O książce
11 grudnia 2012 roku. Doktor Gabriel Stanton, naukowiec z ośrodka w Los Angeles
zajmującego się badaniem chorób wywoływanych przez priony, otrzymuje od jednego ze szpitali
wezwanie do mówiącego niezrozumiałym językiem pacjenta, u którego zdiagnozowano
niezwykle rzadką chorobę przenoszoną przez geny, a więc niezaraźliwą – tzw. zespół śmiertelnej
bezsenności rodzinnej. Stanton szybko zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia ze znacznie
groźniejszym przypadkiem. Mężczyzna umiera na nieznaną wcześniej odmianę choroby
prionowej, która prawdopodobnie rozprzestrzenia się przez bezpośredni kontakt. Diagnozę
potwierdzają kolejne zachorowania wskazujące, że epidemia rozwija się w sposób
niekontrolowany. To doskonała pożywka dla tych, którzy wierzą, iż zgodnie z przepowiednią
Majów koniec świata nastąpi dokładnie 21 grudnia 2012 roku, a więc już za 10 dni.
Stanton wie, że kluczem do powstrzymania rozwoju epidemii jest ustalenie jej źródła.
Okazuje się, że umierający pacjent przybył do USA z małej wioski w Gwatemali, przemycając
w bagażu bezcenny kodeks zrabowany z jakiegoś majańskiego grobowca. Wszystko wskazuje na
to, że to właśnie ów kodeks był siedliskiem zabójczych prionów, które od tysiąca lat podlegały
nieznanym mutacjom. Stanton i Chel Manu, badaczka i potomkini Majów, wyruszają wspólnie
do gwatemalskiej dżungli, by odnaleźć pradawne miasto Majów oraz tajemniczy królewski
grobowiec, którego lokalizacja nie jest znana. Zaczyna się wyścig z czasem o życie milionów
ludzi…
DUSTIN THOMASON
Amerykański pisarz i producent telewizyjny. Absolwent uniwersytetów Harvarda
i Columbia, gdzie studiował antropologię i medycynę. Jest twórcą serialu The Evidence oraz
producentem wielu innych, m.in. głośnej Magii kłamstwa. W 2004 wspólnie z lanam Caldwellem
opublikował Regułę czterech – thriller przełożony na 25 języków i sprzedany w 4 milionach
egzemplarzy. W 2012 ukazała się samodzielna powieść Thomasona 21.12.12.
Mojej siostrze, Heather, która pomaga mi zrozumieć,
że więzy krwi są najważniejsze,
i Janet, najlepszej matce na świecie,
naszemu życiodajnemu drzewu.
PROLOG
Stoi w blasku księżyca pod murem świątyni, trzymając pod pachą niewielkie zawiniątko.
Szorstkie włókno sizalowe drażni mu skórę, ale nie jest to nieprzyjemne. Dodaje pewności siebie.
W tym dotkniętym suszą mieście nie oddałby swego tobołka za żadne skarby, nawet za wodę.
Ziemia pod podeszwami jego sandałów jest popękana i spieczona. Zielony świat dzieciństwa
odszedł na zawsze.
Upewniwszy się z zadowoleniem, że kilku nielicznych strażników świątyni nie odkryło
jego obecności, rusza pospiesznie w stronę głównego placu, na którym niegdyś prosperowali
rzemieślnicy i tatuatorzy. Teraz zaludniają go jedynie żebracy, a żebracy, zwłaszcza głodni,
mogą być niebezpieczni. Tego wieczoru jednak dopisuje mu szczęście. Obok wschodniej
świątyni stoją tylko dwaj ludzie. Zauważyli go już wcześniej i wiedzą, że da im to, na co go stać.
Mimo wszystko ściska mocniej zawiniątko.
Między głównym placem a silosami z kukurydzą stoi wartownik, nieledwie chłopiec.
Przez chwilę się zastanawia, czy nie zakopać tobołka i wrócić po niego później, ale ziemia to pył,
pola zaś, gdzie niegdyś rosły drzewa, omiata wiatr. W tym uschniętym mieście nic nie pozostaje
długo zagrzebane.
Oddycha głęboko i idzie dalej.
– Dokąd zmierzasz, czcigodny? – woła chłopiec, którego oczy są zmęczone i wyziera
z nich głód; pojawia się jednak błysk na widok tobołka.
Mężczyzna odpowiada zgodnie z prawdą:
– Do jaskini. Żeby pościć.
– Co tam niesiesz?
– Kadzidło.
Ściska zawiniątko mocniej i modli się w duchu do boga Itzamnaaja.
– Ale przecież kadzidło nie pojawiło się na targowisku od wielu dni, czcigodny. – Głos
wartownika jest znużony. Jakby wszyscy ludzie kłamali teraz, by przeżyć. Jakby wszelka
uczciwość zniknęła wraz z deszczem. – Daj mi to.
– Masz słuszność, wojowniku. To nie jest kadzidło, lecz dar dla króla.
Nie ma wyboru, musi przywołać imię władcy, choć ten kazałby mu wydrzeć serce, gdyby
wiedział, co kryje się w zawiniątku.
– Daj mi to – powtarza chłopiec.
Mężczyzna okazuje w końcu posłuszeństwo. Palce chłopca rozwiązują pospiesznie
tobołek, ale gdy sizal ustępuje, mężczyzna dostrzega w oczach młodego wartownika
rozczarowanie. Na co liczył? Że to kukurydza? Kakao? Nie rozumie tego, co widzi. Jak
większość chłopców w tych czasach pojmuje tylko głód.
Zawinąwszy szybko tobołek, mężczyzna oddala się czym prędzej od wartownika,
dziękując bogom, że mu sprzyjają.
Niewielka jaskinia, do której zmierza, znajduje się na wschodnim krańcu miasta;
wślizguje się do niej niezauważony.
Na kamiennym podłożu leżą maty, rozłożone tu z myślą o tej chwili. Mężczyzna zapala
świeczkę, kładzie tobołek w bezpiecznej odległości od wosku, a następnie ociera starannie
dłonie. Osuwa się na kolana i sięga do sizalowego zawiniątka. W środku znajduje się złożony
plik kartek z kory drzewa figowego, wzmocnionej rodzajem werniksu z wapienia. Z wielką
uwagą, a jednocześnie bez wysiłku, jakby przygotowywał się do tego całe życie, rozwija papier.
Złożono go dwadzieścia pięć razy i teraz, rozpostarty, zajmuje całą szerokość jaskini.
Mężczyzna sięga po trzy małe miseczki z farbą. Oskrobywał garnki, by sporządzić czarny
atrament, zdrapywał rdzę ze skał, by uzyskać czerwień, i penetrował pola i koryta rzek
w poszukiwaniu indygowca farbiarskiego i gliny, które dają niebieską barwę. Na koniec nakłuwa
sobie skórę na ręku. Patrzy, jak szkarłatne strumyczki ściekają po nadgarstku do miseczek
z farbą, uświęcając atrament jego własną krwią.
Potem zaczyna pisać.
12.19.19.17.10
11 GRUDNIA 2012 ROKU
1
Osiedle, na którym mieszkał doktor Gabriel Stanton, przycupnęło na końcu promenady,
gdzie chodnik naprzeciwko plaży kończył się bujnymi trawnikami, ulubionym miejscem
miłośników tai-chi. Skromny dwupoziomowy apartament nie odpowiadał do końca jego gustom.
Wolałby coś, co miałoby w sobie więcej historii, ale na tym dziwnym kawałku kalifornijskiego
wybrzeża można było wybierać tylko między zapuszczonymi ruderami i nowoczesnymi
budynkami z kamienia i szkła. Stanton wyszedł z domu tuż po siódmej rano, wsiadł na swój stary
rower i ruszył na południe w towarzystwie Dogmy, płowego labradora. Groundwork, lokal
serwujący najlepszą kawę w Los Angeles, znajdował się zaledwie sześć przecznic dalej; Stanton
wiedział, że gdy tylko tam wejdzie, Jillian od razu zaparzy mu potrójną Black Gold.
Dogma kochał poranki tak samo jak jego właściciel. Jednak psa nie wpuszczano do
lokalu, więc Stanton przywiązał go, wszedł do środka sam, pomachał do Jillian, wziął swoją
filiżankę i rozejrzał się. Klientela o tak wczesnej porze składała się głównie z surferów
w ociekających wodą kombinezonach. Stanton wstawał zwykle przed szóstą, ale ci goście byli na
nogach od wielu godzin.
Przy swoim ulubionym stoliku siedział jeden z najbardziej znanych i najdziwniejszych
mieszkańców. Całą jego twarz i ogoloną głowę pokrywały zawiłe wzory, a w uszach, nosie
i wargach błyszczały kolczyki, ćwieki i łańcuszki. Stanton często się zastanawiał, skąd biorą się
tacy ludzie jak Monster. Co takiego spotkało go we wczesnej młodości, że postanowił
wymalować sobie całe ciało? Z jakiegoś powodu, ilekroć Stanton myślał o tym, skąd ten
człowiek pochodzi, widział oczami wyobraźni wielopiętrowy dom w pobliżu jakiejś bazy
wojskowej – dokładnie taki, w jakim sam spędził dzieciństwo.
– Co słychać w wielkim świecie? – spytał.
Monster podniósł wzrok znad komputera. Pochłaniał obsesyjnie wszelkie wiadomości
i gdy akurat nie pracował w swoim studiu tatuażu albo nie zabawiał turystów na miejscowym
jarmarku osobliwości, siedział tu i zamieszczał komentarze na politycznych blogach.
– Pomijając to, że za dwa tygodnie zrównanie galaktyczne doprowadzi do odwrócenia
biegunów i że wszyscy umrzemy? – upewnił się Monster.
– Owszem.
– Wspaniały dzień.
– Jak tam twoja pani?
– Elektryzująca jak zawsze, dzięki.
Stanton skierował się do drzwi.
– Do zobaczenia jutro. Jeśli wciąż tu będziemy, Monster.
Wypił na zewnątrz kawę i znów ruszył z psem na południe.
Przed stu laty ulice Venice – repliki słynnego włoskiego miasta, stworzonej przez
potentata tytoniowego Abbota Kinneya – były poprzecinane krętymi kanałami. Teraz dosłownie
wszystkie drogi wodne, którymi gondolierzy przewozili niegdyś mieszkańców, zamieniły się
w wybrukowane ulice pełne siłowni, podrzędnych smażalni i sklepów z modnymi
podkoszulkami.
Stanton ze smutkiem obserwował nagłą epidemię graffiti spod znaku „apokalipsy Majów”
i świecidełek, które pojawiły się w Venice w ostatnich tygodniach, co świadczyło o tym, że
sklepikarze wykorzystują koniunkturę. Odebrał katolickie wychowanie, ale nie był w kościele od
lat i nie zamierzał go odwiedzać. Jeśli ludzie szukali przeznaczenia albo wierzyli w jakiś
starożytny zegar, to nie miał nic przeciwko temu; sam polegał na hipotezach podlegających
weryfikacji i metodach naukowych.
Na szczęście chyba nie wszyscy w Venice uważali, że 21 grudnia przyniesie koniec;
promenadę ozdabiały czerwone i zielone światła, tak na wszelki wypadek, gdyby się ostatecznie
okazało, że wariaci się mylą. Okres Bożego Narodzenia stanowił w Los Angeles dziwną porę:
nieliczni z przyjezdnych rozumieli, jak obchodzić święta w temperaturze ponad dwudziestu
stopni Celsjusza, ale Stanton uwielbiał te kontrasty – deskorolkarzy w czapkach Świętego
Mikołaja, kremy do opalania opakowane w skarpety na prezenty, surferów z rogami reniferów na
głowach. Przejażdżka wzdłuż plaży podczas Gwiazdki była jak najbardziej duchowym
przeżyciem.
Dziesięć minut później dotarli do północnego krańca Marina del Rey. Minęli starą latarnię
morską, jachty i podrasowane łodzie rybackie, które kołysały się łagodnie przy nabrzeżu. Dogma,
spuszczony ze smyczy, pobiegł przodem, Stanton ruszył w ślad za nim, nasłuchując muzyki.
Kobieta, z którą zamierzali się spotkać, otaczała się bezustannie dźwiękami jazzu i gdy słyszało
się fortepian Billa Evansa albo trąbkę Milesa zagłuszające wrzawę przystani, można było
zakładać, że jest gdzieś niedaleko. Przez większość minionej dekady Nina Counter była jedyną
kobietą w życiu Stantona. Choć w ciągu ostatnich trzech lat, od chwili ich rozstania, pojawiło się
kilka innych, żadna nie mogła się z nią równać.
Stanton skierował się za psem w stronę doku i wychwycił dobiegający z dali smutny głos
saksofonu. Dogma stanął na końcu południowego pomostu, nad masywnym dwusilnikowym
mcgrayem, czyli siedmiometrową jednostką, która ledwie mieściła się na ostatnim stanowisku na
końcu doku. Nina przykucnęła obok Dogmy i zaczęła drapać go po brzuchu.
– Znaleźliście mnie, chłopaki! – zawołała.
– Na prawdziwej przystani tym razem – odparł Stanton.
Pocałował ją w policzek, chłonąc jej woń. Choć Nina spędzała większość czasu na morzu,
zawsze jakimś cudem pachniała wodą różaną. Stanton cofnął się, by się jej przyjrzeć. Miała dołek
w brodzie i niezwykłe zielone oczy, ale nos był lekko zakrzywiony, a usta małe. Jej uroda nie od
razu rzucała się w oczy, jemu jednak ta twarz wydawała się doskonała.
– Zgodzisz się kiedykolwiek, żebym załatwił ci stałe miejsce na przystani? – spytał.
Nina spojrzała na niego znacząco. Tyle razy jej to proponował, mając nadzieję, że dzięki
temu zwabi ją częściej na brzeg, ale ona nigdy się na to nie zgadzała i, jak przypuszczał, nigdy
się nie zgodzi. Dorywcza praca dla pewnego magazynu nie zapewniała stałych dochodów, Nina
opanowała więc do perfekcji sztukę wyszukiwania wolnych stanowisk, niewidocznych plaż
i doków, które nie pojawiały się na ekranach radarów i o których wiedzieli tylko nieliczni.
– Jak tam eksperyment? – spytała, gdy Stanton wszedł za nią na łódź o nazwie Plan A. Jej
pokład odznaczał się prostotą: dwa składane krzesła, kolekcja płyt kompaktowych rozrzuconych
wokół kapitańskiego fotela, miski na wodę i jedzenie dla Dogmy.
– Wyniki dziś rano – wyjaśnił. – Powinny być interesujące.
Nina zajęła miejsce w fotelu. Nie lubiła zwlekać.
– Wyglądasz na zmęczonego.
Zastanawiał się, czy dostrzegła na jego twarzy coraz silniejsze piętno wieku, kurze łapki
pod drucianymi okularami. Ale ostatniej nocy przespał całe siedem godzin. Rzadkość w jego
przypadku.
– Czuję się świetnie.
– Jak sprawa w sądzie? Zakończyła się na dobre?
– Kilka tygodni temu. Uczcijmy to. Mam w lodówce szampana.
– Płyniemy z twoim kudłatym szyprem na Catalinę – oznajmiła i zaczęła bawić się
różnymi przełącznikami, przywracając do życia GPS i elektroniczne systemy łodzi. Stanton
nigdy nie miał ochoty tego opanować.
W dali widać było niewyraźne zarysy wyspy.
– A gdybym z tobą popłynął? – spytał.
– Czekając cierpliwie na wyniki badań? Daj spokój, Gabe.
– Nie traktuj mnie protekcjonalnie.
Nina podeszła do niego i ujęła go pod brodę.
– Nie bez powodu jestem twoją byłą.
To ona podjęła decyzję o rozstaniu, ale Stanton winił siebie i nigdy nie wyrzekł się
wspólnej przyszłości. W ciągu trzech lat ich małżeństwa obowiązki zmuszały go do wyjazdu
z kraju na kilka miesięcy, podczas gdy ona uciekała na morze, tam gdzie było jej serce. Pozwalał,
by się oddalała, i miał wrażenie, że jest wtedy najszczęśliwsza – żeglując samotnie.
Z daleka dobiegł sygnał jakiegoś kontenerowca, co wyprowadziło Dogmę z równowagi.
Zaczął szczekać zajadle, a potem gonić własny ogon.
– Odstawię go jutro wieczorem – obiecała.
– Zostań na kolacji – zaproponował Stanton. – Przyrządzę, co tylko zechcesz.
Nina spojrzała na niego z uwagą.
– Co na to powie twoja dziewczyna?
– Nie mam dziewczyny.
– Co się stało z… jak się nazywała? Ta matematyczka?
– Skończyło się na czterech randkach.
– I?
– Musiałem wyjechać w pewnej sprawie. Chodziło o konia.
– Żartujesz.
– Mówię poważnie. Musiałem zbadać konia w Anglii, podejrzewali u niego chorobę
kłusową. Powiedziała mi, że nie jestem całkowicie oddany naszemu związkowi.
– Miała rację?
– Spotkaliśmy się cztery razy. No dobra, jesteśmy umówieni jutro na kolację?
Nina zwiększyła obroty silnika, kiedy Stanton zeskoczył z pokładu na pomost, gdzie
zostawił rower.
– Skombinuj butelkę przyzwoitego wina – zawołała, odbijając od brzegu i znów
zostawiając go daleko za sobą. – Zobaczymy…
• • •
Disease Control’s Prion Center w Boyle Heights stanowiło miejsce pracy Stantona od
niemal dziesięciu lat. Kiedy po roku 2000 przeniósł się na zachód, żeby zostać pierwszym
dyrektorem ośrodka, centrum zajmowało tylko jedno niewielkie laboratorium w przyczepie
mieszkalnej na terenie Los Angeles County & USC Medical Center. Teraz, dzięki jego
niezmordowanym wysiłkom, zajmowało całe piąte piętro głównego budynku, tego samego, który
przez ponad trzydzieści lat oglądali widzowie opery mydlanej General Hospital.
Stanton przeszedł przez podwójne drzwi i skierował się do pomieszczenia, które
stypendyści po studiach doktoranckich nazywali często „matecznikiem”. Jeden z nich obwiesił
salę lampkami bożonarodzeniowymi, a Stanton włączył je teraz wraz z halogenami, zalewając
mikroskopy na biurkach zielonym i czerwonym blaskiem. Zostawił torbę w swoim gabinecie,
włożył maskę i rękawiczki i ruszył na tyły pomieszczenia. Tego ranka mieli po raz pierwszy
otrzymać wyniki eksperymentu, nad którym jego zespół pracował od wielu tygodni, i Stanton był
ich bardzo ciekaw.
„Pokój zwierzęcy” miał długość niemal boiska do koszykówki. Wyposażenie było
supernowoczesne: komputery, ekrany dotykowe, elektroniczne stanowiska wiwisekcji. Stanton
podszedł do pierwszej z dwunastu klatek wzdłuż południowej ściany i zajrzał do wnętrza.
Zobaczył czarno-pomarańczowego węża koralowego o długości około sześćdziesięciu
centymetrów i małą szarą mysz. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało naturalnie: wąż
czekający na odpowiedni moment, by zaatakować swoją ofiarę. Jednak w klatce działo się coś
niezwykłego.
Mysz trącała nonszalancko nosem łeb gada. Nawet gdy wąż syczał, dotykała go
nierozważnie, nie umykała w kąt klatki ani nie próbowała uciec. Nie okazywała więcej strachu
niż przed inną myszą. Gdy Stanton zauważył po raz pierwszy takie zachowanie, zaczął
wiwatować wraz ze swoim zespołem. Za pomocą inżynierii genetycznej usunęli z powierzchni
komórek mysiego mózgu pewną ilość mikroskopijnych białek zwanych prionami. Dziwny
eksperyment się powiódł – zakłócono naturalne funkcjonowanie mózgu gryzonia i stłumiono
wrodzony strach przed gadem. Był to istotny krok na drodze do zrozumienia, jak działają groźne
białka, które stanowiły od początku przedmiot badań Stantona.
Priony występują w mózgach wszystkich normalnych zwierząt, nie wyłączając ludzi,
jednak po latach badań ani Stanton, ani nikt inny nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego istnieją.
Niektórzy naukowcy twierdzili, że priony są odpowiedzialne za proces pamięci albo odgrywają
ważną rolę w tworzeniu się szpiku kostnego. Nikt jednak nie był tego pewien.
Jednak w rzadkich przypadkach owe białka mogą „zachorować” i zacząć się rozmnażać.
Przez większość czasu priony spoczywają nieszkodliwie na komórkach neuronowych mózgu.
U pacjentów cierpiących na alzheimera i parkinsona priony niszczą zdrową tkankę i zastępują ją
bezużytecznymi płytkami, które zakłócają normalne funkcjonowanie mózgu. Istnieje jednak
budzący grozę problem: podczas gdy alzheimer i parkinson są chorobami ściśle genetycznymi,
pewne schorzenia wywoływane przez priony mogą być przenoszone przez skażone mięso.
W połowie lat osiemdziesiątych zmutowane priony chorych krów w Wielkiej Brytanii znajdujące
się w skażonej wołowinie trafiły na rynek i cały świat usłyszał o tej chorobie zakaźnej. W ciągu
trzydziestu lat choroba szalonych krów wybiła w Europie dwieście tysięcy sztuk bydła, a potem
przeszła na ludzi. Pierwsi pacjenci mieli problemy z utrzymaniem równowagi i nie mogli
zapanować nad drżeniem, wreszcie tracili pamięć i zdolność rozpoznawania przyjaciół
i członków rodziny. W krótkim czasie dochodziło do śmierci mózgu.
W początkach swojej kariery Stanton stał się jednym ze światowych specjalistów
w dziedzinie choroby szalonych krów, więc kiedy CDC – Centrum Zwalczania i Zapobiegania
Chorobom – sfinansowało powstanie National Prion Center, jego wybór na szefa był czymś
całkowicie naturalnym. Wydawało się to wówczas życiową szansą, z radością więc myślał
o przeprowadzce do Kalifornii; wcześniej nie istniało w Stanach żadne centrum zajmujące się
badaniem prionów i wywoływanych przez nie chorób. Pod jego kierownictwem miało
diagnozować, badać i zwalczać najbardziej tajemniczy czynnik zakaźny na ziemi.
Tyle że nigdy do tego nie doszło. Przed upływem dekady przemysł mięsny zapoczątkował
udaną kampanię, której celem było udowodnienie, że tylko u jednej osoby w całych Stanach
stwierdzono chorobę szalonych krów. Dotacje na laboratorium Stantona kurczyły się coraz
bardziej i gdy także w Wielkiej Brytanii zmniejszyła się liczba wykrywanych przypadków, opinia
publiczna straciła zainteresowanie tą sprawą. Budżet centrum zmalał znacząco i Stanton musiał
zwolnić część pracowników. Najgorsze było to, że wciąż nie potrafili poradzić sobie choćby
z jedną chorobą wywoływaną przez priony; lata badania przeróżnych leków i terapii rodziły tylko
fałszywe nadzieje. Stanton jednak odznaczał się w równej mierze uporem, jak i optymizmem
i nigdy nie wykluczył możliwości, że wystarczy jedno doświadczenie, by uzyskać właściwą
odpowiedź.
Zbliżył się do następnej klatki, w której inny wąż obserwował swoją ofiarę, a inna mała
mysz okazywała co najwyżej znudzenie. Za sprawą tego eksperymentu Stanton i jego zespół
badali rolę prionów w kontrolowaniu „wrodzonych instynktów”, między innymi strachu. Myszy
nie trzeba było uczyć lęku przed szelestem trawy sygnalizującym bliskość drapieżnika – strach
miały zakodowany w genach. W sytuacji jednak, gdy w początkowej fazie eksperymentu priony
zostały genetycznie „wyłączone”, myszy zachowywały się agresywnie i irracjonalnie. Tak więc
Stanton i jego ludzie zaczęli bezpośrednio badać wpływ neutralizacji prionów na najbardziej
pierwotne lęki zwierząt.
Poczuł wibrację komórki w kieszeni fartucha.
– Halo?
– Doktor Stanton? – spytał kobiecy głos, którego nie rozpoznał, ale domyślił się, że to
lekarka albo pielęgniarka; tylko osoba zatrudniona w służbie zdrowia nie zaczęłaby od
przeprosin, że dzwoni przed ósmą rano.
– Czym mogę służyć?
– Nazywam się Michaela Thane – odparła. – Rezydentka z trzyletnim stażem, szpital
prezbiteriański w Los Angeles. Wydaje nam się, że mamy do czynienia z przypadkiem choroby
prionowej.
Stanton się uśmiechnął, poprawił okulary na nosie i powiedział tylko: „W porządku”,
zbliżając się do trzeciej klatki, w której mysz skrobała łapkami ogon swego naturalnego wroga.
Wąż wydawał się niemal zdezorientowany i oszołomiony tym dziwnym zachowaniem.
– W porządku? – spytała Thane. – I to wszystko?
– Proszę przesłać próbki, mój zespół je zbada. Doktor Davies oddzwoni do pani, kiedy
otrzymamy wyniki.
– To znaczy kiedy? Za tydzień? Może nie wyraziłam się dość jasno, doktorze. Czasem
mówię za szybko. Wydaje się nam, że mamy do czynienia z przypadkiem choroby prionowej.
– Rozumiem, że tak sądzicie – odparł Stanton. – A testy genetyczne? Macie już wyniki?
– Nie, ale…
– Proszę posłuchać, doktor. Thane, jeśli się nie mylę? – przerwał jej. – Dostajemy tysiące
zgłoszeń w ciągu roku i tylko nieliczne dotyczą tej choroby. Jeśli testy genetyczne dadzą wynik
pozytywny, proszę do nas oddzwonić.
– Doktorze, objawy wskazują niedwuznacznie na…
– Niech zgadnę. Wasz pacjent ma kłopoty z chodzeniem.
– Nie.
– Utrata pamięci?
– Nie wiemy.
Stanton postukał w szklaną ścianę jednej z klatek, chcąc sprawdzić, czy któreś ze zwierząt
zareaguje. Żadne z nich nie uświadamiało sobie jego obecności.
– Więc jakie są objawy, które pani stwierdziła, pani doktor? – spytał, prawie nie
zwracając uwagi na to, co jego rozmówczyni ma do powiedzenia.
– Demencja i halucynacje, zaburzenia zachowania, drżenie i potliwość. A także
bezsenność, i to poważna.
– Bezsenność?
– Kiedy go przyjęto do szpitala, sądziliśmy, że to skutek odstawienia alkoholu –
oznajmiła Thane. – Nie stwierdzono jednak niedoboru kwasu foliowego, co występuje
w przypadku alkoholizmu, przeprowadziłam więc dodatkowe badania. Wydaje mi się, że mamy
do czynienia z przypadkiem śmiertelnej bezsenności rodzinnej.
Udało jej się wreszcie przykuć uwagę Stantona.
– Kiedy go przyjęto?
– Trzy dni temu.
Śmiertelna bezsenność rodzinna jest rzadką i szybko rozwijającą się chorobą, wywołaną
zmutowanym genem przekazywanym przez rodzica; jedną z nielicznych, za którą
odpowiedzialność ponoszą priony. Stanton spotkał się w swojej karierze tylko z sześcioma takimi
przypadkami. Większość pacjentów zgłaszała się do lekarza, ponieważ pocili się bezustannie
i mieli trudności z zaśnięciem. Po kilku miesiącach cierpieli już na całkowitą bezsenność.
Ogarniała ich bezsilność, doznawali ataków paniki, mieli kłopoty z chodzeniem. Uwięzieni
między halucynacyjnym stanem świadomości i ciągłym pobudzeniem wywołanym przez panikę,
niemal wszyscy umierali po kilku tygodniach całkowitej insomnii; nikt, ani Stanton, ani żaden
inny lekarz, nie mógł im pomóc.
– Proszę się nie spieszyć z diagnozą – poradził. – Częstotliwość tego schorzenia na całym
świecie to jeden przypadek na trzydzieści trzy miliony.
– Co innego mogłoby wywołać całkowitą bezsenność? – spytała Thane.
– Nierozpoznane uzależnienie narkotykowe.
Metamfetamina.
– To wschodnia część Los Angeles. Mam z tym do czynienia codziennie. Badania u tego
człowieka dały wynik negatywny.
– Śmiertelna bezsenność rodzinna dotyczy niespełna czterdziestu rodzin na świecie –
przypomniał Stanton, idąc wzdłuż klatek. – Gdyby występowała wcześniej u jego krewnych, już
by mi pani o tym powiedziała.
– Prawdę mówiąc, nie zdołaliśmy z nim jak dotąd porozmawiać, ponieważ go nie
rozumiemy. Wygląda na Latynosa, niewykluczone, że pochodzi z Ameryki Środkowej albo
Południowej. Staramy się znaleźć tłumacza. Na co dzień mamy tylko faceta obłożonego
słownikami z wyprzedaży.
Stanton spojrzał przez szybę następnej klatki i zobaczył, że wąż leży nieruchomo, a z jego
pyska zwisa maleńki szary ogonek. Wiedział, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech
godzin, kiedy inne gady zgłodnieją, pozostałe myszy również zostaną zjedzone. Nawet po wielu
latach spędzonych w laboratorium nie lubił brać odpowiedzialności za los tych gryzoni.
– Kto przywiózł pacjenta? – spytał.
– Karetka, według dokumentacji z izby przyjęć. Nie mogę jednak ustalić, z której służby
transportowej.
Nie było to nic dziwnego w przypadku szpitala prezbiteriańskiego, jednego z najbardziej
zatłoczonych i zadłużonych placówek służby zdrowia we wschodnim Los Angeles.
– Ile lat ma pacjent? – spytał.
– Prawdopodobnie jest po trzydziestce. Wiem, że to dość niezwykłe, ale czytałam pańską
pracę na temat aberracji wiekowych w przypadku chorób prionowych. Może chodzi właśnie
o coś takiego.
Thane odrobiła dobrze lekcje, ale jej sumienność nie mogła zmienić faktów.
– Jestem pewien, że kiedy dostaniecie wyniki badań genetycznych, wszystko się wyjaśni
– powiedział. – Nie mam nic przeciwko temu, żeby zwróciła się pani później do doktora Daviesa.
– Chwileczkę, proszę się nie rozłączać.
Stanton podziwiał siłą rzeczy jej upór; też potrafił zaleźć za skórę jako rezydent.
– Tak?
– W zeszłym roku opublikowano pracę na temat związku poziomu amylazy z niedoborem
snu.
– Znam ją. Więc?
– W przypadku mojego pacjenta to trzysta jednostek na mililitr, co dowodzi, że nie śpi od
ponad tygodnia.
Stanton odsunął się od klatki. Ponad tydzień bez snu?
– Wystąpiły ataki?
– Wynik tomografii na to wskazuje – odparła Thane.
– Źrenice?
– Jak łebki szpilek.
– Reakcja na światło?
– Brak.
Tydzień bezsenności. Potliwość. Ataki.
Zwężone źrenice.
Niewiele chorób daje takie objawy i są one jeszcze rzadsze niż śmiertelna bezsenność
rodzinna. Stanton ściągnął rękawiczki, zapomniawszy na dobre o myszach.
– Proszę nikogo do niego nie dopuszczać, dopóki tam nie przyjadę.
2
Jak zwykle, Chel Manu zjawiła się w kościele pod wezwaniem Naszej Pani Anielskiej –
głównej świątyni czterech milionów katolików w Los Angeles – w chwili gdy nabożeństwo
dobiegało końca. Podróż z jej biura w muzeum imienia Getty’ego do katedry w śródmieściu
zabierała w godzinach szczytu prawie godzinę, ale Chel rozkoszowała się nią co tydzień.
Większość czasu kisiła się w laboratorium badawczym muzeum albo w salach wykładowych
Uniwersytetu Kalifornijskiego, więc korzystała z okazji, by opuścić zachodnią stronę miasta,
wydostać się na autostradę i sobie pojeździć. Nawet ruch uliczny, zmora Los Angeles, jej nie
przeszkadzał. Wyprawa do kościoła była czymś w rodzaju medytacyjnej przerwy, szansy, która
pozwalała uwolnić się na chwilę od wszystkiego: badań, ograniczonego budżetu, kolegów
z pracy, posiedzeń wydziału, matki. Wypalała wtedy papierosa (albo dwa), włączała stację
KCRW nadającą alternatywnego rocka i trochę się odprężała. Ilekroć zjeżdżała z autostrady,
żałowała, że nie może po prostu jechać dalej.
Pod katedrą pozbywała się niedopałka drugiego papierosa, wrzucając go do kosza pod
dziwnie androginiczną figurą Dziewicy przy wejściu. Potem otwierała ciężkie drzwi z brązu i już
po chwili otaczały ją znajome widoki i wrażenia: słodka woń kadzidła, śpiew dochodzący
z prezbiterium i największy na świecie zbiór alabastrowych okien, przez które wpadało
przyćmione światło wydobywające z mroku twarze niewielkiej społeczności majańskich
imigrantów. Byli oni potomkami starożytnego ludu, który rządził Ameryką Środkową przez
niemal tysiąc lat i który stworzył najbardziej zaawansowaną cywilizację prekolumbijską
w Nowym Świecie. I byli przyjaciółmi Chel.
Na ambonie, pod pięcioma obrazami w złotych oprawach, przedstawiającymi życie
Jezusa, stał Maraka, starszy brodaty strażnik dni. Kołysał kadzielnicą.
– Tewichim – zaintonował w kicze, jednym z dialektów języka Majów, którym
posługiwał się ponad milion rdzennych mieszkańców Gwatemali. – Tewchuninaq ub’antajik
q’ukumatz, ajyo’l k’aslemal.
„Błogosławiony jest pierzasty wąż, dawca życia”.
Maraka obrócił twarz ku wschodowi, po czym napił się baalache, mlecznobiałego
świętego napoju z kory drzewnej, cynamonu i miodu. Następnie skinął na tłum i wnętrze kościoła
znów wypełnił śpiew będący wyrazem pradawnych tradycji, praktykowanych za zgodą
arcybiskupa raz czy dwa razy w tygodniu, pod warunkiem że niektórzy spośród obecnych będą
też uczestniczyli w nabożeństwie katolickim.
Chel ruszyła wzdłuż bocznej nawy, starając się nie zwracać na siebie uwagi, choć
przynajmniej jeden z mężczyzn zauważył ją i pomachał entuzjastycznie. Próbował się z nią
kilkakrotnie umówić od czasu, gdy pomogła mu wypełnić formularz imigracyjny. Okłamała go,
że się z kimś spotyka. Przy wzroście stu pięćdziesięciu pięciu centymetrów nie wyglądała jak
większość kobiet w Los Angeles, ale wielu spośród obecnych uważało ją za piękną.
Chel stanęła obok ołtarza, czekając na koniec nabożeństwa. Popatrzyła na członków
zgromadzenia, dostrzegając ponad dwadzieścia białych twarzy. Do niedawna Fraternidad liczyło
tylko sześćdziesięcioro ludzi. Grupa spotykała się w poniedziałki rano, by czcić bogów
i obyczaje przodków – niepowstrzymany strumień imigrantów z terenów, które zajmowali
Majowie, nie wyłączając Gwatemali, rodzinnego kraju Chel.
Teraz jednak wierząca w apokalipsę społeczność zaczęła się powiększać. Prasa ochrzciła
ją mianem „ludzi roku 2012”; najwyraźniej wierzyli, że udział w tych obrzędach ocali ich przed
końcem świata, który według nich miał nastąpić za dwa tygodnie. Oczywiście, wielu „ludzi roku
2012” nie przychodziło tu w ogóle – wieszczyli kres Długiej Rachuby na własną rękę. Niektórzy
utrzymywali, że oceany wystąpią z brzegów, trzęsienia ziemi rozerwą uskoki tektoniczne,
bieguny magnetyczne się przemieszczą, doprowadzając do zagłady. Inni twierdzili, że apokalipsa
będzie oznaczała powrót do stanu bardziej pierwotnego, zmiatając z powierzchni ziemi wszystko
co związane z osiągnięciami technologicznymi. Jeszcze inni uważali, że zapoczątkuje ona piątą
epokę w dziejach człowieka i że zniszczy całą „czwartą rasę”, która zaludniała obecnie świat.
Poważni specjaliści, między innymi Chel, traktowali z przymrużeniem oka przekonanie,
że 21 grudnia oznacza koniec świata. Było prawdą, że złożony system kalendarzowy stanowił
jedno z największych osiągnięć jej przodków; wyznawcy apokalipsy 2012 roku mieli rację,
twierdząc, że nie tylko według liczącej pięć tysięcy lat Długiej Rachuby historia ludzkości składa
się z czterech epok. Nic jednak nie usprawiedliwiało przekonania, że koniec trzynastego cyklu
Długiej Rachuby będzie się różnił od jakiegokolwiek innego przełomu kalendarzowego. Nie
przeszkadzało to jednak wyznawcom apokalipsy wykorzystywać pradawną wiedzę Majów, by
sprzedawać podkoszulki opatrzone odpowiednimi sloganami i zwoływać zebrania; często stawali
się przedmiotem żartów w wieczornych programach telewizyjnych.
– Chel?
Odwróciła się i zobaczyła Marakę. Nie zauważyła nawet, że ceremonia dobiegła końca
i że ludzie wstają z miejsc.
Strażnik dni położył dłoń na jej ramieniu. Miał prawie osiemdziesiąt lat, a jego
kruczoczarne niegdyś włosy całkowicie posiwiały.
– Witaj – powiedział. – Gabinet jest przygotowany. Oczywiście, ujrzymy cię też
z radością na nabożeństwie, jeśli zechcesz w nim uczestniczyć w najbliższym czasie.
Chel wzruszyła ramionami.
– Spróbuję, przyrzekam. Ostatnio byłam po prostu bardzo zajęta, Strażniku Dni.
Maraka się uśmiechnął.
– Oczywiście, Chel. In Lak’ech.
„Jestem innym tobą”.
Chel skłoniła się przed nim. Był to obyczaj, który zaniknął nawet w Gwatemali, ale wielu
starszych ludzi wciąż go doceniało; uważała, że powinna zdobyć się chociażby na tyle,
zważywszy na jej niewielkie zaangażowanie w modlitwę.
– In Lak’ech – powtórzyła cicho, nim ruszyła na tył kościoła.
Pod gabinetem, z którego korzystała co tydzień, stała kolejka, a na jej czele małżeństwo
Larakamów. Chel dowiedziała się, że Vicente został oszukany przez nieuczciwego pośrednika
firmy pożyczkowej, człowieka żerującego na takich ludziach – imigrantach, którzy wierzyli, że
przyszłość jest lepsza od dawnego życia w Gwatemali. Chel się zastanawiała, czy jego żona Ina,
która zrobiła na niej wrażenie kobiety inteligentnej, nie powinna być mądrzejsza. Ina nosiła długą
do kostek spódnicę i bawełniany huipil z zawiłym zygzakowatym wzorem. Wciąż ubierała się
tradycyjnie i nawet jeśli odznaczała się mądrością, rola żony w tej kulturze nakazywała wspierać
męża bez względu na jego błędy.
– Dziękuję, że zechciała się pani z nami spotkać – oznajmiła cichym głosem.
Vicente wyjaśnił powoli, że podpisał umowę opiewającą na niebotyczny procent, żeby
wynająć jednopokojowe mieszkanie w Echo Park, i teraz był zmuszony płacić więcej, niż
zarabiał jako architekt krajobrazu. Sprawiał przygnębiające wrażenie człowieka, któremu zawalił
się świat. Ina stała w milczeniu obok niego, ale jej oczy patrzyły błagalnie na Chel, dla której to
spojrzenie było niezwykle wymowne; zrozumiała, ile kosztowało Vicente, by zjawić się tutaj
i prosić o pomoc.
Przekazał jej bez słowa umowę, a gdy zaczęła czytać to, co napisano drobnym drukiem,
poczuła, jak wzbiera w niej znajomy gniew. Vicente i Ina byli jedynie dwiema kropelkami
w niezmierzonym morzu imigrantów z Gwatemali, próbujących odnaleźć się w tym nowym
wielkim kraju; wielu miejscowych chciało to wykorzystać. Jednak Majowie z natury swej byli
zbyt ufni. Pięćset lat prześladowań nie zaszczepiło w rodakach Chel nawet odrobiny cynizmu,
jakiego wymaga przetrwanie, i drogo za to płacili.
Na szczęście dla Larakamów Chel miała kontakty w świecie prawniczym. Napisała na
dokumencie nazwisko adwokata i już miała poprosić następną osobę, gdy Ina sięgnęła do torby
i podała jej plastikowy pojemnik.
– To pepian – wyjaśniła. – Zrobiłam to dla pani razem z córką.
Chel miała już lodówkę pełną tej potrawy z kurczaka przyrządzonego na słodko – zawsze
dostawała ją od ludzi z Fraternidad – ale przyjęła dar. Sprawiała jej przyjemność myśl, że Ina i jej
córka gotowały to danie wspólnie i że społeczność Majów w Los Angeles ma przed sobą
przyszłość. Jej własna matka, która dorastała w małej wiosce gwatemalskiej, pewnie spędziła
ranek na oglądaniu Good Morning America, racząc się jakimś gotowym produktem
z supermarketu.
– Dajcie mi znać, jak się sprawy mają – poprosiła Chel, zwracając Vicente dokument. –
A następnym razem nie ufajcie nikomu, kto się ogłasza na przystanku autobusowym. To nie
znaczy, że ten ktoś jest znany. We właściwym tego słowa znaczeniu. Najpierw przyjdźcie do
mnie.
Vicente wziął żonę za rękę, uśmiechnął się nieznacznie, a potem oboje wyszli.
I tak trwało to przez następną godzinę. Chel wyjaśniła program szczepień ciężarnej
kobiecie, oświeciła młodego dozorcę w kwestii karty kredytowej i zajęła się skargą właścicielki
wynajmowanego mieszkania na starego przyjaciela jej matki.
Gdy tylko wyszedł ostatni interesant, Chel odchyliła się na krześle i zamknęła oczy,
rozmyślając o ceramicznej wazie, nad którą właśnie pracowała w muzeum; zawierała ona osad
najstarszego tytoniu, jaki kiedykolwiek odkryto. Nic dziwnego, że tak trudno było jej rzucić
papierosy; ludzie palili od tysiąca lat.
Dźwięk uporczywego pukania przywołał ją do rzeczywistości.
Wstała, zaskoczona widokiem Hectora Gutierreza. Nie spotkała go od ponad roku; tak
bardzo różnił się od rodaków, którzy przychodzili do kościoła, że jego obecność ją przestraszyła.
– Co tu robisz? – spytała, kiedy wszedł do gabinetu.
– Muszę z panią pomówić.
Podczas tych kilku poprzednich spotkań sprawiał wrażenie człowieka zadbanego. Teraz
miał podkrążone oczy, zmęczone spojrzenie, twarz pokrytą potem; ocierał się chusteczką, nie
kryjąc niepokoju. Chel nigdy wcześniej nie widziała go nieogolonego. Zarost sięgał znamienia
naczyniowego pod lewą skronią. Zauważyła, że Hector trzyma w dłoni torbę.
– Skąd wiedziałeś, gdzie jestem?
– Zadzwoniłem do pani biura.
Będę musiała poprosić, by nikt w laboratorium nie udzielał więcej takich informacji,
pomyślała Chel.
– Chcę coś pani pokazać – dodał.
Spojrzała niepewnie na dużą torbę.
– Nie powinieneś tu przychodzić.
– Musi mi pani pomóc. Znaleźli mój stary magazyn, w którym trzymałem swoje rzeczy.
Chel zerknęła na drzwi, chcąc się upewnić, że nikt nie słucha. „Oni” mogli oznaczać tylko
jedno: rewizję dokonaną przez ICE, Immigration and Customs Enforcement, agencję zajmującą
się ściganiem nielegalnego handlu antykami.
– Zdążyłem wszystko opróżnić – wyjaśnił Gutierrez. – Ale i tak zrobili nalot. Przyjdą do
mnie, to tylko kwestia czasu.
Chel poczuła ucisk w krtani na myśl o naczyniu ze skorupy żółwia, które kupiła od niego
ponad rok wcześniej.
– A twoja dokumentacja? Znaleźli ją?
– Proszę się nie martwić. Nic pani nie grozi. Ale chciałbym dać pani coś na
przechowanie, doktor Manu. Dopóki się nie uspokoi.
Chel znów spojrzała na drzwi.
– Wiesz, że nie mogę tego zrobić.
– W muzeum są piwnice. Proszę to schować. Tylko na kilka dni. Nikt nie zauważy.
Chel wiedziała, co powinna mu powiedzieć: żeby się tego pozbył, cokolwiek to jest, do
diabła. Wiedziała też, że przedmiot schowany w torbie ma ogromną wartość, bo w przeciwnym
razie Hector nie ryzykowałby, żeby go tu przynieść. Gutierrez nie był człowiekiem godnym
zaufania, ale potrafił wyszukiwać starocie i znał jej słabość do spuścizny Majów. Wstała zza
biurka.
– Chodź ze mną.
Kilkoro wiernych zerknęło na nich, kiedy schodzili do podziemi kościoła. Minęli szklane
drzwi z wizerunkami aniołów i wkroczyli do mauzoleum, gdzie nisze w ścianach skrywały
prochy tysięcy katolików żyjących niegdyś w mieście. Chel wybrała jedno z pomieszczeń,
w którym ustawiono kamienne ławy pod białymi lśniącymi ścianami z wyrytymi nazwiskami
i datami – zwięzłą bibliografią śmierci.
Zamknęła starannie drzwi.
– Pokaż mi to.
Gutierrez wyjął z torby opakowane w plastik drewniane pudełko o rozmiarach
sześćdziesiąt centymetrów na sześćdziesiąt. Kiedy zaczął je rozpakowywać, pomieszczenie
wypełniło się ostrą wonią guana nietoperzy – nieomylny znak, że przedmiot spoczywał do
niedawna w jakimś pradawnym grobowcu.
– Będzie to wymagało odpowiedniej konserwacji, zanim zniszczy się jeszcze bardziej –
oznajmił Gutierrez, ściągając plastikowe opakowanie z pudełka.
W pierwszej chwili Chel się wydawało, że patrzy na jakiś papier pakowy, ale potem się
nachyliła i uświadomiła sobie, że to popękane pożółkłe kartki z kory drzewnej, spoczywające
luźno w pudełku. Były pokryte pismem – słowami, a nawet całymi zdaniami w języku jej
przodków. Starożytni Majowie posługiwali się przypominającymi hieroglify symbolami,
zwanymi glifami; tu widziała ich setki, wraz ze szczegółowymi rysunkami bogów w ozdobnych
szatach.
– Kodeks? – spytała Chel. – Daj spokój. Nie żartuj.
Kodeksy Majów zawierały dzieje jej przodków, a spisywali je królewscy skrybowie. Chel
słyszała niejednokrotnie, jak ludzie posługują się określeniem „rzadki” w stosunku do
niebieskich diamentów albo Biblii Gutenberga, ale słowo to było jak najbardziej na miejscu:
tylko cztery księgi Majów dotrwały do czasów nowożytnych. Ona, Chel, miała uwierzyć, że
Gutierrez wszedł w posiadanie nowej? W jaki sposób chciał ją o tym przekonać?
– Od trzydziestu lat nie odkryto nowego kodeksu – oświadczyła.
Mężczyzna ściągnął marynarkę.
– Do teraz.
Znowu zajrzała do pudełka. Jako doktorantka miała wyjątkową okazję oglądać oryginalny
kodeks, wiedziała więc dokładnie, jak powinien wyglądać i jaki jest w dotyku. Kodeks
drezdeński oglądała głęboko w niemieckiej krypcie; uzbrojeni strażnicy obserwowali ją bacznie,
kiedy przewracała jego stronice, a uwiecznione na nim obrazy i słowa przenosiły ją o tysiąc lat
w przeszłość, jakby w zapierającym dech w piersi mgnieniu oka. Było to niezwykłe
doświadczenie, które zainspirowało ją do studiów nad językiem i pismem jej przodków.
– To niewątpliwie falsyfikat – oznajmiła, walcząc z pokusą, by przyjrzeć się dokładniej.
Ponad połowa przedmiotów oferowanych jej nawet przez najbardziej godnych zaufania
handlarzy była podrobiona. To samo dało się zrobić z wonią guana. – A tak dla ścisłości, kiedy
sprzedawałeś mi tamto naczynie ze skorupy żółwia, nie wiedziałam, że zostało zrabowane.
Wprowadziłeś mnie w błąd, podsuwając papiery. Nie próbuj więc przekonywać policji, że
wszystko wyglądało inaczej.
Prawda była bardziej złożona. Każdy przedmiot, jaki Chel nabywała, pracując
w charakterze kuratora muzeum, musiał być oficjalnie udokumentowany, a jego pochodzenie
potwierdzone. Tak też się stało w przypadku naczynia ze skorupy żółwia, które sprzedał jej
Gutierrez, ale niestety okazało się po kilku tygodniach, że nie bardzo wiadomo, do kogo ten
przedmiot należał. Chel wiedziała, co ryzykuje, nie ujawniając tego faktu władzom muzeum, ale
nie potrafiła się rozstać z tą niezwykłą cząstką historii, więc zachowała ją i milczała jak grób.
Uważała, że dzieją się znacznie gorsze rzeczy: całe dziedzictwo jej ludu trafiało na czarny rynek,
a artefakty, których nie udało jej się zakupić, znikały na zawsze w domach prywatnych
kolekcjonerów.
– Proszę – zwrócił się do niej Gutierrez, nie zwracając uwagi na jej słowa o naczyniu. –
Niech pani to przechowa przez kilka dni, tylko tyle.
Chel postanowiła rozstrzygnąć sprawę. Sięgnęła do torebki i wyjęła parę białych
bawełnianych rękawiczek i pęsetkę.
– Co pani robi? – spytał.
– Chcę znaleźć coś, co dowiedzie, że to falsyfikat.
Plastikowe opakowanie wciąż było nieprzyjemnie wilgotne od dłoni Gutierreza i Chel
spięła się w sobie. Gutierrez dotknął dwoma palcami grzbietu nosa i potarł się znużonym ruchem
pod oczami. Chel, pomimo odoru guana, wyczuwała woń jego ciała, lecz gdy jej palce zagłębiły
się w pudełku i zaczęły dotykać pokruszonych stronic z kory drzewnej, otoczenie jakby zniknęło.
Jej pierwszą myślą było to, że glify są zbyt stare. Starożytne dzieje Majów dzieliły się na dwa
okresy: klasyczny, obejmujący powstanie cywilizacji od roku 200 do 900 naszej ery,
i postklasyczny, dotyczący jej upadku aż do przybycia Hiszpanów około roku 1500. Styl i treść
pism Majów ewoluowały z upływem czasu, co było rezultatem zewnętrznych wpływów; język
pisany różnił się w zależności od danego okresu.
Nie zachował się ani jeden kawałek papieru korowego pokrytego pismem z okresu
klasycznego; cztery spośród znanych kodeksów pochodziły z czasów późniejszych o kilkaset lat.
Pojęcie o tym, jak wyglądało pismo klasyczne, dawały jedynie inskrypcje znalezione
w starożytnych ruinach. Jednak to, co uwieczniono na tych stronicach, musiało powstać między
800 i 900 rokiem naszej ery, jak przypuszczała Chel. Zatem księgę należało uznać za coś
niewiarygodnego. Jeśli nie była falsyfikatem, to stanowiła najcenniejszy przedmiot w dziejach
badań dotyczących Mezoameryki.
Chel przebiegała wzrokiem wersy, szukając jakiegoś błędu – niewłaściwie nakreślonego
glifu, wizerunku boga bez odpowiedniego nakrycia głowy, błędnej daty. Niczego takiego nie
mogła znaleźć. Czarny i czerwony atrament też wydawał się należycie spłowiały. Niebieski
zachował swą barwę, jak w przypadku prawdziwego atramentu Majów. Kora była krucha.
Największe wrażenie robiła płynność tekstu. Wyczuwało się intuicyjnie, że kombinacja
glifów nie jest przypadkowa, że ma sens, podobnie jak piktogramy. Można było założyć, że to
wersja „klasycznego języka ch’olan”, rzecz całkowicie zrozumiała w przypadku takiego kodeksu.
Jednak szczególną uwagę Chel przykuły fonetyczne „dopełnienia” glifów pomagające
czytelnikowi zidentyfikować ich znaczenie. Były sporządzone w języku kicze.
Znane postklasyczne kodeksy, naznaczone meksykańskimi wpływami, zostały spisane
w językach maya i ch’olan. Chel jednak od dawna przypuszczała, że klasyczna księga
z Gwatemali mogła równie dobrze zawierać uzupełnienia typowe dla dialektu, którym od
urodzenia posługiwali się jej ojciec i matka. Ich obecność w tekście dowodziła, że fałszerz
odznaczał się głębokim i przenikliwym zrozumieniem historii i języka.
Chel nie potrafiła uwierzyć w takie wyrafinowanie, w taką przenikliwość, i podejrzewała,
że wielu z jej kolegów po fachu, nawet tych najbystrzejszych, dałoby się wywieść w pole.
I wtedy natrafiła wzrokiem na coś, co wprawiło ją w osłupienie.
Na jednym z największych kawałków korowego papieru widniały trzy piktogramy,
których sekwencja tworzyła fragment zdania:
„Woda zmuszona do tego, by tryskać z kamienia”.
Chel zamrugała zdumiona. Autor kodeksu mógł opisywać tylko i wyłącznie fontannę.
Żaden jednak fałszerz na świecie nie mógłby o niej pisać, ponieważ do niedawna naukowcy nie
wiedzieli, że Majowie z okresu klasycznego korzystali z tego wynalazku w swoich miastach.
Niespełna przed miesiącem pewien archeolog z Pensylwanii doszedł do wniosku – wbrew
powszechnemu przekonaniu – że to nie Hiszpanie wprowadzili do Nowego Świata akwedukty
działające na zasadzie ciśnienia wody; Majowie budowali je wcześniej, setki lat przed
przybyciem Europejczyków.
Taki kodeks nie mógł zostać sfałszowany w ciągu niecałego miesiąca.
Chel podniosła pewien niedowierzania wzrok na Gutierreza.
– Skąd to masz?
– Wie pani, że nie mogę powiedzieć.
Odpowiedź nasuwała się sama: kodeks zrabowano z jakiegoś grobowca w ruinach
dawnych budowli Majów. Ukradziono z mogił jej przodków, jak tyle innych przedmiotów.
– Kto jeszcze o tym wie? – spytała Chel.
– Tylko ten, kto mi o tym powiedział – odparł Gutierrez. – Ale pojmuje pani teraz, jaka
jest wartość tego przedmiotu?
O ile się nie myliła, te stronice mogły zawierać więcej informacji na temat Majów niż
wszystkie znane ruiny. Kodeks drezdeński, najpełniejszy z czterech kodeksów, byłby wart na
licytacji dziesięć milionów dolarów – a te kartki, które przed sobą widziała, przebiłyby tę sumę
wielokrotnie.
– Zamierzasz to sprzedać? – zwróciła się do Gutierreza.
– W odpowiedniej chwili.
Nawet gdyby miała takie pieniądze, jakich by zażądał, chwila nigdy zapewne nie byłaby
w jej przypadku odpowiednia. Nie mogła kupić kodeksu legalnie, ponieważ został
przypuszczalnie skradziony z jakiegoś grobowca, a pracy, jakiej wymagałaby rekonstrukcja
i odcyfrowanie tekstu, nie dałoby się długo ukrywać. Gdyby kiedykolwiek odkryto, że zrabowana
księga znajduje się w jej posiadaniu, straciłaby posadę i spotkała się prawdopodobnie z zarzutami
natury kryminalnej.
– Dlaczego miałabym go przechować? – spytała.
– Żeby dać mi trochę czasu. Muszę się zorientować, jak opracować dokumentację, dzięki
której mógłbym sprzedać to jakiemuś muzeum amerykańskiemu, a mam nadzieję, że będzie to
pani muzeum. Nie wspominając już o tym, że jeśli ICE znajdzie tę księgę, to żadne z nas nigdy
więcej jej nie zobaczy.
Chel wiedziała, że Gutierrez nie myli się co do tego urzędu: gdyby jego pracownicy
skonfiskowali kodeks, zwróciliby go władzom Gwatemali, która nie dysponowała środkami
pozwalającymi na właściwą ekspozycję i studiowanie księgi. Tak zwany kodeks Grolier,
znaleziony w Meksyku, gnił od lat osiemdziesiątych w jakiejś piwnicy.
Gutierrez umieścił księgę z powrotem w pudełku. Chel nie mogła się już doczekać, kiedy
znów będzie mogła jej dotknąć. Papier korowy rozpadał się i wymagał konserwacji. Co więcej,
świat musiał wiedzieć, co zawierają te stronice, ponieważ mówiły one o dziejach jej narodu.
A dzieje jej narodu rozpływały się we mgle.
3
Szpital prezbiteriański w Los Angeles: kraty w oknach i charakterystyczny tłum palaczy
wokół budynków na zewnątrz. Główne wejście było nieczynne z powodu cieknącego sufitu
w holu, więc ochrona kierowała interesantów i pacjentów do izby przyjęć oddziału urazowego.
W środku Stanton poczuł gwałtowną falę przenikających się nawzajem woni: alkoholu,
brudu, uryny, wymiotów, rozpuszczalnika, odświeżacza i tytoniu. Na krzesłach w poczekalni
siedziało kilkadziesiąt cierpiących osób, które czekały na swoją kolejkę. Stanton rzadko bywał
w takich miejscach; jeśli szpital zajmuje się dzień w dzień ofiarami przemocy, to nie ma w nim
miejsca dla specjalisty od prionów ani dla jego wykładów.
Najwyraźniej zestresowana pielęgniarka, która siedziała za kuloodpornym szkłem,
zgodziła się zadzwonić na pager doktor Thane, Stanton zaś przyłączył się do grupy widzów
wpatrzonych w ekran telewizyjny na ścianie. Pokazywano właśnie, jak okręt straży przybrzeżnej
wyciąga z oceanu wrak samolotu. Łodzie ratunkowe i helikoptery krążyły nad resztkami aero
globale, lot 126, który runął do wody na wysokości Baja California, lecąc z Los Angeles do
miasta Meksyk. Zginęło siedemdziesięciu dwóch pasażerów i ośmioro członków załogi.
Tak się to kończy, pomyślał Stanton. Ilekroć uświadamiał sobie ten fakt, zawsze
ogarniało go zdziwienie. Człowiek ćwiczył i odżywiał się odpowiednio, badał się co roku,
pracował ciężko przez cały tydzień i nigdy się nie skarżył, a pewnego dnia wsiadał po prostu do
niewłaściwego samolotu.
– Doktor Stanton?
Pierwsza rzecz, jaka mu się rzuciła w oczy, gdy patrzył na wysoką czarnoskórą kobietę
w kitlu lekarskim, to jej wyjątkowo szerokie ramiona. Była po trzydziestce, miała krótkie włosy
i nosiła grube szkła w czarnych oprawkach, co nadawało jej wygląd po trosze gracza rugby, a po
trosze luzaka.
– Jestem Michaela Thane.
– Gabriel Stanton – przedstawił się, ściskając jej dłoń.
Thane zerknęła na telewizor.
– Koszmar, prawda?
– Wiadomo, co się stało?
– Mówi się o czynniku ludzkim – odparła, wyprowadzając go z urazówki. – Albo, jak
nazywamy to tutaj: WPP. Wezwij pieprzonych prawników.
– Skoro już przy tym jesteśmy, rozumiem, że zadzwoniła pani do Okręgowego Wydziału
Służby Zdrowia? – spytał Stanton, kiedy skierowali się do wind.
Thane naciskała z uporem guzik, który nie chciał się zaświecić.
– Obiecali kogoś przysłać.
– Proszę sobie nie obiecywać zbyt wiele.
Sprawiała wrażenie właśnie kogoś takiego, gdy czekali na korytarzu. Kogoś, kto nie
obiecuje sobie zbyt wiele. Stanton się uśmiechnął.
W końcu winda przyjechała, a Thane wcisnęła guzik piątego piętra. Rękaw jej
lekarskiego fartucha zsunął się nieco i Stanton zauważył wytatuowanego na przedramieniu
łysego orła ze zwojem między skrzydłami.
– Służyła pani w wojsku? – spytał.
– Pięćset sześćdziesiąta piąta kompania medyczna, do usług.
– Fort Polk?
– Tak. Zna pan ten batalion?
– Mój ojciec służył w czterdziestym szóstym inżynieryjnym. Mieszkaliśmy w tym forcie
trzy lata. Służyła pani przed specjalizacją?
– Po stażu trafiłam do Oddziałów Szkolenia Oficerów Rezerwy – wyjaśniła. – Zaliczyłam
dwie zmiany niedaleko Kabulu. Helikopter sanitarny. Pod koniec dostałam porucznika.
Stanton był pod wrażeniem. Transportowanie żołnierzy z linii frontu to
najniebezpieczniejsze zadanie służb medycznych.
– Z iloma przypadkami śmiertelnej bezsenności rodzinnej miał pan do czynienia? –
zainteresowała się Thane, kiedy winda wreszcie ruszyła.
– Siedmioma – wyjaśnił Stanton.
– Wszyscy zmarli?
Skinął ponuro głową.
– Macie wyniki badań genetycznych? – spytał.
– Powinny niedługo nadejść. Udało mi się jednak ustalić, w jaki sposób pacjent do nas
trafił. Aresztowała go policja w motelu Super Osiem, to kilka przecznic stąd. Zaatakował paru
gości. Kiedy gliniarze się zorientowali, że jest chory, przywieźli go tutaj.
– Mamy szczęście, że po tygodniu bezsenności nie zrobił czegoś gorszego.
Nawet jedna noc bez snu sprawia, że funkcje kognitywne się pogarszają, zupełnie jak
u człowieka z promilem alkoholu we krwi; mogą pojawić się halucynacje, delirium i gwałtowne
wahania nastroju. Po tygodniach pogłębiającej się bezsenności chorzy ulegają myślom
samobójczym. Jednak większość ofiar, z którymi miał do czynienia Stanton, wykańczało
spustoszenie, jakie bezsenność wyrządzała w ich organizmach.
– To pani wpadła na pomysł, żeby zbadać poziom amylazy?
Dotarli na piąte piętro.
– Tak. Dlaczego pan pyta?
– Niewielu rezydentów rozważałoby możliwość wystąpienia śmiertelnej bezsenności
rodzinnej.
Thane wzruszyła ramionami.
– Dziś rano widziałam w izbie przyjęć faceta, który zjadł osiem torebek chipsów
bananowych. Chciał podnieść sobie poziom potasu, żebyśmy go przyjęli. Niech pan spędzi tu
trochę więcej czasu, a sam się pan przekona, że musimy brać pod uwagę dosłownie wszystko.
Znaleźli się w centrum decyzyjnym oddziału. Stanton zauważył, że niemal każda osoba
z personelu uśmiecha się, kiwa głową albo macha na widok Thane. Recepcja wyglądała tak,
jakby nie unowocześniano jej od wieków, nawet komputery były przestarzałe. Pielęgniarki
i stażyści sporządzali notatki w spłowiałych plastikowych segregatorach. Salowi kończyli
obchód, zbierając porysowane tace z naczyniami.
Drzwi do pokoju 621 pilnował strażnik ochrony. Był w średnim wieku, miał ciemną
skórę, krótko ostrzyżone włosy i różową maskę na twarzy.
– I jak tam, Mariano? – spytała Thane.
– Nie rzuca się już tak bardzo – odparł strażnik, zamykając broszurkę z krzyżówkami. –
Zdarzyły mu się dwa krótkie ataki, ale przez większość czasu zachowuje się spokojnie.
– To jest Mariano – przedstawiła mężczyznę Thane. – Mariano, to jest doktor Stanton.
Będzie się zajmował tym pacjentem.
Ciemnobrązowe oczy mężczyzny, jedyna widoczna spod maski część twarzy, skupiły
spojrzenie na postaci Stantona.
– Od trzech dni rzuca się jak diabli. Czasem robi się tam głośno. Wciąż powtarza w kółko
vooge, vooge, vooge.
– Co powtarza?
– Vooge, tak się to chyba pisze. Diabli wiedzą co to takiego.
– Szukałam w Google, ale nie znalazłam niczego sensownego, i to w żadnym języku –
dodała Thane.
Mariano poprawił tasiemki maski na uszach.
– Hej, doktorze, jeśli jest pan ekspertem, to mogę o coś spytać?
Stanton zerknął na Thane.
– Oczywiście.
– To, na co cierpi ten facet… nie jest zakaźne, prawda?
– Nie, proszę się nie martwić – uspokoił go Stanton, wchodząc za lekarką do pokoju.
– Ma chyba sześcioro dzieci – poinformowała szeptem Thane, żeby strażnik nie mógł ich
usłyszeć. – Wciąż powtarza, że nie chce ich niczym zarazić. Nie pokazuje się bez maski.
Stanton wyjął z podajnika na ścianie świeżą maskę i zawiązał ją sobie z tyłu głowy.
– Powinniśmy pójść za jego przykładem – oznajmił, wręczając drugą maskę lekarce. –
Bezsenność wpływa na system odpornościowy, musimy więc zrobić wszystko, żeby nie zarazić
pacjenta jakąś infekcją, której nie będzie w stanie zwalczyć. Każdy, kto tu wchodzi, musi mieć
maskę i rękawiczki. Proszę umieścić taką informację na drzwiach.
Stanton widywał już gorsze pokoje szpitalne, ale nie w Stanach. W pokoju 621
znajdowały się dwa metalowe łóżka, popękane stoliki nocne, dwa pomarańczowe krzesła
i zasłony o postrzępionych brzegach. Dozownik z żelem odkażającym ledwie trzymał się ściany,
a na suficie wykwitł zaciek. Na łóżku pod oknem leżał anonimowy pacjent: około stu
sześćdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, chudy, o ciemnej skórze i długich czarnych
włosach, które sięgały ramion. Do głowy miał przymocowane maleńkie przyssawki, od których
odchodziły przewody encefalografu mierzącego aktywność bioelektryczną mózgu. Koszula
szpitalna kleiła się do ciała; mężczyzna pojękiwał cicho.
Oboje patrzyli, jak się rzuca i wierci. Stanton dostrzegł ruch gałek ocznych, dziwny
urywany oddech i mimowolne drżenie dłoni. Kiedyś, w Austrii, leczył kobietę cierpiącą na
zespół śmiertelnej bezsenności rodzinnej; tak bardzo drżała, że trzeba ją było przywiązywać do
łóżka. Jej dzieciom towarzyszył straszliwy smutek i bezradność, a także świadomość, że
pewnego dnia mogą umrzeć w ten sam sposób. Widok był trudny do zniesienia.
Thane pochyliła się nad łóżkiem, żeby poprawić poduszkę pod głową anonimowego
pacjenta.
– Jak długo można wytrzymać bez snu? – spytała.
– W przypadku całkowitej bezsenności maksimum dwadzieścia dni – odparł Stanton.
Nawet lekarze, i to w większości, nie wiedzieli o śnie dosłownie nic. Szkoły medyczne
poświęcały temu zagadnieniu jeden dzień w ciągu czterech lat nauki. Stanton całą swą wiedzę
czerpał wyłącznie ze znanych sobie przypadków śmiertelnej bezsenności rodzinnej. Przede
wszystkim nikt nie miał pojęcia, dlaczego ludzie potrzebują snu: jego funkcje i znaczenie były
równie tajemnicze jak istnienie prionów. Niektórzy specjaliści uważali, że sen „ładuje” mózg,
odgrywa znaczącą rolę w gojeniu się ran i wspomaga metabolizm. Inni wysuwali przypuszczenie,
że chroni zwierzęta przed niebezpieczeństwami pory nocnej albo że stanowi sposób
zachowywania energii. Nikt jednak nie potrafił wyjaśnić, dlaczego jego brak zabija pacjentów
cierpiących na śmiertelną bezsenność rodzinną.
Nagle przekrwione oczy pacjenta się rozszerzyły.
– Vooge, vooge, vooge! – zajęczał, głośniej niż przedtem.
Stanton studiował na monitorze aktywność mózgu pacjenta jak muzyk spoglądający na
zapis nutowy utworu, który grał tysiące razy. Cztery fazy normalnego snu przebiegają
w dziewięćdziesięciominutowych cyklach, a każda odznacza się charakterystycznym wzorem i,
zgodnie z oczekiwaniami, na ekranie nie pojawił się nawet ich ślad. Ani fazy pierwszej, ani
impulsów fali wolnej, ani REM, w ogóle nic. Zapis potwierdzał to, co Stanton wiedział dzięki
zawodowemu instynktowi i doświadczeniu: to nie było uzależnienie od metamfetaminy.
– Vooge, vooge, vooge!
– I co pan sądzi? – spytała Thane.
Stanton napotkał jej wzrok.
– To może być pierwszy przypadek śmiertelnej bezsenności rodzinnej w historii Stanów.
Choć Thane uzyskała potwierdzenie swojej diagnozy, nie wyglądała na zadowoloną.
– Zbliża się koniec?
– Prawdopodobnie.
– Nic nie możemy dla niego zrobić?
Było to pytanie, które Stanton zadawał sobie od dziesięciu lat. Zanim odkryto priony,
naukowcy uważali, że choroby przenoszone drogą pokarmową wywoływane są przez bakterie,
wirusy albo grzyby i że dochodzi do ich replikacji w DNA albo RNA. Lecz priony nie zawierają
tych kwasów: składają się z czystego białka i „replikują się”, sprawiając, że sąsiednie białka też
ulegają mutacji. Oznacza to, że żaden z konwencjonalnych leków stosowanych w przypadku
bakterii i wirusów nie działa na priony. Ani antybiotyki, ani środki przeciwwirusowe.
– Czytałam o pentozanie i kwinakrynie – powiedziała Thane. – Mogą pomóc?
– Kwinakryna działa toksycznie na wątrobę – wyjaśnił Stanton. – Wprowadzenie
pentozanu do mózgu wywoła jeszcze większe zniszczenia.
Powiedział jej, że pracuje się nad eksperymentalnymi metodami leczenia, ale żadnej nie
można jeszcze zastosować na ludziach i żadna nie uzyskała dotąd aprobaty Agencji do spraw
Żywności i Leków.
Mogli jednak przynieść trochę ulgi pacjentowi, zanim nastąpi to co nieuniknione.
– Gdzie są przełączniki klimatyzacji? – spytał.
– Wszystko jest sterowane centralnie, z piwnicy.
Stanton obejrzał ściany, potem zaciągnął zasłony w oknach i przesunął meble.
– Proszę tam zadzwonić i powiedzieć, żeby nastawili klimatyzację na maksimum.
Musimy tu obniżyć temperaturę, ile się tylko da.
– Zamrozi pan wszystkich pacjentów na tym piętrze.
– Mają koce. Trzeba mu też zmienić pościel i koszulę. Będzie się pocił, więc proszę
powiedzieć pielęgniarkom, żeby robiły to co godzinę.
Kiedy Thane wyszła pospiesznie, Stanton zgasił światło i zamknął drzwi. Zasłonił
całkowicie okno, by do pokoju nie wpadała nawet odrobina światła, potem wziął ręcznik
i przykrył nim świecący monitor encefalografu.
Wzgórze wzrokowe – mikroskopijne skupisko neuronów w środkowej części mózgu –
stanowiło dla organizmu „tarczę snu”. Kiedy nadchodziła pora spoczynku, wyłączało wszelkie
pobudzające sygnały ze świata zewnętrznego, takie jak światło i hałas. U każdego pacjenta,
którego Stanton leczył, zauważał koszmarne skutki uszkodzenia tej części mózgu. Zajmując się
Clarą, tą pacjentką z Austrii, nauczył się przynosić jej ulgę; zamieniał pokój, w którym leżała,
w jaskinię.
Położył delikatnie dłoń na ramieniu anonimowego mężczyzny.
– Habla Español?
– Tinimit vooge. Tinimit vooge.
Wiedział, że się z nim nie porozumie bez pomocy tłumacza. Po chwili go zbadał. Puls
wzrastał, system nerwowy pracował na najwyższych obrotach. Oddech był chrapliwy, jelita
przestawały funkcjonować, język był spuchnięty. Kolejne symptomy śmiertelnej bezsenności
O książce 11 grudnia 2012 roku. Doktor Gabriel Stanton, naukowiec z ośrodka w Los Angeles zajmującego się badaniem chorób wywoływanych przez priony, otrzymuje od jednego ze szpitali wezwanie do mówiącego niezrozumiałym językiem pacjenta, u którego zdiagnozowano niezwykle rzadką chorobę przenoszoną przez geny, a więc niezaraźliwą – tzw. zespół śmiertelnej bezsenności rodzinnej. Stanton szybko zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia ze znacznie groźniejszym przypadkiem. Mężczyzna umiera na nieznaną wcześniej odmianę choroby prionowej, która prawdopodobnie rozprzestrzenia się przez bezpośredni kontakt. Diagnozę potwierdzają kolejne zachorowania wskazujące, że epidemia rozwija się w sposób niekontrolowany. To doskonała pożywka dla tych, którzy wierzą, iż zgodnie z przepowiednią Majów koniec świata nastąpi dokładnie 21 grudnia 2012 roku, a więc już za 10 dni. Stanton wie, że kluczem do powstrzymania rozwoju epidemii jest ustalenie jej źródła. Okazuje się, że umierający pacjent przybył do USA z małej wioski w Gwatemali, przemycając w bagażu bezcenny kodeks zrabowany z jakiegoś majańskiego grobowca. Wszystko wskazuje na to, że to właśnie ów kodeks był siedliskiem zabójczych prionów, które od tysiąca lat podlegały nieznanym mutacjom. Stanton i Chel Manu, badaczka i potomkini Majów, wyruszają wspólnie do gwatemalskiej dżungli, by odnaleźć pradawne miasto Majów oraz tajemniczy królewski grobowiec, którego lokalizacja nie jest znana. Zaczyna się wyścig z czasem o życie milionów ludzi…
DUSTIN THOMASON Amerykański pisarz i producent telewizyjny. Absolwent uniwersytetów Harvarda i Columbia, gdzie studiował antropologię i medycynę. Jest twórcą serialu The Evidence oraz producentem wielu innych, m.in. głośnej Magii kłamstwa. W 2004 wspólnie z lanam Caldwellem opublikował Regułę czterech – thriller przełożony na 25 języków i sprzedany w 4 milionach egzemplarzy. W 2012 ukazała się samodzielna powieść Thomasona 21.12.12.
Mojej siostrze, Heather, która pomaga mi zrozumieć, że więzy krwi są najważniejsze, i Janet, najlepszej matce na świecie, naszemu życiodajnemu drzewu.
PROLOG Stoi w blasku księżyca pod murem świątyni, trzymając pod pachą niewielkie zawiniątko. Szorstkie włókno sizalowe drażni mu skórę, ale nie jest to nieprzyjemne. Dodaje pewności siebie. W tym dotkniętym suszą mieście nie oddałby swego tobołka za żadne skarby, nawet za wodę. Ziemia pod podeszwami jego sandałów jest popękana i spieczona. Zielony świat dzieciństwa odszedł na zawsze. Upewniwszy się z zadowoleniem, że kilku nielicznych strażników świątyni nie odkryło jego obecności, rusza pospiesznie w stronę głównego placu, na którym niegdyś prosperowali rzemieślnicy i tatuatorzy. Teraz zaludniają go jedynie żebracy, a żebracy, zwłaszcza głodni, mogą być niebezpieczni. Tego wieczoru jednak dopisuje mu szczęście. Obok wschodniej świątyni stoją tylko dwaj ludzie. Zauważyli go już wcześniej i wiedzą, że da im to, na co go stać. Mimo wszystko ściska mocniej zawiniątko. Między głównym placem a silosami z kukurydzą stoi wartownik, nieledwie chłopiec. Przez chwilę się zastanawia, czy nie zakopać tobołka i wrócić po niego później, ale ziemia to pył, pola zaś, gdzie niegdyś rosły drzewa, omiata wiatr. W tym uschniętym mieście nic nie pozostaje długo zagrzebane. Oddycha głęboko i idzie dalej. – Dokąd zmierzasz, czcigodny? – woła chłopiec, którego oczy są zmęczone i wyziera z nich głód; pojawia się jednak błysk na widok tobołka. Mężczyzna odpowiada zgodnie z prawdą: – Do jaskini. Żeby pościć. – Co tam niesiesz? – Kadzidło. Ściska zawiniątko mocniej i modli się w duchu do boga Itzamnaaja. – Ale przecież kadzidło nie pojawiło się na targowisku od wielu dni, czcigodny. – Głos wartownika jest znużony. Jakby wszyscy ludzie kłamali teraz, by przeżyć. Jakby wszelka uczciwość zniknęła wraz z deszczem. – Daj mi to. – Masz słuszność, wojowniku. To nie jest kadzidło, lecz dar dla króla. Nie ma wyboru, musi przywołać imię władcy, choć ten kazałby mu wydrzeć serce, gdyby wiedział, co kryje się w zawiniątku. – Daj mi to – powtarza chłopiec. Mężczyzna okazuje w końcu posłuszeństwo. Palce chłopca rozwiązują pospiesznie tobołek, ale gdy sizal ustępuje, mężczyzna dostrzega w oczach młodego wartownika rozczarowanie. Na co liczył? Że to kukurydza? Kakao? Nie rozumie tego, co widzi. Jak większość chłopców w tych czasach pojmuje tylko głód. Zawinąwszy szybko tobołek, mężczyzna oddala się czym prędzej od wartownika, dziękując bogom, że mu sprzyjają. Niewielka jaskinia, do której zmierza, znajduje się na wschodnim krańcu miasta; wślizguje się do niej niezauważony. Na kamiennym podłożu leżą maty, rozłożone tu z myślą o tej chwili. Mężczyzna zapala świeczkę, kładzie tobołek w bezpiecznej odległości od wosku, a następnie ociera starannie dłonie. Osuwa się na kolana i sięga do sizalowego zawiniątka. W środku znajduje się złożony plik kartek z kory drzewa figowego, wzmocnionej rodzajem werniksu z wapienia. Z wielką uwagą, a jednocześnie bez wysiłku, jakby przygotowywał się do tego całe życie, rozwija papier. Złożono go dwadzieścia pięć razy i teraz, rozpostarty, zajmuje całą szerokość jaskini.
Mężczyzna sięga po trzy małe miseczki z farbą. Oskrobywał garnki, by sporządzić czarny atrament, zdrapywał rdzę ze skał, by uzyskać czerwień, i penetrował pola i koryta rzek w poszukiwaniu indygowca farbiarskiego i gliny, które dają niebieską barwę. Na koniec nakłuwa sobie skórę na ręku. Patrzy, jak szkarłatne strumyczki ściekają po nadgarstku do miseczek z farbą, uświęcając atrament jego własną krwią. Potem zaczyna pisać.
12.19.19.17.10 11 GRUDNIA 2012 ROKU
1 Osiedle, na którym mieszkał doktor Gabriel Stanton, przycupnęło na końcu promenady, gdzie chodnik naprzeciwko plaży kończył się bujnymi trawnikami, ulubionym miejscem miłośników tai-chi. Skromny dwupoziomowy apartament nie odpowiadał do końca jego gustom. Wolałby coś, co miałoby w sobie więcej historii, ale na tym dziwnym kawałku kalifornijskiego wybrzeża można było wybierać tylko między zapuszczonymi ruderami i nowoczesnymi budynkami z kamienia i szkła. Stanton wyszedł z domu tuż po siódmej rano, wsiadł na swój stary rower i ruszył na południe w towarzystwie Dogmy, płowego labradora. Groundwork, lokal serwujący najlepszą kawę w Los Angeles, znajdował się zaledwie sześć przecznic dalej; Stanton wiedział, że gdy tylko tam wejdzie, Jillian od razu zaparzy mu potrójną Black Gold. Dogma kochał poranki tak samo jak jego właściciel. Jednak psa nie wpuszczano do lokalu, więc Stanton przywiązał go, wszedł do środka sam, pomachał do Jillian, wziął swoją filiżankę i rozejrzał się. Klientela o tak wczesnej porze składała się głównie z surferów w ociekających wodą kombinezonach. Stanton wstawał zwykle przed szóstą, ale ci goście byli na nogach od wielu godzin. Przy swoim ulubionym stoliku siedział jeden z najbardziej znanych i najdziwniejszych mieszkańców. Całą jego twarz i ogoloną głowę pokrywały zawiłe wzory, a w uszach, nosie i wargach błyszczały kolczyki, ćwieki i łańcuszki. Stanton często się zastanawiał, skąd biorą się tacy ludzie jak Monster. Co takiego spotkało go we wczesnej młodości, że postanowił wymalować sobie całe ciało? Z jakiegoś powodu, ilekroć Stanton myślał o tym, skąd ten człowiek pochodzi, widział oczami wyobraźni wielopiętrowy dom w pobliżu jakiejś bazy wojskowej – dokładnie taki, w jakim sam spędził dzieciństwo. – Co słychać w wielkim świecie? – spytał. Monster podniósł wzrok znad komputera. Pochłaniał obsesyjnie wszelkie wiadomości i gdy akurat nie pracował w swoim studiu tatuażu albo nie zabawiał turystów na miejscowym jarmarku osobliwości, siedział tu i zamieszczał komentarze na politycznych blogach. – Pomijając to, że za dwa tygodnie zrównanie galaktyczne doprowadzi do odwrócenia biegunów i że wszyscy umrzemy? – upewnił się Monster. – Owszem. – Wspaniały dzień. – Jak tam twoja pani? – Elektryzująca jak zawsze, dzięki. Stanton skierował się do drzwi. – Do zobaczenia jutro. Jeśli wciąż tu będziemy, Monster. Wypił na zewnątrz kawę i znów ruszył z psem na południe. Przed stu laty ulice Venice – repliki słynnego włoskiego miasta, stworzonej przez potentata tytoniowego Abbota Kinneya – były poprzecinane krętymi kanałami. Teraz dosłownie wszystkie drogi wodne, którymi gondolierzy przewozili niegdyś mieszkańców, zamieniły się w wybrukowane ulice pełne siłowni, podrzędnych smażalni i sklepów z modnymi podkoszulkami. Stanton ze smutkiem obserwował nagłą epidemię graffiti spod znaku „apokalipsy Majów” i świecidełek, które pojawiły się w Venice w ostatnich tygodniach, co świadczyło o tym, że sklepikarze wykorzystują koniunkturę. Odebrał katolickie wychowanie, ale nie był w kościele od lat i nie zamierzał go odwiedzać. Jeśli ludzie szukali przeznaczenia albo wierzyli w jakiś starożytny zegar, to nie miał nic przeciwko temu; sam polegał na hipotezach podlegających
weryfikacji i metodach naukowych. Na szczęście chyba nie wszyscy w Venice uważali, że 21 grudnia przyniesie koniec; promenadę ozdabiały czerwone i zielone światła, tak na wszelki wypadek, gdyby się ostatecznie okazało, że wariaci się mylą. Okres Bożego Narodzenia stanowił w Los Angeles dziwną porę: nieliczni z przyjezdnych rozumieli, jak obchodzić święta w temperaturze ponad dwudziestu stopni Celsjusza, ale Stanton uwielbiał te kontrasty – deskorolkarzy w czapkach Świętego Mikołaja, kremy do opalania opakowane w skarpety na prezenty, surferów z rogami reniferów na głowach. Przejażdżka wzdłuż plaży podczas Gwiazdki była jak najbardziej duchowym przeżyciem. Dziesięć minut później dotarli do północnego krańca Marina del Rey. Minęli starą latarnię morską, jachty i podrasowane łodzie rybackie, które kołysały się łagodnie przy nabrzeżu. Dogma, spuszczony ze smyczy, pobiegł przodem, Stanton ruszył w ślad za nim, nasłuchując muzyki. Kobieta, z którą zamierzali się spotkać, otaczała się bezustannie dźwiękami jazzu i gdy słyszało się fortepian Billa Evansa albo trąbkę Milesa zagłuszające wrzawę przystani, można było zakładać, że jest gdzieś niedaleko. Przez większość minionej dekady Nina Counter była jedyną kobietą w życiu Stantona. Choć w ciągu ostatnich trzech lat, od chwili ich rozstania, pojawiło się kilka innych, żadna nie mogła się z nią równać. Stanton skierował się za psem w stronę doku i wychwycił dobiegający z dali smutny głos saksofonu. Dogma stanął na końcu południowego pomostu, nad masywnym dwusilnikowym mcgrayem, czyli siedmiometrową jednostką, która ledwie mieściła się na ostatnim stanowisku na końcu doku. Nina przykucnęła obok Dogmy i zaczęła drapać go po brzuchu. – Znaleźliście mnie, chłopaki! – zawołała. – Na prawdziwej przystani tym razem – odparł Stanton. Pocałował ją w policzek, chłonąc jej woń. Choć Nina spędzała większość czasu na morzu, zawsze jakimś cudem pachniała wodą różaną. Stanton cofnął się, by się jej przyjrzeć. Miała dołek w brodzie i niezwykłe zielone oczy, ale nos był lekko zakrzywiony, a usta małe. Jej uroda nie od razu rzucała się w oczy, jemu jednak ta twarz wydawała się doskonała. – Zgodzisz się kiedykolwiek, żebym załatwił ci stałe miejsce na przystani? – spytał. Nina spojrzała na niego znacząco. Tyle razy jej to proponował, mając nadzieję, że dzięki temu zwabi ją częściej na brzeg, ale ona nigdy się na to nie zgadzała i, jak przypuszczał, nigdy się nie zgodzi. Dorywcza praca dla pewnego magazynu nie zapewniała stałych dochodów, Nina opanowała więc do perfekcji sztukę wyszukiwania wolnych stanowisk, niewidocznych plaż i doków, które nie pojawiały się na ekranach radarów i o których wiedzieli tylko nieliczni. – Jak tam eksperyment? – spytała, gdy Stanton wszedł za nią na łódź o nazwie Plan A. Jej pokład odznaczał się prostotą: dwa składane krzesła, kolekcja płyt kompaktowych rozrzuconych wokół kapitańskiego fotela, miski na wodę i jedzenie dla Dogmy. – Wyniki dziś rano – wyjaśnił. – Powinny być interesujące. Nina zajęła miejsce w fotelu. Nie lubiła zwlekać. – Wyglądasz na zmęczonego. Zastanawiał się, czy dostrzegła na jego twarzy coraz silniejsze piętno wieku, kurze łapki pod drucianymi okularami. Ale ostatniej nocy przespał całe siedem godzin. Rzadkość w jego przypadku. – Czuję się świetnie. – Jak sprawa w sądzie? Zakończyła się na dobre? – Kilka tygodni temu. Uczcijmy to. Mam w lodówce szampana. – Płyniemy z twoim kudłatym szyprem na Catalinę – oznajmiła i zaczęła bawić się różnymi przełącznikami, przywracając do życia GPS i elektroniczne systemy łodzi. Stanton
nigdy nie miał ochoty tego opanować. W dali widać było niewyraźne zarysy wyspy. – A gdybym z tobą popłynął? – spytał. – Czekając cierpliwie na wyniki badań? Daj spokój, Gabe. – Nie traktuj mnie protekcjonalnie. Nina podeszła do niego i ujęła go pod brodę. – Nie bez powodu jestem twoją byłą. To ona podjęła decyzję o rozstaniu, ale Stanton winił siebie i nigdy nie wyrzekł się wspólnej przyszłości. W ciągu trzech lat ich małżeństwa obowiązki zmuszały go do wyjazdu z kraju na kilka miesięcy, podczas gdy ona uciekała na morze, tam gdzie było jej serce. Pozwalał, by się oddalała, i miał wrażenie, że jest wtedy najszczęśliwsza – żeglując samotnie. Z daleka dobiegł sygnał jakiegoś kontenerowca, co wyprowadziło Dogmę z równowagi. Zaczął szczekać zajadle, a potem gonić własny ogon. – Odstawię go jutro wieczorem – obiecała. – Zostań na kolacji – zaproponował Stanton. – Przyrządzę, co tylko zechcesz. Nina spojrzała na niego z uwagą. – Co na to powie twoja dziewczyna? – Nie mam dziewczyny. – Co się stało z… jak się nazywała? Ta matematyczka? – Skończyło się na czterech randkach. – I? – Musiałem wyjechać w pewnej sprawie. Chodziło o konia. – Żartujesz. – Mówię poważnie. Musiałem zbadać konia w Anglii, podejrzewali u niego chorobę kłusową. Powiedziała mi, że nie jestem całkowicie oddany naszemu związkowi. – Miała rację? – Spotkaliśmy się cztery razy. No dobra, jesteśmy umówieni jutro na kolację? Nina zwiększyła obroty silnika, kiedy Stanton zeskoczył z pokładu na pomost, gdzie zostawił rower. – Skombinuj butelkę przyzwoitego wina – zawołała, odbijając od brzegu i znów zostawiając go daleko za sobą. – Zobaczymy… • • • Disease Control’s Prion Center w Boyle Heights stanowiło miejsce pracy Stantona od niemal dziesięciu lat. Kiedy po roku 2000 przeniósł się na zachód, żeby zostać pierwszym dyrektorem ośrodka, centrum zajmowało tylko jedno niewielkie laboratorium w przyczepie mieszkalnej na terenie Los Angeles County & USC Medical Center. Teraz, dzięki jego niezmordowanym wysiłkom, zajmowało całe piąte piętro głównego budynku, tego samego, który przez ponad trzydzieści lat oglądali widzowie opery mydlanej General Hospital. Stanton przeszedł przez podwójne drzwi i skierował się do pomieszczenia, które stypendyści po studiach doktoranckich nazywali często „matecznikiem”. Jeden z nich obwiesił salę lampkami bożonarodzeniowymi, a Stanton włączył je teraz wraz z halogenami, zalewając mikroskopy na biurkach zielonym i czerwonym blaskiem. Zostawił torbę w swoim gabinecie, włożył maskę i rękawiczki i ruszył na tyły pomieszczenia. Tego ranka mieli po raz pierwszy otrzymać wyniki eksperymentu, nad którym jego zespół pracował od wielu tygodni, i Stanton był ich bardzo ciekaw. „Pokój zwierzęcy” miał długość niemal boiska do koszykówki. Wyposażenie było
supernowoczesne: komputery, ekrany dotykowe, elektroniczne stanowiska wiwisekcji. Stanton podszedł do pierwszej z dwunastu klatek wzdłuż południowej ściany i zajrzał do wnętrza. Zobaczył czarno-pomarańczowego węża koralowego o długości około sześćdziesięciu centymetrów i małą szarą mysz. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało naturalnie: wąż czekający na odpowiedni moment, by zaatakować swoją ofiarę. Jednak w klatce działo się coś niezwykłego. Mysz trącała nonszalancko nosem łeb gada. Nawet gdy wąż syczał, dotykała go nierozważnie, nie umykała w kąt klatki ani nie próbowała uciec. Nie okazywała więcej strachu niż przed inną myszą. Gdy Stanton zauważył po raz pierwszy takie zachowanie, zaczął wiwatować wraz ze swoim zespołem. Za pomocą inżynierii genetycznej usunęli z powierzchni komórek mysiego mózgu pewną ilość mikroskopijnych białek zwanych prionami. Dziwny eksperyment się powiódł – zakłócono naturalne funkcjonowanie mózgu gryzonia i stłumiono wrodzony strach przed gadem. Był to istotny krok na drodze do zrozumienia, jak działają groźne białka, które stanowiły od początku przedmiot badań Stantona. Priony występują w mózgach wszystkich normalnych zwierząt, nie wyłączając ludzi, jednak po latach badań ani Stanton, ani nikt inny nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego istnieją. Niektórzy naukowcy twierdzili, że priony są odpowiedzialne za proces pamięci albo odgrywają ważną rolę w tworzeniu się szpiku kostnego. Nikt jednak nie był tego pewien. Jednak w rzadkich przypadkach owe białka mogą „zachorować” i zacząć się rozmnażać. Przez większość czasu priony spoczywają nieszkodliwie na komórkach neuronowych mózgu. U pacjentów cierpiących na alzheimera i parkinsona priony niszczą zdrową tkankę i zastępują ją bezużytecznymi płytkami, które zakłócają normalne funkcjonowanie mózgu. Istnieje jednak budzący grozę problem: podczas gdy alzheimer i parkinson są chorobami ściśle genetycznymi, pewne schorzenia wywoływane przez priony mogą być przenoszone przez skażone mięso. W połowie lat osiemdziesiątych zmutowane priony chorych krów w Wielkiej Brytanii znajdujące się w skażonej wołowinie trafiły na rynek i cały świat usłyszał o tej chorobie zakaźnej. W ciągu trzydziestu lat choroba szalonych krów wybiła w Europie dwieście tysięcy sztuk bydła, a potem przeszła na ludzi. Pierwsi pacjenci mieli problemy z utrzymaniem równowagi i nie mogli zapanować nad drżeniem, wreszcie tracili pamięć i zdolność rozpoznawania przyjaciół i członków rodziny. W krótkim czasie dochodziło do śmierci mózgu. W początkach swojej kariery Stanton stał się jednym ze światowych specjalistów w dziedzinie choroby szalonych krów, więc kiedy CDC – Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom – sfinansowało powstanie National Prion Center, jego wybór na szefa był czymś całkowicie naturalnym. Wydawało się to wówczas życiową szansą, z radością więc myślał o przeprowadzce do Kalifornii; wcześniej nie istniało w Stanach żadne centrum zajmujące się badaniem prionów i wywoływanych przez nie chorób. Pod jego kierownictwem miało diagnozować, badać i zwalczać najbardziej tajemniczy czynnik zakaźny na ziemi. Tyle że nigdy do tego nie doszło. Przed upływem dekady przemysł mięsny zapoczątkował udaną kampanię, której celem było udowodnienie, że tylko u jednej osoby w całych Stanach stwierdzono chorobę szalonych krów. Dotacje na laboratorium Stantona kurczyły się coraz bardziej i gdy także w Wielkiej Brytanii zmniejszyła się liczba wykrywanych przypadków, opinia publiczna straciła zainteresowanie tą sprawą. Budżet centrum zmalał znacząco i Stanton musiał zwolnić część pracowników. Najgorsze było to, że wciąż nie potrafili poradzić sobie choćby z jedną chorobą wywoływaną przez priony; lata badania przeróżnych leków i terapii rodziły tylko fałszywe nadzieje. Stanton jednak odznaczał się w równej mierze uporem, jak i optymizmem i nigdy nie wykluczył możliwości, że wystarczy jedno doświadczenie, by uzyskać właściwą odpowiedź.
Zbliżył się do następnej klatki, w której inny wąż obserwował swoją ofiarę, a inna mała mysz okazywała co najwyżej znudzenie. Za sprawą tego eksperymentu Stanton i jego zespół badali rolę prionów w kontrolowaniu „wrodzonych instynktów”, między innymi strachu. Myszy nie trzeba było uczyć lęku przed szelestem trawy sygnalizującym bliskość drapieżnika – strach miały zakodowany w genach. W sytuacji jednak, gdy w początkowej fazie eksperymentu priony zostały genetycznie „wyłączone”, myszy zachowywały się agresywnie i irracjonalnie. Tak więc Stanton i jego ludzie zaczęli bezpośrednio badać wpływ neutralizacji prionów na najbardziej pierwotne lęki zwierząt. Poczuł wibrację komórki w kieszeni fartucha. – Halo? – Doktor Stanton? – spytał kobiecy głos, którego nie rozpoznał, ale domyślił się, że to lekarka albo pielęgniarka; tylko osoba zatrudniona w służbie zdrowia nie zaczęłaby od przeprosin, że dzwoni przed ósmą rano. – Czym mogę służyć? – Nazywam się Michaela Thane – odparła. – Rezydentka z trzyletnim stażem, szpital prezbiteriański w Los Angeles. Wydaje nam się, że mamy do czynienia z przypadkiem choroby prionowej. Stanton się uśmiechnął, poprawił okulary na nosie i powiedział tylko: „W porządku”, zbliżając się do trzeciej klatki, w której mysz skrobała łapkami ogon swego naturalnego wroga. Wąż wydawał się niemal zdezorientowany i oszołomiony tym dziwnym zachowaniem. – W porządku? – spytała Thane. – I to wszystko? – Proszę przesłać próbki, mój zespół je zbada. Doktor Davies oddzwoni do pani, kiedy otrzymamy wyniki. – To znaczy kiedy? Za tydzień? Może nie wyraziłam się dość jasno, doktorze. Czasem mówię za szybko. Wydaje się nam, że mamy do czynienia z przypadkiem choroby prionowej. – Rozumiem, że tak sądzicie – odparł Stanton. – A testy genetyczne? Macie już wyniki? – Nie, ale… – Proszę posłuchać, doktor. Thane, jeśli się nie mylę? – przerwał jej. – Dostajemy tysiące zgłoszeń w ciągu roku i tylko nieliczne dotyczą tej choroby. Jeśli testy genetyczne dadzą wynik pozytywny, proszę do nas oddzwonić. – Doktorze, objawy wskazują niedwuznacznie na… – Niech zgadnę. Wasz pacjent ma kłopoty z chodzeniem. – Nie. – Utrata pamięci? – Nie wiemy. Stanton postukał w szklaną ścianę jednej z klatek, chcąc sprawdzić, czy któreś ze zwierząt zareaguje. Żadne z nich nie uświadamiało sobie jego obecności. – Więc jakie są objawy, które pani stwierdziła, pani doktor? – spytał, prawie nie zwracając uwagi na to, co jego rozmówczyni ma do powiedzenia. – Demencja i halucynacje, zaburzenia zachowania, drżenie i potliwość. A także bezsenność, i to poważna. – Bezsenność? – Kiedy go przyjęto do szpitala, sądziliśmy, że to skutek odstawienia alkoholu – oznajmiła Thane. – Nie stwierdzono jednak niedoboru kwasu foliowego, co występuje w przypadku alkoholizmu, przeprowadziłam więc dodatkowe badania. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z przypadkiem śmiertelnej bezsenności rodzinnej. Udało jej się wreszcie przykuć uwagę Stantona.
– Kiedy go przyjęto? – Trzy dni temu. Śmiertelna bezsenność rodzinna jest rzadką i szybko rozwijającą się chorobą, wywołaną zmutowanym genem przekazywanym przez rodzica; jedną z nielicznych, za którą odpowiedzialność ponoszą priony. Stanton spotkał się w swojej karierze tylko z sześcioma takimi przypadkami. Większość pacjentów zgłaszała się do lekarza, ponieważ pocili się bezustannie i mieli trudności z zaśnięciem. Po kilku miesiącach cierpieli już na całkowitą bezsenność. Ogarniała ich bezsilność, doznawali ataków paniki, mieli kłopoty z chodzeniem. Uwięzieni między halucynacyjnym stanem świadomości i ciągłym pobudzeniem wywołanym przez panikę, niemal wszyscy umierali po kilku tygodniach całkowitej insomnii; nikt, ani Stanton, ani żaden inny lekarz, nie mógł im pomóc. – Proszę się nie spieszyć z diagnozą – poradził. – Częstotliwość tego schorzenia na całym świecie to jeden przypadek na trzydzieści trzy miliony. – Co innego mogłoby wywołać całkowitą bezsenność? – spytała Thane. – Nierozpoznane uzależnienie narkotykowe. Metamfetamina. – To wschodnia część Los Angeles. Mam z tym do czynienia codziennie. Badania u tego człowieka dały wynik negatywny. – Śmiertelna bezsenność rodzinna dotyczy niespełna czterdziestu rodzin na świecie – przypomniał Stanton, idąc wzdłuż klatek. – Gdyby występowała wcześniej u jego krewnych, już by mi pani o tym powiedziała. – Prawdę mówiąc, nie zdołaliśmy z nim jak dotąd porozmawiać, ponieważ go nie rozumiemy. Wygląda na Latynosa, niewykluczone, że pochodzi z Ameryki Środkowej albo Południowej. Staramy się znaleźć tłumacza. Na co dzień mamy tylko faceta obłożonego słownikami z wyprzedaży. Stanton spojrzał przez szybę następnej klatki i zobaczył, że wąż leży nieruchomo, a z jego pyska zwisa maleńki szary ogonek. Wiedział, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin, kiedy inne gady zgłodnieją, pozostałe myszy również zostaną zjedzone. Nawet po wielu latach spędzonych w laboratorium nie lubił brać odpowiedzialności za los tych gryzoni. – Kto przywiózł pacjenta? – spytał. – Karetka, według dokumentacji z izby przyjęć. Nie mogę jednak ustalić, z której służby transportowej. Nie było to nic dziwnego w przypadku szpitala prezbiteriańskiego, jednego z najbardziej zatłoczonych i zadłużonych placówek służby zdrowia we wschodnim Los Angeles. – Ile lat ma pacjent? – spytał. – Prawdopodobnie jest po trzydziestce. Wiem, że to dość niezwykłe, ale czytałam pańską pracę na temat aberracji wiekowych w przypadku chorób prionowych. Może chodzi właśnie o coś takiego. Thane odrobiła dobrze lekcje, ale jej sumienność nie mogła zmienić faktów. – Jestem pewien, że kiedy dostaniecie wyniki badań genetycznych, wszystko się wyjaśni – powiedział. – Nie mam nic przeciwko temu, żeby zwróciła się pani później do doktora Daviesa. – Chwileczkę, proszę się nie rozłączać. Stanton podziwiał siłą rzeczy jej upór; też potrafił zaleźć za skórę jako rezydent. – Tak? – W zeszłym roku opublikowano pracę na temat związku poziomu amylazy z niedoborem snu. – Znam ją. Więc?
– W przypadku mojego pacjenta to trzysta jednostek na mililitr, co dowodzi, że nie śpi od ponad tygodnia. Stanton odsunął się od klatki. Ponad tydzień bez snu? – Wystąpiły ataki? – Wynik tomografii na to wskazuje – odparła Thane. – Źrenice? – Jak łebki szpilek. – Reakcja na światło? – Brak. Tydzień bezsenności. Potliwość. Ataki. Zwężone źrenice. Niewiele chorób daje takie objawy i są one jeszcze rzadsze niż śmiertelna bezsenność rodzinna. Stanton ściągnął rękawiczki, zapomniawszy na dobre o myszach. – Proszę nikogo do niego nie dopuszczać, dopóki tam nie przyjadę.
2 Jak zwykle, Chel Manu zjawiła się w kościele pod wezwaniem Naszej Pani Anielskiej – głównej świątyni czterech milionów katolików w Los Angeles – w chwili gdy nabożeństwo dobiegało końca. Podróż z jej biura w muzeum imienia Getty’ego do katedry w śródmieściu zabierała w godzinach szczytu prawie godzinę, ale Chel rozkoszowała się nią co tydzień. Większość czasu kisiła się w laboratorium badawczym muzeum albo w salach wykładowych Uniwersytetu Kalifornijskiego, więc korzystała z okazji, by opuścić zachodnią stronę miasta, wydostać się na autostradę i sobie pojeździć. Nawet ruch uliczny, zmora Los Angeles, jej nie przeszkadzał. Wyprawa do kościoła była czymś w rodzaju medytacyjnej przerwy, szansy, która pozwalała uwolnić się na chwilę od wszystkiego: badań, ograniczonego budżetu, kolegów z pracy, posiedzeń wydziału, matki. Wypalała wtedy papierosa (albo dwa), włączała stację KCRW nadającą alternatywnego rocka i trochę się odprężała. Ilekroć zjeżdżała z autostrady, żałowała, że nie może po prostu jechać dalej. Pod katedrą pozbywała się niedopałka drugiego papierosa, wrzucając go do kosza pod dziwnie androginiczną figurą Dziewicy przy wejściu. Potem otwierała ciężkie drzwi z brązu i już po chwili otaczały ją znajome widoki i wrażenia: słodka woń kadzidła, śpiew dochodzący z prezbiterium i największy na świecie zbiór alabastrowych okien, przez które wpadało przyćmione światło wydobywające z mroku twarze niewielkiej społeczności majańskich imigrantów. Byli oni potomkami starożytnego ludu, który rządził Ameryką Środkową przez niemal tysiąc lat i który stworzył najbardziej zaawansowaną cywilizację prekolumbijską w Nowym Świecie. I byli przyjaciółmi Chel. Na ambonie, pod pięcioma obrazami w złotych oprawach, przedstawiającymi życie Jezusa, stał Maraka, starszy brodaty strażnik dni. Kołysał kadzielnicą. – Tewichim – zaintonował w kicze, jednym z dialektów języka Majów, którym posługiwał się ponad milion rdzennych mieszkańców Gwatemali. – Tewchuninaq ub’antajik q’ukumatz, ajyo’l k’aslemal. „Błogosławiony jest pierzasty wąż, dawca życia”. Maraka obrócił twarz ku wschodowi, po czym napił się baalache, mlecznobiałego świętego napoju z kory drzewnej, cynamonu i miodu. Następnie skinął na tłum i wnętrze kościoła znów wypełnił śpiew będący wyrazem pradawnych tradycji, praktykowanych za zgodą arcybiskupa raz czy dwa razy w tygodniu, pod warunkiem że niektórzy spośród obecnych będą też uczestniczyli w nabożeństwie katolickim. Chel ruszyła wzdłuż bocznej nawy, starając się nie zwracać na siebie uwagi, choć przynajmniej jeden z mężczyzn zauważył ją i pomachał entuzjastycznie. Próbował się z nią kilkakrotnie umówić od czasu, gdy pomogła mu wypełnić formularz imigracyjny. Okłamała go, że się z kimś spotyka. Przy wzroście stu pięćdziesięciu pięciu centymetrów nie wyglądała jak większość kobiet w Los Angeles, ale wielu spośród obecnych uważało ją za piękną. Chel stanęła obok ołtarza, czekając na koniec nabożeństwa. Popatrzyła na członków zgromadzenia, dostrzegając ponad dwadzieścia białych twarzy. Do niedawna Fraternidad liczyło tylko sześćdziesięcioro ludzi. Grupa spotykała się w poniedziałki rano, by czcić bogów i obyczaje przodków – niepowstrzymany strumień imigrantów z terenów, które zajmowali Majowie, nie wyłączając Gwatemali, rodzinnego kraju Chel. Teraz jednak wierząca w apokalipsę społeczność zaczęła się powiększać. Prasa ochrzciła ją mianem „ludzi roku 2012”; najwyraźniej wierzyli, że udział w tych obrzędach ocali ich przed końcem świata, który według nich miał nastąpić za dwa tygodnie. Oczywiście, wielu „ludzi roku
2012” nie przychodziło tu w ogóle – wieszczyli kres Długiej Rachuby na własną rękę. Niektórzy utrzymywali, że oceany wystąpią z brzegów, trzęsienia ziemi rozerwą uskoki tektoniczne, bieguny magnetyczne się przemieszczą, doprowadzając do zagłady. Inni twierdzili, że apokalipsa będzie oznaczała powrót do stanu bardziej pierwotnego, zmiatając z powierzchni ziemi wszystko co związane z osiągnięciami technologicznymi. Jeszcze inni uważali, że zapoczątkuje ona piątą epokę w dziejach człowieka i że zniszczy całą „czwartą rasę”, która zaludniała obecnie świat. Poważni specjaliści, między innymi Chel, traktowali z przymrużeniem oka przekonanie, że 21 grudnia oznacza koniec świata. Było prawdą, że złożony system kalendarzowy stanowił jedno z największych osiągnięć jej przodków; wyznawcy apokalipsy 2012 roku mieli rację, twierdząc, że nie tylko według liczącej pięć tysięcy lat Długiej Rachuby historia ludzkości składa się z czterech epok. Nic jednak nie usprawiedliwiało przekonania, że koniec trzynastego cyklu Długiej Rachuby będzie się różnił od jakiegokolwiek innego przełomu kalendarzowego. Nie przeszkadzało to jednak wyznawcom apokalipsy wykorzystywać pradawną wiedzę Majów, by sprzedawać podkoszulki opatrzone odpowiednimi sloganami i zwoływać zebrania; często stawali się przedmiotem żartów w wieczornych programach telewizyjnych. – Chel? Odwróciła się i zobaczyła Marakę. Nie zauważyła nawet, że ceremonia dobiegła końca i że ludzie wstają z miejsc. Strażnik dni położył dłoń na jej ramieniu. Miał prawie osiemdziesiąt lat, a jego kruczoczarne niegdyś włosy całkowicie posiwiały. – Witaj – powiedział. – Gabinet jest przygotowany. Oczywiście, ujrzymy cię też z radością na nabożeństwie, jeśli zechcesz w nim uczestniczyć w najbliższym czasie. Chel wzruszyła ramionami. – Spróbuję, przyrzekam. Ostatnio byłam po prostu bardzo zajęta, Strażniku Dni. Maraka się uśmiechnął. – Oczywiście, Chel. In Lak’ech. „Jestem innym tobą”. Chel skłoniła się przed nim. Był to obyczaj, który zaniknął nawet w Gwatemali, ale wielu starszych ludzi wciąż go doceniało; uważała, że powinna zdobyć się chociażby na tyle, zważywszy na jej niewielkie zaangażowanie w modlitwę. – In Lak’ech – powtórzyła cicho, nim ruszyła na tył kościoła. Pod gabinetem, z którego korzystała co tydzień, stała kolejka, a na jej czele małżeństwo Larakamów. Chel dowiedziała się, że Vicente został oszukany przez nieuczciwego pośrednika firmy pożyczkowej, człowieka żerującego na takich ludziach – imigrantach, którzy wierzyli, że przyszłość jest lepsza od dawnego życia w Gwatemali. Chel się zastanawiała, czy jego żona Ina, która zrobiła na niej wrażenie kobiety inteligentnej, nie powinna być mądrzejsza. Ina nosiła długą do kostek spódnicę i bawełniany huipil z zawiłym zygzakowatym wzorem. Wciąż ubierała się tradycyjnie i nawet jeśli odznaczała się mądrością, rola żony w tej kulturze nakazywała wspierać męża bez względu na jego błędy. – Dziękuję, że zechciała się pani z nami spotkać – oznajmiła cichym głosem. Vicente wyjaśnił powoli, że podpisał umowę opiewającą na niebotyczny procent, żeby wynająć jednopokojowe mieszkanie w Echo Park, i teraz był zmuszony płacić więcej, niż zarabiał jako architekt krajobrazu. Sprawiał przygnębiające wrażenie człowieka, któremu zawalił się świat. Ina stała w milczeniu obok niego, ale jej oczy patrzyły błagalnie na Chel, dla której to spojrzenie było niezwykle wymowne; zrozumiała, ile kosztowało Vicente, by zjawić się tutaj i prosić o pomoc. Przekazał jej bez słowa umowę, a gdy zaczęła czytać to, co napisano drobnym drukiem,
poczuła, jak wzbiera w niej znajomy gniew. Vicente i Ina byli jedynie dwiema kropelkami w niezmierzonym morzu imigrantów z Gwatemali, próbujących odnaleźć się w tym nowym wielkim kraju; wielu miejscowych chciało to wykorzystać. Jednak Majowie z natury swej byli zbyt ufni. Pięćset lat prześladowań nie zaszczepiło w rodakach Chel nawet odrobiny cynizmu, jakiego wymaga przetrwanie, i drogo za to płacili. Na szczęście dla Larakamów Chel miała kontakty w świecie prawniczym. Napisała na dokumencie nazwisko adwokata i już miała poprosić następną osobę, gdy Ina sięgnęła do torby i podała jej plastikowy pojemnik. – To pepian – wyjaśniła. – Zrobiłam to dla pani razem z córką. Chel miała już lodówkę pełną tej potrawy z kurczaka przyrządzonego na słodko – zawsze dostawała ją od ludzi z Fraternidad – ale przyjęła dar. Sprawiała jej przyjemność myśl, że Ina i jej córka gotowały to danie wspólnie i że społeczność Majów w Los Angeles ma przed sobą przyszłość. Jej własna matka, która dorastała w małej wiosce gwatemalskiej, pewnie spędziła ranek na oglądaniu Good Morning America, racząc się jakimś gotowym produktem z supermarketu. – Dajcie mi znać, jak się sprawy mają – poprosiła Chel, zwracając Vicente dokument. – A następnym razem nie ufajcie nikomu, kto się ogłasza na przystanku autobusowym. To nie znaczy, że ten ktoś jest znany. We właściwym tego słowa znaczeniu. Najpierw przyjdźcie do mnie. Vicente wziął żonę za rękę, uśmiechnął się nieznacznie, a potem oboje wyszli. I tak trwało to przez następną godzinę. Chel wyjaśniła program szczepień ciężarnej kobiecie, oświeciła młodego dozorcę w kwestii karty kredytowej i zajęła się skargą właścicielki wynajmowanego mieszkania na starego przyjaciela jej matki. Gdy tylko wyszedł ostatni interesant, Chel odchyliła się na krześle i zamknęła oczy, rozmyślając o ceramicznej wazie, nad którą właśnie pracowała w muzeum; zawierała ona osad najstarszego tytoniu, jaki kiedykolwiek odkryto. Nic dziwnego, że tak trudno było jej rzucić papierosy; ludzie palili od tysiąca lat. Dźwięk uporczywego pukania przywołał ją do rzeczywistości. Wstała, zaskoczona widokiem Hectora Gutierreza. Nie spotkała go od ponad roku; tak bardzo różnił się od rodaków, którzy przychodzili do kościoła, że jego obecność ją przestraszyła. – Co tu robisz? – spytała, kiedy wszedł do gabinetu. – Muszę z panią pomówić. Podczas tych kilku poprzednich spotkań sprawiał wrażenie człowieka zadbanego. Teraz miał podkrążone oczy, zmęczone spojrzenie, twarz pokrytą potem; ocierał się chusteczką, nie kryjąc niepokoju. Chel nigdy wcześniej nie widziała go nieogolonego. Zarost sięgał znamienia naczyniowego pod lewą skronią. Zauważyła, że Hector trzyma w dłoni torbę. – Skąd wiedziałeś, gdzie jestem? – Zadzwoniłem do pani biura. Będę musiała poprosić, by nikt w laboratorium nie udzielał więcej takich informacji, pomyślała Chel. – Chcę coś pani pokazać – dodał. Spojrzała niepewnie na dużą torbę. – Nie powinieneś tu przychodzić. – Musi mi pani pomóc. Znaleźli mój stary magazyn, w którym trzymałem swoje rzeczy. Chel zerknęła na drzwi, chcąc się upewnić, że nikt nie słucha. „Oni” mogli oznaczać tylko jedno: rewizję dokonaną przez ICE, Immigration and Customs Enforcement, agencję zajmującą się ściganiem nielegalnego handlu antykami.
– Zdążyłem wszystko opróżnić – wyjaśnił Gutierrez. – Ale i tak zrobili nalot. Przyjdą do mnie, to tylko kwestia czasu. Chel poczuła ucisk w krtani na myśl o naczyniu ze skorupy żółwia, które kupiła od niego ponad rok wcześniej. – A twoja dokumentacja? Znaleźli ją? – Proszę się nie martwić. Nic pani nie grozi. Ale chciałbym dać pani coś na przechowanie, doktor Manu. Dopóki się nie uspokoi. Chel znów spojrzała na drzwi. – Wiesz, że nie mogę tego zrobić. – W muzeum są piwnice. Proszę to schować. Tylko na kilka dni. Nikt nie zauważy. Chel wiedziała, co powinna mu powiedzieć: żeby się tego pozbył, cokolwiek to jest, do diabła. Wiedziała też, że przedmiot schowany w torbie ma ogromną wartość, bo w przeciwnym razie Hector nie ryzykowałby, żeby go tu przynieść. Gutierrez nie był człowiekiem godnym zaufania, ale potrafił wyszukiwać starocie i znał jej słabość do spuścizny Majów. Wstała zza biurka. – Chodź ze mną. Kilkoro wiernych zerknęło na nich, kiedy schodzili do podziemi kościoła. Minęli szklane drzwi z wizerunkami aniołów i wkroczyli do mauzoleum, gdzie nisze w ścianach skrywały prochy tysięcy katolików żyjących niegdyś w mieście. Chel wybrała jedno z pomieszczeń, w którym ustawiono kamienne ławy pod białymi lśniącymi ścianami z wyrytymi nazwiskami i datami – zwięzłą bibliografią śmierci. Zamknęła starannie drzwi. – Pokaż mi to. Gutierrez wyjął z torby opakowane w plastik drewniane pudełko o rozmiarach sześćdziesiąt centymetrów na sześćdziesiąt. Kiedy zaczął je rozpakowywać, pomieszczenie wypełniło się ostrą wonią guana nietoperzy – nieomylny znak, że przedmiot spoczywał do niedawna w jakimś pradawnym grobowcu. – Będzie to wymagało odpowiedniej konserwacji, zanim zniszczy się jeszcze bardziej – oznajmił Gutierrez, ściągając plastikowe opakowanie z pudełka. W pierwszej chwili Chel się wydawało, że patrzy na jakiś papier pakowy, ale potem się nachyliła i uświadomiła sobie, że to popękane pożółkłe kartki z kory drzewnej, spoczywające luźno w pudełku. Były pokryte pismem – słowami, a nawet całymi zdaniami w języku jej przodków. Starożytni Majowie posługiwali się przypominającymi hieroglify symbolami, zwanymi glifami; tu widziała ich setki, wraz ze szczegółowymi rysunkami bogów w ozdobnych szatach. – Kodeks? – spytała Chel. – Daj spokój. Nie żartuj. Kodeksy Majów zawierały dzieje jej przodków, a spisywali je królewscy skrybowie. Chel słyszała niejednokrotnie, jak ludzie posługują się określeniem „rzadki” w stosunku do niebieskich diamentów albo Biblii Gutenberga, ale słowo to było jak najbardziej na miejscu: tylko cztery księgi Majów dotrwały do czasów nowożytnych. Ona, Chel, miała uwierzyć, że Gutierrez wszedł w posiadanie nowej? W jaki sposób chciał ją o tym przekonać? – Od trzydziestu lat nie odkryto nowego kodeksu – oświadczyła. Mężczyzna ściągnął marynarkę. – Do teraz. Znowu zajrzała do pudełka. Jako doktorantka miała wyjątkową okazję oglądać oryginalny kodeks, wiedziała więc dokładnie, jak powinien wyglądać i jaki jest w dotyku. Kodeks drezdeński oglądała głęboko w niemieckiej krypcie; uzbrojeni strażnicy obserwowali ją bacznie,
kiedy przewracała jego stronice, a uwiecznione na nim obrazy i słowa przenosiły ją o tysiąc lat w przeszłość, jakby w zapierającym dech w piersi mgnieniu oka. Było to niezwykłe doświadczenie, które zainspirowało ją do studiów nad językiem i pismem jej przodków. – To niewątpliwie falsyfikat – oznajmiła, walcząc z pokusą, by przyjrzeć się dokładniej. Ponad połowa przedmiotów oferowanych jej nawet przez najbardziej godnych zaufania handlarzy była podrobiona. To samo dało się zrobić z wonią guana. – A tak dla ścisłości, kiedy sprzedawałeś mi tamto naczynie ze skorupy żółwia, nie wiedziałam, że zostało zrabowane. Wprowadziłeś mnie w błąd, podsuwając papiery. Nie próbuj więc przekonywać policji, że wszystko wyglądało inaczej. Prawda była bardziej złożona. Każdy przedmiot, jaki Chel nabywała, pracując w charakterze kuratora muzeum, musiał być oficjalnie udokumentowany, a jego pochodzenie potwierdzone. Tak też się stało w przypadku naczynia ze skorupy żółwia, które sprzedał jej Gutierrez, ale niestety okazało się po kilku tygodniach, że nie bardzo wiadomo, do kogo ten przedmiot należał. Chel wiedziała, co ryzykuje, nie ujawniając tego faktu władzom muzeum, ale nie potrafiła się rozstać z tą niezwykłą cząstką historii, więc zachowała ją i milczała jak grób. Uważała, że dzieją się znacznie gorsze rzeczy: całe dziedzictwo jej ludu trafiało na czarny rynek, a artefakty, których nie udało jej się zakupić, znikały na zawsze w domach prywatnych kolekcjonerów. – Proszę – zwrócił się do niej Gutierrez, nie zwracając uwagi na jej słowa o naczyniu. – Niech pani to przechowa przez kilka dni, tylko tyle. Chel postanowiła rozstrzygnąć sprawę. Sięgnęła do torebki i wyjęła parę białych bawełnianych rękawiczek i pęsetkę. – Co pani robi? – spytał. – Chcę znaleźć coś, co dowiedzie, że to falsyfikat. Plastikowe opakowanie wciąż było nieprzyjemnie wilgotne od dłoni Gutierreza i Chel spięła się w sobie. Gutierrez dotknął dwoma palcami grzbietu nosa i potarł się znużonym ruchem pod oczami. Chel, pomimo odoru guana, wyczuwała woń jego ciała, lecz gdy jej palce zagłębiły się w pudełku i zaczęły dotykać pokruszonych stronic z kory drzewnej, otoczenie jakby zniknęło. Jej pierwszą myślą było to, że glify są zbyt stare. Starożytne dzieje Majów dzieliły się na dwa okresy: klasyczny, obejmujący powstanie cywilizacji od roku 200 do 900 naszej ery, i postklasyczny, dotyczący jej upadku aż do przybycia Hiszpanów około roku 1500. Styl i treść pism Majów ewoluowały z upływem czasu, co było rezultatem zewnętrznych wpływów; język pisany różnił się w zależności od danego okresu. Nie zachował się ani jeden kawałek papieru korowego pokrytego pismem z okresu klasycznego; cztery spośród znanych kodeksów pochodziły z czasów późniejszych o kilkaset lat. Pojęcie o tym, jak wyglądało pismo klasyczne, dawały jedynie inskrypcje znalezione w starożytnych ruinach. Jednak to, co uwieczniono na tych stronicach, musiało powstać między 800 i 900 rokiem naszej ery, jak przypuszczała Chel. Zatem księgę należało uznać za coś niewiarygodnego. Jeśli nie była falsyfikatem, to stanowiła najcenniejszy przedmiot w dziejach badań dotyczących Mezoameryki. Chel przebiegała wzrokiem wersy, szukając jakiegoś błędu – niewłaściwie nakreślonego glifu, wizerunku boga bez odpowiedniego nakrycia głowy, błędnej daty. Niczego takiego nie mogła znaleźć. Czarny i czerwony atrament też wydawał się należycie spłowiały. Niebieski zachował swą barwę, jak w przypadku prawdziwego atramentu Majów. Kora była krucha. Największe wrażenie robiła płynność tekstu. Wyczuwało się intuicyjnie, że kombinacja glifów nie jest przypadkowa, że ma sens, podobnie jak piktogramy. Można było założyć, że to wersja „klasycznego języka ch’olan”, rzecz całkowicie zrozumiała w przypadku takiego kodeksu.
Jednak szczególną uwagę Chel przykuły fonetyczne „dopełnienia” glifów pomagające czytelnikowi zidentyfikować ich znaczenie. Były sporządzone w języku kicze. Znane postklasyczne kodeksy, naznaczone meksykańskimi wpływami, zostały spisane w językach maya i ch’olan. Chel jednak od dawna przypuszczała, że klasyczna księga z Gwatemali mogła równie dobrze zawierać uzupełnienia typowe dla dialektu, którym od urodzenia posługiwali się jej ojciec i matka. Ich obecność w tekście dowodziła, że fałszerz odznaczał się głębokim i przenikliwym zrozumieniem historii i języka. Chel nie potrafiła uwierzyć w takie wyrafinowanie, w taką przenikliwość, i podejrzewała, że wielu z jej kolegów po fachu, nawet tych najbystrzejszych, dałoby się wywieść w pole. I wtedy natrafiła wzrokiem na coś, co wprawiło ją w osłupienie. Na jednym z największych kawałków korowego papieru widniały trzy piktogramy, których sekwencja tworzyła fragment zdania: „Woda zmuszona do tego, by tryskać z kamienia”. Chel zamrugała zdumiona. Autor kodeksu mógł opisywać tylko i wyłącznie fontannę. Żaden jednak fałszerz na świecie nie mógłby o niej pisać, ponieważ do niedawna naukowcy nie wiedzieli, że Majowie z okresu klasycznego korzystali z tego wynalazku w swoich miastach. Niespełna przed miesiącem pewien archeolog z Pensylwanii doszedł do wniosku – wbrew powszechnemu przekonaniu – że to nie Hiszpanie wprowadzili do Nowego Świata akwedukty działające na zasadzie ciśnienia wody; Majowie budowali je wcześniej, setki lat przed przybyciem Europejczyków. Taki kodeks nie mógł zostać sfałszowany w ciągu niecałego miesiąca. Chel podniosła pewien niedowierzania wzrok na Gutierreza. – Skąd to masz? – Wie pani, że nie mogę powiedzieć. Odpowiedź nasuwała się sama: kodeks zrabowano z jakiegoś grobowca w ruinach dawnych budowli Majów. Ukradziono z mogił jej przodków, jak tyle innych przedmiotów. – Kto jeszcze o tym wie? – spytała Chel. – Tylko ten, kto mi o tym powiedział – odparł Gutierrez. – Ale pojmuje pani teraz, jaka jest wartość tego przedmiotu? O ile się nie myliła, te stronice mogły zawierać więcej informacji na temat Majów niż wszystkie znane ruiny. Kodeks drezdeński, najpełniejszy z czterech kodeksów, byłby wart na licytacji dziesięć milionów dolarów – a te kartki, które przed sobą widziała, przebiłyby tę sumę wielokrotnie. – Zamierzasz to sprzedać? – zwróciła się do Gutierreza. – W odpowiedniej chwili. Nawet gdyby miała takie pieniądze, jakich by zażądał, chwila nigdy zapewne nie byłaby w jej przypadku odpowiednia. Nie mogła kupić kodeksu legalnie, ponieważ został przypuszczalnie skradziony z jakiegoś grobowca, a pracy, jakiej wymagałaby rekonstrukcja i odcyfrowanie tekstu, nie dałoby się długo ukrywać. Gdyby kiedykolwiek odkryto, że zrabowana
księga znajduje się w jej posiadaniu, straciłaby posadę i spotkała się prawdopodobnie z zarzutami natury kryminalnej. – Dlaczego miałabym go przechować? – spytała. – Żeby dać mi trochę czasu. Muszę się zorientować, jak opracować dokumentację, dzięki której mógłbym sprzedać to jakiemuś muzeum amerykańskiemu, a mam nadzieję, że będzie to pani muzeum. Nie wspominając już o tym, że jeśli ICE znajdzie tę księgę, to żadne z nas nigdy więcej jej nie zobaczy. Chel wiedziała, że Gutierrez nie myli się co do tego urzędu: gdyby jego pracownicy skonfiskowali kodeks, zwróciliby go władzom Gwatemali, która nie dysponowała środkami pozwalającymi na właściwą ekspozycję i studiowanie księgi. Tak zwany kodeks Grolier, znaleziony w Meksyku, gnił od lat osiemdziesiątych w jakiejś piwnicy. Gutierrez umieścił księgę z powrotem w pudełku. Chel nie mogła się już doczekać, kiedy znów będzie mogła jej dotknąć. Papier korowy rozpadał się i wymagał konserwacji. Co więcej, świat musiał wiedzieć, co zawierają te stronice, ponieważ mówiły one o dziejach jej narodu. A dzieje jej narodu rozpływały się we mgle.
3 Szpital prezbiteriański w Los Angeles: kraty w oknach i charakterystyczny tłum palaczy wokół budynków na zewnątrz. Główne wejście było nieczynne z powodu cieknącego sufitu w holu, więc ochrona kierowała interesantów i pacjentów do izby przyjęć oddziału urazowego. W środku Stanton poczuł gwałtowną falę przenikających się nawzajem woni: alkoholu, brudu, uryny, wymiotów, rozpuszczalnika, odświeżacza i tytoniu. Na krzesłach w poczekalni siedziało kilkadziesiąt cierpiących osób, które czekały na swoją kolejkę. Stanton rzadko bywał w takich miejscach; jeśli szpital zajmuje się dzień w dzień ofiarami przemocy, to nie ma w nim miejsca dla specjalisty od prionów ani dla jego wykładów. Najwyraźniej zestresowana pielęgniarka, która siedziała za kuloodpornym szkłem, zgodziła się zadzwonić na pager doktor Thane, Stanton zaś przyłączył się do grupy widzów wpatrzonych w ekran telewizyjny na ścianie. Pokazywano właśnie, jak okręt straży przybrzeżnej wyciąga z oceanu wrak samolotu. Łodzie ratunkowe i helikoptery krążyły nad resztkami aero globale, lot 126, który runął do wody na wysokości Baja California, lecąc z Los Angeles do miasta Meksyk. Zginęło siedemdziesięciu dwóch pasażerów i ośmioro członków załogi. Tak się to kończy, pomyślał Stanton. Ilekroć uświadamiał sobie ten fakt, zawsze ogarniało go zdziwienie. Człowiek ćwiczył i odżywiał się odpowiednio, badał się co roku, pracował ciężko przez cały tydzień i nigdy się nie skarżył, a pewnego dnia wsiadał po prostu do niewłaściwego samolotu. – Doktor Stanton? Pierwsza rzecz, jaka mu się rzuciła w oczy, gdy patrzył na wysoką czarnoskórą kobietę w kitlu lekarskim, to jej wyjątkowo szerokie ramiona. Była po trzydziestce, miała krótkie włosy i nosiła grube szkła w czarnych oprawkach, co nadawało jej wygląd po trosze gracza rugby, a po trosze luzaka. – Jestem Michaela Thane. – Gabriel Stanton – przedstawił się, ściskając jej dłoń. Thane zerknęła na telewizor. – Koszmar, prawda? – Wiadomo, co się stało? – Mówi się o czynniku ludzkim – odparła, wyprowadzając go z urazówki. – Albo, jak nazywamy to tutaj: WPP. Wezwij pieprzonych prawników. – Skoro już przy tym jesteśmy, rozumiem, że zadzwoniła pani do Okręgowego Wydziału Służby Zdrowia? – spytał Stanton, kiedy skierowali się do wind. Thane naciskała z uporem guzik, który nie chciał się zaświecić. – Obiecali kogoś przysłać. – Proszę sobie nie obiecywać zbyt wiele. Sprawiała wrażenie właśnie kogoś takiego, gdy czekali na korytarzu. Kogoś, kto nie obiecuje sobie zbyt wiele. Stanton się uśmiechnął. W końcu winda przyjechała, a Thane wcisnęła guzik piątego piętra. Rękaw jej lekarskiego fartucha zsunął się nieco i Stanton zauważył wytatuowanego na przedramieniu łysego orła ze zwojem między skrzydłami. – Służyła pani w wojsku? – spytał. – Pięćset sześćdziesiąta piąta kompania medyczna, do usług. – Fort Polk? – Tak. Zna pan ten batalion?
– Mój ojciec służył w czterdziestym szóstym inżynieryjnym. Mieszkaliśmy w tym forcie trzy lata. Służyła pani przed specjalizacją? – Po stażu trafiłam do Oddziałów Szkolenia Oficerów Rezerwy – wyjaśniła. – Zaliczyłam dwie zmiany niedaleko Kabulu. Helikopter sanitarny. Pod koniec dostałam porucznika. Stanton był pod wrażeniem. Transportowanie żołnierzy z linii frontu to najniebezpieczniejsze zadanie służb medycznych. – Z iloma przypadkami śmiertelnej bezsenności rodzinnej miał pan do czynienia? – zainteresowała się Thane, kiedy winda wreszcie ruszyła. – Siedmioma – wyjaśnił Stanton. – Wszyscy zmarli? Skinął ponuro głową. – Macie wyniki badań genetycznych? – spytał. – Powinny niedługo nadejść. Udało mi się jednak ustalić, w jaki sposób pacjent do nas trafił. Aresztowała go policja w motelu Super Osiem, to kilka przecznic stąd. Zaatakował paru gości. Kiedy gliniarze się zorientowali, że jest chory, przywieźli go tutaj. – Mamy szczęście, że po tygodniu bezsenności nie zrobił czegoś gorszego. Nawet jedna noc bez snu sprawia, że funkcje kognitywne się pogarszają, zupełnie jak u człowieka z promilem alkoholu we krwi; mogą pojawić się halucynacje, delirium i gwałtowne wahania nastroju. Po tygodniach pogłębiającej się bezsenności chorzy ulegają myślom samobójczym. Jednak większość ofiar, z którymi miał do czynienia Stanton, wykańczało spustoszenie, jakie bezsenność wyrządzała w ich organizmach. – To pani wpadła na pomysł, żeby zbadać poziom amylazy? Dotarli na piąte piętro. – Tak. Dlaczego pan pyta? – Niewielu rezydentów rozważałoby możliwość wystąpienia śmiertelnej bezsenności rodzinnej. Thane wzruszyła ramionami. – Dziś rano widziałam w izbie przyjęć faceta, który zjadł osiem torebek chipsów bananowych. Chciał podnieść sobie poziom potasu, żebyśmy go przyjęli. Niech pan spędzi tu trochę więcej czasu, a sam się pan przekona, że musimy brać pod uwagę dosłownie wszystko. Znaleźli się w centrum decyzyjnym oddziału. Stanton zauważył, że niemal każda osoba z personelu uśmiecha się, kiwa głową albo macha na widok Thane. Recepcja wyglądała tak, jakby nie unowocześniano jej od wieków, nawet komputery były przestarzałe. Pielęgniarki i stażyści sporządzali notatki w spłowiałych plastikowych segregatorach. Salowi kończyli obchód, zbierając porysowane tace z naczyniami. Drzwi do pokoju 621 pilnował strażnik ochrony. Był w średnim wieku, miał ciemną skórę, krótko ostrzyżone włosy i różową maskę na twarzy. – I jak tam, Mariano? – spytała Thane. – Nie rzuca się już tak bardzo – odparł strażnik, zamykając broszurkę z krzyżówkami. – Zdarzyły mu się dwa krótkie ataki, ale przez większość czasu zachowuje się spokojnie. – To jest Mariano – przedstawiła mężczyznę Thane. – Mariano, to jest doktor Stanton. Będzie się zajmował tym pacjentem. Ciemnobrązowe oczy mężczyzny, jedyna widoczna spod maski część twarzy, skupiły spojrzenie na postaci Stantona. – Od trzech dni rzuca się jak diabli. Czasem robi się tam głośno. Wciąż powtarza w kółko vooge, vooge, vooge. – Co powtarza?
– Vooge, tak się to chyba pisze. Diabli wiedzą co to takiego. – Szukałam w Google, ale nie znalazłam niczego sensownego, i to w żadnym języku – dodała Thane. Mariano poprawił tasiemki maski na uszach. – Hej, doktorze, jeśli jest pan ekspertem, to mogę o coś spytać? Stanton zerknął na Thane. – Oczywiście. – To, na co cierpi ten facet… nie jest zakaźne, prawda? – Nie, proszę się nie martwić – uspokoił go Stanton, wchodząc za lekarką do pokoju. – Ma chyba sześcioro dzieci – poinformowała szeptem Thane, żeby strażnik nie mógł ich usłyszeć. – Wciąż powtarza, że nie chce ich niczym zarazić. Nie pokazuje się bez maski. Stanton wyjął z podajnika na ścianie świeżą maskę i zawiązał ją sobie z tyłu głowy. – Powinniśmy pójść za jego przykładem – oznajmił, wręczając drugą maskę lekarce. – Bezsenność wpływa na system odpornościowy, musimy więc zrobić wszystko, żeby nie zarazić pacjenta jakąś infekcją, której nie będzie w stanie zwalczyć. Każdy, kto tu wchodzi, musi mieć maskę i rękawiczki. Proszę umieścić taką informację na drzwiach. Stanton widywał już gorsze pokoje szpitalne, ale nie w Stanach. W pokoju 621 znajdowały się dwa metalowe łóżka, popękane stoliki nocne, dwa pomarańczowe krzesła i zasłony o postrzępionych brzegach. Dozownik z żelem odkażającym ledwie trzymał się ściany, a na suficie wykwitł zaciek. Na łóżku pod oknem leżał anonimowy pacjent: około stu sześćdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, chudy, o ciemnej skórze i długich czarnych włosach, które sięgały ramion. Do głowy miał przymocowane maleńkie przyssawki, od których odchodziły przewody encefalografu mierzącego aktywność bioelektryczną mózgu. Koszula szpitalna kleiła się do ciała; mężczyzna pojękiwał cicho. Oboje patrzyli, jak się rzuca i wierci. Stanton dostrzegł ruch gałek ocznych, dziwny urywany oddech i mimowolne drżenie dłoni. Kiedyś, w Austrii, leczył kobietę cierpiącą na zespół śmiertelnej bezsenności rodzinnej; tak bardzo drżała, że trzeba ją było przywiązywać do łóżka. Jej dzieciom towarzyszył straszliwy smutek i bezradność, a także świadomość, że pewnego dnia mogą umrzeć w ten sam sposób. Widok był trudny do zniesienia. Thane pochyliła się nad łóżkiem, żeby poprawić poduszkę pod głową anonimowego pacjenta. – Jak długo można wytrzymać bez snu? – spytała. – W przypadku całkowitej bezsenności maksimum dwadzieścia dni – odparł Stanton. Nawet lekarze, i to w większości, nie wiedzieli o śnie dosłownie nic. Szkoły medyczne poświęcały temu zagadnieniu jeden dzień w ciągu czterech lat nauki. Stanton całą swą wiedzę czerpał wyłącznie ze znanych sobie przypadków śmiertelnej bezsenności rodzinnej. Przede wszystkim nikt nie miał pojęcia, dlaczego ludzie potrzebują snu: jego funkcje i znaczenie były równie tajemnicze jak istnienie prionów. Niektórzy specjaliści uważali, że sen „ładuje” mózg, odgrywa znaczącą rolę w gojeniu się ran i wspomaga metabolizm. Inni wysuwali przypuszczenie, że chroni zwierzęta przed niebezpieczeństwami pory nocnej albo że stanowi sposób zachowywania energii. Nikt jednak nie potrafił wyjaśnić, dlaczego jego brak zabija pacjentów cierpiących na śmiertelną bezsenność rodzinną. Nagle przekrwione oczy pacjenta się rozszerzyły. – Vooge, vooge, vooge! – zajęczał, głośniej niż przedtem. Stanton studiował na monitorze aktywność mózgu pacjenta jak muzyk spoglądający na zapis nutowy utworu, który grał tysiące razy. Cztery fazy normalnego snu przebiegają w dziewięćdziesięciominutowych cyklach, a każda odznacza się charakterystycznym wzorem i,
zgodnie z oczekiwaniami, na ekranie nie pojawił się nawet ich ślad. Ani fazy pierwszej, ani impulsów fali wolnej, ani REM, w ogóle nic. Zapis potwierdzał to, co Stanton wiedział dzięki zawodowemu instynktowi i doświadczeniu: to nie było uzależnienie od metamfetaminy. – Vooge, vooge, vooge! – I co pan sądzi? – spytała Thane. Stanton napotkał jej wzrok. – To może być pierwszy przypadek śmiertelnej bezsenności rodzinnej w historii Stanów. Choć Thane uzyskała potwierdzenie swojej diagnozy, nie wyglądała na zadowoloną. – Zbliża się koniec? – Prawdopodobnie. – Nic nie możemy dla niego zrobić? Było to pytanie, które Stanton zadawał sobie od dziesięciu lat. Zanim odkryto priony, naukowcy uważali, że choroby przenoszone drogą pokarmową wywoływane są przez bakterie, wirusy albo grzyby i że dochodzi do ich replikacji w DNA albo RNA. Lecz priony nie zawierają tych kwasów: składają się z czystego białka i „replikują się”, sprawiając, że sąsiednie białka też ulegają mutacji. Oznacza to, że żaden z konwencjonalnych leków stosowanych w przypadku bakterii i wirusów nie działa na priony. Ani antybiotyki, ani środki przeciwwirusowe. – Czytałam o pentozanie i kwinakrynie – powiedziała Thane. – Mogą pomóc? – Kwinakryna działa toksycznie na wątrobę – wyjaśnił Stanton. – Wprowadzenie pentozanu do mózgu wywoła jeszcze większe zniszczenia. Powiedział jej, że pracuje się nad eksperymentalnymi metodami leczenia, ale żadnej nie można jeszcze zastosować na ludziach i żadna nie uzyskała dotąd aprobaty Agencji do spraw Żywności i Leków. Mogli jednak przynieść trochę ulgi pacjentowi, zanim nastąpi to co nieuniknione. – Gdzie są przełączniki klimatyzacji? – spytał. – Wszystko jest sterowane centralnie, z piwnicy. Stanton obejrzał ściany, potem zaciągnął zasłony w oknach i przesunął meble. – Proszę tam zadzwonić i powiedzieć, żeby nastawili klimatyzację na maksimum. Musimy tu obniżyć temperaturę, ile się tylko da. – Zamrozi pan wszystkich pacjentów na tym piętrze. – Mają koce. Trzeba mu też zmienić pościel i koszulę. Będzie się pocił, więc proszę powiedzieć pielęgniarkom, żeby robiły to co godzinę. Kiedy Thane wyszła pospiesznie, Stanton zgasił światło i zamknął drzwi. Zasłonił całkowicie okno, by do pokoju nie wpadała nawet odrobina światła, potem wziął ręcznik i przykrył nim świecący monitor encefalografu. Wzgórze wzrokowe – mikroskopijne skupisko neuronów w środkowej części mózgu – stanowiło dla organizmu „tarczę snu”. Kiedy nadchodziła pora spoczynku, wyłączało wszelkie pobudzające sygnały ze świata zewnętrznego, takie jak światło i hałas. U każdego pacjenta, którego Stanton leczył, zauważał koszmarne skutki uszkodzenia tej części mózgu. Zajmując się Clarą, tą pacjentką z Austrii, nauczył się przynosić jej ulgę; zamieniał pokój, w którym leżała, w jaskinię. Położył delikatnie dłoń na ramieniu anonimowego mężczyzny. – Habla Español? – Tinimit vooge. Tinimit vooge. Wiedział, że się z nim nie porozumie bez pomocy tłumacza. Po chwili go zbadał. Puls wzrastał, system nerwowy pracował na najwyższych obrotach. Oddech był chrapliwy, jelita przestawały funkcjonować, język był spuchnięty. Kolejne symptomy śmiertelnej bezsenności