Rozdział 1
– Ej, tatuśku, chcesz wiedzieć, co mi się marzy?
Butch O’Neal odstawił szklankę szkockiej. Spojrzał na blondynkę, która do niego zagaiła.
Jakoś nie pasowała do pokoju VIP – ów w Zero Sum. W białych lakierowanych paseczkach
wyglądała jak krzyżówka Barbarelli z lalką Barbie. Nie bardzo umiał zdecydować, czy jest jedną z
klubowych profesjonalistek, czy nie. Wielebny miał zawsze towar w najlepszym gatunku, ale
blondyna równie dobrze mogła być modelką z męskich czasopism.
Wsparłszy się dłońmi o marmurowy blat, zawisła nad Butchem. Cycki miała doskonałe,
warte zainwestowanej w nie kasy. Uśmiech sugerował, że chętnie zrobi ci dobrze na klęczkach.
Ta lala, za pieniądze lub za friko, tankowała witaminę D i wyraźnie jej to służyło.
Jej głos wzniósł się ponad psychodeliczne techno.
– Mogę liczyć na ciebie, że spełnisz moje sny?
Odpowiedział chłodnym uśmiechem. Blondyna na bank uszczęśliwi kogoś tej nocy.
Zapewne całą furę kogosiow. Ale on nie będzie się woził na tej furze.
– Obawiam się, że musisz szukać szczęścia gdzie indziej.
Jego odmowę przyjęła ze stoicyzmem, który upewnił go, że jest profesjonalistką. Z
bezosobowym uśmiechem podryfowała do sąsiedniego stolika, żeby wstawić tę samą gadkę.
Butch odchylił głowę do tyłu i do dna osuszył szklankę lagavulinu, co znaczyło, że należy
wezwać kelnerkę. Nie podchodząc do stolika, skinęła głową i pomknęła do baru po następną
szklankę.
Dochodziła trzecia nad ranem; mógł się spodziewać, że najdalej za pól godziny nadciągnie
reszta ich zgranej trójki. Vrhedny i Rankohr polowali na mieście na reduktorów, bez – dusznych
najemników nękającej lud wampirów Korporacji. Spodziewał się raczej, że zejdą z patrolu
zawiedzeni. Tajna wojna wampirów z Korporacją w styczniu i lutym jakby przycichła;
reduktorzy przestali się kręcić po mieście. To była dobra wiadomość dla wampirów – cywilów, a
zła wiadomość dla Bractwa Czarnego Sztyletu.
– Witaj, glino! – rozległ się niski głos zza pleców Butcha.
Butch uśmiechnął się pod nosem. Głos czającego się w mroku zabójcy. Znał to. Mroczne
rewiry to była jego specjalność.
– Dobry wieczór, Wielebny – powiedział, nie odwracając głowy.
– Wiedziałem, że ją spuścisz po schodach.
– Czytasz w myślach?
– Jeśli trzeba.
Butch zerknął za siebie. Wielebny stał w ciemnościach, świecąc fiołkowymi oczami; irokeza
przystrzygł na krótkiego jeża. Miał na sobie nieziemską czarną marynarkę od Valentino. Butch
miał w swojej kolekcji podobną.
Różniło ich tylko to, że Wielebny wełnianą marynarkę z czesankowej wełny kupił za własne
pieniądze. Wielebny a.k.a Mordh, a.k.a. brat krwiczki Zbihra, Belli, jako właściciel Zero Sum
inkasował procent od wszelkich transakcji na terenie klubu. Zważywszy na szeroką gamę
dostępnych w lokalu wszeteczeństw, na koniec każdej nocy do jego skarbonki musiała spływać
rzeka zielonych.
– Pewnie nie był w twoim guście – Wielebny wślizgnął się do boksu, wygładzając zawiązany
w perfekcyjny węzeł krawat od Versace. – Wiem nawet czemu.
– Tak?
– Bo nie lubisz blondynek.
Nie, chyba już mu przeszła ta niechęć.
– Może po prostu mnie nie kręciła?
– Ja wiem, czego ci trzeba.
Właśnie dotarła nowa szkocka Butcha. Nie zdążyła dotknąć stolika.
– Naprawdę?
– To mój fach. Możesz mi zaufać.
– Bez obrazy, ale wolałbym nie.
– Powiem ci coś glino. – Wielebny przysunął się do Butcha. Pachniał Cool Water Davidaffa.
Stara woda, lecz jara. – Pomogę ci. Zupełnie bezinteresownie.
Butch klepnął samca po potężnym ramieniu.
– Interesują mnie tylko barmani, kolego. Miłosierni samarytanie działają mi na nerwy.
– Czasem warto zajść sprawę z zupełnie innej mańki.
– Zapewne. – Skinął głową w stronę półnagiego tłumu, który wił się na parkiecie napędzany
ekstazą i koksem. – Wyglądają jak z jednej sztancy. – Przez wszystkie lata, które spędził w
Wydziale Zabójstw policji w Caldwell, Zero Sum był dla niego niezłą zagwozdką. Wszyscy
wiedzieli, że klub to melina i kurwidołek, ale nikt z wydziału nie potrafił zdobyć dostatecznych
dowodów, żeby wydać nakaz rewizji, choć noc w noc dochodziło tu do licznych wykroczeń –
zwykle popełnianych w tandemie.
Teraz, kiedy prowadzał się z Bractwem, poznał odpowiedź. Wielebny miał w zanadrzu wiele
sztuczek, którymi zmieniał percepcję miejsca i sytuacji. Jako wampir potrafił usuwać
wspomnienia z ludzkiej pamięci, sterować pracą kamer monitorujących i znikać na zawołanie.
On i jego kram, nie ruszając się z miejsca, potrafili umknąć władzy.
– Powiedz lepiej, jak udało ci się ukryć przed arystokratyczną rodzinką, gdzie chadzasz noc
w noc do pracy?
Wielebny zaśmiał się, odsłaniając koniuszki kłów.
– Powiedz lepiej, jakim cudem człowiek wkręcił się do Bractwa?
Butch z pietyzmem sączył szkocką.
– Niezbadane są wyroki losu.
– Dobrze gadasz człowieku. Dobrze gadasz. – Odezwała się komórka Butcha. Wielebny
wstał od stolika. – Będę miał coś dla ciebie.
– Poza szkocką na nic nie reflektuję.
– Będziesz to musiał odszczekać.
– Wątpię. – Butch sięgnął po swoją motorolę. – Co tam V? Gdzie jesteście?
Vrhedny dyszał ciężko jak koń przed metą; jego głos mieszał się z tępym buczeniem wiatru
na łączach; kompozycja, od której łeb odpadał.
– Kurwa mać, mamy kłopoty.
Natychmiast dostał kopa adrenaliny, aż mu się rozjarzyły obwody.
– Gdzie jesteście?
– Na przedmieściach. Nieumarłe skurwysyny zaczęły napadać cywilów w domach.
Butch zerwał się na równe nogi.
– Już do was jadę...
– Ani mi się waż. Spokojnie siedź na tyłku. Dzwonię tylko, żebyś się nie niepokoił naszą
nieobecnością. Na razie.- Rozłączył się.
Butch z powrotem opadł na siedzenie. Grupka przy sąsiednim stoliku ryknęła radośnie,
kwitując jakiś żart. Chóralny śmiech wzbił się w powietrze jak stado ptaków.
Butch zatopił wzrok w szklance. Raptem pól roku temu nie miał nic. Ani kobiety, ani
nikogo bliskiego. W pewnym sensie nie miał też domu. A jego zawód detektywa z Wydziału
Zabójstw za życia wpędzał go do grobu. Potem został zapudłowany z powodu brutalności policji.
Dzięki dziwnemu splotowi okoliczności zetknął się z Bractwem. Spotkał kobietę, dla której
stracił rozum. No i gruntownie wymienił skład garderoby.
Tak, ten ostatni fakt był niepodważalnym plusem jego sytuacji.
Przed chwilą zdawało mu się, że rozpoczął nowe życie, ale ostatnio zauważył, że mimo
pozornych różnic nadal tkwił w punkcie wyjścia, a jego radość istnienia wcale nie pogłębia się od
czasów, kiedy rozkładał się za życia. Wciąż pętał się po jakiejś peryferyjnej orbicie, daremnie
szukając centrum. Popijając lagavulin, wspominał Marissę i jej jasne, długie do pasa włosy.
Mleczną karnację. Błękitne oczy. Jej białe kły.
Fakt, blondynki go odrzucały. Do skandynawskich typów w ogóle mu nie stawał.
Co tam, zresztą, kolor włosów. Żadna dziewczyna, ani w tym klubie, ani na tej planecie, nie
mogła się równać z Marissą. Była czysta jak kryształ, który rozszczepia światło na wszystkie
barwy tęczy; w jej czarującej obecności życie stawało się lepsze, weselsze, barwniejsze.
Rany, był skończonym jeleniem.
Ale naprawdę była cudowna. Przez krotki czas, kiedy wyglądało, jakby czuła do niego miętę,
łudził się, że coś z tego będzie. Ale potem zrobiła się nieprzystępna. Co znaczyło, że jest
niegłupia. Nie miał wiele do zaoferowania takiej samicy jak ona – nie tylko dlatego, że był
człowiekiem. Utknął na mieliźnie na obrzeżach Bractwa; nie mógł walczyć u ich boku, bo nie
dorastał im do pięt, nie mógł wrócić do świata ludzi, bo wiedział za dużo. Z tego zgniłego
kompromisu wyjść można było tylko nogami do przodu.
Może powinien poszukać szczęścia na portalu randkowym?
Rozbawione towarzystwo w sąsiednim boksie kolejny raz ryknęło śmiechem. Butch
przyjrzał im się uważnie. Rej przy stoliku wodził mały blondyn w modnym garniturze. Wyglądał,
jakby miał piętnaście lat, ale w ostatnich miesiącach był częstym bywalcem VIP-roomu i szastał
pieniędzmi, jakby to było konfetti.
Zapewne portfelem sztukował braki postury – kolejny dowód na magiczną moc zieleni.
Butch dopił szkocką, skinął na kelnerkę i zapatrzył się w dno swojej szklanki. Kurwa mać,
po czterech podwójnych szkockich nawet nie zaszumiało mu w głowie, co świadczyło o bardzo
daleko posuniętej tolerancji trunku. Skończyło się terminowanie u młodzików. Doszlusował do
kadry.
Kiedy dotarło to do niego, że wcale się tym nie przejął, zrozumiał, że mielizna się skończyła
i już idzie na dno.
Dziś raczej nie był w szampańskim nastroju.
– Słyszałam od Wielebnego, że ci brakuje towarzystwa.
– Nie, dziękuję. – Nawet nie chciało mu się podnieść głowy
– A jakbyś tak najpierw spojrzał na mnie?
– Powiedz szefowi, że doceniam jego... – Spojrzał w gorę i ugryzł się w język.
Od razu poznał, kim jest jego nowa znajoma. Nie mógł nie poznać szefowej ochrony Zero
Sum. Metr osiemdziesiąt najmarniej. Kruczoczarne, po męsku ostrzyżone włosy. Szare oczy
koloru lufy rewolweru.
Obcisły top odsłaniał jej atletyczne ciało, same mięśnie i ścięgna, bez grama tłuszczu. Czuł,
że z rozkoszą skręciłaby mu kark. Zerknął na jej mocne dłonie o długich palcach. Takie dłonie
potrafią zrobić kuku.
Nie miałby nic przeciwko temu, żeby ktoś się na nim wyżył. Tej nocy, dla odmiany, z
przyjemnością zaznałby bólu fizycznego.
Kobieta uśmiechnęła się, jakby czytała mu w myślach; błysnęły kły. Ach tak... nie była
kobietą, lecz samicą. Samicą wampirów.
Ten sukinsyn Wielebny miał rację. Mógł ją przelecieć, bo był całkowitym przeciwieństwem
Marissy. Miała przy tym w sobie coś z partnerek, z którymi Butch, odkąd dorósł, uprawiał
anonimowy seks. W dodatku mogła mu zadać ból, którego podświadomie się domagał.
Wsunął rękę za pazuchę marynarki od Ralpha Laurena. Samica gwałtownie potrząsnęła
głową.
– Nigdy nie robię tego za pieniądze. Potraktuj to jako przyjacielską przysługę.
– Nie znamy się.
– Mówiąc o przyjacielu, nie miałam na myśli ciebie.
Ponad jej ramieniem widział Mordha, który z uśmiechem aprobaty przypatrywał się im z
drugiego końca sali, po czym zniknął w swoim kantorku.
– To mój najlepszy przyjaciel – mruknęła wyjaśniająco.
– Rozumiem. Jak masz na imię?
– Nieważne. – Wyciągnęła do niego rękę. – Chodź, Butchu, a właściwie Brianie, nazwisko:
O’Neal. Chodź ze mną na tyły klubu. Zapomnij na chwilę o tym, co sprawia, że się tak nawalasz
lagavulinem. Obiecuję, że po wszystkim będziesz mógł się z powrotem wykańczać.
To, że wiedziała o nim sporo, nie zrobiło na nim większego wrażenia.
– Wobec tego może ty mi się przedstawisz?
– Dzisiejszej nocy możesz mówić do mnie Symphaty. Ładne imię?
Zlustrował ją od grzywki po kozaki. Nosiła skórzane spodnie. No tak, mógł się tego
spodziewać.
– Masz jaja, Symphaty?
Roześmiała się niskim, zmysłowym głosem.
– Nie, i nie jestem też transwestytą. Nie myśl sobie, że tylko wy, mężczyźni jesteście silni.
Patrzył długo w jej stalowe oczy. Potem spojrzał w stronę drzwi do prywatnych łazienek.
Niestety, znał to na pamięć. Szybki numerek z nieznajomą, czcza kolizja dwóch ciał. Towar z
półki, na wózek, pchnąć i do kasy – jak w supermarkecie. Tak właśnie wyglądało jego życie
erotyczne, odkąd sięgnął pamięcią, ale dopiero ostatnio zaczęło go to napawać głuchą rozpaczą.
Nieważne. Czy rzeczywiście chce żyć w celibacie, aż się przekręci na marskość wątroby?
Dlatego tylko, że samica, której nie był godzien, nim pogardziła?
Zerknął na rozporek. Jego ciało optowało za seksem. To przeważyło szalę.
Wyszedł z boksu.
– Chodźmy – powiedział, czując w piersiach bryłę lodu.
Wdzięcznym tremolem smyczkowym orkiestra przeszła płynnie do walca. Marissa
obserwowała falowanie wyfioczonego tłumu w sali balowej. Samce trzymały się za ręce z
samicami, przytulali się do siebie, wymieniali spojrzenia. W powietrzu unosił się szeroki
wachlarz samczych aromatów.
Oddychała przez usta, żeby mniej czuć.
Niestety, nie na wiele to się zdało; od pewnych rzeczy nie sposób uciec. Choć arystokracja
szczyci się elegancją i dobrymi manierami, nawet glymeria nie była ponad prawami biologii
gatunku: gdy samiec wiąże się z partnerką, oznacza ją swoim aromatem. Jeśli samica akceptuje
samca, dumnie obnosi się z ciężkim, korzennym zapachem.
Tak sobie przynajmniej wyobrażała Marissa.
Na sto dwadzieścia pięć wampirów w sali balowej jej brata, tylko ona jedna nie miała
partnera. Był wprawdzie garstka niesparzonych samców, ale nie miała co liczyć na to, że któryś z
nich zaprosi ją do tańca. Princepsi woleli przeczekać walca lub poprowadzić na parkiet swoje
matki lub siostry. Każdego, byle nie ją.
Do końca życia będzie obiektem pogardy. Gdy mijała ją wirująca w walcu para, Marissa
uprzejmie spuszczała oczy, żeby nie deptali sobie po nogach, próbując ominąć ją wzrokiem.
Twarz ją piekła. Nie wiedziała, dlaczego jej status wykluczonej szczególnie jej ciążył.
Przecież przywykła już do tego, że żaden z członków glymerii nie spojrzał jej w oczy od czterystu
lat: najpierw była niechcianą krwiczką Ślepego Króla. Tera była jego niechcianą ekskrwiczką,
którą porzucił dla ukochanej królowej, półkrwi samicy, półkobiety.
A może w końcu zmęczyło ją bycie wieczną outsiderką.
Zacisnęła usta i drżącymi rękami zebrała ciężkie fałdy sukni. Ruszyła w stronę wielkich
ozdobnych drzwi sali balowej i wymknęła się do foyer. Z obawą pchnęła drzwi do damskiej
gotowalni. Powitał ją zapach frezji i perfum; w środku na szczęście, nie było żywego ducha.
Chwała Pani Kronik.
Kiedy weszła do środka i rozejrzała się, jej napięcie trochę zelżało. To pomieszczenie w
domu brata przeznaczyła na luksusową garderobę debiutantek. Urządzona w pstrym stylu
carskiej Rosji gotowalnia została wyposażona w dziesięć stylowych toaletek, na których
znajdowały się przybory do poprawiania makijażu i fryzury. Na zapleczu pokoju znajdował się
szereg ubikacji udekorowanych motywami z jaj Faberge, które zasiliły kolekcję jej brata.
Bardzo rozkoszne, bardzo kobiece. Stojąc wśród tego wszystkiego miała ochotę wyć.
Zacisnęła jednak zęby i spojrzała w jedno z luster, sprawdzając stan swojej fryzury. Złota kaskada
długich włosów została perfekcyjnie spiętrzona na czubku głowy. Wstążka trzymała się dobrze.
Nawet po paru godzinach wszystko było na miejscu: sznury pereł wplecione w jej włosy przez
psankę nie zmieniły położenia nawet o milimetr od chwili, kiedy zeszła do sali balowej.
Cóż, widać sianie pietruszki po kątach nie nadwerężyło koafiury a la Maria Antonina.
Za to naszyjnik się przekrzywił. Poprawiła wielowarstwową kolię z pereł tak, by najbliższa z
nich, dwudziestotrzymilimetrowa perła z Tahiti przykuwała wzrok do niezbyt imponującego
wgłębienia między jej piersiami.
Jej klasyczna suknia w gołębim odcieniu szarości to był Balmain, którego kupiła sobie na
Manhattanie w tysiąc dziewięćset czterdziestym. Buty od Stuarta Weitzmana, nowiutkie, co nie
znaczy, że chociaż raz mignęły spod rąbka długiej sukni. Naszyjnik, kolczyki i spinki, jak zawsze
od Tiffany’ego: odkąd jej ojciec, pod koniec dziewiętnastego wieku, wpadł na trop wielkiego
Louisa Comforta, jej rodzina był wierna tej marce.
Wszak byli arystokratami, a arystokraci we wszystkim cenią jakość i trwałość, z głęboką
rezerwą odnosząc się do zmian i niechętnie przyjmując do wiadomości nietrwałość rzeczy.
Odeszła parę kroków od lustra, żeby rzucić okiem na całość. Z lustra – o, ironio losu
-patrzyła na nią nieprawdopodobnie piękna samica o nieskazitelnych rysach: wyglądała, jakby
nie wyszła z łona matki, lecz spod dłuta rzeźbiarza. Była wysoką i smukła samicą o
zachwycających kształtach. Jej twarz miała niezrównaną subtelność rysów, idealne proporcje ust,
oczu oraz policzków i nosa. Cera Marissy była alabastrowa. Oczy srebrzyste. Należała do rodzin,
w których żyłach płynie najczystsza wampirza krew.
Mimo to przypadł jej w udziale los porzuconej samicy. Odtrąconej, niechcianej.
Wybrakowanej starej panny, której nawet gorącokrwisty wojownik, jak Ghrom, nie miał ochoty
tknąć choćby raz, żeby przestała być wreszcie nówką. Z powodu jego awersji do niej wciąż miała
status niesparzonej, mimo że była z Ghromem, chyba przez całą wieczność. Żeby uznano cię za
czyjąś krwiczkę, ten ktoś musi cię przelecieć.
Koniec ich związku był i nie był zaskoczeniem dla wszystkich. Chociaż Ghrom głosił, że
został przez nią porzucony, glymeria wiedziała swoje. Była nietknięta przez stulecia, nigdy nie
roztaczała wokół siebie jego aromatu, nie spędziła dnia w jego towarzystwie. Zresztą, która
samica z własnej woli porzuciłaby Ghroma? Był Ślepym Królem, ostatnim czystej krwi
wampirem na całej Ziemi, wielkim wojownikiem i członkiem Bractwa Czarnego Sztyletu, który
nie miał ponad sobą nikogo.
Jakie mogła z tego wyciągnąć wnioski arystokracja? Coś miała nie tak, zapewne pod bielizną,
a jej ułomność zapewne była natury seksualnej. Czemu bowiem gorącokrwisty wojownik nie
czuł pociągu do niej?
Musiała parę razy odetchnąć głębiej.
Zapach świeżo ściętych kwiatów drażnił jej nos, ich słodycz dusiła ją, pozbawiała tlenu.
Miała wrażenie, że do jej płuc dociera tylko woń kwiatów. Czuła ucisk w gardle – chyba broniła
się przed naporem dusznej woni. Szarpnęła za ciężką kolię, która zaciskała się wokół jej szyi jak
garota. Próbowała oddychać ustami, ale na niewiele się to zdało. Nieznośny zaduch wypełniał
szczelnie jej płuca... dusiła się, jakby tonęła, choć wcale nie była w wodzie.
Na miękkich nogach ruszyła w stronę drzwi, ale nie była w stanie stawić czoła roztańczonym
parom, ludziom, którzy dowartościowali się poprzez pogardę dla niej. Nie, nie mogą jej zobaczyć
w tym stanie... nie mogą się dowiedzieć o jej rozpaczy. Pogardzaliby nią jeszcze bardziej.
Powiodła błędnym wzrokiem po gotowalni. W każdym lustrze widziała swoje odbicie.
Poczuła, że musi... no właśnie, co? Musi stąd pójść – do sypialni, na górę... Musi... o Boże, dusi
się, umiera, niewidzialne ręce ściskają jej gardło.
Agrhes... jej brat... musi go wezwać. Jest lekarzem... Mógłby udzielić jej pomocy, ale to by
zepsuło jego urodziny. Ona zepsułaby jego urodziny, tak jak niszczy wszystko wokół. To ona jest
wszystkiemu winna. Winna własnej hańby... Chwała Bogu, że jej rodzice nie żyją od stuleci i nie
muszą oglądać, jak się stacza.
Chyba zaraz zwymiotuje. Nawet na pewno.
Trzęsąc się jak galareta, rzuciła się do jednej z ubikacji i zamknęła od środka. W drodze do
muszli odkręciła wodę w umywalce, żeby zagłuszyć odgłosy wymiotów przed ewentualnymi
niepożądanymi świadkami. Padła na klęczki i zwiesiła głowę nad porcelanową muszlą.
Chociaż bekała i rzęziła, a jej gardło zaciskało się spazmatycznie, wydobywało się z niej
wyłącznie powietrze. Spotniała na czole, piersi i pod pachami. Miała zawroty w głowie. Z szeroko
otwartymi ustami walczyła o oddech, dręczona myślami, że umrze, kiedy nie będzie przy niej
nikogo, że zepsuje przyjęcie brata, że jest odrażająca... Myśli brzęczały jej w głowie jak rój
natarczywych, kąśliwych, jadowitych os.
Zaczęła płakać. Nie dlatego, że się bała, że umrze, lecz dlatego, że wiedziała, że nie umrze.
Ataki paniki w ostatnich miesiącach zaostrzyły się, nieokreślony niepokój prześladował ją
uporczywie. Każdy kolejny atak zaskakiwał gwałtownością.
Wzięła głowę w ręce i szlochała głośno; łzy spływały z jej twarzy jak diamenty i perły na
dekolcie. Była przeraźliwie samotna, tkwiąc, jak w klatce, w lukrowanym, zamożnym,
eleganckim koszmarze, w którym upiory nosiły smokingi, fraki, a sępy zlatywały się na
skrzydłach z aksamitu i jedwabiu, żeby wydziobać jej oczy.
Odetchnęła głębiej, usiłując choć trochę opanować oddech. „Spokój, tylko spokój. Nic jej
nie będzie – tak jak zawsze”.
Zerknęła na muszlę klozetową. Była szczerozłota i łzy, kapiąc na powierzchnię wody,
tworzyły kręgi, które wyglądały, jakby w nich odbijało się słońce. Nagle dotarło do niej, że klęczy
na twardej podłodze, gorset pije ją w żebra, a skóra lepi się od potu.
Podniosła głowę i rozejrzała się po toalecie. No proszę, żeby się rozkleić, wybrała swoją
ulubioną kabinę, której wystrój inspirowany był jajkiem konwaliowym. Wsparta o sedes,
podziwiała bordowe ściany ręcznie malowane w jasnozielone liście i białe kwiatki. Podłoga, blat i
umywalka były z bordowego marmuru o białych i kremowych żyłkach. Do tego złote kinkiety.
Urocza sceneria, bez wątpienia bardzo stosowna do ataku paniki. Cóż, ostatnio panika
zdawała się jak ulał pasować do wszystkiego. Tak zwana modna czerń.
Wstała z podłogi, zakręciła kran i opadła na obity adamaszkiem taborecik w rogu kabiny.
Suknia udrapowała się wokół niej z wdziękiem zwierzęcia, które się przeciąga leniwie, gdy minie
niebezpieczeństwo.
Przyjrzała się sobie w lustrze. Twarz miała w plamach, nos czerwony. Makijaż poległ z
kretesem. Misterna koafiura poszła w rozsypkę.
Tak właśnie wyglądała jej psychika – nic dziwnego, że glymeria nią gardzi, podświadomie
wyczuwając głębszą prawdę o niej.
Pewnie dlatego Butch jej nie chciał...
Nie, tylko nie to. Nie będzie teraz myśleć o nim. Musi doprowadzić się w miarę do ładu i
przemknąć do swojego pokoju. Nie pociągało jej siedzenie w samotności, ale sama też była
niepociągająca.
Wzięła się za poprawianie fryzury. Nagle usłyszała dźwięki orkiestry wlewające się do
gotowalni przez otwierane drzwi. Drzwi zamknęły się i muzyka przycichła.
Masz babo placek. Miała odciętą drogę wyjścia. Ale może weszła tylko jedna osoba, więc się
nie zhańbi podsłuchiwaniem.
– Nie wiem, jak to się stało, że kapnęłam na szal, Sanimo.
A więc nie dość, że podsłuchuje, to jeszcze jest tchórzem.
– Prawie nie widać – odparła Sanima. – Co za szczęście, żeś się zorientowała, zanim ktoś
zauważył. Zapierzemy szal w umywalce.
Marissa wzięła się w garść. „Nie zwracaj na nie uwagi, tylko uczesz się i na litość boską zrób
coś z rozmazanym tuszem do rzęs, myślała. Masz oczy jak szop pracz”.
Wzięła myjkę i cichutko nasączyła wodą, podczas gdy dwie samice weszły do kabiny
naprzeciwko. Musiały zostawić drzwi otwarte, bo wyraźnie słyszała ich głosy.
– A jeśli ktoś zauważył?
– Cśśś... zdejmiemy ten szal – o Jezu. – Samiczka zachichotała – Twoja szyja...
– To Marlus – odparła młodsza z samic rozanielonym szeptem. – Od miesiąca, od naszych
godów, bez przerwy....
Teraz śmiały się obie.
– Często odwiedza cię w dzień? – Sanima delektowała się pikantnymi szczegółami.
– Bardzo. Nie wiedziałam, dlaczego chce, żeby nasze sypialnie były połączone. Teraz już
wiem. Jest nienasycony. Mam na myśli nie tylko krew.
Marissa zastygła z myjką przy oku. Tylko raz w życiu zaznała męskiego pożądania. Tamten
jeden, jedyny pocałunek...pielęgnowała wspomnienie o nim. Zejdzie do grobu jako nówka, a
chwila, gdy ich usta zetknęły się, będzie jedynym doświadczeniem erotycznym w jej życiu.
Butch O’Neal. Butch całował ją z... Dość tego.
Wzięła się za drugą stronę twarzy.
– Jak cudownie być nowożeńcem. Ale nikt nie może oglądać twojej szyi. Masz ślady na
skórze.
– Dlatego właśnie popędziłam tutaj. Bałam się, że ktoś zobaczy plamę z wina i zacznie mnie
namawiać, żebym zdjęła szal. – W głosie samicy brzmiała zgroza, jakby uniknęła śmiertelnego
niebezpieczeństwa.
Znając glymerię, Marissa aż za dobrze rozumiała jej lęk, by nie zwrócić na siebie uwagi.
Odłożyła myjkę i znów wzięła się za włosy, rezygnując z prób niemyślenia o Butchu.
Boże, wiele by dała, żeby musieć ukrywać ślady jego ukąszeń przed oczami glymerii.
Napawać się cudownym sekretem, że jej ciało pod schludną suknią ma ślady dzikiej
namiętności. Z rozkoszą nosiłaby jego aromat na swojej skórze, podkreślając go, jak to czyniło
wiele sparzonych samic, odpowiednim doborem perfum.
Ale nic z tego. Po pierwsze, chyba słyszała, że człowieki nie znaczą samic po to, żeby się z
nimi związać. A nawet jeśli się przesłyszała, Butch O’Neal dał jej kosza podczas ostatniego
spotkania, co znaczyła, że już go nie pociąga. Pewnie doszły go słuchy o tym, że coś z nią jest nie
tak. Trzymał z braćmi i mógł słyszeć o niej to i owo
– Jest tu ktoś? – spytała ostro Sanima
Ojej, pewnie głośno westchnęła. Rezygnując z dalszego poprawiania urody, otwarła drzwi
kabiny. Na jej widok obie samice spuściły oczy. Całe szczęście, bo jej włosy wyglądały jak ptasie
gniazdo.
– Nie bójcie się, nic nikomu nie powiem – mruknęła. W miejscach publicznych nie
rozmawiało się o seksie. Prywatnych, zresztą też.
Zlęknione samice skłoniły się bez słowa. Marissa wyszła.
Kiedy pojawiła się w drzwiach garderoby, kolejne pary oczu odwracały się od niej, uciekając
w bok... Zwłaszcza oczy niesparzonych samców, którzy ćmili cygara w rogu holu.
Zanim ostatecznie zrejterowała z balu, wyłowiła w tłumie wzrok Agrhesa. Skinął jej głową ze
smutnym uśmiechem, jakby rozumiał, dlaczego nie wyrabia.
„Kochany braciszek” – pomyślała. Zawsze ją wspierał i nigdy nie dawał jej odczuć, że się za
nią wstydzi. I tak by go kochała, bo byli dziećmi jednych rodziców, a jego lojalność budziła w niej
szczególne uwielbienie.
Ostatni raz obrzuciła wzrokiem glymerię w całym jej splendorze i udała się do swojego
pokoju. Wskoczyła pod prysznic, a potem przebrała się w skromniejszą, choć też długą suknię i
buty na płaskim obcasie. Schodami na tyłach rezydencji zeszła na dół.
To, że nikt jej nie chciał ani nie pożądał, nie bolało jej jakoś szczególnie. Taki los
przeznaczyła jej Pani Kronik, widocznie tak być musiało. Wielu przypadło w udziale gorsze
życie i roztkliwianie się nad tym, czego jej brakuje, w obliczu wszystkiego, co miała, wydawało
jej się egoizmem i stratą czasu.
Jedno, czego nie mogła znieść, to bezużyteczność. Dobrze, że choć szlachetna krew
gwarantowała jej fotel w Radzie Princepsów. Zresztą istniał pewien szczególny sposób, w jaki
mogła wywierać pozytywny wpływ na świat.
Gdy wklepywała szyfr, a potem otwierała stalowe drzwi do kliniki, zazdrościła i zapewne
zawsze miała zazdrościć parom tańczącym na drugim końcu rezydencji. Widać inna droga była
jej przeznaczona.
Rozdział 2
Butch wyszedł z Zero Sum za kwadrans czwarta. Nie wsiadł do cadillaca. Musiał się
przewietrzyć. Bezwzględnie.
W połowie marca na północ od Nowego Jorku nadal panuje zima, a noce są lodowate. Kiedy
samotnie wędrował przez Trade Street, z jego ust wydobywał się obłok pary, znikając za uchem.
Chłód i samotność dobrze mu robiły: zostawiając za sobą mury klubu i natłok spoconych ciał, był
rozgrzany i nakręcony.
Gdy maszerował, jego mokasyny od Ferragamo stukały głośno po chodniku; pod
podeszwami chrzęścił piasek z solę, którym wysypano wąziutką ścieżkę między brudnymi
zaspami. Z dalszych barów na Trade Street dobiegało przytłumione dudnienie muzyki, choć
zbliżała się już pora zamknięcia.
Mijając McGrider’s, postawił kołnierz i przyspieszył kroku. Unikał bluesowego pubu, bo
zaglądali tam gliniarze, a on nie miał ochoty się na nich natknąć. Jego bliscy koledzy z policji w
Caldwell wiedzieli o nim tylko tyle, że wziął i zniknął; ich niewiedza bardzo mu odpowiadała.
Następny był Screamer, dudniący od gangsta rapu, który zmieniał budynek w jeden wielki
wzmacniacz basowy.
Wszystko zaczęło się właśnie tutaj. Jego niesamowita podróż w świat wampirów zaczęła się
dokładnie w tym miejscu, w lipcu zeszłego roku, od oględzin BMW, które wyleciało w powietrze
od podłożonej bomby; z samochodu została kupa złomu, a z pasażera kupka popiołu.
Na miejscu nie było żadnych dowodów rzeczowych, z wyjątkiem kilku latających gwiazdek
shuriken. Zamach był zorganizowany bardzo profesjonalnie, wyglądał na pokazówkę i zapowiedź
ciągu dalszego. Wkrótce potem w zaułkach zaczęto znajdować ciała nafaszerowanych heroiną
prostytutek z poderżniętymi gardłami. Wokół poniewierały się kolejne sztuki dalekowschodniej
broni.
Butch i jego partner, Jose de la Cruz, przypuszczali, że wybuch był elementem
porachunków między suterenami, wkrótce jednak dowiedział się, co za tym naprawdę stoi.
Hardhy, członek Bractwa Czarnego Sztyletu, został zgładzony przez wrogów jego rasy,
reduktorów. Natomiast zabójstwa prostytutek były elementem strategii Korporacji Reduktorow,
zmierzającej do wyłapywania wampirów – cywilów, aby wyciągnąć z nich informacje o Bractwie.
Do zeszłego lata Butch nie miał bladego pojęcia o istnieniu wampirów, a tym bardziej
wampirów jeżdżących BMW wartym dziewięćdziesiąt patoli. Posiadających przebiegłych
wrogów.
Butch wędrował dalej zaułkiem w stronę miejsca, w którym BMW 650i wyleciało w
powietrze. Ściana budynku wciąż jeszcze była osmalona od wybuchu. Butch koniuszkami palców
musnął zimne cegły.
Tutaj się wszystko zaczęło.
Silny podmuch wiatru rozwiał poły jego płaszcza z kaszmirowej wełny w najlepszym
gatunku, odsłaniające elegancki garnitur. Odjął rękę od muru i przyjrzał się swoim ciuchom:
Płaszcz od Missoni, koło pięciu tysi. Garnitur od Ralpha Laurena, jakieś trzy. Buty to była
taniocha, najwyżej siedem stówek. Spinki od Cartiera, za pięciocyfrową kwotę. Zegarek Patek
Philippe, dwadzieścia pięć tauzenów.
Każdy z noszonych pod pachami glocków kaliber czterdzieści wart był ze dwa tauzeny.
Był więc nieźle wystrojony... utopił czterdzieści cztery tysiące u Saksa na Piątej Alei i w
sklepie z militariami. A to nie był nawet ułamek jego garderoby. W bunkrze miał dwie pełne
szafy kosztownych ciuchów... z których ani jednego nie kupił za własne pieniądze. Bracia
fundowali mu wszystko.
Cholera... chodził w ubraniach, które do niego nie należały. Miał dach nad głową, koryto i
plazmowy telewizor, które też nie były jego własnością. Pił szkocką, za którą on nie płacił. Jeździł
wypasioną bryką, która wcale nie była jego. A co robił w zamian? Nie za wiele. Ilekroć
dochodziło do akcji, bracia odstawiali go na bocznicę.
U wylotu zaułka rozległ się głośny tupot buciorów. Kroki zbliżały się, w dodatku nie były to
kroki jednej osoby.
Butch wycofał się do cienia, rozpinając płaszcz i marynarkę, żeby mógł w razie czego
sięgnąć po broń. Nie miał zamiaru mieszać się w cudze porachunki, z drugiej strony jednak
sumienie nie pozwalało patrzeć z opuszczonymi rękami, gdy niewinny znalazł się w opresji.
Może kołatały się w nim jeszcze resztki gliniarza?
Zaułek miał wylot tylko z jednej strony, więc biegnący będą musieli go wyminąć. Licząc, że
uda się uniknąć strzelaniny, przywarł do kontenera na śmieci i czekał na dalszy rozwój
wypadków.
Obok Butch przebiegł młody, spanikowany chłopak, trzęsąc się z przerażenia. Dwa depczące
mu po piętach zbiry okazały się nie kim innym, tylko olbrzymami o spsiałych włosach. Pachnieli
zasypką dla niemowląt.
Reduktorzy ścigali cywila.
Butch złapał jeden ze swoich glocków, ekspresowo wybrał numer Vrhednego i rzucił się w
pościg. Odezwała się poczta głosowa, więc nie zwalniając kroku, wsunął motorolę z powrotem do
kieszeni. Kiedy dogonił tamtych, byli już u wylotu zaułka. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Teraz,
kiedy zabójcy mieli już cywila w saku, poruszali się leniwie, bawiąc się nim w kotka i myszkę ze
złośliwą satysfakcją. Cywil drżał jak osika, oczy wychodziły mu z orbit; w ciemnościach błyskały
białka jego oczu.
Butch skierował broń w ich stronę.
– Ej, blondaski, może byście podnieśli rączki w gorę.
Reduktorzy zamarli i zwrócili spojrzenia w jego stronę. Poczuł się jak sarna w leśnych
ostępach, na którą nagle padają światła jeepa. Z nieumarłych sukinsynów biła potężna siła,
wspomagana chłodną logiką – wredna kombinacja, zwłaszcza w podwójnym zestawie.
– Nie mieszaj się w nie swoje sprawy – rzucił gnyp z lewej.
– To samo mówi mi mój współlokator. Rzecz jednak w tym, że ja nie lubię cudzych
poleceń.
To jedno musiał przyznać reduktorom: nie byli idiotami. Jeden miał go na oku, drugi skupił
się na cywilu, który chyba ze strach stracił dar dematerializacji.
„Jeszcze chwila, a będą mnie szantażować jego życiem, a jego moim”, przemknęło przez
myśl Butchowi.
– Czemu się nie zmyjesz? – zagadnął skurwiel z prawej. – Tak by było lepiej dla ciebie.
– Ale gorzej dla niego. – Butch skinął głowę w stronę cywila.
Lodowaty wicher powiał w zaułku, szeleszcząc kawałkami gazet i pustymi reklamówkami.
Butcha zakręciło w nosie. Nienawidził tego zapachu.
– Jakim cudem wytrzymujecie ten sztynk zasypki dla niemowląt?
Spłowiałe oko reduktora taksował go od stop do głów, jakby zabójca zastanawiał się, skąd
Butch w ogóle zna słowo zasypka. A potem obaj nieumarli wzięli się ostro do roboty. Reduktor
bliższy cywila złapał wampira i przyciągnął do piersi, osłaniając się nim jak tarczą. Drugi z
szybkością błyskawicy rzucił się w stronę Butcha.
Jednak Butch nie dał sobie w kaszę dmuchać. Spokojnie wycelował i z glocka wypalił
sukinsynowi prosto w pierś. Postrzelony reduktor wydał z siebie upiorny skrzek i runął na
ziemię jak kłoda.
Nie była to typowa reakcja. Reduktorzy zwykle nie reagowali na kule, ale Butch załadował
do magazynka preparowane kule z wyposażenia Bractwa.
– Co, u diabła – wydusił z siebie drugi reduktor, ten który jeszcze nie oberwał.
– Niespodzianka, lachociągu. Mam specjalne kulki.
Reduktor ocknął się z oszołomienia, poderwał cywila z ziemi, przytulił do siebie i osłonił się
nim jak tarczą.
Butch skierował lufę w tamtą stronę, ale w żaden sposób nie mógł strzelać.
– Puść go!
Spod pachy cywila wysunęła się lufa.
Gdy pierwsza kula odbiła się rykoszetem od asfaltu, Butch przywarł do wnęki w bramie.
Druga kula przeszła mu przez udo na wylot.
Nienawidził tego syfiastego miasta. Noga bolała go, jakby ktoś ją przekuł rozgrzanym do
czerwoności żelazem. Wnęka, w której się skrył, osłaniała go nie bardziej, niż słup od latarni, a
reduktor właśnie składał się do strzału.
Butch chwycił pustą puszkę po piwie i cisnął przez jezdnię. Kiedy głowa reduktora, który
trzymał cywila, odwróciła się w ślad za dźwiękiem puszki, Butch oddał w stronę dwójki cztery
starannie wymierzone strzały. Tak jak przewidział, wampir spanikował i stracił równowagę,
wysuwając się z objęć zabójcy; wykorzystując moment zamieszania, Butch posłał reduktorowi
kulkę w ramię. Drań wykonał piruet i upadł twarzą do ziemi.
Strzał był celny, ale nieumarły nadal się ruszał i nie ulegało wątpliwości, że lada chwila
stanie z powrotem na nogi. Kule Bractwa dobrze spisywały się, ale tylko na krotko odbierały
przytomność i lepiej działały przy trafieniu w pierś niż w ramię.
Nie był to zresztą jedyny problem.
Oswobodzony cywil odzyskał oddech i zaczął się drzeć w niebogłosy.
Butch, klnąc, pokuśtykał do niego. Rety, raban, jaki robił ten samiec, mógł im ściągnąć na
głowę oddział policji i to z przeklętego Nowego Jorku.
Butch zajrzał mu w twarz z naganą.
– Przestań wrzeszczeć. No, już. Zrozumiano? – Wampir wybełkotał coś, a potem zamknął
się, jakby ktoś wyrwał mu wtyczkę. – Dobra. Mam do ciebie dwie prośby. Po pierwsze, żebyś się
wziął w garść i zdematerializował. Słyszysz, co do ciebie mówię? Oddychaj głęboko, powoli –
właśnie tak. Dobry chłopiec. Proszę cię też, żebyś zakrył oczy, i to natychmiast...
– Skąd wiesz, że ja...
– Nie prosiłem cię, żebyś gadał. Zamknij oczy i zakryj je dłońmi. Oddychaj równo.
Wszystko będzie dobrze, tylko musisz stąd zniknąć.
Samiec przykrył oczy trzęsącymi się rękami, a Butch podszedł do drugiego zabójcy, który
twarzą do ziemi leżał na chodniku. Czarna krew sączyła się z jego rany, a z ust wydobywały się
ciche pojękiwania.
Butch złapał go za wszarz, oderwał łeb bydlaka od asfaltu i przytknął lufę glocka do podstawy
czaszki. Nacisnął spust. Pół twarzy reduktora wyparowało. Ręce i nogi podrygiwały jeszcze przez
chwilę, zanim całkiem znieruchomiały.
Ale fajrant się jeszcze nie zaczął. Trzeba było przebić obu draniom pierś, żeby całkiem
kojfnęli, a on nie miał przy sobie ostrych narzędzi.
Wyjął swoją komórkę i wcisnął klawisz szybkiego wybierania, jednocześnie kopniakiem
odwracając na plecy reduktora. Rozległ się sygnał połączenia z numerem Vrhednego. Butch
przeszukał kieszenie reduktora. Wyjął Black Bery i portfel.
– Niech to szlag. – Zabójca zdążył włączyć telefon, ewidentnie wzywając posiłki. Z drugiej
strony słuchawki dobiegało wyraźnie sapanie i szelest ubrań, nie pozostawiając cienia
wątpliwości, że oddział raźno ruszył w sukurs.
– Jak tam z tobą? Wyglądasz lepiej – zwrócił się do wampira, uporczywie wydzwaniając do
Vrhednego. – Chyba się już dostatecznie pozbierałeś.
„V, sięgnij po swoją cholerną komórkę. V...”
Wampir odjął ręce od oczu. Jego wzrok spoczął na zabójcy, którego mózg pstrzył cegły
muru.
– Jezu...
Butch przesunął się, zasłaniając widok własnym ciałem.
– Po prostu nie myśl o tym.
Cywil wyciągnął rękę w jego stronę.
– Jesteś ranny.
– Nie zajmuj się mną. Proszę cię tylko, koleżko, żebyś wziął się w garść i zniknął. – „W
trymiga” – dodał w myślach.
W chwili, kiedy włączyła się poczta głosowa V, w zaułku rozległ się tupot ciężkich butów.
Butch wetknął komórkę gdzieś w okolice kieszeni i wyszarpnął pusty magazynek z glocka.
Wsuwając następny, uznał, że czas najwyższy przestać się certolić.
– No już, jazda stąd.
– Ale...ale...
– Dematerializuj się, do kurwy nędzy! Bierz dupę w troki, bo wrócisz do domu sztywny.
– Czemu się mną przejmujesz, skoro jesteś człowiekiem.
– Dość już tego gadania. Zjeżdżaj!
Wampir zamknął oczy, szepnął coś w Starym Języku i znikł.
Kiedy piekielny łoskot buciorów przybrał na sile, Butch zaczął się rozglądać za jakąś
kryjówką. W lewym bucie chlupała mu własna krew. Niestety, jedynym schronieniem była nadal
płytka wnęka w bramie. Znów zaklął i przywarł do muru, patrząc, z kim będzie miał do
czynienia.
– Ożeż kurwa. – Tym razem było ich... sześciu.
Vrhedny wiedział, co się teraz wydarzy; najchętniej byłby teraz na Księżycu. Kiedy potężny
rozbłysk oślepiającej bieli zamienił noc w biały dzień, odwrócił się plecami i zaczął zmykać.
Potężny ryk bestii rozdarł noc, ale V nie musiał oglądać się za siebie. Znał to na pamięć: Rankohr
wchodził w przemianę, bestia wyrywała się na wolność i urządzała sobie ucztę z reduktorów. To,
co zawsze, z jedną drobną różnicą: tym razem znajdowali się na boisku futbolowym liceum w
Caldwell.
– „Huzia, bierz ich!” – poszczuł w myślach bestię.
Przez najwyższe rzędny widowni drałował na balkon dla cheerleaderek szkolnej drużyny. W
dole, na linii punktowej boiska, bestia dorwała reduktora i wyrzuciła w powietrze, tak że spadł jej
prosto do paszczy.
Vrhedny rozejrzał się dookoła. Księżyc na szczęście jeszcze nie wzeszedł, ale wokół liceum
stało sporo domów. A człowieki mieszkające w tych przeklętych domkach z płaskim dachem,
spadzistym dachem, w domkach-bliźniakach właśnie wyskakiwały z łóżek od wybuchu, który
jasnością nie ustępował eksplozji atomowej.
Zmełł przekleństwo i zdjął z prawej ręki wyściełaną ołowiem rękawiczkę samochodową.
Gdy wyciągnął rękę przed siebie, blask sączący się z wnętrza jego dłoni oświetlił biegnące od
łokcia do koniuszków palców tatuaże. Zerkając w stronę boiska, koncentrował się na rytmie
swojego serca. Czuł, jak krew tętni mu w żyłach i pulsuje w nadgarstku...
Fale buforujące wydobywały się z jego dłoni jak rozedrgane powietrze nad asfaltem w
upalny dzień. Gdy światła zaczęły się zapalać na gankach i ojcowie rodzin powystawiali głowy z
domowych twierdz, Vrhedny wyemitował zvidh, pole maskujące, nadpisując w ich pamięci
fałszywe informacje; sceny i odgłosy walki na boisku zostały wyparte przez pospolitą iluzję, w
której nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło.
Z wysokości trybuny V widział na podczerwieni, jak samce człowieków lustrują okolicę i
pozdrawiają się nawzajem. Patrząc jak jeden z nich uśmiecha się, wzruszając ramionami, V
wyobraził sobie przebieg ich konfrontacji:
– Te, Bob widziałeś, to?
– Widziałem, Gary. Eksplozja po byku.
– Może powinniśmy zadzwonić na policję?
– Chyba nic się nie dzieje.
– Fakt. Dziwna sprawa. Masz czas w sobotę z twoją Marilyn i dzieciakami? Moglibyśmy
powłóczyć się po centrum handlowym, a po wszystkim pójść na pizzę.
– Super pomysł. To pogadam z moją Sue. Branoc.
– Branoc.
Kiedy mężczyźni zamknęli za sobą drzwi i poczłapali do lodówek na nocną wyżerkę,
Vrhedny nieprzerwanie emitował pole maskujące.
Bestia uporała się szybko z reduktorami, wylizując teren do czysta. Po wszystkim okryty
smoczą łuską stwor rozejrzał się dookoła, a wypatrzywszy V, wydał z siebie potężny ryk
zwieńczony chrapliwym wydechem.
– Najadłeś się, wielkoludzie? To podłub sobie teraz w zębach słupkiem od bramki! –
krzyknął do niego ze szczytu trybun V.
Bestia znowu wydała z siebie chrapliwy odgłos, a potem zległa na ziemi. Po chwili w tym
samym miejscu, na boisku zbryzganym czarną krwią, zaczął wyłaniać się Rankohr. Kiedy
przemiana się zakończyła, V pomknął z trybun w dół.
– To ty, bracie? – wyrzęził Rankohr, dygocząc na śniegu.
– Tak, Hollywood, to ja. Zabiorę cię do domu, do Mary.
– Chyba jest trochę lepiej niż zwykle.
– Oj, to dobrze.
V zrzucił skórzaną kurtkę i przykrył pierś Rankohra; wyszarpał z kieszeni komórkę.
Wyświetliły się dwie próby połączenia od Butcha, więc szybko oddzwonił do gliny, żeby zamówić
natychmiastowy transport. Nikt nie odebrał, więc zadzwonił do Bunkra. Odebrała poczta głosowa.
Psiakość... Furiath był u Agrhesa, znowu dopasowywał protezę. Ghrom nie mógł prowadzić,
bo był ślepy. Tohra nikt nie oglądał od miesięcy, pozostawał mu tylko... Zbihr.
Smutna ostateczność. Sto lat użerał się z tym samcem i wiedział, że bliżej mu do rekina niż
do ratownika. Ale nie było innej opcji. Zresztą Zbihr jakby trochę złagodniał, odkąd ma tę swoją
krwiczkę.
– Czego? – odebrał nieprzyjaźnie.
– Hollywood znów wypuścił z siebie Godzillę. Potrzebujemy samochodu.
– Gdzie jesteście?
– Weston Road. Boisko futbolowe przy liceum.
– Będę za dziesięć minut. Pierwsza pomoc będzie potrzebna?
– Nie, obaj jesteśmy cali.
– Dobra. Trzymajcie się.
Zbihr rozłączył się. V popatrzył na komórkę zaszokowany. Więc jednak można liczyć na
tego groźnego obwiesia. Czyżby przeoczył jakiś omen duchowej transformacji Zbihra? Fakt, że
ostatnio nie ma żadnych wizji.
Położył normalną rękę na ramieniu Rankohra i spojrzał w niebo. Nad jego głową rozciągał
się bezkresny bezmiar nieprzeniknionego wszechświata; po raz pierwszy w życiu poczuł lęk
przed tą pustką. Ale też pierwszy raz w życiu szybował bez nawigacji.
Jego dar prekognicji wyparował. Migawki przyszłości, te cholerne, natrętne telezapowiedzi,
fotki bez dat, które od zawsze mąciły jego spokój – znikły. Przestał też odbierać myśli swoich
bliźnich.
Zawsze chciał zostać sam na sam ze swoimi myślami. Teraz ta cisza, jak na ironię waliła go
obuchem po głowie.
– V, wszystko w porządku?
Spojrzał na Rankohra. Nawet z twarzą umazaną krwią reduktora, blondyn był nadal zabójczo
przystojny.
– Wkrótce przyjedzie po nas Z. Weźmiemy cię do domu, do twojej Mary.
Rankohr zaczął coś mamrotać, ale V go nie słuchał. Biedny Rankohr. Niełatwo żyć z
klątwą.
Po dziesięciu minutach Zbihr w BMW swojego bliźniaka wjechał na środek boiska,
zostawiając na brudnej, topniejącej brei ślady obłoconych kół. Patrząc na brnącą przez zaspy
luksusową brykę, V przeczuwał, że tapicerkę na tylnim siedzeniu można spisać na straty. Z
drugiej strony Fritz, sługa doskonały, umiał sobie poradzić nawet z najgorszym syfem.
Zbihr wysiadł z samochodu i obszedł wóz dookoła. Po stu latach głodzenia się na własne
życzenie, ważył wreszcie sto trzydzieści kilo przy wzroście dwa dziesięć. Blizna na twarzy i
wytatuowane obręcze juchacza nadal rzucały się w oczy, ale odkąd był z Bellą, swoją krwiczką, z
jego oczu znikła bezdenna nienawiść. No, może nie całkiem...
Bez słowa wtaszczyli Rankohra do samochodu i upchnęli jego potężne cielsko na tylnim
siedzeniu.
– Do domu? – spytał Zbihr, sadowiąc się za kierownicą.
– Tak, ale najpierw muszę trochę posprzątać. – znaczyło to tyle, że V swoją anormalną
dłonią odparuje rozlaną wszędzie krew reduktorów.
– Mam na ciebie zaczekać??
– Nie, bierz naszego chłopca do domciu. Mary na pewno już się za nim stęskniła.
Zbihr omiótł wzrokiem okolicę.
– Zaczekam.
– Nie trzeba. Nie będę się tu długo zabawiał w samotności.
– Jeśli cię nie zastanę po przyjeździe do domu, wracam – zapowiedział Zbihr z groźnym
grymasem zdeformowanych ust.
BMW ruszyło, pryskając spod tylnych kół brudną breją.
Nie do wiary: Na Zbihra można liczyć!
Po dziesięciu minutach V zdematerializował się i zestalił przed rezydencją, dokładnie w
chwili, gdy Zbihr zajeżdżał z Rankohrem. Gdy Zbihr wnosił Hollywooda do budynku, Vrhedny
rozglądał się po dziedzińcu.
Gdzie, u diabła, podział się cadillac? Butch już dawno powinien być z powrotem w domu.
Vrhedny wyjął komórkę i wcisnął szybkie wybieranie.
– Cześć, brachu, jestem już w chacie, a ty gdzie? – powiedział, kiedy odezwała się poczta
głosowa.
Stale dzwonili do siebie, więc wiedział, że Butch lada chwila zauważy jego telefon. A może
glina po raz pierwszy za pamięci V dorwał jakieś ciacho? Najwyższy czas, żeby ten żałosny
głupiec przestał się durzyć obsesyjnie w Marissie i ulżył sobie trochę.
A skoro mowa o tym... Vrhedny ocenił postępy nocy na niebie. Do świtu zostało zaledwie
półtorej godziny, mimo to nie mógł sobie znaleźć miejsca. Czuł, że coś się tej nocy szykuje, w
powietrzu wisiało coś niedobrego, ale utracił swój dar i nie umiał powiedzieć co. Ta biała plama
w głowie doprowadzała go do szaleństwa.
Znów włączył komórkę i wybrał numer.
- Naszykuj się – rzucił bez żadnych wstępnych ceregieli. – Masz mieć na sobie to, co ci
kupiłem. Zwiąż włosy i odsłoń szyję.
Urwał, czekając na trzy decydujące słowa.
- Tak, mój sadhominie – odparł skwapliwie samiczy głos.
V rozłączył się i zdematerializował.
Rozdział 3
Patrząc na kręcące się po lokalu tolly, Mordh musiał przyznać, że Zero Sum ostatnio
funkcjonuje na najwyższych obrotach. Pieniądze płynęły wartką strugą. Wzrosła popularność
zakładów bukmacherskich. Publika dopisywała. Był właścicielem klubu od pięciu, nie, już od
sześciu lat. Lokal nareszcie zaczął przynosić takie dochody, że mógł pozwolić sobie na trochę
oddechu.
Naturalnie, zbijanie kasy na seksie, dragach, wódzie i zakładach był procederem godnym
potępienia. Ale musiał z czegoś utrzymywać swoją mamanh, a do niedawna również siostrę. Do
tego płaci haracz szantażystom.
Zachowanie dyskrecji kosztuje.
Usłyszawszy skrzypnięcie drzwi kantorka, uniósł głowę. Weszła szefowa ochrony, wnosząc
ze sobą zapach O’Neila. Mordh uśmiechnął się pod nosem, zadowolony z własnej
wielkoduszności.
– Dzięki, że zajęłaś się Butchem.
– Odmówiłabym, gdybym nie miała na to ochoty. – Szare oczy Xhex nigdy nie robiły
uników.
– A ja bym cię nie prosił o przysługę. A teraz, jak nasza sytuacja?
Xhex usiadła po drugiej stronie biurka Mordha. Jej rosłe, muskularne ciało było gładkie i
twarde jak marmurowy blat, na którym wspierał łokcie.
– Stosunek bez obustronnej zgody w męskim kiblu na półpiętrze. Zajęłam się tym. Kobieta
chce wytoczyć proces.
– Czy facet potem nie łaził za tobą?
– Tak, ale miał parę nowych kolczyków, domyślasz się o czym mówię? Znalazłam też
na terenie kilku nieletnich, których wykopałam. Przyłapałam jednego z goryli na braniu łapówki
od kolejki, więc go zwolniłam.
– Coś jeszcze?
– Znowu mieliśmy zjazd narkotykowy.
– Kurwa mać. Mam nadzieję, że nie na naszym towarze.
– Nie, towar był z zewnątrz. – Z tylniej kieszeni skórzanych spodni wyjęła celofanowy
woreczek i rzuciła na biurko. – Wymacałam to w jego kieszeni, zanim przyjechała erka.
Wynajęłam już odpowiednie osoby, które się tym zajmą.
– Świetnie. Złapcie tego mikroprzedsiębiorcę i przywleczcie do mnie za wszarz. Zajmę się
nim osobiście.
– Tak jest.
– Coś jeszcze?
Zapadła cisza. Xhex nachyliła się do przodu, splatając dłonie. Jej ciało składało się z samych
kantów, jednym wyjątkiem były dwie małe, wysoko umiejscowione piersi. Była cudownie
androgeniczna, choć, z tego co słyszał, potrafiła być również bardzo kobieca.
Pomyślał, że glina miał farta. Xhex rzadko uprawiała seks, a jeżeli, to tylko z samcami, dla
których czuła szacunek.
Nie miała też w zwyczaju trwonić czasu.
– Mów wreszcie, o co ci chodzi.
– Chciałam o coś spytać.
Mordh rozparł się na krześle.
– O coś, co mnie wkurzy?
– Tak. Czy to prawda, że szukasz partnerki?
Oczy podeszły mu krwią.
– Kto tak mówi? Poproszę nazwiska. – Spojrzał spode łba na Xhex.
– Sama na to wpadłam. Według zapisu w twoim GPS–ie, bentley ostatnio jakoś często jeździ
do Agrhesa. Wiem, że Marissa jest wolna. Jest piękna i skomplikowana wewnętrznie. Ale
przecież cię nigdy nie ciągnęło do glymerii. Chciałbyś się sparzyć z Marissą?
– Ani mi to w głowie – zełgał.
– To dobrze. – Xhex widziała go na wylot. Wiedział, że ona wie. – Byłoby to bardzo
niemądre z twojej strony. Wkrótce by cię rozpracowała – mówię o klubie. Do diabła, ona zasiada
w Radzie Princepsów. Jeśli zwącha, że jesteś symphatą, jesteśmy oboje skończeni.
Mordh wstał, wspierając się o lasce.
– Bractwo już mnie rozszyfrowało.
– Jakim cudem? – przeraziła się Xhex.
Przypomniał sobie drobną kolizję swoich ust z kłem jednego z braci, Furiatha, ale uznał,
że lepiej zachować to wspomnienie dla siebie.
– Mają swoje sposoby. A teraz, kiedy moja siostra wydała się za członka Bractwa, jestem z
nim skoligacony. Więc nawet gdyby Rada Princepsów zniuchała coś, wojownicy nie pozwolą
mnie tknąć.
Niestety, jego szantażysta nie był normalsem, lecz symphatą. Symphaci, jak się miał okazję
niedawno przekonać są wyjątkowo złośliwymi przeciwnikami. Nic dziwnego, że jego rasa jest
znienawidzona.
– Jesteś pewien? – spytała Xhex.
– Bella by nie przeżyła, gdyby zesłano mnie do którejś z kolonii. Myślisz, że ten jej broniec
dopuściłby do tego, zwłaszcza teraz, kiedy Bella jest w ciąży? Z to kawał zbója i bardzo się o nią
troszczy. No więc tak, jestem pewien.
– Czy ona nigdy nie miała żadnych podejrzeń?
– Nigdy. – I chociaż Zbihr wiedział, nigdy nie powie swojej krwiczce. Nie postawi jej w
trudnej sytuacji. W myśl prawa każdy, kto wie o istnieniu symphaty, zobowiązany jest donieść o
tym fakcie pod groźbą sankcji karnych.
Mordh obszedł biurko, wspierając się na lasce, bo byli sami z Xhex. Dopamina, którą się
regularnie szprycował, moderowała najoczywistsze symphackie dewiacje, co pozwalała mu się
podszywać pod normalsa. Nie miał pojęcia, jak Xhex sobie radzi. Chyba wolał nie wiedzieć. Sęk
w tym, że tracił zmysł dotyku i musiał się opierać na lasce, żeby nie upaść. Widzenie
trójwymiarowe nie na wiele się zdaje bez czucia w nogach.
– Nie martw się – powiedział. – Nikt nie wie, kim jesteśmy i nikt się nie dowie.
Stalowe oczy podniosły się na Mordha.
– Czy ty ją dokrwiasz, Mordh? – Nie prosiła o odpowiedź, żądała. – Dokrwiasz Marissę?
– To nie twoja sprawa.
Xhex zerwała się na równe nogi.
– Dwadzieścia pięć lat temu, kiedy miałam pewne nieprzyjemności, umówiliśmy się chyba
na coś. Żadnego parzenia się i dokrwiania z normalsami. Pogięło cię, czy jak?
– Wiem, co robię i nie będę spowiadać się na ten temat. – zerknął na zegarek. – Zresztą,
pora zamykać lokal, a tobie należy się dziś trochę wypoczynku. Ochroniarze zamkną klub.
Spojrzała na niego ze złością.
– Nie wyjdę stąd, dopóki wszystko nie będzie dopięte na ostatni guzik.
– Masz iść do domu, a nie zabawiać się w przodownicę pracy.
– Nie obraź się, ale coś ci powiem: pieprz się Mordh.
Patrzył, jak kroczy w stronę drzwi, stąpając jak zawodowy morderca, którym zresztą była.
Prawdę mówiąc, kwalifikacje jego osobistej ochrony nie umywały się do jej daru.
– Xhex – rzucił za nią – może to błąd, że nie parzymy się ze sobą?
Odwróciła się w progu. W jej spojrzeniu wyczytała, że ma go za ostatniego durnia.
– Dźgasz się dwa razy dziennie. Myślisz, że Marissa tego nie zauważy? I jak zamierzasz
ukryć fakt, że musisz chadzać do jej brata, poczciwego doktorka, po neuromodulator, bez
którego nie wyrabiasz? Nie mówiąc już o tym, co by twoja dama powiedziała na ten kram? –
Powiodła ręką po kantorku. – Nie, to nie była zła decyzja. Przypomnij sobie, dlaczego na tym
stanęło.
Drzwi zamknęły się za Xhex. Mordh spojrzał na swoje pozbawione czucia ciało.
Wyobraził sobie Marissę, tak czystą i piękną, tak odmienną od samic, którymi się otaczał, od
Xhex... która poiła go krwią.
Pragnął Marissy, zaczynał się w niej zakochiwać. A samiec w nim miał ochotę posiąść ją,
chociaż farmacja robiła z niego impotenta. Zresztą, na pewno nie skrzywdził by osoby, którą
kocha, nawet gdyby jego mroczniejsza strona dorwała się do sterów. Na tyle sobie ufał.
Myślał o Marissie, w tych jej sukniach od najlepszych krawców, zawsze eleganckiej,
uprzejmej... nieskazitelnej. Sądy glymerii były krzywdzące: Marissa wcale nie była wybrakowana.
Przeciwnie, była uosobieniem doskonałości.
Uśmiechnął się, a jego ciało zaczął trawić ogień, który mógł ugasić tylko pełnokrwisty
orgazm. Zbliżały się te dni miesiąca, kiedy mógł się spodziewać telefonu od niej. Tak, już
niebawem Marissa będzie go potrzebować. Jego krew była rozcieńczona, więc musiała często się
karmić. Ostatni raz byli ze sobą już prawie trzy tygodnie temu...
Odezwie się lada dzień. Już nie mógł się doczekać chwili, gdy będzie mógł wyświadczyć jej
tę przysługę.
V wrócił do posiadłości Bractwa w ostatniej chwili, materializując się przed drzwiami
wejściowymi do Bunkra. Miał nadzieję, że uprawiając seks tak, jak najbardziej lubi, trochę się
rozluźni. Niestety, wciąż był podminowany. Już w sieni zaczął odpinać pas z bronią. Był spięty i
marzył o ciepłym prysznicy, głownie po to, żeby zmyć z siebie woń samicy. Właściwie powinien
być głodny, ale nie miał na nic ochoty. No, może łyk grey goose.
– Ej, Butch! – zawołał w głąb mieszkania.
Odpowiedziała mu cisza.
Zajrzał do sypialni gliny.
– Śpisz?
Otwarł drzwi na oścież. Wielkie łoże było puste. Może glina wybrał się do rezydencji?
V ruszył biegiem do drzwi wejściowych i wystawił głowę na zewnątrz. Jeden rzut oka na
samochody zaparkowane na dziedzińcu wystarczył, by serce skoczyło mu do gardła. Nie było
cadillaca. Butch nie wrócił do posiadłości.
Na wschodzie niebo zaczęło się rozjaśniać; światło raziło go w oczy, więc cofnął się czym
prędzej do środka. Rozsiadł się za baterią komputerów. Wyświetlił namiary na cadillaca.
Samochód stał na tyłach Screamera.
To była dobra wiadomość. Przynajmniej Butch nie władował się na jakieś drzewo...
Nagle zamarł. Powoli sięgnął do tylniej kieszeni spodni. Miał koszmarne przeczucie. Ciarki
go przeszły. Otwarł motorolę i wszedł na pocztę głosową. Oczywiście, Butch dzwonił do niego.
Dwa razy. Odsłuchał pierwsze połączenie. Kliknięcie, a potem nic.
Gdy zaczął odsłuchiwać drugą wiadomość, stalowe żaluzje Bunkra zaczęły zasuwać się na
dzień.
V ściągnął brwi. Z komórki dobiegał tylko szum. Wtem coś chrupnęło tak głośno, że
odskoczył od aparatu.
– No już, jazda stąd! – rozległ się donośny, stanowczy głos Butcha.
I głos przerażonego samca.
– Ale... ale...
– Dematerializuj się, do kurwy nędzy! Bierz dupę w troki, bo wrócisz do domu sztywny.
Stłumiony szelest ubrań.
– Czemu się mną przejmujesz, skoro jesteś człowiekiem.
– Dość tego gadania. Zjeżdżaj!
Rozległ się metaliczny szczęk wymienianego magazynka i głos Butcha.
– Ożeż kurwa...
A potem rozpętało się piekło. Wystrzały, chrapliwe odgłosy, łomot upadających ciał.
V zerwał się od biurka, wywracając krzesło.
Nagle dotarło do niego, że na zewnątrz jest dzień. Nie ruszy się z rezydencji aż do zmroku.
Rozdział 4
Ktoś powinien zakręcić ten kran, stwierdził Butch, trzeźwiejąc. Kap, kap, kap, kap. Szlag
może człowieka trafić.
Rozchylił jedną powiekę i zorientował się, że to jego własna krew ciurka jak woda z kranu.
No tak, racja. Dostał wpierdol i tera przecieka.
To był bardzo długi, bardzo niedobry dzień. Ile godzin był przesłuchiwany? Dwanaście?
Dałby głowę, że tysiąc.
Próbował odetchnąć głęboko, ale miał połamane żebra, więc uznał, że niedotlenienie jest w
sumie przyjemniejsze od bólu. Dzięki zabiegom porywacza wszystko bolało go jak diabli, ale
przynajmniej reduktor opatrzył mu ranę po kuli.
Po to, żeby mógł zeznawać.
W tym koszmarze był tylko jeden pozytywny akcent: nie puścił farby na temat Bractwa. Ani
słowa. Nawet gdy zabójca przerzucił się na jego krocze i paznokcie. Butch podejrzewał, że nie
pociągnie długo, ale przy najmniej będzie się mógł przywitać ze świętym Piotrem z
podniesionym czołem. Nie stanie na progu wieczności jako kolaborant.
A może już nie żyje i poszedł do piekła? Może to wszystko, co przeżył, to było właśnie
piekło? Zważywszy na to, jak sobie czasem poczynał na ziemi, zasłużył na to, żeby wylądować na
wywczasach u diabła. Czemu jednak jego oprawca, jak przystało na szatana, nie maił rogów?
Cóż, może w świecie realnym diabły wyglądają inaczej niż w Animkach.
Otwarł trochę szerzej oczy, uznawszy, że pora ustalić, co jest prawdą, a co wytworem jego
wyobraźni. Nie wykluczał, że to ostatni przebłysk świadomości, chciał go więc dobrze
wykorzystać.
Widział jak przez mgłę. Ręce... nogi... no tak, przykute. Leżał na czymś twardym, chyba na
jakimś stole. Pokój był... ciemny. Stęchły zapach ziemi wskazywał, że prawdopodobnie jest w
piwnicy. Goła żarówka oświetlała... oświetlała zestaw do tortur. Zadrżał i czym prędzej odwrócił
wzrok od szerokiej gamy ostrych narzędzi.
A to, co to za dźwięk? Stłumiony ryk narastający z chwili na chwilę.
Ryk nagle umilkł. W pomieszczeniu nad Butchem otwarły się jakieś drzwi.
– Witaj, mistrzu – powiedział męski, stłumiony głos.
Padła niewyraźna odpowiedź. Na górze toczyła się jakaś rozmowa: jeden z rozmówców
krążył po pokoju, obsypując Butcha pyłem z sufitu. Potem skrzypnęły kolejne drzwi i gdzieś w
pobliżu zatrzeszczały schody.
Butch pokrył się zimnym potem. Przymknął oczy. Przez szczeliny w opuchniętych oczach
przyglądał się, kto do niego zmierza.
Pierwszy gość to był reduktor, który go tak urządził. Butch spotkał go zeszłego lata w
Akademii Sztuk Walki – nazywał się chyba Joseph Xavier. Drugi od stop do głów spowity był w
świetlistą białą szatę, która zakrywała mu całkowicie twarz i dłonie. Przypominał jakiegoś mnicha
albo zakonnika.
Ale pod szatą nie kryła się bynajmniej świętobliwa istota. Wibracja przybyłego wywołała w
Butchu głęboki wstręt. Wydzielał z siebie stężony ekstrakt zła, czysty destylat podłości i
nienawiści – typowe paliwo seryjnych morderców, gwałcicieli i pedofilów.
Trwoga Butcha sięgnęła zenitu. Mógł znieść tortury; ból, chociaż straszliwy, zmierzał do
jasno wytyczonego końca, jakim było ostatnie uderzenie serca. Ale to coś, co kryło się w fałdach
szaty, posiadało tajniki zadawania iście piekielnych katuszy. Skąd Butch to wiedział? Wszystko w
nim protestowało, instynkt naglił go, by uciekał, ratował się za wszelką cenę, by się... modlił.
Słowa Psalmu same pojawiły się w jego umyśle – „Pan jest moim pasterzem, niczego mi nie
braknie...”
Zakapturzona postać ptasim ruchem odwróciła się w stronę Butcha.
Butch zacisnął powieki i w myślach recytował najszybciej jak potrafił wersety Psalmu
dwudziestego trzeciego: „Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach; Prowadzi mnie do wody,
gdzie odpocząć mogę... Orzeźwia moją duszę; Wiedzie mnie po ścieżkach właściwych przez
wzgląd na swoją chwałę...”
– To ten człowiek? – Potężny głos zatrząsł piwnicą. Dało się w nim słyszeć pogłos, upiorne
zniekształcenia i efekty rodem z filmów sci-fi. Butch z przerażenia wypadł z rytmu.
– Miał w magazynku kule Bractwa.
Butchowi udało się podjąć Psalm jeszcze szybciej niż przedtem. „Chociażbym przechodził
przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną...”
– Wiem, że się ocknąłeś, człowieku. – Głos, rozbrzmiewając echem, wsączył się wprost do
ucha Butcha. – Spójrz na mnie i zobacz, kto jest mistrzem twojego kata.
Butch otwarł oczy. Przełknął z trudem. Twarz, która patrzyła na niego, była esencją czerni,
żywą ciemnością.
Omega.
Zło zachichotało.
– A więc wiesz, czym jestem? – Wyprostowało się. – Czy już udało ci się coś od niego
wyciągnąć, nadreduktorze?
– Jeszcze nie skończyliśmy.
– To znaczy, że nie. Nieźle mu dałeś czadu, sądząc z tego, że jest o krok od śmierci. Tak,
wyczuwam bliskość kostuchy. Stoi mu za głową. – Omega nachylił się i powąchał powietrze
wokół Butcha. – Nie pociągnie więcej niż godzinę.
– Pociągnie tak długo, jak mu pozwolę.
– Obawiam się, że nie. – Omega zaczął okrążać stół. Butch śledził jego kroki, a pętla lęku
zaciskała się za każdym okrążeniem Zła. Butch trząsł się tak, że zęby mu szczękały.
Uspokoił się dopiero, gdy Omega zatrzymał się przy najdalszym końcu stołu. Ciemnymi
rękami Omega chwycił za kaptur białej szaty i zdarł go z twarzy. Goła żarówka nad głową Butcha
zamigotała, kiedy mroczna postać zaczęła wysysać jej światło.
– Masz go wypuścić – powiedział Omega modulowanym głosem, który to cichł, to się
wzmagał. – Porzucisz go w lesie. Każesz innym trzymać się od niego z dala.
”Co?”, osłupiał Butch.
– Co? – zabrzmiał nadreduktor.
– Jedną z przywar Bractwa jest niezłomna lojalność, tak, niezłomna. Gdy raz kogoś zaliczą do
swoich, są mu wierni do grobowej deski. To jakiś zwierzęcy instynkt. – Omega wyciągnął rękę.
– Poproszę nóż. Powziąłem decyzję, że ten człowiek odda nam przysługę.
– Przecież mówiłeś mistrzu, że on umrze.
– Ale mogę mu podarować trochę życia. A do tego jeszcze jeden prezencik. Poprosiłem
chyba o nóż.
Ośmiocalowy nóż myśliwski. Butch otwarł oczy na całą szerokość.
Omega oparł jedną dłoń na stole, przytknął ostrze do czubka palca i nacisnął. Chrupnęło,
jakby ktoś kroił marchewkę.
– Gdzie mu to wetknąć, gdzie to wetknąć...
Rozdział 1 – Ej, tatuśku, chcesz wiedzieć, co mi się marzy? Butch O’Neal odstawił szklankę szkockiej. Spojrzał na blondynkę, która do niego zagaiła. Jakoś nie pasowała do pokoju VIP – ów w Zero Sum. W białych lakierowanych paseczkach wyglądała jak krzyżówka Barbarelli z lalką Barbie. Nie bardzo umiał zdecydować, czy jest jedną z klubowych profesjonalistek, czy nie. Wielebny miał zawsze towar w najlepszym gatunku, ale blondyna równie dobrze mogła być modelką z męskich czasopism. Wsparłszy się dłońmi o marmurowy blat, zawisła nad Butchem. Cycki miała doskonałe, warte zainwestowanej w nie kasy. Uśmiech sugerował, że chętnie zrobi ci dobrze na klęczkach. Ta lala, za pieniądze lub za friko, tankowała witaminę D i wyraźnie jej to służyło. Jej głos wzniósł się ponad psychodeliczne techno. – Mogę liczyć na ciebie, że spełnisz moje sny? Odpowiedział chłodnym uśmiechem. Blondyna na bank uszczęśliwi kogoś tej nocy. Zapewne całą furę kogosiow. Ale on nie będzie się woził na tej furze. – Obawiam się, że musisz szukać szczęścia gdzie indziej. Jego odmowę przyjęła ze stoicyzmem, który upewnił go, że jest profesjonalistką. Z bezosobowym uśmiechem podryfowała do sąsiedniego stolika, żeby wstawić tę samą gadkę. Butch odchylił głowę do tyłu i do dna osuszył szklankę lagavulinu, co znaczyło, że należy wezwać kelnerkę. Nie podchodząc do stolika, skinęła głową i pomknęła do baru po następną szklankę. Dochodziła trzecia nad ranem; mógł się spodziewać, że najdalej za pól godziny nadciągnie reszta ich zgranej trójki. Vrhedny i Rankohr polowali na mieście na reduktorów, bez – dusznych najemników nękającej lud wampirów Korporacji. Spodziewał się raczej, że zejdą z patrolu zawiedzeni. Tajna wojna wampirów z Korporacją w styczniu i lutym jakby przycichła; reduktorzy przestali się kręcić po mieście. To była dobra wiadomość dla wampirów – cywilów, a zła wiadomość dla Bractwa Czarnego Sztyletu. – Witaj, glino! – rozległ się niski głos zza pleców Butcha. Butch uśmiechnął się pod nosem. Głos czającego się w mroku zabójcy. Znał to. Mroczne rewiry to była jego specjalność. – Dobry wieczór, Wielebny – powiedział, nie odwracając głowy. – Wiedziałem, że ją spuścisz po schodach. – Czytasz w myślach? – Jeśli trzeba. Butch zerknął za siebie. Wielebny stał w ciemnościach, świecąc fiołkowymi oczami; irokeza przystrzygł na krótkiego jeża. Miał na sobie nieziemską czarną marynarkę od Valentino. Butch miał w swojej kolekcji podobną.
Różniło ich tylko to, że Wielebny wełnianą marynarkę z czesankowej wełny kupił za własne pieniądze. Wielebny a.k.a Mordh, a.k.a. brat krwiczki Zbihra, Belli, jako właściciel Zero Sum inkasował procent od wszelkich transakcji na terenie klubu. Zważywszy na szeroką gamę dostępnych w lokalu wszeteczeństw, na koniec każdej nocy do jego skarbonki musiała spływać rzeka zielonych. – Pewnie nie był w twoim guście – Wielebny wślizgnął się do boksu, wygładzając zawiązany w perfekcyjny węzeł krawat od Versace. – Wiem nawet czemu. – Tak? – Bo nie lubisz blondynek. Nie, chyba już mu przeszła ta niechęć. – Może po prostu mnie nie kręciła? – Ja wiem, czego ci trzeba. Właśnie dotarła nowa szkocka Butcha. Nie zdążyła dotknąć stolika. – Naprawdę? – To mój fach. Możesz mi zaufać. – Bez obrazy, ale wolałbym nie. – Powiem ci coś glino. – Wielebny przysunął się do Butcha. Pachniał Cool Water Davidaffa. Stara woda, lecz jara. – Pomogę ci. Zupełnie bezinteresownie. Butch klepnął samca po potężnym ramieniu. – Interesują mnie tylko barmani, kolego. Miłosierni samarytanie działają mi na nerwy. – Czasem warto zajść sprawę z zupełnie innej mańki. – Zapewne. – Skinął głową w stronę półnagiego tłumu, który wił się na parkiecie napędzany ekstazą i koksem. – Wyglądają jak z jednej sztancy. – Przez wszystkie lata, które spędził w Wydziale Zabójstw policji w Caldwell, Zero Sum był dla niego niezłą zagwozdką. Wszyscy wiedzieli, że klub to melina i kurwidołek, ale nikt z wydziału nie potrafił zdobyć dostatecznych dowodów, żeby wydać nakaz rewizji, choć noc w noc dochodziło tu do licznych wykroczeń – zwykle popełnianych w tandemie. Teraz, kiedy prowadzał się z Bractwem, poznał odpowiedź. Wielebny miał w zanadrzu wiele sztuczek, którymi zmieniał percepcję miejsca i sytuacji. Jako wampir potrafił usuwać wspomnienia z ludzkiej pamięci, sterować pracą kamer monitorujących i znikać na zawołanie. On i jego kram, nie ruszając się z miejsca, potrafili umknąć władzy. – Powiedz lepiej, jak udało ci się ukryć przed arystokratyczną rodzinką, gdzie chadzasz noc w noc do pracy? Wielebny zaśmiał się, odsłaniając koniuszki kłów. – Powiedz lepiej, jakim cudem człowiek wkręcił się do Bractwa? Butch z pietyzmem sączył szkocką. – Niezbadane są wyroki losu.
– Dobrze gadasz człowieku. Dobrze gadasz. – Odezwała się komórka Butcha. Wielebny wstał od stolika. – Będę miał coś dla ciebie. – Poza szkocką na nic nie reflektuję. – Będziesz to musiał odszczekać. – Wątpię. – Butch sięgnął po swoją motorolę. – Co tam V? Gdzie jesteście? Vrhedny dyszał ciężko jak koń przed metą; jego głos mieszał się z tępym buczeniem wiatru na łączach; kompozycja, od której łeb odpadał. – Kurwa mać, mamy kłopoty. Natychmiast dostał kopa adrenaliny, aż mu się rozjarzyły obwody. – Gdzie jesteście? – Na przedmieściach. Nieumarłe skurwysyny zaczęły napadać cywilów w domach. Butch zerwał się na równe nogi. – Już do was jadę... – Ani mi się waż. Spokojnie siedź na tyłku. Dzwonię tylko, żebyś się nie niepokoił naszą nieobecnością. Na razie.- Rozłączył się. Butch z powrotem opadł na siedzenie. Grupka przy sąsiednim stoliku ryknęła radośnie, kwitując jakiś żart. Chóralny śmiech wzbił się w powietrze jak stado ptaków. Butch zatopił wzrok w szklance. Raptem pól roku temu nie miał nic. Ani kobiety, ani nikogo bliskiego. W pewnym sensie nie miał też domu. A jego zawód detektywa z Wydziału Zabójstw za życia wpędzał go do grobu. Potem został zapudłowany z powodu brutalności policji. Dzięki dziwnemu splotowi okoliczności zetknął się z Bractwem. Spotkał kobietę, dla której stracił rozum. No i gruntownie wymienił skład garderoby. Tak, ten ostatni fakt był niepodważalnym plusem jego sytuacji. Przed chwilą zdawało mu się, że rozpoczął nowe życie, ale ostatnio zauważył, że mimo pozornych różnic nadal tkwił w punkcie wyjścia, a jego radość istnienia wcale nie pogłębia się od czasów, kiedy rozkładał się za życia. Wciąż pętał się po jakiejś peryferyjnej orbicie, daremnie szukając centrum. Popijając lagavulin, wspominał Marissę i jej jasne, długie do pasa włosy. Mleczną karnację. Błękitne oczy. Jej białe kły. Fakt, blondynki go odrzucały. Do skandynawskich typów w ogóle mu nie stawał. Co tam, zresztą, kolor włosów. Żadna dziewczyna, ani w tym klubie, ani na tej planecie, nie mogła się równać z Marissą. Była czysta jak kryształ, który rozszczepia światło na wszystkie barwy tęczy; w jej czarującej obecności życie stawało się lepsze, weselsze, barwniejsze. Rany, był skończonym jeleniem. Ale naprawdę była cudowna. Przez krotki czas, kiedy wyglądało, jakby czuła do niego miętę, łudził się, że coś z tego będzie. Ale potem zrobiła się nieprzystępna. Co znaczyło, że jest niegłupia. Nie miał wiele do zaoferowania takiej samicy jak ona – nie tylko dlatego, że był człowiekiem. Utknął na mieliźnie na obrzeżach Bractwa; nie mógł walczyć u ich boku, bo nie
dorastał im do pięt, nie mógł wrócić do świata ludzi, bo wiedział za dużo. Z tego zgniłego kompromisu wyjść można było tylko nogami do przodu. Może powinien poszukać szczęścia na portalu randkowym? Rozbawione towarzystwo w sąsiednim boksie kolejny raz ryknęło śmiechem. Butch przyjrzał im się uważnie. Rej przy stoliku wodził mały blondyn w modnym garniturze. Wyglądał, jakby miał piętnaście lat, ale w ostatnich miesiącach był częstym bywalcem VIP-roomu i szastał pieniędzmi, jakby to było konfetti. Zapewne portfelem sztukował braki postury – kolejny dowód na magiczną moc zieleni. Butch dopił szkocką, skinął na kelnerkę i zapatrzył się w dno swojej szklanki. Kurwa mać, po czterech podwójnych szkockich nawet nie zaszumiało mu w głowie, co świadczyło o bardzo daleko posuniętej tolerancji trunku. Skończyło się terminowanie u młodzików. Doszlusował do kadry. Kiedy dotarło to do niego, że wcale się tym nie przejął, zrozumiał, że mielizna się skończyła i już idzie na dno. Dziś raczej nie był w szampańskim nastroju. – Słyszałam od Wielebnego, że ci brakuje towarzystwa. – Nie, dziękuję. – Nawet nie chciało mu się podnieść głowy – A jakbyś tak najpierw spojrzał na mnie? – Powiedz szefowi, że doceniam jego... – Spojrzał w gorę i ugryzł się w język. Od razu poznał, kim jest jego nowa znajoma. Nie mógł nie poznać szefowej ochrony Zero Sum. Metr osiemdziesiąt najmarniej. Kruczoczarne, po męsku ostrzyżone włosy. Szare oczy koloru lufy rewolweru. Obcisły top odsłaniał jej atletyczne ciało, same mięśnie i ścięgna, bez grama tłuszczu. Czuł, że z rozkoszą skręciłaby mu kark. Zerknął na jej mocne dłonie o długich palcach. Takie dłonie potrafią zrobić kuku. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby ktoś się na nim wyżył. Tej nocy, dla odmiany, z przyjemnością zaznałby bólu fizycznego. Kobieta uśmiechnęła się, jakby czytała mu w myślach; błysnęły kły. Ach tak... nie była kobietą, lecz samicą. Samicą wampirów. Ten sukinsyn Wielebny miał rację. Mógł ją przelecieć, bo był całkowitym przeciwieństwem Marissy. Miała przy tym w sobie coś z partnerek, z którymi Butch, odkąd dorósł, uprawiał anonimowy seks. W dodatku mogła mu zadać ból, którego podświadomie się domagał. Wsunął rękę za pazuchę marynarki od Ralpha Laurena. Samica gwałtownie potrząsnęła głową. – Nigdy nie robię tego za pieniądze. Potraktuj to jako przyjacielską przysługę. – Nie znamy się. – Mówiąc o przyjacielu, nie miałam na myśli ciebie.
Ponad jej ramieniem widział Mordha, który z uśmiechem aprobaty przypatrywał się im z drugiego końca sali, po czym zniknął w swoim kantorku. – To mój najlepszy przyjaciel – mruknęła wyjaśniająco. – Rozumiem. Jak masz na imię? – Nieważne. – Wyciągnęła do niego rękę. – Chodź, Butchu, a właściwie Brianie, nazwisko: O’Neal. Chodź ze mną na tyły klubu. Zapomnij na chwilę o tym, co sprawia, że się tak nawalasz lagavulinem. Obiecuję, że po wszystkim będziesz mógł się z powrotem wykańczać. To, że wiedziała o nim sporo, nie zrobiło na nim większego wrażenia. – Wobec tego może ty mi się przedstawisz? – Dzisiejszej nocy możesz mówić do mnie Symphaty. Ładne imię? Zlustrował ją od grzywki po kozaki. Nosiła skórzane spodnie. No tak, mógł się tego spodziewać. – Masz jaja, Symphaty? Roześmiała się niskim, zmysłowym głosem. – Nie, i nie jestem też transwestytą. Nie myśl sobie, że tylko wy, mężczyźni jesteście silni. Patrzył długo w jej stalowe oczy. Potem spojrzał w stronę drzwi do prywatnych łazienek. Niestety, znał to na pamięć. Szybki numerek z nieznajomą, czcza kolizja dwóch ciał. Towar z półki, na wózek, pchnąć i do kasy – jak w supermarkecie. Tak właśnie wyglądało jego życie erotyczne, odkąd sięgnął pamięcią, ale dopiero ostatnio zaczęło go to napawać głuchą rozpaczą. Nieważne. Czy rzeczywiście chce żyć w celibacie, aż się przekręci na marskość wątroby? Dlatego tylko, że samica, której nie był godzien, nim pogardziła? Zerknął na rozporek. Jego ciało optowało za seksem. To przeważyło szalę. Wyszedł z boksu. – Chodźmy – powiedział, czując w piersiach bryłę lodu. Wdzięcznym tremolem smyczkowym orkiestra przeszła płynnie do walca. Marissa obserwowała falowanie wyfioczonego tłumu w sali balowej. Samce trzymały się za ręce z samicami, przytulali się do siebie, wymieniali spojrzenia. W powietrzu unosił się szeroki wachlarz samczych aromatów. Oddychała przez usta, żeby mniej czuć. Niestety, nie na wiele to się zdało; od pewnych rzeczy nie sposób uciec. Choć arystokracja szczyci się elegancją i dobrymi manierami, nawet glymeria nie była ponad prawami biologii gatunku: gdy samiec wiąże się z partnerką, oznacza ją swoim aromatem. Jeśli samica akceptuje samca, dumnie obnosi się z ciężkim, korzennym zapachem. Tak sobie przynajmniej wyobrażała Marissa. Na sto dwadzieścia pięć wampirów w sali balowej jej brata, tylko ona jedna nie miała partnera. Był wprawdzie garstka niesparzonych samców, ale nie miała co liczyć na to, że któryś z
nich zaprosi ją do tańca. Princepsi woleli przeczekać walca lub poprowadzić na parkiet swoje matki lub siostry. Każdego, byle nie ją. Do końca życia będzie obiektem pogardy. Gdy mijała ją wirująca w walcu para, Marissa uprzejmie spuszczała oczy, żeby nie deptali sobie po nogach, próbując ominąć ją wzrokiem. Twarz ją piekła. Nie wiedziała, dlaczego jej status wykluczonej szczególnie jej ciążył. Przecież przywykła już do tego, że żaden z członków glymerii nie spojrzał jej w oczy od czterystu lat: najpierw była niechcianą krwiczką Ślepego Króla. Tera była jego niechcianą ekskrwiczką, którą porzucił dla ukochanej królowej, półkrwi samicy, półkobiety. A może w końcu zmęczyło ją bycie wieczną outsiderką. Zacisnęła usta i drżącymi rękami zebrała ciężkie fałdy sukni. Ruszyła w stronę wielkich ozdobnych drzwi sali balowej i wymknęła się do foyer. Z obawą pchnęła drzwi do damskiej gotowalni. Powitał ją zapach frezji i perfum; w środku na szczęście, nie było żywego ducha. Chwała Pani Kronik. Kiedy weszła do środka i rozejrzała się, jej napięcie trochę zelżało. To pomieszczenie w domu brata przeznaczyła na luksusową garderobę debiutantek. Urządzona w pstrym stylu carskiej Rosji gotowalnia została wyposażona w dziesięć stylowych toaletek, na których znajdowały się przybory do poprawiania makijażu i fryzury. Na zapleczu pokoju znajdował się szereg ubikacji udekorowanych motywami z jaj Faberge, które zasiliły kolekcję jej brata. Bardzo rozkoszne, bardzo kobiece. Stojąc wśród tego wszystkiego miała ochotę wyć. Zacisnęła jednak zęby i spojrzała w jedno z luster, sprawdzając stan swojej fryzury. Złota kaskada długich włosów została perfekcyjnie spiętrzona na czubku głowy. Wstążka trzymała się dobrze. Nawet po paru godzinach wszystko było na miejscu: sznury pereł wplecione w jej włosy przez psankę nie zmieniły położenia nawet o milimetr od chwili, kiedy zeszła do sali balowej. Cóż, widać sianie pietruszki po kątach nie nadwerężyło koafiury a la Maria Antonina. Za to naszyjnik się przekrzywił. Poprawiła wielowarstwową kolię z pereł tak, by najbliższa z nich, dwudziestotrzymilimetrowa perła z Tahiti przykuwała wzrok do niezbyt imponującego wgłębienia między jej piersiami. Jej klasyczna suknia w gołębim odcieniu szarości to był Balmain, którego kupiła sobie na Manhattanie w tysiąc dziewięćset czterdziestym. Buty od Stuarta Weitzmana, nowiutkie, co nie znaczy, że chociaż raz mignęły spod rąbka długiej sukni. Naszyjnik, kolczyki i spinki, jak zawsze od Tiffany’ego: odkąd jej ojciec, pod koniec dziewiętnastego wieku, wpadł na trop wielkiego Louisa Comforta, jej rodzina był wierna tej marce. Wszak byli arystokratami, a arystokraci we wszystkim cenią jakość i trwałość, z głęboką rezerwą odnosząc się do zmian i niechętnie przyjmując do wiadomości nietrwałość rzeczy. Odeszła parę kroków od lustra, żeby rzucić okiem na całość. Z lustra – o, ironio losu -patrzyła na nią nieprawdopodobnie piękna samica o nieskazitelnych rysach: wyglądała, jakby nie wyszła z łona matki, lecz spod dłuta rzeźbiarza. Była wysoką i smukła samicą o zachwycających kształtach. Jej twarz miała niezrównaną subtelność rysów, idealne proporcje ust,
oczu oraz policzków i nosa. Cera Marissy była alabastrowa. Oczy srebrzyste. Należała do rodzin, w których żyłach płynie najczystsza wampirza krew. Mimo to przypadł jej w udziale los porzuconej samicy. Odtrąconej, niechcianej. Wybrakowanej starej panny, której nawet gorącokrwisty wojownik, jak Ghrom, nie miał ochoty tknąć choćby raz, żeby przestała być wreszcie nówką. Z powodu jego awersji do niej wciąż miała status niesparzonej, mimo że była z Ghromem, chyba przez całą wieczność. Żeby uznano cię za czyjąś krwiczkę, ten ktoś musi cię przelecieć. Koniec ich związku był i nie był zaskoczeniem dla wszystkich. Chociaż Ghrom głosił, że został przez nią porzucony, glymeria wiedziała swoje. Była nietknięta przez stulecia, nigdy nie roztaczała wokół siebie jego aromatu, nie spędziła dnia w jego towarzystwie. Zresztą, która samica z własnej woli porzuciłaby Ghroma? Był Ślepym Królem, ostatnim czystej krwi wampirem na całej Ziemi, wielkim wojownikiem i członkiem Bractwa Czarnego Sztyletu, który nie miał ponad sobą nikogo. Jakie mogła z tego wyciągnąć wnioski arystokracja? Coś miała nie tak, zapewne pod bielizną, a jej ułomność zapewne była natury seksualnej. Czemu bowiem gorącokrwisty wojownik nie czuł pociągu do niej? Musiała parę razy odetchnąć głębiej. Zapach świeżo ściętych kwiatów drażnił jej nos, ich słodycz dusiła ją, pozbawiała tlenu. Miała wrażenie, że do jej płuc dociera tylko woń kwiatów. Czuła ucisk w gardle – chyba broniła się przed naporem dusznej woni. Szarpnęła za ciężką kolię, która zaciskała się wokół jej szyi jak garota. Próbowała oddychać ustami, ale na niewiele się to zdało. Nieznośny zaduch wypełniał szczelnie jej płuca... dusiła się, jakby tonęła, choć wcale nie była w wodzie. Na miękkich nogach ruszyła w stronę drzwi, ale nie była w stanie stawić czoła roztańczonym parom, ludziom, którzy dowartościowali się poprzez pogardę dla niej. Nie, nie mogą jej zobaczyć w tym stanie... nie mogą się dowiedzieć o jej rozpaczy. Pogardzaliby nią jeszcze bardziej. Powiodła błędnym wzrokiem po gotowalni. W każdym lustrze widziała swoje odbicie. Poczuła, że musi... no właśnie, co? Musi stąd pójść – do sypialni, na górę... Musi... o Boże, dusi się, umiera, niewidzialne ręce ściskają jej gardło. Agrhes... jej brat... musi go wezwać. Jest lekarzem... Mógłby udzielić jej pomocy, ale to by zepsuło jego urodziny. Ona zepsułaby jego urodziny, tak jak niszczy wszystko wokół. To ona jest wszystkiemu winna. Winna własnej hańby... Chwała Bogu, że jej rodzice nie żyją od stuleci i nie muszą oglądać, jak się stacza. Chyba zaraz zwymiotuje. Nawet na pewno. Trzęsąc się jak galareta, rzuciła się do jednej z ubikacji i zamknęła od środka. W drodze do muszli odkręciła wodę w umywalce, żeby zagłuszyć odgłosy wymiotów przed ewentualnymi niepożądanymi świadkami. Padła na klęczki i zwiesiła głowę nad porcelanową muszlą. Chociaż bekała i rzęziła, a jej gardło zaciskało się spazmatycznie, wydobywało się z niej wyłącznie powietrze. Spotniała na czole, piersi i pod pachami. Miała zawroty w głowie. Z szeroko
otwartymi ustami walczyła o oddech, dręczona myślami, że umrze, kiedy nie będzie przy niej nikogo, że zepsuje przyjęcie brata, że jest odrażająca... Myśli brzęczały jej w głowie jak rój natarczywych, kąśliwych, jadowitych os. Zaczęła płakać. Nie dlatego, że się bała, że umrze, lecz dlatego, że wiedziała, że nie umrze. Ataki paniki w ostatnich miesiącach zaostrzyły się, nieokreślony niepokój prześladował ją uporczywie. Każdy kolejny atak zaskakiwał gwałtownością. Wzięła głowę w ręce i szlochała głośno; łzy spływały z jej twarzy jak diamenty i perły na dekolcie. Była przeraźliwie samotna, tkwiąc, jak w klatce, w lukrowanym, zamożnym, eleganckim koszmarze, w którym upiory nosiły smokingi, fraki, a sępy zlatywały się na skrzydłach z aksamitu i jedwabiu, żeby wydziobać jej oczy. Odetchnęła głębiej, usiłując choć trochę opanować oddech. „Spokój, tylko spokój. Nic jej nie będzie – tak jak zawsze”. Zerknęła na muszlę klozetową. Była szczerozłota i łzy, kapiąc na powierzchnię wody, tworzyły kręgi, które wyglądały, jakby w nich odbijało się słońce. Nagle dotarło do niej, że klęczy na twardej podłodze, gorset pije ją w żebra, a skóra lepi się od potu. Podniosła głowę i rozejrzała się po toalecie. No proszę, żeby się rozkleić, wybrała swoją ulubioną kabinę, której wystrój inspirowany był jajkiem konwaliowym. Wsparta o sedes, podziwiała bordowe ściany ręcznie malowane w jasnozielone liście i białe kwiatki. Podłoga, blat i umywalka były z bordowego marmuru o białych i kremowych żyłkach. Do tego złote kinkiety. Urocza sceneria, bez wątpienia bardzo stosowna do ataku paniki. Cóż, ostatnio panika zdawała się jak ulał pasować do wszystkiego. Tak zwana modna czerń. Wstała z podłogi, zakręciła kran i opadła na obity adamaszkiem taborecik w rogu kabiny. Suknia udrapowała się wokół niej z wdziękiem zwierzęcia, które się przeciąga leniwie, gdy minie niebezpieczeństwo. Przyjrzała się sobie w lustrze. Twarz miała w plamach, nos czerwony. Makijaż poległ z kretesem. Misterna koafiura poszła w rozsypkę. Tak właśnie wyglądała jej psychika – nic dziwnego, że glymeria nią gardzi, podświadomie wyczuwając głębszą prawdę o niej. Pewnie dlatego Butch jej nie chciał... Nie, tylko nie to. Nie będzie teraz myśleć o nim. Musi doprowadzić się w miarę do ładu i przemknąć do swojego pokoju. Nie pociągało jej siedzenie w samotności, ale sama też była niepociągająca. Wzięła się za poprawianie fryzury. Nagle usłyszała dźwięki orkiestry wlewające się do gotowalni przez otwierane drzwi. Drzwi zamknęły się i muzyka przycichła. Masz babo placek. Miała odciętą drogę wyjścia. Ale może weszła tylko jedna osoba, więc się nie zhańbi podsłuchiwaniem. – Nie wiem, jak to się stało, że kapnęłam na szal, Sanimo. A więc nie dość, że podsłuchuje, to jeszcze jest tchórzem.
– Prawie nie widać – odparła Sanima. – Co za szczęście, żeś się zorientowała, zanim ktoś zauważył. Zapierzemy szal w umywalce. Marissa wzięła się w garść. „Nie zwracaj na nie uwagi, tylko uczesz się i na litość boską zrób coś z rozmazanym tuszem do rzęs, myślała. Masz oczy jak szop pracz”. Wzięła myjkę i cichutko nasączyła wodą, podczas gdy dwie samice weszły do kabiny naprzeciwko. Musiały zostawić drzwi otwarte, bo wyraźnie słyszała ich głosy. – A jeśli ktoś zauważył? – Cśśś... zdejmiemy ten szal – o Jezu. – Samiczka zachichotała – Twoja szyja... – To Marlus – odparła młodsza z samic rozanielonym szeptem. – Od miesiąca, od naszych godów, bez przerwy.... Teraz śmiały się obie. – Często odwiedza cię w dzień? – Sanima delektowała się pikantnymi szczegółami. – Bardzo. Nie wiedziałam, dlaczego chce, żeby nasze sypialnie były połączone. Teraz już wiem. Jest nienasycony. Mam na myśli nie tylko krew. Marissa zastygła z myjką przy oku. Tylko raz w życiu zaznała męskiego pożądania. Tamten jeden, jedyny pocałunek...pielęgnowała wspomnienie o nim. Zejdzie do grobu jako nówka, a chwila, gdy ich usta zetknęły się, będzie jedynym doświadczeniem erotycznym w jej życiu. Butch O’Neal. Butch całował ją z... Dość tego. Wzięła się za drugą stronę twarzy. – Jak cudownie być nowożeńcem. Ale nikt nie może oglądać twojej szyi. Masz ślady na skórze. – Dlatego właśnie popędziłam tutaj. Bałam się, że ktoś zobaczy plamę z wina i zacznie mnie namawiać, żebym zdjęła szal. – W głosie samicy brzmiała zgroza, jakby uniknęła śmiertelnego niebezpieczeństwa. Znając glymerię, Marissa aż za dobrze rozumiała jej lęk, by nie zwrócić na siebie uwagi. Odłożyła myjkę i znów wzięła się za włosy, rezygnując z prób niemyślenia o Butchu. Boże, wiele by dała, żeby musieć ukrywać ślady jego ukąszeń przed oczami glymerii. Napawać się cudownym sekretem, że jej ciało pod schludną suknią ma ślady dzikiej namiętności. Z rozkoszą nosiłaby jego aromat na swojej skórze, podkreślając go, jak to czyniło wiele sparzonych samic, odpowiednim doborem perfum. Ale nic z tego. Po pierwsze, chyba słyszała, że człowieki nie znaczą samic po to, żeby się z nimi związać. A nawet jeśli się przesłyszała, Butch O’Neal dał jej kosza podczas ostatniego spotkania, co znaczyła, że już go nie pociąga. Pewnie doszły go słuchy o tym, że coś z nią jest nie tak. Trzymał z braćmi i mógł słyszeć o niej to i owo – Jest tu ktoś? – spytała ostro Sanima Ojej, pewnie głośno westchnęła. Rezygnując z dalszego poprawiania urody, otwarła drzwi kabiny. Na jej widok obie samice spuściły oczy. Całe szczęście, bo jej włosy wyglądały jak ptasie gniazdo.
– Nie bójcie się, nic nikomu nie powiem – mruknęła. W miejscach publicznych nie rozmawiało się o seksie. Prywatnych, zresztą też. Zlęknione samice skłoniły się bez słowa. Marissa wyszła. Kiedy pojawiła się w drzwiach garderoby, kolejne pary oczu odwracały się od niej, uciekając w bok... Zwłaszcza oczy niesparzonych samców, którzy ćmili cygara w rogu holu. Zanim ostatecznie zrejterowała z balu, wyłowiła w tłumie wzrok Agrhesa. Skinął jej głową ze smutnym uśmiechem, jakby rozumiał, dlaczego nie wyrabia. „Kochany braciszek” – pomyślała. Zawsze ją wspierał i nigdy nie dawał jej odczuć, że się za nią wstydzi. I tak by go kochała, bo byli dziećmi jednych rodziców, a jego lojalność budziła w niej szczególne uwielbienie. Ostatni raz obrzuciła wzrokiem glymerię w całym jej splendorze i udała się do swojego pokoju. Wskoczyła pod prysznic, a potem przebrała się w skromniejszą, choć też długą suknię i buty na płaskim obcasie. Schodami na tyłach rezydencji zeszła na dół. To, że nikt jej nie chciał ani nie pożądał, nie bolało jej jakoś szczególnie. Taki los przeznaczyła jej Pani Kronik, widocznie tak być musiało. Wielu przypadło w udziale gorsze życie i roztkliwianie się nad tym, czego jej brakuje, w obliczu wszystkiego, co miała, wydawało jej się egoizmem i stratą czasu. Jedno, czego nie mogła znieść, to bezużyteczność. Dobrze, że choć szlachetna krew gwarantowała jej fotel w Radzie Princepsów. Zresztą istniał pewien szczególny sposób, w jaki mogła wywierać pozytywny wpływ na świat. Gdy wklepywała szyfr, a potem otwierała stalowe drzwi do kliniki, zazdrościła i zapewne zawsze miała zazdrościć parom tańczącym na drugim końcu rezydencji. Widać inna droga była jej przeznaczona. Rozdział 2 Butch wyszedł z Zero Sum za kwadrans czwarta. Nie wsiadł do cadillaca. Musiał się przewietrzyć. Bezwzględnie. W połowie marca na północ od Nowego Jorku nadal panuje zima, a noce są lodowate. Kiedy samotnie wędrował przez Trade Street, z jego ust wydobywał się obłok pary, znikając za uchem. Chłód i samotność dobrze mu robiły: zostawiając za sobą mury klubu i natłok spoconych ciał, był rozgrzany i nakręcony. Gdy maszerował, jego mokasyny od Ferragamo stukały głośno po chodniku; pod podeszwami chrzęścił piasek z solę, którym wysypano wąziutką ścieżkę między brudnymi zaspami. Z dalszych barów na Trade Street dobiegało przytłumione dudnienie muzyki, choć zbliżała się już pora zamknięcia. Mijając McGrider’s, postawił kołnierz i przyspieszył kroku. Unikał bluesowego pubu, bo zaglądali tam gliniarze, a on nie miał ochoty się na nich natknąć. Jego bliscy koledzy z policji w Caldwell wiedzieli o nim tylko tyle, że wziął i zniknął; ich niewiedza bardzo mu odpowiadała.
Następny był Screamer, dudniący od gangsta rapu, który zmieniał budynek w jeden wielki wzmacniacz basowy. Wszystko zaczęło się właśnie tutaj. Jego niesamowita podróż w świat wampirów zaczęła się dokładnie w tym miejscu, w lipcu zeszłego roku, od oględzin BMW, które wyleciało w powietrze od podłożonej bomby; z samochodu została kupa złomu, a z pasażera kupka popiołu. Na miejscu nie było żadnych dowodów rzeczowych, z wyjątkiem kilku latających gwiazdek shuriken. Zamach był zorganizowany bardzo profesjonalnie, wyglądał na pokazówkę i zapowiedź ciągu dalszego. Wkrótce potem w zaułkach zaczęto znajdować ciała nafaszerowanych heroiną prostytutek z poderżniętymi gardłami. Wokół poniewierały się kolejne sztuki dalekowschodniej broni. Butch i jego partner, Jose de la Cruz, przypuszczali, że wybuch był elementem porachunków między suterenami, wkrótce jednak dowiedział się, co za tym naprawdę stoi. Hardhy, członek Bractwa Czarnego Sztyletu, został zgładzony przez wrogów jego rasy, reduktorów. Natomiast zabójstwa prostytutek były elementem strategii Korporacji Reduktorow, zmierzającej do wyłapywania wampirów – cywilów, aby wyciągnąć z nich informacje o Bractwie. Do zeszłego lata Butch nie miał bladego pojęcia o istnieniu wampirów, a tym bardziej wampirów jeżdżących BMW wartym dziewięćdziesiąt patoli. Posiadających przebiegłych wrogów. Butch wędrował dalej zaułkiem w stronę miejsca, w którym BMW 650i wyleciało w powietrze. Ściana budynku wciąż jeszcze była osmalona od wybuchu. Butch koniuszkami palców musnął zimne cegły. Tutaj się wszystko zaczęło. Silny podmuch wiatru rozwiał poły jego płaszcza z kaszmirowej wełny w najlepszym gatunku, odsłaniające elegancki garnitur. Odjął rękę od muru i przyjrzał się swoim ciuchom: Płaszcz od Missoni, koło pięciu tysi. Garnitur od Ralpha Laurena, jakieś trzy. Buty to była taniocha, najwyżej siedem stówek. Spinki od Cartiera, za pięciocyfrową kwotę. Zegarek Patek Philippe, dwadzieścia pięć tauzenów. Każdy z noszonych pod pachami glocków kaliber czterdzieści wart był ze dwa tauzeny. Był więc nieźle wystrojony... utopił czterdzieści cztery tysiące u Saksa na Piątej Alei i w sklepie z militariami. A to nie był nawet ułamek jego garderoby. W bunkrze miał dwie pełne szafy kosztownych ciuchów... z których ani jednego nie kupił za własne pieniądze. Bracia fundowali mu wszystko. Cholera... chodził w ubraniach, które do niego nie należały. Miał dach nad głową, koryto i plazmowy telewizor, które też nie były jego własnością. Pił szkocką, za którą on nie płacił. Jeździł wypasioną bryką, która wcale nie była jego. A co robił w zamian? Nie za wiele. Ilekroć dochodziło do akcji, bracia odstawiali go na bocznicę. U wylotu zaułka rozległ się głośny tupot buciorów. Kroki zbliżały się, w dodatku nie były to kroki jednej osoby.
Butch wycofał się do cienia, rozpinając płaszcz i marynarkę, żeby mógł w razie czego sięgnąć po broń. Nie miał zamiaru mieszać się w cudze porachunki, z drugiej strony jednak sumienie nie pozwalało patrzeć z opuszczonymi rękami, gdy niewinny znalazł się w opresji. Może kołatały się w nim jeszcze resztki gliniarza? Zaułek miał wylot tylko z jednej strony, więc biegnący będą musieli go wyminąć. Licząc, że uda się uniknąć strzelaniny, przywarł do kontenera na śmieci i czekał na dalszy rozwój wypadków. Obok Butch przebiegł młody, spanikowany chłopak, trzęsąc się z przerażenia. Dwa depczące mu po piętach zbiry okazały się nie kim innym, tylko olbrzymami o spsiałych włosach. Pachnieli zasypką dla niemowląt. Reduktorzy ścigali cywila. Butch złapał jeden ze swoich glocków, ekspresowo wybrał numer Vrhednego i rzucił się w pościg. Odezwała się poczta głosowa, więc nie zwalniając kroku, wsunął motorolę z powrotem do kieszeni. Kiedy dogonił tamtych, byli już u wylotu zaułka. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Teraz, kiedy zabójcy mieli już cywila w saku, poruszali się leniwie, bawiąc się nim w kotka i myszkę ze złośliwą satysfakcją. Cywil drżał jak osika, oczy wychodziły mu z orbit; w ciemnościach błyskały białka jego oczu. Butch skierował broń w ich stronę. – Ej, blondaski, może byście podnieśli rączki w gorę. Reduktorzy zamarli i zwrócili spojrzenia w jego stronę. Poczuł się jak sarna w leśnych ostępach, na którą nagle padają światła jeepa. Z nieumarłych sukinsynów biła potężna siła, wspomagana chłodną logiką – wredna kombinacja, zwłaszcza w podwójnym zestawie. – Nie mieszaj się w nie swoje sprawy – rzucił gnyp z lewej. – To samo mówi mi mój współlokator. Rzecz jednak w tym, że ja nie lubię cudzych poleceń. To jedno musiał przyznać reduktorom: nie byli idiotami. Jeden miał go na oku, drugi skupił się na cywilu, który chyba ze strach stracił dar dematerializacji. „Jeszcze chwila, a będą mnie szantażować jego życiem, a jego moim”, przemknęło przez myśl Butchowi. – Czemu się nie zmyjesz? – zagadnął skurwiel z prawej. – Tak by było lepiej dla ciebie. – Ale gorzej dla niego. – Butch skinął głowę w stronę cywila. Lodowaty wicher powiał w zaułku, szeleszcząc kawałkami gazet i pustymi reklamówkami. Butcha zakręciło w nosie. Nienawidził tego zapachu. – Jakim cudem wytrzymujecie ten sztynk zasypki dla niemowląt? Spłowiałe oko reduktora taksował go od stop do głów, jakby zabójca zastanawiał się, skąd Butch w ogóle zna słowo zasypka. A potem obaj nieumarli wzięli się ostro do roboty. Reduktor bliższy cywila złapał wampira i przyciągnął do piersi, osłaniając się nim jak tarczą. Drugi z szybkością błyskawicy rzucił się w stronę Butcha.
Jednak Butch nie dał sobie w kaszę dmuchać. Spokojnie wycelował i z glocka wypalił sukinsynowi prosto w pierś. Postrzelony reduktor wydał z siebie upiorny skrzek i runął na ziemię jak kłoda. Nie była to typowa reakcja. Reduktorzy zwykle nie reagowali na kule, ale Butch załadował do magazynka preparowane kule z wyposażenia Bractwa. – Co, u diabła – wydusił z siebie drugi reduktor, ten który jeszcze nie oberwał. – Niespodzianka, lachociągu. Mam specjalne kulki. Reduktor ocknął się z oszołomienia, poderwał cywila z ziemi, przytulił do siebie i osłonił się nim jak tarczą. Butch skierował lufę w tamtą stronę, ale w żaden sposób nie mógł strzelać. – Puść go! Spod pachy cywila wysunęła się lufa. Gdy pierwsza kula odbiła się rykoszetem od asfaltu, Butch przywarł do wnęki w bramie. Druga kula przeszła mu przez udo na wylot. Nienawidził tego syfiastego miasta. Noga bolała go, jakby ktoś ją przekuł rozgrzanym do czerwoności żelazem. Wnęka, w której się skrył, osłaniała go nie bardziej, niż słup od latarni, a reduktor właśnie składał się do strzału. Butch chwycił pustą puszkę po piwie i cisnął przez jezdnię. Kiedy głowa reduktora, który trzymał cywila, odwróciła się w ślad za dźwiękiem puszki, Butch oddał w stronę dwójki cztery starannie wymierzone strzały. Tak jak przewidział, wampir spanikował i stracił równowagę, wysuwając się z objęć zabójcy; wykorzystując moment zamieszania, Butch posłał reduktorowi kulkę w ramię. Drań wykonał piruet i upadł twarzą do ziemi. Strzał był celny, ale nieumarły nadal się ruszał i nie ulegało wątpliwości, że lada chwila stanie z powrotem na nogi. Kule Bractwa dobrze spisywały się, ale tylko na krotko odbierały przytomność i lepiej działały przy trafieniu w pierś niż w ramię. Nie był to zresztą jedyny problem. Oswobodzony cywil odzyskał oddech i zaczął się drzeć w niebogłosy. Butch, klnąc, pokuśtykał do niego. Rety, raban, jaki robił ten samiec, mógł im ściągnąć na głowę oddział policji i to z przeklętego Nowego Jorku. Butch zajrzał mu w twarz z naganą. – Przestań wrzeszczeć. No, już. Zrozumiano? – Wampir wybełkotał coś, a potem zamknął się, jakby ktoś wyrwał mu wtyczkę. – Dobra. Mam do ciebie dwie prośby. Po pierwsze, żebyś się wziął w garść i zdematerializował. Słyszysz, co do ciebie mówię? Oddychaj głęboko, powoli – właśnie tak. Dobry chłopiec. Proszę cię też, żebyś zakrył oczy, i to natychmiast... – Skąd wiesz, że ja... – Nie prosiłem cię, żebyś gadał. Zamknij oczy i zakryj je dłońmi. Oddychaj równo. Wszystko będzie dobrze, tylko musisz stąd zniknąć.
Samiec przykrył oczy trzęsącymi się rękami, a Butch podszedł do drugiego zabójcy, który twarzą do ziemi leżał na chodniku. Czarna krew sączyła się z jego rany, a z ust wydobywały się ciche pojękiwania. Butch złapał go za wszarz, oderwał łeb bydlaka od asfaltu i przytknął lufę glocka do podstawy czaszki. Nacisnął spust. Pół twarzy reduktora wyparowało. Ręce i nogi podrygiwały jeszcze przez chwilę, zanim całkiem znieruchomiały. Ale fajrant się jeszcze nie zaczął. Trzeba było przebić obu draniom pierś, żeby całkiem kojfnęli, a on nie miał przy sobie ostrych narzędzi. Wyjął swoją komórkę i wcisnął klawisz szybkiego wybierania, jednocześnie kopniakiem odwracając na plecy reduktora. Rozległ się sygnał połączenia z numerem Vrhednego. Butch przeszukał kieszenie reduktora. Wyjął Black Bery i portfel. – Niech to szlag. – Zabójca zdążył włączyć telefon, ewidentnie wzywając posiłki. Z drugiej strony słuchawki dobiegało wyraźnie sapanie i szelest ubrań, nie pozostawiając cienia wątpliwości, że oddział raźno ruszył w sukurs. – Jak tam z tobą? Wyglądasz lepiej – zwrócił się do wampira, uporczywie wydzwaniając do Vrhednego. – Chyba się już dostatecznie pozbierałeś. „V, sięgnij po swoją cholerną komórkę. V...” Wampir odjął ręce od oczu. Jego wzrok spoczął na zabójcy, którego mózg pstrzył cegły muru. – Jezu... Butch przesunął się, zasłaniając widok własnym ciałem. – Po prostu nie myśl o tym. Cywil wyciągnął rękę w jego stronę. – Jesteś ranny. – Nie zajmuj się mną. Proszę cię tylko, koleżko, żebyś wziął się w garść i zniknął. – „W trymiga” – dodał w myślach. W chwili, kiedy włączyła się poczta głosowa V, w zaułku rozległ się tupot ciężkich butów. Butch wetknął komórkę gdzieś w okolice kieszeni i wyszarpnął pusty magazynek z glocka. Wsuwając następny, uznał, że czas najwyższy przestać się certolić. – No już, jazda stąd. – Ale...ale... – Dematerializuj się, do kurwy nędzy! Bierz dupę w troki, bo wrócisz do domu sztywny. – Czemu się mną przejmujesz, skoro jesteś człowiekiem. – Dość już tego gadania. Zjeżdżaj! Wampir zamknął oczy, szepnął coś w Starym Języku i znikł. Kiedy piekielny łoskot buciorów przybrał na sile, Butch zaczął się rozglądać za jakąś kryjówką. W lewym bucie chlupała mu własna krew. Niestety, jedynym schronieniem była nadal
płytka wnęka w bramie. Znów zaklął i przywarł do muru, patrząc, z kim będzie miał do czynienia. – Ożeż kurwa. – Tym razem było ich... sześciu. Vrhedny wiedział, co się teraz wydarzy; najchętniej byłby teraz na Księżycu. Kiedy potężny rozbłysk oślepiającej bieli zamienił noc w biały dzień, odwrócił się plecami i zaczął zmykać. Potężny ryk bestii rozdarł noc, ale V nie musiał oglądać się za siebie. Znał to na pamięć: Rankohr wchodził w przemianę, bestia wyrywała się na wolność i urządzała sobie ucztę z reduktorów. To, co zawsze, z jedną drobną różnicą: tym razem znajdowali się na boisku futbolowym liceum w Caldwell. – „Huzia, bierz ich!” – poszczuł w myślach bestię. Przez najwyższe rzędny widowni drałował na balkon dla cheerleaderek szkolnej drużyny. W dole, na linii punktowej boiska, bestia dorwała reduktora i wyrzuciła w powietrze, tak że spadł jej prosto do paszczy. Vrhedny rozejrzał się dookoła. Księżyc na szczęście jeszcze nie wzeszedł, ale wokół liceum stało sporo domów. A człowieki mieszkające w tych przeklętych domkach z płaskim dachem, spadzistym dachem, w domkach-bliźniakach właśnie wyskakiwały z łóżek od wybuchu, który jasnością nie ustępował eksplozji atomowej. Zmełł przekleństwo i zdjął z prawej ręki wyściełaną ołowiem rękawiczkę samochodową. Gdy wyciągnął rękę przed siebie, blask sączący się z wnętrza jego dłoni oświetlił biegnące od łokcia do koniuszków palców tatuaże. Zerkając w stronę boiska, koncentrował się na rytmie swojego serca. Czuł, jak krew tętni mu w żyłach i pulsuje w nadgarstku... Fale buforujące wydobywały się z jego dłoni jak rozedrgane powietrze nad asfaltem w upalny dzień. Gdy światła zaczęły się zapalać na gankach i ojcowie rodzin powystawiali głowy z domowych twierdz, Vrhedny wyemitował zvidh, pole maskujące, nadpisując w ich pamięci fałszywe informacje; sceny i odgłosy walki na boisku zostały wyparte przez pospolitą iluzję, w której nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Z wysokości trybuny V widział na podczerwieni, jak samce człowieków lustrują okolicę i pozdrawiają się nawzajem. Patrząc jak jeden z nich uśmiecha się, wzruszając ramionami, V wyobraził sobie przebieg ich konfrontacji: – Te, Bob widziałeś, to? – Widziałem, Gary. Eksplozja po byku. – Może powinniśmy zadzwonić na policję? – Chyba nic się nie dzieje. – Fakt. Dziwna sprawa. Masz czas w sobotę z twoją Marilyn i dzieciakami? Moglibyśmy powłóczyć się po centrum handlowym, a po wszystkim pójść na pizzę. – Super pomysł. To pogadam z moją Sue. Branoc. – Branoc.
Kiedy mężczyźni zamknęli za sobą drzwi i poczłapali do lodówek na nocną wyżerkę, Vrhedny nieprzerwanie emitował pole maskujące. Bestia uporała się szybko z reduktorami, wylizując teren do czysta. Po wszystkim okryty smoczą łuską stwor rozejrzał się dookoła, a wypatrzywszy V, wydał z siebie potężny ryk zwieńczony chrapliwym wydechem. – Najadłeś się, wielkoludzie? To podłub sobie teraz w zębach słupkiem od bramki! – krzyknął do niego ze szczytu trybun V. Bestia znowu wydała z siebie chrapliwy odgłos, a potem zległa na ziemi. Po chwili w tym samym miejscu, na boisku zbryzganym czarną krwią, zaczął wyłaniać się Rankohr. Kiedy przemiana się zakończyła, V pomknął z trybun w dół. – To ty, bracie? – wyrzęził Rankohr, dygocząc na śniegu. – Tak, Hollywood, to ja. Zabiorę cię do domu, do Mary. – Chyba jest trochę lepiej niż zwykle. – Oj, to dobrze. V zrzucił skórzaną kurtkę i przykrył pierś Rankohra; wyszarpał z kieszeni komórkę. Wyświetliły się dwie próby połączenia od Butcha, więc szybko oddzwonił do gliny, żeby zamówić natychmiastowy transport. Nikt nie odebrał, więc zadzwonił do Bunkra. Odebrała poczta głosowa. Psiakość... Furiath był u Agrhesa, znowu dopasowywał protezę. Ghrom nie mógł prowadzić, bo był ślepy. Tohra nikt nie oglądał od miesięcy, pozostawał mu tylko... Zbihr. Smutna ostateczność. Sto lat użerał się z tym samcem i wiedział, że bliżej mu do rekina niż do ratownika. Ale nie było innej opcji. Zresztą Zbihr jakby trochę złagodniał, odkąd ma tę swoją krwiczkę. – Czego? – odebrał nieprzyjaźnie. – Hollywood znów wypuścił z siebie Godzillę. Potrzebujemy samochodu. – Gdzie jesteście? – Weston Road. Boisko futbolowe przy liceum. – Będę za dziesięć minut. Pierwsza pomoc będzie potrzebna? – Nie, obaj jesteśmy cali. – Dobra. Trzymajcie się. Zbihr rozłączył się. V popatrzył na komórkę zaszokowany. Więc jednak można liczyć na tego groźnego obwiesia. Czyżby przeoczył jakiś omen duchowej transformacji Zbihra? Fakt, że ostatnio nie ma żadnych wizji. Położył normalną rękę na ramieniu Rankohra i spojrzał w niebo. Nad jego głową rozciągał się bezkresny bezmiar nieprzeniknionego wszechświata; po raz pierwszy w życiu poczuł lęk przed tą pustką. Ale też pierwszy raz w życiu szybował bez nawigacji. Jego dar prekognicji wyparował. Migawki przyszłości, te cholerne, natrętne telezapowiedzi, fotki bez dat, które od zawsze mąciły jego spokój – znikły. Przestał też odbierać myśli swoich bliźnich.
Zawsze chciał zostać sam na sam ze swoimi myślami. Teraz ta cisza, jak na ironię waliła go obuchem po głowie. – V, wszystko w porządku? Spojrzał na Rankohra. Nawet z twarzą umazaną krwią reduktora, blondyn był nadal zabójczo przystojny. – Wkrótce przyjedzie po nas Z. Weźmiemy cię do domu, do twojej Mary. Rankohr zaczął coś mamrotać, ale V go nie słuchał. Biedny Rankohr. Niełatwo żyć z klątwą. Po dziesięciu minutach Zbihr w BMW swojego bliźniaka wjechał na środek boiska, zostawiając na brudnej, topniejącej brei ślady obłoconych kół. Patrząc na brnącą przez zaspy luksusową brykę, V przeczuwał, że tapicerkę na tylnim siedzeniu można spisać na straty. Z drugiej strony Fritz, sługa doskonały, umiał sobie poradzić nawet z najgorszym syfem. Zbihr wysiadł z samochodu i obszedł wóz dookoła. Po stu latach głodzenia się na własne życzenie, ważył wreszcie sto trzydzieści kilo przy wzroście dwa dziesięć. Blizna na twarzy i wytatuowane obręcze juchacza nadal rzucały się w oczy, ale odkąd był z Bellą, swoją krwiczką, z jego oczu znikła bezdenna nienawiść. No, może nie całkiem... Bez słowa wtaszczyli Rankohra do samochodu i upchnęli jego potężne cielsko na tylnim siedzeniu. – Do domu? – spytał Zbihr, sadowiąc się za kierownicą. – Tak, ale najpierw muszę trochę posprzątać. – znaczyło to tyle, że V swoją anormalną dłonią odparuje rozlaną wszędzie krew reduktorów. – Mam na ciebie zaczekać?? – Nie, bierz naszego chłopca do domciu. Mary na pewno już się za nim stęskniła. Zbihr omiótł wzrokiem okolicę. – Zaczekam. – Nie trzeba. Nie będę się tu długo zabawiał w samotności. – Jeśli cię nie zastanę po przyjeździe do domu, wracam – zapowiedział Zbihr z groźnym grymasem zdeformowanych ust. BMW ruszyło, pryskając spod tylnych kół brudną breją. Nie do wiary: Na Zbihra można liczyć! Po dziesięciu minutach V zdematerializował się i zestalił przed rezydencją, dokładnie w chwili, gdy Zbihr zajeżdżał z Rankohrem. Gdy Zbihr wnosił Hollywooda do budynku, Vrhedny rozglądał się po dziedzińcu. Gdzie, u diabła, podział się cadillac? Butch już dawno powinien być z powrotem w domu. Vrhedny wyjął komórkę i wcisnął szybkie wybieranie. – Cześć, brachu, jestem już w chacie, a ty gdzie? – powiedział, kiedy odezwała się poczta głosowa.
Stale dzwonili do siebie, więc wiedział, że Butch lada chwila zauważy jego telefon. A może glina po raz pierwszy za pamięci V dorwał jakieś ciacho? Najwyższy czas, żeby ten żałosny głupiec przestał się durzyć obsesyjnie w Marissie i ulżył sobie trochę. A skoro mowa o tym... Vrhedny ocenił postępy nocy na niebie. Do świtu zostało zaledwie półtorej godziny, mimo to nie mógł sobie znaleźć miejsca. Czuł, że coś się tej nocy szykuje, w powietrzu wisiało coś niedobrego, ale utracił swój dar i nie umiał powiedzieć co. Ta biała plama w głowie doprowadzała go do szaleństwa. Znów włączył komórkę i wybrał numer. - Naszykuj się – rzucił bez żadnych wstępnych ceregieli. – Masz mieć na sobie to, co ci kupiłem. Zwiąż włosy i odsłoń szyję. Urwał, czekając na trzy decydujące słowa. - Tak, mój sadhominie – odparł skwapliwie samiczy głos. V rozłączył się i zdematerializował. Rozdział 3 Patrząc na kręcące się po lokalu tolly, Mordh musiał przyznać, że Zero Sum ostatnio funkcjonuje na najwyższych obrotach. Pieniądze płynęły wartką strugą. Wzrosła popularność zakładów bukmacherskich. Publika dopisywała. Był właścicielem klubu od pięciu, nie, już od sześciu lat. Lokal nareszcie zaczął przynosić takie dochody, że mógł pozwolić sobie na trochę oddechu. Naturalnie, zbijanie kasy na seksie, dragach, wódzie i zakładach był procederem godnym potępienia. Ale musiał z czegoś utrzymywać swoją mamanh, a do niedawna również siostrę. Do tego płaci haracz szantażystom. Zachowanie dyskrecji kosztuje. Usłyszawszy skrzypnięcie drzwi kantorka, uniósł głowę. Weszła szefowa ochrony, wnosząc ze sobą zapach O’Neila. Mordh uśmiechnął się pod nosem, zadowolony z własnej wielkoduszności. – Dzięki, że zajęłaś się Butchem. – Odmówiłabym, gdybym nie miała na to ochoty. – Szare oczy Xhex nigdy nie robiły uników. – A ja bym cię nie prosił o przysługę. A teraz, jak nasza sytuacja? Xhex usiadła po drugiej stronie biurka Mordha. Jej rosłe, muskularne ciało było gładkie i twarde jak marmurowy blat, na którym wspierał łokcie. – Stosunek bez obustronnej zgody w męskim kiblu na półpiętrze. Zajęłam się tym. Kobieta chce wytoczyć proces. – Czy facet potem nie łaził za tobą? – Tak, ale miał parę nowych kolczyków, domyślasz się o czym mówię? Znalazłam też
na terenie kilku nieletnich, których wykopałam. Przyłapałam jednego z goryli na braniu łapówki od kolejki, więc go zwolniłam. – Coś jeszcze? – Znowu mieliśmy zjazd narkotykowy. – Kurwa mać. Mam nadzieję, że nie na naszym towarze. – Nie, towar był z zewnątrz. – Z tylniej kieszeni skórzanych spodni wyjęła celofanowy woreczek i rzuciła na biurko. – Wymacałam to w jego kieszeni, zanim przyjechała erka. Wynajęłam już odpowiednie osoby, które się tym zajmą. – Świetnie. Złapcie tego mikroprzedsiębiorcę i przywleczcie do mnie za wszarz. Zajmę się nim osobiście. – Tak jest. – Coś jeszcze? Zapadła cisza. Xhex nachyliła się do przodu, splatając dłonie. Jej ciało składało się z samych kantów, jednym wyjątkiem były dwie małe, wysoko umiejscowione piersi. Była cudownie androgeniczna, choć, z tego co słyszał, potrafiła być również bardzo kobieca. Pomyślał, że glina miał farta. Xhex rzadko uprawiała seks, a jeżeli, to tylko z samcami, dla których czuła szacunek. Nie miała też w zwyczaju trwonić czasu. – Mów wreszcie, o co ci chodzi. – Chciałam o coś spytać. Mordh rozparł się na krześle. – O coś, co mnie wkurzy? – Tak. Czy to prawda, że szukasz partnerki? Oczy podeszły mu krwią. – Kto tak mówi? Poproszę nazwiska. – Spojrzał spode łba na Xhex. – Sama na to wpadłam. Według zapisu w twoim GPS–ie, bentley ostatnio jakoś często jeździ do Agrhesa. Wiem, że Marissa jest wolna. Jest piękna i skomplikowana wewnętrznie. Ale przecież cię nigdy nie ciągnęło do glymerii. Chciałbyś się sparzyć z Marissą? – Ani mi to w głowie – zełgał. – To dobrze. – Xhex widziała go na wylot. Wiedział, że ona wie. – Byłoby to bardzo niemądre z twojej strony. Wkrótce by cię rozpracowała – mówię o klubie. Do diabła, ona zasiada w Radzie Princepsów. Jeśli zwącha, że jesteś symphatą, jesteśmy oboje skończeni. Mordh wstał, wspierając się o lasce. – Bractwo już mnie rozszyfrowało. – Jakim cudem? – przeraziła się Xhex. Przypomniał sobie drobną kolizję swoich ust z kłem jednego z braci, Furiatha, ale uznał, że lepiej zachować to wspomnienie dla siebie.
– Mają swoje sposoby. A teraz, kiedy moja siostra wydała się za członka Bractwa, jestem z nim skoligacony. Więc nawet gdyby Rada Princepsów zniuchała coś, wojownicy nie pozwolą mnie tknąć. Niestety, jego szantażysta nie był normalsem, lecz symphatą. Symphaci, jak się miał okazję niedawno przekonać są wyjątkowo złośliwymi przeciwnikami. Nic dziwnego, że jego rasa jest znienawidzona. – Jesteś pewien? – spytała Xhex. – Bella by nie przeżyła, gdyby zesłano mnie do którejś z kolonii. Myślisz, że ten jej broniec dopuściłby do tego, zwłaszcza teraz, kiedy Bella jest w ciąży? Z to kawał zbója i bardzo się o nią troszczy. No więc tak, jestem pewien. – Czy ona nigdy nie miała żadnych podejrzeń? – Nigdy. – I chociaż Zbihr wiedział, nigdy nie powie swojej krwiczce. Nie postawi jej w trudnej sytuacji. W myśl prawa każdy, kto wie o istnieniu symphaty, zobowiązany jest donieść o tym fakcie pod groźbą sankcji karnych. Mordh obszedł biurko, wspierając się na lasce, bo byli sami z Xhex. Dopamina, którą się regularnie szprycował, moderowała najoczywistsze symphackie dewiacje, co pozwalała mu się podszywać pod normalsa. Nie miał pojęcia, jak Xhex sobie radzi. Chyba wolał nie wiedzieć. Sęk w tym, że tracił zmysł dotyku i musiał się opierać na lasce, żeby nie upaść. Widzenie trójwymiarowe nie na wiele się zdaje bez czucia w nogach. – Nie martw się – powiedział. – Nikt nie wie, kim jesteśmy i nikt się nie dowie. Stalowe oczy podniosły się na Mordha. – Czy ty ją dokrwiasz, Mordh? – Nie prosiła o odpowiedź, żądała. – Dokrwiasz Marissę? – To nie twoja sprawa. Xhex zerwała się na równe nogi. – Dwadzieścia pięć lat temu, kiedy miałam pewne nieprzyjemności, umówiliśmy się chyba na coś. Żadnego parzenia się i dokrwiania z normalsami. Pogięło cię, czy jak? – Wiem, co robię i nie będę spowiadać się na ten temat. – zerknął na zegarek. – Zresztą, pora zamykać lokal, a tobie należy się dziś trochę wypoczynku. Ochroniarze zamkną klub. Spojrzała na niego ze złością. – Nie wyjdę stąd, dopóki wszystko nie będzie dopięte na ostatni guzik. – Masz iść do domu, a nie zabawiać się w przodownicę pracy. – Nie obraź się, ale coś ci powiem: pieprz się Mordh. Patrzył, jak kroczy w stronę drzwi, stąpając jak zawodowy morderca, którym zresztą była. Prawdę mówiąc, kwalifikacje jego osobistej ochrony nie umywały się do jej daru. – Xhex – rzucił za nią – może to błąd, że nie parzymy się ze sobą? Odwróciła się w progu. W jej spojrzeniu wyczytała, że ma go za ostatniego durnia. – Dźgasz się dwa razy dziennie. Myślisz, że Marissa tego nie zauważy? I jak zamierzasz ukryć fakt, że musisz chadzać do jej brata, poczciwego doktorka, po neuromodulator, bez
którego nie wyrabiasz? Nie mówiąc już o tym, co by twoja dama powiedziała na ten kram? – Powiodła ręką po kantorku. – Nie, to nie była zła decyzja. Przypomnij sobie, dlaczego na tym stanęło. Drzwi zamknęły się za Xhex. Mordh spojrzał na swoje pozbawione czucia ciało. Wyobraził sobie Marissę, tak czystą i piękną, tak odmienną od samic, którymi się otaczał, od Xhex... która poiła go krwią. Pragnął Marissy, zaczynał się w niej zakochiwać. A samiec w nim miał ochotę posiąść ją, chociaż farmacja robiła z niego impotenta. Zresztą, na pewno nie skrzywdził by osoby, którą kocha, nawet gdyby jego mroczniejsza strona dorwała się do sterów. Na tyle sobie ufał. Myślał o Marissie, w tych jej sukniach od najlepszych krawców, zawsze eleganckiej, uprzejmej... nieskazitelnej. Sądy glymerii były krzywdzące: Marissa wcale nie była wybrakowana. Przeciwnie, była uosobieniem doskonałości. Uśmiechnął się, a jego ciało zaczął trawić ogień, który mógł ugasić tylko pełnokrwisty orgazm. Zbliżały się te dni miesiąca, kiedy mógł się spodziewać telefonu od niej. Tak, już niebawem Marissa będzie go potrzebować. Jego krew była rozcieńczona, więc musiała często się karmić. Ostatni raz byli ze sobą już prawie trzy tygodnie temu... Odezwie się lada dzień. Już nie mógł się doczekać chwili, gdy będzie mógł wyświadczyć jej tę przysługę. V wrócił do posiadłości Bractwa w ostatniej chwili, materializując się przed drzwiami wejściowymi do Bunkra. Miał nadzieję, że uprawiając seks tak, jak najbardziej lubi, trochę się rozluźni. Niestety, wciąż był podminowany. Już w sieni zaczął odpinać pas z bronią. Był spięty i marzył o ciepłym prysznicy, głownie po to, żeby zmyć z siebie woń samicy. Właściwie powinien być głodny, ale nie miał na nic ochoty. No, może łyk grey goose. – Ej, Butch! – zawołał w głąb mieszkania. Odpowiedziała mu cisza. Zajrzał do sypialni gliny. – Śpisz? Otwarł drzwi na oścież. Wielkie łoże było puste. Może glina wybrał się do rezydencji? V ruszył biegiem do drzwi wejściowych i wystawił głowę na zewnątrz. Jeden rzut oka na samochody zaparkowane na dziedzińcu wystarczył, by serce skoczyło mu do gardła. Nie było cadillaca. Butch nie wrócił do posiadłości. Na wschodzie niebo zaczęło się rozjaśniać; światło raziło go w oczy, więc cofnął się czym prędzej do środka. Rozsiadł się za baterią komputerów. Wyświetlił namiary na cadillaca. Samochód stał na tyłach Screamera. To była dobra wiadomość. Przynajmniej Butch nie władował się na jakieś drzewo...
Nagle zamarł. Powoli sięgnął do tylniej kieszeni spodni. Miał koszmarne przeczucie. Ciarki go przeszły. Otwarł motorolę i wszedł na pocztę głosową. Oczywiście, Butch dzwonił do niego. Dwa razy. Odsłuchał pierwsze połączenie. Kliknięcie, a potem nic. Gdy zaczął odsłuchiwać drugą wiadomość, stalowe żaluzje Bunkra zaczęły zasuwać się na dzień. V ściągnął brwi. Z komórki dobiegał tylko szum. Wtem coś chrupnęło tak głośno, że odskoczył od aparatu. – No już, jazda stąd! – rozległ się donośny, stanowczy głos Butcha. I głos przerażonego samca. – Ale... ale... – Dematerializuj się, do kurwy nędzy! Bierz dupę w troki, bo wrócisz do domu sztywny. Stłumiony szelest ubrań. – Czemu się mną przejmujesz, skoro jesteś człowiekiem. – Dość tego gadania. Zjeżdżaj! Rozległ się metaliczny szczęk wymienianego magazynka i głos Butcha. – Ożeż kurwa... A potem rozpętało się piekło. Wystrzały, chrapliwe odgłosy, łomot upadających ciał. V zerwał się od biurka, wywracając krzesło. Nagle dotarło do niego, że na zewnątrz jest dzień. Nie ruszy się z rezydencji aż do zmroku. Rozdział 4 Ktoś powinien zakręcić ten kran, stwierdził Butch, trzeźwiejąc. Kap, kap, kap, kap. Szlag może człowieka trafić. Rozchylił jedną powiekę i zorientował się, że to jego własna krew ciurka jak woda z kranu. No tak, racja. Dostał wpierdol i tera przecieka. To był bardzo długi, bardzo niedobry dzień. Ile godzin był przesłuchiwany? Dwanaście? Dałby głowę, że tysiąc. Próbował odetchnąć głęboko, ale miał połamane żebra, więc uznał, że niedotlenienie jest w sumie przyjemniejsze od bólu. Dzięki zabiegom porywacza wszystko bolało go jak diabli, ale przynajmniej reduktor opatrzył mu ranę po kuli. Po to, żeby mógł zeznawać. W tym koszmarze był tylko jeden pozytywny akcent: nie puścił farby na temat Bractwa. Ani słowa. Nawet gdy zabójca przerzucił się na jego krocze i paznokcie. Butch podejrzewał, że nie pociągnie długo, ale przy najmniej będzie się mógł przywitać ze świętym Piotrem z podniesionym czołem. Nie stanie na progu wieczności jako kolaborant.
A może już nie żyje i poszedł do piekła? Może to wszystko, co przeżył, to było właśnie piekło? Zważywszy na to, jak sobie czasem poczynał na ziemi, zasłużył na to, żeby wylądować na wywczasach u diabła. Czemu jednak jego oprawca, jak przystało na szatana, nie maił rogów? Cóż, może w świecie realnym diabły wyglądają inaczej niż w Animkach. Otwarł trochę szerzej oczy, uznawszy, że pora ustalić, co jest prawdą, a co wytworem jego wyobraźni. Nie wykluczał, że to ostatni przebłysk świadomości, chciał go więc dobrze wykorzystać. Widział jak przez mgłę. Ręce... nogi... no tak, przykute. Leżał na czymś twardym, chyba na jakimś stole. Pokój był... ciemny. Stęchły zapach ziemi wskazywał, że prawdopodobnie jest w piwnicy. Goła żarówka oświetlała... oświetlała zestaw do tortur. Zadrżał i czym prędzej odwrócił wzrok od szerokiej gamy ostrych narzędzi. A to, co to za dźwięk? Stłumiony ryk narastający z chwili na chwilę. Ryk nagle umilkł. W pomieszczeniu nad Butchem otwarły się jakieś drzwi. – Witaj, mistrzu – powiedział męski, stłumiony głos. Padła niewyraźna odpowiedź. Na górze toczyła się jakaś rozmowa: jeden z rozmówców krążył po pokoju, obsypując Butcha pyłem z sufitu. Potem skrzypnęły kolejne drzwi i gdzieś w pobliżu zatrzeszczały schody. Butch pokrył się zimnym potem. Przymknął oczy. Przez szczeliny w opuchniętych oczach przyglądał się, kto do niego zmierza. Pierwszy gość to był reduktor, który go tak urządził. Butch spotkał go zeszłego lata w Akademii Sztuk Walki – nazywał się chyba Joseph Xavier. Drugi od stop do głów spowity był w świetlistą białą szatę, która zakrywała mu całkowicie twarz i dłonie. Przypominał jakiegoś mnicha albo zakonnika. Ale pod szatą nie kryła się bynajmniej świętobliwa istota. Wibracja przybyłego wywołała w Butchu głęboki wstręt. Wydzielał z siebie stężony ekstrakt zła, czysty destylat podłości i nienawiści – typowe paliwo seryjnych morderców, gwałcicieli i pedofilów. Trwoga Butcha sięgnęła zenitu. Mógł znieść tortury; ból, chociaż straszliwy, zmierzał do jasno wytyczonego końca, jakim było ostatnie uderzenie serca. Ale to coś, co kryło się w fałdach szaty, posiadało tajniki zadawania iście piekielnych katuszy. Skąd Butch to wiedział? Wszystko w nim protestowało, instynkt naglił go, by uciekał, ratował się za wszelką cenę, by się... modlił. Słowa Psalmu same pojawiły się w jego umyśle – „Pan jest moim pasterzem, niczego mi nie braknie...” Zakapturzona postać ptasim ruchem odwróciła się w stronę Butcha. Butch zacisnął powieki i w myślach recytował najszybciej jak potrafił wersety Psalmu dwudziestego trzeciego: „Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach; Prowadzi mnie do wody, gdzie odpocząć mogę... Orzeźwia moją duszę; Wiedzie mnie po ścieżkach właściwych przez wzgląd na swoją chwałę...”
– To ten człowiek? – Potężny głos zatrząsł piwnicą. Dało się w nim słyszeć pogłos, upiorne zniekształcenia i efekty rodem z filmów sci-fi. Butch z przerażenia wypadł z rytmu. – Miał w magazynku kule Bractwa. Butchowi udało się podjąć Psalm jeszcze szybciej niż przedtem. „Chociażbym przechodził przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną...” – Wiem, że się ocknąłeś, człowieku. – Głos, rozbrzmiewając echem, wsączył się wprost do ucha Butcha. – Spójrz na mnie i zobacz, kto jest mistrzem twojego kata. Butch otwarł oczy. Przełknął z trudem. Twarz, która patrzyła na niego, była esencją czerni, żywą ciemnością. Omega. Zło zachichotało. – A więc wiesz, czym jestem? – Wyprostowało się. – Czy już udało ci się coś od niego wyciągnąć, nadreduktorze? – Jeszcze nie skończyliśmy. – To znaczy, że nie. Nieźle mu dałeś czadu, sądząc z tego, że jest o krok od śmierci. Tak, wyczuwam bliskość kostuchy. Stoi mu za głową. – Omega nachylił się i powąchał powietrze wokół Butcha. – Nie pociągnie więcej niż godzinę. – Pociągnie tak długo, jak mu pozwolę. – Obawiam się, że nie. – Omega zaczął okrążać stół. Butch śledził jego kroki, a pętla lęku zaciskała się za każdym okrążeniem Zła. Butch trząsł się tak, że zęby mu szczękały. Uspokoił się dopiero, gdy Omega zatrzymał się przy najdalszym końcu stołu. Ciemnymi rękami Omega chwycił za kaptur białej szaty i zdarł go z twarzy. Goła żarówka nad głową Butcha zamigotała, kiedy mroczna postać zaczęła wysysać jej światło. – Masz go wypuścić – powiedział Omega modulowanym głosem, który to cichł, to się wzmagał. – Porzucisz go w lesie. Każesz innym trzymać się od niego z dala. ”Co?”, osłupiał Butch. – Co? – zabrzmiał nadreduktor. – Jedną z przywar Bractwa jest niezłomna lojalność, tak, niezłomna. Gdy raz kogoś zaliczą do swoich, są mu wierni do grobowej deski. To jakiś zwierzęcy instynkt. – Omega wyciągnął rękę. – Poproszę nóż. Powziąłem decyzję, że ten człowiek odda nam przysługę. – Przecież mówiłeś mistrzu, że on umrze. – Ale mogę mu podarować trochę życia. A do tego jeszcze jeden prezencik. Poprosiłem chyba o nóż. Ośmiocalowy nóż myśliwski. Butch otwarł oczy na całą szerokość. Omega oparł jedną dłoń na stole, przytknął ostrze do czubka palca i nacisnął. Chrupnęło, jakby ktoś kroił marchewkę. – Gdzie mu to wetknąć, gdzie to wetknąć...