykañskiej rewolucji.
Spójrz tylko na to powiedzia³ Shannon ze z³oliwym umiesz-
kiem na twarzy. Georgie, Tom, drugi Tom i Benji.
Indy sposêpnia³.
No, nie wiem. W wietle dziennym to wygl¹da trochê grote-
skowo. Nie przypuszcza³em, ¿e jeszcze tu bêd¹.
Innego dnia pracownicy porz¹dkowi najprawdopodobniej usu-
nêliby kuk³y. Ale by³a sobota, dzieñ zakoñczenia roku i wszyscy sta-
li, przygl¹daj¹c siê.
'
Wed³ug mnie to wygl¹da wietnie Shannon wyszczerzy³ zêby
i poklepa³ Indyego po plecach. uda³o nam siê w jego g³osie nie
by³o ani ladu troski.
Tak. Fajnie.
Zobacz. Jest nawet prasa. Masz szansê powiedzieæ im o wszyst-
kim!
Pocz¹tkowo mia³ taki zamiar, ale teraz nie by³ pewien, czy chce
siê przyznaæ do uczynku, chwaliæ siê nim. Mo¿e nie by³o najlep-
szym pomys³em odk³adanie tego z nocy poprzedzaj¹cej Dzieñ Oj-
ców Za³o¿ycieli na wigiliê zakoñczenia roku. Mo¿e nikt nie zrozu-
mie.
Shannon klepn¹³ go w ramiê.
Jest moja rodzinka. No to na razie.
Indy odprowadzi³ go wzrokiem, a nastêpnie podszed³ do dzien-
nikarzy fotografuj¹cych Toma Jeffersona. Kilka osób rozmawia³o
i ich s³owa podzia³a³y na niego jak ciosy w brzuch.
Kto móg³ to zrobiæ? zapyta³ jeden z widzów.
Co to mia³o oznaczaæ?
Nic.
Straszliwe.
To musia³ byæ jaki bolszewik. S³ysza³em, ¿e jest ich kilku na
uczelni.
Mo¿e to rojalista. Jestem pewien, ¿e oni musz¹ nienawidziæ
Franklina.
Nikt nie wydawa³ siê doszukiwaæ dowcipu albo zrozumieæ zna-
czenia tego uczynku. Indy ledwo móg³ siê powstrzymaæ. Chcia³ wy-
krzyczeæ, ¿e to jego wystawa z okazji Dnia Ojców Za³o¿ycieli i ¿e
nikt nie rozumie, o co w tym wszystkim chodzi.
To hañba dla uczelni zabrzmia³ w³adczy g³os spod s¹siedniej
latarni. Najstraszniejsza obraza.
Mallery Mulhouse, dyrektor collegeu, otoczony by³ przez re-
porterów, uczniów i rodziców. Twarz mia³ czerwieñsz¹ ni¿ zwykle,
krople potu wyst¹pi³y mu na czo³o.
Dzieñ Ojców Za³o¿ycieli, wype³niony przemówieniami i patrio-
tycznymi uroczystociami, by³ pomys³em Mulhousea. Chocia¿
uczestnictwo nie by³o obowi¹zkowe, to jednak gaf¹ przysz³ych ab-
solwentów by³o ignorowanie wiêta. Podczas pierwszych dwóch lat,
gdy Indy mieszka³ w akademiku, wyznaczeni uczniowie odpowie-
dzialni byli za dopilnowanie tego, aby wszyscy brali udzia³ w przy-
gotowaniach do uroczystoci.
W zesz³ym roku, przeprowadzaj¹c siê do wynajêtego mieszka-
nia, Indy unikn¹³ wiêta. Tego roku jednak Mulhouse zarz¹dzi³, ¿e
wszyscy uczêszczaj¹cy na wyk³ady z angielskiego i historii maj¹
napisaæ wypracowanie na temat Ojców Za³o¿ycieli, w przeciwnym
razie nie zalicz¹ wyk³adów. Indy z niechêci¹ wykona³ zadanie, ale
na swój sposób.
Ka¿dy, kto wiesza na latarniach kuk³y za³o¿ycieli naszego pañ-
stwa, jest po prostu niebezpieczn¹, niezrównowa¿on¹ jednostk¹
kontynuowa³ Mulhouse. Uwa¿am, ¿e ten czyn jest afrontem dla
wszystkiego, co nasz naród reprezentuje.
Indy ze zmarszczonymi brwiami ruszy³ w stronê Mulhousea.
Spodziewa³ siê kontrowersji, chcia³ jej. Nie przypuszcza³ jednak, ¿e
Mulhouse uzna to za ciê¿k¹ zbrodniê przeciwko narodowi.
Nie przypuszcza pan, ¿e to mo¿e byæ po prostu szkolny dow-
cip? zapyta³ jeden z dziennikarzy.
Oburzenie pojawi³o siê na twarzy Mulhousea powoduj¹c, ¿e
jeszcze bardziej siê zaczerwieni³a.
Jeli dowcip, to bardzo kiepski. Sprawcy tego zostan¹ odnale-
zieni i odpowiednio ukarani.
Czy to znaczy, ¿e zawieszenie tych kukie³ uznane bêdzie za
przestêpstwo? spyta³ inny dziennikarz.
Uczelniana policja zosta³a ju¿ zawiadomiona, a nasi adwokaci
przygl¹daj¹ siê prawnym aspektom sprawy. W obecnej chwili nicze-
go nie wykluczam.
Panie dyrektorze, czy to, co tu widzimy, nie jest w³anie przy-
k³adem wolnoci s³owa, g³oszonej przez naszych Ojców Za³o¿ycie-
li? zapyta³ uczeñ Indy, udaj¹c reportera ze szkolnej gazety.
Mulhouse wskaza³ Georgiego, którego w³anie opuszczano na
ziemiê.
M³ody cz³owieku, wieszanie na latarni kuk³y pierwszego pre-
zydenta naszego kraju nie jest przyk³adem wolnoci s³owa. Wrêcz
przeciwnie, jej zagro¿eniem.
A niech to. Indy spuci³ g³owê i zastanawia³ siê, czy bêdzie móg³
odebraæ swój dyplom. Jeli nie, to znaczy, ¿e mia³ pecha. Ale powi-
nien pomyleæ o tym zesz³ej nocy.
Co o tym s¹dzisz, Jones?
Odwróci³ siê i ujrza³ Teda Conrada, swojego profesora od histo-
rii. Mia³ trochê ponad trzydzieci lat, nosi³ starowieckie w¹sy i by³
ulubionym nauczycielem Indyego.
Indy wzruszy³ ramionami i spojrza³ na najbli¿sz¹ kuk³ê.
Kto sobie narobi³ du¿o k³opotów.
Dla mnie to wygl¹da na atak niszcz¹cy ideê Dnia Ojców Za³o-
¿ycieli.
Niewielki umiech wykrzywi³ usta Indyego.
Mo¿na tak to oceniaæ.
Podziwia³ profesora za jego pogl¹dy i bezporednioæ. Conrad
wielokrotnie powtarza³ swoim uczniom, aby stawali w obronie tego,
w co wierz¹. Aby kwestionowali autorytety. Wolnoæ s³owa ma-
wia³ oznacza mo¿liwoæ wypowiedzenia siê w dowolny sposób pod
warunkiem, ¿e nikogo siê nie krzywdzi. Na tym w³anie polega de-
mokracja. Conrad ¿artowa³ sobie tak¿e z podnios³oci Dnia Ojców
Za³o¿ycieli. Gdy zadawa³ im wymagan¹ pracê powiedzia³: Kiedy
bêdziecie pisaæ to wypracowanie, pamiêtajcie, ¿e uczycie siê w col-
legeu, a nie w kociele.
Indy zapamiêta³ to sobie i tak zrobi³, a teraz Conrad go podej-
rzewa³. By³ tego pewien.
To, co tu zobaczy³em, Jones powiedzia³, umiechaj¹c siê
i wskazuj¹c wisz¹ce kuk³y bardzo przypomina tezy z twojego wy-
pracowania.
Indy zda³ sobie nagle sprawê, ¿e Conrad przejrza³ go na wylot.
Wcale nie twierdzi³em, ¿e powinni byæ powieszeni. Chodzi³o
mi o to, ¿e jeliby Brytyjczycy wygrali, to nasi wspaniali Ojcowie
Za³o¿yciele zostaliby og³oszeni zdrajcami i prawdopodobnie powie-
szeni.
Wiem, o co ci chodzi³o. Podoba³o mi siê twoje wypracowanie.
Postawi³em ci pi¹tkê.
Wspaniale. A wiêc rozumia³.
W takim razie potrafi pan doceniæ to, co tu zrobi³em rzek³
Indy podniesionym g³osem. To jest mój protest przeciwko Dniu
Ojców Za³o¿ycieli. Demokracja w praktyce.
Conrad skin¹³ g³ow¹.
Tylko ¿e o tydzieñ za póno. Ale za to ³adnie zbiega siê z za-
koñczeniem. Podziwiam twoj¹ mia³oæ, Jones, ale bêdziesz jeszcze
musia³ stawiæ czo³o konsekwencjom tego czynu.
Spojrza³ na porwan¹ togê Indyego i wystaj¹ce spod niej bia³e,
ow³osione nogi. A tak przy okazji, ³adny masz strój.
Indy czu³ siê jak owad uwiêziony w pajêczynie, jeszcze ¿ywy,
ale ju¿ przygotowany na mieræ. Sta³ przy koñcu d³ugiego konferen-
cyjnego sto³u w piêknie zdobionym pomieszczeniu na czwartym piê-
trzebudynkudyrekcji.By³otomiejscew szarym,zimnymsercuuczelni.
Miejsce, w którym znalaz³o siê bardzo niewielu uczniów. Przy stole
siedzieli: dyrektor do spraw studentów, Williams, dziekan wydzia³u
historii, cz³onek rady zarz¹du, dwaj prawnicy i Ted Conrad. Z wy-
j¹tkiem Conrada, który wyda³ Indyego, wszyscy byli powa¿nie wy-
gl¹daj¹cymi panami w szarych garniturach.
Nagle otworzy³y siê drzwi i do sali wkroczy³ dyrektor Mulho-
use. Powita³ wszystkich przy stole i spojrza³ na winowajcê.
Proszê usi¹æ, panie Jones Mulhouse wskaza³ krzes³o przy
drugim koñcu sto³u.
Dwaj uczelniani policjanci przes³uchiwali go zesz³ego ranka.
Wyzna³ im wszystko z wyj¹tkiem udzia³u Shannona. Dyrektor Wil-
liams by³ przy tym obecny i gdy policjanci skoñczyli, przez pó³ go-
dziny wypytywa³ go na tematy osobiste. Dyrektor, dystyngowany,
siwy mê¿czyzna, by³ kiedy profesorem psychologii i jego pytania
odzwierciedla³y to. W koñcu polecono mu zjawiæ siê tu punktualnie
o dziesi¹tej.
Historia amerykañskich patriotów i zdrajców zacz¹³ Mul-
house, stukaj¹c palcami w wypracowanie Indyego. No có¿, to lep-
sze ni¿ Wisz¹cy bohaterowie, jak prasa nazwa³a ten incydent
zerkn¹³ znad okularów na wie¿o upieczonego absolwenta i pog³a-
ska³ siê po podbródku. By³ to jeden z jego wyæwiczonych, akade-
mickich gestów. Czy naprawdê myla³ pan, panie Jones, ¿e uniknie
odpowiedzialnoci?
Ja Ech Indy odchrz¹kn¹³ i stara³ siê przezwyciê¿yæ
zdenerwowanie. Nie staram siê niczego unikn¹æ. W moim wy-
pracowaniu jest mowa o cienkiej granicy pomiêdzy popularnymi
bohaterami a niebezpiecznymi zdrajcami. Gdyby Brytyjczycy zwy-
ciê¿yli
Ale nie zwyciê¿yli, panie Jones przerwa³ mu dziekan wy-
dzia³u historii. I kiedy wiesza³ pan na latarniach figury naszych
narodowych bohaterów, zachowa³ siê pan jak zdrajca. Tak w³anie
wiêkszoæ ludzi to postrzega.
Mylê, ¿e oceniaj¹c postêpek pana Jonesa powinnimy
uwzglêdniæ kilka okolicznoci ³agodz¹cych powiedzia³ dyrektor
Williams. Wczoraj rano d³ugo z nim rozmawia³em i uwa¿am, ¿e
jest bardzo specyficznym m³odym cz³owiekiem. Jego czyn by³ nie
tyle atakiem na naszych Ojców Za³o¿ycieli, ile na jego w³asnego
ojca, jedynego ¿yj¹cego cz³onka rodziny, s³ynnego badacza rednio-
wiecza, doktora Henryego Jonesa. Zdo³a³em siê zorientowaæ, ¿e
doktor Jones jest bardzo zajêtym cz³owiekiem i niestety nie mia³ cza-
!
su, aby przyjechaæ z Nowego Jorku na uroczystoæ ukoñczenia szko³y.
Syn najwyraniej poczu³ siê ura¿ony i to, co siê zdarzy³o, jest mani-
festacj¹ tych uczuæ.
Indyego rozgniewa³o to, ¿e Williams mówi³ o nim, jakby go nie
by³o na sali. I o co mu chodzi³o? Pewnie, ¿e czu³ urazê do ojca, ale
nie to by³o powodem, dla którego powiesi³ Ojców Za³o¿ycieli. Ju¿
mia³ zamiar to powiedzieæ, gdy odezwa³ siê Ted Conrad.
Bardzo ciekawa analiza, panie dyrektorze, ale nie s¹dzê, aby
mia³a wiele wspólnego z motywami postêpowania pana Jonesa. Jego
czyn by³ najwyraniej zwi¹zany z zadanym wypracowaniem. Sama
praca by³a niele pomylana. Wszystkie tezy s¹ dobrze uzasadnione.
Mulhouse spojrza³ z dezaprobat¹.
Czy pan pochwala jego czyn, profesorze?
Indy wyprostowa³ siê na krzele.
Przepraszam, ale
Nie, nie pochwalam tego, co zrobi³ odpar³ Conrad, ignoruj¹c
Indyego. Posun¹³ siê za daleko, du¿o dalej ni¿ to by³o potrzebne
i wymagane. Staram siê po prostu wyjaniæ motywy jego postêpo-
wania.
By³o oczywiste, ¿e Mulhouse nie uwierzy³.
Pewnie, ¿e mo¿na podchodziæ do tego z psychologicznego
punktu widzenia. Pozostaje jednak faktem, ¿e pan Jones okaza³ swo-
j¹ niechêæ wobec za³o¿ycieli naszego pañstwa i wstrêt wobec Dnia
Ojców Za³o¿ycieli, tradycji na tej uczelni.
Jeszcze przez kilka minut mówili o jego wystêpku, zgadzaj¹c
siê w tym, ¿e obojêtnie jakimi kierowa³ siê motywami, post¹pi³ le.
Potem Indy zosta³ poproszony o opuszczenie sali.
Przepraszam, czy móg³bym co powiedzieæ? zapyta³, wstaj¹c.
Mulhouse wbi³ w niego wzrok.
Proszê, m³ody cz³owieku, tylko zwiêle.
Chcia³em jedynie zaznaczyæ, ¿e mój ojciec nie ma nic wspól-
nego z moim czynem. Nawet przez chwilê nie myla³em o tym, ¿e
symbolicznie wieszam jego.
Po tych s³owach odwróci³ siê i wyszed³ z sali. Usiad³ na ³awce
w korytarzu. Odetchn¹³ ciê¿ko. Wyobrazi³ sobie, jak kontynuuj¹
dyskusjê, rozpatruj¹ mo¿liwoci, decyduj¹ o jego przysz³oci. I sta-
raj¹ siê poddaæ jego osobowoæ wnikliwej analizie. By³ prawie pe-
wien, ¿e zamierzaj¹ odebraæ mu dyplom.
Co on bez niego zrobi? Nie bêdzie móg³ pojechaæ do Pary¿a. To
by³o pewne. Musia³by znaleæ sobie pracê. Ale jak¹ pracê? Bez dyplo-
"
mu nie móg³by nawet uczyæ francuskiego ani ³aciny. Nie chcia³ my-
leæ o tym, co mo¿e robiæ, poniewa¿ tego nie wiedzia³.
Kilkanacie minut póniej drzwi siê otworzy³y i dyrektor Wil-
liams poprosi³ go do rodka. Gdy Indy usiad³, wzrok Mulhousea
spocz¹³ na nim.
Panie Jones, ma pan szczêcie, ¿e jestem osob¹, która uwa¿nie s³u-
cha,coinnimaj¹dopowiedzenia.Nasamympocz¹tkunasiprawnicyi ja
mielimyzamiarwyst¹piænadrogês¹dow¹.Zadecydowalimyjednak,¿e
nie bêdzie dla tej instytucji ¿adnej korzyci z dalszego zajmowania siê t¹
spraw¹. Mam na myli wzglêdy prawne. Wolimy mieæ to za sob¹.
No dalej, skoñcz ju¿ z tym. Powiedz to. Powiedz, ¿e odbiera-
cie mi dyplom niepokoi³ siê w duchu Indy.
Najprostszym sposobem za³atwienia sprawy by³oby wydalenie
pana z uczelni. Ale pan ju¿ ukoñczy³ naukê. Ma pan szczêcie jego
umiech by³ zimny i wymuszony.Wiemy jednak, ¿e zamierza pan stu-
diowaæ na Sorbonie. W prosty sposób mo¿emy odmówiæ przes³ania
pañskich dokumentów i w¹tpiê, czy uznano by pana za legalnego stu-
denta zrobi³ rozmyln¹ przerwê czekaj¹c, a¿ waga jego s³ów dotrze
do Indyego. My jednak zamierzamy daæ panu szansê poprawy.
Mulhouse spojrza³ na pozosta³ych i ci pokiwali g³owami. Chcia³bym,
aby pan z³o¿y³ przeprosiny na rêce tu obecnych oraz dostarczy³ do
mojego biura list z przeprosinami, który udostêpniê prasie.
Wszyscy na sali spogl¹dali na niego, czekaj¹c na odpowied.
On jednak nie mia³ nic do powiedzenia. Dlaczego musi przepraszaæ
za co, za co nie czuje siê winny? Co w takim razie ze stawaniem
w obronie w³asnych pogl¹dów? Co z demokracj¹?
Conrad wpatrywa³ siê uwa¿nie w Indyego; wiadomoæ wypisa-
na by³a na jego twarzy. Przyjmij to, co ci oferuj¹. Indy odwróci³
g³owê, poirytowany tym, ¿e Conrad ten, który go zdradzi³, który
nie trzyma³ siê nawet w³asnych zasad mia³ teraz czelnoæ doradzaæ
mu. Ale jeli nie przeprosi, to Mulhouse spe³ni swoj¹ grobê i za-
trzyma jego dokumenty. Mniejsze z³o pomyla³ i powiedzia³:
Dobrze, zrobiê tak.
Mulhouse skin¹³ g³ow¹ i umiechn¹³ siê do siebie.
W takim razie czekamy. Chcielibymy to us³yszeæ.
Indy spuci³ g³owê.
Przepraszam wszystkich tu obecnych. Przykro mi Przepra-
szam za to, co zrobi³em. List znajdzie siê w pañskim biurze jutro
rano. Odsun¹³ krzes³o, wsta³ i szybko wyszed³ z sali. Schodzi³ po
schodach, zeskakuj¹c po dwa stopnie na raz, a¿ dotar³ na parter. Po-
#
tem skierowa³ siê w stronê wyjcia. Nie wiedzia³, dok¹d idzie. Nie
obchodzi³o go to. Krew pulsowa³a mu w g³owie.
Jones, zatrzymaj siê.
To by³ Conrad. Indy szed³ dalej.
Jones.
Zatrzyma³ siê i odwróci³.
Czego pan chce?
Chcê z tob¹ porozmawiaæ.
Indy zorientowa³ siê, ¿e stoi niedaleko latarni, na której wraz
z Shannonem powiesi³ pierwsz¹ kuk³ê.
Przypuszczam, ¿e chce pan, abym wszed³ tam i osobicie siê
powiesi³ powiedzia³, wskazuj¹c palcem latarniê. Albo ¿ebym
teraz jeszcze raz pana przeprosi³. Czy tak?
Uspokój siê, Jones. Dobrze post¹pi³e. Po prostu dobrze.
Pewnie. By³o wspaniale.
Pos³uchaj mnie. Uda³o ci siê przemówiæ do nich. Uwierz mi,
dokona³e tego. Rozmawia³em wczoraj z Mulhousem przez ponad
godzinê i przyzna³, ¿e trochê przesadzi³.
Nie s³ysza³em, ¿eby przeprasza³.
Nie, ale nie zosta³e tak¿e aresztowany. Ci prawnicy mogli
oskar¿yæ ciê, o co tylko by siê da³o, od wandalizmu po zdradê. Nie
mo¿esz zrozumieæ? Wygra³e. Do diab³a, gdyby alkohol by³ legalny,
postawi³bym ci drinka.
Wygra³em i musia³em przepraszaæ? Co to za zwyciêstwo?
Pos³uchaj, Mulhouse musia³ zachowaæ swoj¹ wiarygodnoæ.
Gdyby zniszczy³ j¹, odmawiaj¹c przeprosin, nie mia³by innego wyj-
cia, jak tylko zrujnowaæ twoje szanse na Sorbonie.
Indy zrozumia³, ¿e Conrad ma racjê.
A co z tym listem, który muszê napisaæ?
Masz okazjê wyjaniæ wszystkim, co zrobi³e. Nie uno siê.
Napisz, ¿e wiesz, i¿ by³a to pomy³ka.
Tak, chyba tak zrobiê.
Conrad poklepa³ go po ramieniu.
To jest duch. Powodzenia w Pary¿u. Zazdroszczê ci. Jestem
pewien, ¿e robisz dobrze i znajdziesz tam to, czego szukasz.
Gdy Conrad odchodzi³, Indy zastanawia³ siê nad tym, co powie-
dzia³ profesor. Czego on w³aciwie szuka? Nie wiedzia³, ale by³ pe-
wien, ¿e kiedy to znajdzie.
$
3. Lodowata dama
Pary¿ padziernik 1922
By³ pogodny, jesienny poranek i Indy, ubrany w swoj¹ skórzan¹
kurtkê, szed³ wolno alej¹ St. Michel. W przeciwieñstwie do wiêk-
szoci mijaj¹cych go Francuzów, nie mia³ szalika. Madelaine da³a
mu jeden w prezencie, ale on nie widzia³ jej ju¿ od kilku tygodni
i noszenie go przypomina³o mu j¹.
Pochyli³ siê, nasun¹³ kapelusz g³êbiej na czo³o i przypieszy³
kroku. Chcia³ uciec przed zimnem. Poza tym z niecierpliwoci¹ ocze-
kiwa³ dzisiejszego wyk³adu z archeologii Grecji. Tematem by³a
Wyrocznia Apollina. By³ ciekaw, jak profesor Dorian Belecamus go
poprowadzi.
Wszed³ na teren uniwersytetu, kieruj¹c siê prosto do sali wyk³a-
dowej. Po dwóch latach studiowania na Sorbonie zna³ miasto jak
rodowity pary¿anin. Mimo wszystko jednak zawsze bêdzie tu obco-
krajowcem i nawet lubi³ ten stan rzeczy.
By³ na trzecim roku studiów powiêconych staro¿ytnym jêzy-
kom pisanym. Uczêszcza³ te¿ na fakultety z archeologii klasycznej
Grecji. Pasowa³y doskonale do jego nauki jêzyka greckiego, a poza
tym by³o jeszcze co, co zachêca³o go do udzia³u w tych zajêciach
pani profesor.
Wszystko, co jej dotyczy³o, od ubrañ i perfum do sposobu mó-
wienia i poruszania siê, by³o typowo kobiece. Pod t¹ os³on¹ wyczu-
wa³ jeszcze si³ê i opanowanie, które intrygowa³y go. Dwoistoæ kry-
³a siê w tajemniczoci tej kobiety i w³anie ona definiowa³a granice
jej osobowoci: Zbli¿ysz siê za bardzo i wpadniesz w k³opoty.
%
Jak dotychczas nie stanowi³o to problemu. Minê³o ju¿ sporo za-
jêæ i on by³ jednym z najlepszych. Znajomoæ jêzyka starogreckiego
i dog³êbne zrozumienie mitologii powodowa³o, ¿e wyrasta³ ponad
przeciêtnoæ, ale ona zdawa³a siê tego nie dostrzegaæ.
Parê dni temu podszed³ do niej po wyk³adzie i zada³ kilka pytañ.
Odpowiedzia³a na nie szorstkim tonem odzwierciedlaj¹cym zimn¹
obojêtnoæ, kryj¹c¹ siê w oczach. Indy nie lubi³ byæ lekcewa¿ony.
Powiedzia³ jej, jak bardzo podobaj¹ mu siê wyk³ady.
To mi³e odpowiedzia³a, po czym przeprosi³a go i wysz³a
z sali.
Dorian Belecamus by³a Lodowat¹ Dam¹. W taki w³anie spo-
sób o niej myla³. Lód jednak¿e da siê stopiæ, a pod t¹ grub¹ ochron-
n¹ otoczk¹ musia³a to byæ gor¹ca, przyjacielska kobieta, która têskni
za g³êbszym uczuciem.
Albo tak mu siê zdawa³o.
Id¹c zamylony, zderzy³ siê z kim przy wejciu do sali. Zorien-
towa³ siê, ¿e to by³a ona. Ukucn¹³, aby podnieæ notatnik, który wy-
pad³ z rêki profesor Belecamus. Wlepi³ wzrok w jej smuk³e nogi,
znajduj¹ce siê zaledwie kilka cali od jego twarzy. Zazwyczaj nosi³a
d³ug¹ spódnicê, bia³¹ bluzkê i welwetow¹ kamizelkê. Tego dnia jed-
nak ubrana by³a w krótsz¹, kraciast¹ spódniczkê, która upodobnia³a
j¹ do studentek.
Ukucnê³a i zebra³a kartki, które wylecia³y z notatnika. Wypro-
stowali siê jednoczenie i Indy spojrza³ jej prosto w oczy. By³y piêk-
ne, du¿e i ciemne, prawie czarne.
Przepraszam, nie zauwa¿y³em pani.
Dziêkujê, Jones przejecha³a rêk¹ po swoich gêstych kruczo-
czarnych w³osach. By³y przewi¹zane z ty³u kokard¹ i stanowi³y t³o
dla ujmuj¹cych oczu, wysokich koci policzkowych i kszta³tnych ust.
Dobrze, ¿e pana spotka³am. Proszê przyjæ do mnie po wyk³a-
dzie. Muszê z panem o czym pomówiæ. Obróci³a siê szybko i we-
sz³a na podium. Indy patrzy³ za ni¹ zdziwiony, ¿e siê do niego
umiechnê³a. Rozejrza³ siê po sali, oczekuj¹c zazdrosnych spojrzeñ
ze strony mê¿czyzn i znacz¹cych kiwniêæ g³ow¹ ze strony kobiet.
Ale nikt niczego nie zauwa¿y³. Rozbi³, a przynajmniej naruszy³ po-
krywê lodu otaczaj¹c¹ Dorian Belecamus i nikt siê tym nie zaintere-
sowa³. Co siê z tymi ludmi dzia³o? Byli niewzruszeni jak czaszki
wisz¹ce w gablotach na cianach. Francuzi mieli byæ przecie¿ wspa-
nia³ymi kochankami, a ¿aden z nich nie dostrzega³ niczego ciekawe-
go w swojej profesorce.
&
Usiad³ przy przejciu, otworzy³ notatnik i zacz¹³ zastanawiaæ siê,
o czym mog³a chcieæ z nim rozmawiaæ. Nie by³ w stanie niczego
wymyliæ.
Bo¿e, widzia³e, jak ona siê dzisiaj ubra³a? szepnê³a do nie-
go przeciêtnie wygl¹daj¹ca dziewczyna z s¹siedniej ³awki. Wyda-
je jej siê, ¿e jest jedn¹ z nas.
Nie ma porównania pomyla³ Indy. Dzieli was przepaæ. I to
wielka przepaæ.
Ale nie jest. Ani trochê powiedzia³ wspó³czuj¹cym g³osem.
Odwróci³ siê do swojego zeszytu, przerywaj¹c rozmowê.
Obiekt, który bêdzie dzi omawiany, jest mi bardzo bliski
zaczê³a Belecamus.
mieszne pomyla³ Indy. Bliskie jej by³o martwe miasto.
Jako dziecko odwiedza³am ruiny Delf, gdy by³y jeszcze we
wczesnej fazie odbudowy, zaczêtej w 1892 roku spojrza³a w stro-
nê drzwi na jakiego spónionego s³uchacza, który sp³on¹³ ze wsty-
du, przyt³oczony jej surowym wzrokiem. Gdy ju¿ by³am na stu-
diach, spêdza³am tam wakacje, pracuj¹c najpierw ochotniczo,
póniej jako p³atny asystent. Delfy sta³y siê tematem mojej pracy
dyplomowej. Zanim przyjecha³am tutaj, przez piêæ lat by³am g³ów-
nym archeologiem w tamtejszych ruinach i wspó³pracowa³am z uni-
wersytetem w Atenach. Przez chwilê popatrzy³a w dal i umiech-
nê³a siê do siebie. Kiedy jeden z moich asystentów pope³ni³
b³¹d nazywaj¹c mnie w ¿artach Pyti¹. Jak wiecie, Pytia to imiê
nadawane kolejnym kobietom, które s³u¿y³y w wi¹tyni Apolli-
na, wyrocznia z Delf. Aby zostaæ Pyti¹, kobieta musia³a pocho-
dziæ z wiejskiej rodziny, mieæ ponad piêædziesi¹t lat i byæ nie-
zbyt inteligentna przerwa³a na chwilê. Mam nadziejê, ¿e
rozumiecie, dlaczego nie by³am zbytnio zadowolona z tamtego
komentarza.
Wszyscy na sali wybuchnêli g³onym miechem. Belecamus
zdecydowanie nie pasowa³a do przedzia³u wiekowego i nie spe³nia-
³a wymogów zwi¹zanych z poziomem inteligencji. Przypuszczalnie
nie pochodzi³a te¿ z wiejskiej rodziny pomyla³ Indy.
Pytia przemawia³a z o³tarza w wi¹tyni Apollina, gdzie sie-
dzia³a na z³oconym trójnogu ponad szczelin¹ w ziemi. Z otworu praw-
dopodobnie unosi³y siê odurzaj¹ce opary powoduj¹ce, ¿e kobieta
wpada³a w trans znów siê umiechnê³a i utkwi³a wzrok w Indym.
Jeden ze wiadków, ¿yj¹cy w pierwszym wieku naszej ery, opisa³
transformacjê Pytii w nastêpuj¹cy sposób: Jej oczy zab³ys³y, piana
'
pojawi³a siê na ustach, w³osy stanê³y dêba. Po tym mog³a ju¿ odpo-
wiadaæ na zadawane pytania.
Indy nagle poczu³ siê tak, jak gdyby mówi³a tylko do niego. Jak-
by reszta studentów przesta³a istnieæ. Zrobi³o mu siê gor¹co. Patrzy-
li sobie prosto w oczy. wiat³o sp³ywa³o po jej czarnych w³osach
i b³yszcza³o w ciemnych oczach.
Jej odpowiedzi by³y zawsze chaotycznym be³kotem, niezrozu-
mia³ym dla nikogo z wyj¹tkiem kap³anów, którzy potrafili go inter-
pretowaæ Belecamus spojrza³a na pozosta³ych. À propos, czy
kto wie, co oznacza s³owo Delfy? Panie Jones, jest pan specjalist¹
od greki. Mo¿e pan powie?
A wiêc zainteresowa³a siê nim i wiedzia³a, ¿e studiuje jêzyk sta-
rogrecki.
To oznacza miejsce delfina.
Skinê³a g³ow¹.
Okay. Ale proszê powiedzieæ, dlaczego tak siê nazywa.
Indy pozna³ mityczn¹ historiê Delf ju¿ jako dziecko, jeszcze nim
dowiedzia³ siê, ¿e Grecja to pañstwo.
Apollo przyby³ tam pod postaci¹ delfina.
I co tam spotka³?
Indy nagle wyobrazi³ sobie, ¿e znów ma dwanacie lat i ojciec
przepytuje go z mitów, które poleci³ mu przeczytaæ. Ale Dorian Be-
lecamus raczej nie by³a jego ojcem.
Smoka o imieniu Pyton. By³ to w¹¿: syn Gai, bogini Ziemi
i Posejdona, boga morza. Pyton ¿y³ w jaskini i przepowiada³ przy-
sz³oæ poprzez pytyjskie kap³anki.
I co siê póniej sta³o?
Apollo zabi³ smoka i wrzuci³ go do rozpadliny w ziemi.
Dziêkujê, panie Jones odwróci³a od niego g³owê i rozejrza³a
siê po sali. Zostawmy teraz mity w spokoju i przejdmy do histo-
rycznej wiedzy o Delfach.
Wyjani³a, ¿e przez okres prawie tysi¹ca lat, od oko³o 700 roku
przed Chrystusem do 362 roku naszej ery, to górskie ustronie by³o
siedzib¹ wyroczni. Zesz³a z podium i kontynuowa³a wyk³ad. By³o
oczywiste, ¿e nie potrzebowa³a ¿adnych notatek.
W okresie swoich najwiêkszych wp³ywów Delfy by³y orod-
kiem w³adzy w ca³ym basenie Morza ródziemnego, tworzy³y hi-
storiê tego regionu. W³adcy nie podejmowali praktycznie ¿adnych
decyzji bez uprzedniego poradzenia siê wyroczni. Nawet sceptyczni
filozofowie, ³¹cznie z Platonem i Sokratesem, wysoko cenili wyrocz-
!
niê. Przez lata w Delfach zgromadzi³o siê du¿o z³ota, marmuro-
wych pos¹gów, malowide³ i klejnotów. Wszystko dary od pielgrzy-
mów.
Czy przepowiednie sprawdza³y siê? zapyta³ jeden ze studen-
tów.
W³anie do tego zmierzam. Przepowiednie by³y czêsto dwu-
znaczne, ró¿nie interpretowane powiedzia³a. Ale jedna z mo¿li-
woci zwykle siê sprawdza³a. Dam wam kilka przyk³adów. Gdy Gre-
cy w 480 roku przed Chrystusem zapytali, jak odeprzeæ atak Persów,
wyrocznia odpowiedzia³a, aby ufali drewnianym cianom. Cho-
cia¿ d³ugo dyskutowano nad znaczeniem cian, Grecy skutecznie
obronili siê flot¹ drewnianych okrêtów. A wiêc ci, którzy zinterpre-
towali drewniane ciany jako drewniane okrêty, mieli racjê pod-
sumowa³a. Kiedy rzymski cesarz Neron us³ysza³: Strze¿ siê
siedemdziesiêciu trzech, pomyla³, ¿e umrze w wieku siedemdzie-
siêciu trzech lat. Tymczasem, gdy mia³ trzydzieci jeden, zosta³ oba-
lony przez Albê, który skoñczy³ siedemdziesi¹t trzy lata.
Niektóre przepowiednie sprawdza³y siê tylko w tym drugim,
przenonym znaczeniu kontynuowa³a. Krezus, na przyk³ad, do-
wiedzia³ siê, ¿e gdy zaatakuje s¹siedniego Cytrusa, wtedy zniszczy
potê¿ne cesarstwo. No i zniszczy³: swoje w³asne.
Akurat pomyla³ Indy. W¹tpi³ w to, ¿e Platon czy Sokrates
dbali o zdanie wyroczni. Chwalili j¹, poniewa¿ by³a religi¹ tam-
tych czasów. Drogo by ich kosztowa³o zakwestionowanie jej auto-
rytetu.
Indy wiedzia³, ¿e potê¿ni kap³ani, którzy interpretowali be³kot
Pytii, znajdowali siê w samym centrum amfiktionii, zwi¹zku grec-
kich miast-pañstw i byli dziêki temu doskonale poinformowani
o najwa¿niejszych sprawach regionu. Po prostu korzystali z wy-
roczni, aby stworzyæ pozory prawdy dla swoich planów. W efekcie
kobieta zwana Pyti¹ by³a tylko rytualnym narzêdziem bez wiêksze-
go znaczenia.
Wiedzia³ te¿, ¿e jego ojciec wrzeszcza³by na niego, gdyby kie-
dykolwiek mu to powiedzia³. Zredukowanie wyroczni Apollina do
formy politycznej korupcji obdartej z ca³ego mistycyzmu by³o here-
zj¹. Przez ca³e swoje dzieciñstwo Indy obserwowa³ jak mity poch³o-
nê³y jego ojca, sta³y siê jego ¿yciem.
Podniós³ rêkê.
Czym by³y opary, które Pytia wdycha³a?
Belecamus wydawa³a siê byæ rozbawiona pytaniem.
!
Ach, legendarne gazy mefityczne, jak je nazywano. Kto to
wie? Legenda mówi, ¿e pochodz¹ z gnij¹cego cia³a Pytona.
Na szczêcie naukowcy nie wierz¹ w mity i legendy odpar³
Indy. Tu w³anie le¿y ró¿nica pomiêdzy religi¹ a nauk¹.
Belecamus stanê³a przed nim. Jej kszta³tne, opalone nogi, nagie
prawie do kolan, przyci¹ga³y wzrok Indyego. A wiêc czym wed³ug
pana mog³y byæ te opary?
Oderwa³ oczy od jej nóg. Przez chwilê nie odpowiada³. Jej bli-
skoæ oniemiela³a go. Odkaszln¹³ i zastanowi³ siê. Rzuci³a mu wy-
zwanie i chce siê z nim zmierzyæ.
Najprawdopodobniej by³y to dymy palonych kadzide³ i lici
laurowych. Pytia, aby wejæ w trans, wdycha³a mieszaninê i ¿u³a nar-
kotyczne licie laurowe. Te tak zwane opary by³y dla kap³anów jesz-
cze jednym sposobem mistyfikacji i rytualizacji w³asnych dzia³añ.
Belecamus skrzy¿owa³a rêce.
Myli pan bardzo racjonalnie, panie Jones. To dobrze. Ale
w archeologii trzeba czasami puciæ wodze wyobrani. Mity s¹ czê-
sto drog¹ do prawdy i zrozumienia.
Mog¹ te¿ wprowadzaæ w b³¹d i zbyt czêsto uwa¿ane s¹ za sam¹
prawdê odpowiedzia³. Nawet przez inteligentnych ludzi.
Przez jego ojca, na przyk³ad.
Belecamus umiechnê³a siê i wróci³a na podium.
Dobrze powiedziane. Mam nadziejê, ¿e wszyscy tu rozumiej¹
podwójn¹ naturê mitów.
Gdy wyk³ad zbli¿y³ siê do koñca, Belecamus powiedzia³a, ¿e
chce co og³osiæ:
Ta prelekcja, jak wiecie, by³a zapowiedziana ju¿ kilka tygo-
dni temu. W dziwny sposób jednak zbiega siê z pewnym wydarze-
niem w samych Delfach. Dwa dni temu by³o tam niewielkie trzê-
sienie ziemi.
Du¿o jest zniszczeñ? zapyta³ kto.
Rozszerzy³a siê szczelina w wi¹tyni Apollina. Ale dziêki temu
dokonano pewnego odkrycia: zauwa¿ono, ¿e we wnêtrzu rozpadliny
znajduje siê kamienna tablica.
Co na niej jest? spyta³ kto inny.
Jeszcze nie wiadomo. Nied³ugo wyje¿d¿am do Delf. Dlatego
te¿ pozostaj¹ce do koñca semestru wyk³ady poprowadzi mój asy-
stent.
Indy poczu³ nagle pustkê w piersiach. Brak jakiegokolwiek ¿y-
cia, jak gdyby kto wyrwa³ mu serce.
% Prolog Delfy, Grecja 1922 Indy wisia³ w ciemnoci jak rogal ksiê¿yca, podtrzymywany przez linê, która wpija³a mu siê w pachy i klatkê piersiow¹. Z góry dochodzi³y gokrzyki,aleniemóg³zrozumieæanis³owa.Odchyli³g³owêdoty³u.Otwór wysoko nad nim dawa³ tyle wiat³a, ile migocz¹ca na niebie gwiazda. Dorian! wrzasn¹³. Daj mi jeszcze jedn¹ pochodniê! Jego g³os odbi³ siê echem od cian szczeliny. Nie wiedzia³, czy go us³ysza³a. Otar³ policzek o ramiê i zerkn¹³ w dó³. Wokó³ by³a ciem- noæ, czarna zas³ona, która dezorientowa³a go, osza³amia³a. Zakrê- ci³o mu siê w g³owie. Zamkn¹³ oczy i mocniej chwyci³ linê. Zdawa³o mu siê, ¿e zaraz poleci w lad za swoj¹ pierwsz¹ pochodni¹ w bez- kresn¹ ciemnoæ poni¿ej. Nie by³o przestrzeni ani czasu, tylko si³a grawitacji i wci¹gaj¹ca pustka. Minê³o dopiero kilka minut, a jemu wydawa³o siê, ¿e wisi ju¿ od paru godzin czekaj¹c, a¿ przyl¹ mu wiat³o. Jones! krzyknê³a Dorian. Jej g³os rozbrzmia³ w otaczaj¹cej ciszy. Spojrza³ w górê i do- strzeg³ migocz¹cy odblask zmierzaj¹cy w jego stronê. Lina wi³a siê jak w¹¿ z ognistym jêzykiem. Indy uchyli³ siê, gdy pochodnia prze- latywa³a obok jego g³owy. Z³apa³ linê i przyci¹gn¹³ pochodniê. Uchwyci³ j¹ i odetchn¹³ z ulg¹. Spojrza³ na cianê przed sob¹. Nie by³ ju¿ pewien, czy to w³aciwa ciana. Mo¿e znajdowa³ siê zbyt g³êboko. Szarpn¹³ linê dwukrotnie i Doumas, asystent Dorian, opu- ci³ go o kolejne dwie stopy. Wreszcie znalaz³ siê naprzeciwko tabli- cy. Wystawa³a z kamiennej ciany jak p³yta z nagrobka i by³a lekko nachylona ku do³owi.
& Wyci¹gn¹³ z plecaka metalowy uchwyt i przybi³ go m³otkiem do ciany.Ju¿mia³umieciæw nimpochodniê,gdycozwróci³ojegouwa- gê. Przystawi³ pochodniê do tablicy i nachyli³ siê, by lepiej widzieæ. Powiedziano mu, ¿e napis bêdzie pokryty brudem, i ¿e trzeba go oczyciæ po wydobyciu tablicy na powierzchniê. On natomiast spo- gl¹da³ na równe rzêdy hieroglifów, które nie tylko by³y ³atwo rozpo- znawalne, ale i napisane staro¿ytn¹ grek¹. Jêzykiem, który rozumia³. Przeskakiwa³ wzrokiem po s³owach, po³yka³ je. Wype³ni³o go pod- niecenie. Umieci³ pochodniê w uchwycie na cianie i wyci¹gn¹³ notes z bocznej kieszeni plecaka. Popiesznie zapisa³ t³umaczenie. Nie móg³ uwierzyæ. Mieli racjê. Ci szaleni dranie dobrze wiedzieli, o czym mówi¹. Chcia³ krzykn¹æ do góry, ale zdecydowa³ siê oszczêdzaæ ener- giê. Schowa³ notes i wyci¹gn¹³ siatkê. Okry³ ni¹ dok³adnie tablicê i przyczepi³ do haka na koñcu liny. Mia³ w³anie zacz¹æ wyci¹gaæ tablicê ze ciany, gdy poczu³ na- g³e szarpniêcie. Zsun¹³ siê o kilka cali; lina zacisnê³a siê pod jego ramionami. Hej, co tam siê, do cholery, dzieje? Jego g³os zabrzmia³ echem w szczelinie. Znajdowa³ siê dok³ad- nie pod tablic¹. Dostrzeg³ wyrane lady d³uta. Kto nie tylko oczy- ci³ napisy, ale próbowa³ te¿ wyci¹gn¹æ tablicê. Ale kto? Lina znów zadrga³a. W szczelinie rozleg³o siê dziwne skrzypie- nie i Indy wiedzia³, co to by³o. To pêka³a jego lina. Chwyci³ pochod- niê i uniós³ j¹ do góry. O, Chryste! Tylko spokojnie pomyla³. Wsadzi³ pochodniê miêdzy zêby i siêgn¹³ po linê ponad miejscem, w którym siê urywa- ³a. Us³ysza³ trzask, ostry dwiêk odbijaj¹cy siê od cian szczeliny. Chwyci³ palcami linê. Wisia³ na jednej rêce, oderwany kawa³ek sznura zsun¹³ mu siê po przegubie d³oni. Pochodnia przypali³a w³osy na ramieniu. Z wiel- kim trudem wyci¹gn¹³ rêkê ponad g³owê. Obfity pot wyst¹pi³ mu na czo³o, zalewaj¹c oczy. Poczu³silneszarpniêciez góryi linawylizgnê³amusiêz d³oni.Z de- speracj¹ siêgn¹³ drug¹ rêk¹, ale jego piêæ zacisnê³a siê w powietrzu. Spada³.
' 1. Szkolni kawalarze Chicago dwa lata wczeniej Noc by³a spokojna i cicha. Dwaj mê¿czyni wolno posuwali siê wzd³u¿ w¹skiej uliczki. Ka¿dy z nich niós³ przerzucone przez ramiê bezw³adne cia³o. Wiosenny deszcz utworzy³ ka³u¿e w nierównociach ukrytych w cieniu wysokich budynków. Zbli¿ali siê do zakrêtu, za którym znajdowa³ siê ich cel, du¿y trawnik. Jeden z mê¿czyzn by³ wysoki i szczup³y. Wci¹¿ podskakiwa³, jak gdyby poprawiaj¹c u³o¿enie cia³a, które targa³. Drugi by³ ni¿szy i bardziej muskularny, przy boku ko³ysa³y mu siê zwoje sznura. Po- rusza³ siê ze zwinnoci¹ alpinisty. Nagle potkn¹³ siê o co i przechy- li³ na bok, prawie trac¹c równowagê. Zwinnoæ tak, ale czasami za- stêpowana przez niezgrabnoæ. A niech to! zabe³kota³, odzyskuj¹c równowagê. Byli ju¿ pra- wie na miejscu. Wszystko w porz¹dku? zapyta³ wy¿szy. Tak. Zatrzymajmy siê na chwilê. Mam jakie z³e przeczucia. Wysoki bezceremonialnie rzuci³ cia³o na ziemiê i wyj¹³ z kie- szeni piersiówkê. Poda³ j¹ partnerowi, ale ten pokrêci³ g³ow¹. Nie chcesz? wzruszy³ ramionami i sam wzi¹³ du¿y ³yk. Daj sobie z tym spokój sykn¹³ mê¿czyzna z lin¹. To pomaga na nerwy. Jeszcze piêtnacie minut i bêdzie po wszystkim powiedzia³ cz³owiek z lin¹. Ruszy³ naprzód, skrywaj¹c siê w cieniu. Cia³o wci¹¿ by³o przerzucone przez jego ramiê. Dotar³ do zakrêtu i rozejrza³ siê. Pomimo swoich obaw zdecydowany by³ dokoñczyæ dzie³a. Chcia³ wszystko wykonaæ perfekcyjnie.
Odwróci³ siê, aby daæ znak partnerowi, ale ten ju¿ sta³ za nim. Ruszyli mokrym chodnikiem, wiat³a ulicznych latarñ odbija³y siê od jego powierzchni. Po chwili zatrzymali siê przy jednej z nich i rzu- cili cia³a na trawnik. Pod p³otem le¿a³y ledwo widoczne dwa inne cia³a, które przynieli tam pó³ godziny wczeniej. Co teraz? zapyta³ wy¿szy. Pierwszy idzie Paine. Przygotuj go. I za³ó¿ mu kapelusz od- czepi³ od pasa jedn¹ z lin. Na jej koñcu zawi¹zany by³ stryczek. De- likatnym ruchem rêki przerzuci³ go przez latarniê. Stryczek zadyn- da³ w md³ym wietle. Dobra, za³ó¿ mu to na szyjê i przyczep kartkê z nazwiskiem. Wysoki mê¿czyzna zacisn¹³ Pêtlê na szyi nieboszczyka. Potem siêgn¹³ pod kaftan Painea, wyj¹³ trójk¹tny kapelusz i za³o¿y³ mu na g³owê. Drugi mê¿czyzna w tym czasie wspi¹³ siê na latarniê, po czym wci¹gn¹³ cia³o do góry, przywi¹za³ sznur i zeskoczy³ na ziemiê. Hej, to wygl¹da wietnie. Teraz jeszcze tych trzech i idziemy. Wy¿szy mê¿czyzna przy³o¿y³ piersiówkê do ust, wzi¹³ kilka ³y- ków i zaoferowa³ butelkê partnerowi. Ten znów pokrêci³ g³ow¹. Nastêpny bêdzie Georgie odpar³ cz³owiek z lin¹. Bo¿e, ju¿ siê nie mogê doczekaæ ich reakcji jutro rano. Bezg³owa figura wi³a siê pod czarn¹ tog¹ jak magik próbuj¹cy wyswobodziæ siê z wiêzów i ³añcuchów. Najpierw czubek g³owy, potem brwi, a nastêpnie ca³a twarz wysunê³y siê z ciemnego koko- nu. Opuci³ togê zakrywaj¹c nagie nogi i przejrza³ siê w lustrze. Przy- g³adzi³ rêk¹ gêste w³osy, poprawi³ przedzia³ek na rodku. Póniej za³o¿y³ na g³owê kwadratow¹ czapkê z ozdobnym sznurkiem. Kaligrafowany napis na jego dyplomie oznajmia³, ¿e nazywa siê Henry Jones, Jr. Ci, którzy go znali, mówili na niego Indy zdrob- nienie od Indiana, imienia, którego u¿ywa³ od dzieciñstwa. Henry Jr. by³o przeznaczone do u¿ytku w oficjalnych dokumentach, a tak¿e dla jego ojca, który wci¹¿ nazywa³ go Juniorem. W rzeczywistoci jedynym widocznym wspomnieniem jego dzie- ciñstwa by³a blizna na brodzie. Zarobi³ j¹ od z³odziei, którzy przy- padkowo odkryli w opuszczonej jaskini pozosta³oci hiszpañskiej konkwisty. Nawet jego ojciec, gdyby móg³ tu byæ, zobaczy³by, ¿e Indy nie by³ ju¿ dzieckiem, lecz przystojnym mê¿czyzn¹. Mia³ piwne oczy o g³êbokim spojrzeniu, szerokie ramiona i muskulaturê pi³karza. Jed- nak¿e futbolist¹ nie by³, chocia¿ lubi³ ruch. Wola³ jazdê konn¹ i nar- ciarstwo ni¿ sporty, takie jak futbol czy koszykówka. By³ tak¿e mi-
strzem w pos³ugiwaniu siê biczem, dziwnej sztuce, o której rzadko mówi³. I to nie dlatego, ¿eby nie by³a przydatna. Jestem absolwentem collegeu powiedzia³ do siebie. Umiech- n¹³ siê, s³ysz¹c w³asne s³owa, ale umiech ten by³ pe³en ironii. Koñ- czy³ college pomimo wszystko. Zesz³ej jesieni nie by³o go na tylu lekcjach, ¿e jego oceny gwa³townie pogorszy³y siê i prawie wyrzu- cono go ze szko³y. Po prostu straci³ zainteresowanie zwyk³ym wy- kszta³ceniem, zyskuj¹c jednoczenie inne na ulicach. Wraz z Jackiem Shannonem, zwariowanym wspó³lokatorem, spêdza³ noce w podrzêdnych knajpach w po³udniowej dzielnicy, s³u- chaj¹c jak muzycy o imionach typu Pine Top Smith, Cripple Claren- ce Lofton, Speckled Red czy Cow Cow Davenport stukaj¹ w klawi- sze swoich pianin. Muzykê tê nazywano knajpianym graniem, poniewa¿ wykonywano j¹ w ma³ych barach, gdzie jeszcze niedawno serwowano trunki prosto z beczek. Do czasu a¿ rozpoczê³a siê pro- hibicja. Wiêkszoæ jazzmanów przyjecha³a z Nowego Orleanu, miejsca narodzin jazzu, i z ka¿dym tygodniem ich przybywa³o. Warunki ¿y- cia Murzynów by³y lepsze w Chicago. Tu mogli znaleæ pracê w klu- bach, zarabiali piêædziesi¹t dolarów tygodniowo, podczas gdy w No- wym Orleanie mogli liczyæ na dolara za noc. No i w Chicago by³y studia, w których nagrywano p³yty z jazzem. Gdy zamykano bary, Indy i Shannon udawali siê na ró¿ne przy- jêcia, gdzie muzyka rozbrzmiewa³a do witu. Shannon bra³ swoj¹ tr¹bkê i grywa³ razem z Johnnym Dunnem i Jabbem Smithem. Shan- non by³ nie tylko jednym z niewielu bia³ych, którzy grali jazz, ale by³ niew¹tpliwie jedynym muzykuj¹cym studentem ekonomii. Wiêk- szoæ jazzmanów w knajpach by³a niewykszta³cona. Nie czytali nut, nie znali ¿adnych zasad i nie dbali o to. Nie wiedzieli nawet, ¿e ich muzyka jest niezwyk³a. To wszystko w³anie sk³ada³o siê na jej potê- gê i piêkno. Hej, jeste gotowy? Mówi³e, ¿e chcesz tam byæ wczenie, tak? S³owa kolegi wyrwa³y go z zamylenia. Rude w³osy Shannona jak zwykle wygl¹da³y dziko. Swoj¹ togê trzyma³ w rêku, a ubrany by³ w marynarkê i krawat. Marynarka mia³a za krótkie rêkawy, ale Shannon nie zwraca³ na to uwagi. Mia³ zwyczaj kiwania g³ow¹ kiedy by³ podniecony lub zdenerwowany, i w³anie to robi³. Shannon za- wsze sprawia³ wra¿enie trochê nerwowego, jak gdyby nie by³ z tego wiata. Doskonale czu³ siê jedynie podczas gry na tr¹bce. Wówczas jego chude cia³o zdawa³o siê odp³ywaæ wraz z muzyk¹ i nie dostrze-
ga³o siê ju¿ ani jego wzrostu, ani d³ugiej szyi z wystaj¹cym jab³kiem Adama. Indy spojrza³ na siebie jeszcze raz i zdj¹³ czapkê. Znajdowali siê tylko kilka przecznic od miejsca uroczystoci. Dojd¹ tam w ci¹- gu kilku minut. Dobra. Daj mi siê ubraæ. Nie w³o¿y³em jeszcze spodni. Id tak. Odbierz swój dyplom bez spodni. Nie, dziêki. Nie wiem, po co mia³bym to robiæ spojrza³ na Shannona, wiedz¹c, ¿e ten zaraz co mu zaproponuje. Wiesz co? Kupiê ci gorza³ê. Zgadzasz siê? Indy wzruszy³ ramionami. Do diab³a ze spodniami. Pod tog¹ nikt nie zauwa¿y ró¿nicy. W porz¹dku odpar³. Perspektywa uroczystoci nie cieszy³a go. Chcia³, ¿eby ju¿ by³o po wszystkim. Brak spodni uczyni j¹ cho- cia¿ trochê interesuj¹c¹. Ju¿ s³yszê starego Mulhousea powiedzia³, gdy wychodzili z domu. Jestecie nowym pokoleniem, pokoleniem nadziei na- ladowa³ powa¿ny, w³adczy g³os dyrektora uczelni. Wojna siê skoñ- czy³a. Idcie w wiat i poka¿cie innym, ¿e amerykañska m³odzie¿ to ciê¿ko pracuj¹cy, twórczy ludzie, którzy wykonaj¹ ka¿d¹ pracê, jaka tylko siê pojawi. Co w tym stylu pomyla³. Nie, uroczystoæ nie by³a powo- dem, dla którego Indy chcia³ byæ wczenie. Jak to jest bez spodni? zapyta³ Shannon, gdy szli ulic¹. Ch³odno i wietrzno. Powiniene spróbowaæ. Indy oczekiwa³ miechu albo jakiego ¿artu, ale Shannon mia³ powa¿n¹ minê. Czy twój ojciec dzi bêdzie? Indy pokrêci³ g³ow¹. Jest zajêty. Cholera, nawet nie zada³ sobie trudu, ¿eby prze- prosiæ. Naprawdê? Tak. On ju¿ taki jest. Mój ojciec, szanowany ekspert, nigdy nie ma czasu dla nikogo ani na nic poza swoj¹ prac¹ naukow¹. Zawsze by³ taki? Dopiero po tym, jak moja matka zmar³a, gdy by³em ma³y. Od tego czasu stale siê ode mnie oddala, bez wzglêdu na to, co bym robi³. Chyba w³anie dlatego zaj¹³em siê lingwistyk¹, aby zwróciæ jego uwagê. Shannon spojrza³ na niego. W jaki sposób lingwistyka mo¿e zwróciæ jego uwagê?
! Odk¹d tylko pamiêtam, powtarza³, ¿e jêzyk to klucz do zrozu- mienia rodzaju ludzkiego. Ale co z tego? Jak on mo¿e oczekiwaæ, ¿e zrozumiem ludzi, skoro nawet jego nie mogê zrozumieæ? Chcia³bym, ¿eby ode mnie nikt nie przyje¿d¿a³. Cholera, ¿a³u- jê nawet, ¿e ju¿ koñczê szko³ê. Co ty wygadujesz, Jack? Masz pracê i bêdziesz robi³ niez³e pie- ni¹dze. Shannon zosta³ zatrudniony jako ksiêgowy w firmie handlo- wej w Chicago, z pensj¹ dwustu piêædziesiêciu dolarów miesiêcznie, sum¹, która wydawa³a siê niesamowicie wielka. Kiedy Indy zapyta³ go, jak zdoby³ tê posadê, jedyn¹ odpowiedzi¹ Shannona by³o: ro- dzinne koneksje A do tego wci¹¿ bêdziesz móg³ grywaæ w klubach kontynuowa³ Indy. Hej, pamiêtasz tê noc, kiedy poszlimy do Roy- al Gardens i widzielimy Kinga Olivera? Autentyczny Kreol z Nowe- goOrleanu.Wszyscyprzenosz¹siêtutaj.Czegowiêcejmo¿eszchcieæ? Shannon nic nie mówi³. Przeszli na drug¹ stronê ulicy. Zamierzasz graæ dalej, prawda? zapyta³ Indy, wpatruj¹c siê w mijaj¹cy ich samochód. Zawar³em uk³ad. Indy dostrzeg³ smutek na jego twarzy. Jaki uk³ad? Muszê przestaæ graæ jazz. To jest cena tej posady. Ale to jest szaleñstwo. Dlaczego? Bo to nie jest szanowana muzyka. Indy wiedzia³, ¿e jazz nie by³ akceptowany. Wielu bia³ych twier- dzi³o, ¿e synkopa akcentowanie w miejscach, gdzie siê nie powin- no tego robiæ oraz improwizacje tworzy³y muzykê d¿ungli. Po- woduje, ¿e s³uchacz zaczyna wykonywaæ dziwne, bardzo sugestywne ruchy mo¿na by³o us³yszeæ w radiu. Gówno prawda, Jack. Mylê, ¿e mo¿esz byæ tak dobry jak Earl Hines albo Johnny Dodds. Pos³uchaj, wszystko siê zmieni, gdy tê muzykê zaakceptuj¹. Nie jestem pewien, czy to siê kiedykolwiek stanie Shannon ko³ysa³ siê z boku na bok, jego d³ugie rêce porusza³y siê w³asnym rytmem. Wiesz, oni nawet wini¹ jazz za te rozruchy w po³udniowej dzielnicy. Mo¿esz w to uwierzyæ? Rozruchy nie mia³y nic wspólnego z jazzem. Zamieszki miejskie by³y nieprzyjemnym incydentem dla naro- du, który czu³ siê wspaniale wobec zwyciêstwa aliantów. Stworzy³y przykry kontrast z wielkimi paradami odbywaj¹cymi siê w Nowym Jorku, celebruj¹cymi udzia³ Ameryki w triumfie.
" To nie jest muzyka do marszu, Indy. Wiesz, o co mi chodzi. Nikt siê nie czuje jak jaki cholerny bohater, gdy jej s³ucha. Na tym polega problem. Pochodzi sk¹din¹d, tak jak ja. Indy zachichota³. Zawsze mo¿esz pojechaæ ze mn¹ do Europy i zacz¹æ nowe ¿ycie. Myla³em o tym. Jestem zazdrosny jak cholera. Bêdzie ci tam dobrze. Indy by³ pewien, ¿e Pary¿ zafascynuje go, ale nie by³ przekona- ny co do kariery eksperta od staro¿ytnych jêzyków. Mam nadziejê. Tylko ¿e studiowanie starych manuskryptów w bibliotekach nie jest moim ulubionym sposobem spêdzania wol- nego czasu. Wci¹¿ to powtarzasz. Dlaczego wiêc to robisz? Tam mam jak¹ szansê i nie zamierzam nie skorzystaæ z oka- zji. Po prostu dlatego. Shannon nagle skrêci³ i kiwn¹³ na Indyego, aby szed³ za nim. Dok¹d idziesz? Chod powiedzia³ szeptem. Obieca³em, ¿e kupiê ci butelkê. Wemiemy jedn¹ i zabierzemy ze sob¹. Niedaleko jest goæ, który ma je na sk³adzie. Nie wiem, Jack prohibicja by³a g³upim dowcipem, ale Indy chcia³ jak najszybciej dostaæ siê na teren szko³y. To zajmie tylko kilka minut. No chod. Wzruszy³ ramionami i poszed³ za nim. Mimo ¿e obaj dobrze siê ze sob¹ czuli, to jednak ró¿nili siê znacznie stosunkiem do alkoholu. Shannon od siedemnastego roku ¿ycia pi³ du¿o i prohibicja tego nie zmieni³a. Indy natomiast traktowa³ alkohol z dystansem, móg³ go piæ, ale nie musia³. W po³owie drogi miêdzy dwiema przecznicami Shannon otwo- rzy³ bramê i przeszed³ podwórkiem do tylnych drzwi. Zastuka³ w nie uniwersalnym kodem na to ja. PUK, puk-puk-puk-puk, PUK, PUK. Wewn¹trz zacz¹³ szczekaæ pies. Shannon spojrza³ na Indyego, jak gdyby chcia³ siê upewniæ, czy jego przyjaciel jeszcze tam jest. Chwilêpóniejma³yzezowatycz³owieczekotworzy³drzwi.Dwu- dniowy zarost pokrywa³ jego brodê, a bia³e w³osy by³y potargane, jak- by przed chwil¹ wsta³ z ³ó¿ka. Wrzasn¹³ na psa i spyta³, czego chc¹. Butelkê soczku, Elmo. Có¿ by innego? odpar³ Shannon z g³u- pawym umiechem. Mê¿czyzna da³ znak, ¿eby weszli. Indy poczu³ zapach whisky, unosz¹cy siê w zagraconej kuchni.
# Du¿y kundel siedzia³ za swoim w³acicielem i warcza³. Indy trzy- ma³ siê z dala od niego i ogl¹da³ kuchniê. Zielona farba odpada³a ze cian, ods³aniaj¹c wzorzyst¹ tapetê. Jedne z drzwiczek od kredensu le¿a³y na pod³odze, prawdopodobnie ju¿ od d³u¿szego czasu. Ca³e pomieszczenie cuchnê³o od zsuniêtych w k¹t i nas¹czonych uryn¹ gazet. Daj nam jedn¹ butelkê, Elmo. pieszymy siê. Dobra, zaraz spojrza³ z dezaprobat¹ na czarn¹ togê Indyego. Co to za jeden? Sêdzia? Nie mo¿esz rozpoznaæ absolwenta collegeu? Tak? Jeden profesor, który mnie odwiedza mówi, ¿e zas³ugujê na honorowy dyplom i tytu³. Co wy na to? Elmo wyszczerzy³ po- ¿ó³k³e zêby. Z jakiej dziedziny? Bimbrownictwa? zapyta³ Shannon. Nie. Z chemii. Indy wybuchn¹³ miechem, ale zaraz poczu³ siê nieswojo i za- cz¹³ ¿a³owaæ, ¿e tu przyszli. Masz j¹, czy nie, Elmo? Nie mamy ca³ego dnia. Piêædziesi¹t centów. Piêædziesi¹t? Shannon wyci¹gn¹³ rêce, zaskoczony cen¹. A mo¿e jaka zni¿ka dla absolwentów? No dalej, Elmo. Piêædziesi¹t centów zagrzmia³ Elmo i skrzy¿owa³ rêce na piersi. W porz¹dku, w porz¹dku Shannon odwróci³ siê do Indyego. Masz dwadziecia piêæ centów? A co z umow¹? Oddam ci. Nie martw siê. Indy pogrzeba³ w kieszeni. Dawa³ lekcje francuskiego i ³aciny uczniom szkó³ rednich i w ten sposób zarabia³ dodatkowe pieni¹- dze. Nigdy jednak nie mia³ ich za du¿o. Niechêtnie poda³ Shannono- wi monetê. Elmo schowa³ pieni¹dze do kieszeni, przeszed³ przez kuchniê i znikn¹³ w piwnicy. Indy spojrza³ na zegarek. Mam nadziejê, ¿e tam nie zaginie. Shannon machn¹³ rêk¹, rozwiewaj¹c obawy Indyego. Zrelaksuj siê. Za chwilê bêdziemy na miejscu. Indy zauwa¿y³, ¿e pies poruszy³ siê niespokojnie i znów zacz¹³ warczeæ. Co mu jest? zamrucza³ Indy. Shannon podszed³ do kundla i wyci¹gn¹³ do niego rêkê.
$ Sied cicho. Pies zerwa³ siê i podbieg³ do drzwi. Kto zacz¹³ w nie waliæ. Shannon spojrza³ w stronê piwnicy, wzruszy³ ramionami i uchyli³ drzwi. Kto tam? To ja, kole. Otwórz. Muszê siê widzieæ z Elmem. Kto tam jest? zawo³a³ stary bimbrownik, wynurzaj¹c siê z piw- nicy. Poda³ Indyemu butelkê i przysz³y absolwent schowa³ j¹ do czapki. Drzwi otworzy³y siê i stan¹³ w nich mê¿czyzna w marynarce, krawacie i kapeluszu na g³owie. Patrzy³ z wrogoci¹, a w rêku trzy- ma³ pistolet. O, cholera! nag³y dreszcz przebieg³ po plecach Indyego. Elmo zerkn¹³ na nowego gocia i natychmiast pomkn¹³ w stronê frontowych drzwi. Mê¿czyzna kaza³ mu siê zatrzymaæ, ale Elmo bieg³ dalej. Nieznajomy ruszy³ za nim, pies skowycza³ mu pod nogami. Indyi Shannonspojrzelinasiebiei popêdzilidokuchennychdrzwi. Na schodach Indy zapl¹ta³ siê w togê i przewróci³. Szybko siê pozbie- ra³ i pobieg³ za Shannonem, który by³ ju¿ na podwórku. Indy nie móg³ siê powstrzymaæ od miechu; uciekali przed niebezpieczeñstwem i na- wet mieli whisky. Nagle Shannon stan¹³, a Indy wpad³ na niego. Przy bramie czekali dwaj policjanci i mieli zamiar ich zatrzymaæ. Hej, wy dwaj! Cholera jasna. Shannon odwróci³ siê i ruszy³ w drug¹ stronê. Pomkn¹³ dró¿k¹ miêdzy dwoma domami. Indy nie czeka³ na wskazówki. Pogna³ za nim, unosz¹c togê, aby mu nie przeszkadza³a. Min¹³ Shannona, gdy przebiegali przez ulicê. Pêdzili miêdzy domami przez kolejne podwór- ka. Byli prawie pewni, ¿e siê wydostali, gdy nagle znaleli siê na po- dwórku ogrodzonym wysokim na osiem stóp drewnianym p³otem. A niech to sykn¹³. Uwa¿aj! wrzeszcza³ Shannon z ty³u. Indy obróci³ g³owê. Oczekiwa³, ¿e ujrzy policjantów, tymcza- sem dostrzeg³ biegn¹ce w ich stronê dwa ogromne dobermany. Chrystejêkn¹³.Upuci³butelkê,wyrzuci³czapkêi zacz¹³wspi- naæ siê na p³ot. Ju¿ mia³ prze³o¿yæ nogê na drug¹ stronê, gdy co go z ty³u poci¹gnê³o. Jeden z dobermanów wbi³ zêby w jego togê. Pies warcza³ i krêci³ ³bem, podczas gdy Indy stara³ siê wyswobodziæ. Siêgn¹³ do ty³u i poci¹gn¹³ mocno, wyrywaj¹c togê z pyska psa. Przeskoczy³ ogrodzenie i stan¹³ obok czekaj¹cego ju¿ Shannona. Po-
% biegli w stronê nastêpnego podwórza, minêli gara¿ i nagle stanêli jak wryci. Dwaj policjanci z wyci¹gniêtymi pistoletami czekali w zau³ku. Niele wam idzie, ch³opcy. Stójcie spokojnie powiedzia³ ni¿- szy policjant. Indy znieruchomia³. Teraz znaleli siê w tarapatach i nie by³ to tylko jego k³opot. Billy? powiedzia³ Shannon, staj¹c na palcach. To ty? Jezu zamrucza³ policjant. Jack Shannon. Co ty tu robisz? Móg³bym ciê zapytaæ o to samo. Kupowalimy flaszkê. Idzie- my na uroczystoæ zakoñczenia szko³y. Chryste, Shannon Billy spojrza³ na swego partnera. To brat Harryego kiwn¹³ g³ow¹ w stronê ulicy. Zwiewajcie st¹d i na drugi raz uwa¿ajcie, z kim robicie interesy. Dziêki, Billy. Nie dziêkuj mi, Jack. Harry bêdzie o wszystkim wiedzia³. Indy nie mia³ pojêcia, co ³¹czy³o brata Shannona z tym policjan- tem. Gdy biegli w stronê szkolnych budynków, porwana toga Indyego powiewa³a za nim jak flaga. Twój brat chyba nie jest gliniarzem, co? Wyraz z³oci pojawi³ siê na twarzy Shannona. Nie, ale ma przyjació³. Billy Flannery jest z s¹siedztwa. Ale co oni tam robili? Eliminowali z interesu niewygodnego konkurenta. Harry ma obszar, którym siê opiekuje. Gliniarze pracuj¹ dla twojego brata? Obud siê, Indy. Oni wszyscy pracuj¹ dla organizacji, a Harry jest jej cz³onkiem za³o¿ycielem. To siê liczy w rodzinie. 2
& 2. Wisz¹cy bohaterowie Tylna czêæ togi Indyego by³a w strzêpach. Gdy przechodzili przez bramê uczelni musia³ przytrzymywaæ porwane kawa³ki rêk¹. To jednak¿e nie mia³o znaczenia. Cieszy³ siê, ¿e nie gonili go ju¿ ¿adni policjanci, bandyci, ani psy. Odbiera³ dyplom i tylko to siê liczy³o. Spojrza³ na transparent trzepocz¹cy na wietrze. 23 MAJA OBCHODY DNIA OJCÓW ZA£O¯YCIELI g³osi³ napis. Na ten widok zagotowa³o mu siê w brzuchu i zniknê³o ca³e uczucie ulgi. Przez te wszystkie wydarzenia prawie zapomnia³ o zesz³ej nocy. To, co mia³o byæ znakomitym zakoñczeniem jego pobytu w collegeu, wcale nie zapowiada³o siê tak wspaniale. Gdy dotarli do g³ównej alei, zatrzymali siê. T³um odzianych w czarne togi absolwentów i ich rodziny zgromadzi³ siê na chodni- ku. Ponad nimi, wysoko na latarniach wisia³y cia³a. Z miejsca, gdzie stali, zwisaj¹ce manekiny wygl¹da³y jak prawdziwi ludzie ubrani w stroje z czasów amerykañskiej rewolucji. Spójrz tylko na to powiedzia³ Shannon ze z³oliwym umiesz- kiem na twarzy. Georgie, Tom, drugi Tom i Benji. Indy sposêpnia³. No, nie wiem. W wietle dziennym to wygl¹da trochê grote- skowo. Nie przypuszcza³em, ¿e jeszcze tu bêd¹. Innego dnia pracownicy porz¹dkowi najprawdopodobniej usu- nêliby kuk³y. Ale by³a sobota, dzieñ zakoñczenia roku i wszyscy sta- li, przygl¹daj¹c siê.
' Wed³ug mnie to wygl¹da wietnie Shannon wyszczerzy³ zêby i poklepa³ Indyego po plecach. uda³o nam siê w jego g³osie nie by³o ani ladu troski. Tak. Fajnie. Zobacz. Jest nawet prasa. Masz szansê powiedzieæ im o wszyst- kim! Pocz¹tkowo mia³ taki zamiar, ale teraz nie by³ pewien, czy chce siê przyznaæ do uczynku, chwaliæ siê nim. Mo¿e nie by³o najlep- szym pomys³em odk³adanie tego z nocy poprzedzaj¹cej Dzieñ Oj- ców Za³o¿ycieli na wigiliê zakoñczenia roku. Mo¿e nikt nie zrozu- mie. Shannon klepn¹³ go w ramiê. Jest moja rodzinka. No to na razie. Indy odprowadzi³ go wzrokiem, a nastêpnie podszed³ do dzien- nikarzy fotografuj¹cych Toma Jeffersona. Kilka osób rozmawia³o i ich s³owa podzia³a³y na niego jak ciosy w brzuch. Kto móg³ to zrobiæ? zapyta³ jeden z widzów. Co to mia³o oznaczaæ? Nic. Straszliwe. To musia³ byæ jaki bolszewik. S³ysza³em, ¿e jest ich kilku na uczelni. Mo¿e to rojalista. Jestem pewien, ¿e oni musz¹ nienawidziæ Franklina. Nikt nie wydawa³ siê doszukiwaæ dowcipu albo zrozumieæ zna- czenia tego uczynku. Indy ledwo móg³ siê powstrzymaæ. Chcia³ wy- krzyczeæ, ¿e to jego wystawa z okazji Dnia Ojców Za³o¿ycieli i ¿e nikt nie rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. To hañba dla uczelni zabrzmia³ w³adczy g³os spod s¹siedniej latarni. Najstraszniejsza obraza. Mallery Mulhouse, dyrektor collegeu, otoczony by³ przez re- porterów, uczniów i rodziców. Twarz mia³ czerwieñsz¹ ni¿ zwykle, krople potu wyst¹pi³y mu na czo³o. Dzieñ Ojców Za³o¿ycieli, wype³niony przemówieniami i patrio- tycznymi uroczystociami, by³ pomys³em Mulhousea. Chocia¿ uczestnictwo nie by³o obowi¹zkowe, to jednak gaf¹ przysz³ych ab- solwentów by³o ignorowanie wiêta. Podczas pierwszych dwóch lat, gdy Indy mieszka³ w akademiku, wyznaczeni uczniowie odpowie- dzialni byli za dopilnowanie tego, aby wszyscy brali udzia³ w przy- gotowaniach do uroczystoci.
W zesz³ym roku, przeprowadzaj¹c siê do wynajêtego mieszka- nia, Indy unikn¹³ wiêta. Tego roku jednak Mulhouse zarz¹dzi³, ¿e wszyscy uczêszczaj¹cy na wyk³ady z angielskiego i historii maj¹ napisaæ wypracowanie na temat Ojców Za³o¿ycieli, w przeciwnym razie nie zalicz¹ wyk³adów. Indy z niechêci¹ wykona³ zadanie, ale na swój sposób. Ka¿dy, kto wiesza na latarniach kuk³y za³o¿ycieli naszego pañ- stwa, jest po prostu niebezpieczn¹, niezrównowa¿on¹ jednostk¹ kontynuowa³ Mulhouse. Uwa¿am, ¿e ten czyn jest afrontem dla wszystkiego, co nasz naród reprezentuje. Indy ze zmarszczonymi brwiami ruszy³ w stronê Mulhousea. Spodziewa³ siê kontrowersji, chcia³ jej. Nie przypuszcza³ jednak, ¿e Mulhouse uzna to za ciê¿k¹ zbrodniê przeciwko narodowi. Nie przypuszcza pan, ¿e to mo¿e byæ po prostu szkolny dow- cip? zapyta³ jeden z dziennikarzy. Oburzenie pojawi³o siê na twarzy Mulhousea powoduj¹c, ¿e jeszcze bardziej siê zaczerwieni³a. Jeli dowcip, to bardzo kiepski. Sprawcy tego zostan¹ odnale- zieni i odpowiednio ukarani. Czy to znaczy, ¿e zawieszenie tych kukie³ uznane bêdzie za przestêpstwo? spyta³ inny dziennikarz. Uczelniana policja zosta³a ju¿ zawiadomiona, a nasi adwokaci przygl¹daj¹ siê prawnym aspektom sprawy. W obecnej chwili nicze- go nie wykluczam. Panie dyrektorze, czy to, co tu widzimy, nie jest w³anie przy- k³adem wolnoci s³owa, g³oszonej przez naszych Ojców Za³o¿ycie- li? zapyta³ uczeñ Indy, udaj¹c reportera ze szkolnej gazety. Mulhouse wskaza³ Georgiego, którego w³anie opuszczano na ziemiê. M³ody cz³owieku, wieszanie na latarni kuk³y pierwszego pre- zydenta naszego kraju nie jest przyk³adem wolnoci s³owa. Wrêcz przeciwnie, jej zagro¿eniem. A niech to. Indy spuci³ g³owê i zastanawia³ siê, czy bêdzie móg³ odebraæ swój dyplom. Jeli nie, to znaczy, ¿e mia³ pecha. Ale powi- nien pomyleæ o tym zesz³ej nocy. Co o tym s¹dzisz, Jones? Odwróci³ siê i ujrza³ Teda Conrada, swojego profesora od histo- rii. Mia³ trochê ponad trzydzieci lat, nosi³ starowieckie w¹sy i by³ ulubionym nauczycielem Indyego. Indy wzruszy³ ramionami i spojrza³ na najbli¿sz¹ kuk³ê.
Kto sobie narobi³ du¿o k³opotów. Dla mnie to wygl¹da na atak niszcz¹cy ideê Dnia Ojców Za³o- ¿ycieli. Niewielki umiech wykrzywi³ usta Indyego. Mo¿na tak to oceniaæ. Podziwia³ profesora za jego pogl¹dy i bezporednioæ. Conrad wielokrotnie powtarza³ swoim uczniom, aby stawali w obronie tego, w co wierz¹. Aby kwestionowali autorytety. Wolnoæ s³owa ma- wia³ oznacza mo¿liwoæ wypowiedzenia siê w dowolny sposób pod warunkiem, ¿e nikogo siê nie krzywdzi. Na tym w³anie polega de- mokracja. Conrad ¿artowa³ sobie tak¿e z podnios³oci Dnia Ojców Za³o¿ycieli. Gdy zadawa³ im wymagan¹ pracê powiedzia³: Kiedy bêdziecie pisaæ to wypracowanie, pamiêtajcie, ¿e uczycie siê w col- legeu, a nie w kociele. Indy zapamiêta³ to sobie i tak zrobi³, a teraz Conrad go podej- rzewa³. By³ tego pewien. To, co tu zobaczy³em, Jones powiedzia³, umiechaj¹c siê i wskazuj¹c wisz¹ce kuk³y bardzo przypomina tezy z twojego wy- pracowania. Indy zda³ sobie nagle sprawê, ¿e Conrad przejrza³ go na wylot. Wcale nie twierdzi³em, ¿e powinni byæ powieszeni. Chodzi³o mi o to, ¿e jeliby Brytyjczycy wygrali, to nasi wspaniali Ojcowie Za³o¿yciele zostaliby og³oszeni zdrajcami i prawdopodobnie powie- szeni. Wiem, o co ci chodzi³o. Podoba³o mi siê twoje wypracowanie. Postawi³em ci pi¹tkê. Wspaniale. A wiêc rozumia³. W takim razie potrafi pan doceniæ to, co tu zrobi³em rzek³ Indy podniesionym g³osem. To jest mój protest przeciwko Dniu Ojców Za³o¿ycieli. Demokracja w praktyce. Conrad skin¹³ g³ow¹. Tylko ¿e o tydzieñ za póno. Ale za to ³adnie zbiega siê z za- koñczeniem. Podziwiam twoj¹ mia³oæ, Jones, ale bêdziesz jeszcze musia³ stawiæ czo³o konsekwencjom tego czynu. Spojrza³ na porwan¹ togê Indyego i wystaj¹ce spod niej bia³e, ow³osione nogi. A tak przy okazji, ³adny masz strój. Indy czu³ siê jak owad uwiêziony w pajêczynie, jeszcze ¿ywy, ale ju¿ przygotowany na mieræ. Sta³ przy koñcu d³ugiego konferen- cyjnego sto³u w piêknie zdobionym pomieszczeniu na czwartym piê- trzebudynkudyrekcji.By³otomiejscew szarym,zimnymsercuuczelni.
Miejsce, w którym znalaz³o siê bardzo niewielu uczniów. Przy stole siedzieli: dyrektor do spraw studentów, Williams, dziekan wydzia³u historii, cz³onek rady zarz¹du, dwaj prawnicy i Ted Conrad. Z wy- j¹tkiem Conrada, który wyda³ Indyego, wszyscy byli powa¿nie wy- gl¹daj¹cymi panami w szarych garniturach. Nagle otworzy³y siê drzwi i do sali wkroczy³ dyrektor Mulho- use. Powita³ wszystkich przy stole i spojrza³ na winowajcê. Proszê usi¹æ, panie Jones Mulhouse wskaza³ krzes³o przy drugim koñcu sto³u. Dwaj uczelniani policjanci przes³uchiwali go zesz³ego ranka. Wyzna³ im wszystko z wyj¹tkiem udzia³u Shannona. Dyrektor Wil- liams by³ przy tym obecny i gdy policjanci skoñczyli, przez pó³ go- dziny wypytywa³ go na tematy osobiste. Dyrektor, dystyngowany, siwy mê¿czyzna, by³ kiedy profesorem psychologii i jego pytania odzwierciedla³y to. W koñcu polecono mu zjawiæ siê tu punktualnie o dziesi¹tej. Historia amerykañskich patriotów i zdrajców zacz¹³ Mul- house, stukaj¹c palcami w wypracowanie Indyego. No có¿, to lep- sze ni¿ Wisz¹cy bohaterowie, jak prasa nazwa³a ten incydent zerkn¹³ znad okularów na wie¿o upieczonego absolwenta i pog³a- ska³ siê po podbródku. By³ to jeden z jego wyæwiczonych, akade- mickich gestów. Czy naprawdê myla³ pan, panie Jones, ¿e uniknie odpowiedzialnoci? Ja Ech Indy odchrz¹kn¹³ i stara³ siê przezwyciê¿yæ zdenerwowanie. Nie staram siê niczego unikn¹æ. W moim wy- pracowaniu jest mowa o cienkiej granicy pomiêdzy popularnymi bohaterami a niebezpiecznymi zdrajcami. Gdyby Brytyjczycy zwy- ciê¿yli Ale nie zwyciê¿yli, panie Jones przerwa³ mu dziekan wy- dzia³u historii. I kiedy wiesza³ pan na latarniach figury naszych narodowych bohaterów, zachowa³ siê pan jak zdrajca. Tak w³anie wiêkszoæ ludzi to postrzega. Mylê, ¿e oceniaj¹c postêpek pana Jonesa powinnimy uwzglêdniæ kilka okolicznoci ³agodz¹cych powiedzia³ dyrektor Williams. Wczoraj rano d³ugo z nim rozmawia³em i uwa¿am, ¿e jest bardzo specyficznym m³odym cz³owiekiem. Jego czyn by³ nie tyle atakiem na naszych Ojców Za³o¿ycieli, ile na jego w³asnego ojca, jedynego ¿yj¹cego cz³onka rodziny, s³ynnego badacza rednio- wiecza, doktora Henryego Jonesa. Zdo³a³em siê zorientowaæ, ¿e doktor Jones jest bardzo zajêtym cz³owiekiem i niestety nie mia³ cza-
! su, aby przyjechaæ z Nowego Jorku na uroczystoæ ukoñczenia szko³y. Syn najwyraniej poczu³ siê ura¿ony i to, co siê zdarzy³o, jest mani- festacj¹ tych uczuæ. Indyego rozgniewa³o to, ¿e Williams mówi³ o nim, jakby go nie by³o na sali. I o co mu chodzi³o? Pewnie, ¿e czu³ urazê do ojca, ale nie to by³o powodem, dla którego powiesi³ Ojców Za³o¿ycieli. Ju¿ mia³ zamiar to powiedzieæ, gdy odezwa³ siê Ted Conrad. Bardzo ciekawa analiza, panie dyrektorze, ale nie s¹dzê, aby mia³a wiele wspólnego z motywami postêpowania pana Jonesa. Jego czyn by³ najwyraniej zwi¹zany z zadanym wypracowaniem. Sama praca by³a niele pomylana. Wszystkie tezy s¹ dobrze uzasadnione. Mulhouse spojrza³ z dezaprobat¹. Czy pan pochwala jego czyn, profesorze? Indy wyprostowa³ siê na krzele. Przepraszam, ale Nie, nie pochwalam tego, co zrobi³ odpar³ Conrad, ignoruj¹c Indyego. Posun¹³ siê za daleko, du¿o dalej ni¿ to by³o potrzebne i wymagane. Staram siê po prostu wyjaniæ motywy jego postêpo- wania. By³o oczywiste, ¿e Mulhouse nie uwierzy³. Pewnie, ¿e mo¿na podchodziæ do tego z psychologicznego punktu widzenia. Pozostaje jednak faktem, ¿e pan Jones okaza³ swo- j¹ niechêæ wobec za³o¿ycieli naszego pañstwa i wstrêt wobec Dnia Ojców Za³o¿ycieli, tradycji na tej uczelni. Jeszcze przez kilka minut mówili o jego wystêpku, zgadzaj¹c siê w tym, ¿e obojêtnie jakimi kierowa³ siê motywami, post¹pi³ le. Potem Indy zosta³ poproszony o opuszczenie sali. Przepraszam, czy móg³bym co powiedzieæ? zapyta³, wstaj¹c. Mulhouse wbi³ w niego wzrok. Proszê, m³ody cz³owieku, tylko zwiêle. Chcia³em jedynie zaznaczyæ, ¿e mój ojciec nie ma nic wspól- nego z moim czynem. Nawet przez chwilê nie myla³em o tym, ¿e symbolicznie wieszam jego. Po tych s³owach odwróci³ siê i wyszed³ z sali. Usiad³ na ³awce w korytarzu. Odetchn¹³ ciê¿ko. Wyobrazi³ sobie, jak kontynuuj¹ dyskusjê, rozpatruj¹ mo¿liwoci, decyduj¹ o jego przysz³oci. I sta- raj¹ siê poddaæ jego osobowoæ wnikliwej analizie. By³ prawie pe- wien, ¿e zamierzaj¹ odebraæ mu dyplom. Co on bez niego zrobi? Nie bêdzie móg³ pojechaæ do Pary¿a. To by³o pewne. Musia³by znaleæ sobie pracê. Ale jak¹ pracê? Bez dyplo-
" mu nie móg³by nawet uczyæ francuskiego ani ³aciny. Nie chcia³ my- leæ o tym, co mo¿e robiæ, poniewa¿ tego nie wiedzia³. Kilkanacie minut póniej drzwi siê otworzy³y i dyrektor Wil- liams poprosi³ go do rodka. Gdy Indy usiad³, wzrok Mulhousea spocz¹³ na nim. Panie Jones, ma pan szczêcie, ¿e jestem osob¹, która uwa¿nie s³u- cha,coinnimaj¹dopowiedzenia.Nasamympocz¹tkunasiprawnicyi ja mielimyzamiarwyst¹piænadrogês¹dow¹.Zadecydowalimyjednak,¿e nie bêdzie dla tej instytucji ¿adnej korzyci z dalszego zajmowania siê t¹ spraw¹. Mam na myli wzglêdy prawne. Wolimy mieæ to za sob¹. No dalej, skoñcz ju¿ z tym. Powiedz to. Powiedz, ¿e odbiera- cie mi dyplom niepokoi³ siê w duchu Indy. Najprostszym sposobem za³atwienia sprawy by³oby wydalenie pana z uczelni. Ale pan ju¿ ukoñczy³ naukê. Ma pan szczêcie jego umiech by³ zimny i wymuszony.Wiemy jednak, ¿e zamierza pan stu- diowaæ na Sorbonie. W prosty sposób mo¿emy odmówiæ przes³ania pañskich dokumentów i w¹tpiê, czy uznano by pana za legalnego stu- denta zrobi³ rozmyln¹ przerwê czekaj¹c, a¿ waga jego s³ów dotrze do Indyego. My jednak zamierzamy daæ panu szansê poprawy. Mulhouse spojrza³ na pozosta³ych i ci pokiwali g³owami. Chcia³bym, aby pan z³o¿y³ przeprosiny na rêce tu obecnych oraz dostarczy³ do mojego biura list z przeprosinami, który udostêpniê prasie. Wszyscy na sali spogl¹dali na niego, czekaj¹c na odpowied. On jednak nie mia³ nic do powiedzenia. Dlaczego musi przepraszaæ za co, za co nie czuje siê winny? Co w takim razie ze stawaniem w obronie w³asnych pogl¹dów? Co z demokracj¹? Conrad wpatrywa³ siê uwa¿nie w Indyego; wiadomoæ wypisa- na by³a na jego twarzy. Przyjmij to, co ci oferuj¹. Indy odwróci³ g³owê, poirytowany tym, ¿e Conrad ten, który go zdradzi³, który nie trzyma³ siê nawet w³asnych zasad mia³ teraz czelnoæ doradzaæ mu. Ale jeli nie przeprosi, to Mulhouse spe³ni swoj¹ grobê i za- trzyma jego dokumenty. Mniejsze z³o pomyla³ i powiedzia³: Dobrze, zrobiê tak. Mulhouse skin¹³ g³ow¹ i umiechn¹³ siê do siebie. W takim razie czekamy. Chcielibymy to us³yszeæ. Indy spuci³ g³owê. Przepraszam wszystkich tu obecnych. Przykro mi Przepra- szam za to, co zrobi³em. List znajdzie siê w pañskim biurze jutro rano. Odsun¹³ krzes³o, wsta³ i szybko wyszed³ z sali. Schodzi³ po schodach, zeskakuj¹c po dwa stopnie na raz, a¿ dotar³ na parter. Po-
# tem skierowa³ siê w stronê wyjcia. Nie wiedzia³, dok¹d idzie. Nie obchodzi³o go to. Krew pulsowa³a mu w g³owie. Jones, zatrzymaj siê. To by³ Conrad. Indy szed³ dalej. Jones. Zatrzyma³ siê i odwróci³. Czego pan chce? Chcê z tob¹ porozmawiaæ. Indy zorientowa³ siê, ¿e stoi niedaleko latarni, na której wraz z Shannonem powiesi³ pierwsz¹ kuk³ê. Przypuszczam, ¿e chce pan, abym wszed³ tam i osobicie siê powiesi³ powiedzia³, wskazuj¹c palcem latarniê. Albo ¿ebym teraz jeszcze raz pana przeprosi³. Czy tak? Uspokój siê, Jones. Dobrze post¹pi³e. Po prostu dobrze. Pewnie. By³o wspaniale. Pos³uchaj mnie. Uda³o ci siê przemówiæ do nich. Uwierz mi, dokona³e tego. Rozmawia³em wczoraj z Mulhousem przez ponad godzinê i przyzna³, ¿e trochê przesadzi³. Nie s³ysza³em, ¿eby przeprasza³. Nie, ale nie zosta³e tak¿e aresztowany. Ci prawnicy mogli oskar¿yæ ciê, o co tylko by siê da³o, od wandalizmu po zdradê. Nie mo¿esz zrozumieæ? Wygra³e. Do diab³a, gdyby alkohol by³ legalny, postawi³bym ci drinka. Wygra³em i musia³em przepraszaæ? Co to za zwyciêstwo? Pos³uchaj, Mulhouse musia³ zachowaæ swoj¹ wiarygodnoæ. Gdyby zniszczy³ j¹, odmawiaj¹c przeprosin, nie mia³by innego wyj- cia, jak tylko zrujnowaæ twoje szanse na Sorbonie. Indy zrozumia³, ¿e Conrad ma racjê. A co z tym listem, który muszê napisaæ? Masz okazjê wyjaniæ wszystkim, co zrobi³e. Nie uno siê. Napisz, ¿e wiesz, i¿ by³a to pomy³ka. Tak, chyba tak zrobiê. Conrad poklepa³ go po ramieniu. To jest duch. Powodzenia w Pary¿u. Zazdroszczê ci. Jestem pewien, ¿e robisz dobrze i znajdziesz tam to, czego szukasz. Gdy Conrad odchodzi³, Indy zastanawia³ siê nad tym, co powie- dzia³ profesor. Czego on w³aciwie szuka? Nie wiedzia³, ale by³ pe- wien, ¿e kiedy to znajdzie.
$ 3. Lodowata dama Pary¿ padziernik 1922 By³ pogodny, jesienny poranek i Indy, ubrany w swoj¹ skórzan¹ kurtkê, szed³ wolno alej¹ St. Michel. W przeciwieñstwie do wiêk- szoci mijaj¹cych go Francuzów, nie mia³ szalika. Madelaine da³a mu jeden w prezencie, ale on nie widzia³ jej ju¿ od kilku tygodni i noszenie go przypomina³o mu j¹. Pochyli³ siê, nasun¹³ kapelusz g³êbiej na czo³o i przypieszy³ kroku. Chcia³ uciec przed zimnem. Poza tym z niecierpliwoci¹ ocze- kiwa³ dzisiejszego wyk³adu z archeologii Grecji. Tematem by³a Wyrocznia Apollina. By³ ciekaw, jak profesor Dorian Belecamus go poprowadzi. Wszed³ na teren uniwersytetu, kieruj¹c siê prosto do sali wyk³a- dowej. Po dwóch latach studiowania na Sorbonie zna³ miasto jak rodowity pary¿anin. Mimo wszystko jednak zawsze bêdzie tu obco- krajowcem i nawet lubi³ ten stan rzeczy. By³ na trzecim roku studiów powiêconych staro¿ytnym jêzy- kom pisanym. Uczêszcza³ te¿ na fakultety z archeologii klasycznej Grecji. Pasowa³y doskonale do jego nauki jêzyka greckiego, a poza tym by³o jeszcze co, co zachêca³o go do udzia³u w tych zajêciach pani profesor. Wszystko, co jej dotyczy³o, od ubrañ i perfum do sposobu mó- wienia i poruszania siê, by³o typowo kobiece. Pod t¹ os³on¹ wyczu- wa³ jeszcze si³ê i opanowanie, które intrygowa³y go. Dwoistoæ kry- ³a siê w tajemniczoci tej kobiety i w³anie ona definiowa³a granice jej osobowoci: Zbli¿ysz siê za bardzo i wpadniesz w k³opoty.
% Jak dotychczas nie stanowi³o to problemu. Minê³o ju¿ sporo za- jêæ i on by³ jednym z najlepszych. Znajomoæ jêzyka starogreckiego i dog³êbne zrozumienie mitologii powodowa³o, ¿e wyrasta³ ponad przeciêtnoæ, ale ona zdawa³a siê tego nie dostrzegaæ. Parê dni temu podszed³ do niej po wyk³adzie i zada³ kilka pytañ. Odpowiedzia³a na nie szorstkim tonem odzwierciedlaj¹cym zimn¹ obojêtnoæ, kryj¹c¹ siê w oczach. Indy nie lubi³ byæ lekcewa¿ony. Powiedzia³ jej, jak bardzo podobaj¹ mu siê wyk³ady. To mi³e odpowiedzia³a, po czym przeprosi³a go i wysz³a z sali. Dorian Belecamus by³a Lodowat¹ Dam¹. W taki w³anie spo- sób o niej myla³. Lód jednak¿e da siê stopiæ, a pod t¹ grub¹ ochron- n¹ otoczk¹ musia³a to byæ gor¹ca, przyjacielska kobieta, która têskni za g³êbszym uczuciem. Albo tak mu siê zdawa³o. Id¹c zamylony, zderzy³ siê z kim przy wejciu do sali. Zorien- towa³ siê, ¿e to by³a ona. Ukucn¹³, aby podnieæ notatnik, który wy- pad³ z rêki profesor Belecamus. Wlepi³ wzrok w jej smuk³e nogi, znajduj¹ce siê zaledwie kilka cali od jego twarzy. Zazwyczaj nosi³a d³ug¹ spódnicê, bia³¹ bluzkê i welwetow¹ kamizelkê. Tego dnia jed- nak ubrana by³a w krótsz¹, kraciast¹ spódniczkê, która upodobnia³a j¹ do studentek. Ukucnê³a i zebra³a kartki, które wylecia³y z notatnika. Wypro- stowali siê jednoczenie i Indy spojrza³ jej prosto w oczy. By³y piêk- ne, du¿e i ciemne, prawie czarne. Przepraszam, nie zauwa¿y³em pani. Dziêkujê, Jones przejecha³a rêk¹ po swoich gêstych kruczo- czarnych w³osach. By³y przewi¹zane z ty³u kokard¹ i stanowi³y t³o dla ujmuj¹cych oczu, wysokich koci policzkowych i kszta³tnych ust. Dobrze, ¿e pana spotka³am. Proszê przyjæ do mnie po wyk³a- dzie. Muszê z panem o czym pomówiæ. Obróci³a siê szybko i we- sz³a na podium. Indy patrzy³ za ni¹ zdziwiony, ¿e siê do niego umiechnê³a. Rozejrza³ siê po sali, oczekuj¹c zazdrosnych spojrzeñ ze strony mê¿czyzn i znacz¹cych kiwniêæ g³ow¹ ze strony kobiet. Ale nikt niczego nie zauwa¿y³. Rozbi³, a przynajmniej naruszy³ po- krywê lodu otaczaj¹c¹ Dorian Belecamus i nikt siê tym nie zaintere- sowa³. Co siê z tymi ludmi dzia³o? Byli niewzruszeni jak czaszki wisz¹ce w gablotach na cianach. Francuzi mieli byæ przecie¿ wspa- nia³ymi kochankami, a ¿aden z nich nie dostrzega³ niczego ciekawe- go w swojej profesorce.
& Usiad³ przy przejciu, otworzy³ notatnik i zacz¹³ zastanawiaæ siê, o czym mog³a chcieæ z nim rozmawiaæ. Nie by³ w stanie niczego wymyliæ. Bo¿e, widzia³e, jak ona siê dzisiaj ubra³a? szepnê³a do nie- go przeciêtnie wygl¹daj¹ca dziewczyna z s¹siedniej ³awki. Wyda- je jej siê, ¿e jest jedn¹ z nas. Nie ma porównania pomyla³ Indy. Dzieli was przepaæ. I to wielka przepaæ. Ale nie jest. Ani trochê powiedzia³ wspó³czuj¹cym g³osem. Odwróci³ siê do swojego zeszytu, przerywaj¹c rozmowê. Obiekt, który bêdzie dzi omawiany, jest mi bardzo bliski zaczê³a Belecamus. mieszne pomyla³ Indy. Bliskie jej by³o martwe miasto. Jako dziecko odwiedza³am ruiny Delf, gdy by³y jeszcze we wczesnej fazie odbudowy, zaczêtej w 1892 roku spojrza³a w stro- nê drzwi na jakiego spónionego s³uchacza, który sp³on¹³ ze wsty- du, przyt³oczony jej surowym wzrokiem. Gdy ju¿ by³am na stu- diach, spêdza³am tam wakacje, pracuj¹c najpierw ochotniczo, póniej jako p³atny asystent. Delfy sta³y siê tematem mojej pracy dyplomowej. Zanim przyjecha³am tutaj, przez piêæ lat by³am g³ów- nym archeologiem w tamtejszych ruinach i wspó³pracowa³am z uni- wersytetem w Atenach. Przez chwilê popatrzy³a w dal i umiech- nê³a siê do siebie. Kiedy jeden z moich asystentów pope³ni³ b³¹d nazywaj¹c mnie w ¿artach Pyti¹. Jak wiecie, Pytia to imiê nadawane kolejnym kobietom, które s³u¿y³y w wi¹tyni Apolli- na, wyrocznia z Delf. Aby zostaæ Pyti¹, kobieta musia³a pocho- dziæ z wiejskiej rodziny, mieæ ponad piêædziesi¹t lat i byæ nie- zbyt inteligentna przerwa³a na chwilê. Mam nadziejê, ¿e rozumiecie, dlaczego nie by³am zbytnio zadowolona z tamtego komentarza. Wszyscy na sali wybuchnêli g³onym miechem. Belecamus zdecydowanie nie pasowa³a do przedzia³u wiekowego i nie spe³nia- ³a wymogów zwi¹zanych z poziomem inteligencji. Przypuszczalnie nie pochodzi³a te¿ z wiejskiej rodziny pomyla³ Indy. Pytia przemawia³a z o³tarza w wi¹tyni Apollina, gdzie sie- dzia³a na z³oconym trójnogu ponad szczelin¹ w ziemi. Z otworu praw- dopodobnie unosi³y siê odurzaj¹ce opary powoduj¹ce, ¿e kobieta wpada³a w trans znów siê umiechnê³a i utkwi³a wzrok w Indym. Jeden ze wiadków, ¿yj¹cy w pierwszym wieku naszej ery, opisa³ transformacjê Pytii w nastêpuj¹cy sposób: Jej oczy zab³ys³y, piana
' pojawi³a siê na ustach, w³osy stanê³y dêba. Po tym mog³a ju¿ odpo- wiadaæ na zadawane pytania. Indy nagle poczu³ siê tak, jak gdyby mówi³a tylko do niego. Jak- by reszta studentów przesta³a istnieæ. Zrobi³o mu siê gor¹co. Patrzy- li sobie prosto w oczy. wiat³o sp³ywa³o po jej czarnych w³osach i b³yszcza³o w ciemnych oczach. Jej odpowiedzi by³y zawsze chaotycznym be³kotem, niezrozu- mia³ym dla nikogo z wyj¹tkiem kap³anów, którzy potrafili go inter- pretowaæ Belecamus spojrza³a na pozosta³ych. À propos, czy kto wie, co oznacza s³owo Delfy? Panie Jones, jest pan specjalist¹ od greki. Mo¿e pan powie? A wiêc zainteresowa³a siê nim i wiedzia³a, ¿e studiuje jêzyk sta- rogrecki. To oznacza miejsce delfina. Skinê³a g³ow¹. Okay. Ale proszê powiedzieæ, dlaczego tak siê nazywa. Indy pozna³ mityczn¹ historiê Delf ju¿ jako dziecko, jeszcze nim dowiedzia³ siê, ¿e Grecja to pañstwo. Apollo przyby³ tam pod postaci¹ delfina. I co tam spotka³? Indy nagle wyobrazi³ sobie, ¿e znów ma dwanacie lat i ojciec przepytuje go z mitów, które poleci³ mu przeczytaæ. Ale Dorian Be- lecamus raczej nie by³a jego ojcem. Smoka o imieniu Pyton. By³ to w¹¿: syn Gai, bogini Ziemi i Posejdona, boga morza. Pyton ¿y³ w jaskini i przepowiada³ przy- sz³oæ poprzez pytyjskie kap³anki. I co siê póniej sta³o? Apollo zabi³ smoka i wrzuci³ go do rozpadliny w ziemi. Dziêkujê, panie Jones odwróci³a od niego g³owê i rozejrza³a siê po sali. Zostawmy teraz mity w spokoju i przejdmy do histo- rycznej wiedzy o Delfach. Wyjani³a, ¿e przez okres prawie tysi¹ca lat, od oko³o 700 roku przed Chrystusem do 362 roku naszej ery, to górskie ustronie by³o siedzib¹ wyroczni. Zesz³a z podium i kontynuowa³a wyk³ad. By³o oczywiste, ¿e nie potrzebowa³a ¿adnych notatek. W okresie swoich najwiêkszych wp³ywów Delfy by³y orod- kiem w³adzy w ca³ym basenie Morza ródziemnego, tworzy³y hi- storiê tego regionu. W³adcy nie podejmowali praktycznie ¿adnych decyzji bez uprzedniego poradzenia siê wyroczni. Nawet sceptyczni filozofowie, ³¹cznie z Platonem i Sokratesem, wysoko cenili wyrocz-
! niê. Przez lata w Delfach zgromadzi³o siê du¿o z³ota, marmuro- wych pos¹gów, malowide³ i klejnotów. Wszystko dary od pielgrzy- mów. Czy przepowiednie sprawdza³y siê? zapyta³ jeden ze studen- tów. W³anie do tego zmierzam. Przepowiednie by³y czêsto dwu- znaczne, ró¿nie interpretowane powiedzia³a. Ale jedna z mo¿li- woci zwykle siê sprawdza³a. Dam wam kilka przyk³adów. Gdy Gre- cy w 480 roku przed Chrystusem zapytali, jak odeprzeæ atak Persów, wyrocznia odpowiedzia³a, aby ufali drewnianym cianom. Cho- cia¿ d³ugo dyskutowano nad znaczeniem cian, Grecy skutecznie obronili siê flot¹ drewnianych okrêtów. A wiêc ci, którzy zinterpre- towali drewniane ciany jako drewniane okrêty, mieli racjê pod- sumowa³a. Kiedy rzymski cesarz Neron us³ysza³: Strze¿ siê siedemdziesiêciu trzech, pomyla³, ¿e umrze w wieku siedemdzie- siêciu trzech lat. Tymczasem, gdy mia³ trzydzieci jeden, zosta³ oba- lony przez Albê, który skoñczy³ siedemdziesi¹t trzy lata. Niektóre przepowiednie sprawdza³y siê tylko w tym drugim, przenonym znaczeniu kontynuowa³a. Krezus, na przyk³ad, do- wiedzia³ siê, ¿e gdy zaatakuje s¹siedniego Cytrusa, wtedy zniszczy potê¿ne cesarstwo. No i zniszczy³: swoje w³asne. Akurat pomyla³ Indy. W¹tpi³ w to, ¿e Platon czy Sokrates dbali o zdanie wyroczni. Chwalili j¹, poniewa¿ by³a religi¹ tam- tych czasów. Drogo by ich kosztowa³o zakwestionowanie jej auto- rytetu. Indy wiedzia³, ¿e potê¿ni kap³ani, którzy interpretowali be³kot Pytii, znajdowali siê w samym centrum amfiktionii, zwi¹zku grec- kich miast-pañstw i byli dziêki temu doskonale poinformowani o najwa¿niejszych sprawach regionu. Po prostu korzystali z wy- roczni, aby stworzyæ pozory prawdy dla swoich planów. W efekcie kobieta zwana Pyti¹ by³a tylko rytualnym narzêdziem bez wiêksze- go znaczenia. Wiedzia³ te¿, ¿e jego ojciec wrzeszcza³by na niego, gdyby kie- dykolwiek mu to powiedzia³. Zredukowanie wyroczni Apollina do formy politycznej korupcji obdartej z ca³ego mistycyzmu by³o here- zj¹. Przez ca³e swoje dzieciñstwo Indy obserwowa³ jak mity poch³o- nê³y jego ojca, sta³y siê jego ¿yciem. Podniós³ rêkê. Czym by³y opary, które Pytia wdycha³a? Belecamus wydawa³a siê byæ rozbawiona pytaniem.
! Ach, legendarne gazy mefityczne, jak je nazywano. Kto to wie? Legenda mówi, ¿e pochodz¹ z gnij¹cego cia³a Pytona. Na szczêcie naukowcy nie wierz¹ w mity i legendy odpar³ Indy. Tu w³anie le¿y ró¿nica pomiêdzy religi¹ a nauk¹. Belecamus stanê³a przed nim. Jej kszta³tne, opalone nogi, nagie prawie do kolan, przyci¹ga³y wzrok Indyego. A wiêc czym wed³ug pana mog³y byæ te opary? Oderwa³ oczy od jej nóg. Przez chwilê nie odpowiada³. Jej bli- skoæ oniemiela³a go. Odkaszln¹³ i zastanowi³ siê. Rzuci³a mu wy- zwanie i chce siê z nim zmierzyæ. Najprawdopodobniej by³y to dymy palonych kadzide³ i lici laurowych. Pytia, aby wejæ w trans, wdycha³a mieszaninê i ¿u³a nar- kotyczne licie laurowe. Te tak zwane opary by³y dla kap³anów jesz- cze jednym sposobem mistyfikacji i rytualizacji w³asnych dzia³añ. Belecamus skrzy¿owa³a rêce. Myli pan bardzo racjonalnie, panie Jones. To dobrze. Ale w archeologii trzeba czasami puciæ wodze wyobrani. Mity s¹ czê- sto drog¹ do prawdy i zrozumienia. Mog¹ te¿ wprowadzaæ w b³¹d i zbyt czêsto uwa¿ane s¹ za sam¹ prawdê odpowiedzia³. Nawet przez inteligentnych ludzi. Przez jego ojca, na przyk³ad. Belecamus umiechnê³a siê i wróci³a na podium. Dobrze powiedziane. Mam nadziejê, ¿e wszyscy tu rozumiej¹ podwójn¹ naturê mitów. Gdy wyk³ad zbli¿y³ siê do koñca, Belecamus powiedzia³a, ¿e chce co og³osiæ: Ta prelekcja, jak wiecie, by³a zapowiedziana ju¿ kilka tygo- dni temu. W dziwny sposób jednak zbiega siê z pewnym wydarze- niem w samych Delfach. Dwa dni temu by³o tam niewielkie trzê- sienie ziemi. Du¿o jest zniszczeñ? zapyta³ kto. Rozszerzy³a siê szczelina w wi¹tyni Apollina. Ale dziêki temu dokonano pewnego odkrycia: zauwa¿ono, ¿e we wnêtrzu rozpadliny znajduje siê kamienna tablica. Co na niej jest? spyta³ kto inny. Jeszcze nie wiadomo. Nied³ugo wyje¿d¿am do Delf. Dlatego te¿ pozostaj¹ce do koñca semestru wyk³ady poprowadzi mój asy- stent. Indy poczu³ nagle pustkê w piersiach. Brak jakiegokolwiek ¿y- cia, jak gdyby kto wyrwa³ mu serce.