agusia1608

  • Dokumenty222
  • Odsłony11 947
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów362.4 MB
  • Ilość pobrań8 652

Rob McGregor - Indiana Jones i delficka pułapka

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :608.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Rob McGregor - Indiana Jones i delficka pułapka.pdf

agusia1608 EBooki
Użytkownik agusia1608 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 202 stron)

% Prolog Delfy, Grecja – 1922 Indy wisia³ w ciemnoœci jak rogal ksiê¿yca, podtrzymywany przez linê, która wpija³a mu siê w pachy i klatkê piersiow¹. Z góry dochodzi³y gokrzyki,aleniemóg³zrozumieæanis³owa.Odchyli³g³owêdoty³u.Otwór wysoko nad nim dawa³ tyle œwiat³a, ile migocz¹ca na niebie gwiazda. – Dorian! – wrzasn¹³. – Daj mi jeszcze jedn¹ pochodniê! Jego g³os odbi³ siê echem od œcian szczeliny. Nie wiedzia³, czy go us³ysza³a. Otar³ policzek o ramiê i zerkn¹³ w dó³. Wokó³ by³a ciem- noœæ, czarna zas³ona, która dezorientowa³a go, osza³amia³a. Zakrê- ci³o mu siê w g³owie. Zamkn¹³ oczy i mocniej chwyci³ linê. Zdawa³o mu siê, ¿e zaraz poleci w œlad za swoj¹ pierwsz¹ pochodni¹ w bez- kresn¹ ciemnoœæ poni¿ej. Nie by³o przestrzeni ani czasu, tylko si³a grawitacji i wci¹gaj¹ca pustka. Minê³o dopiero kilka minut, a jemu wydawa³o siê, ¿e wisi ju¿ od paru godzin czekaj¹c, a¿ przyœl¹ mu œwiat³o. – Jones! – krzyknê³a Dorian. Jej g³os rozbrzmia³ w otaczaj¹cej ciszy. Spojrza³ w górê i do- strzeg³ migocz¹cy odblask zmierzaj¹cy w jego stronê. Lina wi³a siê jak w¹¿ z ognistym jêzykiem. Indy uchyli³ siê, gdy pochodnia prze- latywa³a obok jego g³owy. Z³apa³ linê i przyci¹gn¹³ pochodniê. Uchwyci³ j¹ i odetchn¹³ z ulg¹. Spojrza³ na œcianê przed sob¹. Nie by³ ju¿ pewien, czy to w³aœciwa œciana. Mo¿e znajdowa³ siê zbyt g³êboko. Szarpn¹³ linê dwukrotnie i Doumas, asystent Dorian, opu- œci³ go o kolejne dwie stopy. Wreszcie znalaz³ siê naprzeciwko tabli- cy. Wystawa³a z kamiennej œciany jak p³yta z nagrobka i by³a lekko nachylona ku do³owi.

& Wyci¹gn¹³ z plecaka metalowy uchwyt i przybi³ go m³otkiem do œciany.Ju¿mia³umieœciæw nimpochodniê,gdycoœzwróci³ojegouwa- gê. Przystawi³ pochodniê do tablicy i nachyli³ siê, by lepiej widzieæ. Powiedziano mu, ¿e napis bêdzie pokryty brudem, i ¿e trzeba go oczyœciæ po wydobyciu tablicy na powierzchniê. On natomiast spo- gl¹da³ na równe rzêdy hieroglifów, które nie tylko by³y ³atwo rozpo- znawalne, ale i napisane staro¿ytn¹ grek¹. Jêzykiem, który rozumia³. Przeskakiwa³ wzrokiem po s³owach, po³yka³ je. Wype³ni³o go pod- niecenie. Umieœci³ pochodniê w uchwycie na œcianie i wyci¹gn¹³ notes z bocznej kieszeni plecaka. Poœpiesznie zapisa³ t³umaczenie. Nie móg³ uwierzyæ. Mieli racjê. Ci szaleni dranie dobrze wiedzieli, o czym mówi¹. Chcia³ krzykn¹æ do góry, ale zdecydowa³ siê oszczêdzaæ ener- giê. Schowa³ notes i wyci¹gn¹³ siatkê. Okry³ ni¹ dok³adnie tablicê i przyczepi³ do haka na koñcu liny. Mia³ w³aœnie zacz¹æ wyci¹gaæ tablicê ze œciany, gdy poczu³ na- g³e szarpniêcie. Zsun¹³ siê o kilka cali; lina zacisnê³a siê pod jego ramionami. – Hej, co tam siê, do cholery, dzieje? Jego g³os zabrzmia³ echem w szczelinie. Znajdowa³ siê dok³ad- nie pod tablic¹. Dostrzeg³ wyraŸne œlady d³uta. Ktoœ nie tylko oczy- œci³ napisy, ale próbowa³ te¿ wyci¹gn¹æ tablicê. Ale kto? Lina znów zadrga³a. W szczelinie rozleg³o siê dziwne skrzypie- nie i Indy wiedzia³, co to by³o. To pêka³a jego lina. Chwyci³ pochod- niê i uniós³ j¹ do góry. – O, Chryste! – Tylko spokojnie – pomyœla³. Wsadzi³ pochodniê miêdzy zêby i siêgn¹³ po linê ponad miejscem, w którym siê urywa- ³a. Us³ysza³ trzask, ostry dŸwiêk odbijaj¹cy siê od œcian szczeliny. Chwyci³ palcami linê. Wisia³ na jednej rêce, oderwany kawa³ek sznura zsun¹³ mu siê po przegubie d³oni. Pochodnia przypali³a w³osy na ramieniu. Z wiel- kim trudem wyci¹gn¹³ rêkê ponad g³owê. Obfity pot wyst¹pi³ mu na czo³o, zalewaj¹c oczy. Poczu³silneszarpniêciez góryi linawyœlizgnê³amusiêz d³oni.Z de- speracj¹ siêgn¹³ drug¹ rêk¹, ale jego piêœæ zacisnê³a siê w powietrzu. Spada³.

' 1. Szkolni kawalarze Chicago – dwa lata wczeœniej Noc by³a spokojna i cicha. Dwaj mê¿czyŸni wolno posuwali siê wzd³u¿ w¹skiej uliczki. Ka¿dy z nich niós³ przerzucone przez ramiê bezw³adne cia³o. Wiosenny deszcz utworzy³ ka³u¿e w nierównoœciach ukrytych w cieniu wysokich budynków. Zbli¿ali siê do zakrêtu, za którym znajdowa³ siê ich cel, du¿y trawnik. Jeden z mê¿czyzn by³ wysoki i szczup³y. Wci¹¿ podskakiwa³, jak gdyby poprawiaj¹c u³o¿enie cia³a, które targa³. Drugi by³ ni¿szy i bardziej muskularny, przy boku ko³ysa³y mu siê zwoje sznura. Po- rusza³ siê ze zwinnoœci¹ alpinisty. Nagle potkn¹³ siê o coœ i przechy- li³ na bok, prawie trac¹c równowagê. Zwinnoœæ tak, ale czasami za- stêpowana przez niezgrabnoœæ. – A niech to! – zabe³kota³, odzyskuj¹c równowagê. Byli ju¿ pra- wie na miejscu. – Wszystko w porz¹dku? – zapyta³ wy¿szy. – Tak. Zatrzymajmy siê na chwilê. Mam jakieœ z³e przeczucia. Wysoki bezceremonialnie rzuci³ cia³o na ziemiê i wyj¹³ z kie- szeni piersiówkê. Poda³ j¹ partnerowi, ale ten pokrêci³ g³ow¹. – Nie chcesz? – wzruszy³ ramionami i sam wzi¹³ du¿y ³yk. – Daj sobie z tym spokój – sykn¹³ mê¿czyzna z lin¹. – To pomaga na nerwy. – Jeszcze piêtnaœcie minut i bêdzie po wszystkim – powiedzia³ cz³owiek z lin¹. Ruszy³ naprzód, skrywaj¹c siê w cieniu. Cia³o wci¹¿ by³o przerzucone przez jego ramiê. Dotar³ do zakrêtu i rozejrza³ siê. Pomimo swoich obaw zdecydowany by³ dokoñczyæ dzie³a. Chcia³ wszystko wykonaæ perfekcyjnie.

 Odwróci³ siê, aby daæ znak partnerowi, ale ten ju¿ sta³ za nim. Ruszyli mokrym chodnikiem, œwiat³a ulicznych latarñ odbija³y siê od jego powierzchni. Po chwili zatrzymali siê przy jednej z nich i rzu- cili cia³a na trawnik. Pod p³otem le¿a³y ledwo widoczne dwa inne cia³a, które przynieœli tam pó³ godziny wczeœniej. – Co teraz? – zapyta³ wy¿szy. – Pierwszy idzie Paine. Przygotuj go. I za³ó¿ mu kapelusz – od- czepi³ od pasa jedn¹ z lin. Na jej koñcu zawi¹zany by³ stryczek. De- likatnym ruchem rêki przerzuci³ go przez latarniê. Stryczek zadyn- da³ w md³ym œwietle. – Dobra, za³ó¿ mu to na szyjê i przyczep kartkê z nazwiskiem. Wysoki mê¿czyzna zacisn¹³ Pêtlê na szyi nieboszczyka. Potem siêgn¹³ pod kaftan Paine’a, wyj¹³ trójk¹tny kapelusz i za³o¿y³ mu na g³owê. Drugi mê¿czyzna w tym czasie wspi¹³ siê na latarniê, po czym wci¹gn¹³ cia³o do góry, przywi¹za³ sznur i zeskoczy³ na ziemiê. – Hej, to wygl¹da œwietnie. Teraz jeszcze tych trzech i idziemy. Wy¿szy mê¿czyzna przy³o¿y³ piersiówkê do ust, wzi¹³ kilka ³y- ków i zaoferowa³ butelkê partnerowi. Ten znów pokrêci³ g³ow¹. – Nastêpny bêdzie Georgie – odpar³ cz³owiek z lin¹. – Bo¿e, ju¿ siê nie mogê doczekaæ ich reakcji jutro rano. Bezg³owa figura wi³a siê pod czarn¹ tog¹ jak magik próbuj¹cy wyswobodziæ siê z wiêzów i ³añcuchów. Najpierw czubek g³owy, potem brwi, a nastêpnie ca³a twarz wysunê³y siê z ciemnego koko- nu. Opuœci³ togê zakrywaj¹c nagie nogi i przejrza³ siê w lustrze. Przy- g³adzi³ rêk¹ gêste w³osy, poprawi³ przedzia³ek na œrodku. PóŸniej za³o¿y³ na g³owê kwadratow¹ czapkê z ozdobnym sznurkiem. Kaligrafowany napis na jego dyplomie oznajmia³, ¿e nazywa siê Henry Jones, Jr. Ci, którzy go znali, mówili na niego Indy – zdrob- nienie od Indiana, imienia, którego u¿ywa³ od dzieciñstwa. Henry Jr. by³o przeznaczone do u¿ytku w oficjalnych dokumentach, a tak¿e dla jego ojca, który wci¹¿ nazywa³ go Juniorem. W rzeczywistoœci jedynym widocznym wspomnieniem jego dzie- ciñstwa by³a blizna na brodzie. Zarobi³ j¹ od z³odziei, którzy przy- padkowo odkryli w opuszczonej jaskini pozosta³oœci hiszpañskiej konkwisty. Nawet jego ojciec, gdyby móg³ tu byæ, zobaczy³by, ¿e Indy nie by³ ju¿ dzieckiem, lecz przystojnym mê¿czyzn¹. Mia³ piwne oczy o g³êbokim spojrzeniu, szerokie ramiona i muskulaturê pi³karza. Jed- nak¿e futbolist¹ nie by³, chocia¿ lubi³ ruch. Wola³ jazdê konn¹ i nar- ciarstwo ni¿ sporty, takie jak futbol czy koszykówka. By³ tak¿e mi-

 strzem w pos³ugiwaniu siê biczem, dziwnej sztuce, o której rzadko mówi³. I to nie dlatego, ¿eby nie by³a przydatna. – Jestem absolwentem college’u – powiedzia³ do siebie. Uœmiech- n¹³ siê, s³ysz¹c w³asne s³owa, ale uœmiech ten by³ pe³en ironii. Koñ- czy³ college pomimo wszystko. Zesz³ej jesieni nie by³o go na tylu lekcjach, ¿e jego oceny gwa³townie pogorszy³y siê i prawie wyrzu- cono go ze szko³y. Po prostu straci³ zainteresowanie zwyk³ym wy- kszta³ceniem, zyskuj¹c jednoczeœnie inne na ulicach. Wraz z Jackiem Shannonem, zwariowanym wspó³lokatorem, spêdza³ noce w podrzêdnych knajpach w po³udniowej dzielnicy, s³u- chaj¹c jak muzycy o imionach typu Pine Top Smith, Cripple Claren- ce Lofton, Speckled Red czy Cow Cow Davenport stukaj¹ w klawi- sze swoich pianin. Muzykê tê nazywano knajpianym graniem, poniewa¿ wykonywano j¹ w ma³ych barach, gdzie jeszcze niedawno serwowano trunki prosto z beczek. Do czasu a¿ rozpoczê³a siê pro- hibicja. Wiêkszoœæ jazzmanów przyjecha³a z Nowego Orleanu, miejsca narodzin jazzu, i z ka¿dym tygodniem ich przybywa³o. Warunki ¿y- cia Murzynów by³y lepsze w Chicago. Tu mogli znaleŸæ pracê w klu- bach, zarabiali piêædziesi¹t dolarów tygodniowo, podczas gdy w No- wym Orleanie mogli liczyæ na dolara za noc. No i w Chicago by³y studia, w których nagrywano p³yty z jazzem. Gdy zamykano bary, Indy i Shannon udawali siê na ró¿ne przy- jêcia, gdzie muzyka rozbrzmiewa³a do œwitu. Shannon bra³ swoj¹ tr¹bkê i grywa³ razem z Johnnym Dunnem i Jabbem Smithem. Shan- non by³ nie tylko jednym z niewielu bia³ych, którzy grali jazz, ale by³ niew¹tpliwie jedynym muzykuj¹cym studentem ekonomii. Wiêk- szoœæ jazzmanów w knajpach by³a niewykszta³cona. Nie czytali nut, nie znali ¿adnych zasad i nie dbali o to. Nie wiedzieli nawet, ¿e ich muzyka jest niezwyk³a. To wszystko w³aœnie sk³ada³o siê na jej potê- gê i piêkno. – Hej, jesteœ gotowy? Mówi³eœ, ¿e chcesz tam byæ wczeœnie, tak? S³owa kolegi wyrwa³y go z zamyœlenia. Rude w³osy Shannona jak zwykle wygl¹da³y dziko. Swoj¹ togê trzyma³ w rêku, a ubrany by³ w marynarkê i krawat. Marynarka mia³a za krótkie rêkawy, ale Shannon nie zwraca³ na to uwagi. Mia³ zwyczaj kiwania g³ow¹ kiedy by³ podniecony lub zdenerwowany, i w³aœnie to robi³. Shannon za- wsze sprawia³ wra¿enie trochê nerwowego, jak gdyby nie by³ z tego œwiata. Doskonale czu³ siê jedynie podczas gry na tr¹bce. Wówczas jego chude cia³o zdawa³o siê odp³ywaæ wraz z muzyk¹ i nie dostrze-

 ga³o siê ju¿ ani jego wzrostu, ani d³ugiej szyi z wystaj¹cym jab³kiem Adama. Indy spojrza³ na siebie jeszcze raz i zdj¹³ czapkê. Znajdowali siê tylko kilka przecznic od miejsca uroczystoœci. Dojd¹ tam w ci¹- gu kilku minut. – Dobra. Daj mi siê ubraæ. Nie w³o¿y³em jeszcze spodni. – IdŸ tak. Odbierz swój dyplom bez spodni. – Nie, dziêki. Nie wiem, po co mia³bym to robiæ – spojrza³ na Shannona, wiedz¹c, ¿e ten zaraz coœ mu zaproponuje. – Wiesz co? Kupiê ci gorza³ê. Zgadzasz siê? Indy wzruszy³ ramionami. Do diab³a ze spodniami. Pod tog¹ nikt nie zauwa¿y ró¿nicy. – W porz¹dku – odpar³. Perspektywa uroczystoœci nie cieszy³a go. Chcia³, ¿eby ju¿ by³o po wszystkim. Brak spodni uczyni j¹ cho- cia¿ trochê interesuj¹c¹. – Ju¿ s³yszê starego Mulhouse’a – powiedzia³, gdy wychodzili z domu. – Jesteœcie nowym pokoleniem, pokoleniem nadziei – na- œladowa³ powa¿ny, w³adczy g³os dyrektora uczelni. – Wojna siê skoñ- czy³a. IdŸcie w œwiat i poka¿cie innym, ¿e amerykañska m³odzie¿ to ciê¿ko pracuj¹cy, twórczy ludzie, którzy wykonaj¹ ka¿d¹ pracê, jaka tylko siê pojawi. Coœ w tym stylu – pomyœla³. Nie, uroczystoœæ nie by³a powo- dem, dla którego Indy chcia³ byæ wczeœnie. – Jak to jest bez spodni? – zapyta³ Shannon, gdy szli ulic¹. – Ch³odno i wietrzno. Powinieneœ spróbowaæ. Indy oczekiwa³ œmiechu albo jakiegoœ ¿artu, ale Shannon mia³ powa¿n¹ minê. – Czy twój ojciec dziœ bêdzie? Indy pokrêci³ g³ow¹. – Jest zajêty. Cholera, nawet nie zada³ sobie trudu, ¿eby prze- prosiæ. – Naprawdê? – Tak. On ju¿ taki jest. Mój ojciec, szanowany ekspert, nigdy nie ma czasu dla nikogo ani na nic poza swoj¹ prac¹ naukow¹. – Zawsze by³ taki? – Dopiero po tym, jak moja matka zmar³a, gdy by³em ma³y. Od tego czasu stale siê ode mnie oddala, bez wzglêdu na to, co bym robi³. Chyba w³aœnie dlatego zaj¹³em siê lingwistyk¹, aby zwróciæ jego uwagê. Shannon spojrza³ na niego. – W jaki sposób lingwistyka mo¿e zwróciæ jego uwagê?

! – Odk¹d tylko pamiêtam, powtarza³, ¿e jêzyk to klucz do zrozu- mienia rodzaju ludzkiego. Ale co z tego? Jak on mo¿e oczekiwaæ, ¿e zrozumiem ludzi, skoro nawet jego nie mogê zrozumieæ? – Chcia³bym, ¿eby ode mnie nikt nie przyje¿d¿a³. Cholera, ¿a³u- jê nawet, ¿e ju¿ koñczê szko³ê. – Co ty wygadujesz, Jack? Masz pracê i bêdziesz robi³ niez³e pie- ni¹dze. – Shannon zosta³ zatrudniony jako ksiêgowy w firmie handlo- wej w Chicago, z pensj¹ dwustu piêædziesiêciu dolarów miesiêcznie, sum¹, która wydawa³a siê niesamowicie wielka. Kiedy Indy zapyta³ go, jak zdoby³ tê posadê, jedyn¹ odpowiedzi¹ Shannona by³o: „ro- dzinne koneksje” – A do tego wci¹¿ bêdziesz móg³ grywaæ w klubach – kontynuowa³ Indy. – Hej, pamiêtasz tê noc, kiedy poszliœmy do Roy- al Gardens i widzieliœmy Kinga Olivera? Autentyczny Kreol z Nowe- goOrleanu.Wszyscyprzenosz¹siêtutaj.Czegowiêcejmo¿eszchcieæ? Shannon nic nie mówi³. Przeszli na drug¹ stronê ulicy. – Zamierzasz graæ dalej, prawda? – zapyta³ Indy, wpatruj¹c siê w mijaj¹cy ich samochód. – Zawar³em uk³ad. Indy dostrzeg³ smutek na jego twarzy. – Jaki uk³ad? – Muszê przestaæ graæ jazz. To jest cena tej posady. – Ale to jest szaleñstwo. Dlaczego? – Bo to nie jest „szanowana” muzyka. Indy wiedzia³, ¿e jazz nie by³ akceptowany. Wielu bia³ych twier- dzi³o, ¿e synkopa – akcentowanie w miejscach, gdzie siê nie powin- no tego robiæ – oraz improwizacje tworzy³y „muzykê d¿ungli”. „Po- woduje, ¿e s³uchacz zaczyna wykonywaæ dziwne, bardzo sugestywne ruchy” – mo¿na by³o us³yszeæ w radiu. – Gówno prawda, Jack. Myœlê, ¿e mo¿esz byæ tak dobry jak Earl Hines albo Johnny Dodds. Pos³uchaj, wszystko siê zmieni, gdy tê muzykê zaakceptuj¹. – Nie jestem pewien, czy to siê kiedykolwiek stanie – Shannon ko³ysa³ siê z boku na bok, jego d³ugie rêce porusza³y siê w³asnym rytmem. – Wiesz, oni nawet wini¹ jazz za te rozruchy w po³udniowej dzielnicy. Mo¿esz w to uwierzyæ? – Rozruchy nie mia³y nic wspólnego z jazzem. Zamieszki miejskie by³y nieprzyjemnym incydentem dla naro- du, który czu³ siê wspaniale wobec zwyciêstwa aliantów. Stworzy³y przykry kontrast z wielkimi paradami odbywaj¹cymi siê w Nowym Jorku, celebruj¹cymi udzia³ Ameryki w triumfie.

" – To nie jest muzyka do marszu, Indy. Wiesz, o co mi chodzi. Nikt siê nie czuje jak jakiœ cholerny bohater, gdy jej s³ucha. Na tym polega problem. Pochodzi sk¹din¹d, tak jak ja. Indy zachichota³. – Zawsze mo¿esz pojechaæ ze mn¹ do Europy i zacz¹æ nowe ¿ycie. – Myœla³em o tym. Jestem zazdrosny jak cholera. Bêdzie ci tam dobrze. Indy by³ pewien, ¿e Pary¿ zafascynuje go, ale nie by³ przekona- ny co do kariery eksperta od staro¿ytnych jêzyków. – Mam nadziejê. Tylko ¿e studiowanie starych manuskryptów w bibliotekach nie jest moim ulubionym sposobem spêdzania wol- nego czasu. – Wci¹¿ to powtarzasz. Dlaczego wiêc to robisz? – Tam mam jak¹œ szansê i nie zamierzam nie skorzystaæ z oka- zji. Po prostu dlatego. Shannon nagle skrêci³ i kiwn¹³ na Indy’ego, aby szed³ za nim. – Dok¹d idziesz? – ChodŸ – powiedzia³ szeptem. Obieca³em, ¿e kupiê ci butelkê. WeŸmiemy jedn¹ i zabierzemy ze sob¹. Niedaleko jest goœæ, który ma je na sk³adzie. – Nie wiem, Jack – prohibicja by³a g³upim dowcipem, ale Indy chcia³ jak najszybciej dostaæ siê na teren szko³y. – To zajmie tylko kilka minut. No chodŸ. Wzruszy³ ramionami i poszed³ za nim. Mimo ¿e obaj dobrze siê ze sob¹ czuli, to jednak ró¿nili siê znacznie stosunkiem do alkoholu. Shannon od siedemnastego roku ¿ycia pi³ du¿o i prohibicja tego nie zmieni³a. Indy natomiast traktowa³ alkohol z dystansem, móg³ go piæ, ale nie musia³. W po³owie drogi miêdzy dwiema przecznicami Shannon otwo- rzy³ bramê i przeszed³ podwórkiem do tylnych drzwi. Zastuka³ w nie uniwersalnym kodem na „to ja”. PUK, puk-puk-puk-puk, PUK, PUK. Wewn¹trz zacz¹³ szczekaæ pies. Shannon spojrza³ na Indy’ego, jak gdyby chcia³ siê upewniæ, czy jego przyjaciel jeszcze tam jest. ChwilêpóŸniejma³yzezowatycz³owieczekotworzy³drzwi.Dwu- dniowy zarost pokrywa³ jego brodê, a bia³e w³osy by³y potargane, jak- by przed chwil¹ wsta³ z ³ó¿ka. Wrzasn¹³ na psa i spyta³, czego chc¹. – Butelkê soczku, Elmo. Có¿ by innego? – odpar³ Shannon z g³u- pawym uœmiechem. Mê¿czyzna da³ znak, ¿eby weszli. Indy poczu³ zapach whisky, unosz¹cy siê w zagraconej kuchni.

# Du¿y kundel siedzia³ za swoim w³aœcicielem i warcza³. Indy trzy- ma³ siê z dala od niego i ogl¹da³ kuchniê. Zielona farba odpada³a ze œcian, ods³aniaj¹c wzorzyst¹ tapetê. Jedne z drzwiczek od kredensu le¿a³y na pod³odze, prawdopodobnie ju¿ od d³u¿szego czasu. Ca³e pomieszczenie cuchnê³o od zsuniêtych w k¹t i nas¹czonych uryn¹ gazet. – Daj nam jedn¹ butelkê, Elmo. Œpieszymy siê. – Dobra, zaraz – spojrza³ z dezaprobat¹ na czarn¹ togê Indy’ego. – Co to za jeden? Sêdzia? – Nie mo¿esz rozpoznaæ absolwenta college’u? – Tak? Jeden profesor, który mnie odwiedza mówi, ¿e zas³ugujê na honorowy dyplom i tytu³. Co wy na to? – Elmo wyszczerzy³ po- ¿ó³k³e zêby. – Z jakiej dziedziny? Bimbrownictwa? – zapyta³ Shannon. – Nie. Z chemii. Indy wybuchn¹³ œmiechem, ale zaraz poczu³ siê nieswojo i za- cz¹³ ¿a³owaæ, ¿e tu przyszli. – Masz j¹, czy nie, Elmo? Nie mamy ca³ego dnia. – Piêædziesi¹t centów. – Piêædziesi¹t? – Shannon wyci¹gn¹³ rêce, zaskoczony cen¹. – A mo¿e jakaœ zni¿ka dla absolwentów? No dalej, Elmo. – Piêædziesi¹t centów – zagrzmia³ Elmo i skrzy¿owa³ rêce na piersi. – W porz¹dku, w porz¹dku – Shannon odwróci³ siê do Indy’ego. – Masz dwadzieœcia piêæ centów? – A co z umow¹? – Oddam ci. Nie martw siê. Indy pogrzeba³ w kieszeni. Dawa³ lekcje francuskiego i ³aciny uczniom szkó³ œrednich i w ten sposób zarabia³ dodatkowe pieni¹- dze. Nigdy jednak nie mia³ ich za du¿o. Niechêtnie poda³ Shannono- wi monetê. Elmo schowa³ pieni¹dze do kieszeni, przeszed³ przez kuchniê i znikn¹³ w piwnicy. Indy spojrza³ na zegarek. – Mam nadziejê, ¿e tam nie zaginie. Shannon machn¹³ rêk¹, rozwiewaj¹c obawy Indy’ego. – Zrelaksuj siê. Za chwilê bêdziemy na miejscu. Indy zauwa¿y³, ¿e pies poruszy³ siê niespokojnie i znów zacz¹³ warczeæ. – Co mu jest? – zamrucza³ Indy. Shannon podszed³ do kundla i wyci¹gn¹³ do niego rêkê.

$ – SiedŸ cicho. Pies zerwa³ siê i podbieg³ do drzwi. Ktoœ zacz¹³ w nie waliæ. Shannon spojrza³ w stronê piwnicy, wzruszy³ ramionami i uchyli³ drzwi. – Kto tam? – To ja, koleœ. Otwórz. Muszê siê widzieæ z Elmem. – Kto tam jest? – zawo³a³ stary bimbrownik, wynurzaj¹c siê z piw- nicy. Poda³ Indy’emu butelkê i przysz³y absolwent schowa³ j¹ do czapki. Drzwi otworzy³y siê i stan¹³ w nich mê¿czyzna w marynarce, krawacie i kapeluszu na g³owie. Patrzy³ z wrogoœci¹, a w rêku trzy- ma³ pistolet. – O, cholera! – nag³y dreszcz przebieg³ po plecach Indy’ego. Elmo zerkn¹³ na nowego goœcia i natychmiast pomkn¹³ w stronê frontowych drzwi. Mê¿czyzna kaza³ mu siê zatrzymaæ, ale Elmo bieg³ dalej. Nieznajomy ruszy³ za nim, pies skowycza³ mu pod nogami. Indyi Shannonspojrzelinasiebiei popêdzilidokuchennychdrzwi. Na schodach Indy zapl¹ta³ siê w togê i przewróci³. Szybko siê pozbie- ra³ i pobieg³ za Shannonem, który by³ ju¿ na podwórku. Indy nie móg³ siê powstrzymaæ od œmiechu; uciekali przed niebezpieczeñstwem i na- wet mieli whisky. Nagle Shannon stan¹³, a Indy wpad³ na niego. Przy bramie czekali dwaj policjanci i mieli zamiar ich zatrzymaæ. – Hej, wy dwaj! – Cholera jasna. Shannon odwróci³ siê i ruszy³ w drug¹ stronê. Pomkn¹³ dró¿k¹ miêdzy dwoma domami. Indy nie czeka³ na wskazówki. Pogna³ za nim, unosz¹c togê, aby mu nie przeszkadza³a. Min¹³ Shannona, gdy przebiegali przez ulicê. Pêdzili miêdzy domami przez kolejne podwór- ka. Byli prawie pewni, ¿e siê wydostali, gdy nagle znaleŸli siê na po- dwórku ogrodzonym wysokim na osiem stóp drewnianym p³otem. – A niech to – sykn¹³. – Uwa¿aj! – wrzeszcza³ Shannon z ty³u. Indy obróci³ g³owê. Oczekiwa³, ¿e ujrzy policjantów, tymcza- sem dostrzeg³ biegn¹ce w ich stronê dwa ogromne dobermany. –Chryste–jêkn¹³.Upuœci³butelkê,wyrzuci³czapkêi zacz¹³wspi- naæ siê na p³ot. Ju¿ mia³ prze³o¿yæ nogê na drug¹ stronê, gdy coœ go z ty³u poci¹gnê³o. Jeden z dobermanów wbi³ zêby w jego togê. Pies warcza³ i krêci³ ³bem, podczas gdy Indy stara³ siê wyswobodziæ. Siêgn¹³ do ty³u i poci¹gn¹³ mocno, wyrywaj¹c togê z pyska psa. Przeskoczy³ ogrodzenie i stan¹³ obok czekaj¹cego ju¿ Shannona. Po-

% biegli w stronê nastêpnego podwórza, minêli gara¿ i nagle stanêli jak wryci. Dwaj policjanci z wyci¹gniêtymi pistoletami czekali w zau³ku. – NieŸle wam idzie, ch³opcy. Stójcie spokojnie – powiedzia³ ni¿- szy policjant. Indy znieruchomia³. Teraz znaleŸli siê w tarapatach i nie by³ to tylko jego k³opot. – Billy? – powiedzia³ Shannon, staj¹c na palcach. – To ty? – Jezu – zamrucza³ policjant. – Jack Shannon. Co ty tu robisz? – Móg³bym ciê zapytaæ o to samo. Kupowaliœmy flaszkê. Idzie- my na uroczystoœæ zakoñczenia szko³y. – Chryste, Shannon – Billy spojrza³ na swego partnera. – To brat Harry’ego – kiwn¹³ g³ow¹ w stronê ulicy. – Zwiewajcie st¹d i na drugi raz uwa¿ajcie, z kim robicie interesy. – Dziêki, Billy. – Nie dziêkuj mi, Jack. Harry bêdzie o wszystkim wiedzia³. Indy nie mia³ pojêcia, co ³¹czy³o brata Shannona z tym policjan- tem. Gdy biegli w stronê szkolnych budynków, porwana toga Indy’ego powiewa³a za nim jak flaga. – Twój brat chyba nie jest gliniarzem, co? Wyraz z³oœci pojawi³ siê na twarzy Shannona. – Nie, ale ma przyjació³. Billy Flannery jest z s¹siedztwa. – Ale co oni tam robili? – Eliminowali z interesu niewygodnego konkurenta. Harry ma obszar, którym siê opiekuje. – Gliniarze pracuj¹ dla twojego brata? – ObudŸ siê, Indy. Oni wszyscy pracuj¹ dla organizacji, a Harry jest jej cz³onkiem za³o¿ycielem. To siê liczy w rodzinie. 2 –

& 2. Wisz¹cy bohaterowie Tylna czêœæ togi Indy’ego by³a w strzêpach. Gdy przechodzili przez bramê uczelni musia³ przytrzymywaæ porwane kawa³ki rêk¹. To jednak¿e nie mia³o znaczenia. Cieszy³ siê, ¿e nie gonili go ju¿ ¿adni policjanci, bandyci, ani psy. Odbiera³ dyplom i tylko to siê liczy³o. Spojrza³ na transparent trzepocz¹cy na wietrze. 23 MAJA – OBCHODY DNIA OJCÓW ZA£O¯YCIELI – g³osi³ napis. Na ten widok zagotowa³o mu siê w brzuchu i zniknê³o ca³e uczucie ulgi. Przez te wszystkie wydarzenia prawie zapomnia³ o zesz³ej nocy. To, co mia³o byæ znakomitym zakoñczeniem jego pobytu w college’u, wcale nie zapowiada³o siê tak wspaniale. Gdy dotarli do g³ównej alei, zatrzymali siê. T³um odzianych w czarne togi absolwentów i ich rodziny zgromadzi³ siê na chodni- ku. Ponad nimi, wysoko na latarniach wisia³y cia³a. Z miejsca, gdzie stali, zwisaj¹ce manekiny wygl¹da³y jak prawdziwi ludzie ubrani w stroje z czasów amerykañskiej rewolucji. – Spójrz tylko na to – powiedzia³ Shannon ze z³oœliwym uœmiesz- kiem na twarzy. – Georgie, Tom, drugi Tom i Benji. Indy sposêpnia³. – No, nie wiem. W œwietle dziennym to wygl¹da trochê grote- skowo. Nie przypuszcza³em, ¿e jeszcze tu bêd¹. Innego dnia pracownicy porz¹dkowi najprawdopodobniej usu- nêliby kuk³y. Ale by³a sobota, dzieñ zakoñczenia roku i wszyscy sta- li, przygl¹daj¹c siê.

' – Wed³ug mnie to wygl¹da œwietnie – Shannon wyszczerzy³ zêby i poklepa³ Indy’ego po plecach. – uda³o nam siê – w jego g³osie nie by³o ani œladu troski. – Tak. Fajnie. – Zobacz. Jest nawet prasa. Masz szansê powiedzieæ im o wszyst- kim! Pocz¹tkowo mia³ taki zamiar, ale teraz nie by³ pewien, czy chce siê przyznaæ do uczynku, chwaliæ siê nim. Mo¿e nie by³o najlep- szym pomys³em odk³adanie tego z nocy poprzedzaj¹cej Dzieñ Oj- ców Za³o¿ycieli na wigiliê zakoñczenia roku. Mo¿e nikt nie zrozu- mie. Shannon klepn¹³ go w ramiê. – Jest moja rodzinka. No to na razie. Indy odprowadzi³ go wzrokiem, a nastêpnie podszed³ do dzien- nikarzy fotografuj¹cych „Toma Jeffersona”. Kilka osób rozmawia³o i ich s³owa podzia³a³y na niego jak ciosy w brzuch. – Kto móg³ to zrobiæ? – zapyta³ jeden z widzów. – Co to mia³o oznaczaæ? – Nic. – Straszliwe. – To musia³ byæ jakiœ bolszewik. S³ysza³em, ¿e jest ich kilku na uczelni. – Mo¿e to rojalista. Jestem pewien, ¿e oni musz¹ nienawidziæ Franklina. Nikt nie wydawa³ siê doszukiwaæ dowcipu albo zrozumieæ zna- czenia tego uczynku. Indy ledwo móg³ siê powstrzymaæ. Chcia³ wy- krzyczeæ, ¿e to jego wystawa z okazji Dnia Ojców Za³o¿ycieli i ¿e nikt nie rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. – To hañba dla uczelni – zabrzmia³ w³adczy g³os spod s¹siedniej latarni. – Najstraszniejsza obraza. Mallery Mulhouse, dyrektor college’u, otoczony by³ przez re- porterów, uczniów i rodziców. Twarz mia³ czerwieñsz¹ ni¿ zwykle, krople potu wyst¹pi³y mu na czo³o. Dzieñ Ojców Za³o¿ycieli, wype³niony przemówieniami i patrio- tycznymi uroczystoœciami, by³ pomys³em Mulhouse’a. Chocia¿ uczestnictwo nie by³o obowi¹zkowe, to jednak gaf¹ przysz³ych ab- solwentów by³o ignorowanie œwiêta. Podczas pierwszych dwóch lat, gdy Indy mieszka³ w akademiku, wyznaczeni uczniowie odpowie- dzialni byli za dopilnowanie tego, aby wszyscy brali udzia³ w przy- gotowaniach do uroczystoœci.

 W zesz³ym roku, przeprowadzaj¹c siê do wynajêtego mieszka- nia, Indy unikn¹³ œwiêta. Tego roku jednak Mulhouse zarz¹dzi³, ¿e wszyscy uczêszczaj¹cy na wyk³ady z angielskiego i historii maj¹ napisaæ wypracowanie na temat Ojców Za³o¿ycieli, w przeciwnym razie nie zalicz¹ wyk³adów. Indy z niechêci¹ wykona³ zadanie, ale na swój sposób. – Ka¿dy, kto wiesza na latarniach kuk³y za³o¿ycieli naszego pañ- stwa, jest po prostu niebezpieczn¹, niezrównowa¿on¹ jednostk¹ – kontynuowa³ Mulhouse. – Uwa¿am, ¿e ten czyn jest afrontem dla wszystkiego, co nasz naród reprezentuje. Indy ze zmarszczonymi brwiami ruszy³ w stronê Mulhouse’a. Spodziewa³ siê kontrowersji, chcia³ jej. Nie przypuszcza³ jednak, ¿e Mulhouse uzna to za ciê¿k¹ zbrodniê przeciwko narodowi. – Nie przypuszcza pan, ¿e to mo¿e byæ po prostu szkolny dow- cip? – zapyta³ jeden z dziennikarzy. Oburzenie pojawi³o siê na twarzy Mulhouse’a powoduj¹c, ¿e jeszcze bardziej siê zaczerwieni³a. – Jeœli dowcip, to bardzo kiepski. Sprawcy tego zostan¹ odnale- zieni i odpowiednio ukarani. – Czy to znaczy, ¿e zawieszenie tych kukie³ uznane bêdzie za przestêpstwo? – spyta³ inny dziennikarz. – Uczelniana policja zosta³a ju¿ zawiadomiona, a nasi adwokaci przygl¹daj¹ siê prawnym aspektom sprawy. W obecnej chwili nicze- go nie wykluczam. – Panie dyrektorze, czy to, co tu widzimy, nie jest w³aœnie przy- k³adem wolnoœci s³owa, g³oszonej przez naszych Ojców Za³o¿ycie- li? – zapyta³ uczeñ Indy, udaj¹c reportera ze szkolnej gazety. Mulhouse wskaza³ „Georgiego”, którego w³aœnie opuszczano na ziemiê. – M³ody cz³owieku, wieszanie na latarni kuk³y pierwszego pre- zydenta naszego kraju nie jest przyk³adem wolnoœci s³owa. Wrêcz przeciwnie, jej zagro¿eniem. A niech to. Indy spuœci³ g³owê i zastanawia³ siê, czy bêdzie móg³ odebraæ swój dyplom. Jeœli nie, to znaczy, ¿e mia³ pecha. Ale powi- nien pomyœleæ o tym zesz³ej nocy. – Co o tym s¹dzisz, Jones? Odwróci³ siê i ujrza³ Teda Conrada, swojego profesora od histo- rii. Mia³ trochê ponad trzydzieœci lat, nosi³ staroœwieckie w¹sy i by³ ulubionym nauczycielem Indy’ego. Indy wzruszy³ ramionami i spojrza³ na najbli¿sz¹ kuk³ê.

 – Ktoœ sobie narobi³ du¿o k³opotów. – Dla mnie to wygl¹da na atak niszcz¹cy ideê Dnia Ojców Za³o- ¿ycieli. Niewielki uœmiech wykrzywi³ usta Indy’ego. – Mo¿na tak to oceniaæ. Podziwia³ profesora za jego pogl¹dy i bezpoœrednioœæ. Conrad wielokrotnie powtarza³ swoim uczniom, aby stawali w obronie tego, w co wierz¹. Aby kwestionowali autorytety. „Wolnoœæ s³owa – ma- wia³ – oznacza mo¿liwoœæ wypowiedzenia siê w dowolny sposób pod warunkiem, ¿e nikogo siê nie krzywdzi. Na tym w³aœnie polega de- mokracja”. Conrad ¿artowa³ sobie tak¿e z podnios³oœci Dnia Ojców Za³o¿ycieli. Gdy zadawa³ im wymagan¹ pracê powiedzia³: „Kiedy bêdziecie pisaæ to wypracowanie, pamiêtajcie, ¿e uczycie siê w col- lege’u, a nie w koœciele”. Indy zapamiêta³ to sobie i tak zrobi³, a teraz Conrad go podej- rzewa³. By³ tego pewien. – To, co tu zobaczy³em, Jones – powiedzia³, uœmiechaj¹c siê i wskazuj¹c wisz¹ce kuk³y – bardzo przypomina tezy z twojego wy- pracowania. Indy zda³ sobie nagle sprawê, ¿e Conrad przejrza³ go na wylot. – Wcale nie twierdzi³em, ¿e powinni byæ powieszeni. Chodzi³o mi o to, ¿e jeœliby Brytyjczycy wygrali, to nasi wspaniali Ojcowie Za³o¿yciele zostaliby og³oszeni zdrajcami i prawdopodobnie powie- szeni. – Wiem, o co ci chodzi³o. Podoba³o mi siê twoje wypracowanie. Postawi³em ci pi¹tkê. Wspaniale. A wiêc rozumia³. – W takim razie potrafi pan doceniæ to, co tu zrobi³em – rzek³ Indy podniesionym g³osem. – To jest mój protest przeciwko Dniu Ojców Za³o¿ycieli. Demokracja w praktyce. Conrad skin¹³ g³ow¹. – Tylko ¿e o tydzieñ za póŸno. Ale za to ³adnie zbiega siê z za- koñczeniem. Podziwiam twoj¹ œmia³oœæ, Jones, ale bêdziesz jeszcze musia³ stawiæ czo³o konsekwencjom tego czynu. Spojrza³ na porwan¹ togê Indy’ego i wystaj¹ce spod niej bia³e, ow³osione nogi. – A tak przy okazji, ³adny masz strój. Indy czu³ siê jak owad uwiêziony w pajêczynie, jeszcze ¿ywy, ale ju¿ przygotowany na œmieræ. Sta³ przy koñcu d³ugiego konferen- cyjnego sto³u w piêknie zdobionym pomieszczeniu na czwartym piê- trzebudynkudyrekcji.By³otomiejscew szarym,zimnymsercuuczelni.

Miejsce, w którym znalaz³o siê bardzo niewielu uczniów. Przy stole siedzieli: dyrektor do spraw studentów, Williams, dziekan wydzia³u historii, cz³onek rady zarz¹du, dwaj prawnicy i Ted Conrad. Z wy- j¹tkiem Conrada, który wyda³ Indy’ego, wszyscy byli powa¿nie wy- gl¹daj¹cymi panami w szarych garniturach. Nagle otworzy³y siê drzwi i do sali wkroczy³ dyrektor Mulho- use. Powita³ wszystkich przy stole i spojrza³ na winowajcê. – Proszê usi¹œæ, panie Jones – Mulhouse wskaza³ krzes³o przy drugim koñcu sto³u. Dwaj uczelniani policjanci przes³uchiwali go zesz³ego ranka. Wyzna³ im wszystko z wyj¹tkiem udzia³u Shannona. Dyrektor Wil- liams by³ przy tym obecny i gdy policjanci skoñczyli, przez pó³ go- dziny wypytywa³ go na tematy osobiste. Dyrektor, dystyngowany, siwy mê¿czyzna, by³ kiedyœ profesorem psychologii i jego pytania odzwierciedla³y to. W koñcu polecono mu zjawiæ siê tu punktualnie o dziesi¹tej. – „Historia amerykañskich patriotów i zdrajców” – zacz¹³ Mul- house, stukaj¹c palcami w wypracowanie Indy’ego. – No có¿, to lep- sze ni¿ „Wisz¹cy bohaterowie”, jak prasa nazwa³a ten incydent – zerkn¹³ znad okularów na œwie¿o upieczonego absolwenta i pog³a- ska³ siê po podbródku. By³ to jeden z jego wyæwiczonych, akade- mickich gestów. Czy naprawdê myœla³ pan, panie Jones, ¿e uniknie odpowiedzialnoœci? – Ja… Ech… – Indy odchrz¹kn¹³ i stara³ siê przezwyciê¿yæ zdenerwowanie. – Nie staram siê niczego unikn¹æ. W moim wy- pracowaniu jest mowa o cienkiej granicy pomiêdzy popularnymi bohaterami a niebezpiecznymi zdrajcami. Gdyby Brytyjczycy zwy- ciê¿yli… – Ale nie zwyciê¿yli, panie Jones – przerwa³ mu dziekan wy- dzia³u historii. – I kiedy wiesza³ pan na latarniach figury naszych narodowych bohaterów, zachowa³ siê pan jak zdrajca. Tak w³aœnie wiêkszoœæ ludzi to postrzega. – Myœlê, ¿e oceniaj¹c postêpek pana Jonesa powinniœmy uwzglêdniæ kilka okolicznoœci ³agodz¹cych – powiedzia³ dyrektor Williams. – Wczoraj rano d³ugo z nim rozmawia³em i uwa¿am, ¿e jest bardzo specyficznym m³odym cz³owiekiem. Jego czyn by³ nie tyle atakiem na naszych Ojców Za³o¿ycieli, ile na jego w³asnego ojca, jedynego ¿yj¹cego cz³onka rodziny, s³ynnego badacza œrednio- wiecza, doktora Henry’ego Jonesa. Zdo³a³em siê zorientowaæ, ¿e doktor Jones jest bardzo zajêtym cz³owiekiem i niestety nie mia³ cza-

! su, aby przyjechaæ z Nowego Jorku na uroczystoœæ ukoñczenia szko³y. Syn najwyraŸniej poczu³ siê ura¿ony i to, co siê zdarzy³o, jest mani- festacj¹ tych uczuæ. Indy’ego rozgniewa³o to, ¿e Williams mówi³ o nim, jakby go nie by³o na sali. I o co mu chodzi³o? Pewnie, ¿e czu³ urazê do ojca, ale nie to by³o powodem, dla którego powiesi³ Ojców Za³o¿ycieli. Ju¿ mia³ zamiar to powiedzieæ, gdy odezwa³ siê Ted Conrad. – Bardzo ciekawa analiza, panie dyrektorze, ale nie s¹dzê, aby mia³a wiele wspólnego z motywami postêpowania pana Jonesa. Jego czyn by³ najwyraŸniej zwi¹zany z zadanym wypracowaniem. Sama praca by³a nieŸle pomyœlana. Wszystkie tezy s¹ dobrze uzasadnione. Mulhouse spojrza³ z dezaprobat¹. – Czy pan pochwala jego czyn, profesorze? Indy wyprostowa³ siê na krzeœle. – Przepraszam, ale… – Nie, nie pochwalam tego, co zrobi³ – odpar³ Conrad, ignoruj¹c Indy’ego. – Posun¹³ siê za daleko, du¿o dalej ni¿ to by³o potrzebne i wymagane. Staram siê po prostu wyjaœniæ motywy jego postêpo- wania. By³o oczywiste, ¿e Mulhouse nie uwierzy³. – Pewnie, ¿e mo¿na podchodziæ do tego z psychologicznego punktu widzenia. Pozostaje jednak faktem, ¿e pan Jones okaza³ swo- j¹ niechêæ wobec za³o¿ycieli naszego pañstwa i wstrêt wobec Dnia Ojców Za³o¿ycieli, tradycji na tej uczelni. Jeszcze przez kilka minut mówili o jego wystêpku, zgadzaj¹c siê w tym, ¿e obojêtnie jakimi kierowa³ siê motywami, post¹pi³ Ÿle. Potem Indy zosta³ poproszony o opuszczenie sali. – Przepraszam, czy móg³bym coœ powiedzieæ? – zapyta³, wstaj¹c. Mulhouse wbi³ w niego wzrok. – Proszê, m³ody cz³owieku, tylko zwiêŸle. – Chcia³em jedynie zaznaczyæ, ¿e mój ojciec nie ma nic wspól- nego z moim czynem. Nawet przez chwilê nie myœla³em o tym, ¿e symbolicznie wieszam jego. Po tych s³owach odwróci³ siê i wyszed³ z sali. Usiad³ na ³awce w korytarzu. Odetchn¹³ ciê¿ko. Wyobrazi³ sobie, jak kontynuuj¹ dyskusjê, rozpatruj¹ mo¿liwoœci, decyduj¹ o jego przysz³oœci. I sta- raj¹ siê poddaæ jego osobowoœæ wnikliwej analizie. By³ prawie pe- wien, ¿e zamierzaj¹ odebraæ mu dyplom. Co on bez niego zrobi? Nie bêdzie móg³ pojechaæ do Pary¿a. To by³o pewne. Musia³by znaleŸæ sobie pracê. Ale jak¹ pracê? Bez dyplo-

" mu nie móg³by nawet uczyæ francuskiego ani ³aciny. Nie chcia³ my- œleæ o tym, co mo¿e robiæ, poniewa¿ tego nie wiedzia³. Kilkanaœcie minut póŸniej drzwi siê otworzy³y i dyrektor Wil- liams poprosi³ go do œrodka. Gdy Indy usiad³, wzrok Mulhouse’a spocz¹³ na nim. – Panie Jones, ma pan szczêœcie, ¿e jestem osob¹, która uwa¿nie s³u- cha,coinnimaj¹dopowiedzenia.Nasamympocz¹tkunasiprawnicyi ja mieliœmyzamiarwyst¹piænadrogês¹dow¹.Zadecydowaliœmyjednak,¿e nie bêdzie dla tej instytucji ¿adnej korzyœci z dalszego zajmowania siê t¹ spraw¹. Mam na myœli wzglêdy prawne. Wolimy mieæ to za sob¹. – No dalej, skoñcz ju¿ z tym. Powiedz to. Powiedz, ¿e odbiera- cie mi dyplom – niepokoi³ siê w duchu Indy. – Najprostszym sposobem za³atwienia sprawy by³oby wydalenie pana z uczelni. Ale pan ju¿ ukoñczy³ naukê. Ma pan szczêœcie – jego uœmiech by³ zimny i wymuszony.Wiemy jednak, ¿e zamierza pan stu- diowaæ na Sorbonie. W prosty sposób mo¿emy odmówiæ przes³ania pañskich dokumentów i w¹tpiê, czy uznano by pana za legalnego stu- denta – zrobi³ rozmyœln¹ przerwê czekaj¹c, a¿ waga jego s³ów dotrze do Indy’ego. – My jednak zamierzamy daæ panu szansê poprawy. – Mulhouse spojrza³ na pozosta³ych i ci pokiwali g³owami. – Chcia³bym, aby pan z³o¿y³ przeprosiny na rêce tu obecnych oraz dostarczy³ do mojego biura list z przeprosinami, który udostêpniê prasie. Wszyscy na sali spogl¹dali na niego, czekaj¹c na odpowiedŸ. On jednak nie mia³ nic do powiedzenia. Dlaczego musi przepraszaæ za coœ, za co nie czuje siê winny? Co w takim razie ze stawaniem w obronie w³asnych pogl¹dów? Co z demokracj¹? Conrad wpatrywa³ siê uwa¿nie w Indy’ego; wiadomoœæ wypisa- na by³a na jego twarzy. „Przyjmij to, co ci oferuj¹”. Indy odwróci³ g³owê, poirytowany tym, ¿e Conrad – ten, który go zdradzi³, który nie trzyma³ siê nawet w³asnych zasad – mia³ teraz czelnoœæ doradzaæ mu. Ale jeœli nie przeprosi, to Mulhouse spe³ni swoj¹ groŸbê i za- trzyma jego dokumenty. Mniejsze z³o – pomyœla³ i powiedzia³: – Dobrze, zrobiê tak. Mulhouse skin¹³ g³ow¹ i uœmiechn¹³ siê do siebie. – W takim razie czekamy. Chcielibyœmy to us³yszeæ. Indy spuœci³ g³owê. – Przepraszam wszystkich tu obecnych. Przykro mi… Przepra- szam za to, co zrobi³em. List znajdzie siê w pañskim biurze jutro rano. Odsun¹³ krzes³o, wsta³ i szybko wyszed³ z sali. Schodzi³ po schodach, zeskakuj¹c po dwa stopnie na raz, a¿ dotar³ na parter. Po-

# tem skierowa³ siê w stronê wyjœcia. Nie wiedzia³, dok¹d idzie. Nie obchodzi³o go to. Krew pulsowa³a mu w g³owie. – Jones, zatrzymaj siê. To by³ Conrad. Indy szed³ dalej. – Jones. Zatrzyma³ siê i odwróci³. – Czego pan chce? – Chcê z tob¹ porozmawiaæ. Indy zorientowa³ siê, ¿e stoi niedaleko latarni, na której wraz z Shannonem powiesi³ pierwsz¹ kuk³ê. – Przypuszczam, ¿e chce pan, abym wszed³ tam i osobiœcie siê powiesi³ – powiedzia³, wskazuj¹c palcem latarniê. – Albo ¿ebym teraz jeszcze raz pana przeprosi³. Czy tak? – Uspokój siê, Jones. Dobrze post¹pi³eœ. Po prostu dobrze. – Pewnie. By³o wspaniale. – Pos³uchaj mnie. Uda³o ci siê przemówiæ do nich. Uwierz mi, dokona³eœ tego. Rozmawia³em wczoraj z Mulhousem przez ponad godzinê i przyzna³, ¿e trochê przesadzi³. – Nie s³ysza³em, ¿eby przeprasza³. – Nie, ale nie zosta³eœ tak¿e aresztowany. Ci prawnicy mogli oskar¿yæ ciê, o co tylko by siê da³o, od wandalizmu po zdradê. Nie mo¿esz zrozumieæ? Wygra³eœ. Do diab³a, gdyby alkohol by³ legalny, postawi³bym ci drinka. – Wygra³em i musia³em przepraszaæ? Co to za zwyciêstwo? – Pos³uchaj, Mulhouse musia³ zachowaæ swoj¹ wiarygodnoœæ. Gdybyœ zniszczy³ j¹, odmawiaj¹c przeprosin, nie mia³by innego wyj- œcia, jak tylko zrujnowaæ twoje szanse na Sorbonie. Indy zrozumia³, ¿e Conrad ma racjê. – A co z tym listem, który muszê napisaæ? – Masz okazjê wyjaœniæ wszystkim, co zrobi³eœ. Nie unoœ siê. Napisz, ¿e wiesz, i¿ by³a to pomy³ka. – Tak, chyba tak zrobiê. Conrad poklepa³ go po ramieniu. – To jest duch. Powodzenia w Pary¿u. Zazdroszczê ci. Jestem pewien, ¿e robisz dobrze i znajdziesz tam to, czego szukasz. Gdy Conrad odchodzi³, Indy zastanawia³ siê nad tym, co powie- dzia³ profesor. Czego on w³aœciwie szuka? Nie wiedzia³, ale by³ pe- wien, ¿e kiedyœ to znajdzie.

$ 3. Lodowata dama Pary¿ – paŸdziernik 1922 By³ pogodny, jesienny poranek i Indy, ubrany w swoj¹ skórzan¹ kurtkê, szed³ wolno alej¹ St. Michel. W przeciwieñstwie do wiêk- szoœci mijaj¹cych go Francuzów, nie mia³ szalika. Madelaine da³a mu jeden w prezencie, ale on nie widzia³ jej ju¿ od kilku tygodni i noszenie go przypomina³o mu j¹. Pochyli³ siê, nasun¹³ kapelusz g³êbiej na czo³o i przyœpieszy³ kroku. Chcia³ uciec przed zimnem. Poza tym z niecierpliwoœci¹ ocze- kiwa³ dzisiejszego wyk³adu z archeologii Grecji. Tematem by³a Wyrocznia Apollina. By³ ciekaw, jak profesor Dorian Belecamus go poprowadzi. Wszed³ na teren uniwersytetu, kieruj¹c siê prosto do sali wyk³a- dowej. Po dwóch latach studiowania na Sorbonie zna³ miasto jak rodowity pary¿anin. Mimo wszystko jednak zawsze bêdzie tu obco- krajowcem i nawet lubi³ ten stan rzeczy. By³ na trzecim roku studiów poœwiêconych staro¿ytnym jêzy- kom pisanym. Uczêszcza³ te¿ na fakultety z archeologii klasycznej Grecji. Pasowa³y doskonale do jego nauki jêzyka greckiego, a poza tym by³o jeszcze coœ, co zachêca³o go do udzia³u w tych zajêciach – pani profesor. Wszystko, co jej dotyczy³o, od ubrañ i perfum do sposobu mó- wienia i poruszania siê, by³o typowo kobiece. Pod t¹ os³on¹ wyczu- wa³ jeszcze si³ê i opanowanie, które intrygowa³y go. Dwoistoœæ kry- ³a siê w tajemniczoœci tej kobiety i w³aœnie ona definiowa³a granice jej osobowoœci: „Zbli¿ysz siê za bardzo i wpadniesz w k³opoty”.

% Jak dotychczas nie stanowi³o to problemu. Minê³o ju¿ sporo za- jêæ i on by³ jednym z najlepszych. Znajomoœæ jêzyka starogreckiego i dog³êbne zrozumienie mitologii powodowa³o, ¿e wyrasta³ ponad przeciêtnoœæ, ale ona zdawa³a siê tego nie dostrzegaæ. Parê dni temu podszed³ do niej po wyk³adzie i zada³ kilka pytañ. Odpowiedzia³a na nie szorstkim tonem odzwierciedlaj¹cym zimn¹ obojêtnoœæ, kryj¹c¹ siê w oczach. Indy nie lubi³ byæ lekcewa¿ony. Powiedzia³ jej, jak bardzo podobaj¹ mu siê wyk³ady. – To mi³e – odpowiedzia³a, po czym przeprosi³a go i wysz³a z sali. Dorian Belecamus by³a Lodowat¹ Dam¹. W taki w³aœnie spo- sób o niej myœla³. Lód jednak¿e da siê stopiæ, a pod t¹ grub¹ ochron- n¹ otoczk¹ musia³a to byæ gor¹ca, przyjacielska kobieta, która têskni za g³êbszym uczuciem. Albo tak mu siê zdawa³o. Id¹c zamyœlony, zderzy³ siê z kimœ przy wejœciu do sali. Zorien- towa³ siê, ¿e to by³a ona. Ukucn¹³, aby podnieœæ notatnik, który wy- pad³ z rêki profesor Belecamus. Wlepi³ wzrok w jej smuk³e nogi, znajduj¹ce siê zaledwie kilka cali od jego twarzy. Zazwyczaj nosi³a d³ug¹ spódnicê, bia³¹ bluzkê i welwetow¹ kamizelkê. Tego dnia jed- nak ubrana by³a w krótsz¹, kraciast¹ spódniczkê, która upodobnia³a j¹ do studentek. Ukucnê³a i zebra³a kartki, które wylecia³y z notatnika. Wypro- stowali siê jednoczeœnie i Indy spojrza³ jej prosto w oczy. By³y piêk- ne, du¿e i ciemne, prawie czarne. – Przepraszam, nie zauwa¿y³em pani. – Dziêkujê, Jones – przejecha³a rêk¹ po swoich gêstych kruczo- czarnych w³osach. By³y przewi¹zane z ty³u kokard¹ i stanowi³y t³o dla ujmuj¹cych oczu, wysokich koœci policzkowych i kszta³tnych ust. – Dobrze, ¿e pana spotka³am. Proszê przyjœæ do mnie po wyk³a- dzie. Muszê z panem o czymœ pomówiæ. Obróci³a siê szybko i we- sz³a na podium. Indy patrzy³ za ni¹ zdziwiony, ¿e siê do niego uœmiechnê³a. Rozejrza³ siê po sali, oczekuj¹c zazdrosnych spojrzeñ ze strony mê¿czyzn i znacz¹cych kiwniêæ g³ow¹ ze strony kobiet. Ale nikt niczego nie zauwa¿y³. Rozbi³, a przynajmniej naruszy³ po- krywê lodu otaczaj¹c¹ Dorian Belecamus i nikt siê tym nie zaintere- sowa³. Co siê z tymi ludŸmi dzia³o? Byli niewzruszeni jak czaszki wisz¹ce w gablotach na œcianach. Francuzi mieli byæ przecie¿ wspa- nia³ymi kochankami, a ¿aden z nich nie dostrzega³ niczego ciekawe- go w swojej profesorce.

& Usiad³ przy przejœciu, otworzy³ notatnik i zacz¹³ zastanawiaæ siê, o czym mog³a chcieæ z nim rozmawiaæ. Nie by³ w stanie niczego wymyœliæ. – Bo¿e, widzia³eœ, jak ona siê dzisiaj ubra³a? – szepnê³a do nie- go przeciêtnie wygl¹daj¹ca dziewczyna z s¹siedniej ³awki. – Wyda- je jej siê, ¿e jest jedn¹ z nas. Nie ma porównania – pomyœla³ Indy. Dzieli was przepaœæ. I to wielka przepaœæ. – Ale nie jest. Ani trochê – powiedzia³ wspó³czuj¹cym g³osem. Odwróci³ siê do swojego zeszytu, przerywaj¹c rozmowê. – Obiekt, który bêdzie dziœ omawiany, jest mi bardzo bliski – zaczê³a Belecamus. – Œmieszne – pomyœla³ Indy. Bliskie jej by³o martwe miasto. – Jako dziecko odwiedza³am ruiny Delf, gdy by³y jeszcze we wczesnej fazie odbudowy, zaczêtej w 1892 roku – spojrza³a w stro- nê drzwi na jakiegoœ spóŸnionego s³uchacza, który sp³on¹³ ze wsty- du, przyt³oczony jej surowym wzrokiem. – Gdy ju¿ by³am na stu- diach, spêdza³am tam wakacje, pracuj¹c najpierw ochotniczo, póŸniej jako p³atny asystent. Delfy sta³y siê tematem mojej pracy dyplomowej. Zanim przyjecha³am tutaj, przez piêæ lat by³am g³ów- nym archeologiem w tamtejszych ruinach i wspó³pracowa³am z uni- wersytetem w Atenach. – Przez chwilê popatrzy³a w dal i uœmiech- nê³a siê do siebie. – Kiedyœ jeden z moich asystentów pope³ni³ b³¹d nazywaj¹c mnie w ¿artach Pyti¹. Jak wiecie, Pytia to imiê nadawane kolejnym kobietom, które s³u¿y³y w œwi¹tyni Apolli- na, wyrocznia z Delf. Aby zostaæ Pyti¹, kobieta musia³a pocho- dziæ z wiejskiej rodziny, mieæ ponad piêædziesi¹t lat i byæ nie- zbyt inteligentna – przerwa³a na chwilê. – Mam nadziejê, ¿e rozumiecie, dlaczego nie by³am zbytnio zadowolona z tamtego komentarza. Wszyscy na sali wybuchnêli g³oœnym œmiechem. Belecamus zdecydowanie nie pasowa³a do przedzia³u wiekowego i nie spe³nia- ³a wymogów zwi¹zanych z poziomem inteligencji. Przypuszczalnie nie pochodzi³a te¿ z wiejskiej rodziny – pomyœla³ Indy. – Pytia przemawia³a z o³tarza w œwi¹tyni Apollina, gdzie sie- dzia³a na z³oconym trójnogu ponad szczelin¹ w ziemi. Z otworu praw- dopodobnie unosi³y siê odurzaj¹ce opary powoduj¹ce, ¿e kobieta wpada³a w trans – znów siê uœmiechnê³a i utkwi³a wzrok w Indym. – Jeden ze œwiadków, ¿yj¹cy w pierwszym wieku naszej ery, opisa³ transformacjê Pytii w nastêpuj¹cy sposób: „Jej oczy zab³ys³y, piana

' pojawi³a siê na ustach, w³osy stanê³y dêba”. Po tym mog³a ju¿ odpo- wiadaæ na zadawane pytania. Indy nagle poczu³ siê tak, jak gdyby mówi³a tylko do niego. Jak- by reszta studentów przesta³a istnieæ. Zrobi³o mu siê gor¹co. Patrzy- li sobie prosto w oczy. Œwiat³o sp³ywa³o po jej czarnych w³osach i b³yszcza³o w ciemnych oczach. – Jej odpowiedzi by³y zawsze chaotycznym be³kotem, niezrozu- mia³ym dla nikogo z wyj¹tkiem kap³anów, którzy potrafili go inter- pretowaæ – Belecamus spojrza³a na pozosta³ych. – À propos, czy ktoœ wie, co oznacza s³owo Delfy? Panie Jones, jest pan specjalist¹ od greki. Mo¿e pan powie? A wiêc zainteresowa³a siê nim i wiedzia³a, ¿e studiuje jêzyk sta- rogrecki. – To oznacza „miejsce delfina”. Skinê³a g³ow¹. – Okay. Ale proszê powiedzieæ, dlaczego tak siê nazywa. Indy pozna³ mityczn¹ historiê Delf ju¿ jako dziecko, jeszcze nim dowiedzia³ siê, ¿e Grecja to pañstwo. – Apollo przyby³ tam pod postaci¹ delfina. – I co tam spotka³? Indy nagle wyobrazi³ sobie, ¿e znów ma dwanaœcie lat i ojciec przepytuje go z mitów, które poleci³ mu przeczytaæ. Ale Dorian Be- lecamus raczej nie by³a jego ojcem. – Smoka o imieniu Pyton. By³ to w¹¿: syn Gai, bogini Ziemi i Posejdona, boga morza. Pyton ¿y³ w jaskini i przepowiada³ przy- sz³oœæ poprzez pytyjskie kap³anki. – I co siê póŸniej sta³o? – Apollo zabi³ smoka i wrzuci³ go do rozpadliny w ziemi. – Dziêkujê, panie Jones – odwróci³a od niego g³owê i rozejrza³a siê po sali. – Zostawmy teraz mity w spokoju i przejdŸmy do histo- rycznej wiedzy o Delfach. Wyjaœni³a, ¿e przez okres prawie tysi¹ca lat, od oko³o 700 roku przed Chrystusem do 362 roku naszej ery, to górskie ustronie by³o siedzib¹ wyroczni. Zesz³a z podium i kontynuowa³a wyk³ad. By³o oczywiste, ¿e nie potrzebowa³a ¿adnych notatek. – W okresie swoich najwiêkszych wp³ywów Delfy by³y oœrod- kiem w³adzy w ca³ym basenie Morza Œródziemnego, tworzy³y hi- storiê tego regionu. W³adcy nie podejmowali praktycznie ¿adnych decyzji bez uprzedniego poradzenia siê wyroczni. Nawet sceptyczni filozofowie, ³¹cznie z Platonem i Sokratesem, wysoko cenili wyrocz-

! niê. Przez lata w Delfach zgromadzi³o siê du¿o z³ota, marmuro- wych pos¹gów, malowide³ i klejnotów. Wszystko dary od pielgrzy- mów. – Czy przepowiednie sprawdza³y siê? – zapyta³ jeden ze studen- tów. – W³aœnie do tego zmierzam. Przepowiednie by³y czêsto dwu- znaczne, ró¿nie interpretowane – powiedzia³a. Ale jedna z mo¿li- woœci zwykle siê sprawdza³a. Dam wam kilka przyk³adów. Gdy Gre- cy w 480 roku przed Chrystusem zapytali, jak odeprzeæ atak Persów, wyrocznia odpowiedzia³a, aby ufali „drewnianym œcianom”. Cho- cia¿ d³ugo dyskutowano nad znaczeniem œcian, Grecy skutecznie obronili siê flot¹ drewnianych okrêtów. A wiêc ci, którzy zinterpre- towali „drewniane œciany” jako drewniane okrêty, mieli racjê – pod- sumowa³a. – Kiedy rzymski cesarz Neron us³ysza³: „Strze¿ siê siedemdziesiêciu trzech”, pomyœla³, ¿e umrze w wieku siedemdzie- siêciu trzech lat. Tymczasem, gdy mia³ trzydzieœci jeden, zosta³ oba- lony przez Albê, który skoñczy³ siedemdziesi¹t trzy lata. – Niektóre przepowiednie sprawdza³y siê tylko w tym drugim, przenoœnym znaczeniu – kontynuowa³a. – Krezus, na przyk³ad, do- wiedzia³ siê, ¿e gdy zaatakuje s¹siedniego Cytrusa, wtedy zniszczy potê¿ne cesarstwo. No i zniszczy³: swoje w³asne. Akurat – pomyœla³ Indy. W¹tpi³ w to, ¿e Platon czy Sokrates dbali o zdanie wyroczni. Chwalili j¹, poniewa¿ by³a religi¹ tam- tych czasów. Drogo by ich kosztowa³o zakwestionowanie jej auto- rytetu. Indy wiedzia³, ¿e potê¿ni kap³ani, którzy interpretowali be³kot Pytii, znajdowali siê w samym centrum amfiktionii, zwi¹zku grec- kich miast-pañstw i byli dziêki temu doskonale poinformowani o najwa¿niejszych sprawach regionu. Po prostu korzystali z wy- roczni, aby stworzyæ pozory prawdy dla swoich planów. W efekcie kobieta zwana Pyti¹ by³a tylko rytualnym narzêdziem bez wiêksze- go znaczenia. Wiedzia³ te¿, ¿e jego ojciec wrzeszcza³by na niego, gdyby kie- dykolwiek mu to powiedzia³. Zredukowanie wyroczni Apollina do formy politycznej korupcji obdartej z ca³ego mistycyzmu by³o here- zj¹. Przez ca³e swoje dzieciñstwo Indy obserwowa³ jak mity poch³o- nê³y jego ojca, sta³y siê jego ¿yciem. Podniós³ rêkê. – Czym by³y opary, które Pytia wdycha³a? Belecamus wydawa³a siê byæ rozbawiona pytaniem.

! – Ach, legendarne „gazy mefityczne”, jak je nazywano. Kto to wie? Legenda mówi, ¿e pochodz¹ z gnij¹cego cia³a Pytona. – Na szczêœcie naukowcy nie wierz¹ w mity i legendy – odpar³ Indy. – Tu w³aœnie le¿y ró¿nica pomiêdzy religi¹ a nauk¹. Belecamus stanê³a przed nim. Jej kszta³tne, opalone nogi, nagie prawie do kolan, przyci¹ga³y wzrok Indy’ego. A wiêc czym wed³ug pana mog³y byæ te opary? Oderwa³ oczy od jej nóg. Przez chwilê nie odpowiada³. Jej bli- skoœæ onieœmiela³a go. Odkaszln¹³ i zastanowi³ siê. Rzuci³a mu wy- zwanie i chce siê z nim zmierzyæ. – Najprawdopodobniej by³y to dymy palonych kadzide³ i liœci laurowych. Pytia, aby wejœæ w trans, wdycha³a mieszaninê i ¿u³a nar- kotyczne liœcie laurowe. Te tak zwane opary by³y dla kap³anów jesz- cze jednym sposobem mistyfikacji i rytualizacji w³asnych dzia³añ. Belecamus skrzy¿owa³a rêce. – Myœli pan bardzo racjonalnie, panie Jones. To dobrze. Ale w archeologii trzeba czasami puœciæ wodze wyobraŸni. Mity s¹ czê- sto drog¹ do prawdy i zrozumienia. – Mog¹ te¿ wprowadzaæ w b³¹d i zbyt czêsto uwa¿ane s¹ za sam¹ prawdê – odpowiedzia³. – Nawet przez inteligentnych ludzi. Przez jego ojca, na przyk³ad. Belecamus uœmiechnê³a siê i wróci³a na podium. – Dobrze powiedziane. Mam nadziejê, ¿e wszyscy tu rozumiej¹ podwójn¹ naturê mitów. Gdy wyk³ad zbli¿y³ siê do koñca, Belecamus powiedzia³a, ¿e chce coœ og³osiæ: – Ta prelekcja, jak wiecie, by³a zapowiedziana ju¿ kilka tygo- dni temu. W dziwny sposób jednak zbiega siê z pewnym wydarze- niem w samych Delfach. Dwa dni temu by³o tam niewielkie trzê- sienie ziemi. – Du¿o jest zniszczeñ? – zapyta³ ktoœ. – Rozszerzy³a siê szczelina w œwi¹tyni Apollina. Ale dziêki temu dokonano pewnego odkrycia: zauwa¿ono, ¿e we wnêtrzu rozpadliny znajduje siê kamienna tablica. – Co na niej jest? – spyta³ ktoœ inny. – Jeszcze nie wiadomo. Nied³ugo wyje¿d¿am do Delf. Dlatego te¿ pozostaj¹ce do koñca semestru wyk³ady poprowadzi mój asy- stent. Indy poczu³ nagle pustkê w piersiach. Brak jakiegokolwiek ¿y- cia, jak gdyby ktoœ wyrwa³ mu serce.