aleksandra-20

  • Dokumenty58
  • Odsłony8 276
  • Obserwuję3
  • Rozmiar dokumentów1.8 GB
  • Ilość pobrań3 649

Ulrich Adam - Pod Verdum

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :332.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Ulrich Adam - Pod Verdum.pdf

aleksandra-20 Historia
Użytkownik aleksandra-20 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 67 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 43 stron)

ADAM ULRICH POD VERDUN Poznań 1937 W roku 1937 upływa 21 rocznica walk pod Verdun. Należą one do najkrwawszych i najstraszliwszych w dziejach świata. Rocznik 1916 idzie w tym roku pod broń: to synowie tych, co walczyli pod Verdun. Straszny to był rok. Posiwiały tego roku skronie, ojców, wyblakły oczy matek. Miliony serc ojców i braci biły wówczas niespokojnie, groza i przerażenie ogarnęły serca żon. Cały świat patrzał ze zgrozą i słuchał wieści spod Verdunu. PIEKIELNY PLAN Szefem niemieckiego sztabu generalnego był generał Falkenhayn. Uderzył on na najsilniejszy odcinek najsilniejszego z frontów. Nikt tego nie rozumiał. Jak to? Przecież Verdun, to najsilniejsza twierdza francuska, dlaczego to właśnie Falkenhayn uderza tutaj? Plan generała Falkenhayna polegał właśnie na przekonaniu, że Francuzi będą bronili Verdun do ostatka, do ostatniej kropli krwi, aż do ostatecznego wyczerpania. Bo przecież Verdun było bramą i zaporą na drodze do stolicy, do Paryża — serca Francji. Francuzi — tak twierdził Falkenhayn — rzucą przeciw niemieckim armatom resztki swych sił. W huraganie niemieckich bateryj, każde działo francuskie zostanie rozbite w pół godziny. Pozostaną więc tylko piechurzy... Legną ich w ciągu tej walki jeszcze tysiące, setki tysięcy. A tymczasem Francja już w pierwszym roku wojny wylała morze krwi i była wyczerpana. Straszliwa masakra pod Verdun miała więc zniszczyć resztki francuskich sił, ostatnie rezerwy ludzkie, zarówno najstarsze roczniki ojców, jak i ich synów. W zacisznym gabinecie von Falkenhayna powstał ten bezlistosny plan operacyjny. Cesarz niemiecki aprobował projekt swego doradcy. Rozkazy, obejmujące plan działania generała von Falkenhayna, nosiły tajną nazwę „Gericht”, czyli „Dzień Sądu“. POGODNY PORANEK Wstaje jasny, pogodny poranek 21 lutego roku 1916. Szara mglistość ustępuje powoli i wreszcie ukazuje się słońce, przyglądając się w srebrzystej wstędze Mozy... Francuski poilu (czyt. pualju — dosłownie: brodacz), stojący na posterunku, uśmiecha się do dawno niewidzianego słońca i marzy o domu... Wtem dzieje się coś przerażającego. Huragan straszliwego ognia ciężkich i najcięższych baterii zwala się niby orkan na Verdun, na forty, okopy,

i stanowiska francuskich dział. Potężne kłęby dymu i duszących, gazów zatruwają powietrze, pozbawiają oddechu. Kratery wybuchów ciężkich granatów dymią niby wulkany... Od razu, od pierwszego wystrzału, niemiecki ogień huraganowy ogarnia całą strefę i wali nie tylko na pierwszą linię okopów, lecz sięga daleko, aż do Mostów na Mozie. Niby potężny, żelazny młot, który rozbija wszystko, niemieckie dalekonośne działa i potworne haubice miażdżą olbrzymimi pociskami cały odcinek terenu o szerokości 10 kilometrów i 9 kilometrów w głąb. Francuzi odpowiadają ze wszystkich rur. Ale uchwycone w żelazny huragan baterie francuskie są rozbite — w szklistych oczach zabitych kanonierów widnieje groza i przerażenie... Francuski piechur jest oszołomiony. Ziemia drży pod jego stopami. Francuska ziemia. Jego ziemia. Niemiecki ogień rośnie. Szczątki dywizyj francuskich trwają i giną na miejscu. Niemiecki ogień wżera się coraz dalej i dalej — rośnie z godziny na godzinę. Zdawałoby się, że to niemożliwe. Ale rzeczywiście orkan ognia i żelaza rozwija się i potężnieje. DOUAUMONT ZDOBYTY! Wtem, w lesie de Caures (czyt. Kor), odzywają się zajadłe serie francuskich karabinów maszynowych zmiatając całe kompanie tyraliery. Francuzi bronią się. Resztki ich strzelców pod dowództwem pułkownika Drianta walczą rozpaczliwie o każdą piędź ziemi. Na pomoc strzelcom przedzierają się przez ogień żuławi. Ale na cóż zda się opór bohaterskiej garstki? Fala szturmujących otacza lasek. Driant i jego garstka ginie co do jednego. Kolumny niemieckie prą - wciąż naprzód. Ale wszędzie, w każdym lasku, w każdej wsi, w każdym ocalałym strzępie okopu napotykają na zawzięty opór francuskich piechurów, broniących do ostatka francuskiej ziemi. Bo twardy jest chłop francuski. Ale przewaga niemieckiej artylerii jest tak przygniatająca, że w ogniu niemieckich dział topnieją resztki obrońców. W nocy z 23-go na 24-go dywizje francuskie są rozbite. Dowódca odcinka Verdun generał Herr, melduje wieczorem naczelnemu dowódcy, generałowi Joffre'owi, że jest jeszcze czas na uratowanie szczątków armii, ale trzeba się cofnąć i rozpocząć odwrót. Lecz jak uderzenie biczem pada odpowiedź “wujaszka“ Joifre’a między generałów, którzy ulegając wrażeniom z frontu, dają się powodować nerwom: — Każdy dowódca, który w obecnych warunkach wyda rozkaz do odwrotu, stanie przed sądem wojennym! Wujaszek Joffre wie, co robi. Z jego rozkazu obejmuje Petain, surowy, ale sprawiedliwy ojciec żołnierzy, dowództwo Verdun i sąsiednich odcinków. Na pomoc obrońcom Verdun spieszą Lotaryńczycy i Normandowie — wyborowe pułki Francji. Mimo to w dniu 25 lutego telegramy niemieckie głoszą triumfalnie: “twierdza pancerna Douaumont (czyt. Duomą), północno wschodni filar narożny stałych fortyfikacyj głównych linii oporu fortecy Verdun, został zdobyty

szturmem przez brandenburski pułk piechoty Nr 24 i tkwi mocno w rękach niemieckich.“ W Berlinie tłumy wyległy na ulice... Dodatki nadzwyczajne! Przed redakcjami tłok. Ciżba rośnie. — Douaumont zdobyty! Niemcy przyzwyczajeni do zwycięstw... ale na wschodzie. Na zachodzie, gdzie od czasu bitwy nad Marną w r. 1914 utrzymano z wielkim trudem spływający potokami krwi front, komunikaty powtarzały tylko wieści o nieznanych dotychczas nazwach różnych lasów, wzgórz i niedużych wsi. Las Książęcy, Las Aragóński, wzgórze Com- bres (czyt. Kąbr), Loretto, Les Esparges (czyt. Lezeparż). Dopiero teraz pada znowu znana wielka nazwa! — Twierdza pancerna! Douaumont zdobyty! Takie słowa rozumiał w Berlinie każdy nocny stróż i akuszerka. To było coś! Wszystkie domy tonęły w powodzi flag, głoszących wielkie zwycięstwo na zachodzie. Tłumy na ulicach Paryża nie wierzą własnym, oczom: Douaumont, potężny kolos pancerny, zapora na drodze do Parysa — zdobyty?! Niemcy w pochodzie na Paryż?! Podniecenie rośnie. Ponura wieść szerzy się lotem błyskawicy... — Co robi Joffre?! Precz z generalicją! Precz ze zdrajcami w sztabie generalnym! Pod sąd! — odzywają się okrzyki w Paryżu. — Francuzi! — brzmi odezwa naczelnego wodza! — Verdun będzie utrzymane aż do ostatniej kropli krwi. Ale waszym obowiązkiem, paryżanie, jest utrzymać spokój... I równocześnie powstaje z obu stron, w obozach wrogich narodów, twarda i uparta wola: Niemcy wydadzą wszystko ze siebie, aby zdobyć Verdun; Francuzi padną na miejscu, ale nie pozwolą, by na cytadeli Verdun zatriumfowała chorągiew Niemców. To małe, średniowieczne miasteczko nad Mozą staje się symbolem, sztandarem krwawym i celem przeszło 100 milionów ludzi. Generał Falkenhayn miał rację. Francuzi odczuli zdobycie Douaumont jak uderzenie w twarz. Po przełamaniu pierwszej linii oporu, Niemcy pomaszerowali w kierunku Verdun, łamiąc łatwo każdą próbę obrony. Dopiero piątego dnia, rzucone przeciw Niemcom fale piechoty, zamknęły drogę przeciwnikom. W szczerym polu, bez okopów, starły się wówczas dwie piechoty i walczyły bardzo długo. Jedna i druga strona próbowała w zmarzniętej ziemi wydłubać choć trochę osłony, cierpiąc od tej samej potęgi ognia, która w owe dni była straszna. Na owym skrawku ziemi, ostrzeliwanym przez artylerię, wszyscy byli narażeni: tak samo obrońcy pierwszej linii, jak oddziały robotnicze. Żaden wóz amunicyjny, żadna kuchnia połowa nie mogły przebyć 300 metrów obszaru pod grozą zupełnej zagłady. Ranni, którzy się tam znajdowali, ginęli bez ratunku, gdyż oddziały sanitarne również były rozbite. Tylko między pierwszymi liniami był wąski pas terenu, nie ostrzeliwany przez obie artylerie. Walczyli tam piechurzy wręcz, ogniem karabinów ręcznych i maszynowych i ręcznych granatów wydzierając sobie w zawziętym boju każdy skrawek ziemi. Pewnego dnia pod Verdun dowódca oddziału, który przybył z tyłu, pyta się oficera strzelców alpejskich, którego miał zluzować:

— Kędy przechodzą nasze linie? — Niech pan kolega idzie tam, gdzie leżą moi strzelcy na ziemi, martwi, jeden obok drugiego. Tam biegnie nasza linia — brzmiała odpowiedź. Pewnego dnia pod Verdun dowódca batalionu, pozbawiony wszelkiej łączności, wysyła do pułkownika 20 gońców, jednego za drugim. Mieli oni nakazane iść pewną drożyną, a inną wracać. Żaden z nich nie wrócił. Na drugi dzień dziesięciu z nich znaleziono martwych na drodze do dowództwa pułku a drugich dziesięciu zabitych na drożynie, którą wracali. Pewnego dnia pod Verdun dowódca batalionu udaje się na obchód pierwszej linii, by odwiedzić swych żołnierzy i pokrzepić ich na duchu. A ta pierwsza linia, niby powróz rozpięty na ziemi, biegnie między lejami od granatów. Prawie w każdej dziurze jeden żołnierz siedzi; dowódca batalionu nachyla się nad jednym z dołów, pełnym ciemności, bo zapadła już ciemna noc i cicho pyta: — Co słychać? Nikt się nie poruszył. Doleciał go tylko przytłumiony głos, jakim się mówi o czymś tajemniczym: — Wszystko dobrze, panie majorze, nie przejdą! Idzie dalej i z każdego dołu dolatuje go ta sama, tajemnicza odpowiedź. Gdzie to było? Na Mort-Homme (czyt Martom) (Martwy Człowiek), czy na Froide-Terre (czyt. Fruadter) (Zimna Ziemia), pod fermą Haudromont (czyt. Odromą), czy pod kaplicą Sainte- Fine (czyt. Sętfin)? Wystarczy, gdy powiemy: „było to pewnego dnia pod Verdun”.. A wszystkie te opowieści liczne, bardzo liczne, tak piękne, tak bohaterskie, że żaden poeta nie potrafi wymyślić podobnych, są tak podobne do siebie, jak cudowne perły krwawego różańca cierpień ludzkich, niezliczonych walk w okrutnej bitwie zmiażdżenia — pod Verdun. JAK ZDOBYTO DOUAUMONT 25 lutego o godzinie 10 z rana, jak i poprzednich dni, zaczyna się znów piekielny ogień niemieckich baterii. Rozkaz do szturmu jednak nie nadchodzi i znowu trzeba czekać. Od czterech dni żołnierze marzną na deszczu, topią się w błocie, żywią się zimnymi konserwami i chlebem. Niebo ciemnieje, płatki śniegu sypią się obojętnie, bezszelestnie. Wreszcie o godzinie 16 nadchodzi rozkaz do ataku. Wyznaczono ściśle cele, na krótką odległość i ani kroku dalej. Pół kilometra naprzód i znów czekać na dalsze rozkazy. A przed oczami niemieckiego 24 pułku piechoty widnieje szara masa Douaumoat, potężnego kolosa wśród fortów zewnętrznych Verdun. Douaumont to granitowy ząb paszczęki lwa, któremu imię Verdun, najpotężniejszej twierdzy Francji. Fort Douaumont to co innego, niż pierwsze lepsze nieznane nikomu wzgórze, czy lasek. Szara, groźna masa Douaumont oddalona jest najwyżej 1000 metrów od linii 24 pułku. Długi masyw wśród płaskowzgórza przypomina kształtem swoim jakiś znany podługowaty przedmiot. — Wieko trumny — mówi jakiś gefrajter. Nazwa ta utrzymuje się w słowniku żołnierskim

NIEMIECKI SZTURM BEZ ROZKAZU NA FORT DOUAUMONT. Wśród ogłuszającego rejwachu niemieckich baterii, płomieni ognia i dymów, oślepieni czerwonymi gejzerami wybuchów ciężkich granatów, zrywają się dwie kompanie 24 niemieckiego pułku piechoty do szturmu... na Douaumont. Nie ma rozkazu, by iść dalej i zdobywać, ale są chwile, kiedy trzeba działać bez rozkazów, a nawet przeciw rozkazom. Porucznik von Brandis, dowódca 8 kompanii, podporucznik Radke i kapitan Haupt, dowódca 7 kompanii, postanawiają zdobyć fort. Ogniste piekło niemieckich baterii szaleje nieustannie i nieprzerwanie, zagradzając drogę do Douaumont. Ale dwie kompanie przedzierają się przez ogień własnych, z tyłu bijących baterii. Idą i ścielą trupami drogę, dochodzą wreszcie do szerokich zasieków wokół fortu. Cóż znaczy jednak głupi zasiek z drutów kolczastych w chwili, gdy garść żołnierska sięga po zwycięstwo? Tutaj już nie dochodzą niemieckie granaty. Za to na wierzchołku i skarpach „wieka trumny” tańczą obłąkany taniec ciężkie niemieckie pociski. Od razu, w kilkunastu naraz miejscach pracują gorączkowo nożyce do przecinania drutów. Robota idzie marudnie, ale idzie, gdy... Masz babo placek! Znowu huragan pocisków. Wszyscy nadsłuchują: wycie nadlatujących granatów nadchodzi do niemieckiej strony. To niemieckie granaty! A więc wszystko w porządku! Tak właśnie musi być, bo według planów matematyków naczelnego dowództwa, nie wolno żadnemu żołnierzowi niemieckiemu zapędzić się dziś tak daleko... Szaracy 24 pułku pracują gorączkowo, zaciskają zęby i umierają w milczeniu. W pewnym momencie podporucznik Radke wyciąga pistolet rakietowy i strzela raz, drugi i trzeci, umówiony na dzisiaj sygnał świetlny: artyleria strzela za krótko, przełożyć ogień ku przodowi! Na próżno! Jest już ciemno, w zadymce śnieżnej nikt z artylerzystów nie widzi sygnałów piechoty! Za to dwa skoki naprzód leży fort Douaumont. W jego betonowych kazamatach jest doskonałe schronienie przed granatami. Więc naprzód, piechury! Wokół szerokiej i głębokiej fosy fortu, wystają głębokie do 7 metrów, spiczaste i gęste, żelazne sztachety. Szaracy otaczają fort, szukając luki w płocie. I rzeczywiście jest przerwa, a nawet dwie. W tej chwili, gdy kapitan Haupt przeciska się przez sztachety, aby skoczyć, wali znów niemiecki granat w skarpę i wraz z odłamami muru, wywala wielką dziurę w diabelskim płocie. Kapitan Haupt pada... Wśród resztek ludzi jego kompanii szerzy się wieść: kapitan zabity! Nie, kapitan Haupt nie jest zabity! Podnosi się pomału, ale wstaje. Oszołomiony bliskim uderzeniem, traci na chwilę przytomność, słania się na nogach, po chwili jednak wstaje i rusza przez powiększoną lukę wraz swoimi ludźmi naprzód. W tej chwili wokół Douaumont znajduje się niecała setka niemieckich piechurów i saperów, w tej liczbie 19 oficerów. Wystarczy jeden jedyny Francuz i jeden karabin maszynowy, aby w kilka sekund znieść garstkę szaleńców. Nie ma jednak takiego człowieka. A jednak w forcie są Francuzi. Trzaska w miarowych odstępach francuskie działo...

Niemieccy żołnierzy wpadają ze wszystkich stron do fortu. Głucho dudnią ciężkie kroki w ciemnych podziemiach. Cisza wewnątrz fortu jest niesamowita. Gdzieś czai się katastrofa. Ale dotychczas nie ma żywego ducha. Tylko trupy francuskie leżą wśród porozrzucanych szczątków ekwipunku i umundurowania. Wreszcie podporucznik Radtke znajduje w zakamarkach fortu kilku Francuzów. Większość z nich to pospolitacy z oddziału robotniczego, a między nimi dozorca fortu. — Ręce do góry! — woła oficer. Więcej zdziwieni, niż przestraszeni „poilu” podnoszą ręce do góry. Wreszcie po krótkim szukaniu wszyscy jeńcy na miejscu: razem 67 ludzi, w tym kilku artylerzystów, obsługujących do ostatka działo w pancernej wieży fortu. Co to wszystko znaczy? myślą sobie Niemiaszki. Pułapka? Naturalnie, to podstęp francuski. Francuzi umyślnie pozostawili w olbrzymim forcie tylko garstkę ludzi, gdyż mają zamiar wysadzić twierdzę w powietrze... Podporucznik saperów bada plątaninę drutów, ale nie znajduje nic podejrzanego. W kilka minut potem krążą wśród szaraków dzikie przypuszczenia: Francuzi mają zamiar wysadzić Douaumont w powietrze za pomocą elektrycznego spięcia, naciskając po prostu odpowiedni guzik, znajdujący się w Verdun... Okazuje się jednak, że Francuzi nie przypuszczali po prostu tak nagłego napadu i w ciemności nie zauważyli garstki Niemców, tym bardziej, że nikt nie przypuszczał, iż Niemcy będą pchali się przez swój własny ogień huraganowy. Nie, tego nikt nie mógł przewidzieć! Douaumont jest w rękach niemieckich! Przez przypadek! I dzięki odwadze kilku przedsiębiorczych ludzi. Douaumont — to dla Niemców zapowiedź ostatecznego zwycięstwa! KOMUNIKAT NACZELNEGO DOWÓDZTWA. Douaumont jest w rękach niemieckich. Ale o tym nikt nie wie na tyłach niemieckich. Wciąż jeszcze orzą i orzą powierzchnię olbrzymiego fortu niemieckie ciężkie granaty. Porucznik Brandis przedostaje się przez huraganowy ogień z powrotem, aby zanieść wieść artylerzystom i sprowadzić posiłki. Kanonierzy stoją przy działach i pracują w pocie czoła, waląc granat za granatem na Douaumont.. Mają zamiary na dłuższą skalę — zbębnić energicznie „wieko trumny”. — Douaumont jest w naszych rękach — twierdzi zabłocony porucznik piechoty! — Jest nas co prawda niecała setka ludzi, ale w drodze do fortu są już nasze posiłki, pod dowództwem majora von Klüvera. Dowódcy baterii nie chcą wierzyć i z wahaniem wydają rozkazy przerzucenia ognia naprzód. — Doskonały dowcip, panie kolego z piechoty! — szydzi dowódca baterii. — Pan mówi, że Douaumont jest już nasze? Będzie nasze — oczywiście. Dwie kompanie, pan powiada? Nadzwyczajne! Dwie dywizje nie wystarczą, panie poruczniku! Pst! telefon! — Hallo! Sztab dywizji woła! — Tak jest, panie generale. — Dlaczego artyleria nie ostrzeliwuje Douaumont?

— Właśnie jest tu pan porucznik Brandis z 24 pułku piechoty, który twierdzi, że Douaumont jest już w naszych rękach... Panie poruczniku Brandis, proszę do aparatu! Pan generał chce mówić z panem osobiście... Zabłocony porucznik piechoty podchodzi do aparatu i składa służbowy raport o zdobyciu fortu Douaumont. Wszystkie centrale pracują gorączkowo. Telefony podają wieść. Aparaty Morsa tykają wyraz za wyrazem. Nazajutrz komunikat niemieckiego naczelnego dowództwa donosi: Wielkie, sławne zwycięstwo niemieckie: Twierdza pancerna Douaumont zdobyta! Niezadługo Verdun będzie także nasz. PIEKŁO VERDUNU Zdobyto fort Douaumont; ale zdobyciem tego potężnego fortu nie osiągnięto niczego. Niemcy przeliczyli się stanowczo. Sądzono, że za kilka lub kilkanaście dni upadnie Verdun, a potem nastąpi jeden wielki, zwycięski, tryumfalny pochód do samego serca Francji, Paryża. Wielkie ostateczne zwycięstwo zdawało się bardzo bliskie. Mieli się jednak Niemcy okropnie przeliczyć. Zamiast tryumfalnego pochodu w głąb Francji trzeba nadal stać na miejscu. Nastąpił bowiem teraz właśnie nieprzerwany szereg zawziętych, krwawych walk. Trzeba było bić się o każdy lasek, każdy rów, każdy pagórek, o najmniejszy skrawek ziemi. Tuż koło fortu Douaumont znajdowała się wieś Douaumont. Czy wierzycie, że zdobycie tej mizernej wioski kosztowało Niemców więcej, niż na innych frontach zdobycie całej prowincji? Głównodowodzący niemiecki obliczył sobie, że na jednego Niemca przypadnie 5 zabitych Francuzów. Tymczasem Francuzi tak zacięcie się bronili, że nieraz na jednego Francuza zabitego przypadało 10 Niemców. Gdzie indziej wystarczył atak jednej kompanii, tu walczą dniami i nocami całe dywizje. Powstaje pod Verdunem straszliwy tłok. Gromadzą się ludzie i armaty. Artyleria szaleje dzień i noc, bez przerwy. W ogniu dział topnieją w mgnieniu oka masy ludzkie, pułki, dywizje. To już nie jest ani walka pozycyjna, ani ruchoma. To jest zupełnie coś nowego: bitwa przekrwawienia! Kto przeżyje, ten będzie zwycięzcą. Język żołnierski znalazł właściwą nazwę: piekło Verdunu! Z dywizji czyli z około 10—12 tysięcy ludzi wpakowanych w ten rozżarzony piec Verdun — już po kilku dniach walki zostaje tylko szlaka: — żużel. Tak samo po niemieckiej jak i po francuskiej stronie. Tylko bardzo powoli przedostawały się w owych pamiętnych dniach ponure wieści z frontu pod Verdun do domów rodzinnych. Ostra cenzura, śledząca za każdym skrawkiem papieru wysyłanym z tego piekła do ojczyzny skreślała każde nieoględne słowo, konfiskowała każdą cokolwiek wymowniejszą kartkę. Był to straszny rok 1916, straszny czas wielkiej bohaterskiej epopei pod Verdunem! Lazarety poczęły się przepełniać. Kto poległ na pobojowisku, ten tamże pozostawał. Nie było czasu ani sposobności na chowanie poległych. Przerażenie ogarnęło wszystkich. W kraju przecież każdy miał tam kogoś, ojca, brata lub syna. Coraz to groźniejsze wieści dochodziły na tyły. Żołnierze wracający z urlopu płakali jak dzieci na myśl o tym, co ich znowu czeka pod Verdunem. W wsiach i

miasteczkach tak w Francji jak w Niemczech, a przede wszystkim tu u nas, pod zaborem pruskim w Poznańskim, z biciem serca czekano na skromnego listonosza, roznoszącego pocztę. Płacz i krzyki rozpaczy rozlegały się coraz liczniej i głośniej. Ale matki francuskie wiedziały przynajmniej, że to nie Francja rozpoczęła tę krwawą masakrę, że to „przeklęty bosz“ zagarnął ojczystą ziemię, północne departamenty francuskie i ciężką stopą tratuje pola Francji. We wapniaku i tłustej glinie pod Verdun ginęli synowie Francji, lecz ginęli w spełnianiu najświętszego obowiązku człowieka, w obronie francuskiej ziemi. Tego pocieszenia nie miały matki niemieckie, tego nie mogły powiedzieć o swych synach ginących na dalekiej obczyźnie, we Francji. Ale serca nieszczęśliwych krwawiły jednakowo, a łzy były tak samo czyste... 6-go marca Niemcy rozszerzyli odcinek ofensywy i zaatakowali Verdun również na lewym brzegu Mozy. W komunikatach spod Verdun ukazały się nowe nazwy: — Zdobycie Mort-Home (czyt. Mortom — Martwy człowiek)... wzgórze 304... A listonosze przynosili coraz częściej krótkie urzędowe zawiadomienia z kompanii — o poległych synach ojczyzny. Już się zdawało, że Niemcy po zdobyciu potężnego fortu Douaumont i wzgórza Mort-Home stali się panami sytuacji. Byli przekonani, że zdobycié Verdun już jest tylko kwestią czasu. ŚWIĘTA DROGA Kiedy więc zdobyto dnia 24 maja wzgórze 304 twierdza Verdun dostała się w obcęgi niemieckich oddziałów szturmowych. Od czasu zdobycia olbrzymiego fortu Douaumont i wzgórza “Martwy człowiek”, niemieccy obserwatorzy artylerii mogli spostrzec każdy ruch na tyłach i mogli kierować ogień dalekonośnych baterii na wszystkie drogi, prowadzące do twierdzy. Verdun leży w paszczy obcęgowej. Niemcy kołem otaczają nieomal zamkniętym to miasto. Tam, gdzie obcęgi jeszcze nie zwarte, tam idą drogi do Verdun. Właściwie tylko dwie drogi. Jedna zupełnie otwarta, naga, widoczna dla wroga. Tej można używać tylko nocą. Na niej odtransportowują Francuzi każdej ciemnej nocy swych rannych, chorych, zabitych. Inna droga, cokolwiek więcej zakryta, prowadzi z Francji nie zajętej przez owe jeszcze niezupełnie zaciśnięte obcęgi także do Verdun. To droga najważniejsza dla Verdunu z Bar-le-Duc wiodąca. Na niej dowozi Francja swym synom w Verdunie amunicję, żywność, działa i nowych, nie przemęczonych jeszcze ludzi. Wzdłuż tej drogi idzie wąskotorowa kolejka. Ale i ta jedyna droga jest pod stałym obstrzałem dalekonośnej artylerii niemieckiej, rozbita granatami i rozjechana przez niezliczone kolumny wozów i samochodów ciężarowych. Kolejka, której małe, dychawiczne lokomotywy ledwo podołają pracy, jest przeciążona. Szosa do Bar-le-Duc jest od początku marca jedyną drogą komunikacyjną Verdunu i jedynym łącznikiem z matką Francją. Ma zaledwie 7 m szerokości i zamiast twardej szosy jest rozmiękłą, pełną wybojów i błotnistych kałuży, rozjechaną drogą polną. Armaty i wozy amunicyjne grzęzną aż po osie w gęstym szlamie. Ciężkie działa niemieckie rozbijają resztki twardej

nawierzchni. Po obu stronach drogi walają się końskie trupy, rozbite resztki wozów i samochodów ciężarowych. Ale mimo to drogi tej trzeba pilnować, jak źrenicy własnego oka! Przecież ta droga z Bar-le-Duc (czyt. Bar-le-Djuk) to jedyna żyła dopuszczająca jeszcze świeżą krew do Verdunu. W Verdunie już dawno nie ma ani jednego cywila. Ale wszystkie sklepy, wszystkie podziemne korytarze zapełnione są żołnierzami. I wszyscy niechybnie musieliby umrzeć z głodu lub poddać się sromotnie boszowi, gdyby zabrakło tej jedynej drogi, tej świętej drożyny, prowadzącej z ojczyzny do tego zamkniętego piekła. Położenie rozpaczliwe. Ale Francuzi nie tracą nadziei, nie upadają na duchu. Dlatego wysyłają też całe kompanie pospolitego ruszenia z łopatami do obrony tej drogi Verdun—Bar-le-Duc. Samochody ciężarowe i wozy zwożą materiał: kamienie, gruz i belki. Oddziały robotnicze rozszerzają drogę. W ogniu niemieckich dział — ludzie pracują dzień i noc. Wyporządziwszy jako tako drogę ustawiają swych brukarzy-żołnierzy, co trzy metry wzdłuż szosy, by czuwać nad każdym obluźniającym się kamykiem, by zapychać natychmiast każdy otwór, każdą szczelinę, każdą najmniejszą nawet dziurę, na tej teraz nagle tak ważnej dla Francji drodze. Surowy rozkaz generała Petain zabrania wszelkiego ruchu pieszych i wozów konnych. Na tej drodze wolno jeździć tylko samochodom. W pierwszych dniach kursuje na tej drodze 3000 samochodów ciężarowych a wkrótce ruch dochodzi do 7000 dziennie. Około 300 samochodów na godzinę. Dzień i noc oddziały robotnicze pracują nad utrzymaniem i rozszerzeniem drogi. KALWARIA PIECHOTY FRANCUSKIEJ. Przez ową świętą drogę Bar-le-Duc przeszły prawie wszystkie pułki piechoty francuskiej. Każdy pułk szedł pod Verdun niby na swą Kalwarię. Przy olbrzymim ruchu na drodze z Bar-le-Duc do Verdun trzeba ją było nie tylko bronić ale utrzymać w dobrym stanie. Postawiono więc co trzy metry żołnierzy, których obowiązkiem było naprawić każdy wybój, każdą dziurę zrobioną czy to przez pociski, czy przez auta ciężarowe. Wchodzili do boju, błogosławieni przez swych kapelanów, a większość żołnierzy spowiadała się przedtem i przyjmowała Komunię Świętą jak niegdyś rycerze krzyżowi. I natychmiast szli do walki tak okropnej, tak ciężkiej, że nawet najśmielsi i najdzielniejsi nie mogli pozbyć się zwątpień: — Wszystko to bardzo pięknie, ale pytanie czy wytrzymamy? Wiedzieli jednak, że inne pułki w tych samych miejscach przed nimi wytrzymały i widzieli na prawo i na lewo pułki, trzymające stanowiska niemniej trudne. I oni wytrwają — tak być musi! A gdy wracali spod Verdun po spełnionym obowiązku i odpoczywali po długim marszu na biwaku, a później w kwaterach wypoczynkowych, to komunikaty codzienne powtarzały ciągle, w ciągu tygodni, te same nazwy wzgórz, lasów, wsi i dolin francuskich, mówiąc że na tych stanowiskach, które oni trzymali, wciąż jeszcze stoją pułki francuskie i ciągle się trzymają. Ta bitwa pod Verdun tak straszna, tak ciężka, dopiero pokazała, co potrafi francuska piechota.

Tak nagle, tak niespodzianie to całe nieszczęście zwaliło się na Verdun, że Francuzom zabrakło w pierwszych dniach nawet drutu kolczastego na zbudowanie skutecznej zapory. Chwała największa należy się bez sporu francuskim pułkom 1-go i 20-go korpusu, które w nocy z 24-go na 25-go lutego przywiezione pod Verdun, wprost z wagonów rzuciły się przez zaśnieżone pola naprzeciw wrogom i walczyły w rozpaczliwych warunkach, ogarnięte chaosem rozbitych okopów i ogniem niemieckich dział. Były one dla później walczących tam oddziałów wspaniałym przykładem męstwa, ofiarności i pogardy śmierci. Gdyby te pierwsze pułki ustąpiły, nie uchybiłyby w niczym honorowi wojskowemu. Bojownicy pierwszych bitew zakreślili wrogowi granicę: nie ustąpili, walczyli i ginęli, jak przystało na bohaterów. Naczelne dowództwo francuskie tak kierowało rozdziałem pułków, że w obronie Verdunu brali udział żołnierze ze wszystkich stron kraju, ażeby wysiłek, trud, stratę i honor tej walki rozdzielić na wszystkich żołnierzy Francji. Była to metoda bardzo sprawiedliwa z punktu widzenia narodowego. Świadczyła zarazem o wielkim zaufaniu do wszystkich francuskich żołnierzy. U Niemców, żołnierz wydobyty po kilku dniach z piekła pod Verdun, stawał się łachmanem ludzkim, nieudolnym w ciągu kilku miesięcy do jakiegokolwiek wysiłku. Trzymano więc dywizje w pierwszej linii, aż się zupełnie nie skrwawiły. W piechocie francuskiej było przeciwnie: żołnierz, który wyszedł cało spod Verdun, stawał się moralnie lepszym żołnierzem. STRASZLIWE LICZBY Ale jeden i drugi — wróg nacierający jak i zacięty obrońca francuskiej ziemi — tu pod Verdun prawdziwie był bohaterem. Bohater! Jakże często nadużywa się tego słowa! Jakże lekkomyślnie szafuje się nim przy lada okazji. Dlatego przynajmniej my rozpamiętujący te wielkie walki, obchodźmy się z tym słowem oszczędnie, tak jak obchodzili się z nim ci, co gdy już armaty zamilkły i pokój zapanował, tu pod Verdun owym poległym tytanom walki stawiali nagrobki. Dziś przy tym największym mauzoleum świata pod Verdun, na samym wstępie do tej świątyni narodowej wznosi się pomnik niewiasty okrytej kirem żałobnym, trzymającej. palec na ustach i nakazującej wszystkim zbliżającym się: Silence! Schweigen! (Czyt sjilans, szwajgn.) Widzimy język francuski i język niemiecki. Ale prócz języka francuskiego i niemieckiego powinno się znajdować tam także równoznaczne w języku polskim słowo: MILCZENIE. Przecież pod Verdunem walczyli również przymusowi żołnierze pruscy — „Prusacy, mówiący po polsku”. I dlatego obok napisu francuskiego i niemieckiego na forcie Douaumont, zamienionym dziś w olbrzymi grobowiec, powinien być i polski napis, nakazujący milczenie. Nie było bowiem w owym czasie jednej wsi, ani miasteczka w Wielkopolsce, na Pomorzu, Mazurach i na Górnym Śląsku, nie było prawie domu, w którym by nie płakano za synem, za ojcem, mężem, bratem lub narzeczonym, poległym tam - na polach Francji — pod Verdun. Polski wyraz „Milczenie“ na grobie poległych żołnierzy Polaków a nie „Prusaków, mówiących po polsku“ — byłby równocześnie wynagrodzeniem

tej wielkiej krzywdy, wyrządzonej polskiemu narodowi. Krzywdy — której dopiero wielka wojna położyła kres ostateczny... Ale powróćmy do faktów. Od 21 lutego do 21 maja 1916 roku straciły niemieckie pułki szturmowe razem 174 tysiące 215 ludzi. W tym samym czasie straty francuskie wynosiły 190 tys. ludzi. Działa francuskie wystrzeliły przez ten czas nie mniej niż 9 milionów 795 tysięcy pocisków. Po obu stronach wystrzelono przeszło 20 milionów granatów i min. Czyli w jednej dobie 240 000 wystrzałów i wybuchów, albo 10 000 eksplozyj w jednej godzinie — dzień i noc bez przerwy, bez litości, 10 000 wystrzałów na godzinę, przez długie tygodnie i miesiące... I to wszystko musiał wytrzymać człowiek... MAJOR RAYNAL MÓWI: NAPISZ MÓJ SYNU: TU SPOCZYWA SP. MAJOR RAYNAL, KOMENDANT FORTU VAUX. Po upadku fortu Douaumont pozostaje tylko jeszcze jeden bardzo ważny filar obrony fortecy Verdun, słynny w dziejach wojny fort Vaux (czyt. Wo). Los tego słynnego fortu jest właściwie przypieczętowany. Załoga fortu Vaux jest nieliczna. Ale dowódca tej załogi w forcie Vaux przysiągł pomścić Douaumont i wyrównać obrachunek. Dowódca ten nie pozwoli, aby powierzony mu fort zdobyto. Oficer, dowodzący w forcie Vaux, jest zdecydowany na wszystko i postanowił pogrzebać się raczej pod gruzami fortu, aniżeli się poddać, gdyż tego wymaga honor Francji. Oficerem tym jest słynny na wieki major Raynal (czyt. Rejnal), dowódca batalionu. Strzelcy alpejscy i piechurzy-ochotnicy z różnych pułków — to jego batalion. Wczesnym świtem, 8 marca 1916 roku, szaleje ogień niemieckich bateryj. Orkan żelaza i stali zwala się na fort Vaux. Najcięższe, 42 centymetrowe moździerze, którym nie oparł się dotąd żaden fort i żaden pancerz — walą pocisk za pociskiem. Chmury dymu i ruchomy las wybuchów, brył ziemi, drzew wyrwanych z korzeniami — zaścielają horyzont. Raynal wie, o co chodzi, i ściąga od sąsiednich pułków potrzebne mu posiłki. W południe 8 marca wyrusza piechota niemiecka do szturmu. Na przedzie znowu 24 pułk — zdobywcy Douaumont. Ale z boku, z lasu Cailette (czyt. Kajjet), szalony ogień francuski zmiata niemiecką tyralierę. Linie strzeleckie mieszają się, padają, wreszcie próbują się okopać. Poznańczycy z 19 pułku i 50 pułku piechoty próbują zdobyć wieś Vaux. 50 pułk poznański traci przy tym połowę ludzi i nie dochodzi nawet do pierwszego domu. Wszystko na próżno. Aż do nastania ciemności muszą więc marznąć i czekać nieruchomo w piekielnym ogniu francuskim. Kiedy ciemność zalega ziemię, zrywają się jeszcze raz do ataku i zdobywają wieś Vaux. Już jedna z kompanii wyrywa się naprzód. I dzieje się to samo co pod Douaumont. Nagły ogień niemieckich bateryj pada tak niekorzystnie dla Niemców, że tworzy zaporę dla niemieckich żołnierzy. Pomimo tego, zawzięci Poznańczycy przedzierają się przez granaty, kompania za kompanią. Ale baterie niemieckie zwiększają siłę ognia i zmuszają ich do odwrotu. W nocy zrywają się jeszcze raz i docierają aż do starych, opuszczonych okopów francuskich, o kilkadziesiąt metrów od fortu. Ale major Raynal i jego

ludzie — czuwają. W ogniu francuskich karabinów maszynowych załamuje się atak zuchwalców poznańskich. Raynal wie jednak, że Niemcy są uparci i że jutro rano nastąpi dalszy ciąg ataku. Obchodzi więc jeszcze raz cały fort i rewiduje wszystkie posterunki, wydając rozkazy i upomnienia. Wreszcie wraca do głównej galerii i każe przywołać jednego ze swych żołnierzy, który w cywilu jest cieślą. — Tu masz drzewo, mój synu — mówi komendant. — Wyszukaj dwie porządne deski dębowe i zrób natychmiast z nich krzyż. Żołnierz jest nieco zdziwiony, ale rozkaz jest rozkazem. Za godzinę krzyż jest gotowy i żołnierz przynosi go komendantowi. Raynal jest zadowolony. — Tam w kotle masz czarną farbę — mówi komendant. — I wymalujesz na krzyżu wyraźny napis. Potrafisz? — Potrafię, mój komendancie — odpowiada żołnierz. — A co mam napisać? Raynal odpowiada wyraźnie i rzeczowo: — Napisz, proszą, tak: tutaj spoczywa komendant fortu pancernego Vaux, major Raynal. Poległy dnia 9 marca 1916 roku. ROTMISTRZ VON SCHEELE. Ponowny atak nocny odpiera Raynal wściekłym ogniem karabinów maszynowych. Wstaje dzień. Artyleria grzmi nieustannie. O 7 rano rozpoczyna się na nowo walka piechoty. Wpierw krótki wypad niemieckich oddziałów szturmowych, próba zbadania, jak zachowuje się nieprzyjaciel. Piechurzy giną znów w ogniu kulomiotów. O świcie resztki niemieckiego 19 pułku piechoty i 6 pułku rezerwowego z Poznania znajdują się tuż w pobliżu fortu i wydaje się, że już go mają w żelaznych obcęgach. Teraz, albo nigdy! W paru minutach fort może być zdobyty! Ale do kroćset tysięcy, ta przeklęta artyleria musi przełożyć ogień więcej ku przodowi, albo zamknąć gębę...! Baterie niemieckie strzelają wciąż za krótko i zabijają własnych piechurów. Trzeba więc zawiadomić artylerzystów. W tym celu dowódca 1-go batalionu 6 pułku rezerwowego, rotmistrz von Scheele, wysyła krótki meldunek, w którym donosi, że dotarł do fortu Vaux, ma łączność na prawo i lewo i wyrusza z kompanią w dalszy pochód, lecz trzeba albo zaprzestać ognia albo więcej naprzód strzelać. Raport rotmistrza dociera do artylerzystów i wywołuje w sztabach nadzwyczajną radość. W raporcie Scheelego nic wprawdzie nie ma, co by upoważniało do tej radości. Ani jednego słowa o zdobyciu. Jest tylko mowa o osiągnięciu fortu Vaux. A jednak powstaje okropna, bo ośmieszająca omyłka. Końcowe zdanie raportu o dalszym pochodzie rozumieją sztabowcy w dywizji jako zdobycie fortu Vaux już dokonane. A więc — mówią sobie — stało się to samo, co z Douaumont! Meldunek idzie do sztabu korpusu i traf sprawia, że do sztabu przyjeżdża dowódca armii, oblegającej Verdun: Kronprinz Wilhelm, syn cesarza. Czy może być coś piękniejszego dla dowódcy armii, jak radosna wieść o zdobyciu Vaux? Kronprinz jest zachwycony i przypina dowódcy dywizji order Pour-le-Merite.

Na wszystkie strony państwa niemieckiego niosą telegramy i telefony wieść upajającą o nowym wielkim zwycięstwie sztandarów niemieckich. Za godzinę już wywieszają w Berlinie flagi, odzywają się dzwony, a dzieci szkolne zwalnia się tego dnia uroczyście z nauki. Za radosna była ta wieść, by zwycięstwa takiego nie roztrąbić należycie i nie obchodzić hucznie. Aczkolwiek niedaleko do tego fortu Vaux, jednak z stanowisk artylerii nie można dojrzeć, jak się właściwie sytuacja tam przedstawia. Skoro jednak mgła cokolwiek ustąpiła, lunety obserwatorów artylerii bystro wpatrują się w przedpole. Wszyscy patrzą w jeden punkt: tuż za wiekiem trumny Douaumont widać na horyzoncie czarno-biało-czerwoną chorągiew. Znowu terkoczą telefony: — Wiadomość o zdobyciu Vaux jest ścisła. Na wierzchołku fortu powiewa niemiecka chorągiew! — Naturalnie! Wszystko w porządku! Wspaniałe pułki poznańskie dokonały czynu, o którym przez tysiąc lat będzie wspominała historia! Nowy podmuch wiatru przeciera chmury... Z ust któregoś z obserwatorów wydziera się okrzyk przerażenia... To przecież nie chorągiew, lecz zwykła flaga orientacyjna piechoty, wskazująca artylerii pierwszą linię. A ta pierwsza linia znajduje się o 100 metrów przed fortem Vaux... Wieść o domniemanym upadku fortu Vaux przedostaje się także za linie do Francuzów. O godzinie 9:30 rano oficer łącznikowy stoi blady przed generałem Petain: — Nieszczęście, generale — Raynal i jego ludzie... Ostatni komunikat przeklętych boszów... Wieża Eiffel podała nam przed paru minutami nadesłany komunikat, że Niemcy zdobyli Vaux... — Do pioruna! Jak to? Dowódca armii pod Verdun nie wie o tym, co się dzieje w podległej mu twierdzy?! Petain wysyła dwóch energicznych oficerów do pierwszej linii. W południe obaj wracają i przynoszą meldunek Raynala: „Fort Vaux znaduje się w rękach francuskich i będzie utrzymany, choć Niemcy usadowili się już w zasiekach, tuż przy samym forcie”. W tym czasie w sztabach niemieckich zorientowano się nareszcie, co się stało. W podnieceniu, wywołanym niesłychanym czynem poznańskich pułków, które zdobyły jednym zamachem ufortyfikowaną wieś Vaux, przedarły się i utrzymały w ogniu własnej artylerii pod samym fortem — nie zrozumiano raportu rotmistrza Scheelego. Ale komunikat o zdobyciu Vaux został wysłany i w całym świecie roztrąbiono o zwycięstwie. Teraz fort Vaux naprawdę musi być zdobyty. Tego wymaga honor armii niemieckiej. Już w południe 10 marca zwala się na nieszczęsny fort straszliwy orkan niemieckich bateryj. Wszystkie baterie ześrodkowują ogień na Vaux. Krótko przed zachodem słońca, szara piechota rusza do ostatecznego szturmu. W szpicy pierwszej linii idzie rotmistrz von Scheele. Nie zrozumiano jego raportu, być może że wyraził się nie dosyć wyraźnie i z tego powstała cała chryja. Tak czy owak, on, rotmistrz von Scheele, wziął na siebie ciężką odpowiedzialność. A więc pozostały tylko dwie możliwości dla niego: zdobyć fort Vaux — albo umrzeć.

W ogniu francuskich granatów i w ulewie pocisków karabinów maszynowych, idzie naprzód rotmistrz von Scheele. Linia tyraliery rzednie coraz więcej, piechurzy poznańscy padają, padają, padają... aby nie wstać już więcej. Ale dziwnym trafem rotmistrz wciąż jeszcze jest nietknięty. Zadyszana garść piechurów nie odstępuje swego dowódcy. Rozkaz musi być wykonany. Jeszcze 20 metrów, jeszcze 10 metrów, już oko chciwie wypatruje szczeliny, przez którą można by wedrzeć się do fortu, aż oto nagle nadbiega przeznaczenie. O pięć metrów od fosy kula uderza w dzielnego rotmistrza, sprawcę owej przedwczesnej, mimowolnej tragicznej wieści o forcie Vaux i zabija go na miejscu. Nie ma co dalej iść. Wkrótce maszynówka załatwia się z resztką walecznej garstki. Piekło Verdunu przestaje dla nich istnieć... Wszystkie ataki tego wieczora zostają odparte. Major Raynal dotrzymał słowa. Wejrzał na krzyż, świeżo wyciosany, spojrzał na napis z świadomością człowieka, który już dawno z życia swego dla wyższych celów zrobił ofiarę! Ale krzyż zostawił! Co się zwlecze nie uciecze. W śnieżnej zadymce oddziały niemieckie trwają na miejscu i umierają. W nocy wstaje księżyc i jest jasno jak w dzień. Strzelcy Raynala śledzą każdy ruch i strzelają jak do tarczy. Wyjące granaty śpiewają ponurą pieśń o piekle Verdun. Czarna, upiorna masa fortu Vaux czai się jak zwierz przyczajony do skoku. WALKA O FORT VAUX Kwiecień 1916 przyniósł zimne, przejmujące do szpiku kości deszcze. Leje od granatów napełniają się wodą i szlamem. Na brzegach lejów tulą się zmarznięci i głodni Niemcy, a naprzeciwko zupełnie tak samo Francuzi. Jeszcze nigdy, jak sięga pamięć ludzka, nie natłoczono na tak wąskim paśmie ziemi tylu dział, tylu żywych, głodnych i zmarzniętych ludzi, którzy nie tylko to wszystko wytrzymują, ale jeszcze zacięcie walczą. Największy tłok robi się wokół pancernego fortu Vaux, ale na prawym brzegu Mozy trwają również uporczywe walki. W lesie Caillette (czyt Kajjet), który przechodzi z rąk do rąk, powstaje prawdziwy młyn śmierci, który miele dzień i noc. Cały świat słucha z przerażeniem ponurych wieści z frontu. Wojna ukazała nieznane dotychczas, straszliwe oblicze, także w kraju. Coraz częściej zjawiają się na ulicach ciemne postacie żałobnych matek, żon i dzieci. Ze zgrozą i drżeniem sięga każdy po komunikaty spod Verdun. Obaj przeciwnicy są śmiertelnie znużeni i wyczerpani. Ale baterie z obu stron ryczą nieprzerwanie dzień i noc i ogień huraganowy zwiększa się, zamiast milknąć. — Jak tak dalej pójdzie, człek na pewno dostanie reumatyzmu — opiniuje sytuację Kaczmarek z Wrześni. — A co to wszystko musi kosztować — zastanawia się jego najbliższy sąsiad — czy to ktoś będzie w stanie kiedyś zapłacić! Obraza boska, tyle pieniędzy wystrzelić w powietrze! W tydzień później leżą obaj w lazarecie. Kaczmarek ma co prawda tylko jedną nogę a jego sąsiad obandażowaną głowę i tylko jedną rękę. Ale obaj są bardzo zadowoleni.

— Zobaczysz — twierdzi Kaczmarek. — Zlepią nas do kupy i jednak wyślą w pole. — Byle nie w to samo miejsce — mruczy sąsiad. — Pod Verdun już mnie nie dostaną. Za wielki tłok! I ani papu ani tutu. To już za wiele na jednego. Leżący obok ranny Francuz jest tego samego zdania. Trójka rannych dzieli się papierosami i porozumiewa częściowo na migi, częściowo żołnierskim żargonem, zrozumiałym dla wszystkich. — La guerre niks bon (wojna — nic dobrego) — mówi Kaczmarek. Francuz kiwa głową. — Camerade polonais, bon soldat (Towarzysz polski — dobry żołnierz) — odpowiada. Gdy zamkną zmęczone oczy, wstaje przed nimi znów straszliwy obraz nędzy, zimna, głodu i śmierci. Otrząsają się i patrzą gdzieś daleko przed siebie... To są ludzie — zwyczajni, prości ludzie. FRANCUZI MÓWIĄ: DOSTANIEMY ICH. NIEMCY GŁOSZĄ: GODZINY VERDUNU SĄ POLICZONE... Francuzi nie tylko odpierają ataki niemieckie, ale i atakują, zdobywając kilkaset metrów terenu na wzgórzu 304. Wściekły ogień artylerii trwa nieustannie i na przekór wszelkim obliczeniom — rośnie. Precyzyjne granaty zwalają się z przeraźliwym trzaskiem, odmiennym od dotychczasowego. — Amerykańska amunicja — stwierdzają Niemcy i protestują przeciw złamaniu neutralności. Ale nikt z nich nie protestuje, że wystrzelona z francuskich dział amerykańska amunicja masakruje poznańskich „Kaczmarków” pod Verdun. A legło ich już tam przeszło kilkanaście tysięcy — i giną codziennie... Francuzi atakują. Wówczas ukazuje się rozkaz generała Petain: „Dzień 9 kwietnia był zaszczytnym dniem naszej broni. Wściekłe ataki żołnierzy Kronprinza zostały wszędzie odparte. Piechurzy, artylerzyści, pionierzy i lotnicy nasi prześcigali się wzajemnie w walecznych czynach. Cześć im za to. Niemcy na pewno będą próbowali dalszych ataków. Każdy z nas musi pracować i wytrwać na straży, aby powtórzył się dzień wczorajszy. Odwagi, dostaniemy ich!”. Rozkaz ten, a głównie ostatnie zdanie — powtarzają wszyscy obrońcy Verdun. — Dostaniemy ich! — to jest krótkie zdanie żołnierskie, które rozumie każdy poilu, niedawny jeszcze cywil, ubrany w kapotę piechura. Bo na pierwszym miejscu, jak zwykle, stoją piechurzy. — Ta hołota-piechota jest po prostu nadzwyczajna — uśmiecha się jakiś artylerzysta. — Niektórym z nich się zdaje, że to oni tylko naprawdę wojują... A to przecież nasza robota. TŁOK CORAZ WIĘKSZY... Święta droga pod Verdun jest zatłoczona. Dzień i noc nieprzerwanie jedzie sznur samochodów ciężarowych. Żywność, amunicja, ludzie i armaty. Ale przede wszystkim amunicja. Podobnych stosów granatów nie widział jeszcze świat.

Granaty zapanowały pod Verdun. Wojnę robią teraz artylerzyści. Piechurzy giną. Z obu stron. W dzień i noc ryczą armaty. Lufy dział są nienasycone i wiecznie głodne. Nawet rozkazy do nowego ataku nie robią już żadnego wrażenia na piechurów.. Dwa dni przed szturmem musi być oddział na miejscu — brzmi taki nieubłagany rozkaz. Ale, ażeby dostać się na miejsce, trzeba przejść przez nieustanny ogień francuskich dział, w którym ginie połowa ludzi. Wreszcie następuje atak i okazuje się, że w zdobytych szczątkach, rozbitych pociskami, okopów francuskich, jest ta sama historia co przedtem: dzień i noc padają granaty. Powietrze jest przepełnione rykiem, piskiem, wyciem, gwizdem, ujadaniem, przeciągłym jazgotaniem i hukiem. Chichocze, śpiewa, skomli, wyje, kwiczy, piszczy, rumocze... Kiedy przez pięć minut jest trochę mniej huku i trzasku, gdzieś wysoko nad głowami, szorują w powietrzu ciężkie dalekonośne granaty, prawdziwe „skrzynie z węglami”, jadące w daleką podróż, gdzieś na tyły. I dzieje się wtenczas coś wspaniałego. Wstaje wysoka na dziesięć pięter fontanna szlamu, płomieni, błota, brył ziemi i dymu! GENERAŁ FALKENHAYN PATRZY... Wsie w dolinie zatłoczone są ludźmi i końmi. Dwa świeże korpusy niemieckie (korpus — około 20—30 000 ludzi) przyjechały pod Verdun. — Tym razem ma być zupełnie inaczej — opowiadają nowoprzybyli. — To co było dotychczas, to były zabawki. My wam pokażemy, jak zdobywa się Verdun! — Byle wam tylko nie sprzykrzyło się za wcześnie — uśmiecha się muszkieter ironicznie. I tłok pod Verdun robi się coraz większy... Tym razem ma być jednak inaczej. Do szturmu mają ruszyć nie pojedyncze pułki i dywizje, ale całe dwa korpusy. Nowe masy artylerii, pociągi z amunicją. Bo bitwa pod Verdun wymaga jakiejś gwałtownej zmiany. Tak dalej być nie może. Lufy dział są zniszczone i nie strzelają już dokładnie. Drogi są przy tym rozjechane a całe pobojowisko zamieniło się w jedno wielkie bagno, na którym gniją sterty nie pochowanych trupów, żerują dziesiątki tysięcy szczurów, nadzwyczaj wielkich i spaśnych..., walają, się porozbijane wozy, baterie, trupy końskie zmieszane z ludzkimi, gnijące resztki rozbitych w drzazgi sztolni, strzępy pozostałe z okopów i zatrute, zgniłe doły od granatów. Wśród tej pustyni, gdzieniegdzie sterczą jeszcze ku niebu resztki pogruchotanych drzew iostatnie strzępy lasów — walczą i giną żywi ludzie. Zamiast pojedynczych zrywów — olbrzymi masowy ogień artylerii, zamiast podchodów pojedynczych — masowy atak piechoty na szerokości kilkunastu kilometrów. Najcięższe 42 centymetrowe moździerze rozbijają forty. Potem długotrwałe ostrzeliwanie zielonym krzyżem — trującym gazem. Trzeba rozbić Francuzów, tą strzelaniną ogłuszyć, ich kanonierów zatruć gazem! Niemcy dobrze zdają sobie sprawę, że jeżeli tego nie dokonają, pozycji swych pod Verdun nie zdołają utrzymać! Więc znowu gotują się do generalnego ataku.

W dniu, który poprzedza atak niemiecki, jakiś francuski patrol zdobywa jeńców i wydobywa od nich wiadomość o planowanym szturmie. Francuzi ściągają tedy gorączkowo rezerwy piechoty. Kanonierzy zakasują rękawy i wszystkie baterie rozpoczynają straszliwy ogień, skierowany na okolice przyfrontowe. Na wszystkie drogi spada ulewa granatów. Stłoczeni w ciemnych wąwozach Niemcy dostają się w ogień francuskich dział. W takich warunkach nakazany szturm wydaje się wybawieniem. Wczesnym rankiem rozpoczynają Niemcy ogień huraganowy. Gazowa amunicja robi swoje: baterie francuskie milkną jedna po drugiej. Kanonierzy są zatruci albo niezdolni do ciężkiej pracy. 7-go maja, punkt o godzinie 11:25 ruszają do szturmu niemieckie dywizje. Zamiast linii tyraliery, ruszają naprzód nieduże grupy dowodzone przez oficerów. Między grupami są szerokie odstępy, tak że ogień francuski niewiele przeszkadza. Ferma Thiaumont zostaje okrążona, ale Francuzi nie poddają się, trzymając się zażarcie... Przy jednym z punktów obserwacyjnych V-go rezerwowego korpusu poznańskiego stoi nachylony przy lunecie generał von Falkenhayn, obserwując atak Poznańczyków. Chce własnymi oczami zobaczyć zdobycie fortu Vaux (czyt- Wo). Ale zimne, szaro-niebieskie oczy generała widzą tylko olbrzymi kłąb dymu. W górze Vaux dymi niby wulkan. Wysoko na sto metrów w górę widać wybuchy ciężkich, niemieckich moździerzy. Widać z daleka dokładnie poznańskie kompanie, bataliony i pułki, uchwycone w straszliwy ogień karabinów maszynowych i orkan francuskich granatów. Batalion za batalionem ginie w tym orkanie tak, jak każe rozkaz. Szef generalnego sztabu patrzy spokojnie, wie że idą i umierają Poznańczycy — „Prusacy, mówiący po polsku“. Kanonierzy francuscy znów stoją przy działach. Granaty francuskie rozbijają nagromadzone stosy amunicji, ręcznych granatów i miotaczy min. Mimo to oddziały szturmowe przedzierają się do pierwszej linii. 7 maja, o godzinie 19:30 ma rozpocząć się właściwy atak. Ale w tym samym czasie ogień francuski wzmaga się, zdwaja, potraja i już nie orkan, ale straszliwe tornado setek tysięcy granatów rozbija w puch wszelkie próby dalszego natarcia. Na całej linii atak odparty. Dowództwo niemieckie uznaje niemożliwość dalszego poruszania się naprzód. Być może, że za kilka dni... Zależnie od raportów poszczególnych dywizyj... Wtem dzieje się coś straszliwego, coś okropnego, coś niepojętego, coś co wstrząsa ludzkimi nerwami i przewraca od razu wszystkie z góry postanowione plany. Od ust do ust szerzy się wieść: — W forcie Douaumont, pod wiekiem od trumny, stało się coś okropnego! DOUAUMONT — GRÓB ZAMUROWANYCH 650. FATALNE KOPNIĘCIE BUTEM NA FORT VAUX. Niemiecki atak z 7 maja załamał się tedy zupełnie. Ale fort Douaumont był dotychczas w niemieckim ręku. Liczne masy lekko lub ciężko rannych

żołnierzy niemieckich tu znajdowały w czasie walki swe pierwsze schronienie. Głębokie na dwa lub trzy piętra kazamaty tego fortu chroniły doskonale przed granatami francuskimi; łyk kawy, trochę chleba i trochę wypoczynku — ale przede wszystkim ochrona przed śmiercią — przygnały tu wszystkich. Długi na kilometr fort chronił przed ogniem oddziały wracające na tyły, względnie zdążające ku przodowi. Toteż w podziemiach fortu trwała dzień i noc prawdziwa wędrówka narodów. — Człowiek czuje się tutaj jak w hotelu pod zdechłym osłem — tłumaczy jakiś saper, przybywszy do Douaumont i zrzuciwszy z siebie na chwil kilka ciężki tłumok z ręcznymi granatami. — Uważaj, żeby ci na nogę nie spadło — kpił drugi, odpinając zbiornik miotacza płomieni, napełniony zgęszczonym mazutem. — Mógłbyś też gdzie indziej ulokować swoją ognistą szprycę — warknął ubabrany błotem piechur. Ale saper nie usłuchał rady piechura. Czemu miał się więcej trudzić, skoro inni saperzy tak samo składali tam gdzie stali, swe niebezpieczne narzędzia? Rzędem poustawiano straszliwe miotacze, tuż w najbliższym sąsiedztwie benzyny i nagromadzonych prochów. Przecież wszyscy zmęczeni! Chcieli spocząć choć chwil kilka, choć papierosa zapalić; bo niezadługo trzeba będzie opuścić ten chroniący korytarz i iść dalej, tak jak nakazywali dowódcy. Rozkaz brzmiał, aby dziś jeszcze dotrzeć do pierwszej linii i zluzować kolegów. A nigdy jeszcze nie szalał tak francuski ogień, jak tego poranka, w dniu 8 maja. Odpiąwszy swoje narzędzia i tłumoki, leżą w długim na kilometr korytarzu pokotem zmęczeni żołnierze. Większość z nich to ranni towarzysze, oczekujący na chwilę przerwy w ogniu, aby wydobyć się wreszcie z tego piekła na tyły. W dalszych korytarzach i na dolnych piętrach fortu Douaumont leżą ciężko ranni. Kilka sztabów batalionów i pułków pracuje w ciasnocie, tłoku i zaduchu. Właśnie po długotrwałej kanonadzie jest chwila przerwy. Być może, że francuscy kanonierzy zabierają się właśnie do śniadania albo trzeba ochłodzić rozpalone do czerwoności lufy. I wtedy właśnie... Wtedy właśnie, w owej chwili przypadkowej ciszy nastąpiło owo okropne wydarzenie. Jak się to stało właściwie, tego nikt nie jest dziś zdolen dokładnie odtworzyć. Nikt bowiem z bezpośrednich, najbliższych świadków tej katastrofy nie wyszedł z tego piekła żywcem. Przypuszcza się ogólnie, że długi korowód rannych, korzystając z chwilowej przerwy ogniowej, wylewa się spod wieka trumny Douaumont, by dostać się na tyły niemieckie do swoich. Tuż przy wyjściu, tam, gdzie nagromadzone leżały sprzęty saperów, tam, gdzie w stosach poukładane były granaty i gdzie w rzędzie pod murem poustawiane były owe naczynia z płynem ognistym i ogromne balie z benzyną, jeden z wychodzących prawdopodobnie potknął się o jakiś drut wystający. Tyle gratów tu leżało, cóż dziwnego, że ktoś o jakiś drut zawadził ciężkim butem? Ów ranny piechur, wychodzący z korytarza fortu Douaumont wspólnie z innymi towarzyszami nie zauważył może nawet, że zaczepił nogą o wystający z ręcznego granatu sznur. Idzie dalej, nie ogląda się za siebie. Nie odszedł jeszcze kilka kroków, gdy za jego plecami rozlega się przeraźliwy huk wybuchu, a zaraz potem słychać krzyki, jęki!

- Co się stało? - pyta się każdy. Ale nie ma nawet czasu na odpowiedź. Jeden huk następuje po drugim w owym głównym korytarzu fortu Douaumont, jedna eksplozja goni drugą, wreszcie słychać jeden przeciągły grzmot, zlewający się w okropną, ogłuszającą całość, tak potężny, tak straszny, tak okropny, że rozchodzi się w swej ogłuszającej zgrozie w promieniu co najmniej kilkunastu kilometrów. Takiej detonacji jeszcze nikt na tym froncie nie słyszał. Widać wyraźnie miejsce tej detonacji. Z dala spostrzec można ciemne, czarne chmury dymu, wijące się w potwornym kłębowisku nad wiekiem trumny. Ziemia kołysze, się jakby od wybuchu jakiegoś podziemnego wulkanu! Od wstrząsu tego wały zaczynają się obsuwać w słabiej umocowanych rowach! Czyżby to teraz dopiero, mówią wystraszeni Niemcy, wysadzili Francuzi fort Douaumont? Przeklęci ci Francuzi, którzy tak długo potrafili czekać z puszczeniem w ruch tej piekielnej maszyny! I na froncie francuskim, rzecz jasna, nikt nie umie sobie wytłumaczyć tego groźnego zjawiska! Może, mówią sobie, niemiecka artyleria znów strzeliła za krótko. Któżby tam przypuszczał, że to niemiecki, skaleczony piechur zawadzi butem o jakiś kawałek druta, że petarda uszkodzi zbiornik benzyny, że paląca się benzyna zapali rezerwuary płynnego ognia, że z tej mieszaniny gazów, prochów, płynów, nagromadzonych w długim korytarzu, nastąpi ta straszna katastrofa! W płomiennym żarze pękają forteczne granity. Czarny dym smoli wszystko! Wybuch tak silny, zryw powietrza tak okropny, że rozszerza płuca i niszczy naokoło wszelkie życie. Nawet w niżej położonych kazamatach jest cicho! Tam leżeli ciężko ranni. Lecz żadnego szmeru, żadnego jęku, wszystko zginęło od razu, niespodziewanie, nagle, bez męki i beż świadomości tego, co się właśnie stało. Tylko w dalszych, odległych korytarzach i korytarzykach, tam gdzie nacisk powietrza już nie dotarł z tą niszczącą, żywiołową siłą, pozostali ludzie przy życiu. Wśród oszalałych z przerażenia szerzy się panika. W podziemiach odzywają się krzyki: — Gaz, gaz! Francuski atak gazowy! Światło elektryczne gaśnie! Giniemy! W nieprzenikliwej ciemności ludzie szukają masek ochronnych. Ktoś krzyczy: - Francuzi w forcie! Kilku rozważniejszych ludzi zapala świeczki. Ale w czarnym dymie nie widać nic. Nawet świeczki palić się nie chcą. Ludzie zachłystują się czarnym gęstym dymem. Powietrza! Panika ogarnia tłum. Jęki, wrzaski deptanych, krzyk rannych, wzywających pomocy, ryk oślepionych i płonących żywcem. Ledwo żywi z przerażenia szaracy tłoczą się w ciemności i wreszcie docierają po omacku do końca korytarza, ale tu wyjście zamurowane. — Wszyscy z powrotem! Tu nie ma wyjścia! Może na drugim końcu korytarza będzie wyjście — z boku wpada inna gromada żołnierzy i tłoczy się. Okrzyki, jęki rannych. Nowe wybuchy granatów, żar płomieni a wokół gryzący dym, zatykający płuca i ciemność czarna, nieprzenikniona. Nowe miotacze płomieni wybuchają i zalewają podziemia płonącym żarem. Ryk i świst, trzask granatów. Fort jest przecież składnicą amunicji i materiałów wybuchowych. Tłum oszalałych z przerażenia ludzi biegnie, potyka się, dusi,

tratuje, szamocze. Ludzie duszą się z braku powietrza, zdzierają maski i pędzą. Byle prędzej wydobyć się z tego piekła, jakimkolwiek wyjściem! Nareszcie pierwsi osiągają główną bramę. Czarni, osmaleni na twarzy ludzie, wybiegają z fortu i dosięgają fosy wokół twierdzy. Nagle jakiś przeraźliwy głos wrzeszczy: — Baczność! Alarm! Czarni są w forcie! Okrzyk alarmu podchwytują inne posterunki. We wszystkich strzelnicach ukazują się karabiny i następuje wściekła strzelanina: Niemcy wiedzą, że czarni nie żartują i nie szczędzą nikogo. Nieszczęśliwi, oszaleli z przerażenia ludzie giną w krzyżowym ogniu własnych karabinów maszynowych. Jedni strzelają do drugich. Bo każdy w tej chwili jest czarny od tej palącej się smoły, od tego czarnego, naładowanego gęstą sadzą dymu! Wreszcie któryś z tych niemieckich nieszczęśliwców spostrzega omyłkę. Ale już jest za późno. Karabin maszynowy dokonał gruntownej roboty. Czarni kamraci przybiegają i ratują nieszczęśliwców. Wielu z nich jednak leży już bez ruchu. Z ich czarnych od dymu twarzy spływa gorąca krew... Dzięki przytomności umysłu kilku lekarzy z głównego punktu opatrunkowego, działają w dolnych podziemiach specjalne aparaty, dostarczające powietrza do oddychania. Tylko tej okoliczności zawdzięcza się, że udało się uratować resztę rannych. Ale wciąż jeszcze w bocznych korytarzach słychać okrzyki, jęki i dziki, przerażający śmiech obłąkanych. Ale cóż robić z czarnym od dymu podziemiem, w którym wciąż jeszcze huczą nowe eksplozje i słychać głosy, od których dzikie przerażenie ogarnia ludzi? Saperzy ściągają trupy i budują barykadę z worków z piaskiem. Kilka sztabów batalionów leży tam pogrzebanych na miejscu. Razem 28 oficerów i 650 szeregowych. Trupy zabitych i żołnierzy których wzięto za czarnych, pochowano w głębi fosy, w dziurze od olbrzymiego granatu. Douaumont, dawno nazwane wiekiem trumny — stało się dla Niemców prawdziwą olbrzymią trumną. Wszystko to dzieje się w ogniu francuskich dział, które rozpocząwszy kanonadę, nie milkną teraz ani na chwilę. Niestety nikt z Francuzów nie domyślał się, strasznej zawieruchy w forcie Douaumont. Wystarczyło, by zjawiła się jedna maleńka kompania a fort Douaumont byłby zdobyty. PRÓBY ODEBRANIA NIEMCOM FORTU DOUAUMONT. Kiedy na świecie maj i słońce świeci, powietrze pachnie wiosną i młodością tak bardzo starej a jednak zawsze młodej matki — ziemi. 300 dział, w tym przeszło 50 armat najcięższego kalibru rozpoczyna ogień, skierowany na Douaumont. Historia nie znała dotychczas czegoś podobnego. Odległość fortu od francuskich linii wynosi tylko 1400 metrów. Wszystko, co było przedtem — było dziecinną zabawką wobec piekielnego huraganu. 17-go maja rozpoczyna się ogień huraganowy na całej linii a 18- go, wśród ogłuszającego harmideru średnich i ciężkich dział, odzywają się grubym basem najcięższe moździerze i kolejowe działa. Przez pięć dni i nocy ryczą nieprzerwanie, waląc pocisk za pociskiem na „wieko trumny“. Zdawałoby się, że betonowy kloc rozleci się w drobne kawałki. Ale okazuje się, że francuska twierdza jest wykonana z solidnego materiału. W

głębokich, podziemnych kazamatach fortu, ciężkie granaty nie wyrządzają żadnej szkody. Natomiast górna część jest rozbita i zamieniona na popiół zupełnie. W najbliższej okolicy fortu wszystkie okopy są zrównane z ziemią a wszystko, co żyło, jest rozbite, zniszczone, wtłoczone w ziemię. Trupi zaduch zatyka usta. Gazowe granaty zatruwają powietrze. Po południu, 21 maja, francuska piechota wyrusza do szturmu i zdobywa kamieniołomy Hardaumont. Następnego dnia Francuzi zdobywają ruiny wsi Douaumont. Od tego czasu niemiecka załoga fortu Douaumont nie ma czasu na wytchnienie. Francuzi docierają, pomimo ognia karabinów maszynowych, aż do fortu i obsadzają część południowo-zachodnią. Zachodzi nowy alarm: — Francuzi usadowili się przy wejściu wschodnim! W ruinach wierzchołka fortu rozpoczyna się walka wręcz. Obie piechoty walczą zapamiętale, wydzierając sobie wzajemnie każdy załam, każdą piędź ziemi. Wokół fortu szaleje raz francuski, to znów niemiecki ogień zaporowy, nie dopuszczający posiłków. Wreszcie nie można wcale rozróżnić, która artyleria strzela. Piekło pod Verdun ukazuje się w całej swojej nagości. Taniec śmierci doprowadza ludzi do napadów szału. Gromadka nieszczęśliwców traci zmysły. — O matko, czemuś mnie urodziła! — jęczą ranni, młodzi chłopcy, którzy przed kilku dniami, wprost z koszar, dostali się pod Douaumont. Obrońcy Douaumont walczą. Dywizja Bawarczyków śpieszy na pomoc i wyrusza do przeciwnatarcia... Nagły, niespodziewany atak Bawarów wyrzuca Francuzów w tył. Ciężkie miotacze min — najstraszliwsze narzędzie walki — rozbijają opór Francuzów, usadowionych w ruinach na wierzchołku wieka trumny. Trzy dni trwa krwawa walka o każdą, piędź ziemi wokół fortu. Z bawarskiej dywizji pozostaje przy życiu tylko garstka ludzi. Ale atak francuski jest odparty. W najbliższym sąsiedztwie czai się jednak niezdobyty kolos pancerny: Fort Vaux — cel przyszłego ataku Niemców. KONANIE LWA. W CZARNYCH CZELUŚCIACH FORTU VAUX Ryk dział niemieckich pod Verdun w pierwszych dniach czerwca jest tak potężny, że słychać go w odległości 300 kilometrów a nawet i dalej. W pismach niemieckich ukazały się w tym czasie wiadomości, że huk dział spod Verdun słyszano w Karlsruhe i Darmstadzie. W Briey, w odległości 20 km od Verdun pękły szyby w oknach. Ziemia drży jak podczas trzęsienia ziemi. Łoskot dział zlewa się w jeden potężny, przeraźliwy, ogłuszający huk, w którym ucho ludzkie niezdolne jest odróżnić pojedynczych wystrzałów ani wybuchów pocisków, lecz słyszy jeden wściekły, nieprzerwany rumor. Francuskie baterie również nie próżnują. Na orkan niemieckiego żelaza i ognia francuscy kanonierzy odpowiadają coraz zajadlej z ponurą, rozpaczną pogardą śmierci. - Dostaniemy ich — powiedział przecież Petain. W potwornych kłębach dymu wybucha niby wulkan szał nienawiści. Tak nie walczą chwilowi przeciwnicy, lecz zajadli, odwieczni wrogowie. Tu nie chodzi o chwilową przewagę, lecz o życie albo śmierć. Dwaj starzy wrogowie

schwycili się za gardła. Jak za czasów Jeny, Auerstaedt, Gravelotte i Sedanu. — Zginą nasze pułki, dywizje i korpusy, ale Verdun musi być zdobyty — Francja powalona na kolana — wołają niemieckie gazety. — Nach Paris! — Zagrzebiemy się w rumowiskach Verdun, trupami Niemców zaścielemy każdy załom. Przyjdzie czas i dostaniemy ich — odpowiadają francuskie dzienniki. Piechurzy, kanonierzy, saperzy, szeregowcy i szarża, inteligencja, kwiat młodzieży, młodzi i starzy — walczą i umierają. Dla Francuzów Verdun staje się krwawym ołtarzem całego narodu. Anglicy ofiarowują im pomoc. Ale siwy wujaszek Joffre odpowiada: — Verdun będą bronili i obronią — Francuzi! Słowa starego zwycięzcy z nad Marny rozpalają wszystkie serca francuskie. Cała Francja modli się o Verdun. MAJOR RAYNAL JEST ZNÓW W FORCIE VAUX. Krótko przedtem w forcie Vaux, zagrożonym znów bezpośrednim atakiem Niemców, nowy oddział francuski luzuje załogę. Major Raynal ze 150 ludźmi na nowo obejmuje dowództwo zagrożonego fortu. Wyczerpana ostrzeliwaniem dotychczasowa załoga, jest u kresu sił. Po krótkim wypoczynku i uzupełnieniu nowymi ludźmi, komendant Raynal wraca na swoje stanowisko. W głównej galerii fortu wciąż jeszcze stoi dębowy, prosty krzyż z napisem. Jest gotowy do użytku, wystarczy zmienić tylko datę... Major Raynal przybywa w sam czas. Już następnego dnia o świcie, Niemcy, korzystając z mgły rzucają się niespodziewanie do nagłego ataku. W kilka minut stanowiska francuskie wokół fortu są zdobyte, piechurzy niemieccy wdzierają się na górny nasyp fortu. Ale we wnętrzu fortu tkwią Francuzi i komendant Raynal. W podziemiach pancernej twierdzy, major Raynal organizuje systematycznie obronę, przydzielając każdemu oddziałowi stanowisko. W forcie znajduje się około 600 Francuzów, gdyż oprócz właściwej załogi schroniło się w podziemiach wielu rannych i uciekinierów przed straszliwym ogniem ciężkich dział niemieckich. Wielu z nich to ranni, wyczerpani z sił piechurzy. Fort Vaux jest teraz całkowicie okrążony przez Niemców. Lotnicy francuscy stwierdzają, że Niemcy usadowili się na zrytej pociskami powierzchni fortu. Nikt nie wie, jaki jest los Raynala i jego ludzi, co się dzieje wewnątrz fortu. W sztabie generała Petain panuje zdenerwowanie. Wątpliwości oficerów wyjaśnia meldunek stacji gołębi pocztowych, w forcie Souilly. Nieduży, biały ptak przedostał się szczęśliwie przez huragan ognia i żelaza. Na nóżce ptaka umocowana aluminiowa obrączka z malutką kartką papieru. Gołąb pocztowy przynosi rozkaz Raynala. W raporcie major Raynal donosi, że Niemcy zajęli górną część fortu i zamierzają atakować wnętrze. Żąda skierowania ognia artylerii francuskiej na Vaux, by z dachu wypędzić Niemców. Wschodniego wejścia do fortu broni kapitan Tabourot z garstką ludzi. Grad ręcznych granatów pada na głowy Niemców. Ale kilku innych czołga się wzdłuż ruin powierzchni. Błysk ognia, huk wybuchu... Rzucona z góry wiązka ręcznych granatów rani ciężko kapitana Tabourot, który jest duszą

oporu. Umierającego oficera unoszą sanitariusze w głąb fortu. Tuż za ostatkami obrońców wejścia, posuwają się w ogniu karabinów maszynowych Niemcy. W podziemiach fortu rozpoczyna się zajadła walka o każde drzwi, każdy załom korytarzy. Karabiny maszynowe i ręczne granaty francuskie zamykają Niemcom drogę. Ale zaciekli, upojeni triumfem Niemcy, rzucają pod drzwi i zapory wiązki ręcznych granatów. Tylko pięć sekund syczy sznur zapalnika... huk wybuchu rozdziela powietrze. Zajadłe szczekanie francuskich maszynek, krzyki, jęki przekleństwa w odpowiedzi. — Nowy ładunek! — woła głos dowódcy. Dwóch zażartych przeciwników walczy zajadle w podziemiach fortu Vaux. Szturmujących i obrońców ożywia ten sam duch. Niemcy są uparci ale Raynal i jego ludzie, to takie chłopy, które tysiąc razy patrzeli w oblicze śmierci. Szare mundury niemieckie zdobywają pierwsze barykady, ale zaraz po kilku krokach napotykają na nowe przeszkody. Z boków i z frontu, z ukrytych otworów strzelnic, trzaskają zajadle francuskie maszynki. W podziemnym labiryncie betonowych ścian fortu jest ciemno jak w piwnicy. Pociski karabinowe odbijają się od murów i sklepień, trzaskają z wszystkich stron, raniąc, zabijając. W głębi pancernej twierdzy, niby w wydrążonym kopcu olbrzymiego mrowiska, czyha śmierć. Ręcznymi granatami nie można ugryźć betonu i stali. Walcząc w tych warunkach od barykady do barykady, zginie tu kilka pułków niemieckich. A więc: „szpryce ogniowe” komenderują Niemcy — miotacze ognia — naprzód! Piorunowy trzask syczących płomieni. Czarne kłęby gęstego, tłustego dymu zapełniają podziemia fortu Vaux. W pierwszym ataku niemieckich miotaczy ognia traci komendant Raynal 15 najlepszych swoich ludzi. Podczas gdy na strop pancernego mrowiska zwala się ogień francuskich dział ciężkiego kalibru, w podziemiach trwa zajadła walka o każdy załom, każde drzwi, każdą barykadę... Zarówno Niemcy jak i Francuzi nie ustępują ani kroku. Niemcy, którzy każdy ruch naprzód okupili tysiącami trupów, nie cofną się teraz za żadną cenę. Francuzi, ze względu na Verdun, nie ustąpią ani piędzi. W piekielnym ogniu artylerii giną piechurzy francuscy i niemieccy. Dla zabezpieczenia zdobytego fortu Vaux, o który toczą się jeszcze walki w podziemiach, Niemcy muszą utrzymać przedpole, czyli skrawek ziemi, zabezpieczający fort przed nagłym atakiem Francuzów. Francuzi dla zabezpieczenia fortu Souville, ostatniej zapory na drodze do Verdun, muszą wytrwać na miejscu. Jedni i drudzy wiedzą, że tylko ruch naprzód wydobędzie ich z żelaznego uchwytu przeciwnika, ale aby iść naprzód, nie można się cofnąć i trzeba za każdą cenę utrzymać teren. WODY, WODY, JESZCZE RAZ WODY!!! W parnym, gorącym powietrzu, zaczadzonym dymem granatów i rozkładającymi się szybko trupami poległych (nie ma żadnej możliwości pogrzebania trupów), piersi, rozpalone gorączką, duszą się z pragnienia. Najgorzej cierpią ranni. Tymczasem w całej okolicy jest tylko jedno jedyne źródło, niedaleko tak zwanego Vaux.

Ale niewielu jest śmiałków, którzy odważą się dobrać do źródła — połowa z nich nie wraca. Kiedy zapadnie zmrok, wloką się ostatkami sił ranni albo na wpół oszalali z pragnienia żołnierze w szarych mundurach w stronę stawu Vaux i chłepczą zgniłą, ciepłą, bagnistą, zarażoną rozkładającymi się trupami wodę z błotnistej kałuży. Niektórzy cedzą wodę przez chustkę do nosa, myśląc naiwnie, że w ten sposób uchronią się od zarazy. Inni liżą bryły ziemi na dnie głębokich lei od ciężkich granatów albo zbierają wodę kroplami. A przecież w każdym takim dole leżą trupy, trupy, trupy. Jakiś nieszczęsny, młodziutki rekrut spod Jauer, jęczy przeraźliwie i woła w gorączce: mamo... mamo... Czołgający się w pobliżu brodaty rezerwista kiwa głową: — Tacy, którzy wołają matki, nie wyjdą żywi z tego piekła. Ale to już ostatnie podrygi... — Napij się — mruczy inny głos. Spieczone gorączką usta rekruta chciwe chłepczą życiodajny płyn: - Wody, wody, wody!!! — Co ci jest? — pyta głos. Rekrut otwiera oczy i skamle: — Zasypało mnie... wyczołgałem się... ale mnie trzęsie. Chciałbym iść, ale nie mogę... boję się.! boję... Kiedy zapada zmrok obaj przedzierają się szczęśliwie aż do “Wąwozu Grenadierów”, gdzie znajdują wreszcie sanitariuszy i po trzech dniach rekrut spod Jauer dostaje się do szpitala. Nic mu nie jest: głowa mu tylko lata i cały się trzęsie. Niektórzy tracą mowę albo słuch, niektórzy tracą władzę w nogach i rękach — a wielu, bardzo wielu, trzęsie się wciąż jak galareta i drży za każdym głośniejszym hałasem ulicy. Niektórzy patrzą wciąż daleko przed siebie i nie widzą niczego tuż przed sobą. Tacy są najniebezpieczniejsi. Jeden z nich przed trzema dniami skręcił kark nieostrożnemu dozorcy. Inny wczepił się zębami w gardło wartownika. Jak wilk... albo oszalały, wściekły pies. A przedtem siedział całymi godzinami wpatrzony daleko przed siebie... OSTATNIE KROPLE WODY Fort broni się jak lew. Z wszystkich bocznych korytarzy, z każdego zaułka, z każdej strzelnicy trzaskają francuskie kulomioty i karabiny. Komendant Raynal jest dobrej myśli i spodziewa się, że doczeka się odsieczy. Wyobraźnia majora widzi już atak francuskich piechurów. Idą naprzód jak lwy, już wpadają do fosy fortu. A wtedy Raynal i jego ludzie wypadają i Niemcy dostają się między dwa ognie... Marzenia te przerywa straszliwa wiadomość. Posterunek przy jedynej cysternie wodnej w forcie Vaux prosi komendanta o rozmowę bez świadków. Podoficer jest blady i melduje: — Komendancie, wczoraj przy obliczeniu zawartości cysterny zaszła omyłka. Zapas wody jest daleko mniejszy. Zamiast 1800 litrów — mamy niecałe 600. Raynal słucha i również blednie. Ale jego kamienna twarz jest spokojna. Oczy mają ten sam twardy wyraz. — A więc musimy zmniejszyć rację wodną — decyduje komendant. Najwyższą porcję dostaną ciężko ranni: po dwa kubki wody na dobę...

Z ciężkim sercem zasiada komendant przy biurku i na malutkim skrawku papieru pisze tajnym, umówionym szyfrem krótki meldunek, przedstawiający prawdziwe, rozpaczliwe położenie powierzonej mu twierdzy. Żąda natychmiastowej odsieczy, wzmocnienia załogi, odtransportowania rannych a przede wszystkim wody, wody i jeszcze raz wody... I znów jeden gołąb pocztowy opuszcza swą klatkę w forcie Vaux. Kilka poprzednio wysłanych nie dotarło do linii francuskich. Czy ten przeleci? Czy wiadomość o położeniu bohaterskich obrońców Vaux dotrze do generała Petain? Gołąb przedziera się szczęśliwie. Generał Petain wie teraz, jak wygląda rzeczywiste położenie obrońców honoru Francji. Ale nie może im pomóc. Serce dowódcy, kochającego swych żołnierzy niby dzieci rodzone, jest wystawione nieraz na ciężkie próby. Ciężkim jest los wodza w godzinach straszliwych zmagań, w chwilach, kiedy najlepszym synom ojczyzny nie może dostarczyć pomocy. Francuzi są wyczerpani obroną Verdun... Działa francuskie zdwajają ogień na fort Vaux. Kanonierzy francuscy zacinają zęby. — Raynal tego chce, zrozumiano artylerzyści?! — Skoro Raynal i jego chłopcy tego żądają... Oczy kanonierów ciskają błyskawice. Straszliwa orkiestra francuskich dział wpada w tempo piekielnego oberka. Takiej muzyki nie słyszeli jeszcze Niemcy pod Verdun. — Zdaje mi się, że za każdym wystrzałem naszej Żanetki, Raynal podkręca wąsa — mówi ochryple kanonier Bilbert. — Ba — mruczy przez zęby zasmolony kolega — tak szybko i dobitnie nie potrafi gadać nawet moja teściowa... Francuskie działa polowe są najlepszymi na świecie. Ich długie, wąskie lufy potrafią nie tylko najdalej strzelać, ale trafiają precyzyjnie z nadzwyczajną dokładnością... OSTATNIA PORCJA WODY 4-go czerwca o godzinie 4 rano saperzy niemieccy, uzbrojeni w miotacze ognia, czołgają się do otworów francuskich strzelnic i wtykają w nie straszliwe, wydrążone „lance” śmiercionośnych narzędzi. Strumień płynącego mazutu (gatunek nieoczyszczonej benzyny, wtłoczonej do zbiornika pod ciśnieniem, jak w metalowych butelkach kwasu węglowego) wlewa się w ciemną czeluść podziemia. Syk i trzask płomieni! w kilka sekund korytarz pogrąża się w czarnym, cuchnącym dymie. W nieprzenikliwej czarności świeci czerwona łuna i błyska śmiertelny płomień, a jego piorunowy grzmot zagłusza wrzaski przerażenia i bólu, rannych, oślepionych, płonących żywcem ludzi. Francuzi uciekają i chronią się w boczny korytarz. Lecz i tutaj dosięga ich chmura gryzącego dymu, jak ciemny całun śmierci. Żar płomieni jest nie do wytrzymania. Kamienie pękają w rozpalonym oddechu miotaczy ognia. Pryskające stosy amunicji wydają się przy tym dziecinnym fajerwerkiem. Piekło powstaje w podziemiach fortu Vaux. Groza przerażenia ogarnia Francuzów, zamkniętych w kazamatach twierdzy. Obrońcom fortu grozi spalenie żywcem, uduszenie, pogrzebanie żywcem w