aleksandra-20

  • Dokumenty58
  • Odsłony8 749
  • Obserwuję3
  • Rozmiar dokumentów1.8 GB
  • Ilość pobrań3 780

PeeReL zza krat. Głośne sprawy sądowe z lat 1945-1989

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:PDF

PeeReL zza krat. Głośne sprawy sądowe z lat 1945-1989.PDF

aleksandra-20 PRL
Użytkownik aleksandra-20 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 171 stron)

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

Copyright for the text © by Helena Kowalik, Warszawa 2018 Copyright © by Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2018 Wydawnictwo Naukowe PWN ul. Gottlieba Daimlera 2 02-460 Warszawa tel. 22 695 45 55 www.pwn.pl Wydawca: Joanna Adamczyk Redaktor prowadzący: Jolanta Kowalczuk Redakcja: Jadwiga Hass Korekta: Aleksandra Bednarska Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN Zdjęcie na okładce: Pierwszy dzień procesu morderców z Rzepina (Józefa, Czesława i Adama Zakrzewskich) przed Sądem Wojewódzkim w Kielcach, 22 marca 1971 r., fot. Włodzimierz Wawrzynkiewicz/PAP/CAF Fotoedycja: Barbara Chmielarska-Łoś Produkcja: Mariola Iwona Keppel Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Naukowego PWN: Marcin Kapusta / konwersja.virtualo.pl eBook został przygotowany na podstawie wydania papierowego z 2018 r., (wyd. I) Warszawa 2018 ISBN 978-83-01-19950-0 Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejsza publikacja ani jej żadna część nie może być kopiowana, zwielokrotniana i rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl Polska Izba Książki

SPIS TREŚCI Wstęp Rozdział I. Notatnik agitatora Rozdział II. W cudzej skórze Rozdział III. Przybądź, Antychryście Rozdział IV. Mów do ręki Bibliografia Pierwotne miejsca publikacji Spis ilustracji Przypisy

WSTĘP Skazany wyszedł z sali rozpraw pilnowany przez konwojentów. Na widok kogoś mu bliskiego stojącego na korytarzu ułożył palce w kwadracik, tak jak kadruje obraz reżyser filmowy, żeby nic nie rozpraszało widoku. Znałam ten niemy przekaz informacji z innych procesów – „okienko” miało znaczyć pójście za kraty. Ta książka – zbiór reportaży z głośnych procesów sądowych w latach 1946–1989 – jest takim okienkiem, soczewką w oglądzie PRL z perspektywy więziennej kraty. Bazą materiałową były relacje prasowe z sal sądowych zamieszczone w kilkunastu gazetach wychodzących w tamtym okresie (na końcu pitawalu jest bibliografia tytułów i autorów), akta śledcze i sądowe, wspomnienia obrońców oskarżonych oraz moje reporterskie penetracje. Tematyka procesów, ich usytuowanie w czasie, zostały tak dobrane, aby w sądowej soczewce pokazały skazanych również w kontekście aktualnej sytuacji politycznej, gospodarczej czy przemian obyczajowych. Oskarżeni zostali uznani za winnych w rozumieniu ówczesnych (zmieniających się) kodeksów karnych. Z dzisiejszej perspektywy niektóre przestępstwa, np. dewizowe, wydają się absurdalne. Podobnie jak ingerencje cenzury w relacjach z rozpraw. Informacje o tym, co się zdarzyło u skazanych, gdy wyszli na wolność, często odsłaniają zaskakujące zwroty akcji. Rozdziały książki ułożyłam chronologicznie, jeśli chodzi o czas trwania PRL, ale też w poszczególnych okresach zostały wyeksponowane najbardziej charakterystyczne trendy przestępstw; zwłaszcza że ich tropienie często miało charakter akcyjny. I tak, w rozdziale I (Notatnik agitatora), dotyczącym lat stalinowskich, znajduje się reportaż o aresztowaniu w 1948 roku prawie całej maturalnej klasy z częstochowskiego liceum. Uczniowie byli oskarżeni o spisek przeciwko „podwalinom socjalistycznego państwa”. Proces zorganizowano w hali fabrycznej. Wyroki od 4 lat w górę, a następnie karne bataliony w kopalni. Dotarłam do archiwalnych akt śledczych z procesu, a w III RP odszukałam byłych skazanych i zapytałam, co po odbyciu wyroku zrobili ze swym życiem. Pokazowy proces w hali fabrycznej odbył się również w Szczecinie w 1951 roku. To był jakby rewers częstochowskiego awersu. Sądzono ZMP-wców i działaczy PZPR oskarżonych o brutalne pobicie chłopów, którzy rzekomo nie oddali obowiązkowych dostaw. Ze skazanym Janem Grodzieńskim, I sekretarzem PZPR w Gryficach, rozmawiałam dwadzieścia lat później. W tamtych latach często zapadały wyroki kary śmierci z powodów politycznych. Dramatyczne procesy AK-owców są dziś powszechnie znane opinii publicznej, więc ominęłam je, układając treść pitawalu. Ale chyba mało kto słyszał o skazaniu na śmierć Adama Doboszyńskiego, przedwojennego narodowca (w 1936 roku organizatora bojówkarskiego marszu na myślenickich Żydów), oskarżonego o szpiegowanie na rzecz niemieckiego wywiadu. Zarzut – jak się później okazało, całkowicie zmyślony – postawił słynny stalinowski prokurator Stanisław Zarako-Zarakowski. *** Czasy PRL ze swoją konstrukcją ustrojową, opóźnieniem cywilizacyjnym, a także

zdeprawowaniem społeczeństwa jeszcze w czasie okupacji (wiele norm etycznych zostało wówczas złamanych, choćby po to, aby przeżyć), były doskonałym podglebiem dla wszelkiego rodzaju oszustów i hochsztaplerów. Niektórzy z nich zostali zdemaskowani i o ich procesach mówi rozdział II (W cudzej skórze). Z obszernej listy przestępstw wybrałam te, przy których do dziś stoi znak zapytania – czy naprawdę skazano właściwego człowieka, a jeśli tak, to jakie okoliczności doprowadziły do jego uwięzienia. W powojennym Krakowie niejaki Władysław Mazurkiewicz o wyglądzie filmowego amanta, chętnie widziany w domach niepospolitującej się z ludem przedwojennej (acz zubożałej) arystokracji, aby szastać pieniędzmi, w brutalny sposób pozbawiał życia handlujących nielegalnym złotem i dolarami. Jego wieloletnia bezkarność wynikała z protekcji UB. Proces i kara śmierci okazały się szokiem dla krakowskiej socjety. Jacek Silberstein vel Jacek Śliwa stanął przed sądem jako fałszywy konsul generalny Austrii w Polsce. Na swoje prymitywnie spreparowane „dyplomatyczne” listy uwierzytelniające, napisane w wymyślonym przez siebie języku, nabrał wielu wysokich urzędników. Głośny proces Śliwy obnażający zaściankowość i nieuctwo PRL-owskich prominentów wywołał gogolowski śmiech na całą Polskę. W 1962 roku na ławie oskarżonych pod zarzutem brania łapówek za magisterskie dyplomy ukończenia Wydziału Prawa i załatwianie korzystnych wyroków usiadł Julian Polan Haraschin, docent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zasłużony dla AK w czasie okupacji, kawaler Orderu Virtuti Militari. W trakcie procesu okazało się, że chlubny życiorys to mistyfikacja. Haraschin w czasie okupacji współpracował z Gestapo. Z więzienia wyszedł po pięciu latach. Zmarł przed otwarciem archiwum IPN, w którym znalazły się dowody, że w latach pięćdziesiątych był z awansu wojskowym sędzią. Bił rekordy w wydawaniu wyroków śmierci dla politycznych. W czasie procesu Haraschina o tym nie mówiono. Częściowe uchylenie w latach siedemdziesiątych żelaznej kurtyny, a równocześnie piętrzenie trudności z legalnym przekroczeniem zachodniej granicy, kusiło do ucieczek z kraju. Niektórym się udało, ale więcej było porażek zakończonych wieloletnim pobytem za kratami. 22 lipca 1971 roku dwaj młodzi rybacy z Darłowa, Bogdan M. i Krzysztof G., porwali z plaży małych chłopców i uzbrojeni w kałasznikowy zaczęli uciekać kutrem w kierunku wyspy Bornholm. Grozili, że w razie zatrzymania użyją dzieci jako tarczy. Zostali aresztowani daleko od brzegu, na pełnym morzu, bo zabrakło im paliwa. Na szczęście nikt z ostrzeliwanych nie zginął. Adwokat oskarżonych eksponował na procesie zasługi ojca Bogdana M., żołnierza I Armii odznaczonego za męstwo Orderem Virtuti Militari, honorowanego za partyjne zasługi. Prokurator wskazywał na pasożytniczy tryb życia obu rybaków, którzy ucieczką w Święto Odrodzenia zakpili z ludu pracującego miast i wsi. W 2011 roku ojciec Bogdana M. (który dawno już odsiedział wyrok, ale nie wiodło mu się w III RP) wmawiał młodemu reporterowi, że ma syna bohatera: narażał swoje życie, aby dotrzeć na Zachód i przedstawić prawdę o rządach komunistów. *** Siermiężna Polska Ludowa miała być w rozumieniu jej partyjnych bonzów wolna od zgnilizny

Zachodu. W czasach Gomułki bezkarnie zamykano w więzieniach nie tylko za poglądy polityczne. Specjalny korpus milicji obyczajowej wyznaczony był do inwigilowania hotelowych schadzek. Na polecenie Gomułki seksualnych gorszycieli szukano głównie wśród ludzi wolnych zawodów. Do aresztu trafił pisarz Ireneusz Iredyński, znany z upijania się i prowokującego władzę sposobu bycia. Oskarżony o gwałt na nieletniej, został skazany na trzy lata więzienia. W kawiarniach nie bez racji mówiono, że rzekoma ofiara – pasierbica pracownika MSW – była podstawiona. Natomiast Edward Gierek usiłował odizolować od zdrowej masy zdeprawowanych nastolatków. Przez kraj przetoczyła się fala procesów pod jednym akcyjnym hasłem. Raz są to gwałty, kiedy indziej narkotyki czy pasożytnictwo. W 1971 roku odbył się głośny proces 18 wyrostków z Nowego Dworu, oskarżonych o gwałty i sadystyczne zamordowanie jednej z ofiar. Terroryzowali miasto, zamieszkałe przez rodziny wojskowych. Młodociana publiczność na sali sądowej demonstrowała solidarność z oskarżonymi. Przez prasę przetoczyła się dyskusja specjalistów od wychowania, którzy zastanawiali się, co się stało z naszą młodzieżą, bo na ulicach pojawili się nie tylko hippisi, ale i sataniści. Ci ostatni wypisywali nocą węglem na murach: „Przybądź Antychryście”. *** Łapówki, przemyt, kreatywna, jak byśmy dziś powiedzieli, księgowość, kradzież państwowego, czyli niczyjego, jest specyfiką spraw sądowych opisanych w rozdziale IV (Mów do ręki). „Czerwona Oberża” to kryptonim w śledztwie przemytników złota i dolarów z Nowego Targu. Ich miejscem kontaktowym była knajpa w Szaflarach, własność N., nazywanego bankierem Podhala, bo już jako członek Goralenvolku handlował z okupantami złotem, a w PRL miał na swych usługach szajkę przemytników. Zyski były duże, ryzyko wpadki jeszcze większe, a za niesubordynację bankier groził samosądem. Proces biesiadników „Czerwonej Oberży” otworzył ciąg rozpraw sądowych w całym kraju z paragrafu o przestępstwach dewizowych. Zarzuty nielegalnego przemycania zabronionych towarów otrzymywali olimpijscy sportowcy, np. słynna mistrzyni biegów narciarskich z Zakopanego, delegowani służbowo urzędnicy, piloci samolotów, marynarze dalekomorscy, kolejarze na trasach międzynarodowych. Dla początkujących giełda „gdzie co schodzi” pulsowała w kolejkach po paszporty i bony dewizowe PKO. Profesjonaliści niezajmujący się detalem mieli na swych usługach kurierów dyplomatycznych i przekupionego prezesa Centralnego Urzędu Ceł. W 1975 roku zaczął się głośny proces Witolda M. i ks. Leona D., oskarżonych o nielegalny wywóz z Polski do Austrii dzieł sztuki za kilkadziesiąt milionów dolarów. W Wiedniu unikatowe dobra polskiej kultury kupował po zaniżonych cenach antykwariusz B., Żyd pochodzący z Polski. Z Zachodu szmuglowano złoto, które było wymieniane na polskim czarnym rynku na dolary, aby ponownie kupić za nie złote sztabki w wiedeńskich bankach. Proces spowodował oblężenie warszawskiego sądu. Publiczność ziała nienawiścią do oskarżonych, zwanych złotogłowymi głównie dlatego, że tak sprytnie potrafili się wzbogacić. Mimo utajniania niektórych rozpraw wyszły na jaw powiązania oskarżonych z zainteresowaną wpływami na swe zagraniczne konta bankowe komunistyczną władzą. Było natomiast powszechne społeczne przyzwolenie na kradzież dobra państwowego. Na Lubelszczyźnie, blisko granicy ze Związkiem Radzieckim, miejscowa ludność wyspecjalizowała się

w rabowaniu pociągów towarowych. Milicja wpadła na trop złodziei w szczególnych okolicznościach: w 1972 roku w Święto Zmarłych na cmentarzu w Rejowie większość kobiet miała na sobie fabrycznie nowe płaszcze Mody Polskiej w biało-czarną kratę. Mężczyźni natomiast zdradzali dziwne upodobanie do tyrolskich kapeluszy. To był początek prokuratorskiego dochodzenia. Okazało się, że ludzie noszą ubrania, które kilka dni wcześniej zginęły z pociągu zatrzymanego pod semaforem koło Rejowa. Było to stałe miejsce napadów na wagony z towarami jadącymi na wschód. „Czyszczenie” składów odbywało się w zmowie z kolejarzami… Złodziei w końcu złapano (ich miejsce zajęli następni), odbył się proces. Cenzura wycięła z relacji sądowych informację, że pociągi jechały do granicy ze Związkiem Radzieckim. W jakich okolicznościach mogli doczekać się prokuratorskich zarzutów wysocy funkcjonariusze partyjni? Kiedy zmieniała się władza. W 1971 roku Kazimierz J. z Bielska-Białej oraz jego bracia – mordercy, przemytnicy złota i precjozów jubilerskich z RFN – dogadują się z dyrektorem Departamentu I MSW gen. Mirosławem Milewskim, że za pomoc w przerzuceniu ich majątku, ukradzionego jubilerom w RFN, resort otrzyma połowę tych dóbr. J. wjechał do Polski z podstemplowanym przez celnika zaświadczeniem: przewożone rzeczy stanowią mienie przesiedleńcze. Jego wyładowany złotem mercedes był tak przeciążony, że tuż za Odrą, już na polskiej stronie, w samochodzie wysiadły resory. Oficer Departamentu I zabrał towar do Warszawy na Rakowiecką swoim transportem. Podobny los czekał bagaż, który dotarł do Polski z Hamburga w wagonach kolejowych. Po tygodniu Kazimierz J. przyjechał na Rakowiecką, aby podzielić się z oficerami swoim mieniem, ale ci uprzedzili go – walizki ze złotem i brylantami były już częściowo opróżnione. Dostał znacznie mniej, niż ustalono. Kazimierz J. otworzył w Bielsku-Białej restaurację „Czerwony Kapturek”. Była to przykrywka nielegalnego handlu towarami z RFN, głównie złotem. Po telefonie z resortu milicja patrzyła na to przez palce. Parasol ochronny MSW nad Kazimierzem J. i jego braćmi utrzymywał się do 1984 roku, kiedy to frakcja Kiszczaka chciała się rozliczyć z byłym szefem resortu Mirosławem Milewskim. Została powołana Komisja MSW, z przewodniczącym gen. Władysławem Pożogą, która miała ustalić, w czyje ręce dostały się najcenniejsze precjoza z majątku braci J. Jednakże nie natrafiono na żaden ślad zaginionych tysięcy kamieni szlachetnych ani złota. Były minister spraw wewnętrznych twierdził, że w 1971 roku o operacji „Żelazo” zameldował ministrowi MSW Szlachcicowi, a ten ówczesnemu kierownictwu partii. Ale nie miał pojęcia, że bracia J. są gangsterami i mają na sumieniu morderstwa. O faktycznym charakterze sprawy „Żelazo” dowiedział się dopiero w 1984 roku. W KC postanowiono nie przekazywać akt prokuraturze. „Wyłącznym motywem była racja stanu” – napisano w uzasadnieniu. Pod koniec roku 1980 sypnęły się procesy tzw. nababów PRL. W październiku minister budownictwa Adam Glazur kazał swemu asystentowi, aby od dyrektora „Stolbudu” odebrał klucze do jego nowej willi w Popowie. Asystent polecenia nie wykonał, bo sprzeciwiła się zakładowa „Solidarność”. Nowi związkowcy zażądali obciążenia ministra pełnymi kosztami budowy, a w razie niewpłacenia pieniędzy – przekazania budynku załodze „Stolbudu” na dom wczasowy. Nazajutrz do gabinetu ministra weszli kontrolerzy NIK. Ich raport posłużył prokuratorowi do sporządzenia aktu oskarżenia. Adam Glazur otrzymał zarzut wyłudzenia materiałów budowlanych i innych, potrzebnych do wyposażenia willi pod klucz, na sumę 2 mln 630 tys. zł (przeciętna płaca

w 1984 roku wynosiła ponad 16 tys. zł). Koszty pracy brygad z kilkunastu przedsiębiorstw nie zostały wliczone. Ponadto minister miał odpowiadać przed sądem za marnotrawstwo państwowych pieniędzy wydanych na upominki dla osób, na przychylności których mu zależało. Nie chodziło tu o tradycyjne breloczki do kluczy, długopisy czy kalendarze. To już nie były siermiężne czasy Gomułki. Jeśli beneficjent mieszkał w Polsce i coś znaczył, np. zasiadał w centralnych organach administracji państwowej czy w komitecie partyjnym, mógł liczyć na pralkę automatyczną, radio, magnetofon stereo, aparat telefoniczny w modnej obudowie retro albo kupon wełny bielskiej na garnitur. Słowem wszystko to, czego daremnie by szukać w świecących pustką sklepach. Adam Glazur zapytał w ostatnim słowie, dlaczego to on został posadzony w ławie oskarżonych. „Przecież wszyscy dookoła tak robili, inni bogacili się bardziej nachalnie”. Prosił o uniewinnienie. Sąd przyjął, że były minister zagarnął mienie społeczne wartości 1,7 mln zł i skazał go na 7 lat więzienia, 150 tys. zł grzywny oraz przepadek willi w Popowie. Mijał ósmy rok rosnącej potęgi telewizyjnego imperium prezesa Macieja Szczepańskiego, gdy w kraju zaszły zmiany na froncie politycznym. Mieczysław Moczar, który przegrał walkę o stanowisko I sekretarza KC PZPR, wylądował na nie dość prestiżowym dla niego fotelu prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Postanowił się odegrać, kompromitując Gierka oraz jego ekipę. Szczepański był na celowniku. Materiał dochodzeniowy z przesłuchania podejrzanego przygotowywało kilkunastu prokuratorów. Ich finalne dzieło – akt oskarżenia – liczyło 120 tomów akt. Przed sądem prezes miał stanąć pod zarzutami niegospodarności i zaboru mienia państwowego. W marcu 1981 roku, po siedmiu miesiącach przeżytych za kratami, Maciej Szczepański napisał z aresztu do Sądu Wojewódzkiego: „Chcę jak najszybciej procesu. To dla mnie ostatnia chyba szansa obrony dobrego imienia i honoru”. Na pytanie sędziego, czy przyznaje się do winy, oskarżony oświadczył, że niczego nie ukradł, przed sądem znalazł się w wyniku prowokacji politycznej. – Nie budowałem się za państwowe pieniądze, nie zagarniałem pod siebie – mówił oskarżony w ostatnim słowie. – Owszem, łamałem przepisy, bo były złe. Teraz wiem – należało się nie wychylać, nie ryzykować. Dziś nikt nie odpowiada za miliardy strat wynikłych na placach budowy, za wstrzymane inwestycje, bo tam wszystko było robione zgodnie z przepisami. Po dwóch latach walki o swoje dobre imię nie mam już sił. Ukłonił się sędziom i usiadł. Ogłoszono wyrok: 8 lat więzienia, 300 tys. zł grzywny, konfiskata samochodu volkswagen i wkładów oszczędnościowych na trzech książeczkach. Z powództwa cywilnego Radiokomitetu Szczepański miał zapłacić na rzecz tej instytucji 2,5 mln zł odszkodowania. *** W „okienku” nie zmieściło się wiele procesów, wspierających tezę tego pitawalu. Dla poskromienia objętości książki trzeba było wybierać. W mojej szufladzie pozostał zakończony wyrokami śmierci proces z 1952 roku bikiniarzy z warszawskiej Woli – braci Wałachowskich, którzy dla mołojeckiej sławy i z chęci zdobycia broni zabijali milicjantów na służbie. O skazanych, jako bohaterach walczących z aparatem ucisku, śpiewali uliczni grajkowie. Dziś trwa dyskusja, czy prochy tych pospolitych bandytów powinny spoczywać na tzw. łączce, obok szczątków takich bohaterów, jak gen. Fieldorf czy rotmistrz Pilecki.

Z galerii wielkich mistyfikatorów wypadł Marian Kargul, przedwojenny domokrążca żydowskiego pochodzenia. W PRL zbierał niezasłużone ordery, odznaczenia, zasiadał na trybunach honorowych, cieszył się szczególnymi względami władz. Nie miał wykształcenia, ale docierał na wysokie pokoje partyjnych dygnitarzy, bo za pieniądze potrafił wykonać każde polecenie. Proces, w którym został skazany na 12 lat, toczył się w pamiętnym roku 1968. Zrezygnowałam też z umieszczenia w rozdziale II (W cudzej skórze) relacji o procesie Jerzego Pawłowskiego, „pierwszej szabli PRL”, który przez 11 lat prowadził podwójne życie jako major Ludowego Wojska Polskiego i amerykański agent. Zdemaskowany w 1976 roku, został skazany na 25 lat więzienia i degradację do stopnia szeregowca. Dziewięć lat później znalazł się w drużynie szpiegów bloku wschodniego, wymienionej za szpiega Mariana Zacharskiego, któremu przypisywano, że ukradł Amerykanom, między innymi, plany rakiet „Phoenix” i „Patriot”. Rozdział III (Przybądź, Antychryście) został odchudzony przez usunięcie z niego reportażu o śmierci Kiki, młodziutkiej dziewczyny z Krakowa, której nagie, martwe ciało znaleziono zimą 1958 roku na dachu kawiarni w „Grand Hotelu” w Warszawie. Na polecenie Gomułki, któremu nie podobało się organizowanie wyborów miss Polski, jako zbyt wyuzdanych, UB puściło plotkę, że ofiara to była wicemiss Polski. W związku z tym zawieszono organizowanie takich imprez. (Konkurs zniknął na 25 lat). Tak naprawdę, dziewczyna, która zginęła, była szukającą mocnych wrażeń nastolatką z Krakowa. Do hotelu poszła z poznanym w pociągu wykładowcą Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC. Mocno piła i aby się ochłodzić, usiadła na parapecie, z którego spadła dwa piętra niżej. Dla uniknięcia partyjnego skandalu śledztwo zostało umorzone. – „Wszyscy wyciągali łapę” – powiedział przed sądem w 1979 roku ajent bardzo popularnych w Warszawie barów „Horteksu”, oskarżony o przekupywanie dystrybutorów deficytowych artykułów potrzebnych do produkcji lodów. Ten reportaż też wypadł z pitawalu, jako zbyt często przywoływany w różnego rodzaju wspomnieniach z czasów PRL. Trudno o bardziej celną w swej lakoniczności ocenę metody „mów mi do ręki” w czasach odgórnie sterowanej gospodarki. W normalnych warunkach oskarżonego powinno się nagrodzić za przedsiębiorczość w wyślizgiwaniu się z pęt centralnej dystrybucji w sytuacji, gdy na rynku brakowało już wszystkiego. Z kupieckim talentem, ale też na bakier z przepisami, korumpując państwowych urzędników, sięgając lewą ręką do prawej kieszeni, zdobywał poza przydziałem deficytowe artykuły (np. zanieczyszczone, a więc tańsze rodzynki przebierali mu więźniowie). Dzięki tak zdobytemu produktowi bary „Horteksu” były oazą słodkich dóbr na gastronomicznej mapie Warszawy. Po skazaniu ajenta lokale padły. Metoda koperty pod stołem rzadko kiedy służyła państwowemu przedsiębiorstwu. Ajent „Horteksu” to chlubny wyjątek. Zazwyczaj był to sposób na wzbogacenie się zarządzających lewymi dochodami. Skok na kasę w lubelskiej cukrowni Klemensów był powodem postawienia przed sądem w 1972 roku dyrektora tego przedsiębiorstwa. Przekręt polegał na zawieraniu fikcyjnych kontraktów na uprawę buraków, za które wypłacano lewe pieniądze. Buraków przybywało tylko w raportach księgowości, natomiast tonące w błocie place składowe były prawie puste. KW PZPR, w ramach gierkowskiej odnowy, wysłał do cukrowni reportera, aby udawał wagowego i rozszyfrował beneficjentów. Okazało się, że potiomkinowskimi plantatorami byli głównie wysocy urzędnicy ministerialni z Warszawy, koledzy dyrektora cukrowni. Surowe wyroki, jakie zapadły na tym procesie, miały być ostrzeżeniem dla innych kombinatorów w państwowych zakładach.

Akt oskarżenia Kazimierza Tyrańskiego, dyrektora centrali eksportowo eksportowo-importowej „Minex”, dotyczył łapówek wartości ponad 100 mln zł otrzymanych za poparcie interesów zagranicznych firm handlowych. Prokurator żądał 25 lat, obrońca dowodził, że jego klient był rzutkim menedżerem, potrafił sprzedać na Zachód nasze wątpliwej jakości materiały budowlane. Dostawał od zagranicznych kontrahentów prowizje dlatego, że tamci nie działali w gorsecie sztywnych przepisów jak w PRL. Tyrański przed sądem kajał się, mówił: – W Mineksie byłem tylko pachciarzem rodzimych prominentów, którym wobec braków rynkowych w Polsce ciągle musiałem coś z zagranicy sprowadzać. I to wikłało mnie w zobowiązania wobec zachodnich klientów. Został skazany na 15 lat. Takich procesów, które w kryminalnej panoramie PRL znaczyły coś więcej niż tylko jednostkowe sprzeniewierzenie się kodeksowi karnemu, uzbierało się w mojej szufladzie kilkanaście. Niektóre z nich tu zasygnalizowałam, bo są znamienne. Może kiedyś ktoś odkurzy pozostałe. Winna jestem Czytelnikom jeszcze jedno wyjaśnienie. W przeważającej większości moich reportaży prawdziwe nazwiska oskarżonych zostały zmienione bądź kryją się pod zmyślonymi inicjałami. Tylko w przypadkach, gdy zapadła kara śmierci i wyrok do dziś budzi wątpliwości, podałam prawdziwe dane. W PRL nie było ochrony danych osobowych uczestników procesów sądowych. W relacjach sprawozdawców osoby posadzone na ławie oskarżonych już od pierwszej rozprawy występowały z imienia i nazwiska. Rzymska zasada, że póki nie zapadnie wyrok, oskarżony jest niewinny, była ignorowana. Dziś respektowanie tego wymogu należy do podstawowych kanonów etyki dziennikarskiej; co nie znaczy, że w mediach, zwłaszcza elektronicznych, nie jest on łamany. Na koniec kilka słów podziękowania. Nie byłoby tej książki, gdyby nie pomoc kilku osób. Jestem wdzięczna mojemu bratu Bogdanowi, który jako menedżer z wieloletnią praktyką na Zachodzie wskazywał mi na paradoksy PRL-owskich procesów gospodarczych w warunkach obowiązującej centralizacji zarządzania. Panu Michałowi M. Lisieckiemu, prezesowi Platformy Mediowej Point Group, wydawcy tygodnika „Wprost”, zawdzięczam możliwość drukowania w tym piśmie pierwszej wersji reportaży o procesach karnych w PRL. Ułatwiło mi to kontakt z Czytelnikami, mającymi coś istotnego do powiedzenia na interesujący mnie temat. Sędziemu SN Wiesławowi Kozielewiczowi, przewodniczącemu IV Izby Karnej, chciałabym wyrazić słowa wdzięczności za cierpliwe oraz zrozumiałe dla nieprawnika komentarze do obowiązujących w PRL kodeksów karnych, a także wyjaśnienia, jak to wyglądało w praktyce.

Rozdział I NOTATNIK AGITATORA POKAŻ, JAK SIĘ ŻEGNASZ W zniszczonych rękach kobiet bieleją wykrochmalone chusteczki z kordonkowym obrębkiem. Widoczne nawet spod chóru, wędrują do oczu przy każdym trzykrotnym powtórzeniu znaku krzyża. To słowa cerkiewnego prypiewu: „Molu Tiebia, Spasitiel moj” budzą taką żałość, przypominają, w jakiej intencji dzisiejsza liturgia: przyszły pomodlić się za dusze swych mężów, braci i ojców – tzw. furmanów, zamordowanych w mroźny poranek 62 lata temu. – Hospodi pomiłuj, Hospodi prosti / Pomohi mnie Boże, krest moj doniesti – śpiewa na koniec batiuszka. I prowadzi żałobnice na cmentarz, gdzie przed usypanym kurhanem stoi pomnik zamordowanych. Usłyszą tam, że to byli męczennicy za prawosławną wiarę. Jest 2002 rok. SZARWARK Romuald Rajs, pseudonim „Bury”, działał podczas okupacji w okręgu wileńskim Związku Walki Zbrojnej, potem w AK. Za niezłomność został odznaczony Orderem Virtuti Militari. Latem 1944 roku rozwiązał resztki swojej brygady i repatriował się do Białegostoku. Wstąpił do Ludowego Wojska, otrzymał przydział do Hajnówki. Wkrótce potem zdezerterował do „Łupaszki”, który dowodził V Wileńską Brygadą AK. „Bury” nie podporządkował się rozkazowi gen. Okulickiego o rozwiązaniu AK i przeszedł z 200 żołnierzami do Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. Jego zgrupowanie stało się oddziałem Pogotowia Akcji Specjalnej. Żołnierze nie zdejmowali do snu ubrania ani butów, ponieważ obowiązywał stan permanentnego alarmu bojowego. Za niesubordynację była tylko jedna kara – śmierć. W styczniu 1946 roku komendant białostockiego okręgu NSZ, Florian Lewski „Kotwicz”, zarządził pacyfikację powiatu Bielsk Podlaski. Chodziło o demonstrację siły zbrojnego podziemia. Pierwszą udaną akcją było opanowanie Hajnówki. Podczas odwrotu oddział „Burego”, który potrzebował koni do swych akcji, uprowadził do puszczy 40 chłopów na furmankach, pod pretekstem wykonania szarwarku. Furmanów podzielono na żegnających się po cerkiewnemu (a więc Białorusinów) i po katolicku. Ci pierwsi, w liczbie trzydziestu, zostali rozstrzelani. W styczniu i lutym 1946 roku każdy krok „Burego” przez białoruskie wsie znaczyły łuny pożarów i trupy miejscowych. Rajs krył się w puszczy do jesieni 1946 roku. Kiedy jego oddział liczył już tylko pięciu ludzi, porzucił ich i uciekł do Elbląga, potem do Karpacza, gdzie został urzędnikiem w gminie. Następnie otworzył pralnię. I tam go dopadło UB. ROZMOWY Z PORTRETEM Na proces Romualda Rajsa, który rozpoczął się 19 września 1949 roku w białostockim kinie „Ton”, w imieniu rodzin ofiar stawiła się tylko Anastazja Chwaszczewska z Krasnej Wsi. Białorusini

na Podlasiu nie mieli czym dojechać do wojewódzkiego miasta; po wojnie mało kto miał furmankę z koniem. Kiedy wprowadzali oskarżonego, Chwaszczewska zastąpiła mu drogę okrzykiem: – Gdzie jest mój mąż Łukasz?! – A po co ci to? – zdążył odpowiedzieć Rajs, nim go popchnął milicjant. Przesłuchiwana w charakterze świadka mieszkanka z Krasnej Wsi niewiele zeznała, bo wszystkie jej słowa zdusił płacz nie do powstrzymania. Oskarżony nie przyznawał się do mordu na Białorusinach, zrzucał winę na swego zastępcę. Tydzień później „Bury”, któremu udowodniono, że był przy każdej egzekucji, został skazany na karę śmierci. Zaraz po procesie w „Jedności Narodowej”, gazecie PPR, ukazał się artykuł, w którym pisano, że rodzinom ofiar podziemia zostanie udzielona wszelka pomoc. Ale Białorusini z powiatu Bielsk Podlaski nic nie dostali. Żadnej renty ani zapomogi. Wiosną wdowy i ich dzieci zaprzęgały się do pługa. Kobiety kopały w ziemi jamy, obstawiały podkładami kolejowymi i tam mieszkały. W spalonych Szpakach dymiące rurami od piecyka bunkry spotykało się jeszcze dziesięć lat później. Przez ponad 50 lat nikt też oficjalnie nie dociekał, dlaczego eufemistycznie określani przez historyków „furmani” stracili życie. Dopiero dorosłe dzieci ofiar ośmieliły się domagać prawdy. Walentyna Kiersnowska, córka Teodora Jakimiuka z Podrzeczan, miała w 1946 roku pięć lat. – Pomniu moho baćkę, tatę znaczy się – zeznała jako dorosła przed Główną Komisją Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu – jak podcina gniadego po wyjeździe z podwórka. Miał odrobić w puszczy szarwark – wójt mówił, że drewno potrzebne do pieców w gminie i w szkole. Z naszej wsi pojechało więcej chłopów. Jeden wrócił nazajutrz – wystraszony, powiedział tylko tyle, że tamtych, z dobrymi końmi, zabrali do puszczy pulśkije partyzany, szto to inszoj Polszczy chotiły. Jego nie chcieli, bo stara chabeta okulała po drodze. Zrazu nikt we wsi nie podejrzewał, że mogło stać się coś strasznego. – W wojnu prychodyły tut partyzany, ruskije, wony ono jedlo brali, wsim dawali, a jak inaksz? – Mijały miesiące – wspominała Kiersnowska – a matka ciągle wierzyła, że wymodli powrót ojca. Nieraz w nocy budziła dzieci: „Wstańcie, tata chyba przyjechał”. Wypychała bose, zaspane, do sieni. Nasłuchiwali. Nikogo nie było za drzwiami, tylko pies gdzieś ujadał. Przyszła wiosna, trzeba orać, matka zaprzęgała się z dziećmi do pługa. Piotr Nikołajski ze wsi Zanie, gdzie oddział „Burego” zamordował 23 osoby, uciekał do lasu. Dostał w biodro. Leżał na polu i tam go partyzanci wypatrzyli. Strzelili mu w głowę, pocisk wyszedł okiem. Nim stracił przytomność, usłyszał, jak się naradzali, który go dobije. – Szkoda naboju, sam dojdzie – ktoś zdecydował. Piotr żył jeszcze 40 lat. Nie miał oczu, po omacku chodził w pole, radził sobie nawet z sadzeniem kartofli. W sąsiednich Szpakach ludzie „Burego”, gdy już podpalili chałupy, wzięli dziewczynę, która chodziła z milicjantem. Najpierw zabili na jej oczach ojca. Zaczęła się czołgać do oprawców z karabinami, całować po oficerkach, żeby darowali jej życie. Nad dołem znów się rzuciła do butów partyzanta; odpędził ją kopniakiem. Wtedy doskoczyła mu do twarzy i podrapała, nim zdążył wyszarpnąć z kabury rewolwer. – Kiedy tamtego ranka tato odjeżdżał furą z gniadym – opowiadała Paraskiewa Antosiuk ze Zbucza – biegłam za nim, wołałam, co przygotować na noc do żłobu. Mimo zimy cały nasz dobytek stał na podwórzu, bo Niemcy spalili oborę i stajnię. O gniadego dbaliśmy bardzo, w gospodarstwie, gdzie 16 hektarów, bez konia jak bez ręki. Zwłaszcza że ojciec nie miał pomocnika. Starszy brat i szwagier jeszcze nie wrócili z wojny. Wyglądaliśmy ich każdego dnia.

Tata ściągnął lejce, przeżegnał się i powiedział: – Daj Boże, żebym ja wrócił wieczorem i przy misce zastał syna oraz zięcia. – Nigdy więcej już go nie zobaczyłam. Aleksander Juziuczuk miał wtedy 23 lata. Jego siostrze, Marii Laszkiewicz, do dziś mieszkającej w Krasnej Wsi, często się śni, że on stoi w drzwiach, z czapką w ręku, gotowy do zaprzęgania konia. Chce jej coś powiedzieć, ale sołtys ponagla, odciąga za próg. Kiedy już wiedziała, że nigdy nie wróci, powiesiła nad łóżkiem portret brata, zrobiony przez malarza domokrążcę. W niedzielne popołudnie, gdy siedzi przy piecu sama, zdejmuje portret ze ściany i opowiada Alikowi, co się działo po jego śmierci. REHABILITACJA Krewni ofiar „Burego” mieli najpierw jedno pragnienie: zapalić świeczkę na grobie zamordowanego. Ale Rajs nie powiedział podczas procesu, gdzie jego ludzie zakopali ofiary. 9 maja 1989 roku kombatanci z Bielska Podlaskiego zorganizowali wycieczkę śladami II wojny. Rodziny furmanów pojechały m.in. w okolice Puchał Starych, gdzie na cmentarzu katolickim w Klichach była bezimienna mogiła ofiar hitlerowskich. Niespodziewanie pojawił się tam leciwy już wójt z Brańska i ujawnił, że wie, czyje są to prochy. Otóż w 1951 roku na polecenie z Białegostoku przeprowadzał ekshumację zbiorowego grobu w pobliskim lesie. Odkopali szczątki furmanów. Kilka lat później, w czasie kolejnej pielgrzymki krewnych ofiar „Burego” na cmentarz w Klichach, do batiuszki podeszło trzech miejscowych chłopów. – Wiemy, gdzie jeszcze są groby furmanów – powiedzieli. Zaprowadzili do puszczy. – Tu kopcie. W piachu poza szczątkami kości zachowały się różne przedmioty pomocne w identyfikacji zwłok; m.in. drewniana tabliczka od konnego wozu Michała Bondaruka z Krasnej Wsi. Paraskiewa Antosiuk poznała buty ojca po łacie z gumowej opony. Wszystkie znalezione czaszki miały w potylicy otwory po kuli. Doliczono się szczątków trzydziestu furmanów. Od tego dnia Białorusini zaczęli starania o przeniesienie prochów na cmentarz koło cerkwi w Bielsku Podlaskim. Kiedy składane w różnych urzędach podania nie skutkowały, zawiązali Komitet Rodzin Pomordowanych. Równocześnie zabiegał o dobre imię Rajsa jego syn, zmuszony w czasach PRL do ukrywania, kim był nieżyjący ojciec. Matka kreowała obraz bohatera, powtarzając dziecku, że na procesie tata z bezprzykładną determinacją oświadczył sędziom: „Ja jestem Polak i katolik, a wy pieski stalinowskie!”. W III RP młody Rajs, wspierany przez Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej, wystąpił o rehabilitację ojca i odszkodowanie. W 1995 roku Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego unieważnił wyrok śmierci na Romualda Rajsa, uzasadniając, że skazany „walczył o niepodległy byt państwa polskiego”, a jego kontrowersyjne rozkazy, dotyczące m.in. pacyfikacji białoruskich wsi, były podyktowane stanem wyższej konieczności. W przekonaniu dowódcy Oddziału Pogotowia Akcji Specjalnej „życie ludzkie przedstawiało mniejszą wartość od dobra ratowanego, czyli niepodległości i niezależności kraju”. Wysokość odszkodowania pozostała tajemnicą beneficjentów. TU POMNIK, TAM TABLICA W tym samym czasie Komitet Rodzin Pomordowanych otrzymał pozwolenie na ekshumację kości w Klichach i pochówek na cmentarzu wojennym w Bielsku Podlaskim. 25 lipca 1997 roku prochy

trzydziestu zabitych furmanów zostały umieszczone w dębowych trumnach. W cerkwi metropolita Sawa powiedział do wiernych: – Nasi bracia zostali zamordowani w 1946 roku za to, że mówili innym językiem, wyznawali inną wiarę… Po pogrzebie rodziny pomordowanych chciały postawić na grobie swoich bliskich skromny pomnik. I znów nie było zgody wojewódzkich władz. W czasie, kiedy napłynęła odmowa, na budynku kina w Białymstoku – tego, w którym sądzono Rajsa – została przybita pamiątkowa tablica z orłem w koronie zwieńczonej katolickim krzyżem i napisem: „W tym domu po wojnie skazywano na śmierć żołnierzy Polski Podziemnej”. Władze miasta zorganizowały też ekspozycję zdjęć wydanego w 1999 roku albumu „Żołnierze wyklęci. Antykomunistyczne podziemie zbrojne po 1944 roku”. Zamieszczonym tam fotografiom „Burego” towarzyszył komentarz: „Spalenie […] wsi to akcja odwetowa, bo furmanów ujęto w puszczy na nielegalnym wyrębie drewna”. Wstęp do albumu napisał Jerzy Buzek. Rajsa oraz jego żołnierzy przedstawił jako ludzi zasad oraz honoru. LUDOBÓJSTWO Młodzi Białorusini z obywatelskiego komitetu uprosili w Instytucie Pamięci Narodowej, aby prowadzono tam śledztwo w sprawie pacyfikacji podlaskich wsi, wszczęte przez Główną Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. To było pierwsze takie dochodzenie w Polsce. Jednak, gdy rozeszła się wieść, że żaden z przesłuchanych 15 jeszcze żyjących żołnierzy „Burego” nie przyznał się do udziału w pacyfikacji, większość rodzin zamordowanych furmanów straciła nadzieję na doczekanie się sprawiedliwego wyroku. – Przy tak przewlekłym dochodzeniu ostatni świadkowie zdążą umrzeć, nim zostaną wezwani na przesłuchanie – martwili się działacze komitetu. I wtedy prokuratorowi Dariuszowi Olszewskiemu z białostockiego IPN podarował swoje nagrania rozmów z członkami NZW na terenie Białostocczyzny miejscowy historyk amator Jerzy Kułak. Oto fragmenty tego dokumentu: Mówi Józef P., ps. Gołąb: – Na akcję w Hajnówce przyjechaliśmy podwodami, które wzięliśmy z białoruskich wsi. Po pacyfikacji „Bury” kazał tych furmanów rozstrzelać w lesie koło wsi Puchały, ale część z nich uciekła. Dowódca tłumaczył nam potem na rozprawie: „To nie Polacy, tylko Białorusini, którzy są naszymi wrogami”. Potem „Bury” podzielił oddział na trzy grupy i każdy pluton został wysłany do jednej wsi. Moja drużyna podpalała Zanie. Podeszliśmy pod wieś, ktoś wziął wiązkę siana spod strzechy i zapalił zapałkę, kilku chłopaków przyłożyło swoje wiązki i tak od chałupy do chałupy, do stodoły, obory, a że wszystko słomiane to i szybko się paliło. Ludzie zaczęli wybiegać na podwórze, żeby ratować dobytek. Ostrzeliwaliśmy ich – jedni, żeby zabić, inni na postrach. Przed Zaniami były jeszcze Zaleszany. Nie wiem, jak to się stało, że „Bury” kazał zebrać ludzi w jednym domu, nawet gospodarzy, u których mieliśmy kwaterę, i tam ich rozstrzelaliśmy. Ale przedtem miał do nich przemówienie. Wiem, że Białorusini mieli możliwość wyjazdu do Związku Radzieckiego. Więc nasz major chciał doprowadzić do tego, żeby więcej ich wyjechało. Czesław P., ps. Pliszka: – Inaczej to było na bielskim powiecie. Tam było niebezpiecznie na każdym kroku, bo Białorusy mieli do cholery broni i strzelali do nas. Tak było, jak my wracali z tej akcji w Hajnówce. W Zaniach też do nas zaczęli strzelać, no to jakże tak? Zwarty oddział idzie, a cywile Białorusy będą tu do nas strzelać? Trzeba coś z nimi zrobić. No i zrobili my. Spaliliśmy wtedy Zanie, Szpaki i jeszcze jakąś jedną wieś, której nazwy nie pamiętam. Ja tam nie żałuję ich, broń Boże, bo to kacapy. Cholera, ale jednak to człowiek był. Nie wiem, jak strzelali inni, bo to zależało od ludzi, ale ja to nie przepuścił. Ja byłem okropnie cięty na nich, ale lepiej niech to między nami zostanie. Ten rozkaz to wydał „Bury”. Żadnych tam dyskusji po tym nie było. Chłopaki wspominali: a ten to zrobił, a ten to. Większość z nas była cięta na Białorusinów. To nauczka – mówili chłopaki – żeby się nauczyli, że z Polakami nie ma żartów. W 2005 roku IPN zamknął śledztwo. Na podstawie wszystkich zebranych dowodów – stwierdzono w wydanym komunikacie – nie może być wątpliwości, że osobą wydającą rozkazy był R. Rajs „Bury”, a wykonawcami część jego żołnierzy. […] Nie kwestionując idei walki o niepodległość Polski prowadzonej przez organizacje sprzeciwiające się narzuconej władzy, do których należy zaliczyć Narodowe Zjednoczenie Wojskowe,

zabójstwa 79 furmanów i pacyfikacje wsi w styczniu i lutym 1946 r. nie można utożsamiać z walką o niepodległy byt Państwa Polskiego. […] Dlaczego „Bury” traktował wrogo Białorusinów, czy też ogólnie wyznawców prawosławia? Jednym z takich powodów był bardzo popularny mit o kolaboracji Białorusinów z NKWD i UB. Ale w materiałach archiwalnych nie odszukano żadnych danych, jakoby zamordowani furmani byli współpracownikami organów bezpieczeństwa. […] Nie znaleziono też potwierdzenia, że oddział „Burego” został ostrzelany w którejś z tych wsi, co mogłoby być pretekstem do odwetu. Reasumując, zabójstwa i usiłowania zabójstwa tych osób należy rozpatrywać jako zmierzające do wyniszczenia grupy narodowej i religijnej, a zatem należące do zbrodni ludobójstwa, wchodzących do kategorii zbrodni przeciwko ludzkości. *** Pacyfikacje dokonane przez oddział „Burego” upamiętniono w 2012 roku. Przy cerkwi Świętego Ducha w Białymstoku stanął pomnik ku czci „prawosławnych mieszkańców Białostocczyzny zabitych i zaginionych w latach 1939–1956”. Choć powściągliwy w wymowie, od początku został znienawidzony przez miejscowych narodowych radykałów, którzy co roku z okazji rocznicy śmierci Romualda Rajsa składają swemu bohaterowi hołd pod tablicą na budynku dawnego kina. Narodowe Odrodzenie Polski organizuje też taką demonstrację w Hajnówce. Miejscowe Bractwo Prawosławne św. Cyryla i Metodego odpowiedziało zaproszeniem mieszkańców na spotkanie pod tytułem: Romuald Rajs „Bury” – nie nasz bohater. Z KLASY DO CELI Lato jest deszczowe i harcerska drużyna Blukacza, aby nie kisnąć w namiocie, zwiedza kopalnie w Wałbrzychu. – Węgiel koksujący jest niezwykle cenny – mówi oprowadzający ich nadsztygar. Chłopcy przytakują, ale słyszą przede wszystkim wodę lejącą się górnikom na karki i widzą belki przytroczone łańcuchami do nóg, które trzeba ciągnąć niskimi na pół metra i wąziutkimi chodnikami. – Ty, Zygmunt, masz szczęście – zauważa Rysiek – nigdy nie wezmą cię do kopalni, boś za wysoki. Jest koniec sierpnia 1948 roku. Ostatnie wakacje przed maturą. Za kilka dni zdejmą plecaki, spotkają się w szkole. W klasie „Traugutta”, częstochowskiego liceum dla chłopców, coraz trudniej zagonić uczniów do nauki. Prasówki przygotowywane przez dyżurnego ucznia na poranny apel są robione na kolanie. Nie inaczej to wygląda, gdy wypada kolej na Zygmunta Blukacza. Do zeszytu wkleił kawałki artykułu z „Trybuny Ludu” o rezolucji Kominformu oskarżającego przywódców jugosłowiańskich o nacjonalizm. Uczeń uznał, że to wystarczy. Blukacza niewiele obchodzi plenarne posiedzenie KC PPR, na którym wysuwane są zarzuty wobec I sekretarza, Władysława Gomułki. W wypracowaniu powtarza za „Trybuną Ludu” tezy referatu Bolesława Bieruta o odchyleniach prawicowych i nacjonalistycznych w kierownictwie partii. Przewodniczący Krajowej Rady Narodowej przestrzega, że „prowokacje i głęboko zakonspirowany spisek agentur imperialistach stały się głównym środkiem wroga w dążeniu do obalenia władzy ludowej”. Uczeń nie zastanawia się, co to znaczy. Za rok o tej porze będzie już studentem medycyny. Marzy o tym jego matka, powojenna wdowa. POZWÓL, CHŁOPCZE Zima to zły czas dla uczniów dojeżdżających do Częstochowy z okolicznych miejscowości. Pociągi wypadają z rozkładu, bo muszą przepuścić towarowe składy kierowane z kopalń do portu

w Gdyni. Blukacz też marznie na peronie, zwłaszcza że nie stać go na porządne buty. Chłopak się przeziębia i na tydzień opuszcza szkołę. – Po powrocie – opowiadał mi 40 lat później – zastaję klasę dziwnie przerzedzoną. Pytam, co z Ryśkiem, Leszkiem, a koledzy uciekają przede mną wzrokiem, nie wiedzą. Na drugiej lekcji tuż przed dzwonkiem do klasy wchodzi dyrektor. – Zygmunt Blukacz? – Obecny. – Pozwól, chłopcze. Obejmuje mnie ramieniem, co jest trochę dziwne u tego surowego belfra. W dyrektorskim gabinecie czeka oficer Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Do domu już nie wróciłem. Większość uczniów z tej klasy oraz ich wychowawca, który walczył w legionach, a w czasie okupacji w AK, zostali oskarżeni o szerzenie wrogiej propagandy. Prokuratura zebrała dowody winy: polityczne karykatury w pisanej pod ławką szkolnej gazetce, opowiadane na przerwach dowcipy, np. „Czym się różni puder od rządu?” – „Bo puder jest do twarzy, a rząd do dupy”. W miarę rozszerzania się śledztwa, odkryto podziemną organizację Młodzieżowy Ruch Oporu i kilka innych o „podobnym profilu działania” – jak zaznaczył w akcie oskarżenia prokurator. Chłopców aresztowano. Z protokołu przesłuchania oskarżonego Ryszarda G., który po latach czytałam w archiwum Sądu Wojewódzkiego w Kielcach, jako dołączony do akt Zygmunta Blukacza: G. zeznał, że jesienią 1947 roku założył zbrodniczą organizację MRO-ONC. Hasło „Ojczyzna, nauka, cnota” wziął z lilijki harcerskiej. Przysięgę złożyło pięciu kolegów. Na zebraniach, których było w sumie trzy, omawiali wiadomości radia Madryt, podzielili się funkcjami: komendanta (został nim Ryszard G.), jego zastępcy, sekretarza i skarbnika. Jeden z nich musiał zostać szarym członkiem. Mieli też do rozstrzygnięcia problem dziewczyn, bo komendant postawił sprawę jasno – organizacja albo baby. Zygmunt Blukacz na pytanie: – „Co było waszym celem, gdy zakładaliście wrogą organizację?”. – Na pytanie, co było naszym celem, odpowiadam, że było nim krytykowanie rządu Polski. Przyznaję się, że przechowywałem piosenkę, której słowa mogły wyrządzić istotną szkodę interesom rządu polskiego i obniżyć rangę jej naczelnych organów. Ja miałem złe poglądy na temat obecnego ustroju. – Kiedy i w jakich okolicznościach szerzyliście wrogą propagandę wśród młodzieży szkolnej? W jakich słowach szkalowaliście dostojników państwowych? – Dokładnej daty nie pamiętam, ale przyznaję, że szerzyłem wrogą propagandę od października 1947 roku, gdy do naszej klasy przyszedł nowy uczeń Janusz K., on potem wyjechał do Izraela. Lubił się śmiać i ja w czasie przerwy opowiadałem mu kawały. Mówiłem na przykład, że w Warszawie będzie postawiony pomnik Stalina, ale tyłem, aby przedstawiciele rządu mogli go lizać w tę część ciała. – Od kogo słyszeliście takie dowcipy? Blukacz podaje, że zazwyczaj kawały docierały do niego przez ścianę w szkolnej ubikacji, ale nie rozpoznawał głosów. – Jaką posiadaliście broń, skąd ją zdobyliście i gdzie ta broń jest teraz? – Ja posiadałem nielegalnie broń krótką kaliber 635 z magazynkiem bez amunicji. Ja tego pistoletu nie używałem do żadnych celów. Jest schowana na strychu mojego domu w kieszeni starej marynarki po ojcu. Broń znaleźliśmy na rampie kolejowej w rozbitym czołgu. Przed Wielkanocą postrzelaliśmy sobie w powietrze u kolegi na podwórku. Na kolejnym przesłuchaniu Blukacz przyznaje, że przyniósł „urzyna” kiedyś do szkoły i podczas

lekcji pokazywał pod ławką Wiesławowi A. W rewanżu kolega pokazał mu swój pistolet, który znalazł w lesie. – Kto jeszcze z klasy należał do nielegalnej organizacji? Pytanie powtarza się wielokrotnie i Blukacz niezmiennie odpowiada, że nie wie. Tylko jego podpis na każdej karcie protokołu jest coraz mniej wyraźny. Przesłuchania zawsze zaczynają się tuż przed północą. Nie ma informacji, kiedy więźnia odprowadzano do celi. Wszyscy maturzyści zostali oskarżeni o spisek przeciwko podwalinom socjalistycznego państwa. Proces toczył się w budynku Wojewódzkiej Rady Narodowej, jako sesja wyjazdowa Sądu Wojskowego w Kielcach. Jak podaje anonimowy sprawozdawca „Trybuny Ludu”, żadna z sal sądowych w Częstochowie nie pomieściłaby tylu licznych delegacji robotniczych. Kiedy wprowadzono przestępców, oburzony tłum na ulicy skandował: „Na białego konia ich wsadzić, niech wyjadą Andersowi naprzeciw!”. Zygmund Blukacz zapamiętał inne okrzyki: „Trzymajcie się!”. I lecące w ich stronę czekolady, których nie dało się złapać skutymi rękami. Utkwił mu w uszach przeciągły krzyk matki. Chłopcy byli sądzeni według małego kodeksu karnego, przewidującego surowe wyroki dla wrogów PRL. Zygmunt Blukacz został skazany na sześć lat. Prokurator grzmiał, że oskarżony, jako syn przedwojennego brukarza, miał szczególny obowiązek bronić zasad demokracji ludowej i o istnieniu nielegalnej organizacji winien był natychmiast meldować władzy. Adwokat z urzędu w ogóle się nie odezwał. Los częstochowskich maturzystów nie był wyjątkowy. Gdy w 1948 roku na wniosek Bieruta usunięto Gomułkę ze składu KC, partia bardzo chciała znaleźć w terenie dowody, że zaraza gomułkowskiego „odchylenia prawicowo-nacjonalistycznego” szerzy się już wśród młodego pokolenia. Zaczęły się aresztowania. Wkrótce więzienia były pełne takich ofiar, jak 17-letni Zygmunt z „Traugutta”. Wszyscy szeptali do matek podczas widzenia: – Zabierz mnie stąd. Leokadia Blukaczowa o litość błagała prezydenta Bieruta. Są tego ślady w aktach. Do podania dołączyła życiorys. Opisała, jak to jej ojciec wylosował w 1914 roku numerek do wojska carskiego i już nie wrócił z wojennej zawieruchy. Zostało dwoje dzieci i matka bez zawodu, bez pieniędzy. W trzynastym roku życia Leokadia po raz pierwszy w życiu najadła się do woli chleba, bo pojechała z matką na roboty do Niemiec. W 1936 roku wyszła za mąż za brukarza. Gestapo zabrało go cztery lata później; sąsiad doniósł, że Blukacz utrzymuje kontakt z partyzantami. Zamordowali go w Oświęcimiu. Po wojnie matka Zygmunta pracowała jako woźna w szkole. Wieczorami szyła parasolki, żeby dzieciom nie brakowało na szkołę. List pozostał bez odpowiedzi. – To była twarda kobieta – opowiadał mi jej syn. – Kiedy zobaczyła na widzeniu we Wronkach, że nie mogę ustać na spuchniętych nogach, wdarła się do gabinetu naczelnika więzienia i czołgając się na kolanach do biurka, żebrała o litość. Odpowiedział po rosyjsku, że postara się przenieść skazanego do więzienia o lżejszym rygorze. Jeśli tak się stanie, bo to nie tylko od niego zależy, wyśle jej wiadomość: będzie nią pusta koperta. I rzeczywiście, po trzech miesiącach przyszedł taki niemy list. WOLNOŚĆ ZA KOLCZASTYM DRUTEM W marcu 1953 roku umarł Stalin. Więźniowie polityczni doczekali się amnestii, która objęła też Blukacza. Skrócono mu wyrok do czterech lat, co oznaczało rychłą wolność. W opinii miał napisane,

że szlufek do wojskowych spodni szyje w ciągu dnia osiemset sztuk, co stanowi 200 proc. normy. Ale nim otworzyła się przed nim brama, musiał podpisać zobowiązanie: do końca życia nie zostanie nauczycielem, nie zamieszka w Warszawie i w żadnym przygranicznym mieście, nie wyjedzie za granicę. Po siedemnastu dniach przyszło wezwanie do wojska. Adres – bataliony robotnicze w Jaworznie. To była szczególna jednostka dla byłych więźniów politycznych. Zakwaterowano ich za drutami kolczastymi w poniemieckim obozie koncentracyjnym. – Przez pół dnia – zwierzał mi się Zygmunt Blukacz pod koniec swego życia – ćwiczyłem z karabinem o przedziurawionym zamku, a drugie pół fedrowałem węgiel w „Bierucie”, w brygadzie Stroszka. Ten stary górnik zastępował mu nieżyjącego ojca: nie przezywał, jak inni, szkolokiem, gdy mu się zwierzył, że chce dogonić maturę. Tylko martwił się: kaj ty synek to pomieścisz? Bo to był szaleńczy galop: o pierwszej w południe wyjeżdżał z szybu, ochlapał się w łaźni i biegiem na dworzec autobusowy. Z Jaworzna do Katowic było ok. 30 km, a o czwartej zaczynały się lekcje. Trwały do dziewiątej, znów autobus; do koszar docierał o północy. Pobudkę mieli o czwartej. – Kiedy przerabialiśmy w szkole Wesele Wyspiańskiego – opowiadał Zygmunt Blukacz – Stroszek dał mnie na kołowrót, abym mógł w wolnej chwili poświecić sobie karbidką i spojrzeć do książki. Ale kiedyś o mało mi przez to nie nakopali. Była tam upadowa wybudowana w drewnie, często łamała się pod ciśnieniem, więc ci z brygady poszli ją naprawiać. Dali mi sygnał, żebym trzymał wozy na hamulcu, bo będą podcinać. Ale ja zasnąłem, śnił mi się Stańczyk, biegnący po linii kołowrotu. I popuściłem linkę. To cud, że nikt nie zginął… Hamulce popuszczone przez Stańczyka jakoś mu Stroszek wybaczył, więc dalej na kołowrocie zaliczał lektury z romantyzmu, nawet nieobowiązkowego Maratonu Ujejskiego nauczył się na pamięć. – Wyrwałem się z nim kiedyś na akademii w wojsku, bo kaowiec zachęcał w obecności wysokiego dowództwa do deklamowania wierszy, tak od siebie. Zdążyłem powiedzieć tyle: Wy chcecie pieśni Zapewne dźwięcznej i słodkiej dla ucha A ja mam dla was, o moi rówieśni Pieśń, co przypomni wam brzęki łańcucha zaraz wciągnęli mnie za kotarę. Kaowiec tłukł głową o ścianę i jęczał: „Aleś spierdolił…”, a przełożony już obliczał, ile szeregowemu Blukaczowi dać dni aresztu. Przez dwanaście dni zbierałem śmieci na placu. W rozpiętym płaszczu, bo zabrali mi pas. OSINOBUSEM POD ZIEMIĘ Wyszedł wreszcie do cywila, ale dla takich jak on nie było roboty. Przyjął się na ślepra do kopalni rudy „Maria” koło Częstochowy. Akurat trafił na zmianę szychty: koło drewnianej budy z wystającą drabiną stało kilkudziesięciu zarośniętych mężczyzn w drelichach wysmarowanych iłem, z wygaszonymi lampami. Szedł od nich smród zgnilizny i karbidu. Któryś zagadnął: – Te, może dzięciołem (pomocnikiem wozaka) chcesz zostać? W latach pięćdziesiątych kopalnia „Maria” urabiała bez prądu. Wszystko: ładowanie, odstawa, nawiercanie otworów strzelnych, odwadnianie, odbywało się ręcznie, zazwyczaj na kolanach. Chodniki były płyciutkie, najwyżej na metr sześćdziesiąt. Górnicy często stali w błocie raz

w tygodniu pokropionym gaszonym wapnem. Tyle było ich odpoczynku, gdy strzałowy zapalał lont. Wówczas uciekali szybami na górę. Zimą pod gołym niebem, przy naprędce zapalonym ognisku, przeczekiwali moment wybuchu. – Nie bardzo chciało mi się zbierać te drobne kawałki niskoprocentowej przecież rudy, które gubiłem z wózka – wyznał mi Blukacz. – Udawałem przed starymi górnikami, że nie widzę, co spada. A oni wtedy do mnie: – My tu szli pod ziemią na kolanach, a ty chcesz to wyrzucić na zaciep? Zawstydziłem się. Nadal był śleprem, gdy wybuchł Październik ’56 roku. Alejami NMP w Częstochowie szli studenci politechniki z transparentami. Ktoś zobaczył Zygmunta Blukacza na chodniku. Krzyknął: – Więźniowie polityczni do nas! Porwali go, przeżył jednodniową euforię. – Pojechaliśmy nawet do Warszawy, na wiec pod Politechniką. Moi nowi koledzy mówili, pokazując na mnie: – „On był więźniem politycznym”. Bardzo dużo uścisnąłem wtedy nieznanych mi rąk. Ale wkrótce przestał być bohaterem, towarzysze wyprawy do stolicy opuścili go, rozczarowani, że nie ma w nim siły przebicia. Bo wyznał, że nie chce mieć nic wspólnego z polityką, woli zjechać na dół i dalej ciągnąć swój wózek. Zapisał się do wieczorowego technikum górniczego i nie omijając żadnego szczebla w awansach, doszedł do kierownika oddziału. Było dobrze, należał do uprzywilejowanego prawem kupowania w sklepie za żółtymi firankami dozoru. W 1968 roku minister górnictwa rzucił hasło „szybkościowego spędzania ścian”. Robota mordercza, ale zarobki kroiły się spore. Więc cisnął swoich ludzi. Jednak nie czuł się w porządku, gdy po szychcie, wychodząc im naprzeciw, już z daleka poznawał, jak bardzo są zmęczeni. Światła lampek nazbyt się kołysały. A potem, z dnia na dzień przyszła decyzja z Warszawy o zalaniu kopalń rudy żelaza. Że niby były nieopłacalne. Załatwiono im przejście na oddaloną o 76 km kopalnię węgla kamiennego „Grodzisk”. Aby zdążyć na pierwszą zmianę, trzeba było wyjść z domu o czwartej nad ranem. Opanowali sztukę spania w nieogrzanych osinobusach. Wchodzili do samochodu, kierowca zapuszczał silnik, a oni zasypiali. Podobnie po szychcie. Tylko głowy im się kołysały na obie strony. Bywało, że wozak, z którym miał utarczkę na dole, opadał w letargu na jego ramię. Trzymał go aż do końca trasy, dopiero gdy autobus stanął, jak nie bluzgnie: – Długo tak cię będę, cholero, pieścił? W takim towarzystwie Zygmunt Blukacz doczekał górniczej emerytury. NA ZAKRĘTACH Może skrzyknie pan do siebie tych, którzy są w zasięgu telefonu? – poprosiłam. Blukacz był w rozterce. Nęciła go perspektywa spotkania, ale wątpił, czy przyjdą. – Zrobimy tak – zaproponował. On zacznie od Ignacego B. Byli ze sobą blisko w pierwszych latach po wyjściu z więzienia. Jeśli Ignacemu pomysł się spodoba, namówi Leszka O. Dalej powinno iść jak po sznurku. Ale jeśli nie, sama będę musiała pukać do ich drzwi. Odmówili. Zygmunt Blukacz bezradnie rozłożył ręce. To wszystko, co mógł zrobić. Dalej muszę sobie radzić sama. Jego żona szepnęła mi na korytarzu: lepiej nie absorbować męża tą sprawą. Źle śpi, odezwał się wrzód dwunastnicy. Podpowiedziała adres jeszcze jednego kolegi z klasy, Stanisława D. Znalazłam go w zastawionym rajzbretem M-2. Wszystkie półki obłożone były rulonami projektów. – Dorabiam – wytłumaczył. – Kiedy przechodziłem na przymusową rentę, nie przypuszczałem, że będzie najniższa z możliwych.

Proszę, by opowiedział, jak układało mu się życie po wyjściu na wolność. Zrazu kwituje pytanie jednym słowem: krzywo. Ale potem wyrzuca z siebie długą opowieść. Była to walka o utrzymanie się na powierzchni życia. Musiał szybko zdobyć jakiś zawód, dlatego zaniechał myśli o dokończeniu matury w „Traugutcie”. Zapisał się do technikum budowlanego. Równocześnie dorabiał kreślarstwem. W biurze projektowym wybił się na tyle, że nie przeszkadzał brak dyplomu ukończenia studiów architektonicznych – jego nazwisko przyciągało dostatecznie wielu klientów. Tak dożył roku 1975, kiedy odszukał go gospodarz z podczęstochowskiej wsi. Chciał zbudować stodołę, prosił o drobne zmiany w typowym projekcie. Stanisław D. przygotował poprawki. Po pewnym czasie zajrzał na wieś sprawdzić, czy budowa idzie zgodnie z planem. Klient był speszony niezapowiedzianą wizytą – stodoła dopiero wychodziła z fundamentów. Ale zapewnił projektanta, że po żniwach nadgoni. Nadzór pana inżyniera to tylko formalność. – Miałem sporo innej roboty – zwierzał mi się Stanisław D. – ucieszyłem się, że rolnik mało wymagał. Upłynęły trzy miesiące, gdy niespodziewanie wezwał mnie szef Urzędu do spraw Wyznań. – Dlaczego pan nas oszukał? – zaczął. – Nie rozumiałem, o co chodzi. Po chwili miał na biurku dowody: fotografie kościoła wyłaniającego się z czworokątnego ogrodzenia, które kształtem przypominało ściany projektowanej stodoły. Ani szef Urzędu, ani kierownik jego biura nie uwierzyli, że Stanisław D. o niczym nie wiedział. Cale miasto o tym aż huczało, w niedzielę droga do wsi była zatarasowana samochodami ciekawskich, którzy chcieli zobaczyć, jak miejscowy proboszcz odprawia sumę w rzekomej stodole. Pojechał do tego księdza, chciał mu powiedzieć, że zniszczył jego życie. Ale gospodyni proboszcza zagrodziła drogę na plebanię. Przez sztachety zobaczył pulchną postać w sutannie, przechadzającą się z brewiarzem między drzewami. Jego dyscyplinarne zwolnienie przeleżało się kilka tygodni. Miał je odebrać nazajutrz, ale karetka pogotowia odwiozła go na sygnale do szpitala. Rozpoznano zawał. Gdy minęła rekonwalescencja, szef zaproponował Stanisławowi D. rentę. Zawał osaczy jeszcze innego niegdysiejszego ucznia z umarłej klasy – jak się nazywali, powtarzając za Kantorem. W jednej z częstochowskich szkół udaje mi się odszukać wśród nauczycieli Ryszarda K. Zbieranie informacji o życiu cenionego w mieście pedagoga zaczynam od końca. Poznaję jego współpracowników, spotykam się z tegorocznymi maturzystami, którzy zachowali w pamięci szczególną życzliwość profesora, wykraczającą poza belferskie obowiązki. Słyszę o wrażliwości na ludzką krzywdę, zwłaszcza jeśli spotka to kogoś młodego. O potajemnie pisanych wierszach. Wiem, jestem prawie pewna, że nie odmówi mi rozmowy o latach pięćdziesiątych. I własnej zmarnowanej młodości, choć wszyscy uprzedzają: Ryszard K. nie lubi mówić o sobie. Ale trudno nam się spotkać. Złośliwości losu. Któregoś dnia telefonuję, by ostatecznie potwierdzić jutrzejsze spotkanie. Słyszę płaczliwy głos kobiecy – mąż jest w szpitalu, w oddziale intensywnej opieki. Zawał. Jerzego A. odnalazłam w sanatorium w Puławach, jeździł tam od 4 lat, odkąd podupadł na zdrowiu. – Jestem wrak – przedstawił się na przywitanie, nie oczekując zaprzeczenia. W istocie nie wyglądał najlepiej. Zżerało go wewnętrzne rozdygotanie, trudne do poskromienia. – To pamiątka po listopadzie 1980 roku – zwierzył mi się, gdy jego nieposłuszna lewa powieka podskakiwała, jakby ktoś nakłuwał ją igłą. Kiedy zgodził się zostać prezesem spółdzielni inwalidzkiej, mieściła się ona w trzech barakach

i była pod bilansową kreską. Miał ambicje. Nie po to kończył, pracując, studia, aby osiąść w ciemnym kantorku za odrapanym biurkiem. Wyjeździł pieniądze na inwestycje. Zabrał się do budowy wieżowca, w którym zaprojektowano widne pokoje biurowe i przestrzenne hale. Wyprowadził załogę z baraków, rozklekotane, powiązane drutem maszyny oddał na złom. Miał nowe ciągi technologiczne kupione za twardą walutę… Tak był zajęty urządzaniem zakładu, że nie przywiązywał wagi do tego, co się działo w kraju od sierpnia 1980 roku. W jego spółdzielni pracowały same kobiety, które dość miały kłopotów z utrzymaniem rodzin i własnym kalectwem, on zaś po przeżyciach lat pięćdziesiątych programowo nie mieszał się do polityki. Dlatego nie wstąpił do partii. 11 listopada 1980 roku wojewoda częstochowski zwołał u siebie naradę wszystkich dyrektorów i prezesów z 230 zakładów. Ogłosił stan wyjątkowy w województwie. Zapowiedział: za spokój w zakładach odpowiadają wyłącznie dyrektorzy. Mieli postawić w stan gotowości straż, pilnować, kto wchodzi do zakładu, objąć kontrolą poligrafię, żeby nie doszło do drukowania antypaństwowych ulotek. – Jesteście pełnomocnikami rządu – oznajmił wojewoda dyrektorom. Wszyscy jak najszybciej powsiadali w samochody i popędzili do swoich gabinetów. Prezes Jerzy A. uwierzył, że wojsko podeszło pod miasto. W spółdzielni zarządził stan wyjątkowy. Uzbrojonego wartownika postawił pod drzwiami radiowęzła. Owszem, czuł się nieswojo, zwłaszcza że nie mogli tym kobietom powiedzieć wszystkiego. Denerwował się, gdy do inż. Alicji K., szefowej wzorcowni nie dotarła groza sytuacji. Przed kilkoma dniami wybrana do nowych związków niemal natychmiast przerejestrowała się wraz z całą radą do „Solidarności”. Załoga z aprobatą przyjęła tę decyzję. Młoda, energiczna K. była, w odróżnieniu od prezesa, lubiana na produkcji. Chętnie wdawała się z każdym w pogawędkę; inna rzecz, że niewiele miała roboty – wzory narzucała centrala. Sterane, chorowite kobiety ze szwalni uznały, że wreszcie znajdą w pokoiku „Solidarności” wsparcie. Gdy po naradzie u prezesa kierownicy wydziałów wrócili do swych kantorów w milczeniu i zaraz odgrodzili się od załogi zamkniętymi drzwiami, robotnice rozejrzały się za inżynier. K. Stała przy radiu, promieniejąc. Przed chwilą spiker podał wiadomość o zarejestrowaniu w Warszawie Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”. Następnego dnia wiceprezeska do spraw rehabilitacji zobaczyła palacza i kilka kobiet z krajalni. Prowadzili taczkę wyłożoną białym papierem. – Do mnie, do mnie! – zawołała przekonana, że jadą po jabłka z jesiennej akcji „witamina” złożone w jej pokoju. Ominęli ją bez słowa, wjeżdżając do sekretariatu. Trzasnęły drzwi, któraś z kobiet doskoczyła do biurka prezesa, krzyknęła piskliwie: – Wsiadaj pan albo sami posadzimy! Jerzy A. wytargował tyle, ze pójdzie przed taczką sam. Gdy poczet mijał portiernię, inżynier K. krzyknęła: – Żegnaj, Charlesie Estepie! Rok później opadły emocje w spółdzielni. Coraz częściej kobiety, podpierając ściany w czasie przerwy na papierosa, wzdychały: biedny prezes. Tyle miesięcy przeleżał się na serce, a jeszcze z jego synem niedobrze. Nie chce chłopak chodzić do szkoły, bo dzieci wyśmiewają się z niego, podrzucają kartki z rysunkiem ojca wywożonego na taczce. Niepokój w oczach szwaczek rósł, gdy pytano je, dlaczego trzeba było prezesa wyrzucić w tak drastyczny sposób. Nie potwierdziły się zarzuty z listy spreparowanej przez inżynier K. Prawda, Jerzy A. wysoko się nosił, mruk był. Ale o surowiec dbał, spółdzielni nie groziła zmora tamtego czasu – częste przestoje. A pani inżynier, pogadywały kobiety, bierze pensje za nic, jej wzory w ogóle nie są brane pod uwagę ze względu na możliwości produkcji.

Alicji K. – na tle plakatów: „Gdy kłopot masz bracie, Solidarność czeka na cię”, „Czy słońce świeci, czy deszcz pada, Solidarność prawdę gada” – szybko znudziło się biadolenie petentek z podbitymi przez mężów pijaków oczami. Te ich kłopoty takie były do siebie podobne… Nim przybiła pieczątkę „Solidarności” na podaniu o zapomogę, kazała przyjść kilka razy. Może interesantka się zniechęci? Ale kobiety pokornie pukały do pokoiku nowych związków, gdzie na głównej ścianie wisiał Chrystus Cierpiący z wiecznie gorejącą lampką oliwną. Dopiero na korytarzu szeptały między sobą: ona jeszcze nikomu nic nie załatwiła. A tyle obiecywała. Teraz mówi, że się wypisze z „Solidarności”, jeśli to przeszkadza w wybraniu jej do rady nadzorczej spółdzielni. Może za bardzo pospieszyli się z wyprowadzaniem prezesa? Bo jego stanowisko – dopowiada mi Jerzy K. – długo wakowało. Nikt w Częstochowie ani w okolicy nie chciał zasiąść w trefnym fotelu. *** Tamte sprawy z Traugutta? Urwały się spotkania. Prawdopodobnie wszyscy wystąpili o zatarcie kary. Blukacz też napisał w 1973 roku takie podanie do sądu. Otrzymał odpowiedź: Po rozpoznaniu wniosku postanawia się zatrzeć skazanie, uznać je za niebyłe, usunąć z rejestrów karnych. Uzasadnienie: nienaganne prowadzenie się skazanego. Jeszcze raz odnowili kontakty – to już było na w początku III RP, gdy sejm uchwalił ustawę o wypłacaniu odszkodowań więźniom politycznym. Dostali pieniądze. Nie tak wysokie, jak internowani, ale zawsze było to wsparcie na starość. NIECH PAN NIE WRACA – Stojący tu przed nami oskarżony Adam Doboszyński to odrażająca postać – tak naczelny prokurator wojskowy Stanisław Zarako-Zarakowski zaczyna w 1949 roku proces przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie. Zarako-Zarakowski był znany z wydawania surowych wyroków dla wrogów Polski Ludowej. Tydzień wcześniej, w sali obok, skazał za poglądy na 10 lat więzienia o zaostrzonym rygorze Kazimierza Pużaka, działacza PPS. (Wkrótce więzień umrze za kratami). Osobliwie brzmi odczytywany akt oskarżenia: mija już druga godzina, a jeszcze nie padły żadne konkretne dowody przestępstwa. Jest za to dużo epitetów. – Ten proces – grzmi prokurator – odsłania dzieje współczesnej Targowicy. Stawia pod pręgierz wyznawców obcych ideologii, którzy wyrzekli się własnej ojczyzny, od dawna przestali być Polakami, idąc na służbę obcych wywiadów, usiłowali pozbawić państwo polskie niepodległościowego bytu. Dalej jest mowa o tym, że oskarżony jeszcze przed wybuchem wojny propagował zbliżenie ideologiczne faszystowskich Niemiec i Polski. Z tego powodu przygotował książkę pt. Gospodarka narodowa. W listopadzie 1933 roku w czasie spotkania z rezydentem wywiadu niemieckiego w Polsce wręczył mu raport o rozłamie w Stronnictwie Narodowym. Wkrótce potem w Berlinie za pośrednictwem Aleksandry Tyszkiewiczowej, „herbowej ladacznicy, nałogowej narkomanki i zawodowej agentki niemieckiej” został zwerbowany jako szpieg. To z polecenia swych berlińskich