alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony458 515
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań379 528

39. Jeter K W - Polowanie na łowcę

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

39. Jeter K W - Polowanie na łowcę.pdf

alien231 EBooki S ST. STAR WARS - (SERIA).
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 105 stron)

K.W. Jeter1 Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 2 Wojny Łowców Nagród Tom III POLOWANIE NA ŁOWCĘ K.W. JETER Przekład KATARZYNA LASZKIEWICZ

K.W. Jeter3 Tytuł oryginału HARD MERCHANDISE Redaktor serii ZBIGNIEW FONIAK Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta JOANNA CHRISTIANUS MAŁGORZATA ZERA Ilustracja na okładce STEVE YOULL Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER Copyright © 1999 by Lucasfilm, Ltd. & TM All rights reserved. For the Polish translation Copyright © 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-612-7 Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 4 Markowi i Elizabeth Bourne oraz Austinowi Lawheadowi

K.W. Jeter5 R O Z D Z I A Ł 1 DZIŚ... RÓWNOLEGLE DO WYDARZEŃ POWROTU JEDI Dwaj łowcy nagród siedzieli w barze. - Nic nie jest już takie jak kiedyś - powiedział smętnie Zuckuss. Jako przedstawi- ciel jednego z oddychających amoniakiem gatunków zamieszkujących planetę Gand musiał bardzo uważać w miejscach takich jak to. Środki odurzające i pobudzające, które u innych gatunków wywoływały dobry humor, jego wprawiały często w głęboką melancholię. Nawet w najlepszych restauracjach, uwzględniających podobno psychikę i upodobania wszystkich znanych gatunków, nie czuł się zbyt dobrze. Kojąca gra świateł na podpartych kolumnami ścianach, której zmienne spektrum miało rzekomo odprężać systemy nerwowe zmęczonych podróżników, Zuckussowi wydawała się równie melan- cholijna i przygnębiająca jak stracone złudzenia jego własnej młodości. Miałem kiedyś jakieś ambicje, powiedział sobie w duchu, pochylając się nad wysoką, niebieską szklanką. I to niemałe. Gdzie one się podziały? - Nie umiem tego ocenić - powiedział towarzysz Zuckussa. Robot 4-LOM, łowca nagród, siedział naprzeciwko nad nietkniętym drinkiem, pewnie zwykłą wodą. Czysta formalność. Napój zabrano już dwa razy, zamieniając go na dokładnie to samo, tylko po to, by można go było dopisać do rachunku 4-LOM. Był to jedyny sposób, który pozwalał całkowicie nietrunkowym gościom, takim jak roboty, przesiadywać w knaj- pach. - Twoja wypowiedź - ciągnął 4-LOM - zakłada subiektywny osąd, że sprawy wyglądały kiedyś lepiej niż dziś. Ja nie wartościuję rzeczywistości. Biorę ją taką, jaka jest. Nie da się ukryć, pomyślał Zuckuss. Oto do czego prowadziło zadawanie się z ta- kimi zimnokrwistymi, a właściwie zimnoobwodowymi istotami jak 4-LOM. Galaktyka była pełna robotów zdolnych do ekscytacji, odczuwania emocji. Zuckuss miał do czy- nienia z kilkoma takimi - ale te, które ciągnęło do profesji łowcy nagród charakteryzo- wały się ostrą jak wibroostrze logiką i wypranym z wszelkich uczuć podejściem, tak jak Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 6 jego towarzysz. Tropili zwierzynę, zabijali, gdy było to konieczne, bez jednego szyb- szego drgnięcia elektronów w wewnętrznych obwodach. Miękka, elegijna muzyka, która rozbrzmiewała w tle, też miała być kojąca, niemal narkotyczna w swoim powolnym rytmie. Przypomniała Zuckussowi o jego dawnym partnerze, Bossku. Trandoszanin też był zimnokrwistym - dosłownie - łowcą nagród, ale trudno by się było tego domyślić po jego zachowaniu. - Ech, Bossk... - powiedział Zuckuss kiwając głową z emfazą. - Ten to dopiero był prawdziwym łowcą nagród. Miał serce do tej roboty. To było prawdziwie podniecające. - Wysunął składaną pipetę z dolnej części maski twarzowej i pociągnął kolejny łyk napoju, chociaż wiedział, że to tylko pogłębi jego ponury nastrój. -Nieźle się zabawiali- śmy razem z Bosskiem. - Nie to mi mówiłeś, kiedy zgodziłeś się jeszcze raz do mnie przyłączyć. - Recep- tory fotooptyczne robota nie przestawały omiatać powolnym, uważnym ruchem baru i pozostałych gości, co nie przeszkadzało robotowi w pogawędce. Rozmawiali tylko po to, by nie zwracać na siebie uwagi, czekając aż pojawi się ich „towar". -Odsuwając na bok oceny wartościujące, dokładny zapis twojej wypowiedzi wskazuje, że miałeś dosyć sposobu, w jaki Bossk prowadzi interesy. Zbyt niebezpiecznie, jeśli to masz na myśli mówiąc o podnieceniu, a za mało zyskownie. Dlatego chciałeś zmiany. - Nie wykorzystuj moich własnych słów przeciwko mnie. - Zuckuss wiedział, że dostał to, o co się sam prosił. Trudno. - Opłakuj minione dni, jeśli masz na to ochotę - powiedział 4-LOM po dłuższej chwili milczenia. - Ale w tej chwili powinniśmy się zająć interesami. Zwróć swoją słabnącą uwagę w kierunku wejścia. To gorsze niż praca z Boba Fettem, narzekał w myśli Zuckuss. Przy Fetcie miało się przynajmniej pewność, że jest się twarzą w twarz - a raczej maską twarzową w wi- zjer hełmu - z najlepszym łowcą nagród galaktyki, z kimś, kto ma wszelkie powody, by patrzyć na innych z góry. Co ten 4-LOM sobie myśli, żeby nim dyrygować w ten spo- sób? Gdyby nie parę pechowych przypadków i kilka niefortunnych decyzji strategicz- nych, to robot prosiłby teraz jego, by zgodził się na wspólną pracę, a nie odwrotnie. Chociaż zdarzało im się pracować razem w przeszłości, i to przez okres znacznie dłuż- szy niż ten, kiedy Zuckuss był partnerem Bosska, ich wzajemnych relacji nie można było porównać. Kiedyś 4-LOM uratował nawet Zuckussowi życie, gdy ten konał, wy- stawiwszy przypadkowo swoje przystosowane do oddychania amoniakiem płuca na działanie tlenu. Snuli nawet wspólne plany, że razem będą pracować dla Sojuszu Rebe- liantów... Tylko że z planów nic nie wyszło. Czas ich pracy dla Sojuszu Rebeliantów - w roli podwójnych agentów, bo trzymali w tajemnicy fakt zmiany mocodawców - wypełniła tylko jedna poważna operacja: próba przechwycenia od Boby Fetta karbonitowej bryły z zamrożonym Hanem Solo, zanim Fett dostarczy zdobycz Hurtowi Jabbie. Plan, który wykorzystywał kilku innych, mniej rozgarniętych łowców nagród, okazał się fatalny w skutkach. Nie powiódł się, a 4-LOM potrzebował całkowitej przebudowy, od rdzenia po pokrywy zewnętrzne, żeby stanąć na nogach. I nigdy, pomyślał Zuckuss, nie był już taki sam jak przedtem. Idealizm, który pchnął robota do decyzji o przyłączeniu się do

K.W. Jeter7 Sojuszu Rebeliantów, po prostu wyparował, zastąpiony zimną chciwością. Zuckuss przypuszczał, że to wpływ obracania się wśród innych łowców nagród; sam czuł, że natura tych najemników udziela się również jemu. Był jeszcze jeden czynnik, którego nie wzięli pod uwagę, przyłączając się do So- juszu. Czynnik, który zmieniał wszystko w galaktyce... Nie opłacało się być Rebeliantem. A w każdym razie nie przynosiło to kredytów. A galaktyka była pełna towaru, do- brego towaru, na jakim sprytny łowca nagród mógł się wzbogacić. Takiego, po jaki przyszli tu z robotem 4-LOM. Zuckuss pociągnął kolejny łyk. Potrójni agenci, pomyślał. Tym właśnie teraz je- steśmy. Ani on, ani 4-LOM nigdy oficjalnie nie zrezygnowali z przynależności do So- juszu Rebeliantów, tyle tylko, że ostatnio zajmowali się po prostu swoimi interesami. Potrząsnął głową. Musi pomyśleć o tym wszystkim kiedy indziej; teraz miał pil- niejsze sprawy na głowie. Zuckuss zrobił to, co mu polecił 4-LOM. Wejście do baru znajdowało się w jedy- nym kierunku, którego robot nie był w stanie objąć zasięgiem swoich receptorów nie wykręcając głowy. Głośne śmiechy, wysokie i ostre jak pękające szkło, i szmer cichych rozmów dochodziły do uszu Zuckussa; przeniósł wzrok w stronę obrotowych drzwi wejścia. Nachylony tunel za drzwiami prowadził ku powierzchni planety i jej nocnemu niebu, rozświetlonemu naszyjnikiem księżyców. Mniejsze i szybciej obracające się kręgi znaczyły rzędem kropek całą długość tunelu wejściowego - to były oczy maleń- kich ergożernych stworzonek, które biegały pomiędzy szczelinami skalnymi. Metalowe detektory jako sposób na trzymanie broni z dala od restauracji byłyby zarówno nieskuteczne, jak i obraźliwe; klientelę baru stanowiły nie tylko niezależne roboty takie jak 4-LOM, które mogły hojnie zapłacić za wstęp, ale i członkowie klubu najwyżej postawionych, dumnych, arystokratycznych rodów. Kątem swoich dużych owadzich oczu Zuckuss dostrzegał najbogatszych i najbardziej rozrywkowych miesz- kańców galaktyki, poświęcających się trwonieniu odziedziczonych bogactw w sposób możliwie najbardziej spektakularny. Dla wielu z nich broń była ceremonialną ozdobą, której noszenie dyktowały barbarzyńskie zwyczaje i przywileje, jakie dawała im pozy- cja; prosić ich, by oddali choćby najmniejszy sztylet albo niskoenergetyczny blaster byłoby obelgą, którą zmazać mogłaby tylko śmierć właściciela baru, wielorękiego Ber- gamaska, Salli Cairama. Jedyną możliwą do zaakceptowania alternatywą było poprosić ich, by oddali ogniwa energetyczne ze swoich miotaczy czy innej wymyślnej broni, ograniczając w ten sposób ryzyko szkód czy nawet utraty życia do tego, co można było zdziałać za pomocą bezwładnego kawałka metalu. Cairam dbał o to, by ergożerne zwie- rzątka w tunelu były wciąż głodne, a ich wrażliwe receptory pozostawały stale wyczu- lone na promieniowanie nawet najsłabszych ogniw energetycznych, niezależnie od tego, jak dobrze byłyby schowane; ergojadki pobiegłyby ku nim całym stadem, zdra- dzając każdego, kto próbowałby pogwałcić tutejsze zasady. Wszystko to oznaczało, że blaster tkwiący teraz w kaburze Zuckussa był bezuży- teczny; nie czuł się z tym dobrze. Niewielkim pocieszeniem był fakt, że wszyscy pozo- stali klienci baru byli też nieuzbrojeni. Wolałby zwykły układ, obowiązujący w więk- Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 8 szości knajp, do których chadzał, gdzie wszyscy nie wyłączając barmanów byli uzbro- jeni po zęby. Wtedy wiadomo, na czym się stoi, pomyślał Zuckuss. Tutaj jest dla mnie trochę za sprytnie. - Kiedy wreszcie pokaże się towar? - pochylił się do przodu i zapytał 4-LOMa. - Nie lubił czekania. Nie po to został łowcą nagród, żeby siedzieć bezczynnie. - Czas jego przybycia jest ściśle określony - odparł 4-LOM. - Precyzją i punktual- nością niemal dorównuje mojej; pod tym względem podziwiam tego osobnika. Zwłasz- cza że za jego głowę wyznaczona jest nagroda, którą zamierzamy zdobyć. Wiele innych istot rozumnych w tych okolicznościach starałoby się porzucić rutynę, działać cha- otycznie i przypadkowo, w nadziei zniechęcenia swoich prześladowców, którzy będą próbowali określić wzory jego zachowań. Ten jednak ma zaufanie do środków ostroż- ności, które podjął, między innymi ograniczenia rozrywek w miejscach publicznych do tego miejsca. - Ręce 4-LOM leżały bez ruchu na stole. -Wkrótce ocenimy, czy to za- ufanie pozwoli mu dalej cieszyć się wolnością. Nie było sensu sprzeczać się z robotem takim jak 4-LOM. Równie dobrze można by dyskutować z systemem namierzającym typowego statku pościgowego. Co gorsza, Zuckuss wiedział, że 4-LOM ma rację; mieli powody, żeby pojawić się w tym miejscu z tak dużym wyprzedzeniem, przygotowując się do akcji i czekając na chwilę, gdy bę- dzie można przystąpić do działania. Wiedział to wszystko - tyle tylko, że ani trochę go to nie obchodziło. Gdyby tylko... Zuckuss obserwował wejście do baru kątem oka, pozwalając my- ślom błądzić po meandrach przeszłości. Gdyby tylko stara Gildia Łowców Nagród się nie rozpadła... Gdyby tylko jej spad- kobiercy - Prawdziwa Gildia i Komitet Reformy Gildii - nie zniknęły z prędkością to- piącego się rdzenia atomowego... Dużo było tych „gdyby"; zwłaszcza jeżeli wzięło się pod uwagę, że głównymi przyczynami rozpadu Gildii i wszystkiego, co wydarzyło się po jej szybkim i nieodwracalnym upadku były chciwość i wybuchowy charakter, tak mocno zakorzenione w sercach każdego z łowców nagród - czy też tego, co zamiast serca miały roboty takie jak 4-LOM. To był prawdziwy powód, pomyślał Zuckuss. Pociągnął jeszcze jeden łyk stojące- go przed nim trunku. Boba Fett był tylko wymówką. Wielu łowców, dawnych człon- ków Gildii, winiło Fetta za wszystko, co się wydarzyło. I mieli rację - do pewnego stopnia. Wstąpienie Boby Fetta do Gildii Łowców Nagród doprowadziło do rozpadu organizacji i spowodowało, że ci, którzy dawniej nazywali siebie braćmi, rzucili się sobie do gardeł. Ale Zuckuss wiedział, że Boba Fett nie był niczym więcej niż tylko detonatorem, który uwolnił siły chciwości i intryganctwa, od tak dawna kotłujące się w Gildii, coraz silniejsze i bardziej złowrogie. Zdumiewające było to, że Gildia w ogóle przetrwała tyle czasu, jeśli się pomyślało o gwałtownej i żarłocznej naturze jej człon- ków; należało oddać hołd talentom organizacyjnym jej ostatniego przywódcy, Trando- szanina Cradosska. Był prawdopodobnie jedyną osobą w galaktyce dostatecznie bez- względną i sprytną, by utrzymać dyscyplinę i porządek w szeregach organizacji. Sami jesteśmy sobie winni, pomyślał Zuckuss ponuro. Drink, który miał przed so- bą i wszystkie poprzednie, które wypił, nie poprawiły mu nastroju. Teraz musimy pić

K.W. Jeter9 piwo, które sami sobie nawarzyliśmy, stwierdził w duchu. Wypluł kwaśne fusy, które zgromadziły się na dnie szklanki. - Wiesz co? - tym razem Zuckuss wypowiedział swoje myśli na głos. - Żyjemy w zimnej, twardej galaktyce. 4-LOM spojrzał na niego beznamiętnym jak zwykle wzrokiem. - Skoro tak twierdzisz... I nawet Sojusz Rebeliantów nie był w stanie nic zrobić, by to zmienić. Rebelianci i tak nie mieli szans na wygraną, nie przy zmasowanej sile Imperium i straszliwej prze- biegłości Palpatine'a. W najciemniejszych zakątkach galaktyki, gdzie sprzedawano i kupowano wykradzione informacje, a pogłoski krążyły od jednej tajemniczej istoty do drugiej, słyszało się plotki, że imperialne siły gromadzą się gdzieś w pobliżu księżyca zwanego Endor - jak pięść zaciskająca się wokół potężnego młota, który na zawsze zmiażdży Sojusz i zdławi szalone marzenia o wolności. A łowcy nagród nie mieli teraz Gildii, która wymuszała zachowanie poprawnych stosunków pomiędzy jej członkami - Manifest Łowców powstrzymywał ich przynajmniej przed otwartym mordem rywali polujących na tę samą zwierzynę. Próżnię po rozpadzie starej Gildii wypełniły małe, tworzące się samorzutnie organizacje, były one jednak wciąż zbyt słabe, by zaprowa- dzić porządek pomiędzy istotami z natury chciwymi i skłonnymi do przemocy. Więk- szość łowców działała teraz na własną rękę, bez przyjaciół czy towarzyszy, chyba że udało im się znaleźć partnera. Zuckussowi już wcześniej zdarzało się współpracować z tym czy innym łowcą, nawet wtedy, gdy Gildia przechodziła przez paskudny proces rozpadu. Był nawet partnerem Boby Fetta, i to nieraz - ale jakoś niewiele mu z tego przyszło. Zazwyczaj Boba Fett dostawał to, za czym gonił, a pozostali mieli szczęście, jeśli wyszli z tego cało. Prowadzenie interesów z Boba Fettem było prostą drogą do kata- strofy. Trzeba jednak powiedzieć, że na innych spółkach Zuckuss wcale nie wyszedł le- piej. Niezależnie od tego, co czuł wobec 4-LOMa, byłby w stanie to przełknąć, pod warunkiem, że faktycznie udałoby się im obu napełnić kieszenie kredytami. Pozornie doskonale się uzupełniali: Zuckuss działał kierując się instynktem, tak jak większość istot organicznych, podczas gdy 4-LOM odznaczał się zimną logiką maszyny. Boba Fett między innymi dlatego budził taką grozę, że łączył te umiejętności w jednym cie- le... plus jeszcze parę innych. - Idzie... Rozważania Zuckussa przerwał cichy głos 4-LOMa. Nawet nie widząc wejścia, robot zdołał wychwycić nagłe przybycie ich ekstrawaganckiej ofiary, wolnej dotych- czas istoty, którą zamierzali obrócić w twardy towar do wymiany na hojną nagrodę, która zasili ich konta. - Kolejka dla wszystkich, na mój rachunek! - dudniący głos Drawmasa Sma'Da wypełnił bar jak huk grzmotu za horyzontem planety. Zuckuss zerknął w górę znad swojego drinka i zobaczył olbrzymią, okrytą futrem i cudacznie odzianą postać naj- słynniejszego hazardzisty i oryginała w pięciu systemach. Stał rozkładając szeroko ramiona. Szlachetne kamienie zdobiące jego wymanikiurowane różowe paznokcie rzu- Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 10 cały różnokolorowe iskry, niczym istna konstelacja bogactwa i ostentacji; na szerokich, cofniętych ramionach miał miękkie futro ze skórek tuzina najrzadszych zwierząt syste- mu. Zachowane dla dekoracji głowy zwierząt, które zginęły, by mógł cieszyć się tą ozdobą, z czarnymi perłami zamiast oczu zwisały na obwodzie trzęsącego się brzuszy- ska. - Kiedy ja mam dobry humor - wykrzyknął Sma'Da - każdy powinien być szczę- ściarzem! Być szczęściarzem... to właśnie najbardziej absorbowało Drawmasa Sma'Da. Tak samo zresztą jak Zuckussa i każdą inną rozumną istotę w galaktyce. Gdybym był takim szczęściarzem jak on, myślał Zuckuss, byłbym już na emeryturze. Sma'Da nie tylko miał szczęście przy obstawianiu zakładów, ale i dość rozumu, by stworzyć całą nową gałąź hazardu. Ten ekscentryczny hazardzista był pierwszym, który zaczął przyjmować zakłady na wyniki prowadzonych ze zmiennym szczęściem zmagań pomiędzy Impe- rium a Sojuszem Rebeliantów. Żaden konflikt militarny nie był zbyt mało znaczący, żadne polityczne tarcia zbyt nieistotne, żeby kalkulować prawdopodobieństwo i przyj- mować zakłady - często na oba możliwe wyniki, a potem wypłacić lub zgarnąć wygra- ną, kiedy nastąpiło rozstrzygnięcie. Dziś już jego „Niewidzialne i Nieuchronne Kasy- no", jak je lubił nazywać, rozciągało się od jednego krańca galaktyki po drugi, w cieniu faktycznej wojny pomiędzy Imperatorem Palpatine'em a Rebeliantami. Niezależnie od tego, kto akurat odnosił zwycięstwo, czy to na polu bitwy, czy w bazie danych zakła- dów, Drawmas Sma'Da zawsze dobrze na tym wychodził -liczył sobie procent od każ- dej obstawionej kombinacji. Wszystkie te zyskowne małe kąski zebrane razem tworzy- ły krociowe sumy kredytów, których przyrost znajdował bezpośrednie odzwierciedlenie w przyroście tuszy Drawmasa Sma'Da. Dwie humanoidalne kobiety, których wielkie oczy i tajemniczy półuśmiech spra- wiały, że samce niemal każdego gatunku łkały z frustracji, uwiesiły się u szerokich barów Drawmasa Sma'Da jak ukoronowanie jego sukcesu i bogactwa. Poruszając się w rytm jego kroków, wydawały się niemal płynąć nad podłogą, pełne niewysłowionego wdzięku, jakby tworzyły z nim jeden, trzyosobowy organizm. Ich trio wkroczyło do restauracji jak nowe słońce, zmieniające orbity pomniejszych planet, wśród których się znalazło. Właściciel, Salla Cairam, cały w służalczych ukłonach i przypochlebnych gestach mackopodobnych kończyn, pospieszył w kierunku Drawmasa Sma'Da. - Jakże się cieszę, że znów cię widzę, Drawmas! Nie mogłem się doczekać twojej wizyty! Sma'Da był w barze nie dalej jak poprzedniego wieczoru, o czym Zuckuss dobrze wiedział. Tymczasem właściciel baru zachowywał się tak, jakby rozdzielono ich w okrutny sposób na całe lata. Tłum pochlebców, lizusów, służalców, cwaniaków i osobników czerpiących głę- bokie duchowe przeżycia z pławienia się w blasku cudzych kredytów już zaczynał się tworzyć wokół Drawmasa Sma'Da. Dając znak barmanom i kelnerom, Salla Cairam zaprowadził gościa do najlepiej widocznego stolika, który zawsze czekał wolny na przybycie tak szacownych klientów. Obwisła twarz Drawmasa Sma'Da, rozcięta na pół pełnym złotych zębów uśmiechem, promieniała ponad tłumem, który zmienił kierunek

K.W. Jeter11 jak oceaniczna fala przyboju, kierując się w drugą stronę baru. Zwinni kelnerzy już zaczęli przygotowywać przyjęcie godne zarówno apetytu Drawmasa Sma’Da, jak i wysokości jego konta - kryształowe karafki, wypełnione egzotycznymi importowanymi trunkami i wtaczane na samobieżnych wózkach, wznosiły się ponad tacami mięs do- prawionych subkomórkowymi przyprawami. - Wystarczyłoby, żeby nakarmić imperialną dywizję. - Zuckuss obserwował ha- zardzistę i jego świtę kątem oka. Gdyby kosztowne potrawy zamieniono z powrotem na kredyty, kwota wystarczyłaby na wyżywienie nawet kilku dywizji. Widział, jak Sma'Da dziwnie delikatną dłonią, z pierścieniami wrzynającymi się w fałdy skóry na palcach, wybiera co smaczniejsze kąski, by wsunąć je wśród śmiechów i przekomarzań w uśmiechnięte usta swoich dam. - Kiedyś w końcu - Zuckuss pokręcił głową - zapadnie się w siebie, nie wytrzymu- jąc już tej masy i gęstości. Jak czarna dziura. - Mało prawdopodobne - powiedział 4-LOM. - Gdyby istoty żywe mógł spotkać taki los, to właśnie przytrafiłoby się Hurtowi Jabbie. Jego apetyt był wielokrotnie więk- szy niż tego osobnika. Sam widziałeś. - Wiem - przytaknął Zuckuss. - Ale staram się zapomnieć o wszystkim, co widzia- łem w pałacu Jabby. - Podobnie jak każdy inny najemny typ w galaktyce, był przez pewien czas zatrudniony u zmarłego huttańskiego gangstera. Jabba brał udział w tylu ciemnych interesach w całej galaktyce, że łowcy nagród trudno byłoby nie natknąć się na niego w którymś momencie. Rzadko kiedy jednak wychodziło im to na korzyść - udane interesy ze stworzeniem w rodzaju Hutta Jabby oznaczały interesy, w których udawało się zachować własne życie. - Mniejsza o to - ciągnął 4-LOM, nie podnosząc pozbawionego emocji głosu. - Nie trać czasu na rozpamiętywanie zamożności naszej ofiary. Będzie żył tylko tak długo, ile potrwa odebranie przez nas nagrody wyznaczonej za jego głowę. Od stolika Drawmasa Sma’Da doszedł do nich wybuch śmiechu i chaotyczne roz- mowy. Cała uwaga i wszystkie spojrzenia klientów baru skupiły się na hazardziście od pierwszej chwili, gdy wszedł do pomieszczenia. Zuckuss poczuł się z tego powodu bezpieczniej, jakby dzięki temu stali się z 4-LOMem na krótką chwilę niewidzialni. - Gotowe - oznajmił cicho 4-LOM. Robot pochylił się lekko do przodu, przekazu- jąc pod stołem Zuckussowi niewielki pakiecik. - Czas wcielić w życie nasze plany. Czas był zawsze najważniejszy. Mimo utyskiwań, Zuckuss dokładnie wiedział, dlaczego musieli pojawić się w barze o tyle wcześniej niż ich ofiara. Pewne przygoto- wania zajmowały ściśle określoną ilość czasu. Sprawy dojrzewały w ciszy i ukradkiem, chociaż pod wścibskim wzrokiem niczego się nie spodziewających gości wypełniają- cych bar. Oni nie muszą wiedzieć, pomyślał Zuckuss z pewną satysfakcją. Ale i tak się dowiedzą. Odebrał przedmiot z rąk 4-LOMa, starając się to zrobić tak, by nikt z patrzących w jego stronę nie zdołał się zorientować, co się dzieje pod stolikiem. Ostatnie przygoto- wania zakończyły się prędko; Zuckuss nie musiał patrzeć na swoje ręce, zajęte robotą. Przy sprzęcie tego rodzaju, niezbędnym w jego fachu, podobne czynności potrafił wy- konać z zawiązanymi oczami. Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 12 - W porządku - powiedział Zuckuss po chwili. Odchylił się na oparcie, ryzykując dyskretny rzut oka pod blat stołu. Maleńka, mrugająca czerwono dioda wskazywała, że ta część przygotowań zakończyła się zadowalająco. - Wygląda dobrze. 4-LOM lekko kiwnął głową, ludzkim gestem, który przyswoił sobie kiedyś, nie wiadomo od kogo. - W takim razie proponuję, żebyś zaczynał. Zawsze ja, pomyślał zrzędliwie Zuckuss, odsuwając krzesło i wstając. Niezależnie od tego, czyim akurat był partnerem, jakoś zawsze kończyło się na tym, że to on dosta- wał brudną robotę. - Przepraszam... - tłum wokół stolika Drawmasa jeszcze zgęstniał przez tę krótką chwilę, gdy Zuckuss kończył przygotowania. Zaczął przepychać się przez ciżbę, pusz- czając mimo otworów usznych cichy szmer podnieconych głosów i śmiechów. - Prze- praszam. .. mam wiadomość dla szacownego Drawmasa Sma'Da... Migająca plamka czerwonego światła tkwiła głęboko w kieszeni jego naszpikowa- nej sprzętem tuniki. Kilka szybkich, ostrych ciosów łokciem prosto w brzuchy stoją- cych zbyt blisko pozwoliło mu przecisnąć się do samego stolika. Zuckuss złożył oszczędny, oficjalny ukłon, stając przed hazardzistą nad tacą pełną wybornych przy- smaków - Wiadomość? - Drawmas Sma'Da był dobrze znany z umiejętności wychwytywa- nia głosów z tłumu. - Ciekawe.... nie spodziewam się żadnej wiadomości. O tej porze nie zajmuję się interesami. - Oczy hazardzisty ledwie było wdać spod obwisłych fałd ciała, uniesionych teraz pod wpływem szerokiego uśmiechu. -Z drugiej strony zaś - ciągnął dalej, wykonując zamaszysty gest lśniącymi tłuszczem rękami - mógłbym być zainteresowany, gdyby okazała się dość ważna. Słowa Drawmasa Sma'Da trudno było uznać za szczególnie dowcipne, a jednak uśmiechy na twarzach jego świty rozszerzyły się, a pochlebcy w zgromadzonym wokół tłumie wybuchnęli głośnym rechotem. - Sam oceń jej wagę. - Zuckuss spojrzał w zapuchnięte oczy hazardzisty. - Infor- macje w niej zawarte pochodzą z Sullusta. Uśmiech nie zniknął z twarzy Drawmasa Sma'Da, ale w jego oczach pojawił się błysk chciwości, jak odbicie światła na wyostrzonym brzeszczocie z durastali. - Sullust? Nic mi to nie mówi. - Przechylił głowę w jedną stronę tak delikatnie, jak tylko było to możliwe u kogoś równie zwalistego. - Od jakiegoś konkretnego Sullusta- nina? Za plecami Zuckussa gwar i śmiech ucichły jak nożem uciął. Wiedzieli, co ozna- cza ta nazwa - w końcu ten bar był miejscem, w którym handlowano wiadomościami o ruchach Imperium i rebeliantów. - Nie chodzi o to, od kogo - odpowiedział Zuckuss – tylko skąd. I myślę, że do- skonale o tym wiesz. - Całe hazardowe przedsięwzięcie Drawmasa Sma'Da opierało się na plotkach i pogłoskach, strzępkach informacji, które pozwalały mu wyliczać prawdo- podobieństwo z niezwykłą dokładnością. - Prawda? - Być może - królewski uśmiech Drawmasa Sma'Da zalśnił jeszcze bardziej ośle- piająco. - Ale tylko głupiec odrzuca okazję, by dowiedzieć się czegoś więcej. Moje

K.W. Jeter13 drogie... - zwrócił się do swoich towarzyszek. - Idźcie na chwilę zabawić się gdzie in- dziej. Muszę zamienić dwa słowa, sam na sam, z tym niezwykle interesującym osobni- kiem. - Machnął upierścienioną łapą w kierunku otaczającego go tłumu. - Zróbcie nam przejście, panowie i panie! Naburmuszone towarzyszki Drawmasa puściły jego ramiona i odpłynęły. Służalcy i pochlebcy też pojęli aluzję. Rozproszyli się wśród szeptów i pomruków, nie przestając obserwować hazardzisty kątem oka. - No dobra - powiedział Sma’Da, kiedy Zuckuss usiadł obok niego. - Dużo bar- dziej zacisznie, co? - Wystarczy. - Zuckuss nigdy nie czuł się zbyt dobrze w miejscach publicznych, takich jak to. Uważał, że życie prawdziwego łowcy nagród toczy się w odległych ob- szarach galaktyki albo w pustce międzygwiezdnej przestrzeni, gdzie jest tylko on, jego zwierzyna i potężna, naładowana broń wycelowana w jej stronę. To by im starło z twa- rzy te uśmieszki, pomyślał. Spojrzał w stronę stolika, który opuścił; 4-LOM siedział tam równie spokojnie jak przedtem, pozornie w ogóle nie zainteresowany tym, co miało się zaraz wydarzyć. Zuckuss odwrócił się w stronę Drawmasa Sma’Da. - Byłem niemal pewien, że osoba działająca w twojej branży zainteresuje się wia- domościami z Sullusta. Pewnie przyjmujesz już zakłady. - Być może. - Głowy zwierząt na futrze hazardzisty podskoczyły, gdy Sma'Da wzruszył ramionami. - Trudno jednak namówić moich stałych klientów do postawienia kredytów na jedną czy drugą stronę. Pogłoski, które krążą na temat imperialnej kon- strukcji w pobliżu księżyca Endor, wprawiły wiele stworzeń w zdenerwowanie. Co innego obstawiać drobną bitwę tu czy tam, zwykły napad czy rebeliancki rajd na impe- rialny arsenał albo inną taką akcję, a co innego stawiać zakłady na coś, co może stać się końcem tej wspaniałej gry. – Sma’Da wydał z siebie długie, przeciągłe westchnienie, które wprawiło w drżenie fałdy tłuszczu na jego cielsku. - Jeśli to właśnie się stanie... jeśli Imperator Palpatine rzeczywiście zgniecie Rebelię raz na zawsze... jakże będę tęsknił do tych chwalebnych dni! - Potrząsnął głową, jakby już pogrążył się w nostal- gicznym rozpamiętywaniu minionej przeszłości. - Sojusz Rebeliantów przywrócił jasny blask nadziei wszystkim zakątkom galaktyki; a kiedy jest nadzieja, warto podejmować ryzyko. A wtedy... - uśmiech znowu wypłynął na twarz Drawmasa - wtedy pojawiają się zakłady. To zaś zawsze przynosi zyski komuś takiemu jak ja. Słowa hazardzisty wprawiły Zuckussa w chłodne zadowolenie. Niczym się nie różni ode mnie, pomyślał. Nie spodziewał się zresztą niczego innego; większość miesz- kańców galaktyki, jak oceniał, poświęcała dużą część swojego czasu na troszczenie się o sprawy Najważniejszej Osoby w Galaktyce, czyli samego siebie. Gdyby wierzył, że jest inaczej, kusiłoby go pewnie, żeby pozostać w Sojuszu. Był jednak pewien, że ide- alizmu jest w galaktyce tyle co pierwiastków śladowych, podczas gdy chciwość była równie rozpowszechniona jak atomy wodoru. - Ja też lubię zyski. - powiedział Zuckuss. Jeden z kelnerów przyniósł nowego drinka w kolorze lśniącego ametystu i postawił przed nim. Zuckuss nie dotknął nawet szklanki. - Dlatego właśnie cię szukałem. Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 14 - To dobrze. - Sma'Da kiwnął głową z aprobatą. - Dobrze dla nas obu... jeśli in- formacje, z którymi przyszedłeś, okażą się przydatne. Im więcej się wie, tym łatwiej się zakładać. Tylko pamiętaj - przysunął się bliżej, patrząc Zuckussowi w oczy - niełatwo mnie dziś czymkolwiek zaskoczyć. Niewiele jest rzeczy, których bym nie słyszał na temat tego, co się dzieje wokół Endoru. Mam doskonałe źródła wszelkich pogłosek i plotek. - Jestem pewien, że o tym nigdy dotąd nie słyszałeś. - Zuckuss sięgnął pod tunikę. - Ach! - Sma'Da złączył koniuszki błyszczących od tłuszczu paluchów. - Przypra- wiasz mnie o szybsze bicie serca. - A co powiesz na to? - Zuckuss wyciągnął miotacz i przytknął jego zimną, twardą lufę do czoła Drawmasa Sma'Da. – Idziesz ze mną. Sprawiło mu satysfakcję, gdy zobaczył, jak oczy hazardzisty rozszerzają się na moment. Potem niemal zniknęły pod fałdami szerokiego uśmiechu. - To bardzo śmieszne! Przezabawne! - Sma'Da rozłożył dłonie i klasnął nimi w za- chwycie. - Patrzcie! Patrzcie wszyscy! - zawołał głośno do tłumu przy barze; wszyscy ciekawscy natychmiast odwrócili się w stronę stolika. - Do czego posuwają się te stwo- rzenia, żeby dostarczyć mi kilku chwil zabawy! - Jego tubalny śmiech zadudnił echem wśród ścian, jakby chciał przyćmić roztańczone kolory na ich powierzchni. - Żeby przynieść blaster i wymachiwać nim w jedynym miejscu, gdzie jest zupełnie bezuży- teczny! Nie ma tu nawet jednego ogniwa energetycznego! Śmiech był zaraźliwy; Zuckuss słyszał, jak rozchodzi się po pomieszczeniu ni- czym fala, porywając za sobą pracowników i gości. Szczekliwy hałas przybierał na sile, zbliżając się do krytycznej masy wesołości. Zuckuss spojrzał na 4-LOMa siedzącego na środku pomieszczenia; robot był jedynym, który się nie śmiał. Z cierpliwością maszyny czekał na to, co - jak wiedział - musiało się wydarzyć. - Biedny głupcze! - Drawmas Sma'Da nie zatroszczył się nawet, by odepchnąć bla- ster przyciśnięty do czoła; najwyraźniej chciał, by gapie nacieszyli się do syta. - Na- prawdę myślałeś, że wystraszę się kawałka martwego metalu? A może nie zauważyłeś, co się stało, kiedy tu wszedłeś? Co wyjęli z twojej broni pomagierzy naszego dobrego gospodarza? Doprawdy... - krótkimi, grubymi paluchami otarł łzę, którą zdołał wyci- snąć spod grubych fałd skóry wokół oczu. - To zbyt piękne... - Nawet piękniejsze, niż myślisz - powiedział Zuckuss. Odsunął trochę miotacz od głowy Drawmasa Sma'Da i pociągnął za spust. Z broni wyleciał skrzący się promień energii, który oderwał fragment sufitu nad barem, posyłając deszcz zwęglonego gruzu i gorących iskier na uniesione w górę twarze. - Broń jest naładowana. Sma'Da uchylił się instynktownie, kiedy promień miotacza śmignął obok jego głowy. Wydatnym brzuszyskiem wywrócił stolik, a trunki i pozostałości bankietowych dań runęły kaskadą na podłogę. Zastawa i kryształowe karafki rozprysły się na kawałki, lśniące jak przezroczyste zęby wbite w resztki jedzenia. Kilku oszołomionych gości przy barze zamarło; inni, bardziej rozgarnięci, ruszyli hurmem do wyjścia i teraz tło- czyli się w tunelu, próbując wydostać się na powierzchnię. - Idziemy. - Zuckuss wyciągnął wolną rękę, chwycił Drawmasa za drżący łokieć i szarpnął do góry; musiał przechylić się do tyłu, by zrównoważyć ciężar hazardzisty. -

K.W. Jeter15 Jest paru gości, którzy są skłonni zapłacić miły stosik kredytów za przyjemność odby- cia z tobą rozmowy. Długiej rozmowy. - I pewnie mało przyjemnej, pomyślał Zuckuss, sądząc po wyrazie paniki, który pojawił się na twarzy hazardzisty i dreszczu strachu, który wprowadził jego zwaliste cielsko w drżenie, niczym wstrząsy sejsmiczne po- wierzchnię niewielkiej planety. Właściciel baru podbiegł do nich, przeciskając się pomiędzy tymi z gości, którzy nie zdążyli uciec. - Co to ma znaczyć? - zapytał Salla Cairam, zdenerwowany nie mniej niż trzyma- ny przez Zuckussa hazardzista. - To skandal! To niemożliwe! To jest... - To jest interes. - Zuckuss przeniósł na chwilę wylot lufy z Drawmasa Sma'Da na Cairama. To wystarczyło, by osadzić go na miejscu. Macki Cairama cofnęły się i owi- nęły ciasno wokół jego ciała. - Masz tu dość bałaganu. - Zuckuss wskazał końcem lufy na rozdeptane kosztowne odpadki na podłodze. - Możesz albo zabrać się za sprzątanie, albo dołączyć do tych resztek. Wybór należy do ciebie. Cairam opuścił miękkie, bezkostne wyrostki - przyjęty u jego rasy znak, że chce uniknąć konfrontacji. - Nie rozumiem - powiedział oburzony - jak udało ci się wnieść ogniwo energe- tyczne do tego miejsca. To zabronione... - Podaj mnie do sądu. - Jeśli ktokolwiek z moich pracowników maczał w tym palce... - restaurator omiótł groźnym wzrokiem galaretowatych oczu, niemal tak dużych jak oczy Zuckussa, barma- nów i kelnerów... jeśli odkryję, że miałeś tu wspólnika, że ktoś mnie zdradził... - Nie zawracaj sobie głowy - poradził mu Zuckuss. Pchnął przed sobą trzęsące się cielsko Drawmasa Sma'Da. - Nie mają z tym nic wspólnego. - Nie miał ochoty dzielić się nagrodą z kimkolwiek, kto nie był łowcą nagród. Ta mała akcja wywołała w nim głębokie, ciepłe poczucie władzy; przystawienie naładowanej broni do opasłej, rozdy- gotanej ofiary podniosło go na duchu. Pchając przed sobą roztrzęsionego hazardzistę Zuckuss zatrzymał się przy stoliku, przy którym jego partner 4-LOM siedział nieporu- szony pośród całego zamieszania. - A mówiąc o twoich pracownikach... - Zuckuss odwrócił się, celując miotaczem z powrotem w Cairama - masz chyba w kuchni roboty serwisowe, co? Zaskoczony Cairam skinął głową. - Świetnie. Powiedz jednemu z twoich ludzi, żeby poszedł tam i wymontował z któregoś z robotów motywator. Standardowy FV50 nada się całkiem dobrze. - Zuckuss uniósł lufę miotacza wyżej. - I radzę, żeby się pospieszył. Chyba nie jestem taki cier- pliwy jak ty. Na pospieszny rozkaz Cairama jeden z barmanów pobiegł do kuchni i wrócił po niecałej minucie, niosąc przedmiot w kształcie podwójnego cylindra. - Dzięki. - Zuckuss wziął od niego motywator i ruchem blastera kazał mu odejść. - Nie ruszaj się - ostrzegł Drawmasa. Zupełnie niepotrzebnie, bo twarz hazardzisty, błyszcząca od potu, sprawiała wrażenie, jakby jej właściciel z trudem zdobywał się na inicjatywę potrzebną do oddychania. Trzymając blaster w jednej dłoni Zuckuss położył motywator na stole, a potem błyskawicznie - przećwiczył to przed przyjściem do baru Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 16 Cairama - otworzył panel dostępu tuż poniżej głowy 4-LOMa. - To powinno załatwić sprawę. - Nie zapomnij o czerwonym zacisku sprzężenia zwrotnego. - Mimo braku moty- watora, 4-LOM zgromadził dość mocy w pomocniczych ogniwach, by zachować przy- tomność i zdolność porozumiewania się. - Upewnij się, że jest włączony, zanim skieru- jesz zasilanie do głównych systemów korpusu. - Wiem, co mam robić - odparł Zuckuss. Odpowiednie ustawienie obwodów jedną ręką trwało kilka chwil dłużej. - Będziesz na chodzie w ciągu minuty. Unieruchomienie 4-LOMa było niezbędnym elementem planu; gdyby nie to, robot mógłby aktywniej uczestniczyć w pochwyceniu Drawmasa Sma'Da. Najważniejsze jednak było to, żeby Zuckuss zdobył działający blaster. A to oznaczało, że muszą przemycić źródło zasilania do restauracji mimo ochrony - co było niemożliwe - albo zmajstrować je na poczekaniu już w środku. Ten punkt planu wymyślił właśnie 4- LOM, przygotowując się do tej roboty, jeszcze zanim wziął Zuckussa na partnera. Przy pomocy kilku sowicie opłaconych techników 4-LOM zaprojektował i zainstalował w swoim wnętrzu urządzenie, które pozwalało wymontować wewnętrzne obwody stan- dardowego motywatora - podstawowego mechanizmu umożliwiającego robotom poru- szanie -i zrobić z nich proste ogniwo energetyczne, jednocześnie dość silne i dość małe, by można je było użyć do blastera. Jak czarodzieje-alchemicy na pewnych odległych światach, którzy twierdzą, że potrafią przekształcić substancje podstawowe w coś nie- skończenie cenniejszego, 4-LOM potrafił teraz zmienić zwyczajne, choć użyteczne wewnętrzne obwody w rzecz bardziej przydatną - ogniwo energetyczne do blastera, w miejscu, gdzie nie powinno go być. Plan przekształcenia motywatora w ogniwo energetyczne miał tylko dwie wady. Po pierwsze, powstała w ten sposób bateria wystarczała zaledwie na kilka strzałów. Po drugie, pozbawiony motywatora 4-LOM był niezdolny do żadnego ruchu - nie mógł podejść do stolika ofiary ani nawet unieść ręki z bronią. Ten drugi problem był głów- nym powodem, dla którego robot uznał, że potrzebuje partnera - to była zdecydowanie robota dla dwóch. A jeśli chodzi o pierwszą trudność - jego nowy partner znał wystar- czająco dobrze psychologię zwyczajnych istot spoza kręgu łowców głów, żeby wie- dzieć, że parę strzałów zupełnie wystarczy. - Gotowe. - Zuckuss zatrzasnął pokrywę panelu dostępu. - Czas się stąd wynosić. - Zgadzam się. - 4-LOM odsunął krzesło i wstał od stołu. Wyciągnął rękę i złapał za łokieć Drawmasa Sma'Da. – Wolałbym - odezwał się do hazardzisty - żeby nie pró- bował pan oporu. I zapewniam, że mam sposoby skłonienia do posłuszeństwa. Sma'Da spojrzał na robota rozbieganymi ze strachu oczami. - No właśnie - dodał 4-LOM. - Cieszę się, że mnie pan zrozumiał. - Popatrzył na Zuckussa. - Widzisz? Mówiłem ci, że pójdzie nam łatwo. Zuckuss przytaknął. - Bywało gorzej - zauważył. Znacznie gorzej, dodał w duchu. Jak dotąd podczas tej roboty nikt mu nie groził śmiercią. Ale to się może szybko zmienić, jeśli się nie pospieszą.

K.W. Jeter17 - Wy dwaj... - Salla C'airam odzyskał dość animuszu, żeby machać i pocierać kil- koma wyrostkami naraz. - Macie zakaz wstępu do tej restauracji! Na zawsze! Nigdy więcej się tu nie pokazujcie! - Niech cię o to głowa nie boli. - Zuckuss pchnął Drawmasa w stronę tunelu wyj- ściowego. Trzymał miotacz w taki sposób, żeby mieć w szachu wszystkich, którzy znajdowali się w lokalu, bo zostały mu jeszcze co najwyżej dwa strzały. - Twoje drinki były i tak do niczego. Dopiero później, kiedy razem z 4-LOMem znaleźli się na pokładzie statku robota, z Drawmasem Sma'Da zamkniętym bezpiecznie w ładowni pod pokładem, Zuckuss uświadomił sobie, że oskubali Cairama. Ani on, ani 4-LOM nie zapłacił za wypite drin- ki. Dobrze mu tak, pomyślał. - Dokąd mamy dostarczyć towar? - stojąc w drzwiach sterowni Zuckuss popatrzył w dół, mając na myśli Drawmasa Sma'Da ukrytego pod pokładem. - Zawiadomiłem już najbliższą placówkę Imperium. - 4-LOM dotknął instrumen- tów pokładowych i lekko skorygował kurs. -Wiedzą, że go mamy. Mają na miejscu wypłacić nagrodę. - Więc to robota dla Imperium? - Zuckuss nawet nie zapytał o zleceniodawcę, zgadzając się na współpracę z mechanicznym łowcą. - A po co Palpatine'owi ktoś taki? - Powiedzmy, że nasz towar w poprzedniej roli bukmachera trochę zbyt dokładnie oceniał prawdopodobieństwo rozstrzygnięcia rozmaitych potyczek zbrojnych pomiędzy siłami Imperium a Sojuszem Rebeliantów. - 4-LOM nie obejrzał się, cały czas zajęty instrumentami pokładowymi. - Istnieją pewne granice, ile razy można coś takiego przewidzieć opierając się wyłącznie na inteligencji i szczęściu. A Sma'Da trafiał tak często, że zaczęło wyglądać na to, iż ma dostęp do źródeł najbardziej poufnych infor- macji. Do źródeł w siłach zbrojnych Imperium. Zuckuss zastanowił się nad słowami robota. - Mogło się zdarzyć - powiedział po chwili - że naprawdę miał szczęście. Po pro- stu duże szczęście. - Jeśli tak - odparł sucho 4-LOM - to obróciło się przeciwko niemu. Możliwe, że nasz towar tak naprawdę miał wyjątkowego pecha, skoro ściągnął na siebie uwagę Im- peratora Palpatine'a. Będzie się musiał nieźle tłumaczyć, i to w mało przyjemnych oko- licznościach. Pewnie tak, pomyślał Zuckuss wychodząc ze sterowni. Nawet jeśli Drawmas Sma- 'Da wyda ewentualnych informatorów, których mógł mieć wśród sługusów Imperatora, techniki weryfikacji jego prawdomówności zrobią z niego wyciśniętą szmatę. Już nie będzie taki gruby i wesoły... Chwilowe podniecenie, które Zuckuss poczuł podczas roboty, kiedy wyciągał na- bity blaster i strzelał z niego, przerywając gwałtownie śmiechy gapiów, już dawno opa- dło. Usiadł oparty plecami o jedną z pokładowych szafek na broń i zapatrzył się przed siebie wielkimi, owadzimi oczami. Nie mógł się pozbyć uczucia, że chociaż w jego karierze łowcy nagród szło ku lepszemu, od kiedy zaczął pracować z 4-LOMem, kolej- Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 18 ne zlecenia nie były już tak... powiedzmy, podniecające. Pewnie, że tamte okoliczności polegały zwykle na tym, że w oczy zaglądała mu śmierć, ale jednak... Do głowy łowcy nagród, opartej o drzwiczki schowka, zaczęły napływać wspo- mnienia. Zapamiętał zwłaszcza dwóch ze swoich partnerów. Jeden z nich - Boba Fett - mógł być teraz w dowolnym miejscu galaktyki. Nic go nie było w stanie zatrzymać czy choćby na chwilę przyhamować. Zuckuss zapamiętał widok Fetta przez wąską klapę kapsuły awaryjnej, na chwilę przed tym, zanim zatrzasnęła się i odłączyła od statku bardzo podobnego do tego, na którym się teraz znajdował. W tej kapsule był jeszcze drugi łowca nagród, płonący żądzą mordu przez cały czas, gdy mknął w nieznane przez przestrzeń kosmiczną. Tym drugim łowcą był Bossk; mord i gniew przychodziły Trandoszanom łatwo, wbudowane w ich naturę drapieżni- ków. Ale w ciasnej kuli z durastali te jego cechy nie ułatwiały życia. Puściły im nerwy, a nie pozabijali się tylko dzięki temu, że obaj zgodnie postanowili pójść swoją drogą, kiedy już kapsuła spocznie na powierzchni najbliższej planety. Tak też się stało. Cieszył się, ale zarazem trochę żałował, że czasy partnerstwa z zimnokrwistym, gorącogłowym Bosskiem należały do przeszłości. Żadne podniecenie nie było w stanie zrekompensować ryzyka, na jakie się narażało pracując z kimś takim jak Bossk. Zuckuss potrząsnął głową. Przynajmniej jeszcze żyję, pomyślał. Zawsze to coś. Był ciekaw, gdzie jest teraz Bossk.

K.W. Jeter19 R O Z D Z I A Ł 2 Nie musiał go zabijać...ale zabił. Bossk uważał, że postąpił słusznie. Chodziło mu nie tylko o to, żeby nie wyjść z wprawy, ale i o to, żeby nikt w kosmoporcie Mos Eisley nie znał okoliczności jego przybycia. Połamany, stary pilot transportowca - trzęsący się wrak z kręgosłupem przygiętym do ziemi od zbyt wielu lądowań na planetach o wysokiej grawitacji - przykuśtykał w stronę Bosska, najwyraźniej spodziewając się jałmużny. - Zaraz, zaraz... - wychrypiał, przeczesując siwe pasma brody paluchami o pożół- kłych paznokciach i przyglądając się uważnie stojącej przed nim postaci załzawionymi oczami. - Ja cię znam... - Mylisz się. - Bossk wielokrotnie przesiadał się z jednego międzysystemowego frachtowca na drugi, za każdym razem pod innym przybranym nazwiskiem, by dotrzeć na odległą Tatooine. Dawniej nieraz latał tam bezpośrednio własnym statkiem, „Wście- kłym Psem", nie próbując ukrywać swojej tożsamości. Tym razem jednak okoliczności były inne. - Zejdź mi z drogi. - Odepchnął żebraka, kierując się w stronę wyjścia z lą- dowiska i niskich budynków widocznych za kosmoportem. - Nie wiesz, kim jestem. - A właśnie, że wiem! - żebrak przyczepił się do Bosska, powłócząc nogą o znie- kształconej stopie. Przecięli lądowisko, osmalone ogniem z silników startowych. - Wpadłem kiedyś na ciebie w systemie Osmani, kawał czasu temu. - Z trudem nadążał za szybkim krokiem Trandoszanina. - Pilotowałem prom międzyplanetarny, najtańszą krypę, na jakiej kiedykolwiek pracowałem, a ty zgarnąłeś na moim statku jednego z pasażerów. - Żebrak wydał z siebie charczący rechot. - Miałem cholernie dobrą wy- mówkę za spóźnienie! Jestem ci za to coś winien! Bossk zatrzymał się i obrócił na szponiastej stopie. Kątem oka zauważył, że kilku innych pasażerów, którzy wylądowali razem z nim, patrzy teraz w jego kierunku, zasta- nawiając się, co oznaczają te podniesione głosy. - Nic mi nie jesteś winien - syknął Trandoszanin. – Oprócz odrobiny spokoju i ci- szy. Masz... - sięgnął do sakiewki przypiętej do pasa, wyciągnął z niej monetę decykre- dytową i rzucił ją pod owinięte szmatami nogi żebraka. - Zarobiłeś na naszym spotka- niu, przyjmij więc dobrą radę - warknął Bossk. - Postaraj się na nim nie stracić. Żebrak podniósł monetę, ale dalej kuśtykał za Bosskiem. Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 20 - Ale przecież ty jesteś łowcą nagród! Jednym z tych wielkich i znanych! Z samej górki... a w każdym razie kiedyś tak było. Krew napłynęła Bosskowi do oczu; poczuł jak mięśnie napinają się pod łuskami na ramionach. Tym razem, kiedy stanął i się odwrócił, sięgnął w dół i chwycił łachma- ny żebraka zaciśniętą pięścią, unosząc bezczelne stworzenie do góry, aż stanęło na czubkach palców. Nie obchodziło go, czy ktoś to widzi. - Co takiego masz na myśli? - powiedział cicho i złowrogo. - Bez obrazy... - Na pozornie humanoidalnej twarzy żebraka pojawił się bezzębny uśmiech. - Przecież cała galaktyka wie, co się stało z Gildią Łowców Nagród. Było, minęło, co? Może nie ma już i wielkich łowców nagród. - Uśmiechnął się jeszcze sze- rzej. Rozchylone usta wyglądały jak przejrzały owoc, pękający w upale podwójnego słońca Tatooine. - Z wyjątkiem jednego. Bossk wiedział, kogo żebrak ma na myśli. Przypomnienie Boby Fetta nie poprawi- ło mu i tak już paskudnego nastroju. - Pozwalasz sobie na dość swobodne komentarze, co? - Przyciągnął żebraka bliżej i poczuł zalatujący od niego smród grubej warstwy brudu i potu. - Powinieneś chyba bardziej uważać, co mówisz. - Mówię to, co wszyscy w tej zapadłej dziurze. - Dyndając w uścisku Bosska że- brak kiwnął głową w stronę Mos Eisley. -Wielu gada takie rzeczy, że powinno im się urwać głowy, a jednak ciągle noszą je na karku. Plotkarskie towarzystwo, jeśli chcesz znać moje zdanie. - A pytałem o to? - Bossk poczuł, że czubki jego szponów zaciśnięte na łachma- nach żebraka stykają się ze sobą. - Nie musiałeś, stary. Mówią ci, jak jest. - Żebrak w ogóle nie wyglądał na wystra- szonego. - W miejscu takim jak Mos Eisley nie ma wiele do roboty. Zostaje tylko ga- danie. Głównie o innych. Może i o tobie, skoro już jesteś w mieście. Wielu z tych tutaj bardzo zainteresowałaby wiadomość, że przyjechał pewien łowca nagród zwany Bos- skiem. I to nie własnym statkiem, tylko na pokładzie zwykłego frachtowca. I że - że- brak odchylił głowę, zerkając na Bosska jednym przymrużonym okiem - nie wygląda, jakby mu się ostatnio najlepiej powodziło. - Idzie mi świetnie - powiedział Bossk. - Jasne, stary. - Żebrak zdołał wzruszyć ramionami. - Pozory mylą, nie? Więc mo- że masz naprawdę dobry powód, żeby tu przylecieć, incognito i tak dalej. Taki spry- ciarz jak ty na pewno ma w zanadrzu jakiś wielki plan. Więc chcesz dalej pozostać nierozpoznany, co? Dobrze się domyślam? Bossk zmusił się do opanowania wściekłości. - Skoro jesteś taki cwany, to dlaczego jesteś tylko żebrakiem? - Pasuje mi to. Przyjemna, czysta robota na świeżym powietrzu. I spotyka się uro- czych ludzi. Zresztą robię to tylko na pół etatu. Dobra przykrywka dla mojego praw- dziwego zajęcia. - To znaczy? - Dowiadywania się różnych rzeczy - powiedział żebrak. -W miejscu takim jak Mos Eisley ktoś taki jak ja jest praktycznie niewidzialny. Jak tynk na ścianie. A kiedy

K.W. Jeter21 nikt cię nie zauważa, nawet nie wie, że jesteś obok, można wyniuchać ciekawe rzeczy. O innych istotach... jak ty, Bossk. Myślałeś, że po prostu cię rozpoznałem, jakbym wyciągał dane z prywatnego banku pamięci. Ale ja wiedziałem, że wybierasz się na Tatooine. Mam przyjaciół w całym systemie i na wszystkich frachtowcach. Dali mi znać, że tu lecisz. Mamy na oku różne ciekawe osobistości, kiedy pojawiają się w oko- licy. Bądźmy szczerzy: nikt nie przylatuje do takiej dziury, jeśli nie ma dobrego powo- du. Nie jesteśmy w końcu w centrum galaktyki. Nietrudno się domyślić, że musiałeś mieć jakiś powód, żeby tu przylecieć. - Żebrak podrapał się po skroni brudnym paznok- ciem. - Nie może to być robota dla Hutta Jabby, bo ten nie żyje już od dobrych kilku tygodni. Z jego pałacu nie zostało nic wartego wzmianki. W dodatku nie ma w okolicy nikogo, za czyją głowę byłaby wyznaczona nagroda. Uwierz mi, wiedziałbym o tym. - Na jego melancholijnej twarzy pojawił się wyraz przebiegłości. -Więc może to jakieś sprawy osobiste, co? Bossk spojrzał prosto w oczy żebraka. - I lepiej, żeby takie pozostały. - No chyba! Dlatego właśnie zacząłem główkować, jak tylko cię rozpoznałem, kiedy wyszedłeś ze statku. Pomyślałem sobie, że moglibyśmy dobić targu. Miałeś już w przeszłości partnerów... trafiłem, co? Łowcy nagród zawsze trzymają się razem. Pewnie po to, żeby mieć na siebie oko, nie? - Żebrak pokazał kolejne szczerby. - Co ty na to, żebyśmy zostali partnerami? - Chyba żartujesz! - Bossk prychnął szyderczo. - A na co mi taki partner? Jestem łowcą nagród, a nie żebrakiem. - Już ci mówiłem, stary, że nie tylko tym się zajmuję. Jest wiele innych rzeczy, w których jestem dobry. Niektóre z nich mogłyby ci się naprawdę przydać. Na przykład, trzymanie gęby na kłódkę. Jestem w tym prawdziwym asem... oczywiście, za odpo- wiednią cenę. - Założę się, że tak. - Bossk powoli skinął głową i postawił żebraka na osmalone ogniem z dysz wylotowych podłoże lądowiska. - Ale co z innymi? Co z tą twoją siatką informatorów, od których o mnie słyszałeś? - To żaden problem, zajmę się tym. - Żebrak wygładził łachmany, którym niewiele to pomogło. - Kontaktowałem się z nimi już wcześniej. Wiedzą tylko, że leciałeś na Tatooine. Nie muszą wiedzieć, czy się tu zatrzymałeś ani na jak długo. Mogę im po- wiedzieć, że wpadłeś tu tylko tranzytem, po drodze na jakąś odległą przygraniczną planetę. Komunikacja działa tam fatalnie; pomyślą, że właśnie dlatego nic o tobie nie słychać. - Rozumiem. - Bossk spojrzał w dół na żebraka. - To ile sobie życzysz za tę... usługę? - Dam ci bardzo rozsądną cenę. Nawet przy twoich raczej... eee... skromnych obecnie środkach, jestem pewien, że możesz sobie na to pozwolić. Bossk zastanawiał się przez chwilę. - Dobra - powiedział w końcu. - W jednym masz rację: obaj jesteśmy ludźmi inte- resu. - Nie chciał zwracać na siebie uwagi tu, w publicznej strefie lądowiska. - Może Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 22 pójdziemy do miasta? -kiwnął głową w stronę Mos Eisley. - Omówimy szczegóły na- szej małej transakcji. Jak biznesmen z biznesmenem. - Nie mam nic przeciwko temu. - Żebrak ruszył swoim kulawym, niezdarnym kro- kiem w stronę odległych zabudowań. - Napiłbym się czegoś, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - Na tej planecie każdy jest spragniony. - Bossk dziarskim krokiem ruszył za że- brakiem. Już wiedział, jak przeprowadzi tę transakcję. Kiedy skończył w jednym z pierwszych zaułków Mos Eisley, otarł pazury z brudu, który pokrywał spoconą szyję żebraka. Nie trwało to długo - wystarczyło niewiele wię- cej niż kilka sekund, by połamać kruche kości. Zabicie kogoś, jak w ciągu wielu lat przekonał się Bossk, było zawsze najlepszym sposobem uciszenia go na zawsze. Kilkoma kopniakami popchnął to, co wyglądało teraz na kupę skłębionych szmat, pod ścianę budynku. Obejrzał się przez ramię, żeby sprawdzić, czy żaden rutynowy patrol nie zauważył tego, co się stało. Przyleciał na Tatooine, a przede wszystkim do Mos Eisley, z zamiarem pozostania w ukryciu i nie życzył sobie, żeby jakiś ciekawski patrzył mu na ręce - co do tego żebrak miał rację, chociaż biedak kiepsko się oriento- wał, jak prowadzić interesy z Trandoszaninem. Miał facet pecha, pomyślał Bossk, kie- rując się ku jasno oświetlonemu wylotowi uliczki. Jeśli zaś chodzi o sieć pozaplanetarnych informatorów tragicznie zmarłego przed chwilą żebraka, Bossk postanowił nie przejmować się nią zbytnio. Pewnie i tak kłamał, stwierdził w duchu. Mógł rozpoznać Bosska, a potem zmyślić na poczekaniu historyjkę o informatorach rozsianych po całym systemie, którzy bacznie śledzą poczynania łow- ców nagród i innych podejrzanych osobników, tylko po to, by zażądać wyższej ceny za swoje milczenie. Ta cena nie była zresztą zbyt wygórowana; Bossk wiedział, że bez problemu mógł sobie pozwolić na jej zapłacenie, nie naruszając specjalnie swojej kupki kredytów. Na Tatooine wszystko jest tańsze, pomyślał. I słusznie. Cień pary spętanych dewbacków padł na niego, gdy przecinał centralny plac Mos Eisley, kierując się w stronę kantyny. Decyzja o wyeliminowaniu żebraka podyktowana była raczej zasadami niż stanem jego kiesy. Jeśli łowca nagród raz zapłaci za to, by trzymać swoje sprawy w tajemnicy, skończy opłacając się każdemu. Przy takich kosztach stałych Bossk nie wyszedłby na swoje. Zszedł po topornych kamiennych schodach do znajomego wnętrza kantyny. W miejscu takim jak to nie musiał się martwić, że ktoś wetknie swoją trąbę albo inny or- gan węchowy w jego sprawy. Każdy zdawał sobie sprawę z konsekwencji. Zresztą wszyscy mieli swoje własne tajemnice - o niektórych z nich Bossk wiedział co nieco - więc milczenie było towarem obopólnie pożądanym. Kilka istot spojrzało na niego, kiedy wszedł, ale ich twarze pozostały bezpiecznie powściągliwe, pozbawione choćby odrobiny ciekawości. Stali bywalcy kantyny - szu- mowiny i męty, z którymi łączyły go w przeszłości niezliczone interesy, wszyscy zare- agowali, jakby nie spotkali go nigdy wcześniej. To mu się podobało.

K.W. Jeter23 Nawet barman nic nie powiedział, chociaż pamiętał, co Bossk zwykle zamawia; nalał trunek ze żłobionej kamiennej karafki, wyciągniętej spod lady, i postawił przed Trandoszaninem. Bossk nie musiał mu mówić, by dopisał napój do jego rachunku. - Szukam miejsca, gdzie mógłbym się zatrzymać. - Pochylając rozłożyste pokryte łuską bary nad szklanką Bossk przybliżył się do barmana. - Spokojnego miejsca. - I co z tego? - Grymas na wykrzywionej twarzy barmana pozostał niezmieniony; nie przestawał wycierać szklanki tłustą od brudu ścierką. - To nie hotel! Tym razem Bossk położył na ladzie monetę. - Takiego, gdzie nikt mi nie będzie przeszkadzał. Barman na chwilę odłożył ścierkę na ladę; kiedy ją podniósł, monety już tam nie było. - Zobaczę, co się da zrobić. - Będę wdzięczny. - Bossk wiedział, że te słowa oznaczały pomyślne zakończenie negocjacji. W kantynie Mos Eisley było parę pokoi do wynajęcia - ciemnych, dusznych jam pod piwnicami, w których trzymano beczułki taniego alkoholu - ale tylko niewiele istot, nawet spośród stałych gości kantyny, w ogóle o nich wiedziało. Kierownictwo knajpy wolało się z tym nie reklamować i rzadko kiedy je wynajmowało; ograniczało to liczbę nalotów, patroli i kłopotów ze strony imperialnych sił bezpieczeństwa. - Przyjdę się zapytać za jakiś czas. - Nie ma potrzeby. - Barman położył coś na ladzie. - Masz swoją resztę. Bossk nawet nie spojrzał na przedmiot. Nakrył dłonią mały, metalowy kluczyk i wsunął go do sakiewki u pasa. Znał drogę do pokoi pod kantyną: w dół ciasnymi schodkami pod rozwalającą się kamienną ścianą. Niosąc swój napój wsunął się za jedno z przepierzeń pod przeciwległą ścianą sali. Nie czekał długo na towarzystwo. - Kopę lat, Bossk. - Mhingxin o twarzy gryzonia przysiadł się do stolika po prze- ciwnej stronie Bosska. Eobbim Figh wyjął dłonią o długich i cienkich placach, poro- śniętych szorstką, kolczastą sierścią, pudełko z przegródkami, w których spoczywały zapasy najrozmaitszych substancji odurzających, przeważnie w postaci wciąganego do nosa proszku. - Dobrze cię patrzeć. - Ostrym paznokciem Figh nabrał proszku z kilku przegródek i wsunął palec do wydłużonych nozdrzy pod połyskującym wilgocią ryj- kiem. -Słyszał ja, że nie ty nie żył, czy coś tak. - Sporo potrzeba, żeby mnie zabić, Figh. - Bossk pociągnął łyk ze swojej szklanki. - Wiesz przecież. - Boba Fett to sporo. Sporo kłopot. - Mhingxin potrząsnął stożkowatą głową. - Nie trzeba z nim pracować, kto ma dość rozumu. - Mam dość rozumu, żeby poradzić sobie z Fettem - odparł kwaśno Bossk. - Po prostu nie miałem szczęścia. Figh parsknął skrzeczącym śmiechem, aż chmura kwaśnego proszku uniosła się ze stojącego przed nim pudełka. - Szczęścia! Szczęścia! - klepnął krótkimi łapami w stół. -Szczęście jest dla głup- ców. Mówił to ty! Pamiętam! Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 24 - W takim razie jestem cwańszy niż kiedyś. - Bossk wiedział, że jego twarz przy- brała paskudny, ponury wyraz. - Teraz wiem, jak ważne jest szczęście. Boba Fett ma szczęście. To dlatego za każdym razem, jak miałem z nim do czynienia, to on był górą. - Miał szczęście? - Figh wzruszył ramionami. - Trzeba coś więcej. Tak myślę ja. Niezdarny wspólny w wykonaniu istoty siedzącej naprzeciwko Bosska zaczynał mu działać na nerwy. - Nie obchodzi mnie, co myślisz. - warknął. - Mam własne plany. I tym razem szanse są po mojej stronie. - Ty tak wymyślił? Bo jak? - To proste. - Bossk spędził wiele czasu zastanawiając się nad tą kwestią. - Boba Fett już za długo miał szczęście. To się musi odwrócić; może już się odwróciło. Teraz moja kolej. - Pokiwał głową powoli, jakby już posmakował krwi ściekającej pomiędzy jego kłami. - Przyszedł czas, żeby Boba Fett mi zapłacił. To oświadczenie wywołało kolejną salwę piskliwego chichotu Figha. - Dużo czasu jeszcze. Żeby zapłacić. Nie ty jeden. Bossk wiedział, że to prawda. Rozpad Gildii Łowców Nagród, którego Boba Fett był głównym winowajcą pozostawił w wielu istotach w całej galaktyce nieuśmierzoną nienawiść do Fetta. Uderzył nas wszystkich tam, gdzie najbardziej boli, pomyślał Bossk, mrużąc oczy i kiwając głową jeszcze wolniej niż poprzednio. Po kieszeni! W starym systemie, pod rządami Gildii, zyski były dzielone - nierówno wprawdzie, bo Cradossk, ojciec Bosska, a zarazem przywódca Gildii, zawsze zgarniał dla siebie więcej niż dostawał którykolwiek z jego popleczników - ale też żaden łowca nie chodził głod- ny. Teraz wszystko się zmieniło; wielu dawniejszych łowców albo nie żyło, albo po- rzuciło profesję na rzecz innych przedsięwzięć - bardziej czy mniej zgodnych z pra- wem. Przestępcza organizacja Czarne Słońce przeszła reorganizację; Imperium miało paru nowych rekrutów, podobnie jak Sojusz Rebeliantów. - Powinniśmy byli trzymać się razem - stwierdził posępnie Bossk. - Gdybyśmy by- li dość sprytni... - Nie mógł winić za to siebie. Naprawdę próbował utrzymać razem łowców nagród, przynajmniej tych młodszych i bardziej twardych, kiedy już Gildia się rozpadła. Taki był cel Komitetu Reformy Gildii, który powołał -dla siebie rezerwując, rzecz jasna, stanowisko szefa - zaraz po tym, jak wyeliminował starego Cradosska w tradycyjny i uświęcony u Trandoszan sposób. Stary jaszczur tak właśnie chciałby umrzeć, lubił sobie powtarzać Bossk. A jeżeli nie, kogo to obchodziło? I tak był już martwy i przestał mu zawadzać. - Sprytny, szczęściarz... wielkie pytanie - powiedział Figh. -Dla ciebie. Dla Boby Fetta nie pytanie. - Dobra, dobra! Jeszcze się przekonamy! - Substancje odurzające zawarte w napo- ju podsyciły gniew Bosska. - Mówiłem ci już: mam swoje plany. - Plany kosztują pieniądze. Masz? Bossk spojrzał na Mhingxina, zastanawiając się, ile tamten wie. - Mam dość. - Prawda to? - Figh powątpiewająco wzruszył ramionami. -Nie tak słychać tutaj.

K.W. Jeter25 Zabicie żebraka, którego ciało Bossk porzucił w bocznym zaułku na obrzeżach Mos Eisley, okazało się zupełnie bezcelowe. .. jeśli nie liczyć czystej przyjemności przetrącenia karku innej istocie. Zaczynało wyglądać na to, że wszyscy w kosmoporcie wiedzieli o jego sytuacji finansowej. - To źle słychać. - Bossk postanowił blefować. - Użyj tego swojego szczurzego mózgu, dla odmiany. Stara Gildia Łowców Nagród miała ukryte wielkie skarby, zanim się rozpadła. I jak myślisz, kto zgarnął te wszystkie kredyty? Figh uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Nie ty. - Słuchaj, to, że nie wylądowałem tutaj własnym statkiem, nic nie znaczy. Mam swojej powody, żeby się nie rzucać w oczy. Mhingxin zaklął, wypowiadając powszechnie stosowane niecenzuralne słowo od- noszące się do odchodów wołu. - Ty bankrut, taka prawda. Tak słyszał ja... więcej niż jedne usta. Ucieszone, uśmiechnięte. Prawie tylu wrogów masz ty, co Boba Fett. Tyle zabijał. - Figh potrzą- snął głową, poruszając szczątkowymi wąsami na trąbie. - Na paluszkach. Pewnie dlate- go szczęście nie masz. Nikt nie życzy szczęście dla tobie. Bossk poczuł gwałtowną potrzebę, żeby wstać, sięgnąć przez stół i zrobić z Fi- ghiem to samo, co z żebrakiem w tamtym zaułku. Powstrzymał się jednak; nic wielkie- go by się nie stało, ale nie potrzebował teraz dodatkowych kosztów, jakie musiałby ponieść, żeby zapłacić barmanowi za bałagan. Poza tym uświadomił sobie, że posiada- nie źródła informacji w rodzaju Figha miało pewną wartość. - Powiedz mi. - Bossk pochylił się nad stołem, zaciskając szponiaste dłonie wokół szklanki - skoro tyle wiesz o moich sprawach. .. jeśli nie ja siedzę na skarbach Gildii Łowców Nagród, to kto? - Każdy wie. Nawet nie warte zapłaty. - Krzywy uśmiech zniekształcił jedną stro- nę twarzy Figha. - Kredyty zniknęły, tak samo Gleed Otondon. Ty sam myśl. To pasowało do wszystkiego, czego Bossk zdołał się dowiedzieć po drodze na Ta- tooine. Nadal pamiętał uczucie zimnej wściekłości, jaka go ogarnęła, gdy spróbował dotrzeć do góry kredytów Gildii Łowców Nagród ukrytej przed jej rozpadem, tylko po to, by się przekonać, że rachunki zostały doszczętnie splądrowane. Ktokolwiek za to odpowiadał i miał teraz kredyty, które z mocy prawa powinny były się znaleźć w kie- szeniach Bosska, musiał znać nie tylko kryptoszyfry do rachunków, ale i ich dokładną lokalizację w rozrzuconych po całej galaktyce centrach bankowych i finansowych. Oczywiste było, że to robota od środka - niektóre rachunki zostały ogołocone dosłow- nie kilka minut przedtem, jak dotarł do nich Bossk i przekonał się, że są puste. A zatem musiał to być ktoś z najwyższych szczebli starej Gildii, ktoś z najbardziej zaufanych doradców jego ojca Cradosska, ktoś, kto miał okazję wywęszyć kody dostępu i inne informacje niezbędne, żeby zlokalizować ukryte kredyty. I ukraść je, pomyślał Bossk. Niesprawiedliwość tego faktu nadal napełniała go goryczą. Jeśli już ktoś miał ukraść te pieniądze, powinien to być on. Kimkolwiek był złodziej, na pewno nie zadym z młodszych łowców, którzy weszli wraz z nim do Komitetu Reformy Gildii. Oni nie mieli dostępu do tego rodzaju infor- Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 26 macji w starej Gildii; nadal z trudem wspinali się po szczeblach hierarchii, której szczy- ty okupowała stara gwardia. Dlatego właśnie tak wielu z nich z radością powitało rozpad starej Gildii, a nawet pomogło do niego doprowadzić; nawet Bossk widział korzyści płynące dla siebie z takiej rewolucji, ze zniszczenia starego systemu i zastąpienia go nowym, z sobą samym na czele, otoczonym wianuszkiem pomocników rekrutujących się spośród młodszych i bardziej twardych łowców nagród. Tyle, że sprawy nie potoczyły się tak jak powinny. Powinniśmy byli wybić ich wszystkich, pomyślał Bossk, na samym początku. Zbyt wielu ze starej gwardii przeżyło rozłam, tworząc własne skrzydło, tak zwaną Prawdzi- wą Gildię. Istnienie dwóch konkurencyjnych organizacji doprowadziło tylko do wojny na wyczerpanie. Starsi okazali się przy tym znacznie twardsi niż przypuszczali młodzi łowcy, nie wyłączając Bosska, i równie szybko przerzedzali szeregi Komitetu Reformy Gildii, jak topniały ich własne siły. Jeśli celem było zmniejszenie liczby łowców na- gród żywych i na chodzie - a Bossk słyszał podobne pogłoski - to ten cel został sku- tecznie i krwawo osiągnięty. A teraz wyglądało na to, że ktoś inny najbardziej zyskał na rozbiciu starej Gildii. I sama Gildia, i jej sukcesorzy - Komitet Reformy Gildii i Prawdziwa Gildia - należały do przeszłości. I nic dziwnego - po co łowca nagród, który miał choć odrobinę oleju w głowie, miałby pozostawać w organizacji, wiedząc, że jedyne, co na tym zyskuje, to stanie się celem konkurencyjnej grupy? Jeszcze mniejsze i słabsze odłamy, jakie wyro- sły po dezintegracji dwóch głównych frakcji, nie były dla Bosska w najmniejszym stopniu pociągające. Już wcześniej postanowił, że lepiej będzie działać na własną rękę, albo w najlepszym razie z jednym partnerem. Manifest Łowców Nagród - kodeks hono- rowy, który powstrzymywał ich dotąd od pozabijania się nawzajem, stracił rację bytu. Od tej pory każdy łowca zdany był tylko na siebie. Jedyną wartościową rzeczą, która pozostała po starej Gildii, był jej skarbiec - a teraz i on zniknął. Podobnie jak Gleed Otondon. Śmierdząca szumowina, pomyślał Bossk. Otondon był jednym z głównych doradców starego Cradosska, prawdziwą szychą wśród rządzą- cej Gildią rady. Potem został szefem negocjatorów grupy, która odłączyła się jako Prawdziwa Gildia. Z tego, co wiedział Bossk, Otondon mógł być nawet absolutnym władcą Prawdziwej Gildii, do którego reszta starej gwardii zwracała się po rozkazy. Jeśli tak było, Otondon żadnego z nich nie wtajemniczył w sprawę skarbca starej Gildii. Bossk znał dokładne miejsca pobytu wszystkich pozostałych przy życiu łowców na- gród, zarówno młodych, jak i tych spośród starszyzny, którzy nie zdążyli się jeszcze pozabijać. Po żadnym z nich nie widać było, żeby się ostatnio wzbogacił. Wszyscy walczyli o przetrwanie - teraz, kiedy nie było już nadziei na żadne ochłapy z Gildii. Jedynym łowcą któ- rego nie sposób było zlokalizować, czy to żywego, czy w grobie, był Gleed Otondon. Zniknął nagle w bardzo wygodny sposób - wygodny dla siebie, bo jeśli chodzi o Bos- ska, gdyby tylko zdołał położyć na nim łapę, rozerwałby gardło drania i wydarł mu wszystkie wnętrzności, aż wyciągnąłby od niego, gdzie są skarby Gildii.

K.W. Jeter27 Takie zniknięcie wymagało kredytów, i to wielu; w galaktyce roiło się od kapu- siów i informatorów, a żaden z nich nie miał pojęcia o miejscu pobytu Otondona. Bossk nie trudził się nawet pytaniem o to siedzącego naprzeciwko Eobbima Figha - w okolicy nie słyszano nic o zaginionym łowcy; żeby taka wiadomość dotarła na Tatooine, musia- łoby o niej być głośno w gęściej zaludnionych częściach galaktyki. - Nie rozmawiać o Gleed Otondon? Wszystkie te kredyty? - Figh zdołał wykrzesać z siebie cień udawanej sympatii dla Bosska. - Mogę ja rozumieć. Znowu pech, co? - Pokręcił głową. - Milczenie lepsze, nic dziwnego. - Zajmę się Gleedem Otondonem, jak przyjdzie na to pora - zapowiedział Bossk. - Przyjdzie kolej i na niego. Teraz mam w planach inne rzeczy. - Jedna rzecz. - Figh uśmiechnął się. - Boba Fett. Mhingxin dobrze się domyślił, jakby gniew Bosska wypisał to imię na jego pokry- tej łuską twarzy. Obraz wąskiego wizjera hełmu Fetta, znoszonego i powgniatanego, ale nadal równie skutecznego i budzącego respekt jak wtedy, gdy okrywał jednego z daw- nych mandaloriańskich wojowników, nadal tkwił pod powiekami Bosska, gdy tylko zamknął oczy. Nigdy nie widział twarzy Boby Fetta - mało kto ją oglądał i przeżył dość długo, by o tym opowiedzieć -ale potrafił z wielką wyrazistością wyobrazić sobie, jak tryśnie z niej krew, gdy skręci mu kark gołymi rękami. Na samą myśl o tym tutaj, w kantynie Mos Eisley, mocniej zacisnął pięści, wbijając pazury w ciało, jakby to wystar- czyło, żeby śmierć Fetta stała się rzeczywistością. Ta wizja, ta śmierć była wszystkim, o czym był w stanie myśleć; żądza zemsty, wsączająca się jak płonący kwas w jego gardło, przenikała do każdego włókna ciała. Nienawiść i pogarda dla Gleeda Otondona, który go okradł, to tylko kwestia kredytów. Dla Trandoszanina bogactwo było niczym w porównaniu z honorem. A z niego właśnie okradł go Boba Fett. - Moja reputacja... - powiedział Bossk cichym i złowrogim głosem. - To właśnie mi zabrał. Raz za razem... - Reputacja? Twoja? - Figh znowu wybuchnął piskliwym chichotem. - Coś takiego nie istnieje! Już nie! Zero na każdej skali, tak myślą wszyscy. Nagle Bosska olśniła zdumiewająca myśl: on się mnie nie boi! Spojrzał na Mhin- gxina po drugiej stronie stolika niemal z przerażeniem. Oto, jak wyglądała dziś jego reputacja; to ostateczna konsekwencja porażek w starciach z Boba Fettem. Śmieszny, mały gryzoń Eobbim Figh mógł się z niego naśmiewać bez cienia strachu. Upokorze- nie, które poczuł uświadamiając sobie ten fakt, było jak wodospad lodowatej wody, wylany na ogień jego wściekłości. To było nawet więcej niż upokorzenie - stwór sie- dzący naprzeciwko nie czuł strachu, za to ciemny kwiat tego uczucia zaczął teraz kieł- kować w duszy Bosska. Jak zdołam przetrwać? - na chwilę ta jedna myśl przesłoniła wszystkie inne w umyśle Trandoszanina. Miał własną listę różnych mieszkańców galaktyki, którzy mogli żywić do niego urazę, ale nigdy wcześniej nie zwracał na nią uwagi. W swej karierze łowcy nagród, jeszcze za czasów Gildii, okupił niektóre osobiste zwycięstwa nadeptu- jąc na palec wielu innym łowcom, sprzątając im sprzed nosa najlepszy towar i upoka- rzając ich, jakby żaden z nich nie miał nigdy szans pomścić swojej krzywdy. Ta lista Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 28 była pewnie równie długa jak lista wrogów Boby Fetta - a może nawet dłuższa, jeśli wziąć pod uwagę, że większość z nich nadal żyła. Natomiast stworzenia, które naraziły się Bobie Fettowi, kończyły zwykłe śmiercią, a razem z nimi wszelkie krzywdy i żale Była jeszcze jedna różnica między jego wrogami a wrogami Fetta: wśród tych ostatnich zaledwie kilku najbardziej zatwardziałych głupców sięgnęłoby po broń, do- chodząc swoich krzywd. Już lepiej dusić w sobie urazy i siedzieć cicho niż dawać Bo- bie Fettowi pretekst do wyeliminowania ze wszechświata kolejnej żywej istoty. Gdyby Bossk potrafił jeszcze zdobyć się na odrobinę rozsądku w czymkolwiek, co odnosiło się do znienawidzonego Boby Fetta, takiej właśnie rady by sobie udzielił. Jednak takie ostrzeżenie nie powstrzymałoby już wrogów Bosska, zwłaszcza od kiedy w całej galak- tyce stało się jasne, że jest ktoś, kto wychodzi górą z każdej konfrontacji z Trandosza- ninem. Każdy łowca nagród, który wcześniej zastanowiłby się trzykrotnie, zanim zde- cydowałby się wyrównać z nim rachunki, teraz zastanowiłby się po raz czwarty - i przeszedł do działania. Jeśli Bossk nigdy dotąd nie miał powodu się ukrywać, teraz niewątpliwie ten powód się pojawił. - Kiedy istoty myślą ktoś zero - ciągnął Figh - prawdopodobieństwo śmierć duże. Twoja śmierć. Bossk uniósł kącik bezwargich ust w krzywym uśmiechu. - Może dla odmiany powiesz coś oryginalnego. Figh pogłaskał bokobrody po obu stronach wydłużonego ryja. - Nie idzie tylko zwykłe emocje... o twoja niechęć do Boba Fett. Bardziej ważne, że kwiczący wodny robak ty, dopóki nie udowadniać, że w tobie zabójca. Dorwać ko- goś, szybciej, później. Bardzo źle. Jedyny sposób inni znowu respekt mają, i skóra na grzbiecie cała, jak ty Boba Fett zabija. Tylko to. Wiedział, że Eobbim Figh ma rację. W grę wchodził nie tylko jego honor i reputa- cja. Kiedy rozniesie się wiadomość o tym, że utknął na Tatooine - a rozniesie się, nieza- leżnie od tego, ilu plotkarskich ulicznych żebraków pozabija - stanie się celem wszyst- kich łowców nagród. Niektórym z nich mogło się nawet wydawać, że to on, nie Gleed Otondon, siedzi na skarbach Gildii Łowców Nagród. To by dodało motyw finansowy - zawsze skuteczny - do powodów, by go odszukać i zamordować. - Zaraz, zaraz - Bossk spojrzał podejrzliwie na Figha. - A skąd wiesz, że Boba Fett nadal żyje? - Proste. - Figh wzruszył ramionami. - Otwarty bank danych, ktoś taki jak ty. Wi- dać na wylot. Roztrząsa porażki, poniżenia... mało prawdopodobne. Słyszał ja, nawet zanim przyjechał ty tu. Zalazł ci pod łuskę bardzo, tylko możliwe dla Boba Fett. Wasza rywalizacja wiedzą wszystkie, wszędzie. Jeśli Fett trup, ty szczęśliwy Trandoszanin. Tak szczęśliwy, jak Trandoszanin może. Posępny, zamyślony... ty wiesz, że Fett nie trup. Co wiesz ty, wiem ja. Albo domyślam. - Figh rozdziawił ryj w imitacji uśmiechu. -Domyślił prawda, teraz widzę ja. Bossk przytaknął. - Cwany jesteś - powiedział. - Jak na Mhingxina. Uwaga wywołała taką reakcję, jakiej się spodziewał i jaką chciał wywołać. Szorst- ka, stercząca sierść Figha zjeżyła mu się na ramionach i karku.

K.W. Jeter29 - Bardziej cwany jak ty - wysyczał. - Nie czekam aż zabity ja, nie przesiaduję tu i tam. Jak ty. - Nie podniecaj się tak. Nie po to tu przyszedłeś, żeby gadać o tym, co dla nas obu jest oczywiste, hę? - Szklanka przed Bosskiem była pusta; odepchnął ją końcem pazura. - Musiałeś mieć dobry powód. Tacy jak ty zawsze go mają. W ciemnych, paciorkowatych oczach Figha nadal tlił się gniew. - Taki cwany, to powiedz sam. Mój powód jaki, żeby gadać? Bossk miał już kie- dyś do czynienia z Mhingxinami. Mieli nieskomplikowaną psychikę, podatną na mani- pulacje. - To proste - powiedział. - Myślisz, że my dwaj możemy razem dobić targu. - Mhingxiny miały małe poczucie własnej wartości, czemu winne było zapewne ich po- dobieństwo do tchórzliwych gryzoni myszkujących po magazynach żywności na wielu planetach, i łatwo było ich sprowokować celnie wymierzoną złośliwą uwagą. Wtedy właśnie puszczały im nerwy. - Wiesz, co zamierzam; może ubzdurałeś sobie, że zdołał- byś mi w tym pomóc. - Pomóc ciebie? Nieprawda! - Figh wysunął trąbę do przodu; długie, włochate i guzowate dłonie rozpłaszczył na stole. - Namierzyć Boba Fett chcesz, reputacja odzy- skać, zrób to sam. Informacje mam ja, co ci pomóc, ale dać ty? Chyba nie! - Daj spokój, Figh. Nikt nikomu nie daje informacji, ot tak, po prostu. Nie w tej galaktyce. Ale wiem już, że masz coś do sprzedania, więc możemy pogadać o cenie. - Sprzedać? - Figh cofnął się i przyjrzał Bosskowi podejrzliwie. - Co sprzedać? - Informacje, to chyba oczywiste! Nie musisz przy mnie udawać. Na pewno coś wiesz na temat Fetta, coś, co według ciebie mogłoby mnie zainteresować. W porządku, masz rację. Jestem zainteresowany. - Bossk wycelował palec w stronę stworzenia sie- dzącego naprzeciwko. - Byłem zainteresowany nawet zanim tu przyszedłeś, starając się mnie wkurzyć gadaniem o Fetcie, żeby podbić cenę. Więc dobrze, targuj się. - Targuj... cena... sprzedaj... - Figh pokręcił głową. - To nie wszystko, potrzebne jeszcze coś. - Co takiego? - Kredyty - wypalił Figh. - Twoje kredyty. Masz? - Mam dość. - Bossk wzruszył ramionami. - Jak na razie. - Tak mówił ty wcześniej. Nie wygląda na to. Tym razem Bosskowi puściły ner- wy. - Pozory mylą! - Bardzo. - Figh zdołał odzyskać nieco panowanie nad sobą, co pozwoliło mu znowu wyszczerzyć zęby w nieprzyjemnym uśmiechu. - Muszą być kredyty z góry. Od razu. Nie dopisywać do rachunku... nie ze mną. - Kiwnął głową w stronę barmana. - Chcesz ten facet martwy. Dobra, interes dobijemy. I tylko to się liczyło. Bossk już wcześniej podjął decyzję. Nie chodziło tylko o je- go własne priorytety, czyli o żądzę zemsty, pchającą go na trop Boby Fetta. Nie tylko z tego powodu postanowił odłożyć na razie sprawę Gleeda Otondona i zagrabionych przez niego skarbów Gildii. Był w sytuacji bez wyjścia; niezależnie od tego, jak bardzo przydałyby mu się te kredyty - było tego więcej niż dość, żeby kupić nowy statek i Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 30 uzbroić go jak należy do polowania na Bobę Fetta - jego szanse wytropienia Otondona były bliskie zeru teraz, gdy jego własna reputacja tak bardzo ucierpiała, kiedy miał przeciwko sobie wszystkich innych łowców nagród. Lepszym pomysłem, przy ograni- czonych środkach, jakimi dysponował, było odzyskanie renomy przez wyrównanie porachunków z Boba Fettem; dzięki temu znowu stanie się budzącym grozę przedsta- wicielem galaktycznej społeczności łowców nagród i uzyska wolną rękę w poszukiwa- niu majątku, który prawnie mu się należał. - W porządku - powiedział Bossk. - Dobijemy interesu. Płatność z góry. - Pochylił się nad stołem i wbił twardy, pozbawiony uśmiechu wzrok w Figha. - Co dla mnie masz? - Bardzo cenne. - Figh nie cofnął się. - Miejsce pobytu Boby Fetta. Gdzie jest. Te- raz. Bossk był wniebowzięty. - Wiesz to? - Nie. Ale dowiedzieć mogę. Rozczarowany Bossk odchylił się do tyłu i oparł plecami o wyściełane oparcie. - To daj mi znać, jak będziesz wiedział. Wtedy dostaniesz swoje kredyty. - Spokojna głowa. - Figh wysunął się z niszy. - Zobaczy mnie ty wkrótce. Bossk przyglądał się, jak Mhingxin przeciska się przez tłum, który zaczynał już wypełniać kantynę. Po chwili Figh zniknął, widocznie wyszedł po schodach na po- wierzchnię, na ulice Mos Eisley. Tam, gdzie najpewniej mógł uzyskać tę cenną infor- mację. Bossk miał nadzieję, że Figh naprawdę wróci z wiadomością. Za coś takiego chęt- nie by zapłacił, niezależnie od tego, jak kiepsko wyglądały jego finanse. Nie sposób dopaść zwierzyny, powiedział sobie w duchu, jeśli nie wiesz, gdzie się ukrywa. Przez cały czas, gdy podróżował w stronę Tatooine, próbował dowiedzieć się czegoś o miej- scu pobytu Fetta. Był to jeden z ważniejszych powodów, które skłoniły go, by przyle- cieć na tę planetę - ostatnie miejsce, w którym widziano Fetta, jak odlatuje z Morza Wydm, z drugim łowcą nagród, niejakim Dengarem, i jakąś tancerką, której udało się uciec z pałacu Hutta Jabby. Bossk nie znał jej imienia ani nie wiedział, dlaczego Fett interesował się nią na tyle, żeby ją ciągać ze sobą. Ale tych dwoje było z Fettem, gdy ten upokorzył go po raz kolejny. Używając jednej ze swych podstępnych psychologicz- nych zagrywek, Boba Fett zdołał wygonić Bosska z jego własnego statku, „Wściekłego Psa". Trandoszanin po raz kolejny musiał się ratować ucieczką w kapsule ratunkowej, uciekając przed pewną jego zdaniem destrukcją, która okazała się tylko durną automa- tyczną bombą. Można się było z dużą pewnością założyć, że Boba Fett nadal miał w posiadaniu „Wściekłego Psa". Jego własny statek, „Niewolnik I", trafił w ręce patrolu zwia- dowczego Sojuszu Rebeliantów, kiedy dryfował porzucony w przestrzeni. Razem z Dengarem i tamtą kobietą Boba Fett musiał pewnie przejść na pokład „Psa" i odlecieć nim w nieznanym kierunku. Jeszcze jedna z moich rzeczy, pomyślał ponuro Bossk, którą mi skradziono. Reputacja i statek - Boba Fett miał za co odpowiadać.

K.W. Jeter31 A Bossk już dawno poprzysiągł sobie, że tamten odpowie. Zapłata mogła być tyl- ko jedna. Śmierć. Smak krwi ściekającej po kłach Bosska będzie wtedy czymś więcej niż tylko wyobrażeniem - stanie się rzeczywistością. Siedział jeszcze przez chwilę, rozmyślając, pochylony nad stołem, z pustą szklan- ką pomiędzy pazurami. Zachodził w głowę, gdzie też może być teraz Boba Fett; nie mógł się doczekać, kiedy Eobbim Figh powróci do niego z tą informacją. Pewnie się gdzieś zabawia, pomyślał gorzko Bossk. „Wściekły Pies" był dobrym statkiem, urządzonym zgodnie z najlepszym trandoszańskim gustem - czymś więcej niż tylko skutecznym statkiem pościgowym. Zapewniał też prawowitemu właścicielowi skromne, ale niezbędne wygody. Myśl, że Boba Fett rozkoszuje się nimi właśnie teraz, doprowadziła Bosska do jeszcze większej wściekłości. On jest tam, myślał Bossk, gotując się od gniewu, a ja utknąłem tutaj. Zacisnął pa- zury w pięści, marząc boleśnie o chwili, kiedy zatopi je w kolejnym gardle. Nie było sprawiedliwości w tej galaktyce. Podczas kiedy on musiał schodzić lu- dziom z oczu w zapadłej dziurze w rodzaju Tatooine, Boba Fett był bezpieczny, w spo- kojnej pustce międzygwiezdnej przestrzeni, daleko stąd. Żadnej sprawiedliwości... Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 32 R O Z D Z I A Ł 3 Już prawie się zdecydowała, że zabije ich obu. Neelah spojrzała na tył hełmu Boby Fetta, siedzącego za pulpitem sterowniczym „Wściekłego Psa". Nie dał po sobie poznać, czy wie, że kobieta stoi w drzwiach do sterowni. Ale znając Fetta i jego ustawiczną, nadnaturalną czujność, była pewna, że nic mu nie umknie. Ten facet słyszy krew pulsującą w moich żyłach, pomyślała. Dobrze wie, że tu jestem. Drugi łowca nagród, Dengar, spał na dole w ładowni. Neelah zostawiła go tam, znużonego opowiadaniem jej ponurej historii Boby Fetta. Podobnie jak większość łow- ców nagród, Dengar był stworzony do działania; żonglowanie słowami, przywracanie przeszłości do życia w choćby najprostszych, najbardziej bezpośrednich zdaniach przy- chodziło mu z trudem. Zwłaszcza kiedy był przyparty do muru; w końcu obudził się z jej miotaczem wycelowanym w środek czoła. Była pełna podziwu, jak skutecznie go to zainspirowało. Nadal miała przy sobie miotacz; dyndał na jej palcu, gdy patrzyła, jak Fett korygu- je kurs za pomocą dźwigni i przycisków na pulpicie sterowniczym. Broń pierwotnie należała do Fetta; udało jej się wykraść miotacz ze sterowni, zanim łowca nagród zdołał ją powstrzymać. Zdobył się nawet na niechętne gratulacje. Niewiele było istot, którym udało się coś takiego. Może wtedy powinnam go była zabić, pomyślała Neelah. Albo przynajmniej spró- bować. Wystarczyło tylko podnieść broń, wycelować - co nie byłoby zbyt trudne z tak bliskiej odległości - i wystrzelić. Skończyłaby się ta wieczna niepewność, raz na zaw- sze... - Nie rób sobie złudzeń. - Głos Boby Fetta wyrwał ją z morderczych myśli. - Wiem, że tu jesteś. - Nie odwrócił się, nadal zajęty instrumentami pokładowymi. Wstu- kał ostatnią liczbę do komputera nawigacyjnego statku i obrócił wreszcie fotel w jej kierunku. - Miałabyś więcej szczęścia, gdybyś była robotem. Niektóre z nich potrafią się poruszać naprawdę bezszelestnie. W jego komentarzu uderzyła Neelah niezamierzona ironia. Gdybym była robotem, pomyślała, nie miałabym żadnego z tych problemów, które mnie dręczą. Choćby jej tożsamość, wiedza o tym, kim i czym była; poza faktem, że była kobietą o fałszywym

K.W. Jeter33 imieniu, okradzioną z przeszłości - trudno sobie wyobrazić, by coś takiego mogło trapić robota. Pamięć robota to kwestia elektronicznych obwodów i mikroimplantów, maleń- kich urządzeń rejestrujących, równie sztucznych i łatwych do wymiany jak same robo- ty. Maszynom to łatwo, pomyślała Neelah. Nie muszą się zastanawiać, kim są. Po pro- stu to wiedzą. - Następnym razem będę bardziej uważać - powiedziała Neelah. Stojąc twarzą w twarz z Boba Fettem nie miała ani trochę więcej pojęcia o tym, jakie sekrety ukrywał pod czaszką. Ciemne „T" szczeliny wizjera jego hełmu, tego potłuczonego i odbarwio- nego, ale nadal niebezpiecznie skutecznego zabytku po dawnych mandaloriańskich wojownikach, ukrywało przed nią wszystko, co myślał i wiedział. Cała prawda o tym, kim była i jak trafiła w ten odległy, niegościnny zakątek galaktyki mogła tkwić za- mknięta w głowie Boby Fetta, jak klucz ukryty w sejfie, który miał otworzyć. Ale hełm i ten ciemny, osłonięty wzrok tak naprawdę się nie liczyły. Była jedną z niewielu istot w galaktyce, które widziały Bobę Fetta bez hełmu - i nic jej z tego nie przyszło. Na odległej Tatooine, pod morderczym żarem podwójnych słońc, Neelah znalazła go, bliskiego śmierci, wyrzyganego na gorące piaski przez monstrualnego Sarlaka, którego śmiertelne konwulsje sam wywołał, połknięty przez bestię. Soki tra- wienne Sarlaka, niczym żrące kwasy zdolne wytrawić surową durastal, odarły Bobę Fetta z jego zbroi, docierając do żywego ciała, które zresztą także nieźle nadtrawiły. Gdyby się na niego nie natknęła, życie wyciekłoby z niego wraz z krwią wysączającą się z ran otwartych do żywego mięsa, by z sykiem wsiąkać w spalone słońcem skały. Uratowała mu wtedy życie, ukrywając go z pomocą Dengara i trzymając w bez- piecznym miejscu, dopóki nie zabliźniły się jego rany - rany, które zabiłyby każdą isto- tę o słabszej woli. Nawet nieprzytomny, nawet pod wpływem najsilniejszych środków uśmierzających ból, nadal był to ten sam Boba Fett, nieustępliwie trzymający się świata żywych. I potem też okazał się wściekle nieustępliwy. Wdzięczność była zdaje się wśród łowców nagród towarem deficytowym. Uratujesz takiemu życie, pomyślała gorzko Neelah, i co z tego masz? Niewiele - a już na pewno nie odpowiedzi na twoje pytania. Wszystko, co wiedziała o swojej przeszłości, ograniczało się do kilku strzępów wspo- mnień, które ocalały mimo czyszczenia pamięci; do denerwująco skromnych okruchów, które wróciły do niej podczas pobytu w pałacu Hutta Jabby i tu, na pokładzie „Wście- kłego Psa". Jak dotąd niczego nie zdołała dowiedzieć się od Dengara; historia o we- wnętrznych walkach i podstępach, które w końcu rozbiły Gildię Łowców Nagród, którą jej opowiedział, nie powiedziała jej nic ojej własnej przeszłości. A tego, co powiedział jej na temat Boby Fetta, już wcześniej sama się domyśliła: im mniej się z nim miało do czynienia, tym lepiej. Udane interesy z Boba Fettem polegały na tym, że on zatrzymy- wał wszystkie kredyty, a innym udawało się utrzymać przy życiu. A nieudane? Boba Fett i tak zatrzymywał kredyty. Fakt, że ciągnął ją za sobą najpierw na pokład własnego statku, „Niewolnika I", kiedy otoczyło ich kilku opryszków z Mos Eisley, a potem na ten statek, zabrany inne- mu łowcy nagród, gadowi o imieniu Bossk, nie oznaczał w żadnym wypadku wdzięcz- ności ze strony Boby Fetta, przyznania, że gdyby nie ona, nie byłoby go wśród żywych. Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 34 Musiała mu być do czegoś potrzebna. Neelah domyśliła się tego już jakiś czas temu. Nawet jeśli nie była „twardym towarem" - jak mawiali łowcy nagród o swoich ofiarach, które łapali dla wysokich nagród wyznaczonych na ich głowy - musiała być częścią któregoś z łowieckich planów Fetta. Tyle tylko, pomyślała, że jeszcze nie wiem, jaką częścią. - Uwaga może nie wystarczyć. - Zimne, beznamiętne słowa Boby Fetta wdarły się w jej myśli. - Potrzebna jest jeszcze mądrość. A mądre stworzenia nie mają zwyczaju stawać za moimi plecami bez ostrzeżenia. Zabiłem parę osób tylko dlatego, że to zrobi- ły. - Doprawdy? - Neelah zdążyła się już na tyle przyzwyczaić do łatwości, z jaką przychodziło mu stosowanie przemocy, że już jej to nie przerażało. Poza tym nie miała nic do stracenia - nawet własnej osobowości, a to sprawiało, że nie czuła strachu. - Tylko dlatego? - Może dla ostrzeżenia innych, żeby tego nie robili - Boba Fett wzruszył lekko ra- mionami. - Ale to działa tylko wtedy - powiedziała Neelah. - kiedy tę drugą istotę obchodzi to, co się z nią stanie. Nie widać było po nim, czy rozbawiła go jej uwaga. - A ciebie nie obchodzi? - Nadal próbuję odpowiedzieć sobie na to pytanie. Czy mnie obchodzi, czy nie. - Dla mnie to bez znaczenia - powiedział Boba Fett. - Bylebyś tylko nie plątała mi się pod nogami, kiedy zajmuję się swoimi sprawami. Neelah poczuła ukłucie gniewu, wywołane rzeczowym tonem Fetta. - A jakie to sprawy? Tak bardziej konkretnie? - Wkrótce się dowiesz. Kiedy dotrzemy na miejsce. Nie potrafiła wyciągnąć z niego nawet tak drobnej informacji. Nie uznał też za stosowne udzielić jej Dengarowi, chociaż podobno byli partnerami. Zapytany o kurs, jakim leciał „Wściekły Pies" od czasu, kiedy przejęli statek, Fett milczał albo udzielał wymijających odpowiedzi. - Pytałam już o to - powiedziała Neelah przez zaciśnięte zęby; jej ręka powędro- wała w stronę miotacza, który zatknęła wcześniej za pasek. - Po co te tajemnice? - To żadna tajemnica - odparł Boba Fett. - Tak jak mówiłem, wkrótce się dowiesz. Na razie nie musisz tego wiedzieć. Jakąś częścią siebie, równie zimną i beznamiętną jak sam łowca nagród, obserwo- wała własną reakcję na jego uparte słowa, jakby tkwiła w tym wskazówka, która nie powinna jej umknąć. Neelah dobrze wiedziała, że władczy ton, którego nie mogła się pozbyć, nie mógł należeć do niewolnicy, do tancerki, która powinna skończyć jako karma ulubionego rankora w pałacu jakiegoś opasłego Hutta. Wiedziała o tym nawet wtedy, gdy znajdowała się w niewoli nieodżałowanego, tragicznie zmarłego Jabby, pozbawiona choćby skrawka wspomnień o tym, jak tam trafiła. Jedynym, co jej pozo- stało z wcześniejszego życia, niezależnie od tego, jakie było i na jakiej odległej plane- cie się toczyło, było przekonanie, że zimna uwaga łowcy nagród Boby Fetta, którą

K.W. Jeter35 zwróciła na siebie w tej ponurej otchłani nieprawości znanej jako pałac Jabby, wiązała się bezpośrednio i nierozerwalnie z jej przeszłością. - Nie możesz mnie winić - powiedziała Neelah - że chcę wiedzieć. Sam powtarza- łeś mi tyle razy, jakim niebezpiecznym miejscem jest galaktyka. Jeśli lecimy gdzieś, gdzie powinniśmy spodziewać się kłopotów... dużych kłopotów... to chciałabym o tym wiedzieć zawczasu. - Po co? - pytanie, a przede wszystkim sposób, w jaki wypowiedział je Fett, nie zachęcały do odpowiedzi. - I tak nic byś na to nie poradziła. To ją rozwścieczyło jeszcze bardziej. Poczucie bezradności, braku kontroli nad tym, co działo się wokół niej - to wszystko dotknęło jakiegoś miejsca na samym dnie jej duszy, wrażliwego jak otwarta rana. Ale krew, jaką miała teraz ochotę przelać, nie należała do niej, tylko do Boby Fetta. - Nie bądź tego taki pewien - powiedziała. - Na tym statku jest jeszcze dwoje lu- dzi, a ty jesteś tylko jeden. - Jeśli sądzisz, że uda ci się wciągnąć Dengara w jakiś mały bunt na pokładzie, to spróbuj. - Żadnych emocji w głosie, nawet pogardy. - Mam wprawdzie co do was w tej chwili pewne plany, ale to się może zmienić. Naprawdę szybko. - Kiwnął w jej stronę okrytą rękawicą dłonią. - Decyzja należy do ciebie. Wiedziała, że nie ma sensu pytać go, jakie to plany. Boba Fett nie zwykł grać w otwarte karty - z nikim, nie wyłączając swoich rzekomych partnerów. - Nie zostawiasz mi wielkiego wyboru. - Neelah usłyszała swój głos, równie twar- dy i zimny jak Fetta. - Prawda? - Mój fach polega na ograniczaniu wolności wyboru innym istotom. Dlatego zaw- sze trzymam klatkę w ładowni mojego statku. - Boba Fett pokazał w stronę dolnego pokładu pod sterownią. - Poprzedni właściciel tego statku też ją tu trzymał. Podobnie jak każdy inny łowca nagród. Jeśli wolisz spędzić resztę podróży w nieco mniej kom- fortowych warunkach, uwierz mi, mogę to załatwić. I nie spodziewaj się, że Dengar do ciebie dołączy. Ma przynajmniej tyle rozumu, żeby nie wyskakiwać z taką akcją. No to mamy jeszcze jednego gościa, któremu nie można ufać, pomyślała Neelah. Boba Fett i tym razem miał rację; wiedziała, że gdyby Dengarowi dano wybór, czy związać swój los z nią, czy utrzymać partnerskie (jeśli w ogóle można je było tak na- zwać) stosunki z Fettem, bez wahania wykonałby każdy rozkaz łowcy nagród. I nic dziwnego. Trzymając z Fettem miał szansę na swoją działkę kredytów, które płynęły z najrozmaitszych intryg i przedsięwzięć Fetta. A choćby nie wiedzieć jak skromna była ta działka w porównaniu z częścią, jaką wykrawał dla siebie Fett, i tak było to lepsze niż nadstawianie karku dla kogoś, kto nawet nie miał imienia, a co dopiero przyjaciół czy sojuszników wśród mieszkańców galaktyki. Nie można było winić Dengara za to, że jest dość mądry, żeby wiedzieć, jakie ma szanse, i rozegrać je na swoją korzyść. A to, że mogła skończyć w klatce... Neelah nie była pewna, czy w ogóle jato ob- chodzi. Co za różnica? Widziała swoje odbicie w ciemnym wizjerze hełmu Boby Fetta - ponury, fatalistyczny wyraz twarzy kogoś, kto zdołał uratować się z zabójczych wnętrz pałacu Hutta Jabby tylko po to, by znaleźć się w dziwnie podobnej sytuacji. To nie ja tu decyduję, pomyślała, nawet w kwestii tego, czy będę żyć, czy umrę. Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 36 - A więc mamy trzymać się ściśle twojego planu. - powiedziała głośno. - Jakikol- wiek by nie był. Bez dyskusji. Boba Fett wzruszył ramionami. - Możesz sobie dyskutować do woli. Tylko nie ze mną. I jeszcze jedno... - wskazał na miotacz, który miała przypięty do pasa. - Nie sądź, że uda ci się mnie zaskoczyć. Nic z tego. - Jesteś pewien? - Ujmijmy to w ten sposób - powiedział Fett - że do tej pory nikomu się to nie uda- ło. A tych, którzy próbowali, już nie ma. Nie trzeba jej było tego przypominać. Wszystko, co słyszała na temat Boby Fetta, czy to w pałacu Jabby, czy tu, na pokładzie ukradzionego „Wściekłego Psa", kiedy słuchała opowieści Dengara o rozpadzie Gildii Łowców Nagród i paskudnym rezultacie tego wydarzenia, utwierdziło ją tylko w opinii na jego temat. Istota rozumna, która wdawała się w jakiekolwiek konszachty z Boba Fettem, kładła na szalę własne życie. Jednak przychodziło jej czasem do głowy, że może trzeba było postawić wszystko na jedną kartę i wejść do gry. Gdyby tego nie zrobiła wtedy, gdy była osobistą własno- ścią Jabby, skończyłaby jako pożywienie jego ulubionego rankora, tak jak biedna Oola. Lepiej już umrzeć, kładąc własne życie na szali, niż czekać bezczynnie na jeden z ohydnych rodzajów śmierci, jakie galaktyka oferowała nieśmiałym. Jej ręka powędrowała na rękojeść miotacza i spoczęła na niej, jakby tylko jedna myśl, jedna decyzja dzieliła ją od wypróbowania rady, którą podsuwał jej i Boba Fett, i resztki własnej ostrożności. Wystarczyłby jeden strzał; jeden palący promień lasera. Broń ogrzała się od jej dłoni. Dziwna pewność, niezależna od strzępków pamięci, od wszelkich skrawków wspomnień jej skradzionej przeszłości, podpowiadała jej, że miała szansę użyć miota- cza. Osoba, którą kiedyś była, jej prawdziwe ja, oddzielone zasłoną od wszystkiego, co miała prawo pamiętać, ta osoba - uświadomiła sobie to w tym momencie - miała refleks niemal równie szybki jak Boba Fett. A może nawet szybszy, biorąc pod uwagę, że ele- ment zaskoczenia miała nadal po swojej stronie. Nie spodziewa się tego, pomyślała Neelah. Wiedziała, że mimo wszystkich umiejętności, zarówno fizycznych, jak i psy- chicznych łowcy nagród, ukryte za wizjerem hełmu spojrzenie miało martwe pole. Fet- towi na pewno nie przyjdzie do głowy, że ktoś, kto był tylko pionkiem w jego planach, tylko towarem, może sobie pozwolić na swobodę ruchów taką samą jak on. Pomysł był kuszący. Niemal czuła jego smak pod językiem, jak gorącą słoność własnej krwi. Taka sama pokusa pchnęła ją kiedyś, w pałacu Jabby, do pewnej decyzji: postanowiła przestać być własnością obmierzłego Hutta, choćby za cenę życia. Tajem- nica jej prawdziwego imienia i tożsamości też była nie do zniesienia; myśl, że odpo- wiedź może tkwić zamknięta w głowie ukrytej za nieprzeniknionym wizjerem hełmu mandaloriańskiej zbroi, przesłoniła wszystkie inne. Jeden szybki ruch ręki - już czuła dotyk metalu na spoconej dłoni - i będzie po tajemnicy. Jedno z nich będzie martwe, z dymiącą dziurą w piersi, Boby Fetta albo jej własnej, zależnie od tego, które pierwsze wystrzeli. A w tej chwili czuła, że niewiele ją obchodzi, które z nich zginie... - Ale wtedy nigdy się nie dowiesz.

K.W. Jeter37 Neelah w pierwszej chwili sądziła, że słyszy własne myśli. Po chwili uświadomiła sobie, że te twarde, nieczułe słowa padły z ust Boby Fetta. On wie, zrozumiała. Zawsze wiedział. Znał dokładnie jej myśli - wydała ją dłoń zawieszona nad kolbą miotacza. Kiwnęła głową, ale nie cofnęła ręki znad blastera. - Ułatwię ci to. - Boba Fett wyciągnął swój blaster przypięty w kaburze do pasa bojowej zbroi. Trzymając broń za lufę, rzucił ją w przeciwległy kąt sterowni; zadźwię- czała uderzając o nagie płyty poszycia z durastali. - Teraz nie musisz się martwić, czy nie przypłacisz tego własnym życiem. Jedyne, jakie leży na szali, to moje. On się ze mną bawi, pomyślała. Brak jakichkolwiek emocji w jego głosie uświa- domił jej coś, co wiedziała od samego początku - Boba Fett nie wygrywał samą tylko przemocą czy brutalną skutecznością swojej broni. Siła jego woli, przenikliwość, z jaką odczytywał myśli innych istot, były równie śmiercionośne. Myliła się, teraz to wiedzia- ła. Cokolwiek robił, nie była to zabawa, tylko śmiertelnie poważna rzecz. Skoro uła- twiał jej zabicie siebie -jeśli się na to zdecyduje - musiał mieć w tym jakiś cel. Wyciągnęła miotacz zza pasa - broń wydawała się poruszać bez udziału jej woli, jakby kierowana inteligencją zawartą w skomplikowanych obwodach - i wycelowała w pierś Boby Fetta. Przesunęła palec na spust. Mały kawałek metalu, który wyczuła i wprzęgła w drgające włókna swojego systemu nerwowego, w gorączkowe kłębowisko myśli i pragnień uwięzionych we wnętrzu jej czaszki. Z wyprostowaną ręką, nieporu- szona, spojrzała nad lufą blastera w zimny, ciemny wizjer, w którym odbijała się jej własna twarz... Nie mogła strzelić. Opuściła miotacz i zsunęła palec ze spustu. - Wygrałeś - powiedziała. - Oczywiście. - W głosie Boby Fetta nie było ani odrobiny emocji, tak samo jak wcześniej. - Nie miałem co do tego wątpliwości. Możesz nie wiedzieć, kim naprawdę jesteś, i może ja też tego nie wiem. Ale i tak wiem więcej niż ty... wiem, jak działa twój umysł. - Postukał palcem wskazującym w boczną część swego hełmu. - Musisz wygrać tutaj... - pochylił się do przodu w fotelu pilota, wyciągnął rękę i tym samym palcem dotknął brwi Neelah. - I tutaj, zanim zdołasz wygrać gdziekolwiek indziej. Czy choćby przeżyć. - To dlatego inni przegrywają, jak sądzę. - Kiedy Boba Fett cofnął rękę, Neelah kiwnęła głową. - Jak Bossk. Udało ci się odebrać mu statek tylko dzięki temu, że na- mieszałeś mu w głowie. - Właśnie - zgodził się z nią Fett. Znowu wyciągnął rękę i wyjął miotacz z ręki dziewczyny. Leżał w jego dłoni, nieruchomy i bezsilny. - Przedmioty takie jak ten... - okryte mandaloriańską zbroją ramiona uniosły się i opadły - one... tylko przypieczęto- wują sprawę. Zazwyczaj. Ale bitwa jest już wtedy i tak zakończona. W jego słowach była pewna mądrość; Neelah wiedziała, że są prawdziwe, tak sa- mo jak inne rzeczy, które jej mówił. - Po co to robisz? - Spojrzała w oczy ukryte za ciemnym wizjerem. - Chyba nikt nie przypuszcza, że zwierzysz się komukolwiek, po co robisz to czy tamto. Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 38 W pałacu Jabby było paru opryszków, którzy twierdzili, że Boba Fett jest człowie- kiem milczenia; nigdy nie słyszeli, by się odzywał. Prawdopodobnie po prostu mieli fart. Kiedy ktoś w końcu słyszał Bobę Fetta, rzadko kiedy oznaczało to coś dobrego dla słuchacza. - Więc po co mówisz mi to wszystko? - Jesteś rozsądnym stworzeniem - wyjaśnił Fett. - Mało jest takich w galaktyce. Pod tym względem więcej nas łączy niż dzieli. Większość istot rozumnych tylko cza- sami zasługuje na tę nazwę; niewiele myślą, kierując się głównie emocjami. A emocje, które staram się w nich wzbudzić, to strach i poczucie bezradności. Łatwiej wtedy nimi pokierować. Ty natomiast... - powoli pokręcił głową, jakby ważył słowa. - Z tobą to co innego. Najpierw są emocje: gniew, frustracja, chęć odwetu, wszystkie te rzeczy, które dopiero musisz nauczyć się kontrolować. Ale potem dochodzi do głosu rozumowanie, zdolność logicznego myślenia. Chłodna i analityczna, nawet w sprawach, które najbar- dziej cię obchodzą. Nawet w sprawie twojej utraconej tożsamości. Myśleć chłodno o losie innych istot... to przychodzi łatwo mieszkańcom większości światów. Ale myśleć chłodno o samym sobie... - kiwnął głową, tym razem z wyraźną aprobatą. - To coś, co zasługuje na uznanie. Muszę traktować to inaczej niż zachowanie większości istot, które spotykam. Neelah zastanawiała się, czy to kolejna z jego gier, następna próba kontrolowania jej od środka. - A co by było, gdybyś tego nie robił? Gdybyś nie traktował tego inaczej? - Wtedy rośnie prawdopodobieństwo, że przegram bitwę. -Ukryty wzrok Boby Fetta nie odrywał się od jej twarzy. - Chociaż oczywiście nie całą wojnę. - Jak to? - To proste - odparł Fett. - Jesteś dla mnie na tyle cenna, że wolę, byś pozostała żywa. I skłonna do współpracy. Łatwiej to od ciebie uzyskać, kiedy nie jesteś zamknię- ta w klatce. Z drugiej strony. .. jestem świadom zagrożeń, jakie wiążą się z pozostawie- niem ci pewnego stopnia swobody. - Oddał jej pistolet. - Jeśli te zagrożenia staną się zbyt duże, będę musiał cię wyeliminować. Tak szybko i definitywnie, jak to tylko bę- dzie możliwe. Neelah przez chwilę patrzyła na blaster trzymany w dłoni, po czym przypięła go z powrotem do paska. Uniosła wzrok i spojrzała za Bobę Fetta, na wypełnione gwiazda- mi iluminatory. Gdzieś tam była planeta, z której pochodziła, teraz stracona dla niej jak wszystko inne. Może tam, pomyślała, też zapomnieli, jak się nazywam... A jeśli taka była prawda... to nie miała dokąd pójść. Statek, w którego wnętrzu się znajdowała, był, być może, jedynym światem, jaki jej pozostał. Spojrzała znowu na Bobę Fetta. - Musisz mi wybaczyć - powiedziała, zmuszając się do uśmiechu - że tak się przejmuję tym naszym tajemniczym portem przeznaczenia. Ale to ty mi powiedziałeś o wielkich wydarzeniach, które nadchodzą... gdzieś tam. - Wskazała ręką na iluminator. - O siłach imperialnych, gromadzących się w pobliżu miejsca zwanego Endor. - Sama nazwa księżyca brzmiała jak zwiastun nadciągającej zguby. - Powiedziałeś, że to będzie decydująca bitwa, która może przynieść koniec Sojuszu Rebeliantów. - Potrząsnęła

K.W. Jeter39 głową. - Miałam trochę do czynienia ze zmaganiami Imperium i Rebeliantów tam, na Tatooine. - Kawałek po kawałku Neelah odgadła znaczenie obecności Luke'a Skywal- kera i księżniczki Leii Organy na tej prowincjonalnej planecie. Widziała ich oboje w pałacu Jabby, razem z Hanem Solo, ich towarzyszem, zamrożonym w bloku karbonitu, a potem uwolnionym i przywróconym do życia. To oni odpowiadali za śmierć Jabby, wiedziała to; domyśliła się też, że była to dla niej pomyślna okoliczność. Ucieczka ze szponów Jabby wcale nie oznaczała odzyskania wolności, przynajmniej tak długo, jak Hutt żył. Być może nawet zawdzięczała życie im i całej reszcie rebeliantów - ale to nie wystarczało, by miała ochotę angażować się w ich sprawy. - Nie chcę nawet zbliżać się do nich - powiedziała zdecydowanym tonem. - Mają swoją wojnę, ja mam swoją. - Nie przejmuj się. - Boba Fett obejrzał się przez ramię na iluminatory, a potem zwrócił wzrok z powrotem w jej stronę. - To kolejna rzecz, która nas łączy. Rebelie są dobre dla głupców; ja przyjmuję wszechświat takim, jaki jest. A zatem nie lecimy w pobliże Endoru. Niech sobie walczą. Ktokolwiek wygra... to bez różnicy. Przynajmniej dla takich jak my. Jego słowa trochę ją uspokoiły. Wyczuwała jednak ironię sytuacji: oto brała za dobrą monetę słowa kogoś, kto mógł ją zabić albo wymienić za nagrodę oferowaną przez tego, kto skłonny był najwięcej za nią zapłacić, jeśli z jego punktu widzenia oka- że się to korzystne. Wszystko się kręci wokół pieniędzy, pomyślała. Tylko interesy się liczą. - Zostaw mnie teraz - polecił Boba Fett. Obrócił fotel pilota w stronę instrumentów pokładowych. - Muszę się zająć czymś innym. Neelah uświadomiła sobie, że nie ma nic więcej do powiedzenia. Znowu wygrał, zanim miała szansę wykonać jakikolwiek ruch. Odwróciła się, wyszła przez drzwi sterowni i zeszła w dół po drabinie prowadzącej do ładowni. Dengar uśmiechnął się, widząc, jak Neelah schodzi po szczeblach drabinki. - Wygląda na to, że my też mamy ze sobą coś wspólnego - powiedział. - Też nie miałaś z nim szczęścia. Uśmiechnął się na widok miny kobiety. - A co ty o tym możesz wiedzieć? - Daj spokój! - Pokazał palcem na otwarty panel i te same łącza, do których wcze- śniej podłączyła się Neelah. - Nie tylko ty umiesz bawić się w te klocki. Słyszałem wszystko, co mówiliście tam na górze. - Cudownie! - powiedziała z przekąsem Neelah. Usiadła na podłodze, opierając się plecami o przeciwległą belkę. - Gratuluję. Wiesz teraz tyle samo, co ja. Czyli niewiele. - Tak naprawdę... to wiem coś więcej. Zaskoczona Neelah uniosła brew. - Dowiedziałeś się, dokąd lecimy? - Oczywiście, że nie. - Dengar potrząsnął głową. - Jeśli Boba Fett chce zachować swoje zamiary w tajemnicy, byłbym głupi, gdybym próbował sam coś wywęszyć. Ale to kwestia przyszłości, tego, co dopiero się wydarzy, a w tej chwili nie mamy w tej sprawie wiele do powiedzenia. Tak to już chyba bywa, kiedy jest się partnerem Boby Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 40 Fetta. - Opierając się o grodź, Dengar rozłożył szeroko ramiona. - Ale jeśli chodzi o przeszłość, to co innego. Na ten temat co nieco wiem. - Świetnie. - Niesmak na twarzy Neelah pogłębił się. - Masz na myśli tę historię, którą mi opowiadałeś.... jak to Boba Fett doprowadził do rozpadu Gildii Łowców Na- gród i co się stało potem? - Właśnie - odparł Dengar. - Sporo już ode mnie wyciągnęłaś. Pewnie więcej, niż byłabyś skłonna przyznać. Masz teraz dużo lepsze pojęcie o tym, jak działa Boba Fett... i do jakiego stopnia możesz mu ufać... niż wtedy, kiedy odlatywaliśmy z Tatooine. - Niewiele mi z tego przyszło... - Neelah skrzyżowała ramiona na piersi. - Równie dobrze mogłeś nic nie mówić. - Tak? - uśmiechnięty Dengar uniósł pytająco brew. - Więc nie chcesz wysłuchać końca tej historii? Jeszcze niedawno bardzo cię to interesowało. Wystarczająco, żeby przystawić mi blaster do skroni, kiedy chciałem przerwać opowieść. - Zmieniłam zdanie - powiedziała Neelah. - W końcu co mnie to obchodzi? Wy- grał, przeżył, a inne istoty nie... w przypadku Boby Fetta to normalne. Nic nadzwyczaj- nego. - Bardzo dobrze. - Dengar był ciekaw, jak długo potrwa ten jej nastrój. - Oczywi- ście zawsze jest szansa, że zakończenie historii będzie zawierać wskazówkę, której potrzebujesz, by rozwiązać zagadkę. Ale jeśli nie chcesz skorzystać z tej szansy... cóż, twoja sprawa. - Właśnie. - Neelah zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu. - Więc nie zawracaj mi głowy. Jej nastrój, podobnie jak udawana drzemka, trwał raptem pięć minut. Po chwili otworzyła najpierw jedno oko, a potem drugie. Spojrzała na Dengara. - No dobrze - powiedziała. - W takim razie kończ tę historię. Małe zwycięstwo, ale było warto. I pomoże im to zabić czas, zanim dotrą na miej- sce, gdziekolwiek by nie było. - Nie masz zamiaru grozić mi Masterem? Neelah potrząsnęła głową. - W moim obecnym stanie ducha to chyba nie najlepszy pomysł. Mogłoby się oka- zać, że pokusa odstrzelenia ci głowy jest nie do przezwyciężenia. Więc darujmy to sobie. Po prostu zacznij już opowiadać, dobrze? - W porządku - odparł Dengar. - Jak sobie życzysz.

K.W. Jeter41 R O Z D Z I A Ł 4 ...I WCZORAJ TUŻ PO WYDARZENIACH NOWEJ NADZIEI - Gdzie jest Boba Fett? To pytanie było najważniejsze - a książę Xizor, szef przestępczej organizacji Czarne Słońce, oczekiwał od swoich podwładnych odpowiedzi. I to szybkiej, pomyślał ponuro. W obecnych okolicznościach nie miał ochoty czekać; mógł po prostu zabić kilku z nich, motywując w ten sposób pozostałych do szybszego działania. - Namierzamy go, Wasza Wysokość. - Łącznościowiec na pokładzie „Wendetty" skłonił głowę z odpowiednią dozą służalczości, by uniknąć gniewu Xizora. Służba na pokładzie osobistego okrętu flagowego księcia była zaszczytem, na który trzeba było sobie zapracować nie tylko kompetencjami, ale i przywiązaniem do różnych drobnych rytuałów, które łechtały jego próżność. - Nasze czujniki wykryły, że wskoczył w nad- przestrzeń; jego statek powinien dotrzeć w ten rejon normalnej przestrzeni już za chwi- lę. Xizor rozmyślał, wpatrzony w przednie iluminatory „Wendetty". Wypukła tafla transpastali ukazywała panoramę gwiazd i próżnię rozciągającą się nad jego głową. Jedną ręką potarł podbródek; fioletowe źrenice półprzymkniętych powiek koncentrowa- ły się na jego własnych myślach. Nie odwracając głowy, zadał następne pytanie: - Czy ustaliliście współrzędne jego położenia przed skokiem? - Analiza danych pozwoliła tylko na ich przybliżone określenie... Xizor zwrócił twardy wzrok na łącznościowca stojącego za nim na rampie. - Tylko? - powoli potrząsnął głową mrużąc oczy jeszcze bardziej. - „Tylko" chyba nie wystarczy. Proszę zanotować... – Xizor wycelował spiczasty paznokieć wskazują- cego palca w stronę notesu komputerowego trzymanego przez łącznościowca. - Uwaga do jednostki dyscyplinarnej: muszą uciąć sobie pogawędkę z sekcją analizy danych. Trzeba ich trochę... zachęcić do pracy. Twarz łącznościowca z bladej stała się śmiertelnie biała - sprawiło to przyjemność Xizorowi. „Zachęta do pracy" wśród niższych rangą członków Czarnego Słońca ozna- Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 42 czała tyle co terror; włożył wiele wysiłku w opracowanie i wdrożenie odpowiednich procedur, które zapewniały właściwy skutek. Przemoc to sztuka; należało zachować równowagę, aby nie za często zabijać cennych i trudnych do zastąpienia pracowników. Z drugiej strony, dla każdej istoty musiało być całkowicie jasne, że nikt nie odchodzi z Czarnego Słońca - a w każdym razie nie opuszcza organizacji żywy. Obowiązki admi- nistracyjne byłyby męką dla Xizora, gdyby nie znajdował wyrafinowanej przyjemności w praktykowaniu tej trudnej sztuki. - Odnotowane, Wasza Wysokość. - Dopóki nie chodziło o jego własną skórę, łącz- nościowiec aż się palił, by wykonać rozkazy księcia. Xizor już go wyrzucił ze swoich myśli. Dysponując zaledwie fragmentarycznymi informacjami o trajektorii statku Boby Fetta, „Niewolnika I", miał się nad czym zasta- nawiać. Spojrzał na rozgwieżdżone niebo, widząc nie tyle pojedyncze gwiazdy czy systemy, ile możliwości, jakie oferowały. Otrzymał już potwierdzenie, że Boba Fett odleciał z nieciekawej, niemal anonimowej planety kopalnianej, na której schronił się zbiegły imperialny szturmowiec, Trhin Voss'on't; kryjówka okazała się nieskuteczna, gdy Boba Fett ze swoim aktualnym partnerem Bosskiem wytropili Voss'on'ta dla na- grody, którą Imperator Palpatine wyznaczył za głowę szturmowca. Voss'on't był teraz „twardym towarem" Boby Fetta, by użyć określenia stosowanego przez łowców na- gród; nagroda za zdrajcę miała zostać wypłacona Fettowi, gdy tylko dostarczy towar do organizatora i pośrednika zajmującego się tym zleceniem, pajęczarza Kud'ara Mub'ata. Odwracając wzrok w stronę bocznych iluminatorów Xizor zobaczył brzydką, włóknistą masę pajęczyny Kud'ara Mub'ata, unoszącą się w pustej przestrzeni. Pajęczy- na została wysnuta z własnej wydzieliny pajęczarza; trwało to nie wiadomo ile dziesię- cioleci, może nawet stuleci. Zatopione w osnowie twardych zewnętrznych włókien tkwiły fragmenty różnych statków, stercząc jak metalowe szczątki częściowo zatopione w pofalowanej skorupie wyschniętego bagna; te szczątki były wszystkim, co pozostało z niewypłacalnych dłużników, których mienie Kud'ar Mub'at zajął, albo jego partnerów w interesach, które się nie powiodły. W kontaktach z Kud'arem Mub'atem nie było tyle przemocy co wtedy, gdy weszło się w drogę Bobie Fettowi, ale unicestwienie było równie nieodwracalne. Wejście do pajęczyny - a Xizor dokonał tego wiele razy -oznaczało krok do wnę- trza mózgu Kud'ara Mub'ata, dosłownie i w przenośni. Cieńsze, blado połyskujące włókna były przedłużeniem tkanki nerwowo-mózgowej pajęczarza. Podłączone do jej pasemek i nieustannie przebiegające pajęczynę liczne zawiązki, które stworzył Kud'ar Mub'at, były replikami i wariacjami jego samego. Powierzono im najrozmaitsze obo- wiązki, od najprostszych po bardziej skomplikowane. Wszystkie były połączone i pod- porządkowane swojemu panu i rodzicowi... A przynajmniej tak myśli Kud'ar Mub'at, przypomniał sobie Xizor. Ostatnim ra- zem, kiedy odwiedził pajęczynę, tuż przed powrotem na pokład „Wendetty", Xizor odbył niezwykle interesującą- i potencjalnie pożyteczną- rozmowę. Nie z samym Ku- d'arem Mub'atem, ale z jednym z jego tworów, zawiązkiem księgowym zwanym Bilan- sem. Bilans pokazał Xizorowi, że potrafi odłączyć się od sieci powiązanych ze sobą neurowłókien bez wiedzy Kud'ara Mub'ata i że opanował umiejętność tworzenia no-

K.W. Jeter43 wych zawiązków, z których jeden wpiął się w pajęczynę, by oszukać Kud'ara Mub'ata, że wszystko jest w najlepszym porządku. Ostateczny rezultat był taki, że część mózgu Kud'ara Mub'ata wszczęła bunt przeciw swemu stwórcy, snując plany i intrygi, o któ- rych stary pajęczarz nie miał pojęcia. Wkrótce jednak miał się dowiedzieć. Na myśl o tym usta Xi-zora wykrzywił okrutny uśmiech. Jeszcze większą radość sprawi mu chwila, gdy zręczny pajęczarz, przycupnięty w gnieździe w samym środku swej pajęczyny, przekona się, że został przechytrzony przez własne potomstwo. A przecież tak długo sam pociągał za niewi- dzialne nici rozsnute po całej galaktyce, wypełniając zakurzone kufry bogactwem zdo- bytym sprowadzaniem innych rozumnych istot do ruiny. Nie, żeby Xizorowi było ich szkoda; dostali to, na co zasłużyli, dając się wciągnąć w zawiłą sieć intryg Kud'ara Mub'ata. Tyle tylko, że te intrygi stały się nieco zbyt dalekosiężne jak na gust Xizora; kiedy pajęczarz zaczął wchodzić w paradę różnym przedsięwzięciom Czarnego Słońca, nadszedł czas, by je ukrócić. A jaki sposób byłby lepszy, niż podcięcie u samych ko- rzeni? Nieoczekiwane odkrycie ambicji Bilansa, zbieżnych z planami Xizora - zręczny zawiązek wyraźnie dał do zrozumienia, że nie interesuje go dłużej rola zwykłego prze- dłużenia swego stwórcy i rodzica - umożliwiały usunięcie Kud'ara Mub'ata przy za- chowaniu ciągłości jego cennych usług jako pośrednika, które świadczył na rzecz Czar- nego Słońca. Ten pomysł wydawał się Xizorowi wyjątkowo pociągający. Pozbędziemy się sta- rego i zastąpimy go nowym. A do czasu, gdy Bilans jako dziedzic pozycji i władzy swego stwórcy stanie się równie kłopotliwy jak ostatnimi czasy Kud'ar Mub'at, może już być gotowa nowa generacja pajęczarzy, chętna do ojcobójczej rebelii. Albo jeszcze przyjemniejsza możliwość: ambicje Xizora co do potęgi Czarnego Słońca sięgną takie- go szczytu, że prześcignie nawet Imperatora Palpatine'a, a wówczas nie będzie już po- trzeby korzystania z pośrednictwa takich obmierzłych kreatur. Był jeszcze jeden „stary" do wymiany... Obraz pomarszczonej twarzy Palpatine'a pojawił się w myślach Xizora jak zniedołężniały duch. Za długo cieszył się swoją potęgą i chwałą. W tym czasie książę Xizor musiał nieraz skłonić przed nim dumną głowę i udawać, że jest lojalnym sługą Imperatora. Fakt, że staruch przyjmował jego hołdy za dobrą monetę, był wystar- czającym dowodem, że dni chwały Palpatine'a mają się ku końcowi. A wtedy... wtedy pozostałości po jego Imperium przejdą pod kontrolę Czarnego Słońca. Książę Xizor i jego poplecznicy dość się naczekali w cieniu; nadejdzie ich czas - ponury poranek, który stanie się początkiem ich wielkości. Już wkrótce, poprzysiągł sobie Xizor. Razem z resztą organizacji Czarnego Słońca musiał teraz tylko czekać, zręcznie przesuwając na ostateczne pozycje pionki na wiel- kiej planszy wszechświata. Sieć planów i intryg wysnuta przez pajęczarza Kud'ara Mub'ata była niczym w porównaniu z tą, którą utkał Xizor, by zarzucić ją na planety i całe ich systemy. Ani Imperator Palpatine, ani jego sługus lord Vader nie znali praw- dziwego zasięgu Czarnego Słońca i tego, co znalazło się w rękach organizacji lub wkrótce miało w nie wpaść. Mimo przechwałek, że zgłębił tajniki Mocy i jej ciemnej strony, Palpatine był ślepy na machinacje i manewry, które odbywały się praktycznie pod jego nosem. Należało to przypisać, zdaniem Xizora, chciwości i ambicji starego Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 44 głupca, no i niedocenianiu inteligencji innych istot. Imperialny dwór Palpatine'a na dalekiej planecie Coruscant był pełen pompatycznych i głupich dworaków; ich pan popełnił pomyłkę uważając, że reszta świata składa się z podobnych im głupców albo posępnych mistyków w rodzaju jego ulubieńca Vadera. Wspomnienie niewidzialnego uścisku Mrocznego Lorda na gardle Xizora, który wyciskał oddech z jego płuc, było nadal świeże i nadal poniżające; Xizor nie wierzył w tę tajemniczą Moc -w każdym razie nie w taki sposób, jak wierzyli w nią Imperator czy Vader - ale mimo wszystko musiał przyznać, że miał w tym momencie do czynienia z nieznaną, okrutną siłą. To jakaś sztuczka, rozmyślał, nic poza tym. Ale to wystarczyło z nawiązką, by podsycić jego nienawiść do Dartha Vadera; nienawiść, która zrodziła się wraz ze śmiercią członków rodziny Xizora, za którą winił Vadera. Na dnie wszystkich innych jego ambicji - celów do osiągnięcia i dominacji, którą bezlitośnie zdobywał dla Czarnego Słońca - leżała jedna, mniejsza, ale bardziej osobista: by lord Vader zapłacił najwyższą cenę za śmierć członków rodu księcia Falleenów. Nie mógł się doczekać, kiedy nadejdzie chwila zemsty. Niewielka maszyna, która miała stać się narzędziem tej zemsty, była już w drodze - a przynajmniej powinna być, jeśli prawidłowo interpretował motywy istot takich jak Boba Fett. Dla takich jak on, uznał Xizor, liczy się tylko zysk. Zastawił pułapkę, nie szczędząc kredytów, by zapewnić sobie zainteresowanie Boby Fetta, najpierw rozbi- ciem Gildii Łowców Nagród, a teraz dostarczeniem byłego imperialnego szturmowca, dezertera Trhina Voss'on'ta, do pajęczyny Kud'ara Mub'ata, gdzie miała rzekomo cze- kać nagroda wyznaczona za jego głowę. Głupiec, pomyślał Xizor z pogardą. Boba Fett nie miał pojęcia, że ktoś nim manipuluje, że jest tylko pionkiem w rozgrywce toczonej przez Xizora. Być może nigdy się tego nie dowie... albo dowie się zbyt późno, by się uratować, gdy przestanie być dłużej potrzebny Xizorowi. Falleeński książę uniósł powieki, odsłaniając fioletowe oczy. Nadal był pogrążony w głębokich rozmyślaniach. Za wypukłą taflą transpastali wielkiego iluminatora „Wen- detty" czekały milczące gwiazdy, jak dojrzałe do zerwania owoce. Albo jak pionki, widzialne i niewidzialne, rozstawione przez niego samego i innych graczy na gigan- tycznej planszy, którą stała się galaktyka. Jeśli jeden pionek trzeba będzie z niej strącić, cóż z tego? Nadal zostało ich tyle, że wystarczy, by doprowadzić grę do końca. Książę Xizor skrzyżował ramiona na piersi; płaszcz spłynął na wysokie buty. Był pewien, że już wkrótce „Niewolnik I" wyłoni się z nadprzestrzeni... prosto w starannie zaplanowaną pułapkę. W końcu - krzywy uśmieszek uniósł kącik ust Xizora, gdy ten wpatrywał się w gwiazdy - dokąd mógłby się udać, jak nie tutaj? - Nie wiesz, w co się pakujesz. - Po drugiej stronie durastalowych prętów klatki imperialny szturmowiec, a raczej były imperialny szturmowiec, powoli pokręcił głową i uśmiechnął się. - Nie chciałbym być teraz w twojej skórze. - Nie grozi ci to - odparł Boba Fett. Zszedł ze sterowni do ładowni „Niewolnika I" żeby sprawdzić, jak jego towar znosi trudy podróży. Wyznaczając nagrodę za głowę

K.W. Jeter45 Trhina Voss'on'ta Imperator Palpatine zaznaczył, że chce go żywego, trup byłby więc Fettowi zupełnie niepotrzebny, a nawet gorzej - nierentowny. Gdyby wystarczyło uśmiercić Voss'on'ta, żeby odebrać prawdziwą górę kredytów, jaką za niego wyznaczono, zlecenie byłoby dużo łatwiejsze. Nie musiałbym ciągnąć ze sobą tego durnia Bosska, pomyślał Boba Fett. Znalezienie partnera - choćby tymczaso- wo - było zawsze irytującym i ostatecznym środkiem. Należało się pozbyć tych dwóch możliwie jak najszybciej. - Twoja pozycja na tym statku - ciągnął Boba Fett - jest całkiem jasna. Podobnie jak moja. Ja wygrałem, ty przegrałeś. Ja dostanę pieniądze, a ty to, co przygotował dla ciebie Palpatine. -Fett wiedział, że nie będzie to nic przyjemnego, ale niewiele go to obchodziło. Kiedy łowca spienięży towar, przestaje się interesować jego losem. - Tak uważasz? - Uśmiech na ostrej, pociętej bliznami twarzy Voss'on'ta zamienił się w brzydki grymas. - Galaktyka jest pełna niespodzianek, chłopie. Być może znaj- dzie się coś i dla ciebie. Boba Fett zignorował ostrzeżenie szturmowca. Zwykła sztuczka, uznał. Voss'on't był częścią zwykłego kontyngentu zabijaków i mięsa armatniego, jakie Imperium re- krutowało w szeregi swojej piechoty. Chociaż ich potencjałowi intelektualnemu daleko było do admirała imperialnej marynarki, w szeregach armii przeszli jednak przeszkole- nie na temat technik walki psychologicznej. Posianie wątpliwości w umyśle przeciwni- ka było pierwszą i najbardziej skuteczną z takich subtelnych rodzajów broni - nie trzeba być rycerzem Jedi, żeby to wiedzieć. Mimo wszystko musiał przyznać, że Voss'on't miał trochę racji. Zdrada była sub- stancją o nieskończonych możliwościach, równie rozpowszechnioną jak atomy wodoru. A podejmując się zlecenia na Voss'on'ta, wplątywał się nieuchronnie w sprawy najbar- dziej chyba zdradzieckich istot rozumnych w galaktyce. Nie tylko Palpatine'a, ale i pajęczarza Kud'ara Mub'ata. Ale to mnóstwo kredytów, pomyślał Boba Fett patrząc na jeńca zamkniętego w klatce. Nie widział już w nim żywej istoty, ale po prostu towar, który dostarczał, żeby na nim zarobić. Boba Fett nie pamiętał, by kiedykolwiek, w całej swojej karierze, sły- szał o wyższej nagrodzie. Imperator Palpatine był skłonny daleko się posunąć, by za- spokoić swoją żądzę zemsty. Pomniejsi gracze, jak gangster Jabba Hutt, wyglądali przy nim jak płotki. Tyle, że w przypadku Palpatine'a zaoferowanie tak wysokiej nagrody wcale nie musiało oznaczać, że faktycznie wypłaci ją w tej kwocie. Nie dlatego, że nie było go na to stać - miał do dyspozycji bogactwa niezliczonych systemów - tylko dlate- go, że jego chciwość była jeszcze większa niż te bogactwa. A jeśli chodziło o Kud'ara Mub'ata... Boba Fett nie miał złudzeń co do tego ogromnego, wielonogiego pajęczaka z trzęsącym się, bladym brzuchem i służalczą, pełną pochlebstw mową. Kud'ar Mub'at miał już pewnie u siebie nagrodę za Voss'on'ta, czekając na tego z galaktycznych łowców, który przywiezie mu towar. Boba Fett wie- dział, że pajęczarz byłby najszczęśliwszy, gdyby udało mu się zachować i towar, i na- grodę - a najlepszym sposobem, by to osiągnąć, było zaaranżowanie nagłej śmierci tego, kto dostarczy szturmowca do jego pajęczyny. Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 46 - Widzę, że się zastanawiasz - przebiegły głos Trhina Voss'on'ta sączył wątpliwo- ści w umysł Fetta. - Nawet przez ten twój hełm widzę, że główka pracuje, co? - Jeśli rzeczywiście to widzisz, to masz halucynacje. - Boba Fett odwrócił twardy, zimny wzrok od jeńca. - Tak sądzisz? - Nieprzyjemny krzywy uśmieszek nadal wykrzywiał usta Voss'on'- ta. - Rozważ swoją sytuację z czysto militarnego punktu widzenia. - Potrząsnął głową, jakby litował się nad Fettem. - Mają nad tobą przewagę ognia, Fett. Spójrz prawdzie w oczy. Było jeszcze trochę czasu do chwili, gdy „Niewolnik I" wyskoczy z nadprzestrzeni w zasięgu widzenia dryfującej pajęczyny Kud'ara Mub'ata. Dość czasu, aby ciągnąć ten pojedynek słowny z towarem. Boba Fett nie potrzebował rozrywki; nic nie bawiło go bardziej niż kolejne kredyty wpływające na jego konto. Ale miał przynajmniej jeden powód, by pozwolić Voss'on'towi dalej gadać. Powszechnie było wiadomo, że sztur- mowcy wyższych stopni - a taki miał Voss'on't, zanim obrócił się przeciwko swoim dowódcom - przechodzili przeszkolenie w zakresie technik samounicestwienia na wy- padek, gdyby zostali pojmani przez wroga. Świadome zablokowanie systemu krwiono- śnego zamieniłoby Voss'on'ta w towar bezwartościowy równie skutecznie, jak strzał z blastera przypiętego do pasa Boby Fetta. Standardową procedurą łowców nagród w przypadkach takich jak ten, kiedy nale- żało się liczyć z możliwością samobójstwa towaru, było spowodowanie u niego utraty przytomności poprzez nalepienie mu na szyję w miejscu, gdzie znajdowała się tętnica, plastra uwalniającego stopniowo środek usypiający. Boba Fett sam robił to już wiele razy z innymi ofiarami - mało który z nich cieszył się z perspektywy, że pod koniec podróży zostanie oddany swemu prześladowcy. A jeśli Trhin Voss'on't był równie inte- ligentny i trzeźwo myślący jak na to wyglądał, nie miał powodów do optymizmu co do powitania, jakie mógł mu zgotować jego dawny pan, Imperator Palpatine. Wiedział, że czeka go śmierć, w dodatku nieprędka i nielekka. Palpatine umiał się o to postarać. Ale umiejętności łowieckie i zdolność wczucia się w sposób myślenia towaru pod- powiedziały Bobie Fettowi, że Voss'on't nie zamierza odebrać sobie życia. Kiedy impe- rialny szturmowiec otrząsnął się z urazów, jakie poniósł w trakcie walki (pojmanie go nie było łatwe; i Bossk, i Boba Fett byli bliscy utraty życia), a także poniżenia, jakie odczuł budząc się w klatce, szybko odzyskał ducha walki i zrobił się jeszcze bardzie buńczuczny niż przedtem. We wzroku Voss'on'ta Boba Fett zobaczył błysk tej samej woli przeżycia czy nawet zwycięstwa, jaka płonęła zimnym ogniem za wizjerem hełmu jego mandaloriańskiej zbroi. On naprawdę myśli, że uda mu się wygrać, pomyślał Boba Fett. Kiedy mu się przyglądał, szturmowiec na chwilę przestał być dla niego tylko twardym towarem. Nie oczekiwał, że doświadczony i zahartowany w bojach weteran w rodzaju Voss'on'ta będzie skamlał i błagał o życie, jak tylu wcześniejszych mieszkańców klatki. Spodziewał się jednak wściekłego buntu, zwierzęcej furii, charakterystycznej dla sadystów, od których odwróciło się szczęście.

K.W. Jeter47 - Masz zbyt małą siłę ognia i za mało rozumu, Fett. - W głosie Trhina Voss'on'ta dało się słyszeć szyderstwo. – Naprawdę miło było cię poznać. Cieszę się, że dane nam jest spędzić razem trochę czasu. Natarczywy dzwonek rozległ się z komunikatora wbudowanego w hełm Boby Fet- ta. Był to sygnał z komputera sprawującego kontrolę nad sterownią „Niewolnika I", oznaczający, że należało rozpocząć sekwencję zamknięcia grodzi, zanim statek wysko- czy z nadprzestrzeni. Niewiele więcej pozostało do zrobienia do czasu, gdy będzie można odebrać nagrodę - tę górę kredytów, jaką wyznaczono za pochwycenie Vos- s'on'ta. Tym, co Boba Fett najbardziej lubił w swojej pracy, było inkasowanie zapłaty; jednak tym razem postanowił odwlec nieco ten moment. Dobrze wiedział, że Voss'on't próbuje wpłynąć na jego sposób myślenia, sprowadzając go z logicznego kursu jak przyciąganie grawitacyjne czarnej dziury, był jednak zaintrygowany kpiącą pewnością siebie szturmowca. Chce, żebym pomyślał, że wie coś, czego ja nie wiem, uznał Boba Fett. Mało prawdopodobne. Boba Fett nie przeżyłby tak długo jako najlepszy z łowców nagród, gdyby nie dysponował źródłami informacji, których nie miały jego ofiary. Kolejna myśl wyłoniła się z mrocznych zakamarków umysłu Fetta. Zawsze jest ten pierwszy raz, pomyślał. Problem polegał na tym, że w jego fachu pierwszy raz, kiedy ktoś zdobyłby nad nim przewagę ognia, pomysłowości czy inteligencji, okazałby się również ostatnim. - Dobra - powiedział cicho Boba Fett. - W takim razie powiedz mi... - przysunął twarz bliżej do prętów klatki, nie przejmując się, że wchodzi w zasięg pięści swojego jeńca. Voss'on't popełniłby gruby błąd, gdyby spróbował dopaść go przez pręty klatki; szybki refleks Fetta pozwoliłby mu powalić szturmowca na podłogę w niecałą sekundę. - Skoro masz ochotę na rozmowę, to powiedz, co miałeś na myśli, mówiąc, że „mają przewagę ognia"? - A co, ślepy jesteś? - prychnął Voss'on't. - Ten statek się rozpada. Nawet gdybyś mi nie powiedział o tej bombie, którą rąbnął w poszycie twój były partner, i tak łatwo byłoby przeprowadzić ocenę szkód... wystarczy rozejrzeć się dookoła. Ostatni raz sły- szałem ryk alarmów od czujników integralności konstrukcyjnej, kiedy byłem na impe- rialnym krążowniku atakowanym przez całe skrzydło rebelianckich myśliwców. - A może dla odmiany - warknął Boba Fett - powiesz mi coś, czego nie wiem? - „Niewolnik I" miał się kiepsko, to prawda, ale Boba był tego w pełni świadom. Jeszcze zanim wskoczyli w nadprzestrzeń, uciekając z kolonii górniczej, w której ukrywał się Voss'on't, musiał zdecydować, czy statek w ogóle nadaje się do drogi. Gdyby miał wy- bór, wylądowałby na najbliższej planecie, żeby dokonać koniecznych napraw. Ale ma- jąc na pokładzie tak cenny towar jak zbiegły szturmowiec, a na ogonie resztę łowców nagród galaktyki, którzy tylko czekali, by uwolnić go od niego, nie mógł podjąć innej decyzji niż tylko skok w nadprzestrzeń. W przeciwnym razie znalazłby się na muszce zbyt wielu dział laserowych, by mieć choćby najmniejszą szansę na przeżycie. - Ten statek wyskoczy z nadprzestrzeni jak należy - uświadomił Boba Fett swego jeńca. - Faktycznie ledwo trzyma się kupy, ale da sobie radę. Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 48 - Jasne, chłopie. Ale co potem? - Voss'on't przechylił głowę na bok, przyglądając się Fettowi z uniesioną brwią. - Potem mi zapłacą. I będę miał mnóstwo czasu na naprawy. - Cieszył się na myśl o tym. Od dłuższego czasu planował pewne modyfikacje „Niewolnika I": zaawansowa- ne systemy uzbrojenia, jednostki monitorów czujników zbliżeniowych i ucieczkowych. - No tak, zapłacą ci, jasne. - Voss'on't uśmiechnął się jeszcze szerzej, pokazując rząd białych zębów zakończonych stalowymi nakładkami. - Ale chyba inaczej niż się spodziewasz. - Zaryzykuję. - Oczywiście... tylko to możesz zrobić. Ale jeśli mylisz się co do tego, co cię cze- ka... - Voss'on't powoli pokiwał głową. - To masz jeszcze mniejszy wybór niż w tej chwili. Boba Fett spokojnie przyglądał się mężczyźnie. - Jak to rozumiesz? - Daj spokój! Nie bądź naiwny. Podobno taki jesteś sprytny, więc udowodnij mi, że zasłużyłeś na swoją reputację, Fett. Ten statek w takim stanie, w jakim jest teraz, jest zupełnie niesterowny. Całe jego uzbrojenie na nic się nie zda, jeśli nie zdołasz ustawić się przodem do celu. A jeśli w dodatku ten cel sam do ciebie strzela nie przerywając ognia ani na chwilę... albo jeśli tych celów, które mają cię na muszce, jest więcej niż kilka... wtedy nie będziesz w stanie zrobić nic. Pozostanie ci wziąć ogień na siebie tak długo, jak wytrzymasz. - Nie przemawia do mnie taka opcja - powiedział Fett. -Zawsze mogę skoczyć z powrotem w nadprzestrzeń. - Jasne... jeśli wolisz umrzeć w taki sposób. Ta rozwalająca się krypa z trudem zdołała wykonać jeden skok i nie rozpaść się na kawałki. - Uśmiech Voss'on'ta dowo- dził, że doskonale się bawi, malując te posępne perspektywy. - Może uda ci się nawet przepchnąć ten złom w nadprzestrzeń, ale na pewno go stamtąd nie wyciągniesz. - W oczach szturmowca pojawiły się złe błyski. -Słyszałem, że to mało przyjemne. Nikt nigdy nie znajdzie twoich szczątków. Boba Fett też o tym słyszał. Mówiono o eskadrze dawnych mandaloriańskich wo- jowników - takich jak ten, którego zbroję nosił jak własną - którzy zostali zniszczeni w taki właśnie sposób przez nieistniejących już rycerzy Jedi. - Wygląda na to, że sporo nad tym myślałeś. Voss'on't wzruszył ramionami. - Nie trzeba było specjalnie długo się zastanawiać. Tak samo jak nie potrzeba wie- le czasu, żeby wymyślić, jaką masz alternatywę. Jeżeli chcesz pozostać przy życiu. - To znaczy? - Poddać się - powiedział szturmowiec, uśmiechając się od ucha do ucha. Boba Fett pokręcił głową z niesmakiem. - Tego nie mam w zwyczaju robić. - To fatalnie - odparł Voss'on't. - Fatalnie dla ciebie, bo w takim razie nie masz szans, żeby wyjść z tego żywym. Masz do wyboru zmądrzeć i przeżyć, Fett, albo robić dalej to, co teraz i skończyć jako usmażone zwłoki. Wybór należy do ciebie.

K.W. Jeter49 Ze sterowni „Niewolnika I" rozległ się kolejny sygnał. Boba Fett uznał, że zbyt wiele czasu poświęca temu stworzeniu. Odnotował w myśli uwagę na przyszłość - po- winien pamiętać, że każdy towar jest taki sam; kiedy pozwoli mu się mówić, będzie próbował uwolnić się z opresji. Pozwolił sobie na jeszcze jedno pytanie, zanim wróci do sterowni, żeby zacząć ostatnie przygotowania do powrotu z nadprzestrzeni. - A komu niby miałbym się poddać? - Po co się oszukiwać? - Trhin Voss'on't chwycił za durastalowe pręty i przysunął twarz o ostrych rysach do twarzy Fetta. -Ja jestem jedyną osobą, która może cię z tego wyciągnąć. Wiem, co na ciebie czeka po tamtej stronie. Uwierz mi, Fett, to nie są twoi przyjaciele. - Szturmowiec zacisnął palce na prętach i ściszył głos. - Wypuść mnie, Fett, a dobijemy targu. - Ja się nie targuję, Voss'on't. - Lepiej zacznij... bo to twoje życie jest przedmiotem targu, czy ci się to podoba, czy nie. Wypuść mnie i oddaj mi statek, a może uda mi się ocalić cię przed rozpyleniem na chmurę atomów. - A co ty będziesz z tego miał? Voss'on't odsunął się i wzruszył ramionami. - Cóż... nie chcę iść z dymem razem z tobą, stary. Twoja głupota jest niebezpiecz- na również dla mnie. Gdybym miał wybór, wolałbym nie umierać. Jeśli będę miał kon- trolę nad statkiem i modułem łączności... innymi słowy, jeżeli pozwolisz mi mówić... zyskam szansę przekonania tych mało ci życzliwych osobników, żeby dali spokój. Boba Fett zareagował odruchowo na słowa mężczyzny. Poczuł, że jego kręgosłup, ukryty pod mandaloriańską zbroją, nagle sztywnieje. - Nikt oprócz mnie - powiedział - nie będzie dowodzić tym statkiem. - Niech ci będzie. - Voss'on't puścił pręty klatki i cofnął się w głąb klatki. - Ja przynajmniej mam szansę, by nas z tego wyciągnąć. Ty nie. Sygnał alarmowy zabrzmiał znowu w głośnikach hełmu Fetta, tym razem głośniej- szy i bardziej natarczywy. - Muszę ci pogratulować - powiedział Boba Fett. - Myślałem, że słyszałem już wszystkie jęki, skamlenia, błagania i próby przekupstwa, jakie są możliwe w tej galak- tyce. Ale ty wymyśliłeś coś nowego. - Zaczął odwracać się od klatki i jej gościa. – Jeszcze nigdy własny towar mi nie groził. Drwiący głos Voss'on'ta podążał za nim, gdy wchodził po metalowej drabince do sterowni. - Ja nie jestem zwykłym towarem, stary. - W słowach brzmiała wyraźnie triumfal- na i drwiąca zarazem nuta. - A jeśli teraz tak nie uważasz, wkrótce się o tym przeko- nasz. Już niedługo, uwierz mi. Przez całą drogę do sterowni Boba Fett słyszał za sobą śmiech szturmowca. Za- mknięcie grodzi odcięło go od tego denerwującego dźwięku, ale nie od myśli o nim. Boba Fett usiadł w fotelu pilota, koncentrując się całkowicie na przyrządach kon- trolnych. Zwycięstwo w każdej bitwie, toczonej czy to za pomocą słów, czy broni, za- leżało od jasności umysłu. Były szturmowiec Trhin Voss'on't zrobił wszystko, co mógł, Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę 50 by zaprzątnąć myśli Fetta podstępnymi aluzjami do rzekomego spisku i spodziewanego ataku. Boba Fett nie obawiał się żadnej z tych rzeczy; udowodnił już nieraz, że sam jest w nich mistrzem. Jednocześnie jednak kłamstwa i sztuczki psychologiczne Voss'on'ta obudziły pe- wien niepokój w umyśle Boby Fetta. To że przeżył niebezpieczne rozgrywki, z których składało się życie łowcy nagród, nie zawdzięczał wyłącznie chłodno wyrozumowanej strategii. Polegał też na instynkcie. Niebezpieczeństwo miało swój własny zapach; wy- czuwał je nawet wtedy, gdy w powietrzu nie było żadnych śladów molekuł, które mógłby odebrać zmysłami. Okryta rękawicą ręka zawahała się na moment nad instrumentami pokładowymi. A co, jeśli Voss'on't nie kłamał... A może szturmowiec nie grał z nim w psychologiczne gierki? A może jego oferta ocalenia Boby Fetta przed tym, co czekało na niego w rzeczywistej przestrzeni, była prawdziwa, nawet jeśli podyktowana jego własnym interesem? Boba Fett próbował poskładać w głowie elementy układanki. Niewykluczone, że ta gra była bardziej subtelna niż mu się wydawało. Może Voss'on't wcale nie chciał, by Fett oddał mu stery. A jeśli - zastanawiał się Fett - wiedział, że odmówię? I na to wła- śnie liczył? A co, jeżeli Voss'on't chciał, żeby Boba Fett pozbył się wszelkich wątpli- wości zasianych wcześniej w jego głowie, a nawet ostrożności, którą podpowiadał mu instynkt? Mogło przecież chodzić nie o to, by Boba Fett porzucił swój plan, ale by się go nadal trzymał. Niepotrzebnie się fatygował, pomyślał Boba Fett. Poczuł dobrze znany spokój, który przypominał sobie z innych podobnych sytuacji, kiedy stawiał na szali swój los. Pomiędzy namysłem a decyzją, pomiędzy działaniem a jego konsekwencjami, pomię- dzy rzutem odwiecznych kości a chwilą, kiedy przestają się toczyć, pokazując liczbę, która zadecyduje o czyimś życiu lub śmierci...? .. .rozciągała się nieskończoność. Łowcy nagród nie mieli wiary, religii czy programów - te były dla innych, bardziej skłonnych do poddawania się iluzjom. Imperator Palpatine mógł się odwoływać do tej Mocy, w którą wierzyli dawni rycerze Jedi, ale Boba Fett nie musiał. Dla niego chwila, rozciągająca się po granice wszechświata poza nim i w jego wnętrzu, oznaczała całą niewypowiedzianą prawdę o nieskończoności, o równowadze ryzyka i potęgi, jakiej potrzebował. Czy mogło istnieć coś poza tym? Wszystko inne było w jego mniemaniu złudzeniem. Ta prosta prawda pozwoliła mu dotąd utrzymać się przy życiu. Jego zysk - osta- teczny wyznacznik wygranej lub przegranej w tej grze - znaczył dla niego więcej niż życie. Nie ma sensu zakładać się o coś, napomniał Fett samego siebie, czego nie jesteś gotów stracić... Wszelkie inne myśli rozpłynęły się, znikły jak iskry martwego słońca, nawet ta o mężczyźnie zamkniętym w klatce na dolnym pokładzie. Boba Fett wyrzucił z głowy obraz Trhina Voss'on'ta. Syntetyczny głos komputera, równie pozbawiony emocji jak myśli Boby Fetta, przerwał głęboką ciszę panującą w sterowni.