ala197251

  • Dokumenty305
  • Odsłony42 873
  • Obserwuję43
  • Rozmiar dokumentów560.3 MB
  • Ilość pobrań30 449

5. J.R. Ward - Bractwo Czarnego Sztyletu - Śmiertelna Klątwa

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

5. J.R. Ward - Bractwo Czarnego Sztyletu - Śmiertelna Klątwa.pdf

ala197251 EBooki J.R. Ward Bractwo czarnego sztyletu
Użytkownik ala197251 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 556 stron)

Glosariusz Bractwo Czarnego Sztyletu - tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest obrona rasy wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi genetycznemu członkowie Bractwa obdarzeni są potężnym ciałem i umysłem oraz niecodzienną zdolnością regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy zazwyczaj nie są rodzonymi braćmi. Agresywni, pewni siebie, a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wielkim poważaniem. O ich wyczynach krążą legendy. Giną tylko od bardzo poważnych urazów, takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp. Broniec - samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej niż jedną partnerkę. Cerbher - kurator przydzielony z urzędu. Funkcja podlega gradacji; najwięcej uprawnień posiadają cerbherzy eremithek. Chcączka - okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej potężny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po przemianie, później pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce, które mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i starć między rywalizującymi samcami, zwłaszcza jeśli samica nie ma partnera. Ehros - wybranka kształcona w dziedzinie sztuki erotycznej i miłosnej. Eremithka - status przyznawany przez króla arystokratycznej samicy w odpowiedzi na suplikę jej rodziny. Eremithka podlega wyłącznie władzy cerbhera, zwykle najstarszego samca w domostwie. Cerbher ma prawo decydowania o jej postępowaniu, zwłaszcza ograniczania bądź całkowitego zakazu kontaktów ze światem zewnętrznym. Glymeria - opiniodawcze kręgi arystokracji. Socjeta. Gwardh - osoba odpowiedzialna za wychowanie, ojciec chrzestny.

Juchacz - wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią właściciela. Choć posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką legalną. Korporacja Reduktorów - organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu eksterminacji rasy wampirów. Krwiczka - wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na jednym partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny. Krypta - rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do ceremonii oraz przechowywania słojów z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu również dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa. Wstęp przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom. Lilan - pieszczotliwie: ukochany, ukochana. Mamanh - spieszczenie słowa: matka. Nalla - najdroższa, ukochana. Omega - złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia. Pani Kronik - duchowy autorytet, doradczyni królów, strażniczka świętych ksiąg wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy. W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów. Pierwsza Rodzina - królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem. Princeps — bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik. Przemiana - przełomowy okres w życiu wampirów obojga płci, w którym osiągają dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w świetle słonecznym. Przemiana

zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą są słabowite, nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji. Psaniec - wampir należący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji, która dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość szybko. Średnia długość życia psańca wynosi około pięciuset lat. Samica psańca: psanka. Pyrokant - pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek). Pomstha - odwet. Akt wymierzenia sprawiedliwości, zwykle przez samca związanego z poszkodowanym. Reduktor - członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów. Reduktorów moi. na pozbawić życia wyłącznie przez przebicie piersi, w pozostałych wypadkach żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnażają się. Z czasem tracą pigment we włosach, skórze i tęczówkach - są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne. Pachną zasypką dla niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju. Rundha - rytualna rywalizacja samców o samicę, z którą chcą się parzyć. Ryth - rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą. Znieważony wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę). Sadhomin - tytuł grzecznościowy używany w relacjach sado-maso przez osobnika podległego wobec osobnika dominującego. Symphaci - odmiana rasy wampirów charakteryzująca się, między innymi, skłonnością i talentem do manipulowania uczuciami bliźnich; w ten sposób doładowują się energetycznie. Symphaci od stuleci są gatunkiem pogardzanym, w niektórych epokach przeznaczonym na odstrzał. Odmiana bliska wymarcia. Tolly - czuły zwrot. W wolnym przekładzie: „moja miła", „mój miły".

Wampir-przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby żyć, wampir musi pić krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy życiu, jednak jej działanie jest krótkotrwałe. Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku życia, wampiry nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie może zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyżówki ras. Wampiry potrafią się dematerializować, ale wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku większych obciążeń. Potrafią też wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka. Niektóre wampiry umieją czytać w myślach, brednia życia wampira wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników żyje o wiele dłużej. Wybranki - samice wampirów chowane na służebnice Pani Kronik. Uchodzą za arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niż świeckiej. Z samcami nie mają prawie styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona. Zanikh - duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą życie wieczne w otoczeniu swoich bliskich. Zvidh - pole buforujące, maskujące realistyczną iluzją wybrany fragment terenu; fatamorgana. Zwyrth - martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata żywych. Zwyrthy darzone są głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.

Prolog Greenwich Country Day School Greenwich w stanie Connecticut Dwadzieścia lat temu - ZABIERZ GO, JANE. Zabierz. Jane Whitcomb chwyciła plecak. - Ale nie zmieniłaś zdania, przyjdziesz, prawda? - Przecież mówiłam ci dziś rano. Tak. - Dobrze. Jane obserwowała idącą chodnikiem przyjaciółkę. Kiedy rozległ się dźwięk klaksonu, wyprostowała się, wygładziła żakiet i odwróciła w kierunku samochodu marki Mercedes-Benz. Przez okno wyglądała siedząca za kierownicą matka ze ściągniętymi brwiami. Jane przebiegła na drugą stronę ulicy, a plecak wypełniony kontrabandą narobił przy tym zbyt dużo hałasu. Przynajmniej ona miała takie wrażenie. Wskoczyła do samochodu, starając się niepostrzeżenie upchnąć plecak na podłodze obok nóg. Samochód ruszył, nim zatrzasnęła drzwi. - Twój ojciec przyjeżdża do domu dziś wieczorem. - Co? - Jane poprawiła okulary na nosie. - Kiedy? - Dzisiaj wieczorem. Więc obawiam się, że... - No nie! Obiecałaś! Matka spojrzała na nią przez ramię. - Cóż, proszę o wybaczenie, młoda damo. Jane zalała się łzami. -Przecież mi obiecałaś, że na trzynaste urodziny... Katie i Lucy mają... -Dzwoniłam już do ich mam. Jane uderzyła plecami o oparcie siedzenia. Matka rzuciła spojrzenie we wsteczne lusterko. -Mogłabyś, proszę, zmienić wyraz twarzy? A może uważasz, że jesteś ważniejsza od swojego ojca?

-Oczywiście, że nie. Przecież on jest bogiem. Mercedes gwałtownie, z piskiem opon skręcił na pobocze. Matka odwróciła się, podniosła rękę i zastygła w tej pozie. Jej ramię drżało. Jane skurczyła się ze strachu. Po chwili matka odwróciła się i jakby nigdy nic, spokojnym ruchem dłoni wygładziła perfekcyjnie gładkie włosy. -Ty... cóż, nie dołączysz do nas podczas obiadu dziś wieczorem. A twój tort wyląduje w koszu. Samochód ruszył. Jane otarła zalane łzami policzki i spojrzała na leżący przy nogach plecak. Nigdy wcześniej nie była na piżama -party. Błagała o to miesiącami. A teraz przepadło. Wszystko już przepadło. Przez resztę drogi do domu milczały, a kiedy samochód znalazł się w garażu, matka, nie patrząc na Jane, po prostu weszła do domu. - Wiesz, gdzie masz teraz iść - rzuciła tylko. Jane chwilę jeszcze siedziała w samochodzie, próbując zebrać myśli, potem podniosła plecak, wzięła książki i powlokła się do kuchni. Zdążyła akurat zobaczyć, jak Richard, ich kucharz, wrzuca do kubła na śmieci biały, lukrowany tort z czerwonymi i żółtymi cukrowymi kwiatami. Nie odezwała się ani słowem, bo gardło miała ściśnięte niczym pięść. Richard także się nie odezwał, ale dlatego, że zwyczajnie jej nie lubił. Nie lubił nikogo oprócz Hannah. Idąc do jadalni, Jane modliła się w duchu, by nie wpaść na swoją młodszą siostrę. Hannah zachorowała rano i została w łóżku. Jane nie miała wątpliwości, co było powodem choroby - konieczność napisania recenzji książki. Idąc w kierunku schodów, zauważyła w salonie matkę. No tak. Poduchy kanapowe. Jak zwykle.

Matka nadal miała na sobie bladoniebieski wełniany płaszcz, a w ręku trzymała jedwabną apaszkę. Bez wątpienia nie rozbierze się, dopóki w pełni nie zadowoli jej wygląd kanapowych poduszek. A poprawianie ich mogło zająć jeszcze chwilę. Musiały być przecież idealne, takie jak jej włosy - nieskazitelnie gładkie. Jane poszła na górę do swojego pokoju. Miała nadzieję, że ojciec dotrze dopiero po obiedzie. Dzięki temu, chociaż z pewnością natychmiast się zorientuje, że jest uziemiona, przynajmniej nie będzie musiał przy stole patrzeć na jej puste miejsce. W końcu tak samo jak matka nienawidził najmniejszego nieporządku. A brak Jane przy stole to właśnie przykład braku porządku. Przemowa, jakiej musiałaby wtedy wysłuchać, byłaby wyjątkowo długa. Z pewnością czułby się w obowiązku powiedzenia jej, jak bardzo zawiodła rodzinę, nie zjawiając się przy stole, oraz tego, że była nieuprzejma w stosunku do matki. Jaskrawożółta sypialnia Jane wyglądała tak jak wszystko w tym domu - była gładka jak włosy matki, jak poduchy kanapowe oraz toczone tu rozmowy. Wszytko miało swoje stałe miejsce. Wszystko musiało być idealnie doskonałe, jak na zdjęciach w czasopismach na temat urządzania mieszkań. Jedynym elementem, który nie pasował, była Jane. Plecak wylądował w szafie, na rzędach mokasynów i sandałów. Potem Jane zrzuciła szkolny mundurek i przebrała się we flanelową koszulę nocną. Nie było powodu, aby zakład - cokolwiek innego. Przecież nigdzie się nie wybierała. Na białym biurku ułożyła stertę książek. Do odrobienia miała pracę domową z angielskiego, algebry i francuskiego. Bezwiednie spojrzała na stolik przy łóżku. Czekały na nią Baśnie tysiąca i jednej nocy.

Nie mogła wyobrazić sobie lepszego sposobu na odbycie kary, najpierw jednak musiała uporać się z lekcjami. Musiała. Inaczej miałaby poczucie winy. Dwie godziny później siedziała już na łóżku z książką na kolanach. Nagle otworzyły się drzwi, a zza nich wyłoniła się głowa Hannah. Jej rude, kręcone włosy były kolejnymi odchyleniem od norm obowiązujących w tym domu. Pozostali mieszkańcy mieli włosy w kolorze blond. - Przyniosłam ci jedzenie. Jane wstała, nie kryjąc zaniepokojenia. - Wpakujesz się w kłopoty. - Nie, no co ty. Hannah wślizgnęła się do pokoju. W ręku trzymała niewielki koszyk przykryty serwetką w kratkę, a pod nią były kanapka, jabłko i ciasteczko. - Richard dał mi to jako przekąskę na wieczór. - A co będzie z tobą? - Nie jestem głodna. Proszę. - Dzięki, Han. Jane wzięła koszyk, a Hannah usiadła w nogach łóżka. - Przyznaj się, co takiego zrobiłaś? Jane potrząsnęła głową i ugryzła spory kęs kanapki z pieczenią wołową. - Zdenerwowałam się na mamę. - Bo nie możesz urządzić swojego przyjęcia urodzinowego? -Aha. - Cóż... mam coś dla ciebie na pocieszenie. Hannah położyła na kołdrze zgiętą kartkę brystolu. - Wszystkiego najlepszego! Jane spojrzała i zamrugała szybko kilka razy. - Dzięki... Han.

- Nie bądź smutna, obejrzyj! Zrobiłam to specjalnie dla ciebie. Na pierwszej stronie widniały dwie patykowate postacie. Jedna, o prostych blond włosach, podpisana była Jane, druga, o czerwonych lokach - Hannah. Trzymały się za ręce, a na ich okrągłych twarzach widoczne były szerokie uśmiechy. Jane już miała zajrzeć do środka laurki, gdy nagle para reflektorów objęła front domu i zaczęła zbliżać się wzdłuż podjazdu. - Tata przyjechał - szepnęła. - Lepiej stąd zmykaj. Hannah wcale nie była tym zaniepokojona, zapewne dlatego, że nie czuła się zbyt dobrze. Albo dlatego, że coś odwróciło jej uwagę... A mogło to być cokolwiek. Hannah żyła głównie swoimi fantazjami i prawdopodobnie dlatego cały czas była szczęśliwa. - Idź już, Han. Serio. - OK, ale jest mi naprawdę przykro, że twoje przyjęcie się nie odbyło. Powłócząc nogami, Hannah szła w stronę drzwi. - Hej, Han? Podoba mi się laurka. - Nie zajrzałaś do środka. - Nie muszę. Podoba mi się, ponieważ zrobiłaś ją dla mnie. Na twarzy Hannah zarysował się jeden z jej cudnych uśmiechów. Taki, który wywoływał u Jane wspomnienia słonecznych dni. - Jest o tobie i o mnie. Nim drzwi zamknęły się za Hannah, Jane usłyszała dochodzące z przedpokoju głosy rodziców. W pośpiechu zjadła przekąskę, pchnęła koszyk pomiędzy fałdy zasłon i podeszła do stosu szkolnych książek. Sięgnęła po Klub Pickwicka Dickensa i wróciła do łóżka. Może jeśli ojciec zastanie ją z lekturą szkolną w ręku, potraktuje to jako punkt na jej korzyść. Dopiero po godzinie usłyszała, jak rodzice wchodzą na górę, i czekała w napięciu, kiedy ojciec zapuka do jej drzwi On jednak się nie zjawiał.

Było to zaskakujące. Jego zwyczaj kontrolowania wszystkiego był niezawodny niczym szwajcarski zegarek, a przewidywalność tego zapewniała Jane swego rodzaju komfort. Odłożyła wreszcie książkę na stolik, zgasiła światło i wsunęła nogi pod falbania-stą kołdrę. Leżała tak, wpatrując się w baldachim rozpięty nad łóżkiem, i nie mogła zasnąć. Wreszcie usłyszała, jak wysoki zegar stojący na szczycie schodów wybił dwanaście razy. Północ. Wyślizgnęła się z łóżka, podeszła do szafy i wyciągnęła plecak. Wypadła z niego plansza ouija. Podniosła ją ostroż nie, potem sięgnęła po coś przypominającego wskaźnik. Tak się cieszyła, że wypróbuje ją wieczorem z przyjaciół- kami. Wszystkie w końcu chciały poznać przyszłość i imię tego, kogo poślubią. Jane podobał się Victor Browne, z którym chodziła na lekcje matematyki. Ostatnio nawet rozmawiali trochę ze sobą i myślała, że naprawdę mogliby być parą. Problem w tym, że nie wiedziała, czy on coś do niej czuł. A może po prostu ją tylko lubił, ponieważ czasami dawała mu ściągać? Rozłożyła planszę na łóżku, a ręce oparła na wskaźniku i wzięła głęboki oddech. - Jak ma na imię chłopak, którego poślubię? Wcale nie oczekiwała, że wskaźnik się poruszy, i tak też się stało. Po kilku kolejnych nieudanych próbach miała dość. Delikatnie zapukała w ścianę. Hannah natychmiast odpowiedziała tak samo, a chwilę później ukradkiem wślizgnęła się do jej pokoju. Na widok tabliczki podekscytowana wskoczyła na łóżko, dosłownie wybijając wskaźnik w powietrze. - Jak w to się gra? - Ciiicho!

Boże, gdyby je rodzice nakryli, byłyby uziemione chyba do końca życia. Na wieczność. - Przepraszam - szepnęła Hannah, podwijając nogi. - jak się w to... - Zadajesz pytania, a to daje ci odpowiedzi. - O co możemy zapytać? - Za kogo wyjdziemy za mąż. Jane z trudem kryła zdenerwowanie. A jeśli odpowiedź nie będzie brzmiała „Victor"? - Zacznijmy od ciebie. Połóż koniuszki palców na wskaźniku, ale niczego nie naciskaj ani nie ruszaj. Po prostu - o tak, właśnie. OK... - Kto będzie mężem Hannah? Wskaźnik nawet nie drgnął. Nawet wtedy, kiedy Jane powtórzyła pytanie. - Zepsute - powiedziała zrezygnowana Hannah. - Spróbujmy zadać inne pytanie. Zabierz ręce. Jane wzięła głęboki oddech. - Za kogo wyjdę za mąż? Nagle, cicho poskrzypując, wskaźnik zaczął się poruszać. Zatrzymał się na literze V i Jane zadrżała. Zdumiona patrzyła, jak przemieszcza się do litery I. - To Victor! - wykrzyknęła Hannah. - To Victor! Wyjdziesz za mąż za Victora! Jane nawet nie starała się uciszyć siostry. To było zbyt piękne, by... Wskaźnik jednak posuwał się dalej. - Myli się - powiedziała Jane. - To musi być pomyłka... - Czekaj, dowiedzmy się, jakie to imię. Jeśli nie był to Victor, Jane nie miała pojęcia, o kogo mogłoby chodzić. Jaki chłopak ma imię na V... Jane dosłownie walczyła, by zmienić kierunek wskaźnika, lecz on uparcie podążał do litery R. Następnie do H, E, potem D, N, Y. VRHEDNY. Jane ogarnął strach.

- Mówiłam ci, że jest zepsuty - mruknęła Hannah. - Czy w ogóle ktoś ma na imię Vrhedny? Jane odwróciła się od planszy. Były to najgorsze urodziny, jakie kiedykolwiek miała. - Może powinnyśmy spróbować jeszcze raz? - zaproponowała Hannah, a widząc, że Jane się waha, skrzywiła się. - Zgódź się, ja też chcę dostać odpowiedź. Tak będzie sprawiedliwie. Ponownie położyły palce na wskaźniku. - Co dostanę na Gwiazdkę? - zapytała Hannah. Wskaźnik nie poruszył się. - Na początek zadaj pytanie na „tak" lub „nie" - powiedziała Jane, wciąż przerażona słowem, które odczytała. Może plansza nie potrafiła literować? - Czy dostanę cokolwiek na Gwiazdkę? - zapytała Hannah. Wskaźnik zaczął skrzypieć. - Mam nadzieję, że będzie to konik - mruczała, kiedy wskaźnik się obracał. -Powinnam o to zapytać. Wskaźnik zatrzymał się na odpowiedzi „nie". Zdumione wpatrywały się w planszę. Wreszcie Hannah objęła się rękoma. - Ale ja chcę dostać jakiś prezent. - To tylko zabawa - powiedziała Jane, składając planszę. - Poza tym ta gra jest pewnie zepsuta, bo ją upuściłam. - Ja chcę dostać jakieś prezenty - powtarzała z uporem Hannah. Jane wyciągnęła ręce i przytuliła siostrę. - Nie martw się głupią planszą, Han. Ja zawsze będę miała coś dla ciebie na Gwiazdkę. Po wyjściu Hannah Jane wsunęła się pod kołdrę. Głupia plansza. Głupie urodziny. Wszystko głupie.

Zamknęła oczy i wtedy nagle zdała sobie sprawę, że nie obejrzała laurki od siostry. Zapaliła światło i sięgnęła po leżącą na stoliku kartę. W środku widniał napis: „Zawsze będziemy trzymać się za ręce! Kocham Cię! Hannah". Nie miała już żadnych wątpliwości, że odpowiedź, którą otrzymały w związku z pytaniem o prezenty, była błędna. Wszyscy kochali Hannah i mieli dla niej upominki. Mała potrafiła nawet, jak nikt inny, wpływać na ojca, więc na pewno coś dostanie. Głupia plansza... Jane zasnęła. Nagle obudziła ją Hannah. - Wszystko w porządku? - zapytała Jane, otwierając oczy. Przy łóżku stała jej siostra ubrana we flanelową piżamę, z dziwnym wyrazem twarzy. - Muszę iść. - Głos Hannah był smutny. - Do łazienki? Źle się czujesz? Jane odrzuciła kołdrę. -Pójdę z to... - Nie możesz - westchnęła Hannah. - Muszę już iść. -No dobrze, ale wróć tu. Możemy spać razem. Hannah spojrzała w stronę drzwi. - Boję się. -Nic dziwnego, jeśli źle się czujesz. Ale jestem przy tobie. -Muszę iść. Hannah odwróciła się, a wyglądała tak... jakby była dorosła. Zupełnie nie przypominała dziesięciolatki, którą przecież była. - Spróbuję tu wrócić. Zrobię, co w mojej mocy. - Hm... dobrze. Może miała gorączkę albo gorzej się czuła? - Mam obudzić mamę? Hannah potrząsnęła głową. - Chciałam widzieć się tylko z tobą. Śpij dalej. Hannah wyszła, a Jane ponownie zanurzyła się w poduszkach. Pomyślała nawet, że powinna pójść do łazienki i sprawdzić, co z siostrą, lecz zanim zdążyła to zrobić, całkowicie pochłonął ją sen.

Następnego ranka Jane obudził tupot ciężkich kroków na korytarzu, wyraźnie kierujących się na zewnątrz. Potem usłyszała syrenę zbliżającej się karetki. Wyskoczyła z łóżka i wyjrzała przez okno, potem pobiegła do drzwi i wystawiła głowę na korytarz. Drzwi do pokoju Hannah były otwarte, a na dole ojciec z kimś rozmawiał. Cichutko, na palcach szła po orientalnym dywanie, myśląc o tym, że siostra musi być naprawdę chora, bo zwykle nie wstawała tak wcześnie w sobotę. Zatrzymała się w drzwiach do jej pokoju. Hannah, blada niczym nieskazitelnie biała pościel, leżała nieruchomo na łóżku. Jej szeroko otwarte oczy wpatrywały się w sufit. Nawet nie mrugała. W przeciwległym rogu pokoju, najdalej, jak to tylko było możliwe od Hannah, siedziała przy oknie ich matka. Poły jedwabnego szlafroka w kolorze kości słoniowej malowniczo rozlewały się po podłodze. - Wracaj do łóżka. Natychmiast. Jane popędziła do swojego pokoju. Nim zamknęła drzwi, zobaczyła ojca wchodzącego na górę w towarzystwie dwóch mężczyzn w granatowych mundurach. Usłyszała też słowa: coś „wrodzone" i „serca". Wskoczyła do łóżka i naciągnęła kołdrę na głowę. Drżała w ciemnościach, czuła się bardzo mała i bardzo przerażona. Plansza wcale się nie myliła. Na tę Gwiazdkę Hannah naprawdę nie dostanie żadnych prezentów, nikogo też nie poślubi. A jednak młodsza siostra Jane dotrzymała obietnicy. Wróciła.

Rozdział pierwszy - NIEZBYT DOBRZE CZUJĘ SIĘ W TYCH WOŁOWYCH SKÓRACH. Vrhedny spojrzał zza rzędu komputerów. Butch O'Neal stał w salonie Bunkra z kawałkami skóry na udach i całą resztą Bóg wie czego jeszcze na twarzy. - Nie pasują ci? - zapytał współlokatora V. - Nie o to chodzi. Bez obrazy, ale wyglądam w tym jak jacyś cholerni Village People. Butch wyciągnął przed siebie wielkie ręce i obrócił się wokół własnej osi, pokazując nagi tors. - No nie, daj spokój. - Są do walki, a nie na pokaz. - Kilty też, a nie bujam się przecież w spódnicach w kratę. - I dzięki Bogu, że nie. Masz zbyt krzywe nogi, by chodzić w tym gównie. Butch przyjął znudzony wyraz twarzy. - Dogryzaj mi jeszcze. „Chciałbym", pomyślał V. Z grymasem sięgnął po saszetkę wypełnioną tureckim tytoniem. Wyciągnął bibułkę, ułożył na niej kreskę tytoniu i skręcił papierosa. A potem przypomniał sobie, że Butch pozostaje w szczęśliwym związku z miłością swego życia i pomyślał, że nawet gdyby tak nie było, nie powinien gościowi dokuczać. Zapalił skręta i zaciągnął się. Bezskutecznie starał się nie patrzeć na glinę. Pieprzone widzenie obwodowe. Zawsze musiało go załatwić. O rany! Był chyba naprawdę zboczony. Cholera, przecież byli ze sobą zżyci. Przez ostatnie dziewięć miesięcy V zbliżył się do Butcha bardziej niż do kogokolwiek innego, kogo spotkał podczas trzystu lat życia. Mieszkał z nim, upijał się z nim, ćwiczyli z nim. Doświadczył z nim śmierci, życia, proroctw i potępienia. Pomagał naginać prawa natury,

by przemienić go z człowieka w wampira, a później uzdrowił go, kiedy tamten załatwiał sprawy z wrogami rasy. Zarekomendował go również na członka Bractwa... i był przy nim, kiedy ten łączył się w zwi ązku ze swoją krwiczką. Butch chodził tam i z powrotem, jakby chciał przyzwyczaić się do skórzanego ubioru, a V wpatrywał się w siedem liter wyciętych gotykiem na jego plecach: MA-RISSA. V wykonał obydwie litery „A" i wyszły mu całkiem nieźle, mimo że ręka cały czas mu drżała. - Tak - powiedział Butch. - Nie jestem pewien, czy dobrze się w tym czuję. Po rytuale godowym V opuścił Bunkier na jeden dzień, by szczęśliwa para mogła mieć trochę prywatności. Przeszedł na drugą stronę dziedzińca, do rezydencji Bractwa i zamknął się z trzema butelkami wódki grey goose w pokoju gościnnym. Solidnie się spił, wręcz zalał w trupa, a jednak nie udało mu się utracić przytomności. Prawda bezlitośnie nie pozwalała mu odlecieć - V przywiązany był do swojego współlokatora w sposób, który komplikował sprawy, a przecież nadal nic jeszcze z tym nie zrobił. Butch za to wiedział, co robi. Do diabła, byli przecież najlepszymi kumplami, a facet potrafił czytać w myślach V lepiej niż ktokolwiek inny. Marissa również to wiedziała, w końcu nie była głupia. I Bractwo również wiedziało, ponieważ te idiotki, głupie stare panny, nie potrafiły dochować tajemnicy. Nikt nie miał z tym problemu. On miał. Zupełnie nie mógł poradzić sobie z uczuciami. Albo z samym sobą. - Zamierzasz przymierzyć resztę swojego ubioru? - zapytał wreszcie. - Czy może chcesz jeszcze trochę ponarzekać na te spodnie? - Nie zmuszaj mnie, bym ci pokazał środkowy palec. - Dlaczego, skoro lubisz to robić?

- Bo palec mnie już boli. Butch podszedł do jednej z kanap i podniósł zbroję. Kiedy ją nałożył, skórzany materiał idealnie przylgnął do jego potężnego torsu. - Cholera, jak to zrobiłeś, że leży tak dobrze? - Zmierzyłem cię, pamiętasz? Butch pozapinał pancerz, potem nachylił się i przesunął czubkami palców po powierzchni czarno lakierowanej skrzynki. Zatrzymał się na złotym klejnocie rodowym Bractwa Czarnego Sztyletu, prześledził wzrokiem wyryte w gotyku znaki, tworzące napis: Dhestruktor, potomek Ghroma, syna Ghroma. Nowe imię Butcha. Jego stary i szlachetny rodowód. - Do kurwy nędzy, otwórz to wreszcie. V zgasił papierosa, skręcił kolejnego i znów zapalił. O rany, dobrze, że wampiry nie chorują na raka. Ostatnio palił niczym smok - jedną fajkę za drugą. - Wciąż nie mogę w to uwierzyć. - Otwórz to cholerne pudło. - Naprawdę nie... - Otwórz. To. V był już tak zdenerwowany, że dosłownie mógłby wylewitować z tego cholernego krzesła. Glina uruchomił mechanizm zamka wykonany z litego złota i podniósł pokrywę. Na czerwonej satynie leżały cztery bliźniacze sztylety z czarnymi ostrzami o śmiertelnie ostrych krawędziach, wszystkie precyzyjnie wyważone do dłoni Butcha. - Święta Mario, Matko Boża... są piękne. - Dzięki - powiedział V przy kolejnym wydechu. - Robię też dobry chleb. Piwne oczy gliny przeszyły pokój. - Zrobiłeś je dla mnie? - Tak, ale to nic wielkiego. Robię je dla nas wszystkich.

V podniósł prawą rękę okrytą rękawicą. - Jak wiesz, jestem dobry w wytapianiu metalu. -V... dziękuję ci. - Co zechcesz. Jak już mówiłem, zajmuję się produkcją ostrzy. Robię to cały czas. Tak... tyle że nigdy nie poświęca się temu aż tak bardzo. Dla Butcha jednak pracował nad sztyletami całe cztery dni po szesnaście godzin. Zaowocowało to spalonymi plecami! oraz bólem oczu. Ale do diabła z tym, gotów był na wszystko, byle każdy sztylet okazał się wart mężczyzny, który będzie go dzierżył. Wciąż nie były wystarczająco dobre. Gliniarz wyjął ze skrzyni jeden ze sztyletów, a kiedy chwycił go w dłoń, oczy mu zabłysły. - Jezu... jaki przyjemny w dotyku. Oglądał broń ze wszystkich stron. - Nigdy nie trzymałem niczego tak dobrze wyważonego, . I ta rękojeść. Boże... idealne. Jeszcze żadna pochwała w życiu nie cieszyła Vrhednego tak bardzo, pewnie dlatego tak się zirytował. - No cóż, przecież takie właśnie mają być, prawda? Zgasił skręta w popielniczce, dławiąc delikatny żar. - Nie miałoby przecież sensu wychodzenie w teren z zestawem noży od Ginsusa. - Dzięki. - Daj spokój. - V, naprawdę... - Przestań już pierdolić. Kiedy nie usłyszał w odpowiedzi żadnej ciętej riposty, zdumiony spojrzał w górę. Cholera. Butch stał przed nim, a w jego ciemnych, piwnych oczach V dostrzegł to, co wolałby zachować tylko dla siebie. Opuścił wzrok na zapalniczkę.

- Tak czy inaczej, glino, to są tylko noże. W tej chwili czarny czubek ostrza sztyletu wsunął się pod jego brodę, odchylając mu głowę do tyłu. Kiedy napotkał spojrzenie Butcha, poczuł, jak jego ciało, drżąc, napina się. Patrząc ponad sztyletem, Butch powiedział: - Są piękne. V zamknął oczy. Gardził samym sobą. Niespodzianie pochylił się tak, że ostrze wbiło mu się w gardło. Przełykał palący ból, traktując go jako przypomnienie, że jest pieprzonym świrem, zasługującym na to, by cierpieć. - Vrhedny, spójrz na mnie. - Zostaw mnie w spokoju. - Zmuś mnie. Przez ułamek sekundy V gotów był skoczyć na gościa i stłuc go do nieprzytomności, Butch jednak powiedział: - Chcę ci po prostu podziękować za zrobienie czegoś świetnego. Nic wielkiego. Nic wielkiego? Otworzył oczy i poczuł, jak jego spojrzenie się rozpala. - Gówno prawda. Z powodów, których jesteś doskonale, kurwa, świadom. Butch powoli opuścił rękę ze sztyletem, a wtedy V poczuł strużkę krwi spływającą łagodnie po jego szyi. Była ciepła... i delikatna niczym pocałunek. - Nie mów, że chcesz przeprosić - V wymamrotał w ciszy. - Mogę zrobić się nieprzyjemny. - Ale kiedy ja naprawdę chcę. - Nie ma za co przepraszać. Rany, nie wytrzyma już dłużej mieszkania z Butchem. Z Butchem i Marissą. Nieustanne przypominanie o tym czego mieć nie mógł i czego pragnąć nie powinien, zżerało go od środka. I Bóg tylko jeden wiedział,

że był już w nie najlepszej formie. Kiedy ostatni raz przespał cały dzień? Tygodnie temu. Butch wsunął sztylet do pochwy na piersi. - Nie chcę, by cię bolało... - Nie będziemy już dyskutować więcej na ten temat. Przyłożył palec wskazujący do gardła i zamoczył go we krwi. Kiedy ją zlizał, ukryte drzwi do podziemnego tunelu otworzyły się, a Bunkier wypełniła woń oceanu. Zza rogu wyłoniła się Marissa, jak zwykle piękna jak Grace Kelly. Długie blond włosy oraz idealne rysy twarzy sprawiały, że uważana była za piękność. Nawet V, chociaż wcale nie była w jego typie, wręcz musiał okazywać jej miłość. - Cześć, chłopcy... Marissa zatrzymała się i spojrzała na Butcha. - Dobry... Boże... spójrzcie na te spodenki. Butch skrzywił się. - Tak, wiem. Są trochę... - Czy mógłbyś podejść do mnie? Powoli zaczęła cofać się w kierunku ich sypialni. - Chcę, żebyś przyszedł tutaj na minutkę. Albo na dziesięć. Zapach bijący od Butcha był tak wymowny, że V nie miał już wątpliwości - ciało faceta stwardniało na samą myśl o seksie. - Kochanie, możesz mnie mieć na tak długo, jak tylko chcesz. Opuszczając salon, glina spojrzał jeszcze przez ramię. - Czuję się w tych skórach bardzo dobrze. Powiedz Fritzowi, że chcę mieć pięćdziesiąt par. Natychmiast. Pozostawiony samemu sobie, Vrhedny pochylił się w stronę odtwarzacza i podkręcił głośność. Musiic Is My Savior grupy MIMS. A kiedy rap zaczął dudnić basem, pomyślał, że kiedyś wykorzystywał to gówno, by tłumić myśli innych. Teraz, kiedy jego wizje wyczerpały się

już i całe to czytanie w myślach trafił szlag, dzięki tym uderzeniom nie musiał słuchać swojego współlokatora uprawiającego seks. Otarł twarz. Naprawdę powinien już stąd spadać. Przez moment nawet ich próbował skłonić do wyprowadzki, lecz Marissa ciągle powtarzała, że Bunkier jest „przytulny" i że podoba jej się mieszkanie tu właśnie. Nie miał jednak wątpliwości, że to kłamstwo. W końcu połowę salonu zajmował stół do gry w piłkarzyki, całą dobę włączony był program sportowy ESPN, a w tle bez przerwy leciał hardco- re rap. Lodówka była strefą zdemilitaryzowaną oznaczoną rozkładającymi się ofiarami z Taco Heli oraz Arby's, a grey goose i lagavulin jedynymi napojami dostępnymi w całym budynku. No i poczytać sobie można było wyłącznie magazyn „Sports Illustrated" oraz... cóż, jeszcze starsze numery „Sports Illustrated". Tak więc trudno by mówić o jakichkolwiek zaletach i atrakcjach godnych grzecznych dziewczynek. Miejsce było w połowie siedzibą Bractwa i w połowie szatnią sportową. A wszystko zaprojektowane przez dekoratora wnętrz Dereka Jetera. A co na jego propozycję Butch? Kiedy V mu to zaproponował, glina popatrzył tylko wymownie, pokręcił głową i poszedł do kuchni po więcej lagavulinu. V nawet nie dopuszczał myśli, że tamci postanowili się nie wyprowadzać, ponieważ martwili się o niego lub coś w tym stylu. Samo podejrzenie doprowadzało go do szału. Poderwał się na równe nogi. Jeśli miało dojść do separacji, to on powinien zrobić pierwszy krok. Problem w tym, że nie potrafił sobie wyobrazić życia bez Butcha w pobliżu. Lepsze były tortury, które teraz przechodził, niż wygnanie. Spojrzał na zegarek. Uznał, że mógłby przejść podziemnym tunelem do rezydencji. Choć mieszkali tam wszyscy pozostali członkowie

Bractwa Czarnego Sztyletu, było jeszcze sporo wolnych pokoi. Może więc powinien zamieszkać tam na próbę. Na kilka dni. Sama myśl o tym sprawiła, że żołądek podszedł mu do gardła. Idąc do drzwi, czuł podniecający zapach wydobywający się z sypialni Butcha i Marissy. A kiedy wyobrażał sobie, co się tam dzieje, krew dosłownie gotowała mu się w żyłach i palił się ze wstydu. Przeklinając się w duchu, wyjął z kieszeni skórzanej kurtki telefon komórkowy. Kiedy wybierał numer, czuł palenie J w klatce piersiowej, ale wiedział, że to powinno mu pomóc uporać się ze swoją obsesją. W słuchawce odezwał się zachrypnięty kobiecy głos, ale V nawet nie wysłuchał do końca powitania: - Po zachodzie słońca. Dziś wieczorem. Wiesz, jak masz się ubrać. Włosy mają nie zakrywać ci szyi. Co ty na to? W odpowiedzi usłyszał uległe mruknięcie: - Tak, mój sadhominie. Rzucił telefon na biurko i obserwował, jak odbija się, by w końcu zatrzymać się na jednej z czterech klawiatur. Samica, którą wybrał sobie na dzisiejszą noc, lubiła to robić szczególnie ostro. Aon zamierzał dać jej to, czego chciała. Kurwa, naprawdę był jakimś zboczeńcem. Zepsutym do szpiku kości. Zaprzysięgłym, nieskruszonym, bezwstydnym dewiantem seksualnym, który - sam nie wiedział, jak to się stało - zyskał sławę wśród swoich właśnie dzięki temu, jaki był. Rany, przecież to absurd, chociaż z drugiej strony, zawsze wiedział, że gusta oraz motywacja samic są dziwaczne. A na dobrej reputacji zależało mu równie mało, jak na uległych kobietach. Liczyło się tylko to, że miał kto zaspokajać jego potrzeby seksualne. To, co o nim mówiono i co naprawdę musiały myśleć o nim samice, było tylko oralną masturbacją dla ust, które i tak musiały być czymś zajęte.

Zszedł do tunelu i ruszył w stronę rezydencji, czując się totalnie wykończony. W Bractwie obowiązywał głupi zwyczaj pracy na zmiany i nie wolno mu było wyjść w teren tej nocy. Wcale mu się to nie podobało. Wolałby teraz polować na żyjących jeszcze reduktorów, którzy postanowili wytępić jego rasę, niż siedzieć tak na dupie i nic nie robić. Istniały jednak metody radzenia sobie z furiatami, którzy z radością wyłupiali oczy swej zwierzynie. Właśnie po to zostały stworzone ograniczenia oraz pełne zapału ciała. Do gigantycznej kuchni wszedł Furiath i zastygł w sposób typowy dla przypadkowych urazów najgorszego typu. Podeszwy jego butów przywarły do podłogi, oddech zamarł, serce podskoczyło i zaczęło się szamotać. Zanim zdążył się wycofać drzwiami przeznaczonymi dla służby, został nakryty. Bella, krwiczka jego brata bliźniaka, spojrzała do góry i uśmiechnęła się. - Hej. - Cześć. „Wyjdź. Natychmiast", pomyślał. Boże, jak fantastycznie pachniała. Zamachała nożem nad pieczonym indykiem, którego właśnie przygotowywała. - Tobie też zrobić kanapkę? - Co? - zapytał jak idiota. - Kanapkę. Ostrzem wskazała na bochenek chleba, prawie pusty słoik majonezu oraz sałatę i pomidory.

- Pewnie jesteś głodny. Nie zjadłeś zbyt wiele w Last Meal. -Ach, tak... nie, nie jestem... Zdradził go jednak żołądek, burcząc niczym głodna bestia, którą w rzeczywistości przecież był. Drań. Bella potrząsnęła głową i ponownie zajęła się piersią indyka. - Weź sobie talerz i usiądź. Super, była to ostatnia rzecz, jakiej potrzebował Lepiej być żywcem pogrzebanym, niż siedzieć z nią sam na sam w kuchni, obserwując, jak przygotowuje swoimi pięknym rączkami jedzenie. - Furiath - powiedziała, nie podnosząc wzroku. - Talerz. Krzesło. Już. Bez słowa podporządkował się poleceniu. Nieważne, że pochodził z rodu wojowników, był członkiem Bractwa i przewyższał ją wagą o dobre czterdzieści pięć kilogramów. W jej obecności był słaby i bezbronny. Krwiczka jego brata bliźniaka... ciężarna krwiczka jego brata... była kimś, komu Furiath nie potrafił odmówić. Postawił swój talerz obok jej talerza i usiadł po drugiej stronie granitowej wysepki, postanawiając nawet nie patrzeć na jej dłonie. Nic się nie stanie, byle tylko nie widział jej długich, smukłych palców o krótkich, wypolerowanych paznokciach, byle nie... Cholera. -Zbihr chce, żebym była wielka jak dąb - powiedziała, odkroiwszy kolejny plaster indyczej piersi. - Jeśli przez następne trzynaście miesięcy będzie zmuszał mnie do jedzenia, nie zmieszczę się do basenu. Już prawie nie daję rady wcisnąć się w moje stare spodnie. - Wyglądasz dobrze. Do diabła, z tymi długimi, ciemnymi włosami, szafirowymi oczami oraz fantastycznie szczupłą figurą wyglądała wręcz doskonale. Workowata koszulka skrzętnie zakrywała to, co w sobie nosiła, ale zarumieniona skóra oraz sposób, w jaki często dotykała dłonią brzucha, zdradzały ciążę.