aleksandra-20

  • Dokumenty58
  • Odsłony8 294
  • Obserwuję3
  • Rozmiar dokumentów1.8 GB
  • Ilość pobrań3 652

Andrzej Urbański - Wojna, o której nie chcieliśmy wiedzieć

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :8.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Andrzej Urbański - Wojna, o której nie chcieliśmy wiedzieć.pdf

aleksandra-20 Historia
Użytkownik aleksandra-20 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 82 osób, 59 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 392 stron)

Andrzej Urbański K arierę zacząłem ja k o p raco w n ik m agistratu , ab y ćw ierć w iek u p ó źn iej zo stać zastęp cą p rezy d en ta m iasta. W m ięd zy czasie byłem b u d o w lań cem , k iero w cą, d ru k arzem , żołn ierzem i w ięźn iem , k o rep ety to rem , w y k ład o w cą, b ib lio tek arzem i felieto n istą, ro ck m an em i k ab areciarzem , przeź^siedem lat sam o tn y m o jcem i d w u k ro tn ie b ezro b o tn y m . N iestety , w szy scy u p arli się, ab y zap am iętać m n ie jak o p o sła i m in istra, ch o ć w cale n ie jestem p ew ien , czy b y ły to n ajb ard ziej fascy n u jące ch w ile w m o im życiu . Z a w sz e u trzy m y w ałem się z p isan ia i g ad an ia i ta ro la ch y b a n ajb ard ziej m i o d p ow iad a. N ajp ew n iej cz u ję się jed n ak w d o m u - o b o k żo n y H an i, sy n a i córki, g o ld en a i o w czark a, d w ó ch k o cic - n a k o ń cu tej ro d zin n ej d rab in y szczęścia.

W ojna, o której nie chcieliśmy wiedzieć

Wojna, a n d r z ej o której nie u r ba ń sk i chcieliśmy wiedzieć

o pra co w a n ie GRAFICZNE Andrzej Barecki red a kcja Jacek Ring ko rekta Dorota Ring ilu stra cja n a o kła d ce Andrzej Barecki zd jęc ie a utora n a OKŁADCE Piotr Waniorek źró d ła ZDJĘĆ Agencja EAST NEWS: str. 10,11,148 (dolne), 149 (dolne), 267 (górne lewe; dolne); Agencja CORBIS: str. 148 (górne), 266; archiwum autora: str. 149 (górne); archiwum ISKIER: str. 267 (górne prawe) Copyright © by Andrzej Urbański Copyright © by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2007 ISBN 978-83-244-00430-0 Wydawnictwo ISKRY ul. Smolna 11 00- 375 Warszawa tel./faks (0-22) 827-94-15 e-mail: iskry@iskry.com.pl SPRZEDAŻWYSYŁKOWA I DYSTRYBUCJA Dobra 28 sp. z o.o. ul. Kabaretowa 21 01- 942 Warszawa tel. (0-22) 864-95-17

WSTĘP Wojna, o której nie chcieliśmy wiedzieć W grudniu na Islandii słońce pojaw ia się tylko na kilka godzin w ciągu dnia. Być m oże dlatego ludzie tam nadal lubią ze sobą rozm awiać. Kiedy już obejrzałem słynne gorące źródła, m oj przew odnik spytał, czy wiem , kiedy i za ile Islandia przestała być częścią królestw a D anii? N ie wiedzia­ łem. „Za kilka skrzynek w hisky, w 1944 roku ", odparł Gustav, nie kryjąc ironii. Islandczycy to skrom ny naród, i chyba nadal radość im spraw ia to, że pozbyli się duńskiej dom inacji i zostali republiką za tak niew ygórow a­ ną cenę. A le dlaczego dopiero w 1944 roku? Tego dow iedziałem się w Rzy­ m ie, od gadatliw ego A m erykanina, który opow iedział m i też, dlaczego je­ go rodacy pozostali na Islandii przez następne dziesięciolecia. Dzisiaj nikt już tego nie chce pam iętać, ale jednym z pierw szych sojusz­ ników H itlera byli Duńczycy. W Kopenhadze nie znajdziecie śladów tego sojuszu, który trw ał od 9 kw ietnia 1940 roku, kiedy po czterogodzinnej w ojnie D ania skapitulow ała, a jedną z pierw szych decyzji duńskiego rzą­ du było usunięcie am basadorów W ielkiej Brytanii, Francji i Polski. Angli­ cy zareagow ali bez typow ego poczucia hum oru i w odw ecie zajęli Islan­ dię. Później udostępnili w yspę lotnictw u am erykańskiem u, na w yspie stw orzono bazy transportowe. W ten sposób Duńczycy znaleźli się po jed­ nej stronie frontu drugiej w ojny św iatow ej, a Islandczycy po przeciwnej. Dlaczego jednak A m erykanie zgodzili się w 1944 roku, aby Islandia osta­ tecznie oddzieliła się od Danii? M ój am erykański rozm ów ca, em erytow a­ ny pracow nik pew nej znanej agencji, na m oje nalegania odpowiedział mniej w ięcej tak: „Przyjacielu, nie sądzę, byś obecnie w naszych archiwach znalazł dokum enty św iadczące o tym, że już w ów czas m yśleliśm y o kolej­ nej w ojnie o Europę, tym razem z Sow ietam i. N ie m ogę ci jednak przyrzec, że takie raporty kiedyś się nie odnajdą".

Strategiczne położenie Islandii nadal jest w ażne, chociaż nikt ju ż nie chce pam iętać o zim nej w ojnie, tak jak w Rzym ie i w W iedniu nie chcą pa­ m iętać o sw oich zw iązkach z faszyzm em i nazizm em . W Berlinie w praw ­ dzie otw arto w daw nym więzieniu Stasi m uzeum przypom inające o tej zbrodniczej instytucji, ale w św iatow ych newsach głów nie cytow ano daw ­ nych agentów , którzy grom ko zapewniali, że ich głów nym zadaniem było „służyć N RD-ow skiem u społeczeństw u". Piszę o tym , bo to z Berlina padł apel, czy aby nie nadszedł już czas, by w spólnie napisać podręcznik do hi­ storii Europy. To ciekawy pomysł. Kłopot jest tylko z metodologią. Czy historię drugiej w ojny Duńczykom napiszą Islandczycy? A m oże każdy z tych narodów na­ pisze w łasną wersję? Są przecież tacy historycy, którzy twierdzą, że nie ma żadnej obiektywnej prawdy. A le czy to znaczy, że nadal nie wiadomo, kto w ygrał tam tą wojnę? Albo kto wygrał zimną wojnę? Czy rozdział o niej bę­ dą pisali wspólnie agenci Stasi i BND, chociaż przez lata prowadzili morder­ czą walkę? Kiedyś wszystko było prostsze i wiadom o było, że Historię piszą zwycięzcy. O d kiedy jednak zaczęto przekonywać Polaków, że współtwór­ cą III RP jest generał Jaruzelski, nic już takie proste nie jest. N aw et najbardziej oczyw iste fakty z historii Europy, kiedy im się nieco dokładniej przyjrzeć, w yglądają inaczej niż to, co m ów ią o nich szkolne podręczniki. W którym z nich m ożna przeczytać, że A dolf H itler nie prze­ grał sw ojej w ojny z Europą? A lbo tezę inną, że to nie Europa w yzw oliła się od nazizm u. N a tak oczyw istą praw dę zbyt dum ni są A nglicy i Francuzi; zbyt uw ikłani W łosi i H iszpanie; nadm iernie obolali N iem cy i Austriacy... A kto w iarygodnie napisze w tym europejskim podręczniku rozdział o upadku m uru berlińskiego i Jałcie? C zy ci, którzy do końca byli, delikat­ nie m ów iąc, w strzem ięźliw i i nieprzychylni - A nglicy, Francuzi, W łosi, H olendrzy? A m y, Polacy, czy w ięcej m iejsca pośw ięcim y tem u, jak u bo­ ku A rm ii Czerw onej m ieliśm y zdobyw ać Europę, czy tem u, jak obalaliśm y kom unizm ? W tej pierw szej historii Jaruzelski byłby bohaterem , w tej dru­ giej chyba ju ż nie. Chciałbym , żeby w takim w spólnym europejskim podręczniku było m iejsce na opow ieść o w ielom ilionow ych ofiarach głodu na U krainie, za które odpow iada Stalin i jego w spółpracow nicy, zanim jeszcze H itler za­ brał się do eksterm inacji kogokolw iek. Ba, tylko czy tam w ogóle będzie rozdział o U kraińcach, jeżeli nadal w Unii Europejskiej nie m a m iejsca dla Ukrainy. A m iejsce dla sow ieckiego totalitaryzm u, Gułagu, dziesiątek mi­

lionów ofiar - czy to też była historia Europy? Lub poparcie, jakiego Sta­ linow i i jego następcom udzielały przez dziesięciolecia partie, organizacje, stow arzyszenia i m oralne autorytety w zachodniej Europie - czy o tym bę­ dzie m ożna w tym podręczniku napisać? To nie jest w cale takie pewne. Kiedy bow iem ktoś próbuje głośno pow iedzieć, że europejska przygoda z totalitaryzm em nie skończyła się w m aju 1945 roku, ale trw ała jeszcze ko­ lejne czterdzieści pięć lat, naraża się w Brukseli i w Strasburgu co najm niej na tow arzyski ostracyzm . N ie bardzo w iem dlaczego. Podręcznik taki nie m ógłby m ilczeć o odpowiedzialności europejskich uniwersytetów, na których kształcili się przyw ódcy krwaw ych reżimów w Afryce i w Azji. Kiedy w racali do siebie, gorliw ie wcielali w życie myśli M arksa, Lenina i M ao z książek, z których zdawali egzam iny, i w efekcie zawsze kończyło się to tak sam o - eksterm inacją ludzi, dyktaturą w im ie­ niu idei i likwidacją w olnego rynku, społeczeństwa obywatelskiego i praw człowieka. I czy będzie w tym podręczniku miejsce na jedno zdanie - że wspólna Europa nie jest dzieckiem solidarności, ale strachu. Strachu przed tym , co z Europą zrobił Hitler, i strachu przed tym, co z Europą zrobił i chciał dalej robić Stalin. W reszcie strachu przed Am eryką, bez której Europa nie obroni­ łaby swojej wolności, ale której pewne środowiska bały się bardziej niż So­ wietów. Czy są bow iem granice aberracji, której Europejczycy by nie prze­ kroczyli w ostatnich stu latach? Ba, tylko czy ten podręcznik m a być pisany przez m entorów politycznej poprawności, czy przez prawdę? N ie wiem. Czasam i, kiedy słucham lub czytam to, co w Europie sądzi się o Polsce, m am w rażenie, że jestem jedną z postaci stw orzonych przez M arqueza w Stu latach sam otności. M y, Polacy, bow iem w różnych oficjalnych wer­ sjach europejskich historii w ystępujem y w przedziw nych rolach. Zazw y­ czaj jako irytujący sw oim zachow aniem niepopraw ni specjaliści od burze­ nia św iętego spokoju. Zam iast ulec jak A ustriacy, Czesi i Słow acy argu­ m entom H itlera, rozpoczynam y drugą w ojnę św iatow ą. Kiedy ją w ygry­ w am y, nie chcem y przyjąć ze zrozum ieniem , że teraz o naszej przyszłości decydow ać będzie Stalin z Berią. Potem zam iast podporządkow ać się wy­ rokom Jałty, stale spraw iam y jakiś kłopot, z tym najw iększym , „Solidarno­ ścią" na czele. A przecież to racjonalne, że za europejski pokój i dobrobyt ktoś m usiał zapłacić cenę niedostatku, cyw ilizacyjnego opóźnienia i nie­ woli. A teraz dom agam y się, b y nie zapom inać o przeszłości. Pociesza m nie tylko jedno - że kiedy obejdzie się fasady historii europejskich naro-

dów, na zapleczu można^odnaleźć ten sam co w Polsce realizm magiczny. Cudownie nieracjonalne historie, jak ta o Islandczykach, którzy nie chcieli już być poddanymi króla Danii. O Duńczykach piszę tu z namysłem i powagą, gdyż jesteśmy ze sobą mocniej związani, niż podejrzewamy. Odkąd bowiem staliśmy się częścią światowego imperium ZSRR, w Moskwie wyznaczono nam prostą rolę - po planowanym wybuchu trzeciej wojny światowej mieliśmy zająć Jutlan- dię i pozostałe trzysta wysp Królestwa Danii. Nie wiem, czy ten projekt podpowiedział Stalinowi ktoś, kto znał dzieje siedemnastowiecznej wy­ prawy na Danię hetmana Czarnieckiego. Wiem, że kolejne pokolenia Pola­ ków wytrwale szkolono w naszej armii, jak skutecznie zabijać Duńczy­ ków. Mnie uczono tego w pierwszej połowie 1980 roku na poligonach pod Elblągiem i wokół Drawska. I miałem niezłe wyniki w.zabijaniu za pomo­ cą kałasznikowa, ręcznego granatnika przeciwpancernego RPG-7, kara­ binka snajperskiego i działka zamontowanego na transporterach opance­ rzonych typu SKOT i BWP. Być może odnajdą się też w moskiewskich ar­ chiwach plany atomowego uderzenia na Kopenhagę. W mojej wyobraźni bez trudu m aszczą się spopielone tysiące-rowerów pod kopenhaskim dworcem kolejowym, ruiny Tivoli, syrenki i królewskiego pałacu. I jeszcze jedna uwaga - w planach mordowania się w ramach trzeciej wojny świa­ towej nie byliśmy sami - brał w tym udział cały ówczesny świat. Czy o tym też będzie opowiadał wspólny podręcznik historii Europy? Ta opowieść o Duńczykach, Islandczykach i Polakach jest prawdziwa. Niestety, jak zresztą wszystkie opowiedziane w tej książce historie. Spisy­ wałem je w różnych miejscach świata i przy różnych okazjach. Za każdym razem zafascynowany tym samym fenomenem - jak bardzo nieprawdzi­ we jest przekonanie różnych narodów, że tylko ich własne dzieje są tak wyjątkowe i dramatyczne.

CZĘŚĆ I Historia jest tylko twoja

/\uenauer Fania K apłan Ethel R osenberg

Barykada na ulicy w czasie powstania * — — ■;i ||Jj

Szkoła władzy Rzecz w oryginale jest przypowieścią o udanej operacji tajnych służb rodu Takeda. Trwa wojna o dominację w szesnastowiecznej Japonii, a głowa ro­ du, pan Shingen, zostaje zabity w czasie oblężenia fortecy przeciwnika. Shingen, zanim zginął, nakazał współpracownikom i generałom, by przez trzy lata ukrywali jego ewentualną śmierć przed wrogami. Pogrzeb Shinge- na odbywa się w tajemnicy. Utrzymanie w sekrecie śmierci przywódcy jest zadaniem bardzo skomplikowanym. Szansę powodzenia daje posłużenie się sobowtórem zmarłego wodza. Kurosawa w Sobowtórze szanuje nie tylko historię, co podkreślają wplecione w tok narracji plansze z dokładną datą prezentowanego wyda­ rzenia, ale również zwraca uwagę na reguły rządzące tajnymi służbami - stałym motywem filmowej narracji jest pokazywanie ciężkiej pracy szpie­ gów będących na służbie wrogów rodu Takeda. Ich wywiad nie tylko bez­ ustannie zbiera informacje i próbuje je weryfikować, ale również przepro­ wadza analizę zdobytego materiału wywiadowczego. Kurosawa wierzy Historii, jest pokorny i wie, że bez względu na epokę historyczną ludzie traktowali politykę śmiertelnie poważnie, i zresztą nadal tak ją traktują. Kiedy więc cytuje analityków szesnastowiecznego wywiadu, nie ma w tym ani dystansu, ani żadnego artystycznego nawiasu. Wierzy Hi­ storii i wierzy polityce, którą traktuje jako najpoważniejsze zadanie stojące przed człowiekiem. Najpoważniejsze, gdyż od działań polityków zależy, czy zapanuje pokój czy wybuchnie wojna; czy ludzie będą żyć spokojnie czy będą bezlitośnie mordowani. Film zaczyna opowieść o śmierci wodza, a kończy obraz masakry na polu bitwy. W wyniku bezmyślnej decyzji ko­ lejne trzy szturmy armii syna Shingena kończą się rzezią. Ród Takeda prze­ staje istnieć. W obrazie masakry nie ma ani estetyki, ani tkliwości. Najpierw

widzimy przygotowania siedemnastowiecznych muszkieterów, a potem cudowne, dumne formacje konnicy i piechoty wysyłane do szturmu. Efek­ tu ataków możemy się początkowo tylko domyślać, obserwując reakcje So­ bowtóra i sztabu rodu Takeda. Puentą bitwy jest samotny atak Sobowtóra na nienaruszone linie wroga. Czy ta scena stoi poza porządkiem polityki? Tak chcieliby mistrzowie poprawnego politycznie truizmu. Historia o prostaku, który ma grać rolę pana, jest banalna. Ckliwi wiel­ biciele Kurosawy czynili wielkiemu mistrzowi wszelkie możliwe krzyw­ dy. Wyrządzili mu jednak krzywdę fundamentalną, gdy potraktowali So­ bowtóra jako powtórkę z Diderota. Redukowano wielkiego mistrza kina do roli europejskiego intelektualisty, który z dramatu dwudziestowiecznej hi­ storii nie zrozumiał nic lub zrozumiał niewiele. I na każdy podmuch Hi­ storii reaguje histerią. Wojna u Kurosawy jest najwyższym wydarzeniem w dziejach ludzko­ ści i najpotężniejszym instrumentem polityki. Nawet jeżeli jest to wojna w obronie wioski, jak w Siedmiu samurajach. Niebanalna jest inna historia - o zwykłym człowieku, ofierze Historii, który nagle, zrządzeniem losu, ma się stać jej twórcą. Stary mit Marksow- ski poddany zostaje w filmie Kurosawy próbie - próbie nieideologicznej i nieteoretycznej. W Sobowtórze podmiana - z przedmiotu w podmiot Hi­ storii - dokonuje się naprawdę. I trwa trzy lata. W wersji Kurosawy ta ja­ kościowa zmiana jest niezmiernie kanciasta, surowa, bez jakiegokolwiek liryzmu lub zbędnej estetyki. Trwa okrutna wojna, wydarzenia toczą się z dnia na dzień, a od Sobowtóra zależy życie i śmierć tysięcy ludzi. Naj­ mniej ważne jest jego życie, chociaż on sam początkowo sądzi inaczej. Jest sobą - prostakiem i złodziejem. Zżyma się, kiedy inni wymagają od niego poświęcenia. Nie interesuje go to. Politycy to zresztą rozumieją. Mówią - jasne, dlaczego miałbyś się poświęcić dla naszego rodu. Masz rację, za du­ żo od ciebie wymagamy. Możesz odejść. Odrzucony Sobowtór jednak wraca. Nie bardzo wiadomo dlaczego. Mo­ tywacje prostaka początkowo są prostackie - władzę pojmuje jako przyjem­ ność, zabawę, grę. Pierwszą noc spędzoną w „swoim" pałacu poświęca próbie okradzenia samego siebie. Ale antyczny Los jest bezlitosny - w wiel­ kim dzbanie zamiast sake lub skarbów Sobowtór odnajduje mumię Shinge- na. Trup i jego Sobowtór przez chwilę są sami. Kurosawa nie próbuje inter­ pretować tego, co jest poza porządkiem rzeczywistości. Kiedy kilka se­ kwencji później pokaże senny koszmar Sobowtóra, scenę tę weźmie w po-

tężny nawias - nagle zmieniając całą kolorystykę filmu. Być może Sobowtór śnił naprawdę o spotkaniu z Shingenem, ale w odróżnieniu od prawdy hi­ storycznej, o której opowiada film, sny są poza porządkiem obiektywizmu. Są bardzo subiektywne. Być może' więc Sobowtór został naznaczony przez zmarłego pana, powiada Kurosawa, naprawdę jednak polubił swoją nową rolę. I to go gubi. Prostak myśli o władzy w prostacki sposób. Cieszy się, że tak dobrze gra swoją rolę, iż nałożnice, służący, żołnierze wierzą, że jest Shingenem. Jego największy sukces to zdobycie przyjaźni małego wnuka Shingena. Nawet kiedy bierze udział w naradzie wojennej, postępuje według scena­ riusza, a stać go tylko na dowcipną ripostę. Jest więc formą władzy, jej fi­ gurą, ale władzy jako odpowiedzialności za Los innych nie rozumie. Jest ludzki, nawet przejmujący w swojej radości, którą czerpie z dobrze wypeł­ nionego posłannictwa zmarłego władcy. Ale sam nie zbliża się nawet 0 krok do zrozumienia władzy. Dopiero kiedy ją utraci, manipulacja i gra zamieniają się w ludzki dramat człowieka, któremu się nie udaje. Cierpi, po raz pierwszy, nie tylko za siebie. Cierpi także za małego chłopca, które­ go tak długo oszukiwał. Odzyskuje godność człowieka, który ponosi od­ powiedzialność za kogoś innego. To jednak dopiero część przemiany. Los dopełnia się dopiero w ostatniej bitwie. Sobowtór kryje się w trzcinach. Pozornie znowu jest tylko obserwato­ rem. Ale i on, i my wiemy, że dopuszczając, by władcą został wbrew woli Shingena jego syn, Sobowtór przyczyni się do klęski rodu. Kiedy na polu bitwy widać już tylko ranne konie, Sobowtór bierze pikę i rusza na nie­ wzruszone szeregi wrogów. Zginie obok sztandaru Shingena. Być może nadal nie rozumie ani polityki, ani bitwy. Ale człowiekiem staje się naprawdę. Ginie w imię prawdy, a nie gry lub manipulacji. Ginie, jak zginąłby w tej bitwie Shingen, choć on sam jest w łachmanach, i nikt nic mu już nie każe. Ginie jako on sam - a nie replika kogoś innego - bo do­ znał wyzwolenia i poczuł odpowiedzialność. Miał więc rację stary Marks, kiedy zapowiadał, że zwykły człowiek mo­ że osiągnąć Królestwo Wolności. Miał rację, tak jak przed nim liberałowie 1 konserwatyści. I nie miał racji, kiedy bredził, że wystarczy zmienić wa­ runki (bazę), by człowiek mógł dokonać jakościowego skoku z niewoli w wolność. Sobowtór to polemika Kurosawy z umysłowym zaczadzeniem lat sie­ demdziesiątych, kiedy intelektualne i artystyczne elity w Europie i Stanach

Zjednoczonych uwierzyły, że można żyć bez polityki, która jest pełna bru­ du i moralnej ohydy, czego symbolem były tajne służby w demokratycz­ nych państwach. Stworzył więc wielki film o bardzo małym człowieku, który dojrzał do godności.

Miłosny i polityczny trójkąt Od dawna ekscytuje mnie pytanie, jaka Polska wyłoni się z filmowej wer­ sji Ogniem i mieczem. Jakich siebie zobaczymy w tej przecudnie opowie­ dzianej przez Sienkiewicza historii? Siebie w wersji wczorajszej i w wersji dzisiejszej. Po pierwsze, mam nadzieję, że wreszcie poważnie ukazana zostanie polska polityka tamtego okresu. Książę Wiśniowiecki to jeden z ludzi, któ­ rym zawdzięczamy naszą obecność na wschodzie. Jego olbrzymi majątek to najbardziej na wschód wysunięte obszary państwa. W polityce wschod­ niej uczestniczą Turcy i Tatarzy krymscy, Habsburgowie, Anglicy, Szwe­ dzi i Francuzi. Jedni bezpośrednio, a inni poprzez agentów, pieniądze i po­ lityczne obietnice sojuszy. Wreszcie nie można zapomnieć o Watykanie i oczywiście o Rosjanach. Uczestniczą więc wszyscy, którzy w ówczesnym świecie mają cokolwiek do powiedzenia. W sensie politycznym to jedna z najbardziej fascynujących polskich historii, której początkiem jest Unia Lubelska, a końcem trzeci rozbiór. W dobie Ogniem i mieczem ważyło się, czy Polska pozostanie czynnikiem rozstrzygającym o dalszych wydarze­ niach na Wschodzie, czy też spadnie do rangi państw drugorzędnych, o których losie rozstrzygać będą inni. Tym razem się udało, ale po raz pierwszy wyszło na jaw, że klasa polityczna Rzeczypospolitej nie ma jed­ nolitego planu działania. I to była prawdziwa przyczyna naszych ówczes­ nych kłopotów. Po drugie, wierzę, że film pokaże, jaki książę Wiśniowiecki był napraw­ dę. To on bowiem, jak mało kto, dobrze ów dylemat polityczny rozumie. Jest politykiem okrutnym - często aż do przesady, gdyż wierzy, że tylko w ten sposób na wschodzie zdobywa się mir. Obaj z Chmielnickim posłu­ gują się tymi samymi narzędziami politycznymi - terrorem i okrucień-

stwem. Wiśniowiecki to zimny i cyniczny gracz, który przegrywa już pod Korsuniem, kiedy polscy panowie odmawiają mu przywództwa, a potem w popłochu, tchórzliwie umykają przed armią kozacką. Polscy panowie boją się Wiśniowieckiego bardziej niż dzielnych Kozaków. Boją się silnego przywódcy, gdyż kojarzy im się właśnie z groźbą wschodniego despoty­ zmu. A ówczesny wschód jest wyzwaniem dla zachodniej kultury i cywi­ lizacji. Jest groźny jako wirus despotyzmu, ograniczania wolności jednost­ ki kosztem zrównania wszystkich w tej samej „sprawiedliwej" niedoli. Hi­ storycy do dzisiaj spierają się, czy aby już wówczas nie powinniśmy się zdecydować na silne przywództwo. Po trzecie, liczę, że będzie to właśnie opowieść o wschodzie. Ogniem i mieczem rozpoczyna się tak naprawdę powrotem Skrzetuskiego z Kry­ mu. Powrotem z politycznej misji, której celem jest zmontowanie sojuszu przeciwko Rosji. Krym to był problem numer jeden dla ówczesnej Polski. Kanclerz Ossoliński, mimo śmierci króla Władysława IV, chce zrealizo­ wać jego testament polityczny. Dlatego nawet po wybuchu powstania chce zawrzeć pokój z Chmielnickim i razem z Kozakami ruszyć na Krym. Tatarzy od trzystu lat odgrywają w regionie podwójną rolę polityczną - są wysuniętą forpocztą Turcji, ale też tworzą polityczny trójkąt między Rzeczypospolitą a państwem moskiewskim. Raz wzmacniają jeden, a raz drugi bok trójkąta. Pełnią w ten sposób funkcję nieco podobną jak Szwe­ cja na północy. To tylko ciekawostka, ale w powieści są dwa trójkąty: ro­ mansowy i polityczny. Wiśniowiecki prowadzi własną grę. Nie wierzy w plan króla Władysła­ wa, by razem z Moskwą podbić Krym i wspólnie potem ruszyć na Turcję. To w jego ocenie mrzonka. On woli wariant sprawdzony od czasów Jagieł­ ły - chce wspólnie z Tatarami kolejny raz osłabić Moskwę i być może wy­ rwać jej kolejne terytorium. Proszę zauważyć, że ów sojusz w sporze z azjatycką Rosją - tradycyjnie - musi się opierać na azjatyckich państwach muzułmańskich. To kolejny wątek nieobecny w polskiej samoświadomo­ ści - nasze penetrowanie Azji. To dlatego marzy mi się w filmie scena, kie­ dy Skrzetuski rysuje na piasku kontury Krymu i pytany, co jest dalej, od­ powiada zgodnie z ówczesnym stanem wiedzy - Persja. Persja uwikłana jest w konflikt z Turcją, siłą rzeczy jest więc czasami na­ szym sprzymierzeńcem. W kontaktach pośredniczą polscy Ormianie, są w tym najlepsi, bo wojna między dwoma wschodnimi potęgami toczy się na terenach dzisiejszej Armenii. Turcy chcą przekroczyć Kaukaz, by trzy-

mać w szachu Rosję i Rzeczypospolitą. Geopolityka ówczesna niewiele więc się różni od obecnej. Misja krymska dobrze rokuje planom Wiśniowieckiego. Niestety, w drodze powrotnej, Skrzetuski uwolni Chmielnickiego. Ten zaś, gdy już dojrzy swoją szansę w osłabieniu Rzeczypospolitej, zdradzi Tatarom pla­ ny Ossolińskiego - tym argumentem przekona ich, żeby poparli swoich największych wrogów, Kozaków. Dopiero to uczyni - z lokalnej awantury - problem międzynarodowy. Kiedy jednak poznajemy obu bohaterów po­ wieści, tego wszystkiego jeszcze nie wiemy. Z opisu Sienkiewicza dostrze­ gamy jedynie, że w strojach obu rycerzy przemieszane są zarówno polskie, jak i wschodnie dodatki. Obaj są bowiem przedstawicielami tej samej kla­ sy politycznej. Nic ich nie różni, karierę robią w podobny sposób, chociaż Skrzetuski służy w prywatnej armii księcia, a Chmielnicki jest urzędni­ kiem państwa. Już za chwilę jeden zostanie buntownikiem, powstańcem, a drugi będzie bronił porządku i prawa. Po czwarte wreszcie, bohaterów Ogniem i mieczem można pokazać na dwa różne sposoby. Romantycznie, to znaczy zgodnie z najstarszą polską konwencją, która pokazuje Polaka jako heroicznego politycznego durnia. Jest też możliwość druga - pokazać sprytnych, przemyślnych, przedsię­ biorczych, odważnych (ale bez nadmiernej przesady, raczej odważnie roz­ ważnych) zdobywców Dzikich Pól, podobnych do westernowych zdobyw­ ców Dzikiego Zachodu. Ówcześni wojacy to jednoosobowe spółki z o. o., przedsiębiorstwa powołane nie do heroicznego umierania, ale do nabija­ nia kabzy - żołd plus zyski z wszelkiego możliwego łupiestwa. Ich ekono­ miczną dewizą jest złupić i odsprzedać łupy z zyskiem. Są to przecież dru­ dzy w kolejności dziedziczenia potomkowie drobnej szlachty. Rzędzian nie jest więc komicznym charakterem, ale tą drugą, prawdziwszą stroną osobowości Skrzetuskiego i pozostałych bohaterów. Po stronie ukraińskiej są tacy sami przedsiębiorcy, tyle tylko że raczej gorszej feudalnej prowe­ niencji. Kozacy tym się jedynie różnili, że tworzyli na miarę tamtych cza­ sów pierwsze łupieskie oddziały, w których bardzo precyzyjnie liczone były procenty udziałów. Dokładnie tak, jak liczone były przypadające każ­ demu części pryzu w ówczesnych przedsiębiorstwach korsarskich. Jest wreszcie sprawa ostatnia - uczuciowa. On jest Polakiem, a ona Ukrainką, a raczej zgodnie z historyczną prawdą Rusinką. On jest raczej biedny, a ona raczej bogata. Jej bracia i mateczka są żywotnie zaintereso­ wani, aby Helenę wydać przy jak najmniejszych kosztach własnych, co

gw arantuje w spaniały kozacki w atażka, bohater w ielu łupieskich w ypraw, Bohun. W ażne też jest, by w spraw y ślubne nie interw eniow ał prawny opiekun H eleny, książę W iśniow iecki. O drzucają w ięc kandydaturę Skrze- tuskiego z pow odów finansow ych, a nie jakichś innych. I w tej rom anso­ w ej z gruntu historii jest w szystko, o czym pow iedziałem wcześniej. Poli­ tyka, duże pieniądze i gw ałtow ne uczucia. Sukces murowany. W szystko pozostałe to ju ż tylko historia. N ajpierw jest pow stanie, po­ tem wojna dom ow a, która przeradza się w konflikt m iędzynarodowy. W jego wyniku U kraina, zam iast zostać trzecim członkiem federacji, jaką jest unia Korony z Litw ą, zostanie trw ale podzielona. W zm ocni się tylko Rosja, za darmo. Jest też puenta, którą m am nadzieję w film ie zobaczyć, chociaż negliżu­ je heroiczną w ersję naszych dziejów. W czasie bitw y pod Zborow em , kiedy okazało się, że siły króla Jana Kazim ierza są zbyt nikłe, kanclerz Ossoliński po prostu przekupił Tatarów , by odstąpili od Chm ielnickiego. Po nocnych negocjacjach stanęło na dw ustu tysiącach talarów. Trzydzieści od ręki, go­ tówką. Zrobiliśm y świetny interes, kolejna klęska militarna m ogłaby się źle skończyć. Bardziej haniebna była zgoda, by w racający Tatarzy m ogli złupić i w ziąć jasyr z terenów w praw dzie objętych pow staniem , ale przecież na­ dal do państw a należących. Jest też w ytłum aczenie polityczne - chan Selim G erej w ziął od nas pieniądze za to, co i tak chciał zrobić. W jego interesie było, by trójkąt nadal istniał. To w zm acniało jego pozycję w obec sułtana w Stam bule, w obec M oskw y i w obec Rzeczypospolitej. O ceniał, że jego so­ jusz z Kozakam i m ógłby być tylko okazjonalny. N ie przetrw ałby praw dzi­ w ego konfliktu interesów . Tego, że przecież Kozacy m uszą kogoś łupić, podobnie jak Tatarzy. Jerzy A xer napisał kiedyś, że Sienkiew icz to nasz H om er, bo na wieki zakotw iczył nas w konkretnym czasie. Dodałbym , że na tyle, na ile potra­ fił i z pow odu cenzury m ógł, uczył też polityki. Takiej, jaką była lub być powinna.

W białej sukni jechała na śmierć Żniw o śm ierci było przerażające jak na tam te czasy. W październiku w Pa­ ryżu pod nóż gilotyny poszło pięćdziesiąt jeden osób, po N ow ym Roku siedem dziesiąt, w m arcu sto dw adzieścia siedem , w m aju - trzysta pięć­ dziesiąt osiem . A m iędzy czerw cem a lipcem zarżnięto tysiąc trzysta siedem dziesiąt sześć osób. W 1794 roku Kom itet O calenia N arodow ego żyw ił przekonanie, że tylko terror m oże uratow ać rew olucję. W D antonie A ndrzeja W ajdy, film ie z 1984 roku, którego scenariusz pow stał na kanwie dram atu Stanisław y Przybyszew skiej, dw ie polityczne szajki zw alczają się zaciekle, przy okazji w ysyłając na śm ierć sw oich bliźnich. Kiedy Danton zdobyw a w iększość w Konw encie, Robespierre m a przew agę w Kom itecie O calenia N arodow ego. Konw ent to ów czesny Sejm , a kom itet to rząd do­ by terroru. Z jednej strony jest to spór o rew olucję, o Francję, o przyszłość. Z drugiej - bezw zględna w alka o władzę. Przegrani tracą nie tylko pozy­ cję i urzędy, ale także życie. Takie czasy. Pod gilotynę szli m ężczyźni, kobiety i starcy. Rów noupraw nienie nie było pustym hasłem . Jeszcze szybciej zapełniały się w ięzienia. W Paryżu zapanow ał Pan D onos, idealne narzędzie każdej zbrodniczej władzy. Ludzkość pow inna kiedyś poznać życiorysy tych w szystkich ludzi, co zrobili złego i dobrego w sw oim życiu. Słow nik rew olucyjnej zbrodni to dobra lektura szkolna. Przyszli kandydaci na Robespierre'ów m ieliby szansę zrozum ieć, z czym się będą m usieli zm ierzyć. Z konkretnym ludz­ kim życiem . N ie z nazw iskiem w aktach sądow ych lub num erem staty­ stycznym . Zabijali w szak żony, m atki, siostry i córki, pogrążając w sm ut­ ku ich bliskich. Jedyna nadzieja, że kiedy sam i stanęli przed Stw órcą, Ten nie om ieszkał w ym ienić im w szystkich ich ofiar. Pow oli. Dobitnie. Ze szczegółam i. Jak się baw iła lalką. Ż e była nadzieją i m iłością rodziców .

Kim byłyby jej dzieci, gdyby m iała szansę je urodzić. M yślę, że coś by się na św iecie zm ieniło, gdybyśm y H istorię poznaw ali nie z perspektyw y po­ lityków m orderców , ale ich ofiar. W kluczow ej scenie film u W ajdy Robespierre kusi Dantona - „przyłącz się do m nie". Danton, w tej roli św ietny Gerard Depardieu, odpow iada - „n ie". Kładzie rękę N ieprzekupnego na sw oją szyję i krzyczy - „to ty bę­ dziesz m usiał ją ściąć". Robespierre cofa się gw ałtow nie, on sam przecież nie zabija. To ohydne, on rzadko naw et kładzie swój podpis na w yrokach śmierci. Jest higienistą, nie tylko w stroju, ale i w życiu. O d zadaw ania śm ierci ma różnych gorliwców. Danton jest cielesny, żarłoczny, zachłanny, w ino ścieka m u po brodzie i po brudnej koszuli, ale rozum ie w szystko - to gra o w ładzę, kto kogo. Przyjaciele nam aw iają go, by przeprow adził za­ m ach stanu. To kuszące, ale oznacza, że to Danton będzie zabijał, podpisy­ w ał wyroki i zetnie gładką, sm ukłą szyję Robespierre'a. A Danton już chy­ ba m a dość. Rew olucja okazała się żarłoczną bestią, która dom aga się co­ raz w ięcej ofiar. Tu w spom nę tylko o jednej. Zasługuje na to także dlatego, że była jed­ ną z najpiękniejszych kobiet epoki i jedyną Polką straconą w Paryżu w cza­ sach terroru. Kiedy w ieziono ją do rogatki Vincennes, miała dw adzieścia pięć lat. W białej sukni, niew inna - w każdym razie w sensie praw nym i politycz­ nym . Jej błędem była m iłość do Paryża... i m oże brak w yobraźni. Przyzna­ cie, że jak na w iny bliźnich, którzy nas otaczają, te zarzuty to drobiazg. Rozalia Lubom irska pierw szy raz przyjechała do Paryża z m ężem w 1788 roku, na rok przed rewolucją, kiedy była to jeszcze stolica daw ne­ go św iata. M ieszkali w Palais Royal, u m arszałkowej Lubom irskiej, krew­ nej jej m ęża Aleksandra. M łodziutka, śliczna, oczarow ała w szystkich. N ie była naiw ną dziew czynką. Ryw alizow ała z najlepszym i - w m iłostkach i rom ansach. Jak ktoś złośliw y w spom niał o słynnych Polkach tego czasu, Rozalii Lubom irskiej, pani W isłockiej i Teresie Tyszkiewiczowej - „W szyst­ kie trzy zdradzały bez skrupułów sw ych m ężów: pierw sza ze wszystkim i, druga - z am basadoram i, trzecia - z m inistram i". N ie pochw alam , co zro­ zum iałe, licznych zdrad m ałżeńskich, ale protestuję, żeby rachunki takich krzyw d w yrów nyw ało państwo. I to za pom ocą gilotyny. Aresztow ana w październiku 1793 roku, ostatnie osiem m iesięcy życia spędziła w różnych w ięzieniach. Za złego króla Ludw ika XVI w Paryżu było tylko jedno w ięzienie, Bastylia, a w nim bodaj ośm iu więźniów . Re-

w olucja przyniosła w tej kw estii istotny postęp - funkcjonow ało dw adzieścia w ięzień, które m ieściły do czterdziestu tysięcy ofiar. M am na­ dzieję, że ktoś w reszcie zrobi o tym film . Zobaczyć rew olucję z perspekty­ w y jej ofiary - o coś takiego w arto się pokusić. D o w ięzienia trafia z pięcio­ letnią córką, która też zasługuje na pam ięć - jako dojrzała kobieta zostanie tajnym agentem H absburgów i Rom anow ów . D zisiaj tłum aczyłaby się, że m iała traum atyczne dzieciństw o. Perspektyw a w ięzienna jest ciekaw a tak­ że dlatego, że były to różne kręgi Piekła. W Petite Force m iała szansę po­ znać kobiety z najlepszych rodów Francji, ale także złodziejki i prostytut­ ki. W w ięzieniu Conciergerie do końca próbow ano utrzym ać nastrój sprzed Rewolucji. Jak piszą historycy - baw iono się, pito, odgryw ano sce­ ny w teatrze am atorskim i nie stroniono od orgii seksualnych. A tem u to­ w arzyszyły codzienne pożegnania z tym i, których w ieziono pod nóż gilo­ tyny. Trafiła i tu. W kw ietniu 1794 postaw iono ją przed Trybunałem Rew olucyjnym oskarżoną o spisek przeciw Republice, agenturalność i znajom ość z panią Du Barry, faw orytą króla Ludw ika. Tylko ostatni zarzut był prawdziwy. A le to wystarczyło, by skazać ją na karę śm ierci. Po w yroku Rozalia ośw iadczyła, że jest w ciąży z jednym z przyjaciół. Chodziło o Hipolita Błe­ szyńskiego, pułkow nika w sztabie Józefa Poniatow skiego, który po dru­ gim rozbiorze uciekł w roku 1792 do Paryża. N a scenę w rócił w 1809 roku jako generał w arm ii saskiej. N ie w iem y, czy on był ojcem . Rów nie dobrze m ógł nim być kaw aler d'Epinard, w icehrabia Bassancourt lub książę Karol A ugust de la Trem oville. Tego ostatniego Rozalia poznała w więzieniu L'H ospice. I to on ostatecznie ją pogrążył, przygotow ując ucieczkę. Był m łody i naiw ny. D onos o przygotow aniach do ucieczki dotarł do rewolu­ cyjnego prokuratora. Księcia natychm iast zgilotynow ano, a Rozalię prze­ niesiono do kolejnego, najcięższego więzienia w opactw ie Abbaye. Tam w ezw ano lekarzy, b y potw ierdzili, czy księżna jest rzeczyw iście w stanie odm iennym . O rzekli, że nie. A le chyba naw et to była m anipulacja w ładzy, która nie chciała zrezygnow ać z m ożliw ości odebrania jej życia. Jeden z ba­ daczy przejrzał dokum ent z oględzin lekarskich. N azw isko księżnej zosta­ ło dopisane później i innym charakterem pism a, co świadczyłoby, że do­ kum ent w ystaw iono in blanco. Jej los był przesądzony. Robespierre osobi­ ście nakazał egzekucję. Był śliczny, słoneczny dzień, kiedy ucięto jej głowę. N iecały m iesiąc po­ tem to sam o zrobiono z Robespierre'em . W edług jednej z niepotwierdzo-

nych w dokum entach w ersji jej śm ierć to zem sta odtrąconego m ężczyzny. Znając kilka biografii N ieprzekupnego, w cale bym tego nie w ykluczał. Był człow iekiem ow ładniętym obsesją, człow iekiem , który bał się w łasnych uczuć. W olałby stracić ukochaną osobę, niż przyznać się, że od rewolucji w ażniejsza jest miłość. O d lat nie przestaję się bać, że kiedyś kogoś takiego jak pan R. napot­ kam na sw ojej drodze. Szczególnie uw ażnie patrzę w oczy znajom ych mi polityków . Szukam podobieństw , znaków , czegoś, co m ogłoby mnie ostrzec.

Polak wiesza Polaka W zdobywanym mieście radzono już tylko nad jednym - czy lepiej wpu­ ścić do Warszawy Prusaków, czy Rosjan. Król Stanisław wolał w roli zdo­ bywców przybyszów ze wschodu, stale bowiem liczył na resztki uczuć ca­ rycy Katarzyny. Innym to Prusacy wydawali się łagodniejszym katem, wszak w mieście nie byli jeszcze znani. Tylko lud roił jeszcze o obronie do ostatniego człowieka. Jak pisze historyk: „Bić się dalej zdecydowany był tylko lud biedny, nic nie posiadający, wystawiający na ryzyko tylko swe życie, nie mające dlań zresztą zbyt wielu powabów". Psychologicznie nie bardzo wierzę w takie prawdy, które głoszą, iż życie biedne ma mniejsze „powaby" niż życie bogate, ale cóż... ja nie historyk, ja czytelnik... również książek traktujących o historii. Notuję więc, że mimo przerażających obra­ zów zgliszczy Pragi i hiobowych wieści o wyrzynaniu ludności przez ro­ syjskich sołdatów, lud lewobrzeżnej Warszawy nadal chciał się bronić. Z kogo składał się ów lud? Angielski kupiec tuż przed insurekcją zapisał: „Sama metropolia, tak jak Rzeczpospolita, której jest głową, zdaje się łączyć w sobie wszystkie skrajności cywilizacji i barbarzyństwa, wspaniałości i szpetoty, bogactwa i nędzy, ale w przeciwieństwie do wielkich miast euro­ pejskich skrajności tych nie łagodzą tu żadne stopnie pośrednie. Stan średni, wszędzie indziej tworzący najliczniejszą i najbardziej uprzemysłowioną warstwę ludności, tu prawie nie istnieje. Pałace i budy, budynki możnych i lepianki biedaków składają się łącznie na większą część tego miasta. Przy­ wodzi to na myśl współegzystencję panów i niewolników, lordów i wasali". Opierając się na tym fragmencie, pisać by trzeba, iż lud warszawski doby kościuszkowskiej to po prostu niepanowie. Definicja wygodna, choć niewie­ le wyjaśniająca. Ważniejszy być może jest zaobserwowany przez Anglika kontrast między pałacem i budą. Sądzić należy, że im węższa przestrzeń