Michael A. Stackpole5
R O Z D Z I A Ł
1
W środku nocy syk miecza świetlnego wydawał się zwielokrotniony, wypełniając
cały pokój. Srebrzyste światło klingi okryło białym szronem meble, wydobywając nie-
przeniknione cienie, które tańczyły w rytm ruchów miecza, jakby uciekały przed jego
blaskiem.
Jak przestępcy kryjący się przed światłem.
Corran Horn spojrzał na ostrze, którego blade światło nie oślepiało ani nie raziło w
oczy. Bez pośpiechu nakreślił końcem miecza poziomą ósemkę nieskończoności, by
nagłym skrętem nadgarstka zasłonić się gardą, chroniącą jego ciało od czoła po pas. To
wprawdzie relikt dawno minionych czasów, pomyślał, ale nadal przywołuje wspomnie-
nia.
Dwukrotnie wcisnął czarny przycisk na rękojeści, pogrążając pokój w ciemno-
ściach. Miecz świetlny przywołał również w jego umyśle obrazy i uczucia, Corran wąt-
pił jednak, czy podzielają je inni ludzie na Coruscant. Dla wszystkich, nie wyłączając
Corrana, Luke Skywalker był bohaterem i spadkobiercą tradycji Jedi. Jego starania, by
odbudować zakon Jedi, spotkały się z powszechną aprobatą; każdy, z wyjątkiem tych,
którzy obawiali się powrotu prawa i porządku w galaktyce, życzył mu samych sukce-
sów w tej bohaterskiej misji.
I ja mu tego życzę, pomyślał Corran, ale moja decyzja jest nieodwołalna.
Propozycję Luke'a Skywalkera, by opuścić Eskadrę Łotrów i zacząć szkolenie Je-
di, uważał za najwyższy zaszczyt. Skywalker powiedział, że dziadek Corrana, Nejaa
Halcyon, był mistrzem Jedi, który zginął w Wojnach Klonów. Miecz świetlny, który
Corran znalazł w Muzeum Galaktycznym, należał do Nejaa, a wnuk otrzymał go jako
należne mu dziedzictwo. Moim dziedzictwem, pomyślał, jest tradycja rycerzy Jedi.
Ale o tej części swojej spuścizny słyszał tylko od Skywalkera. Nie wątpił, że Jedi
mówi prawdę, ale nie była to cała prawda. A w każdym razie, pomyślał, nie cała praw-
da, w której wyrastałem.
Przez całe dotychczasowe życie Corran Horn był przekonany, że jego dziadkiem
jest Rostek Horn, ceniony wysoki funkcjonariusz Służby Ochrony Korelii. Jego ojciec,
Hal Horn, również służył w KorSeku. Kiedy nadeszła pora, by Corran wybrał swój
przyszły zawód, tak naprawdę żaden inny wybór nie wchodził w grę. Zgodnie z rodzin-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 6
ną tradycją wstąpił do KorSeku. Jego dziadek przyznawał, że znał jednego Jedi, który
zginął podczas Wojen Klonów, ale nie przykładał do tej znajomości większej wagi niż
do przelotnego spotkania byłego imperialnego moffa, Flirry'ego Vorru, czy do odwie-
dzin w Centrum Imperialnym, jak zwano Coruscant za rządów Imperium.
Corran nie był zdziwiony, że Rostek Horn, a także jego syn Hal bagatelizowali
swoje związki z Nejaa Halcyonem. Halcyon zginął w Wojnach Klonów, a Rostek po-
cieszał wdowę po nim tak skutecznie, że w końcu się pobrali. Adoptował również syna
Halcyona - Valina, który dorastał jako Hal Horn. Kiedy Imperator rozpoczął ekstermi-
nację zakonu Jedi, Rostek wykorzystał swoją pozycję w KorSeku, by zniszczyć wszel-
kie ślady po rodzinie Halcyonów; chciał w ten sposób ochronić żonę i adoptowanego
syna przed dochodzeniem władz imperialnych. A ponieważ każdy przejaw zaintereso-
wania rycerzami Jedi, myślał Corran, mógł sprowokować władze do bliższego zaintere-
sowania się ich rodziną, o rycerzach Jedi słyszał pewnie jeszcze mniej niż jego rówie-
śnicy. Gdyby nie różne hologramy, w których rycerze Jedi zawsze grali rolę czarnych
charakterów, i - dużo później - wspomnienia dziadka z czasów Wojen Klonów, Corran
wiedziałby niewiele, albo zgoła nic, o zakonie rycerzy Jedi. Jak większość dzieci, uwa-
żał ich za postacie mgliście romantyczne i złowieszcze, ale odległe i obce, podczas gdy
to, czym zajmowali się jego ojciec i dziadek, było ekscytujące i dotyczyło go bezpo-
średnio.
Uniesioną dłonią dotknął złotego pamiątkowego medalionu Jedi, który nosił na
szyi. Corran odziedziczył go po ojcu i uznał za swoisty talizman, nie zdając sobie spra-
wy, dlaczego Halowi Hornowi był on tak bliski: przedstawiał wizerunek jego prawdzi-
wego ojca, Nejaa Halcyona. Nosząc ten medalion, uświadomił sobie Corran, jego ojciec
czcił pamięć swego ojca i na swój sposób przeciwstawiał się Imperium. Podobnie jak
Corran, który - nieświadom głębszego znaczenia medalionu - nosił go, by oddać cześć
własnemu ojcu.
Rewelacje Skywalkera na temat pokrewieństwa z Nejaa Halcyonem otworzyły
przed Corranem całą gamę nowych możliwości. Wstępując do KorSeku, poświęcił się
misji podobnej posłannictwu Jedi, którzy pragnęli uczynić z galaktyki miejsce bez-
pieczniejsze dla jej mieszkańców. Jak wyjaśnił mu Luke, zostając Jedi, Corran mógłby
robić w istocie to samo, co dotychczas, tyle że na większą skalę. Taka myśl była kuszą-
ca i wszyscy jego towarzysze z eskadry byli przekonani, że Corran skwapliwie skorzy-
sta z okazji.
Corran uśmiechnął się. Myślałem, przypomniał sobie, że kanclerz Borsk Fey'lya
padnie trupem, kiedy odmówiłem. I szkoda, że się tak nie stało.
Pokręcił głową, uznając, że taka myśl jest niegodna jego samego i chybiona w wy-
padku Borska Fey'lyi. Corran był pewien, że w głębi duszy bothański kanclerz był
przekonany, że to on - a nie Corran -miał rację, że to jego działania były niezbędne, by
utrzymać jedność Nowej Republiki. Restytucja zakonu Jedi mogłaby się stać jednoczą-
cą siłą, scalającą Republikę i podkreślającą jej ciągłość ze Starą Republiką. Podobnie
jak umieszczenie w Eskadrze Łotrów przedstawicieli różnych ras i nacji członkowskich
sprzyjało jedności Republiki, wyniesienie Korelianina do rangi nowego Jedi mogłoby
Michael A. Stackpole7
wpłynąć na koreliańską dyktaturę, by traktowała Nową Republikę w nieco bardziej
przyjazny sposób.
Skywalker zaproponował Corranowi wstąpienie do zakonu Jedi, a Fey'lya od razu
przyjął, że Corran się na to zgodzi. Żaden z nich jednak nie wiedział o jego osobistych
zobowiązaniach, których wpływ na Corrana był znacznie silniejszy niż jakiekolwiek
sprawy wagi galaktycznej. Choć Corran zdawał sobie sprawę, jak wspaniale byłoby
nieść dobro wielu istotom w galaktyce, to zostało mu kilka krótkoterminowych długów,
które zamierzał spłacić, a czas miał w ich przypadku kluczowe znaczenie.
Funkcjonariusze Szczątków Imperium porwali go, poddali torturom i uwięzili w
„Lusankyi", która -jak się później okazało - była w rzeczywistości gwiezdnym super-
niszczycielem ukrytym pod powierzchnią Coruscant. Uciekł stamtąd, co wcześniej nie
udało się nikomu, ale tylko dzięki pomocy, której udzielili mu inni więźniowie. Po-
przysiągł, że powróci, by ich wyzwolić, i zamierzał dotrzymać obietnicy. To, że byli
uwięzieni na pokładzie gwiezdnego superniszczyciela orbitującego teraz wokół Thyfer-
ry, utrudniało mu nieco zadanie, ale małe szanse powodzenia nigdy dotąd nie po-
wstrzymywały go przed działaniem. Jako Korelianin, nie przejmował się rachunkiem
prawdopodobieństwa.
Pragnienie uratowania więźniów wzrosło jeszcze, gdy przez przypadek dokonał
odkrycia, które wprawiło go w spore zakłopotanie. Na „Lusankyi" nieformalnym przy-
wódcą więźniów był starszy mężczyzna, który mówił o sobie po prostu „Jan". Po swo-
jej ucieczce Corran obejrzał kiedyś w HoloNecie film dokumentalny o bohaterach So-
juszu Rebeliantów. Pierwszym i najwybitniejszym z nich był generał, który dowodził
obroną Yavina Cztery i był twórcą planów zniszczenia Gwiazdy Śmierci - Jan Dodon-
na. W filmie powiedziano, że zginął podczas ewakuacji Yavina Cztery, ale Corran nie
miał wątpliwości, że to jego spotkał, będąc więźniem „Lusankyi". Gdybym nie był
przekonany, że zginął, pomyślał, już tam bym go rozpoznał. Ale ze mnie dureń!
Fakt, że Dodonna był tak wybitną postacią niewiele znaczył dla Corrana. Ważne,
że Jan, podobnie jak Urlor Sette i kilku innych, pomogli mu w ucieczce. Ryzykowali
życie, by dać mu szansę wydostania się z więzienia. Pozostawienie tak dzielnych ludzi
w rękach kogoś takiego jak Ysanna Isard oznaczało, że zamiast odwdzięczyć się im za
odwagę, Corran narażał ich na śmierć, a nawet na coś gorszego - przekształcenie w
tajnych szpiegów Isard, w jej marionetki.
- Nie mogłeś spać?
Zaskoczony Corran odwrócił się i uśmiechnął na widok ciemnookiej brunetki sto-
jącej w drzwiach sypialni.
- Nie bardzo, Mirax. Przepraszam, że cię obudziłem.
- Nie obudziłeś mnie. Obudziła mnie twoja nieobecność. - Mirax miała na sobie
ciemnoniebieski szlafrok przepasany żółtą szarfą. Uniosła rękę do ust, by ukryć ziew-
nięcie, i wskazała nią na srebrny cylinder, który trzymał w prawej dłoni. - Żałujesz
swojej decyzji?
- Której? Odmowy wstąpienia do zakonu Jedi - uśmiechnął się -czy związania się
z tobą?
Uniosła brew.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 8
- Myślałam o tej pierwszej. Ale jeśli masz wątpliwości co do mnie, to mogę z po-
wrotem nauczyć się spać samotnie.
Roześmiał się, a Mirax zawtórowała mu po chwili.
- Niczego nie żałuję. Nasi ojcowie mogli być śmiertelnymi wrogami, aleja nie
umiem sobie wyobrazić lepszej przyjaciółki od ciebie.
- Albo kochanki.
- Zwłaszcza kochanki.
Mirax wzruszyła ramionami.
- Typowe dla facetów, którzy dopiero co wyszli z więzienia.
Corran zmarszczył czoło.
- Chyba masz rację, chociaż nie chcę się nawet domyślać, jak się o tym dowiedziałaś.
Mirax zatrzepotała rzęsami z miną niewiniątka.
- Wiesz, ja chyba też nie chcę się tego domyślać.
Corran roześmiał się, podszedł do drzwi i objął ją czule.
- Po mojej ucieczce Tycho złożył mi kondolencje z powodu twojej śmierci. Opo-
wiedział, jak to admirał Zsinj zastawił pułapkę na konwój w systemie Alderaan i znisz-
czył wszystkie nasze statki, w tym „Pulsarowy Ślizg". Czułem, jak wszystko się we
mnie zapada. Świadomość, że cię utraciłem, wysysała ze mnie wszystko jak emocjo-
nalna czarna dziura.
- Teraz wiesz, jak ja się czułam, kiedy sądziłam, że zginąłeś tu, na Coruscant. -
Pocałowała go w ucho i oparła podbródek na jego ramieniu. -Nie uświadamiałam sobie,
do jakiego stopnia wrosłeś w moje życie, dopóki cię nie straciłam. Ta dziurą którą w
powierzchni planety wyrwała „Lusankya" to nic w porównaniu z pustką którą czułam w
sobie. I nawet nie chodzi o to, że nie chciałam żyć; po prostu wiedziałam, że wszystko
we mnie umarło i nie mogłam zrozumieć, jakim cudem jeszcze funkcjonuję.
- Miałem większe szczęście niż ty. Przy pierwszej okazji generał Cracken odcią-
gnął mnie na bok i powiedział mi, że poleciałaś z tajną misją na Borleias, żeby dostar-
czyć tam ryli kor, bactę i Vratiksów -verachenów. Zasadzka Zsinja bardzo pomogła w
ukryciu twojego zniknięcia, dzięki czemu Thyferranie nie zorientowali się, co wyra-
biamy na Borleias z ich bactą.
- Jasne, nie byliby zachwyceni, gdyby się zorientowali, że Alderaaniańskie Zakła-
dy Biotechnologiczne produkują rylce, a w konsekwencji dość bacty, by przełamać ich
monopol. - Mirax wzdrygnęła się. - Wolałabym, żeby nasz pierwotny plan się powiódł.
Nie chciałam być znienawidzona i ścigana jako złodziejka bacty, ale lepsze byłoby to
niż śmierć tych wszystkich ludzi.
- Nie mogłaś na to nic poradzić.
- Ani ty nie mogłeś nic zrobić dla swoich kumpli z „Lusankyi", kiedy Isard zabrała
ich razem ze statkiem i uciekła. - Mirax odsunęła się od Corrana na odległość wycią-
gniętych ramion. - Chyba zdajesz sobie z tego sprawę?
- Zdaję sobie sprawę, i owszem. Ale czy to akceptuję? Nie. Czy zamierzam to tole-
rować? W żadnym wypadku. - Corran zmrużył zielone oczy, ale w kącikach jego ust
błądził cień uśmiechu. - Wiesz chyba, że jeśli nadal będziesz się koło mnie kręcić,
wpakujesz się w poważne kłopoty.
Michael A. Stackpole9
- Kłopoty? - Mirax zatrzepotała rzęsami. - Jakie kłopoty?
- No cóż, sprowokowałem grupową dymisję członków najsłynniejszej eskadry
myśliwskiej Nowej Republiki i przysiągłem, że wyzwolę Thyferrę z łap Ysanny Isard.
Na razie dysponujemy ludźmi w sile jednej eskadry, moim X-wingiem i, jeśli naprawdę
jesteś z nami, twoim frachtowcem.
Mirax uśmiechnęła się.
- I to wszystko przeciwko trzem imperialnym gwiezdnym niszczycielom i super-
niszczycielowi, nie wspominając o ewentualnych siłach zbrojnych Thyferry, które ra-
czej nie powitają nas z otwartymi ramionami.
- Właśnie - przytaknął Corran. Mirax uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- No dobrze, to teraz przejdź do tych kłopotów.
- Mirax, bądź poważna.
- Ależ jestem! Zapominasz, mój najdroższy, że wystarczył jeden myśliwiec i jeden
frachtowiec, żeby rozprawić się z Gwiazdą Śmierci.
- To nie całkiem to samo.
- Właśnie że tak. - Uniosła dłoń i postukała palcem w jego czoło. - Ty i ja, Wedge
i Tycho, i wszyscy pozostali doskonale wiemy, co jest potrzebne, by pokonać Impe-
rium. To nie kwestia sprzętu, tylko odwagi, by go użyć. Imperium zostało pokonane, bo
dla dobra galaktyki trzeba je było pokonać. Rebelianci nie mieli wyboru i dlatego wła-
śnie ważyli się na ryzyko wyższe niż to, które gotowi byli ponieść Imperialni. Wiemy,
że możemy wygrać... i że musimy wygrać. Ludzie Isard nie mają takiej świadomości.
- To wszystko bardzo pięknie, Mirax, zgadzam się, ale to jednak ogromne przed-
sięwzięcie. Sama ilość sprzętu, który musimy zgromadzić, jest powalająca.
- Zgadza się. Nie twierdzę, że to będzie łatwe, tylko że może się udać.
- Wiem. - Corran potarł oczy dłonią. - Zbyt wiele zmiennych, a za mało dostęp-
nych danych, by zacząć przyporządkowywać im konkretne wartości.
- A trzy godziny przed świtem to nie pora, żeby się zmagać z podobnymi proble-
mami. Mimo całej pańskiej inteligencji, poruczniku Horn, to nie jest moment, kiedy
stać cię na zbyt wiele.
Corran uniósł brew.
- O ile sobie przypominam, wczoraj o tej porze twierdziłaś coś całkiem innego.
- Wczoraj o tej porze nie zajmowałeś się Ysanną Isard, tylko mną.
- Ach, więc na tym polega różnica?
- Z mojego punktu widzenia jak najbardziej. - Wyjęła mu z dłoni miecz świetlny i
odłożyła na szafkę. - I myślę, że jeśli zgodzisz się ze mną popracować, podzielisz mój
punkt widzenia.
Pocałował ją w czubek nosa.
- Będzie to dla mnie najwyższa przyjemność.
- To, poruczniku Horn, oznacza, że zadanie zostanie zrealizowane tylko połowicznie.
- Wybacz. - Idąc za nią w stronę łóżka, przestąpił jedwabną plamę, którą utworzył
na podłodze jej szlafrok. - Sama rozumiesz... dopiero co wyszedłem z więzienia.
- To nie wystarczy, żebym ja cię uniewinniła - uśmiechnęła się. -Ale dobre spra-
wowanie może złagodzić wyrok.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 10
R O Z D Z I A Ł
2
Wedge Antilles czuł się zdecydowanie nieswojo bez munduru. Tak naprawdę,
pomyślał, to czuję się nieswojo w roli cywila. Podczas tajnej misji na Coruscant nie na
długo rozstał się z mundurem Sojuszu, a parę razy miał nawet na sobie mundur Impe-
rium, ale nie przeszkadzało mu to. Większa część jego dorosłego życia upłynęła w
służbie Sojuszu Rebeliantów, z którego teraz zdecydował się wystąpić.
Nie miał cienia wątpliwości, że jego decyzja była ze wszech miar słuszna. Dosko-
nale rozumiał, dlaczego Nowa Republika nie mogła zaatakować Thyferry i wymierzyć
sprawiedliwości Ysannie Isard. Skoro została wyniesiona na stanowisko szefa państwa
w wyniku wewnętrznej rewolucji, a nie inwazji z zewnątrz, jej władzę legitymowała nie
imperialna agresja, ale wybór Thyferran. Gdyby odrzucono takie myślenie, wiele in-
nych nacji długo by się zastanawiało, zanim przyłączyłoby się do Nowej Republiki, a
niektórzy jej członkowie mogliby nawet zrezygnować z członkostwa.
Wedge zmusił się do uśmiechu i spojrzał w niebieskie oczy ciemnego blondyna,
który siedział przy stole naprzeciw niego.
- Chyba ugryźliśmy więcej, niż możemy przełknąć.
Tycho Celchu wzruszył ramionami.
- Kąsek jest niemały, ale jeśli będziemy mieli więcej zębów, powinno się nam to
udać. Wiesz przecież, że na tym froncie mamy trochę dobrych wiadomości. Na przy-
kład tych piętnaście milionów kredytów, które Ysanna Isard umieściła na kontach na
moje nazwisko, żeby mnie wrobić. Te pieniądze są moje, a więc nasze. Mamy też pięć
Łowców Głów Z-95, dzięki którym wyzwoliliśmy Coruscant.
- Nie mają hipernapędu.
- To prawda, ale nie na tym polega ich wartość. - Tycho zaczął się uśmiechać. - Te
Z-95 tworzyły historię. To rarytasy dla kolekcjonerów. Mam już parę ofert od muzeów
i parków rozrywki, które chcą je kupić. Za każdy dostaniemy co najmniej półtora mi-
liona. Bothańska Akademia Wojskowa tak bardzo chce mieć ten, którym latała Asyr, że
nawet nie próbują tego ukryć.
Wedge spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- To by nam załatwiło budżet na całą wojnę!
- Wystarczy na wiele naszych potrzeb.
Michael A. Stackpole11
- Pod warunkiem, że znajdziemy dojścia do miejsc, w których będziemy mogli
kupić broń objętą embargiem lub niedozwoloną na większości cywilizowanych świa-
tów.
Tycho przytaknął.
- Mirax i Winter już nad tym pracują. Winter zajmowała się kiedyś wyszukiwa-
niem imperialnych składów broni, które moglibyśmy zaatakować, więc wie, gdzie
można znaleźć różnoraki sprzęt wojskowy, który dałoby się kupić, wypożyczyć albo
ukraść. Mirax natomiast jest przekonana, że zdoła zlokalizować źródła wszelkich in-
nych rzeczy, których będziemy potrzebować. Dostajemy też sporo datków i darowizn.
Wedge uśmiechnął się i rozejrzał po niewielkim biurze, w którym siedzieli z Ty-
chem. Po złożeniu rezygnacji musieli opuścić sztab Eskadry Łotrów. Natychmiast jed-
nak zgłosili się do nich liczni obywatele Coruscant z ofertą udostępnienia eks-Łotrom
swoich mieszkań i biur. Fetowano ich, celebrowano i wychwalano, jakby byli jedynymi
ludźmi w galaktyce, w których pozostał jeszcze ten buntowniczy duch, jaki pokonał
Imperium.
- Myślisz, że Rada Tymczasowa nakazała zejście z orbity wszystkim napowietrz-
nym stacjom tylko po to, żeby napsuć nam krwi?
Tycho pokręcił głową.
- Tak mawiają od czasu, gdy SoroSuub zaofiarowało nam swoją stację, ale wiemy
przecież, że względy bezpieczeństwa naprawdę grają tu sporą rolę. „Lusankya" prak-
tycznie strąciła jedną ze stacji z nieba, a spadające szczątki zrównały z ziemią kilka
kilometrów kwadratowych zabudowań. Osadzenie stacji na powierzchni właśnie tam,
skąd wyrwała się „Lusankya", pozwala zapewnić zakwaterowanie osobom, które prze-
żyły tę katastrofę, a jednocześnie skierować siły powietrzne, które zajmowały się
ochroną stacji, do innych zadań.
- To prawdziwy pech, bo taka stacja orbitalna byłaby dla nas idealna. Ma dość
powierzchni magazynowej, by starczyło dla całego sprzętu, który zdołamy zgromadzić.
Tycho uniósł brew.
- Oj, chyba bardziej chodzi ci o to, że byłaby pojedynczym, łatwym celem dla
Isard, kiedy zacznie nas ścigać, co prędzej czy później na pewno nastąpi. Ograniczyło-
by to straty wśród ludności cywilnej.
- Z wyjątkiem tych, którzy mieszkają pod nami.
- To prawda.
- Podobnie jak twoje domysły. - Wedge zmarszczył czoło. - Faktem jest, że wy-
powiedzieliśmy wojnę Isard, ale nie zamierzamy jej prowadzić na skalę masową. Ona
nie narzuca sobie podobnych ograniczeń. Tak naprawdę żadne miejsce w pobliżu Co-
ruscant nie wchodzi w grę jako lokalizacja naszej bazy. Moglibyśmy natomiast wyko-
rzystać jedną z dawnych baz Rebeliantów.
- Nawet jeśli dałoby się to zrobić, ja nie wracam na Hoth. -Tycho wzdrygnął się. -
Widziałem dość śniegu nie na jedno życie, a na cały tuzin.
- Bo tyle pewnie byłoby trzeba, żeby wygnać hothańskie zimno z naszych starych
gnatów. - Wedge pokręcił głową. - Nie, myślałem raczej o Yavinie Cztery albo Talasei.
Endor byłby dobry, ale Isard zaraz wzięłaby na cel Ewoków.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 12
Od drzwi rozległ się brzęczyk. Wedge uniósł wzrok i powiedział:
- Otwarte.
Drzwi rozsunęły się, ukazując płomiennorudego, bardzo wysokiego mężczyznę,
ubranego w mundur kapitana Sił Zbrojnych Nowej Republiki. Uniósł dłoń do czoła,
zawahał się, by w końcu jednak zasalutować dziarsko i z szacunkiem.
Wedge uśmiechnął się i wstał od stołu. Oddał salut i gestem zachęcił mężczyznę
do wejścia, wskazując mu krzesło.
- Miło cię widzieć, Pash. Widzę, że odzyskałeś dawny stopień. Wracasz do swoje-
go oddziału?
Pash Cracken przytaknął i powitał obu mężczyzn uściskiem dłoni. Dopiero potem
usiadł.
- Też się cieszę, że widzę was obu. - Na chwilę wbił wzrok w podłogę. - Naprawdę
żałuję, że nie mogę być razem z wami. Jedno twoje słowo, Wedge, a przejdę do cywila.
Ból w głosie Pasha odezwał się bolesnym kłuciem w piersi Wedge'a.
- Bardzo bym chciał mieć cię wśród nas, ale niestety to zupełnie niemożliwe. Twój
ojciec jest szefem Sił Bezpieczeństwa Sojuszu. Jeśli polecisz z nami, nikt nie uwierzy,
że działamy na własną rękę. Ja wiem, że byłbyś całkowicie niezależny od ojca, ale inni
postrzegaliby tę sprawę w sposób, jaki mógłby zaszkodzić Nowej Republice.
- Wiem. - Pash wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. - Wracam do
skrzydła pułkownika Yartha. Większa część floty jest wprawdzie daleko, w pościgu za
admirałem Zsinjem, ale nas rozlokowano bliżej Jądra, dla ochrony kilku sektorów, w
których Zsinj kiedyś się pojawiał. To niezła przygoda dla naszych ludzi, bo startujemy
z Folora, tej bazy księżycowej orbitującej wokół Commenora.
- Pamiętam ją dobrze. - Wedge uśmiechnął się. - Niewiele istot potrafi tam wyżyć.
- Folor jest nawet gorsza niż Generis. Tak zacofana, że pewnie nie wiedzą nawet,
że Stara Republika upadła.
Tycho uśmiechnął się.
- I pewnie się dziwią dlaczego nie ma żadnych nowych dostaw z Alderaan.
- Coś w tym stylu. - Pash nachylił się i oparł łokcie na kolanach. - Patrolowany
przez nas obszar obejmuje również Yag'Dhul, rodzimy system Givinów. Jednym z
naszych pierwszych zadań jest zajęcie tamtejszej stacji kosmicznej i załatwienie, żeby
się nie nadawała do zamieszkania, tak by admirał Zsinj nie mógł wykorzystać jej jako
kryjówki.
Wedge zmarszczył czoło.
- Popraw mnie, jeśli się mylę, ale Zsinja nie widziano w pobliżu tej stacji od czasu
naszego ataku, kiedy to wykradliśmy mu bactę.
- Na to wygląda. - Pash wzruszył ramionami. - Jednak mój oddział ma za zadanie
zapewnienie, że Zsinj nie zajmie tej stacji. Pomyślałem sobie, że może chcielibyście
zrobić z niej swoją bazę. W ten sposób Zsinj nie miałby do niej dostępu, a wy uzyskali-
byście przyzwoite miejsce stacjonowania. Jest korzystnie położona w stosunku do Co-
ruscant i Thyferry, a także wielu innych planet.
Wedge zmrużył piwne oczy.
Michael A. Stackpole13
- A ty mógłbyś kręcić się w pobliżu i pomóc nam, gdybyśmy nagle znaleźli się w
tarapatach.
Pash odchylił się na oparcie fotela z udawanym zaskoczeniem.
- Chyba nie myślicie, że to właśnie miałem na myśli? Ależ skąd! To znaczy... moi
ludzie mogą czasem skorzystać ze stacji, jeśli trzeba będzie gdzieś przystanąć, bo na
pewno nie zechcemy lądować na Yag'Dhul. Pogoda jest tam zbyt nieprzewidywalna
byśmy mogli traktować tę planetę jako sensowne miejsce stacjonowania.
- Fakt.
Tycho pokiwał głową.
- Ta stacja byłaby idealną lokalizacją. Jeśli Pash zamelduje, że nie nadaje się do
zamieszkania, Isard może nawet uwierzyć, że to już tylko złom. Nie wątpię, że w któ-
rymś momencie dowie się, skąd startujemy, i przyleci, żeby nas zaatakować, ale jednak
sprawna baza kosmiczna będzie nieco bardziej onieśmielającym celem niż napowietrz-
na platforma czy jakiś magazyn tu, na Coruscant.
- To niewątpliwie najlepszy wybór, jaki mamy - pochwalił Wedge i uśmiechnął się
do Pasha. - Dzięki. Rozwiązałeś jeden z naszych największych problemów. Wiemy już,
gdzie mamy dom.
- Miałem nadzieję, że tak powiesz. - Pash uśmiechnął się szeroko. - Odlatujemy
pod koniec tego tygodnia. Znów będę latał A-wingiem, ale nie przeszkadza mi to. Przy-
trzymamy dla was tę stację do czasu, gdy będziecie mogli przylecieć i objąć ją w posia-
danie; zameldujemy też, że została zniszczona, żeby ludzie mieli się nad czym zasta-
nawiać.
- Doceniam to - powiedział Wedge, ale po chwili zmarszczył czoło. - Pash, kiedy
wstępowałeś do Eskadry Łotrów, powiedziałeś, że robisz to, żeby się przekonać, jak
dobrze potrafisz latać i jak skuteczny jesteś w walce. Chciałeś być członkiem jednostki
najlepszych z najlepszych, żeby sprawdzić, czy jesteś rzeczywiście tak dobry, jak ci
mówiono. I co, przekonałeś się? Nie przeszkadza ci, że wracasz do swojej poprzedniej
jednostki?
Pash rozparł się w fotelu i zmarszczył brwi, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Chyba się przekonałem, Wedge. Fakt, byłem z Łotrami stosunkowo krótko, ale
odbyliśmy razem parę dość paskudnych lotów. Nie sądzę, by jakakolwiek potyczka, w
której uczestniczyłem przed lotem „Łowcą Głów" przez zaciemnione miasto w samym
sercu gigantycznej burzy, czy nawet później, mogła się równać z tym przeżyciem. Ten
lot wymagał maksimum umiejętności, instynktu i szczęścia. Oddawałem takie strzały i
wykonywałem takie manewry, o których nigdy bym nie pomyślał, że w ogóle są moż-
liwe. Po tym wszystkim niemal żałuję, że nie było nad nami jeszcze jednej Gwiazdy
Śmierci, którą miałbym okazję zestrzelić.
- Nie posuwałbym się aż tak daleko, Pash. - Wedge z Tychem wymienili szerokie
uśmiechy. - Jesteś naprawdę dobry, bardzo dobry. Imperialni słusznie mogą się ciebie
obawiać.
- Dzięki, Wedge. Taka pochwała z twoich ust wiele dla mnie znaczy. - Pilot prze-
czesał palcami rude włosy. - A jeśli pytasz, czy nie mam nic przeciwko powrotowi do
mojego dawnego oddziału, to nie mam. Nauczyłem się w Eskadrze Łotrów między
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 14
innymi tego, że aby tworzyć dobry oddział, każdy musi dać z siebie wszystko. Obawia-
łem się, że moi ludzie nie będą samodzielnie myśleć i jeśli popełnię błąd, polecą za mną
na własną zgubę. Nie brałem pod uwagę tego, czego nauczył mnie twój przykład. Ty
dzielisz się z ludźmi odpowiedzialnością i sprawiasz, że muszą na sobie polegać. Gdy-
byśmy po prostu szli za tobą ślepo tu, na Coruscant, ta planeta nadal byłaby w rękach
Imperialnych. Właśnie to muszę zrobić ze swoimi ludźmi. Jeśli powierzę im odpowie-
dzialne zadania, przekonają się, że im ufam. A kiedy uświadomią to sobie, zaczną mieć
zaufanie do samych siebie i nie pójdą bezmyślnie za mną, jeśli zrobię coś głupiego.
Wedge wstał i wyciągnął dłoń do Pasha.
- Będzie nam pana bardzo brakować, kapitanie Cracken, ale to, co my tracimy, zy-
ska inny oddział. Do zobaczenia na stacji Yag'Dhul.
- Dzięki, Wedge, dzięki, Tycho. Do zobaczenia.
Kiedy drzwi zamknęły się za Pashem, Wedge i Tycho wymienili znaczące spoj-
rzenia.
- Cóż, Tycho, wygląda na to, że nasz problem z lokalizacją bazy sam się rozwią-
zał. Teraz potrzebujemy tylko tuzina X-wingów, amunicji, robotów, ekipy technicznej,
prowiantu i innych zapasów, nie mówiąc o sprzęcie niezbędnym do wyremontowania
naszej nowej bazy.
Tycho skrzywił się.
- To dość obszerne zamówienie. Mogę coś powiedzieć?
- Co?
- Szkoda, że nie ma z nami Emtreya. Nikt tak jak on nie pomógłby nam zebrać te-
go wszystkiego.
Wedge uśmiechnął się, myśląc o czarnym robocie 3PO i jego przypominającej
muszlę głowie, wymontowanej z robota kontroli lotów. Działając jako kwatermistrz
eskadry, tak naprawdę miał uważać na Tycha, gdyby ten okazał się szpiegiem Impe-
rium. Mimo swoich szpiegowskich obowiązków był również nieoceniony w termino-
wym organizowaniu zaopatrzenia. Miał wiele zalet, ale był irytująco gadatliwy, więc
Wedge starał się spędzać jak najmniej czasu w jego obecności.
Wedge westchnął i wzruszył ramionami.
- Tak, przyznaję, że i ja za nim tęsknię. Ale pod jego nieobecność musimy sobie
radzić sami, najlepiej jak umiemy.
- Fakt. I miejmy nadzieję, że to wystarczy.
Michael A. Stackpole15
R O Z D Z I A Ł
3
Od czasu przeprowadzki na Thyferrę Fliry Vorru był stale niezadowolony. Po la-
tach spędzonych na Kessel, z jej rzadką, jałową atmosferą, a potem po krótkim pobycie
na Coruscant - planecie równie suchej, za to znacznie bardziej wielkomiejskiej, co nad-
zwyczaj odpowiadało jego gustom - Thyferra była nie do zniesienia. Dominowała na
niej zieleń, od ciemnych, głębokich tonów tropikalnej dżungli po jaśniejsze odcienie
stosowane w wystroju wnętrz, strojach, a nawet kosmetykach. Po jałowych kopalniach
Kessel i szarych kanionach Coruscant wszechobecna zielona roślinność robiła na Vorru
przytłaczające wrażenie.
Wilgotne powietrze stawiało mu opór, gdy przemierzał korytarze centrali koncer-
nu Xucphra. Tu się nie oddycha powietrzem, pomyślał, tylko sieje pije. Wysoka wil-
gotność wymagała, by tkaniny stosowane na tej planecie były lekkie i przewiewne,
często wręcz przezroczyste, a stroje -jak najkrótsze. Choć miało to pewne plusy - bo
Thyferranki były zazwyczaj wysokie, szczupłe i urodziwe - Vorru miał najczęściej do
czynienia z niskimi, włochatymi, przysadzistymi stworzeniami, które powinny zasła-
niać swoją brzydotę możliwie najmniej przezroczystymi materiałami. Jednak były to
latorośle kilku rodzin, które rządziły koncernem Xucphra, a obecnie także całą planetą,
musiał więc traktować ich uprzejmie, nawet z szacunkiem.
Ta konieczność grzecznego dyskutowania o najgłupszych nawet pomysłach ciąży-
ła mu najbardziej. Pod rządami Imperium koncerny Xucphra i Zaltin otrzymały mono-
pol na produkcję bacty. Sercem tej wytwórczości była Thyferra, bo głównie na jej po-
wierzchni - choć również na kilku skolonizowanych przez Thyferran planetach - upra-
wiano alazhi i syntetyzowano kavam. Mając zapewniony monopol, oba koncerny stały
się opieszałe i chciwe - przy zagwarantowanym zysku nie miały motywacji do ekspan-
sji i dywersyfikacji. W efekcie promowano ludzi na coraz wyższe stanowiska nie we-
dług ich osiągnięć zawodowych, a jedynie stażu pracy.
Nominacja Vorru na stanowisko ministra handlu umożliwiła mu nadzór nad pro-
dukcją i sprzedażą bacty. Już wstępna analiza procesów produkcji i dystrybucji ujawni-
ła setki przypadków ignorowania możliwości zwiększenia zysków. Bactę wyproduko-
waną w fabrykach orbitalnych transportowano na przykład na Thyferrę, by dopiero
stamtąd przewieźć ją na światy odległe o lata świetlne od zakładu, w którym została
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 16
wyprodukowana. Jedynym powodem takiego systemu była chęć zapewnienia firmie
przewozowej wchodzącej w skład koncernu Xucphra zysków, które i tak lądowały w
kieszeni właścicieli koncernu -tyle że pomniejszone o koszty utrzymania statków, zało-
gi, księgowych i innego personelu.
Vorru nie był tym zaskoczony, znając sposób, w jaki funkcjonowały oba koncer-
ny. Ich kadrę zarządzającą tworzyło dziesięć tysięcy zatrudnionych tam ludzi, nadzoru-
jących pracę blisko dwóch milionów ośmiuset tysięcy rdzennych mieszkańców Thyfer-
ry - wyłącznie Vratiksów. Vratiksowie byli niezwykle wydajni, praktycznie nie wyma-
gali nadzoru, a zatem cała działalność, choć prowadzona na skalę galaktyczną, nie wy-
magała aż tyle personelu administracyjnego. Żaden z koncernów nie zachęcał swoich
pracowników do kontaktów z przedstawicielami konkurenta, doprowadzając do izolacji
i ostrej rywalizacji. Co prawda izolacja ta pod względem genetycznym nie doprowadzi-
ła jeszcze do deformacji - choć zdaniem Vorru perspektywa ta była odległa o nie więcej
jak jedno lub dwa pokolenia - niewątpliwie jednak istniała w mentalności właścicieli
koncernu, dlatego tworzono synekury dla niekompetentnych członków ich rodzin.
Przypuszczam, pomyślał Vorru, że moje ostatnie rozkazy mające wyeliminować te
feudalne zależności są powodem, dla którego Isard chce mnie widzieć. Koncern Xuc-
phra zastąpił ludzi Zaltina podczas niedawnego zamachu stanu, ustanawiając Ysannę
Isard przywódczynią całej planety. Większość rodu Zaltin uciekła lub została wymor-
dowana, dzięki czemu członkowie rodu Xucphra stali się jedynymi panami planety,
którą do tej pory musieli dzielić z tamtymi. Jako władcy zaś nie mieli ochoty słuchać
ani wykonywać rozkazów cudzoziemca w rodzaju Vorru. Tak bardzo jednak przywykli
do przestrzegania hierarchii społecznej, że skargi przeciw niemu zanosili do Isard, która
przecież również nie pochodziła z ich planety. Dla Vorru nie miało to najmniejszego
sensu, był jednak zadowolony, że nie podziela ich sposobu myślenia. Dzień, w którym
zacznę myśleć jak moi podwładni, pomyślał, będzie dniem, w którym wybiorę śmierć.
Vorru wyszedł zza węgła i minął biurko sekretarki Isard, nie pozwalając, by jej
skąpy ubiór go zdekoncentrował. Te przyjemności, pomyślał, rezerwuję sobie jako
pocieszenie na czas, gdy Isard ze mną skończy. Sekretarka, której długie, czarne włosy
skrywały więcej niż jej ubranie, uśmiechnęła się, nie próbując go zatrzymać czy choćby
zapowiedzieć.
Imperialna straż królewska trzymająca wartę po bokach drzwi gabinetu Isard rów-
nież nie zareagowała, co zwiększyło jeszcze litość, jaką czuł dla nich Vorru. W przeci-
wieństwie do wszystkich innych mieszkańców planety, nadal nosili mundury dostar-
czone z Centrum Imperialnego. Grube szkarłatne płaszcze okrywały czerwone zbroje, i
choć u stóp strażników nie utworzyły się jeszcze kałuże, Vorru wiedział, że muszą się
pod nimi strasznie pocić. Jeszcze trudniej im chyba było pogodzić się z rozkazem, by
odpuścić sobie i nie traktować każdego gościa jak potencjalnego zabójcy. Thyferranom
nie spodobały się rygorystyczne zasady bezpieczeństwa wprowadzone początkowo
przez królewską straż Isard, myślał Vorru, więc nakazała swoim ochroniarzom, by
spuścili nieco z tonu - ale chyba tylko terapia genowa mogłaby ich skłonić, by zaakcep-
towali tę sytuację.
Michael A. Stackpole17
Wchodząc do gabinetu Isard, Vorru od razu poczuł się swobodniej. Jedyne wi-
doczne ślady zieleni dostrzegł na zewnątrz budynku, odseparowane bezpiecznie za
dużym, amorficznym iluminatorem z grubej transpastali. Pokój był obity jasną, drew-
nianą boazerią, przywodzącą na myśl pustynne piaski Tatooine. Isard postarała się, by
wnętrze było puste i niezagracone, podobnie jak jej biuro na Coruscant. Wstawianie
mebli, pomyślał Vorru, miałoby sens, gdyby ktoś chciał się tu zadomowić, ale w jej
przypadku to mało prawdopodobne, nawet gdyby stała się rdzenną Thyferranką.
Na Coruscant ta czarnowłosa kobieta z pojedynczym siwym kosmykiem nosiła
mundur podobny w kroju do uniformu imperialnych wielkich admirałów, tyle że krwi-
stoczerwony, nie biały. Tutaj zdecydowała się na strój bardziej luźny i powiewny. Tka-
nina nadal pozostała krwistoczerwona - podobnie jak mundury imperialnej straży kró-
lewskiej - ale Isard unikała przezroczystych materiałów, tak chętnie noszonych przez
innych. Szkoda, pomyślał Vorru, bo przy jej figurze wyglądałaby olśniewająco. Już
dawno temu do jego uszu docierały plotki, że była jedną z kochanek Palpatine'a; nie
mógł zaprzeczyć, że była atrakcyjna.
To pewnie jej oczy i wszystko, co się za nimi kryło, pociągało w niej Palpatine'a,
pomyślał. Lodowato błękitna niczym Hoth tęczówka prawego oka ostro kontrastowała
z płonącą czerwienią lewego. Były jak okna ukazujące dwoistość jej natury. Potrafiła
być w najwyższym stopniu zimna i wyrachowana, zdarzały się jej jednak wybuchy
płomiennego gniewu. Vorru zdołał, jak dotąd, ustrzec się przed spaleniem w ich ogniu,
choć raz czy dwa nie obyło się bez oparzeń.
Skłonił przed nią siwowłosą głowę.
- Posyłała pani po mnie?
- Otrzymałam informacje z Centrum Imperialnego, które mogą cię zainteresować -
odezwała się lekkim tonem, niepozbawionym jednak twardości. - Zastanawiałeś się, co
się stało z Kilianem Loorem, prawda?
Vorru przytaknął. Loor, agent wywiadu i przywódca Frontu Kontr-rebelii Palpat-
ine'a, zniknął na kilka godzin przed tym, jak Isard uciekła z Coruscant, zabierając ze
sobą Vorru.
- Zakładam, że schwytali go i złamali podczas przesłuchania. Tylko to by tłuma-
czyło, dlaczego tak wielu naszych agentów pozostawionych na Coruscant zgarnięto po
naszym odlocie - powiedział.
- Na pewno on odpowiada za tę łapankę, choć myślę raczej, że podał im te infor-
macje z własnej woli. - Isard zmrużyła oczy. - Próbował zorganizować własną operację,
żeby przejąć konwój bacty lecący na Coruscant przez system Alderaan.
- Ten, który zaatakował admirał Zsinj? - Vorru pokiwał głową z zastanowieniem. -
Loor powiedział mi, że ma eskadrę X-wingów przemalowanych na maszyny Eskadry
Łotrów. Chciał użyć ich do zbombardowania bazy eskadry, ale go powstrzymałem. A
zatem te Łotry, które zniszczył Zsinj, tak naprawdę należały do Loora. Zdumiewające!
- W rzeczy samej. - Oczy Isard błysnęły bezlitośnie. - Loor zrozumiał po tej kata-
strofie, że to ja byłam źródłem przecieku, dzięki któremu Zsinj mógł zaatakować kon-
wój. Miałam nadzieję, że chęć zemsty na Eskadrze Łotrów skłoni go, by ich zaatakował
i zniszczył. I tak by się zresztą stało, gdyby prawdziwa eskadra się nie spóźniła. Loor
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 18
najwyraźniej domyślił się, że odkryłam jego oszukańcze plany, bo przesłał mi raport na
temat konwoju zbyt późno, bym mogła zareagować. Postanowił uciec do Rebeliantów i
szukać u nich schronienia.
Vorru skinął głową.
- Są sposoby, żeby się z nim rozprawić. Nie mam wątpliwości, że Boba Fett zdo-
łałby go odnaleźć i zabić.
- Jego umiejętności nie będą potrzebne. - Isard uśmiechnęła się z okrutną uciechą.
- Dowiedziałam się od innego z moich agentów o tajemniczym świadku, który miał
zeznawać w procesie Celchu. Myślałam, że będzie to generał Evir Derricote, i zastawi-
łam kilka pułapek, by nie dotarł do gmachu sądu. Przypominasz sobie chyba, że kaza-
łam ci rozmieścić dwunastoosobowe grupy ludzi w różnych miejscach Centrum Impe-
rialnego.
- Tak - powiedział Vorru. Aleja wysłałem w każde z tych miejsc tylko po trzech,
dodał w myśli, bo pozostałych potrzebowałem do ewakuacji magazynu bacty. - Żaden z
nich nie znalazł Derricote'a.
- Bo pewnie Derricote'a w ogóle tam nie było. To Loor był ich świadkiem. Myśla-
łam, że Derricote uciekł z „Lusankyi", ale wygląda na to, że zginął z ręki Corrana Hor-
na podczas jego ucieczki. Horn zabił też kilku twoich ludzi w Muzeum Galaktycznym.
- Isard złączyła dłonie czubkami palców. - Agent, którego posłałam, żeby powstrzymać
Derricote'a, zamiast tego postrzelił i zabił Loora, a jego z kolei zamordowała własna
żona. Eskortowała Loora... znała go z Korelii.
- Iella Wessiri. - Vorru poczuł, że współczuje Ielli. Była wpływową i inteligentną
uczestniczką spisku, który zdołał pozbawić Coruscant planetarnych tarcz, umożliwiając
tym samym inwazję Rebelii. Ze względu na umiejętności, jakie zdobyła podczas pracy
w Służbie Ochrony Korelii, uważał ją za wroga, ale podziwiał jej zdolności i zaanga-
żowanie. Zastrzelenie męża musiało być dla niej tragedią. Nie zasługiwała na taki ból.
Isard uśmiechnęła się.
- Uważam to za wspaniałe, że musiała zabić Dirica. Był przydatny, ale tak na-
prawdę niewiele znaczył. Jego miłość do żony była dość silna, by zmienić moje rozka-
zy, ale w ostatecznym rozrachunku należał do mnie, nie do niej. Mam nadzieję, że to
właśnie boli ją bardziej niż fakt, że go zabiła.
Vorru zmarszczył brwi.
- Jeśli Loor zginął, jakim cudem kontrwywiad Sojuszu zdołał wyłapać pani agen-
tów?
- Loor podobno dysponował zaszyfrowaną datakartą, która miała zagwarantować,
że go oszczędzą. Wygląda na to, że szyfr, który podobno znał tylko on, był również
znany Corranowi Hornowi.
- Aha, a Loor uważał, że Horn nie żyje. - Vorru uśmiechnął się pod nosem. - Ironia
tego faktu byłaby dla Loora prawdziwą męką.
- Tak, ale mnie teraz męczy świadomość jego głupoty. Informacje, które docierają
do mnie z Centrum Imperialnego, są bardzo okrojone. Więcej się dowiaduję z oficjal-
nych serwisów informacyjnych niż od moich szpiegów. Ten Horn musi mi za to zapła-
cić.
Michael A. Stackpole19
- Uprzedziłbym panią, że będą z nim kłopoty, ale nawet ja wierzyłem, że go pani
zabiła. Ojciec, a także dziadek Horna byli ludźmi o ogromnej determinacji. Ma pani
zresztą niezbite dowody determinacji samego Horna, a teraz jej obiektem jesteśmy my.
Czerwone oko Isard na chwilę rozbłysło.
- Masz na myśli masową rezygnację pilotów eskadry i ich przysięgę, że wyzwolą
Thyferrę? - Jej śmiech, choć wydawał się niewymuszony, niewiele zawierał przyjem-
nych tonów zwykle z tym kojarzonych.
- Rozumiem, że czuje pani pogardę wobec ich wysiłków, ale nie należy ich bagate-
lizować. Wiem, wiem... mamy do obrony trzy niszczyciele, dwa klasy Imperial i jeden
klasy Victory, i gwiezdny super-niszczyciel, ale pani wiara w ich siłę jest równie nie-
słuszna jak niedocenianie Sojuszu Rebeliantów przez Imperatora.
Twarz Isard zamieniła się w zimną maskę.
- Ach, tak myślisz? Uważasz, że powtarzam błędy Imperatora?
Vorru wytrzymał jej wzrok.
- Pani zapewne inaczej na to patrzy, ale moją rolą jest przypomnieć pani o błędach
popełnionych przez innych właśnie po to, żeby ustrzec panią przez ich powielaniem.
Ma pani rację... Horn, Antilles i reszta nie mają teraz nic, mogłoby się też wydawać, że
Nowa Republika ich nie popiera, ale to się może zmienić. To prawda, kontrolujemy
całą produkcję bacty w galaktyce, ale musimy być ostrożni. Jeśli wywindujemy cenę
zbyt wysoko, różne siły mogą się sprzymierzyć przeciwko nam, a byłe Łotry mogą to
wykorzystać jak nikt inny.
Isard przyglądała mu się przez chwilę, po czym gwałtownie odwróciła wzrok.
- Wezmę pod uwagę twoje ostrzeżenie.
- Chciałbym również dodać, że nadal mamy problem z Ashernami. Wśród Vratik-
sów stanowią wprawdzie mniejszość, ale w przeszłości atakowali najważniejsze zakła-
dy produkcji bacty. W ciągu ostatniego roku ich ataki stały się bardziej precyzyjne i
skuteczne. Myślę, że ta tendencja może się nasilić; słyszałem pogłoski, że dołączyła do
nich część personelu koncernu Zaltin.
- To prawda, Czarne Szpony sprawiają nam kłopoty, ale właśnie dlatego rozloko-
wałam szturmowców, by bronili naszych zakładów.
Vorru uśmiechnął się.
- To był dobry ruch, bo zmusił ich do defensywy. Równie błyskotliwe było powo-
łanie Narodowego Korpusu Obrony Thyferry, w którym xucpkrańscy ochotnicy mogą
sami walczyć z Ashernami.
- Dziękuję. Ludzie z koncernu Xucphra szybko sprzymierzą się z moimi sztur-
mowcami. Kiedy Korpus Obrony dostanie po głowie, a moi ludzie wyciągną ich z tara-
patów, tutejsi zobaczą w szturmowcach jedyną linię obrony, która stoi między nimi a
śmiercią. Ci, którzy w nas wątpią, szybko się do nas przekonają. - Isard rozłożyła ręce.
- Erisi Dlarit dowodzi pułkiem myśliwców, który przydzieliłam Korpusowi Obrony.
Wśród Thyferran uchodzi za bohaterkę, a wyniesienie jej na tak wysokie stanowisko
uzmysłowi Thyferranom, że mam świadomość ich przewagi.
Vorru pokiwał głową w zamyśleniu. Nie można zaprzeczyć, pomyślał, że Isard
jest mistrzynią w analizowaniu i wykorzystywaniu słabości ludzi przeciwko nim sa-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 20
mym. Kiedy jednak trafi na kogoś, kogo nie udaje jej się złamać, jak Horn albo Antil-
les, nie potrafi się przed nimi bronić.
Uniósł wzrok i spojrzał jej w oczy.
- A co pani sądzi o rylca, tej substancji, która według Mon Mothmy jest cudow-
nym lekiem na wirusa Krytos?
- To propaganda obliczona na uspokojenie tłumów. W rzeczywistości istnienie i
skuteczność tej substancji są wątpliwe. Gdyby Derricote'owi udało się stworzyć takiego
wirusa, o jakiego go prosiłam, albo gdyby Loor zdołał opóźnić podbój Centrum Impe-
rialnego, Nowa Republika otrzymałaby cios, po którym już by się nie podniosła. Nawet
teraz trudno im sprostać żądaniom ludności. Ograniczając dostawy bacty do Nowej
Republiki, doprowadzimy do izolacji tworzących ją światów.
- Czyli będziemy prowadzić tę samą grę, co z Centrum Imperialnym, tylko na
większą skalę?
- Właśnie. - Isard uniosła wzrok, patrząc wysoko ponad jego głową. - Moim celem
zawsze było zniszczenie Rebelii, a dopiero potem odbudowanie Imperium. W rzeczy-
wistości, pozwalając im zająć Centrum Imperialne, zniszczyliśmy Rebeliantów. Już nie
są nieuchwytną siłą, która atakuje, co zechce. Teraz muszą brać odpowiedzialność za
realizację obietnic, które złożyli. Jeśli im się to nie uda, ludzie zaczną tęsknić za stabili-
zacją, którą mieli zapewnioną wcześniej. Jeśli mądrze rozegramy sprawy, nie będziemy
musieli odbijać Centrum Imperialnego. Zostaniemy tam zaproszeni, by ponownie zająć
należne nam miejsce na czele Imperium.
- Ciekawa analiza... i trafna, poza jednym punktem.
- To znaczy?
Vorru zmrużył ciemne oczy w wąskie szparki.
- Antilles, Horn i reszta. Oni mają swobodę, którą kiedyś dysponowała Rebelia.
Stanowią problem, którym musimy się zająć, i to szybko.
- Albo?
- Miałem okazję obserwować, jak pozbawiają Centrum Imperialne wszelkich moż-
liwości obrony - powiedział Vorru twardo. - Jeśli się nimi nie zajmiemy, obawiam się,
że wkrótce mogą stać się problemem nie do rozwiązania.
Michael A. Stackpole21
R O Z D Z I A Ł
4
Corran Horn nie zdziwił się, znalazłszy Iellę Wessiri w Sanktuarium Koreliań-
skim, ale jej widok ścisnął mu serce. Ciemnoblond włosy splecione z tyłu w jeden war-
kocz, zgarbione ramiona. Siedziała na ławce w niewielkiej komnacie, pochylona do
przodu w pozycji tak niepewnej, jakby lada chwila miała spaść. Smutek ściągnął jej
twarz i opuścił kąciki ust, jakby siła grawitacji dosłownie wbijała ją w ziemię.
Corran zawahał się na progu niewielkiego, sklepionego kopułą budynku. Ze
względu na wrogie stosunki pomiędzy Nową Republiką a Koreliańskim Dyktatem nie-
możliwe stało się przewożenie ciał zmarłych Korelian na planetę ich urodzenia. Sank-
tuarium stworzyli przebywający na wygnaniu Kordianie jako miejsce pochówku swo-
ich rodaków. W przeciwieństwie do Alderaanian, którzy często zamykali swoich nie-
boszczyków w kapsułach umieszczanych na orbicie w pasie Cmentarzyska, pozwalając
im unosić się wśród szczątków tam, gdzie kiedyś krążyła ich planeta, Kordianie kre-
mowali zmarłych na wygnaniu ziomków, a następnie przy użyciu generatorów grawita-
cji o wysokiej mocy dokonywali kompresji popiołów, przekształcając je w surowe dia-
menty. Dzięki temu po śmierci ich zmarli stawali się poniekąd nieśmiertelni. Diamenty
te przenoszono następnie do Sanktuarium i wprawiano w sklepienie, odwzorowując
gwiazdozbiory widoczne na niebie Korelii.
Liczba diamentów połyskujących na sklepieniu przyprawiła Corrana o dreszcz.
Wielu oddaliśmy Rebelii, pomyślał, choć inne światy były pod tym względem hojniej-
sze. Przepiękny widok, ale i straszny. Imperialni, którzy chcieli przerobić galaktykę na
swoje własne podobieństwo, stworzyli tutaj małą galaktykę poświęconą wyłącznie
żałobie.
Corran podszedł do ławki i usiadł obok Ielli. Nie spojrzała na niego, ale zwiotczała
mu w ramionach, gdy przytulił ją do piersi.
- Wszystko będzie dobrze, Iella, naprawdę.
- On nigdy nikogo nie skrzywdził, Corran. Nigdy.
- Wyobrażam sobie, że Kirtan Loor nie zgodziłby się z tobą, ale zasadniczo masz
rację.
Poczuł, że jej pierś unosi się w pojedynczym spazmie, ale po chwili spojrzała na
niego zaczerwienionymi piwnymi oczami.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 22
- Pewnie, że mam. - Spróbowała się uśmiechnąć. - Diric podziwiał twoją determi-
nację, ale tak naprawdę cenił cię za poczucie humoru. Mówił, że w tym tkwi twoja
odporność na porażki. Uważał, że dopóki potrafisz się śmiać, zwłaszcza z siebie, pod-
niesiesz się po każdym, choćby najbardziej traumatycznym przeżyciu.
- Był mądrym człowiekiem. - Uścisnął ją mocniej. - Wiesz chyba, że nie chciałby
cię widzieć w takim stanie, wiedząc, że to on jest przyczyną tak wielkiego bólu.
- Wiem. Ale tym bardziej mi ciężko. - Otarła łzy chusteczką. -Nie mogę przestać
myśleć, że gdybym dostrzegła wtedy jakieś oznaki niebezpieczeństwa, mogłabym za-
pobiec temu, co się stało. Nie zostałabym zdrajczynią.
- Hej, Iella, chwileczkę! To nie była twoja wina! Nie mogłaś nic, absolutnie nic
zauważyć ani w żaden sposób pomóc. - Corran wzdrygnął się i poczuł, że ma gęsią
skórkę. - Wiem, co Isard robiła z ludźmi, których chciała zamienić w swoje marionetki.
Ja się jej oparłem, chociaż nie wiem jakim cudem. Może to kwestia osobowości albo
genów, albo szkolenia, albo jeszcze czegoś innego. Tycho i ja okazaliśmy się zupełnie
dla niej nieprzydatni, podobnie jak paru innych, ale myślę, że nie musiała się specjalnie
wysilać, żeby złamać Dirica.
- Co takiego? - wyrwało się Ielli. Corran poznał po głosie, że czuje się zdradzona.
Spróbowała się wyrwać, ale przytrzymał ją mocno.
- To nie miał być zarzut wobec Dirica, naprawdę. Diric był ofiarą. Musisz wie-
dzieć, że opierał się Isard z wielką siłą, bo nawet po jego porwaniu przez Wywiad Im-
perium nikt nie dotarł do ciebie. Myślę, że stworzył sobie jakiś rodzaj mentalnej bloka-
dy, by cię chronić, i dla tego celu gotów był poświęcić wszystko. Nawet zmienił rozka-
zy Isard, by ciebie chronić. Uznał na pewno, że poświęcenie własnej osoby nie było
ceną zbyt wygórowaną.
Po chwili zastanowienia dodał:
- Myślę, że jedną z charakterystycznych cech Dirica była ciekawość. Obydwoje to
zauważyliśmy, kiedy pytał o prowadzone przez nas sprawy i zachęcał do szukania al-
ternatywnych wyjaśnień. Był rozważny i dokładny, idealna kombinacja w przypadku
szpiega. Sama powiedziałaś, że Isard początkowo umieściła go w laboratorium Derrico-
te'a, żeby szpiegował generała. Pewnie zasugerowała mu, że od jego wywiązania się z
tego zadania zależy to, czy pozwoli ci żyć. Niewątpliwie powtarzała mu to przy wszel-
kich działaniach, jakie podejmował już po powrocie do ciebie.
Oburzenie Ielli przerodziło się w rozpacz.
- Cudownie. Więc twierdzisz, że nie znalazłby się w tej sytuacji, gdyby nie ja.
- Nie! Ty nie masz z tym nic wspólnego, to wyłącznie wina Isard. - Corran wes-
tchnął. - Słuchaj, przypomnij sobie, co dobrego zrobił Diric. Arii Nunb mówiła, że był
jedyną osobą w laboratorium Derricote'a, która okazała jej serce i pomogła wyzdro-
wieć, kiedy zaraziła się wirusem Krytos. Po powrocie był wielką podporą dla Tycha
podczas jego procesu. Nakłonił cię, żebyś szukała dowodów, że to Isard go wrobiła. I
czy ci się to podoba, czy nie, to on zabił Loora, a ja nie mogę mieć o to do niego pre-
tensji.
- Myślał, że strzela do Derricote'a, ale zorientował się, że to nie on. Był jednak za-
dowolony, że trafił Loora.
Michael A. Stackpole23
- No cóż, to ja zabiłem Derricote'a, chociaż wolałbym, żeby to był Loor. - Corran
starł palcem łzę z jej policzka. - Diric nie był szczęśliwy, żyjąc tak, jak musiał żyć, ale
potrafił przeciwstawić się Isard, w rozmaity sposób sabotując jej plany. Często narze-
kał, że jego życie nie ma sensu...
- Ale miało.
- Zgadza się, a w tym ostatnim momencie zrozumiał, jak wiele znaczyło. Ocalił
ciebie, ocalił Arii, ocalił Tycha. Spoczywa w spokoju i na pewno chciałby, żebyś ty
pogodziła się z jego śmiercią.
- Wiem, Corran, ale to nie będzie takie łatwe. Byłam tam, trzymałam go w ramio-
nach, gdy umierał od ran, które sama mu zadałam. -Iella pociągnęła nosem i z trudem
przełknęła ślinę. - Twój ojciec też zmarł na twoich rękach. Jak sobie z tym poradziłeś?
Corran poczuł, że coś ściska go za gardło.
- Nie będę cię oszukiwał, to nie było łatwe. Nadal nie jest. Spodziewasz się róż-
nych rzeczy, na przykład że znowu go zobaczysz następnego ranka albo wieczoru, albo
będziesz mogła zadzwonić, żeby mu opowiedzieć, co się zdarzyło tego dnia, albo zapy-
tać o coś, a tymczasem jego nie ma. Czujesz pustkę, ale nawet sobie nie uświadamiasz,
jak wielka jest ta pustka, dopóki takie drobiazgi nie pozwolą ci określić, gdzie przebie-
gają jej granice. Pokiwała głową w zamyśleniu.
- Zdarza mi się, że widzę albo słyszę coś i myślę sobie: to by się Diricowi spodo-
bało, tamto by go zaciekawiło... i wtedy uświadamiam sobie, że on nie żyje. Mam wra-
żenie, że to się nigdy nie skończy.
- Nie skończy się. Tak będzie już zawsze. Przebiegł ją dreszcz.
- A to mnie pocieszyłeś.
- Chodzi o to, Iella, że zmienia się sposób, w jaki reagujesz. Teraz czujesz smutek
i tęsknotę, i do pewnego stopnia zawsze tak będzie. Ale po pewnym czasie górę weź-
mie radość, że znałaś kogoś takiego jak Diric. Kiedy słyszę tę pijacką przyśpiewkę o
lomińskim piwie albo kiedy jem stek z ryshkota, przypomina mi się ojciec. Przypomina
mi się jego tubalny śmiech albo uśmieszek zadowolenia, kiedy sprawy układały się po
jego myśli. Ten uśmieszek rozpływał się po całej jego twarzy, sięgając oczu, które jed-
nak w ułamku sekundy potrafiły zmienić wyraz na tak twardy, że najbardziej zatwar-
działy bandyta z Czarnego Słońca zaczynał dygotać podczas przesłuchania.
Iella westchnęła.
- Potrafię widzieć w ten. sposób twego ojca, ale nie Dirica.
- Na razie.
- Jasne, na razie.
- Ale to się zmieni. - Corran pocałował ją w czoło. - Nie będzie łatwo, ale powiem
ci, że mnie udało się to tylko dlatego, że miałem ciebie, Gila i innych przyjaciół.
- Nie miałeś żadnych innych przyjaciół.
- No dobra, ja może nie, ale ty masz. Mirax, Wedge, Winter i my wszyscy chcemy
ci pomóc. Nie jesteś sama. Nie odczuwamy bólu tak mocno jak ty, ale możemy pomóc
ci go znieść.
Iella pokiwała głową.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 24
- Doceniam to, naprawdę. - Zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad czymś. -
Uznałam, że nie mogę zostać tu, na Coruscant. Tu wszystko mi go przypomina. Muszę
stąd odlecieć, nawet jeśli oznaczałoby to opuszczenie wszystkich przyjaciół.
- Rozumiem cię. Po śmierci ojca ja też chciałem uciekać. - Corran uśmiechnął się.
- Na szczęście w twoim wypadku ucieczka nie oznacza konieczności rozstania się z
przyjaciółmi.
Iella spojrzała na niego trochę przytomniej.
- Jak to?
Corran rozejrzał się po Sanktuarium i zniżył głos do szeptu.
- Odlatujemy z Coruscant i chcemy, żebyś poleciała z nami. Jesteś częścią naszej
rodziny, częścią eskadry. Ruszamy w pościg za tym potworem, który zmusił Dirica do
zdrady. Doprowadzimy do tego, że nikomu nie będzie już w stanie zrobić tego, co Diri-
cowi. Potrzebujemy cię, żebyś pomogła nam ją dostać.
Iella usiadła prosto.
- Szanse powodzenia są minimalne, chyba wiesz.
- Mniej więcej takie same, jak szanse odebrania Coruscant Imperialnym.
Iella skinęła głową i dodała chłodno:
- Szanse obliczają ci, którzy chcą zminimalizować ryzyko, na jakie się narażają. Ja
chcę zmaksymalizować ryzyko, na jakie narazi się Isard. Możecie na mnie liczyć.
Michael A. Stackpole25
R O Z D Z I A Ł
5
Wedge odgarnął brązową grzywę, która spadała mu na oczy, popatrzył na ludzi
siedzących w małej, amfiteatralnej sali i uśmiechnął się.
- Chciałbym podziękować wam wszystkim, że przyszliście na to spotkanie. To na-
sze pierwsze zebranie organizacyjne, ale pewne decyzje już zostały podjęte. Pozostaną
w mocy, jeśli nie spotkają się z gwałtownymi protestami. Nikt nie powinien się wahać,
jeśli chciałby zadać pytanie albo zgłosić uwagę. Mamy tu nieco więcej demokracji niż
w eskadrze, przede wszystkim dlatego, że sami będziemy układać nasze plany i formu-
łować rozkazy, a nie otrzymywać je z góry, jak do tej pory.
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami, słysząc te uwagi, więc Wedge mówił dalej:
- Całą sprawę zainicjował Corran Horn, który pierwszy złożył dymisję z Eskadry
Łotrów. Corran zgodził się jednak, abym to ja dowodził naszą grupą. Na mojego za-
stępcę wyznaczyłem Tycha Celchu. Lady Winter jest naszym oficerem wywiadu,
obejmie też część obowiązków kwatermistrzowskich, których drugą częścią zajmie się
Minut Terrik. Tycho zapozna was ze stanem naszych zasobów.
Tycho odwrócił się w swoim krześle.
- Mamy spore zasoby gotówki... jakieś siedemnaście milionów kredytów do wy-
dania.
Gavin roześmiał się.
- Siedemnaście milionów! Chętnie się tym zajmę!
- Wielu innych też chętnie je przyjmie. - Tycho zmarszczył czoło. - Plotki o tym,
co stało się na przyjęciu, mimo wysiłków Ministerstwa Informacji Nowej Republiki
rozeszły się szybko. Mamy poparcie wielu osób, ale ci, którzy dysponują sprzętem,
jakiego będziemy potrzebować do realizacji naszej misji, wiedzą, w jakiej jesteśmy
rozpaczliwej sytuacji. W tej chwili mamy jednego X-winga - maszynę Corrana - i „Pul-
sarowy Ślizg" Mirax. Inne statki będą kosztowne. Wyobrażam sobie, że aby zdobyć
potrzebne nam myśliwce, będziemy pewnie musieli wynająć najemników z własnym
sprzętem. Nie powinno to nikogo dziwić, ale ceny mogą być szokujące. Wszyscy zbun-
towani eksadmirałowie Imperium szukają myśliwców, więc ceny na rynku dyktują
dostawcy.
Wedge przytaknął.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 26
- Wybiegamy trochę naprzód, ale warto pamiętać o tych kwestiach. Mamy pewne
podstawowe dane, które dotyczą naszych celów. Musimy przeanalizować je w pierw-
szej kolejności. Winter je zebrała. - Wskazał ręką holoprojektor stojący obok. - Winter,
twoja kolej.
Winter wstała i przeszła na przód sali z powagą i gracją. Wedge, widząc ją, nie
dziwił się specjalnie, że ludzie na Alderaanie często brali ją za księżniczkę Leię Orga-
nę. Winter miała długie białe włosy, dziś splecione w gruby warkocz, dumną, arysto-
kratyczną postawę, która doskonale pasowała do szlachetnych rysów jej twarzy. Szczu-
pła i piękna, wydawała się niezbyt pasować do niebezpiecznych misji, które wypełniała
jako tajna agentka Rebelii.
I właśnie dlatego nikt jej nie podejrzewał, pomyślał Wedge.
Winter uniosła notes komputerowy podłączony do holoprojektora. Wcisnęła kla-
wisz, przygaszając panele jarzeniowe w sali i wywołując holograficzny obraz planety.
- Oto nasz cel: Thyferra. Dość typowa planeta typu ziemskiego, z nadającą się do
oddychania atmosferą, okrążana przez dwa księżyce, oba pozbawione atmosfery i nie-
zamieszkane. Thyferra jest pokryta dżunglą, a jej dzień trwa dwadzieścia jeden i trzy
dziesiąte standardowej godziny. Nachylenia osi nikt nie reguluje, więc w zasadzie nie
ma tam pór roku. Ze względu na bliskość słońca systemu, żółtej gwiazdy, i nieco pod-
wyższony poziom dwutlenku węgla w atmosferze klimat tropikalny utrzymuje się przez
cały rok. Pamiętacie, jak czuliście się na Coruscant po burzy, która doprowadziła do
awarii sieci energetycznej? Na Thyferrze takie warunki panują przez cały czas.
Wedge zmarszczył czoło. Żeby wyeliminować sieć energetyczną i tarcze obronne
Coruscant, Eskadra Łotrów musiała doprowadzić do wyparowania do atmosfery
ogromnej ilości wody, co wywołało potężną burzę. Jeszcze przez półtora tygodnia po-
wietrze było ciężkie i wilgotne. Nic dziwnego, pomyślał, że rośliny, z których produku-
je się bactę, doskonale tam rosną.
- Thyferra ma trzy gwiezdne kosmoporty - ciągnęła Winter. - Jeden z nich nosi te-
raz nazwę Xucphra City. Pozostałe dwa leżą na dwóch różnych kontynentach i są wy-
korzystywane głównie do załadunku bacty. Statki przylatujące do systemu lądują naj-
pierw w Xucphra City, gdzie są odprawiane przez służby celne i imigracyjne, a następ-
nie odsyłane do pozostałych kosmoportów, gdzie załatwiają swoje interesy. Stamtąd też
odlatują, kierując się prosto do portu przeznaczenia.
Nawara Ven podniósł rękę.
- Zakładam, że nazwa metropolii została zmieniona po przejęciu władzy przez
koncern Xucphra. Jak nazywała się przedtem?
- Zalxuc City, czyli niewiele lepiej. - Winter zmieniła ogniskową projektora, wy-
świetlając widok z lotu ptaka na miasto. - Jak widzicie, nie jest to żadna metropolia.
Ludzka populacja Thyferry sięgała zaledwie dziesięciu tysięcy przed przejęciem plane-
ty przez Isard. Wiele rodzin związanych z koncernem Zaltin uciekło, a ich kwatery
mieszkalne zajęli oficerowie imperialnej armii i marynarki oraz załogi ich statków
przebywające na urlopie. Sama „Lusankya" ma załogę dwadzieścia pięć razy liczniej-
szą niż ludzka populacja planety, nie ma więc żadnych wątpliwości, że byliby zdolni
zająć i okupować Thyferrę, gdyby Isard wydała taki rozkaz. Na razie powstrzymywała
Michael A. Stackpole27
się od tego, a swój imperialny personel i sprzęt wykorzystuje do szkolenia Narodowego
Korpusu Obrony Thyferry.
Winter skinęła głową w stronę sześciorękiego, insektoidalnego obcego stojącego
w głębi sali.
- Rdzennymi mieszkańcami Thyferry są Vratiksowie. Produkcja bacty, czyli wa-
rzenia substancji określanych jako alazhi i kavam, wydaje się sprawiać Vratiksom nie-
mal mistyczną radość. Obecny tu Qlaern Hirf jest verachenem - mistrzem warzenia,
który kieruje podwładnymi podczas produkcji bacty. Verachen to mniej więcej odpo-
wiednik głównego gorzelnika w dowolnym browarze lomińskiego piwa, ale ze stano-
wiskiem tym wiążą się również określone prawa i obowiązki w społeczeństwie Vratik-
sów. Chciałabym również zwrócić uwagę na fakt, że Vratiksowie nie są ani osobnikami
męskimi, ani żeńskimi. Na różnych etapach życia odgrywają te role na przemian, tak
więc mówienie o Qlaernie „on" czy „ona" byłoby błędem. Co więcej, ze względu na to,
że Vratiksów łączy umysłowa więź, lepiej się czują, gdy określa się ich zaimkiem w
liczbie mnogiej, wystarczy więc, jeśli będziemy mówić „oni".
Stojący z tyłu Vratiks kłapnął szczękoczułkami.
- Pani przemowa jest dla nas zaszczytem, lady Winter.
- Dziękuję. Ze względu na przemożną potrzebę produkowania bacty Vratiksowie z
otwartymi ramionami przyjęli napływających na planetę ludzi, którzy zakładali i pro-
wadzili przedsiębiorstwa, zwiększając popyt na tę substancję. Pozwalali Vratiksom
robić to, co sprawia im największą radość, a nawet zachęcali ich do tego. Jakkolwiek
niektórzy Vratiksowie znajdują się w gronie właścicieli zarówno koncernu Zaltin, jak i
Xucphry, imperialne prawo pozbawiło ich możliwości aktywnego uczestnictwa we
władzach i podejmowania decyzji w sprawach tych spółek. Koncerny Zaltin i Xucphra
otrzymały od Imperium monopol na produkcję bacty, przypuszczalnie w zamian za
łapówki wręczone lokalnemu moffowi i samemu Imperatorowi. Uczyniło to z Thyferry
bardzo bogatą planetę, a mieszkający na niej ludzie są bardzo zamożni. Natomiast Wa-
tiksowie żyją niezwykle skromnie w grupach plemiennych, zamieszkujących wioski
położone w dżungli.
Wpisała do komputera komendę, przełączając projekcję miasta na wizerunki
trzech osób.
- Ysanna Isard objęła stanowisko dyrektora generalnego i szefa thyferrańskiego
państwa w wyniku zamachu stanu przeprowadzonego mniej więcej dwa tygodnie temu.
Przygotowania do niego trwały niewątpliwie już od pewnego czasu, bo rewolucja za-
kończyła się, zanim jej gwiezdny superniszczyciel „Lusankya" pojawił się na orbicie.
Niewiele jest pewnych wiadomości na temat Isard. Krążą na przykład plotki, że była
jedną z kochanek Imperatora, ale to niepotwierdzone pogłoski. Wiemy, że jej ojciec był
przed nią dyrektorem Imperialnego Wywiadu, ale Isard przedstawiła Imperatorowi
dowody, że zamierzał przyłączyć się do Rebelii. Doprowadziła w ten sposób do jego
upadku i sama zajęła jego stanowisko.
Nawara Ven uniósł rękę, by zapytać:
- Czyjej ojciec rzeczywiście zamierzał przejść na stronę Rebelii?
Winter wzruszyła ramionami.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 28
- Nawet jeśli tak było, to nic mi o tym nie wiadomo. Nie ma wątpliwości, że jego
córka była dostatecznie ambitna, żeby spreparować dowody przeciwko niemu, co do-
wodzi, jak bardzo jest niebezpieczna. Obalenie jej będzie trudne i najprawdopodobniej
nie obejdzie się bez ataku sił lądowych. O ile wiemy, nie jest pilotką, więc prawdopo-
dobieństwo, że komuś z was uda się ją zestrzelić w bezpośredniej walce w przestrzeni,
jest zerowe.
Winter wskazała na kolejne zdjęcie.
- Fliry Vorru natomiast mógłby walczyć z wami jako pilot. Jest byłym imperial-
nym moffem z Korelii, uwolnionym przez waszą eskadrę z Kessel. Vorru uciekł razem
z Isard na Thyferrę i jest obecnie ministrem handlu. Nie jest jasne, kiedy nawiązał
współpracę z Isard, ale nie możemy wykluczyć, że dobił z nią targu na samym począt-
ku, gdy znalazł się na Coruscant. Przypisujemy winę za częściowe niepowodzenie na-
szych operacji na Coruscant faktowi, że w naszych szeregach znaleźli się Zekka Thyne
i inni imperialni szpiedzy, jest jednak całkiem możliwe, że Vorru już wtedy pracował
bezpośrednio dla Isard. Niewątpliwie był na jej usługach w momencie, gdy został mia-
nowany pułkownikiem coruscańskiej policji.
Wskazała na ostatnią postać - wysoką, szczupłą kobietę o krótko przyciętych czar-
nych włosach.
- Erisi Dlarit znamy wszyscy. Pochodzi z rodu Xucphra i była imperialną wtyczką
w Eskadrze Łotrów. Jej realna przydatność dla Imperium była minimalna. W najlep-
szym razie odpowiada za ujęcie Corrana, śmierć Brora Jace'a i wydanie konwoju z
bactą w systemie Alderaan admirałowi Zsinjowi. Przekazywała informacje na temat
naszej coruscańskiej misji Imperialnym, jednak dzięki temu, że Wedge nie dopuszczał
jakichkolwiek kontaktów z osobami z zewnątrz przed ostateczną próbą zniszczenia
planetarnych tarcz, nie zdołała zawiadomić Isard o naszych planach. Z wyjątkiem sta-
ranowania swym Z-95 robota budowlanego, którego wykorzystaliśmy, niewiele mogła
zrobić, by pokrzyżować nam szyki. Na pewno jednak dostarczyła Isard kody, które
pozwoliły jej przejąć kontrolę nad myśliwcem Corrana i doprowadzić do jego upadku.
Podczas gdy Winter beznamiętnie omawiała kontakty Erisi z Imperium, Wedge
obserwował twarze swoich ludzi. Erisi była jedną z nich, walczyła wraz z nimi w nie-
zliczonych potyczkach. Musiała się katapultować ze swojego X-winga, a Tycho zary-
zykował życie, by ją uratować. I chociaż pomoc, jakiej udzieliła Imperium, była, jak
twierdzi Winter, zupełnie nieistotna, to wystarczyło, by zginęło kilku ludzi, którzy na to
nie zasługiwali.
Sam Wedge czuł gniew i rozgoryczenie, ale także pewien podziw. Erisi Dlarit z
powodzeniem odegrała swoją rolę mimo kilku trudnych sytuacji, które groziły zdema-
skowaniem. Do momentu jej ucieczki z Coruscant Wedge nie miał pojęcia, że była
szpiegiem. Były pewne wskazówki, pomyślał, ale niewystarczające.
Wedge poczuł na sobie wzrok Corrana i uśmiechnął się lekko.
- Dobrze to rozegrała.
- To prawda, ale będzie musiała bardziej się postarać, kiedy wpadniemy z wizytą. -
Jedyną oznaką uczuć targających Corranem był ślad napięcia w głosie i wymuszony
Michael A. Stackpole29
uśmiech. - Jako szpieg była dobra, ale następna gra będzie konkursem pilotażu, i w tej
rozgrywce przegra.
Winter znów zmieniła holograficzny obraz.
- Jeśli przegra, to nie dlatego, że nie dysponuje sprzętem niezbędnym do zwycię-
stwa. Do obrony Thyferra ma cztery imperialne okręty wojenne: gwiezdny supernisz-
czyciel, dwa imperialne gwiezdne niszczyciele i jeden gwiezdny niszczyciel klasy
Victory. Są to „Lusankya", „Skąpiec", „Zjadliwy" i „Deprawator". „Lusankya" to okręt,
który wyrwał się spod powierzchni Coruscant. Wcześniej nie figurował w rejestrach, co
zmusiło nas do zwiększenia szacunków co do liczby okrętów produkowanych przez
Zakłady Stoczniowe Kuat i Stocznie Fondoru. Co najdziwniejsze, obie stocznie przypi-
sują sobie wyprodukowanie flagowego okrętu Vadera, „Egzekutora". Wygląda na to, że
zbudowano dwa statki pod tą samą nazwą, ale jeden z nich przemianowano następnie
na „Lusankyę" i ukryto pod powierzchnią Coruscant, najprawdopodobniej dla Impera-
tora na wypadek ewakuacji. Drugi „Egzekutor", wyprodukowany przez Fondor, został
zniszczony w bitwie o Endor.
Zatoczyła palcem kółko wokół trzech mniejszych statków widocznych na holo-
gramie.
- „Skąpiec", „Zjadliwy" i „Deprawator" nie mają na swoim koncie błyskotliwych
sukcesów, ale ich załogi są kompetentne. Zbieram teraz informacje na temat ich do-
wódców. Wiem, że najgroźniejszy z nich, kapitan Ait Convarion, dowodzi najmniej-
szym z okrętów. „Deprawator" doskonale sobie radził na Odległych Rubieżach, polując
na pirackie grupy, które my też przypominamy.
Wedge wstał, gdy Winter wyłączyła holoprojektor.
- Jak widzicie, mamy przeciw sobie groźnego i dobrze uzbrojonego przeciwnika.
Musimy sobie coś uświadomić: istnieje możliwość, że nie zdołamy zrealizować celów
naszej operacji. Obalenie Isard może okazać się nieosiągalne.
Siedzący za Gavinem Corran wyciągnął rękę i poklepał go po głowie.
- Gavin, w tym momencie powinieneś powiedzieć, że obalenie Isard to pestka w
porównaniu z numerami, jakie wycinałeś na Tatooine.
Gavin zbladł.
- Nie słyszałem, żeby ktoś tu wspominał o nurkowaniu śmigaczem w kanionach
albo polowaniu na szczury pustynne. Podbój planety przekracza moje możliwości.
Wedge uśmiechnął się.
- Podobnie jak większości z nas. Rozesłałem wiadomości do pewnych osób, które
mogłyby nam pomóc. Problemów jest wiele. Najpierw musimy uporać się z okrętami, a
potem zająć planetę. Kluczem do wyeliminowania z gry okrętów będzie ich rozprosze-
nie, tak by nie mogły wzajemnie się wspomagać. Możemy tego dokonać, zmuszając
Isard, by przydzieliła je do ochrony konwojów bacty, ale żeby pokonać te okręty, bę-
dziemy potrzebować broni. Bardzo dużo broni.
Riv Shiel, shistavaneński wilkoczłek, odsłonił kły w groźnym uśmiechu.
- Wygląda na to, że przydałaby się nam flota katańska.
- I owszem. - Legendarna widmowa flotylla okrętów wojennych skakała podobno
z jednego miejsca galaktyki w drugie, czekając, aż ktoś ją odnajdzie i obejmie dowódz-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 30
two. Wedge zmarszczył brwi. -Moglibyśmy również liczyć na to, że projekt „Poza ga-
laktykę" przyniesie w końcu efekty i spoza granic galaktyki przyleci grupa rycerzy Jedi
obcych ras, żeby nam pomóc, ale to raczej mało prawdopodobne.
Gavin uniósł dłoń, by zapytać:
- A co z tym statkiem, na który Alderaan załadował całą swoją broń po decyzji o
demilitaryzacji? Nie pamiętam nazwy, ale wydawało mi się, że miał latać w przestrzeni,
dopóki nie okaże się, że powinien wrócić. Może księżniczka Leia zna sposób, żeby go
przywołać?
Winter pokręciła głową.
- Myślisz pewnie o „Drugiej Szansie". To nie jest taka legenda, jak historia o flo-
cie katańskiej czy intergalaktycznej misji Jorusa Cbaotha, bo ten statek rzeczywiście
istniał, ale nie rozwiązałoby to naszych problemów. Sympatycy Rebelii odnaleźli
„Drugą Szansę" przed porażkami Derry Cztery i Hoth. Odzyskana broń pochodziła z
czasów Wojen Klonów i stanowiła kolekcję muzealnych już dziś egzemplarzy uzbroje-
nia dla piechoty. Jej sprzedaż pozwoliła nam jednak zrekompensować utratę konwoju z
Derry Cztery.
Gavin był wyraźnie rozczarowany.
- O rany, nie wiedziałem.
- I nie powinieneś, Gavin - uśmiechnęła się Winter. - Oprócz osób, które znalazły
statek, kilku przemytników, którzy pomogli nam w transporcie i sprzedaży, oraz kilku
najwyżej postawionych osób w dowództwie Rebelii, nikt inny o tym nie wiedział. Im-
perium przez cały czas starało się odnaleźć i przejąć statek, dzięki czemu przynajmniej
część ich sił miała co innego do roboty niż tropienie nas.
- Nie ma co łudzić się nadzieją na jakieś cudowne znalezisko - wtrącił Wedge. -
Ale Winter zajęła się już zlokalizowaniem starych imperialnych składów części za-
miennych. Większość z nich została już dawno rozszabrowana, jednak nie wszystkiego
można się doliczyć. Zamierzamy sprawdzić niektóre z tych miejsc i zobaczyć, czy cze-
goś nie znajdziemy. Pierwszą z tych misji zaczynamy już jutro. Mirax zabierze Corrana
i ciebie, Gavin, na Tatooine. Jeden z magazynów, które znaleźliśmy tam parę lat temu
został splądrowany przez ojca Biggsa Darklightera.
Gavin uniósł brew.
- Wujka Huffa?
- Właśnie. Powiedział wtedy, że część sprzętu poszła na uzbrojenie jego ochrony,
a resztę sprzedał. Ale ja w to nie wierzę. Nie byłby w stanie pozbyć się wszystkiego. -
Wedge uśmiechnął się. - Gavin, lecisz do domu i próbujesz namówić wuja, żeby po-
dzielił się z nami swoim łupem.
- Nie wiem, czy mnie posłucha.
- Dlatego wysyłamy z tobą Corrana. Twój wuj ma pewnie sporo do ukrycia i spo-
dziewam się, że Corran potrafi znaleźć na niego haka. To powinno pomóc w negocja-
cjach.
Gavin zesztywniał, ale po chwili zaczął się uśmiechać.
- Wchodzę w to. Zasłużył sobie na to. Zawsze sadzał mnie przy dziecinnym stoli-
ku na rodzinnych spotkaniach.
Michael A. Stackpole31
- Gavin, wuj robił tak, bo byłeś wtedy dzieciakiem. Dużym, ale jednak dziecia-
kiem. - Corran potargał jasne włosy Gavina i spojrzał na Wedge'a. - A co będzie robić
reszta podczas naszej wyprawy na świat opuszczony przez wodę?
- Przenosimy się do nowej siedziby. - Wedge rozłożył ręce, żeby uciszyć gwar
rozmów. - Nasza przeprowadzka jest operacją ściśle tajną, więc zabezpieczamy się na
wiele sposobów przed wykryciem. Choć nie uda się na zawsze utrzymać naszej lokali-
zacji w tajemnicy przed wrogiem, chcemy, żeby nastąpiło to jak najpóźniej. Pakujcie
się i szykujcie do przeprowadzki. Zaczynamy wojnę o bactę.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 32
R O Z D Z I A Ł
6
Corran kichnął, wzbijając nad stolikiem chmurę pyłu, która po chwili dotarła do
Mirax.
- Jak ktokolwiek może żyć na tej piekielnej planecie? Tu nawet kurz jest zakurzo-
ny.
Mirax przeciągnęła się leniwie.
- Tu naprawdę nie jest najgorzej, Corran. Na Talasei jedzenie pleśnieje, zanim
zdążysz je donieść do ust.
- Tak, ale tam do pieczenia służą piekarniki, a nie cała planeta. -Corran otarł czoło
i strzepnął z dłoni kropelki potu, które opryskały dwóch zakapturzonych Jawów, cuch-
nących jak ronty. - Nienawidzę tego miejsca.
Spojrzała na niego znad szklanki koreliańskiej whisky.
- Przyznaję, że upał tu straszny, ale przynajmniej jest sucho.
- Podobnie jak w piecu hutniczym, ale skwar nie jest przez to ani trochę mniej do-
kuczliwy. - Corran uniósł brew i postukał palcem w za-plamiony i byle jak pospawany
blat stołu. - Po co my tu w ogóle siedzimy? Ten stolik był świadkiem większej liczby
walk niż nasze X-wingi. Tutejsze towarzystwo sprawia wrażenie, jakbyśmy się znaleźli
w najlepiej strzeżonej części więzienia na Akriftar.
- Po co siedzimy? Dla zachowania pozorów, mój kochany. - Mirax przesunęła się
w lewo, co pozwoliło jej widzieć cały bar, tonący w kłębach dymu fbac. - Kantyna
Chalmuna słynie z tego, że zbierają się w niej najlepsi piloci w galaktyce. Oboje zali-
czamy się do tej kategorii. Ja wprawdzie na razie nie szukam pracy, ale za to niektórzy
z tych ludzi mogą szukać transportu dla dokładnie takiego towaru, jaki nas interesuje.
Nie zaszkodzi, jak spędzimy tu trochę czasu. Zresztą Gavin zaproponował, żebyśmy tu
właśnie się spotkali.
- Właśnie. Bo nigdy wcześniej tu nie był, a sam nie chciał wchodzić bez obstawy.
- Corran nie ukrywał niesmaku, ale po chwili się rozpogodził. - Gdybym dostał rozkaz
ataku na to miejsce, mój plan zaczynałby się od zdania: „Zakończywszy naloty dywa-
nowe..."
Michael A. Stackpole33
Mirax spojrzała na niego przesadnie zszokowana. Corran od razu wiedział, że nie
wzięła jego słów poważnie.
- Może to niezupełnie śmietanka towarzyska galaktyki, ale nie są aż tacy źli. Oj-
ciec zawsze mnie tu zabierał ze sobą, kiedy byłam mała. Niektórzy z tych twardzieli
mogą być nieco szorstcy w obejściu, ale mnie zawsze traktowali bardzo dobrze. Na
przykład barman Wuher... zawsze syntetyzował mi taki słodki, gazowany napój, a nie-
jeden z tych gości przywoził mi drobne błyskotki z planet, na które latał.
Corran pokręcił głową.
- Chciałbym zobaczyć te formularze imigracyjne: „Cel podróży na naszą planetę? -
Morderstwo, burdy, przemyt błyszczostymu i zakup upominku odpowiedniego dla ma-
łej dziewczynki z Korelii".
Mirax roześmiała się.
- Tak, pewnie kilka takich tkwi jeszcze w jakichś starych bankach danych.
Jej śmiech przebił się ponad stłumiony gwar rozmów w kantynie. Corran wypro-
stował się, widząc, że dwóch osobników odwraca się od baru i patrzy w ich stronę.
Jeden był Rodianinem, drugi Devaronianinem, ale obaj mieli to samo złe, wygłodniałe
spojrzenie, które wzbudziło jego czujność. Ruszyli w stronę stolika, zostawiając na
ladzie baru -jak zauważył Corran - niemal nienapoczęte drinki. Dzięki temu mieli wol-
ne ręce.
Devaronianin złożył oszczędny ukłon.
- Siedzicie przy naszym stoliku - oznajmił.
Siedzący plecami do ściany Corran nie obawiał się ataku od tyłu, a jednocześnie
mógł zaprezentować dwóm awanturnikom swój Master. Nie ma szans, ocenił, żebym
zdołał go dobyć i wystrzelić, zanim mnie dostaną. Wyglądało na to, że najlepszym
sposobem wybrnięcia z sytuacji było z wdziękiem odstąpić im stolik i zaproponować
kolejkę.
- Nie wiedzieliśmy o tym... - bąknął.
- Ale i tak byśmy się nie przejęli. - Mirax uniosła dumnie głowę i dźgnęła Rodia-
nina palcem w pierś. - Jeśli takim żwirojadom jak wy wydaje się w żałosnym przypły-
wie pustynnego zamroczenia, że się ruszymy tylko dlatego, że pomyliliście nas ze zbie-
raczami rosy z Jundlandii, to może zastanówcie się nad zmianą zawodu. Najlepiej od
razu zróbcie w tył zwrot i sami pomaszerujcie prosto w paszczę Sarlaaca. Corranowi
opadła szczęka.
- Mirax? - zapytał z niedowierzaniem. Devaronianin stuknął się kciukiem w pierś.
- Masz w ogóle pojęcie, kim jestem?
- Masz w ogóle pojęcie, jak mało mnie to obchodzi? – Mirax wskazała głową w
lewo. - Powiedz to Jawom, żeby nie pomylili nazwiska, kiedy będą cię pakować do
torby.
Rodianin zaczął perorować w swoim niezrozumiałym języku, ale nagły stukot ma-
czugi o blat baru natychmiast go uciszył. Barman wycelował palec w ich stronę.
- Hej, wy!
Devaronianin błysnął rogami i machnął ręką.
- Tak, wiem. Żadnych blasterów.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 34
Wuher skrzywił się kwaśno.
- Nie o to chodzi, piaskowy móżdżku. Wiesz, z kim rozmawiasz? To Mirax, Mirax
Terrik.
Szarawa skóra Devaronianina wyraźnie przybladła, Rodianin natomiast zzieleniał.
- Terrik? Jak Booster Terrik?
Mirax uśmiechnęła się tylko.
Barman przytaknął, zabierając ich drinki z baru.
- No, widzę, że zaczynacie myśleć. To jego córka. A teraz przeproście ją albo Ja-
wowie zaczną zdejmować miarę na wasze ostatnie ubranie. - Spojrzał w stronę zawzię-
cie szwargocącej grupki Jawów. - Za Rodianina jest nagroda.
Devaronianin skłonił się głęboko przed Mirax.
- Ja... eee... bardzo przepraszam, że zakłóciłem pani spokój. Jestem... eee... to
pewnie nieważne, ale jestem na pani usługi, gdybym mógł się na coś przydać. - Rodia-
nin zaczął mówić równocześnie z nim, a Corran uznał, że jego wypowiedź jest symul-
tanicznym tłumaczeniem słów Devaronianina.
Mirax uniosła podbródek i zmroziła ich lodowatym, imperialnym spojrzeniem.
- Zasłaniasz nam światło.
Wycofali się, kłaniając nisko raz po raz. W kantynie wybuchły śmiechy - głośne w
jednych miejscach, przytłumione w innych. Incydent na chwilę zjednoczył wszystkich
gości.
Corran oblizał wargi i uświadomił sobie, że ma zupełnie sucho w gardle.
- Mirax, co cię opętało, żeby się tak zachować?
- Już ci mówiłam: konieczność zachowania pozorów. - Uśmiechnęła się szeroko. -
Tak naprawdę znasz mnie na razie tylko od jednej, tej miłej strony.
- Wydaje mi się, że pamiętam, jak zestrzeliłaś szturmowca z motoru pościgowego
na Coruscant.
- A tak, chyba było coś takiego.
- I owszem, ale nadal nie widzę powodu, żeby prowokować bójkę. Wzruszyła ra-
mionami.
- Nie było się czego bać. Poradziłbyś sobie z nimi. Poradziłbym sobie? - pomyślał
Corran, gapiąc się na nią.
- Dzięki za zaufanie, ale...
Mirax wyciągnęła rękę i lekko uścisnęła jego dłoń.
- Wiedziałam, że Wuher zareaguje. To stara gra, w którą czasem się zabawiamy. -
Wyciągnęła spod stołu niewidoczną dotychczas prawą dłoń i położyła na stole miniatu-
rowy blaster. - Nie byłam bezbronna, ale kiedy Wuher wspomniał, kim jestem, wiedzia-
łam, że nie będzie dalszych kłopotów.
Corran zmarszczył brwi.
- Czyżby każdy oprócz mnie miał tutaj krewnych? Lądujemy w doku 86, bo nale-
ży do kuzyna Gavina, który odlatuje, żeby nas umówić ze swoim wujem Huffem. Na-
zwisko twojego ojca wprawia dwóch bandziorów, którzy wyssaliby oczy zdechłego
bantha, w taki popłoch, że zaczynają uciekać jak roboty ścigane przez Jawów.
Mirax wzruszyła ramionami.
Michael A. Stackpole35
- Tatooine to mała społeczność. Darklighterowie są tu dobrze znaną i wpływową
rodziną. Ta posiadłość, nad którą lecieliśmy, należy do Huffa. A jeśli chodzi o mojego
ojca... No cóż, wyrobił sobie niezłą markę, zanim twój ojciec zesłał go do kopalni na
Kessel, a fakt, że stamtąd wyszedł, tylko mu pomógł. Jestem pewna, że w jakimś kor-
sekowskim barze na Korelii twoje nazwisko zrobiłoby nie mniejsze wrażenie.
- Może i tak, ale nie sprawdzajmy, jakie mam wpływy tutaj, dobra?
- Gdybyś wpadł tu na jakiegoś swojego dawnego wroga, myślę, że nawet nazwi-
sko mojego ojca by cię nie uratowało.
- A na pewno zgubiłoby mnie, gdybym wpadł na niego samego. - Corran spojrzał
z ukosa na Mirax. - Czy wie już, że czujesz miętę do syna faceta, który sprowadził na
niego zgubę?
- Czuję miętę? - Mirax podrzuciła swój blaster. - Wydawało mi się, że jesteśmy
dobrych parę etapów dalej.
- To prawda, ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
Zmarszczyła brwi.
- Nie, nie powiedziałam mu. Po twojej „śmierci" nie było sensu o tym wspominać.
Byłam wtedy w takiej rozpaczy, że nie miałam ochoty się z nim kłócić. A od czasu,
kiedy wróciłeś zza grobu, byłam bardzo zajęta; zresztą odkąd przeszedł na emeryturę,
tak naprawdę nigdy nie wiem, gdzie akurat jest.
- Większość ludzi po przejściu na emeryturę osiada w jednym miejscu i odpoczy-
wa.
- Mój ojciec nie jest większością ludzi. - Mirax uśmiechnęła się lekko. - Dla Bo-
ostera emerytura oznacza, że nadal prowadzi interesy, ale robi to dla przyjaciół, a nie
dla zysku. Działa jako negocjator, uzgadnia warunki transakcji i tak dalej. Dzięki temu
robi to, co najbardziej lubił w biznesie, bez żadnego ryzyka. Jest szczęśliwy, a to dużo
lepsza alternatywa.
I dlatego mu o nas nie powiedziałaś, pomyślał Corran. Rozumiał ją. Jego ojcu też
trudno byłoby zaakceptować ich związek, więc fakt, że nie musiał mu tego wyjaśniać,
wydał mu się bodaj pierwszym pozytywnym aspektem jego śmierci.
Gavin wszedł do kantyny, zatrzymując się w przedsionku obok detektora broni.
Okręcił się w prawo i w lewo, strząsając chmurę drobnego tatooińskiego pyłu z beżo-
wego płaszcza. Pod nim miał białą niegdyś koszulę, czarną kamizelkę, ciemnobrązowe
spodnie i wysokie do kolan buty. Do pasa miał przypięty blaster, a dolny koniec kabury
przymocowany był taśmą wokół prawego uda.
- Istny pirat z tego naszego przyjaciela. - Mirax uniosła rękę. - Gavin, tu jesteśmy.
Corran zgodził się z opinią Mirax, chociaż niedbały i dobrotliwy uśmiech na twa-
rzy Gavina przeczył wizerunkowi pirata.
- Wszystko gotowe?
Gavin przytaknął.
- Na zewnątrz czeka śmigacz. To niewiele, ale tylko tyle udało mi się załatwić.
Chciałem pożyczyć jeden od wujka Huffa, ale powiedział, że kiedy poprzednim razem
pożyczył śmigacz komuś z Eskadry Łotrów, zwrócono mu go w nie najlepszym stanie.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 36
- W takim razie możemy iść. - Mirax wstała, przypinając blaster do paska. Idąc w
stronę baru, sięgnęła do sakiewki po parę kredytów.
- Ile?
Wuher potrząsnął głową.
- Wasi przyjaciele zapłacili. - Spojrzał na Rodianina i Devaronianina.
Uśmiechnęła się.
- O napiwek też się zatroszczyli?
- Byli w hojnym nastroju.
- Świetnie.
Mirax wyszła z kantyny za Gavinem, z Corranem zabezpieczającym tyły. Corran
włożył przez głowę pustynny kaftan i poprawił go na ramionach. Rozcięte boki pozwa-
lały łatwo sięgnąć po blaster albo miecz świetlny, miał jednak nadzieję, że nie będzie
musiał z nich korzystać.
Czuł się nieswojo, nosząc u boku miecz świetlny. Dotychczas uważał taki miecz
za wyrafinowaną broń o bardzo ograniczonym zastosowaniu. W jego branży karabin
rozpryskowy Stokhli i blaster uważane były za całkowicie wystarczające uzbrojenie w
każdej niemal sytuacji. Miecze świetlne były niemal nieznane w czasach Imperium,
które uważało je za znak rozpoznawczy Jedi, teraz jednak, gdy Luke Skywalker został
bohaterem, wielu ludzi zapałało entuzjazmem do tego rodzaju broni. Wygodnie było
nosić miecz świetlny tam, gdzie niezręcznie byłoby wejść z blasterem.
Z tego właśnie powodu Corran czuł się trochę głupio z mieczem u pasa, chociaż z
drugiej strony był dumny, że jest dziedzicem takiej tradycji. Czuł, że w jakimś sensie
ma prawo do noszenia miecza. Początkowo wydawało mu się, że byłoby to oznaką
braku szacunku dla dziadka, potem jednak uświadomił sobie, że Rostek Horn zaryzy-
kował własną karierę i życie, by uchronić żonę i syna Nejaa Halcyona przed Imperial-
nymi siepaczami. Nie tylko cenił ich za to, kim byli, ale również przez pamięć przyja-
ciela. Myślę, że byłby zadowolony, że noszę ten miecz, pomyślał Corran, a to wystar-
czający powód, by go nosić.
Osłonił oczy ręką, wychodząc w oślepiający blask bliźniaczych słońc. Gavin
przywołał go gestem do śmigacza. Maszyna wyglądała jak stary model SoroSuub XP-
38, ale zwarty zazwyczaj, przypominający strzałę kadłub poddano daleko idącym prze-
róbkom. Kabinę pasażerską przesunięto do przodu, dodając dodatkowe siedzenia i
miejsce na bagaże pomiędzy nią a silnikiem. Jeszcze bardziej niż zmianą sylwetki śmi-
gacza Corran poczuł się zaniepokojony tym, że pod pustynnym pyłem dostrzegł plamy
wściekle różowej i fioletowej farby.
Otoczył ramieniem Gavina.
- Wiesz, szczury pustynne, które zechcesz zaatakować tym śmigaczem, mogą nie
odróżniać kolorów i pewnie nie obchodzi ich, jak wygląda to cacko, ale popatrz tylko
na to!
Gavin uśmiechnął się drwiąco i wykręcił spod ręki Corrana.
- Lepsze to niż iść na piechotę, a biorąc pod uwagę budżet naszej operacji, właśnie
taką mieliśmy alternatywę. Wsiadaj. Ten wrak nadal wyciąga trzysta kilometrów na
Michael A. Stackpole37
godzinę, mimo tych przeróbek, a kraytońskie smoki nie jadają różowego. Będziemy na
miejscu w mgnieniu oka.
Tak naprawdę podróż zajęła im pół standardowej godziny, czyli nieco dłużej niż
mgnienie oka, a pędząc przez monotonne bezdroża pustyni, mieli wrażenie, że trwa to
całą wieczność. Gdyby nie chmura pyłu ciągnąca się za śmigaczem, Corran mógłby
przysiąc, że w ogóle nie ruszyli z miejsca. Okalające pustynię Jundlandii góry były
zaledwie drżącą w gorącym powietrzu plamą na horyzoncie, a bliżej od nich żaden
obiekt nie naruszał monotonii krajobrazu.
Mimo braku drogowskazów czy jakichkolwiek punktów orientacyjnych Gavin tra-
fił do posiadłości wuja bez kłopotów. Przelotny rzut oka na posiadłość z pokładu „Pul-
sarowego Ślizgu" nie przygotował Corrana na to, co zobaczył przed sobą. Z góry do-
mostwo wyglądało typowo - ogrodzony obszar obejmujący kilka budynków, w tym
wysoką wieżę. Teraz jednak przekonał się, że oprócz wejść i samej wieży budynki zo-
stały zbudowane poniżej poziomu gruntu. Gavin zatrzymał śmigacz przy wjeździe,
gdzie już zaparkowano kilka innych pojazdów, po czym sprowadził Corrana i Mirax w
dół na główny dziedziniec posiadłości. Gładkie białe ściany potęgowały słoneczny
blask, ale też - co szybko uświadomił sobie Corran - absorbowały znacznie mniej ener-
gii słonecznej, której i tak według niego było na Tatooine zdecydowanie za dużo.
W łukowato sklepionych drzwiach ukazała się szczupła, siwowłosa, uśmiechnięta
kobieta.
- Gavin Darklighter! Ależ wyrosłeś! - Zza jej pleców wypadła gromadka dzieci, od
zupełnie małych po wyrośnięte nastolatki.
- Ciocia Lanal! - Gavin zamknął kobietę w niedźwiedzim uścisku, by uwolnić japo
chwili i dokonać prezentacji, którą objął oprócz ciotki Lanal również jakieś pół tuzina
ciotecznego rodzeństwa. Corran uścisnął rękę każdemu, ale szybko pogubił się w imio-
nach.
Lanal wyjaśniła, że jest trzecią żoną Huffa Darklightera i matką wszystkich tych
dzieci.
- Śmierć Biggsa wstrząsnęła Huffem. Uznał, że potrzebuje więcej następców. Jego
druga żona nie chciała mieć więcej dzieci. Odeszła, a Huff poślubił mnie.
- Matka Biggsa zmarła, zanim się urodziłem. Ciocia Lanal jest siostrą mojej matki,
a więc moją ciotką z obu stron. - Gavin pocałował ciotkę w czoło. - Jest wujek Huff?
Lanal przytaknęła.
- Poprosił, żebym was zaprowadziła do biblioteki. Ma w tej chwili spotkanie z
kimś innym, ale niedługo powinien być wolny.
- Świetnie.
Posiadłość Darklighterów zrobiła na Corranie wrażenie kosztownego kompromisu
pomiędzy praktycznymi względami narzuconymi przez klimat Tatooine a elegancją w
rozumieniu bardziej przyjaznych światów galaktyki. Fontanny i baseny byłyby tutaj
niemądrą ekstrawagancją, ale Huff zdołał wprowadzić wodę do domu, zamykając ją
pomiędzy szybami transpastali. Podczas gdy w innych domach dekoracyjną kolumnę
pomalowano by pewnie jaskrawą farbą, Huff wypełnił ją wodą, przepuszczając przez
nią bąbelki powietrza. Wzory i kolory glazury na ścianach tworzyły optyczną iluzję,
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 38
która miała równoważyć przyciężkie proporcje domu. Hojne wykorzystanie transpastali
pozwoliło stworzyć wrażenie przestronności, której w innym wypadku wnętrze byłoby
pozbawione; za to w innych częściach domu, widząc tradycyjne wzory i dekoracje,
Corran poczuł się, jakby nigdy nie opuszczał Coruscant.
Biblioteka, do której zaprowadziła ich Lanal, była jednym z takich pokoi. Półki od
podłogi do sufitu zajmowały wszystkie ściany z wyjątkiem drzwi. Weszli od strony
południowej, drugie drzwi, podwójne i zamknięte, umieszczono na ścianie wschodniej.
Półki i drzwi były zapewne z duraplastu, ale Corran nie mógł wykluczyć, że wykonano
je z prawdziwego drewna. A jeśli tak, pomyślał, to musiano je sprowadzić z miejsc
odległych o całe lata świetlne, a kosztowały pewnie tyle co eskadra X-wingów.
Wchodząc do biblioteki, Corran poczuł dreszcz. Pełne datakart pudła jedno za
drugim wypełniały półki, gdzieniegdzie tylko rozdzielały je ozdoby. Przyczyną niepo-
kój u Corrana był fakt, że pomieszczenie bardzo przypominało bibliotekę w budynku
przylegającym do „Lusankyi", przez który uciekł ze statku Isard. Nie znaleziono po tym
budynku śladu, kiedy „Lusankya" wystartowała spod powierzchni planety, ale rozkład
biblioteki był tam niemal identyczny jak w imperialnej bibliotece na prywatnym piętrze
pałacu Palpatine'a. A przynajmniej takie wrażenie odniósł Corran, kiedy oglądał w
HoloNecie reportaż z pałacu.
Biznesmen w rodzaju Huffa Darklightera, pomyślał Corran, chciał pewnie tak
urządzić to miejsce, żeby imperialni funkcjonariusze czuli się tu jak w domu. Akta
Huffa, które pokazała Corranowi Winter, nie pozostawiały wątpliwości, że wuj Gavina
dogadał się z miejscowymi przedstawicielami Imperium, którzy dali mu wolną rękę na
Tatooine. Dzięki tym samym układom Biggs dostał się do Imperialnej Akademii Woj-
skowej, co w efekcie doprowadziło do jego śmierci. A że stary Darklighter nie jest z
tych, co biorą winę na siebie, myślał dalej Corran, śmierć syna przypisał zapewne przy-
słudze ze strony Imperialnych. Z drugiej strony, ponieważ Biggs został bohaterem Re-
beliantów, Darklighter byłby skłonny dobić targu z Nową Republiką.
Gavin rozejrzał się dookoła po zastawionych półkami ścianach.
- Roboczy gabinet Huffa znajduje się w wieży. Jego biuro do negocjacji jest za
tymi drzwiami. Jak tylko wyprowadzi stamtąd tego, kto tam teraz siedzi, zaprosi tam
nas. Jak się dowie, że jesteście z Korelii, mogę się założyć, że znajdzie trochę whisky z
Rezerwy Whyrena.
Mirax uśmiechnęła się.
- Chętnie się napiję. Może uda mi się ubić jakiś interes na boku i odkupić od Dar-
klightera cały zapas.
- Jasne, tylko pamiętaj o naszym głównym zadaniu - upomniał ją Corran. - Szu-
kamy broni, amunicji i części zamiennych. Wszystko, co zdobędziemy oprócz tego, to
margines.
Mirax i Gavin skinęli głowami i odwrócili się w stronę wschodnich drzwi. Jedno
ich skrzydło się rozsunęło i Huff Darklighter wszedł do biblioteki. To znaczy najpierw
wszedł jego brzuch, a dopiero po sekundzie lub dwóch cała reszta. Na tym jednak koń-
czyło się jego podobieństwo do Hutta. Wianuszek siwych włosów okalał opaloną na
brąz łysinę. Huff miał szerokie bary, co w pewien sposób podkreślały jeszcze gęste,
Michael A. Stackpole39
zadbane wąsy. Obrzucił ich zimnym, oceniającym spojrzeniem, ale kąciki ust uniósł w
uśmiechu.
- Gavin, tak się cieszę! - Ton głosu Huffa wydał się Corranowi nieco mniej ser-
deczny niż jego szeroki uśmiech, ale starszy z Darklighterów wyściskał bratanka jak
należy, więc Corran uznał, że nie ma między nimi żadnych tarć. Huff podkręcił wąsa.
- Gdybyś przyciemnił włosy i zapuścił wąsy, byłby z ciebie wykapany Biggs.
Mirax spojrzała spod oka na Corrana. Jego zdaniem Gavin ani trochę nie przypo-
minał Biggsa, ale rozumiał, że Huff Darklighter ocenia podobieństwo wedle własnych
kryteriów. Huff uznał Biggsa za bohatera, pomyślał, znacznie wcześniej niż Nowa Re-
publika.
Huff wypuścił z uścisku bratanka i uśmiechnął się w stronę Mirax i Corrana.
- Wpadłem tylko na chwilę, bo chciałem wam powiedzieć, że to jeszcze trochę po-
trwa. Prowadzę trudne negocjacje.
- Rozumiem, proszę pana. - Corran ruszył w jego stronę z ręką wyciągniętą do
powitania, ale Huff nie zareagował. - Jestem Corran...
Huff uniósł ręce.
- Później się sobie przedstawimy. Nie chciałbym być nieuprzejmy, ale naprawdę...
Corran zmrużył oczy w szmaragdowe szparki.
- Ja również nie chciałbym meldować Nowej Republice, że jeden na dziesięć
frachtowców wywożących stąd produkty Darklightera spala o siedem procent paliwa
więcej niż potrzeba... jeśli w ogóle przewożą towary zadeklarowane w liście przewo-
zowym. Ktoś podejrzliwy mógłby pomyśleć, że siedem procent wagi tych towarów
stanowią dobra przewożone nielegalnie, a kłopoty, jakie miałby pan wówczas z odkrę-
ceniem całej sprawy, powinny pana skłonić do większej uprzejmości wobec nas.
Z twarzy Huffa zniknął nawet cień wcześniejszego uśmiechu.
- Z kim ty się zadajesz, Gavin?
- Corran pracował w KorSeku, wujku.
- Jesteś poza swoją jurysdykcją, Corran.
- To prawda, ale nadal mogę panu narobić kłopotów. - Corran odwrócił się w stro-
nę Mirax. - To jest Mirax Terrik.
- Terrik? - Huff jeszcze raz spróbował się uśmiechnąć. - Krewna Boostera Terrika?
- To mój ojciec.
- Rozumiem.
- Jestem pewien, że pan rozumie. Powinien pan również zrozumieć, że przybyli-
śmy tu, żeby wynegocjować z panem zakup broni, amunicji i części zamiennych, które
zostały panu po splądrowaniu imperialnego składu broni kilka lat temu.
Uśmiech ponownie wypłynął na twarz Huffa.
- Coś podobnego! Mój gość dopytywał mnie dokładnie o to samo. To może być
ciekawe.
Corran zauważył, że oczy Darklightera rozbłysły na myśl o potencjalnym zysku.
- Słuchaj pan, nikt nie zaproponuje panu lepszych warunków niż my. Nikt.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 40
- Doprawdy? To ciekawe. - Huff wrócił do drzwi i oparł lewą dłoń na nadal zasu-
niętym prawym skrzydle. - Mam tu ludzi, którzy chcą kupić to samo co ty - oznajmił. -
Mówią, że ich warunki są lepsze. Fascynujące, co?
Corran usłyszał z drugiego pokoju stłumiony ryk. Huff rozsunął drugie skrzydło,
zza którego wyłonił się wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, walczący o wyswo-
bodzenie zwalistego cielska z uścisków wrzecionowatego krzesła. Szpakowate włosy
miał ostrzyżone na krótkiego jeża. Wzrostem znacznie przewyższał Gavina, nawet
Darklighter wyglądał przy nim na niskiego. Zamiast lewego oka olbrzym miał pło-
miennoczerwoną protezę, choć prawe, brązowe, wyglądało całkiem normalnie.
- Przyjechało się na handelek, co?
Corran spojrzał na niego twardo.
- Słuchaj, facet, zabieraj się stąd, bo czasy twojego handelku się skończyły. -
Przypomniał sobie incydent w kantynie, uśmiechnął się i wskazał palcem na Mirax.
- To jest Mirax Terrik, córka Boostera Terrika. Jeśli wiesz, co dla ciebie dobre,
sam się stąd zwiniesz.
Wielkolud zamarł z rozdziawionymi ustami, a po chwili odrzucił głowę w tył i
ryknął tubalnym śmiechem. Corran odwrócił się i spojrzał na Mirax.
- Jak to możliwe, że ta gadka zadziałała na tamtych facetów w barze, a ten tu tylko
się roześmiał?
- Na tamtych podziałało, bo boją się mojego ojca. - Mirax uśmiechnęła się, wyraź-
nie zmieszana.
- To dlaczego ten pajac się nie boi?
- No cóż, Corran. - Skrzywiła się lekko. - Bo to jest właśnie mój ojciec.
Michael A. Stackpole41
R O Z D Z I A Ł
7
- Ach, tak... - powiedział Corran, nie tracąc rezonu. - W takim razie urodę odzie-
dziczyłaś po matce.
Na twarzy Mirax zobaczył rozbawienie zmieszane ze zdumieniem, a Gavin
uśmiechnął się szeroko. Corran marzył tylko o tym, by móc nabrać powietrza i wraz z
nim wyssać z uszu pozostałych swoje ostatnie słowa. Czy mogłem powiedzieć coś
jeszcze głupszego? - zastanowił się. Kilka innych możliwości przemknęło mu przez
głowę w mgnieniu oka, w tym parę nawiązujących do pobytu Boostera na Kessel. No
dobra, mogło być gorzej, uznał, ale niewiele gorzej.
Booster Terrik przestał się śmiać.
- Mirax, kto to jest i dlaczego nie miałbym mu pokazać, czemu inni się mnie boją?
Uśmiechnęła się, ale wzrok jej stwardniał.
- To jest Corran Horn.
- Horn? - Booster zniżył głos. - To jest syn Hala Horna? Corran odwrócił się, sta-
jąc oko w oko z ojcem Mirax.
- Tak, to ja.
Booster zwinął dłonie w pięści wielkości głowy Corrana.
- W takim razie nie widzę powodu, dla którego nie miałbym sprawić mu lania,
które należało się już jego ojcu. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, Huff.
Korpulentny gospodarz pokręcił głową.
- Tylko proszę, nie tutaj. Bijcie się na zewnątrz.
Mirax podeszła do Corrana i stanęła u jego boku.
- Aleja widzę powód, ojcze.
Booster wytrzeszczył oczy, ale szybko się opanował.
- Słyszałem już ten ton. Nie chcesz, żebym mu przyłożył, tak? Pewnie chciałabyś,
żebym go polubił, ale w całej galaktyce nie znajdzie się powód, który by mnie do tego
skłonił.
- Owszem, znajdzie się.
- Dlaczego miałbym lubić syna faceta, który zesłał mnie na Kessel?
- Bo ja go lubię.
- Co?
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 42
Mirax wsunęła rękę w dłoń Corrana.
- Słyszałeś, co powiedziałam. Corran ocalił mi życie i bardzo się lubimy. - Ścisnę-
ła Horna za rękę. - Jeśli masz coś do dodania, Corran, to nie krępuj się.
- Ja? Świetnie sobie radzisz.
Po twarzy Boostera przebiegła seria grymasów, którymi próbował wyrazić targa-
jące nim emocje.
- Nie, nie, nie! Nie moja córka. Gdyby twoja matka żyła, to by ją zabiło, wiesz
chyba o tym? - prychnął, przenosząc wzrok na Corrana. - A ty? Twój ojciec umarłby ze
wstydu, a dziadek wyrwałby sobie resztkę włosów z głowy! Horn dotrzymujący towa-
rzystwa mojej córce! To nie do pomyślenia!
Mirax skrzywiła się w grymasie gniewu, który nagle upodobnił ją do ojca.
- To wcale nie jest nie do pomyślenia, a przynajmniej nie dla kogoś, kto myśli
więcej niż jedną komórką. Obudź się, ojcze! Imperator nie żyje! To już jest inna galak-
tyka!
Booster pokręcił głową, a po chwili spojrzał na Huffa.
- Wystarczyło, żeby Imperator zginął, a już odwraca się naturalny porządek. Za-
nim się obejrzysz, na Tatooine zaczną padać deszcze, a ty zajmiesz się organizowaniem
turystom pobytu w nadmorskich kurortach.
Darklighter uśmiechnął się.
- Rzeczywiście kupiłem trochę terenów na taką ewentualność.
- Założę się, że tak. - Booster spojrzał spod oka na córkę. - Horn! Syn Hala Horna!
Nie chciałbym czegoś takiego dla ciebie nawet za cały błyszczostym galaktyki!
- To, czego ty byś chciał dla mnie, a czego ja chcę dla siebie, to od dawna dwie
różne sprawy, ojcze. - Mirax puściła dłoń Corrana, podeszła do ojca, przytuliła się do
niego i pocałowała. - Mimo to cieszę się, że cię widzę.
Booster odwzajemnił uścisk, porwał córkę z podłogi i okręcił ją dookoła. Corran
nie słyszał, co jej przy tym powiedział, ale sądząc po uśmiechniętych twarzach, kiedy
znów zwrócili się w ich stronę, zorientował się, że pomiędzy ojcem a córką znów zapa-
nowała zgoda.
Booster otoczył Mirax ramieniem, a prawą rękę oparł na biodrze.
- Było mi przykro, kiedy dowiedziałem się o śmierci twojego ojca. Podziwiałem
go za jego determinację.
- A mój ojciec podziwiał pana pomysłowość. - Corran uśmiechnął się lekko do
Boostera, który odwzajemnił się podobnym, oszczędnym uśmiechem. Po chwili jednak
Corran uniósł podbródek i spojrzał wyzywająco.
- Huff powiedział, że chcesz wynegocjować od niego pozostałości imperialnego
składu broni. Z tego, co mówiła Mirax, odniosłem wrażenie, że wycofałeś się z branży i
zajmujesz się tylko towarem dla kolekcjonerów.
- Zdziwiłbyś się, po ile dzisiaj chodzą zabytki z czasów imperialnych.
- Tylu ludzi kolekcjonuje broń?
Booster wzruszył ramionami.
- Wy, Rebelianci, tak spopularyzowaliście wojnę przeciwko rządowi, że każdy te-
raz szuka broni.
Michael A. Stackpole43
- I ty im ją dostarczasz? Booster uśmiechnął się.
- Jestem tylko pośrednikiem. Huff zatarł dłonie.
- A zatem możemy zorganizować aukcję. Podajcie cenę wywoławczą.
Corran pokręcił głową.
- Nie będzie aukcji. Potrzebujemy tego, co masz. Dostaniemy to i kropka.
Booster zamrugał ze zdumienia.
- Potrzebujecie? Ty potrzebujesz? Nie jesteś na Korelii, Hom. Nie masz tu żadnej
władzy. Twoje potrzeby nikogo tu nie obchodzą.
Mirax wywinęła się z uścisku ojca.
- To nie Corran potrzebuje tych rzeczy, tylko Wedge. Starszy Darklighter
uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Świetnie, sprowadźmy tu Antillesa i zaczynajmy aukcję.
- Wedge, tak? - Booster zmarszczył czoło, przyjrzał się córce, a potem przeniósł
wzrok na Huffa. - Daj im tę broń.
- Świetnie, jeśli ty w to nie wchodzisz, to nie mam zastrzeżeń. - Huff przestał się
uśmiechać i zwrócił się do Corrana: - To, co mam, będzie was kosztować dwa miliony
kredytów... jeśli mam w ogóle uwierzyć, że Nowa Republika za nie zapłaci.
Booster klepnął Darklightera po ramieniu.
- Powiedziałem ci, żebyś im to oddał.
- Właśnie to robię.
- Nie, ty negocjujesz warunki sprzedaży, a ja mówiłem o darowiźnie.
Huff zmieszał się; Corran potrafił to zrozumieć.
- Chcesz, żebym im to oddał za darmo?
Booster przytaknął.
- W przeciwnym razie mogłyby wypłynąć na światło dzienne pewne transakcje,
które jeszcze ktoś by uznał za proimperialne.
- To wymuszenie!
- Nie, to wymiana handlowa. Mam coś, czego ty potrzebujesz: moje milczenie, a
ty masz coś, czego ja chcę: broń, która trafi do Wedge'a. Wymieniamy się tym i wszy-
scy są zadowoleni.
Mirax wsunęła się między ojca a Huffa Darklightera.
- Wymuszenie czy wymiana, mniejsza o to. Nie tak to załatwimy, i kropka. Jeśli
zabierzemy coś komuś bez rekompensaty, to nie okażemy się w niczym lepsi od Impe-
rialnych. Za to, jeżeli zgodzimy się zapłacić zawyżone ceny, okażemy się równie głupi
jak oni. Nie o to nam chodzi. Załatwimy to uczciwie.
Wskazała palcem na Huffa.
- Dostaniesz pełną listę sprzętu, jakiego szukamy i pozwolisz nam obejrzeć towar,
z możliwością dokładnej inspekcji losowo wybranych egzemplarzy. Mój ojciec przygo-
tuje cennik na te towary po cenach rynkowych. Zapłacimy ci nieco mniej, bo każdy
wie, że ojciec Biggsa Darklightera nie będzie próbował zarobić na towarzyszach swo-
jego syna. I tak będziesz miał z tego korzyści, bo upłynnisz aktywa, z których na Tatoo-
ine nie masz większego pożytku. Połowę zapłacimy teraz, a połowę po zrealizowaniu
dostawy.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 44
Huff zacisnął szczęki i pokręcił głową.
- Zapłacicie piętnaście procent powyżej aktualnych...
Mirax przerwała mu, unosząc dłoń.
- Dosyć. Powiedziałam, że załatwimy to uczciwie; nie mówiłam, że będziemy ne-
gocjować ceny. Jeśli chcesz negocjować, zacznijmy od propozycji mojego ojca. W
dodatku zapłacisz koszty frachtu towarów, które ci odbierzemy.
Huff Darklighter popatrzył na Mirax z szeroko otwartymi ustami.
- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, o co prosisz? Mirax uśmiechnęła się słodko.
- Tylko o to, żebyśmy załatwili tę sprawę uczciwie. Gavin roześmiał się.
- Przyznaj, wujku, że zgodzisz się na jej warunki, bo nic lepszego nie dostaniesz.
- To prawda, zgadzam się. - Huff powoli pokręcił głową. - Słuchaj, młoda damo,
jeśli kiedykolwiek będziesz szukała stałej pracy, zgłoś się do mnie. Masz zdolności,
które potrafię wykorzystać.
Huff Darklighter zaproponował im, by byli jego gośćmi przez resztę czasu, jaki
mieli spędzić na Tatooine. Zgodzili się -nie tylko dlatego, że warunki mieszkania u
Huffa były znacznie przyjemniejsze niż kwatera, którą wynajęli w Mos Eisley, ale i
dlatego, że rodzina Gavina przyjechała ze swojej odległej farmy, by się z nim zobaczyć.
Przy obecności Boostera i całego klanu Darklighterów wizyta przerodziła się w wielki
zjazd rodzinny.
Corran był zadowolony, że Gavin mógł się spotkać z rodzicami. Ojciec Gavina,
Jula, z twarzy był podobny do Huffa Darklightera, ale brak wąsów uniemożliwiał po-
mylenie go z bratem. Dzięki ciężkiej pracy na farmie wilgoci był też mniej korpulentny
niż jego opływający w dostatki brat. Bracia byli sobie chyba bliscy, chociaż Huff cały
czas próbował pokazać, kto tu jest ważniejszy, napomykając co chwila o tym, jak kosz-
towny był ten czy inny przedmiot i udając zdziwienie, gdy Jula odpowiadał, że obywa
się bez podobnych udogodnień.
Jula za to był niezmiernie powściągliwy i brak manier swojego brata przyjmował
wręcz z rezygnacją. Corran pokręcił głową. Gdybym ja miał brata, pomyślał, który tak
by mnie traktował, moja szwagierka szybko zostałaby wdową. Jula natomiast odpowia-
dał z niezachwianą uprzejmością a jego wyrozumiałość zdawała się zbijać Huffa z pan-
tałyku znacznie mocniej, niż mogłaby to zrobić otwarta konfrontacja.
Matka Gavina, Silya, mogłaby być bliźniaczką Lanal Darklighter. Każde jej pyta-
nie dowodziło, że boi się o Gavina, ale poza jednym czy dwoma przypadkami potrafiła
powstrzymać łzy. W jej spojrzeniu na Gavina Corran rozpoznał wzrok swojej matki,
gdy ukończył Akademię Służby Ochrony Korelii. Duma i strach, pomyślał. Marzenia i
koszmary senne matki walczyły wtedy ze sobą.
Uwaga zgromadzonych szybko skupiła się na Gavinie. Cioteczne rodzeństwo i
młodsi bracia z roziskrzonym wzrokiem słuchali opowieści o tym, co widział i czego
dokonał. Corran zauważył, że Gavin zbagatelizował niebezpieczeństwo śmierci, która
groziła mu na Talasei. Nie zdziwiło go to, choć dostrzegł, że Jula nie przegapił żadnego
z niedopowiedzeń. Widmo nieżyjącego Biggsa wyglądało zza każdego pytania i każdej
uwagi.
Michael A. Stackpole45
Wszystkie te opowieści, pomyślał Corran, prowadzą do porównań Gavina z Bi-
ggsem. Biggs niewątpliwie był bohaterem i dokonał bohaterskich czynów. Jego śmierć
w bitwie o Yavin umożliwiła Luke'owi Skywalkerowi oddanie strzałów, które znisz-
czyły Gwiazdę Śmierci. Ta śmierć, której można się było spodziewać, dowiodła, jak
bardzo niebezpieczna była ta walka. Ale okazuje się, że Gavin wychodził cało z sytu-
acji równie niebezpiecznych. Corran miał wrażenie, że w oczach rodziców Gavina sta-
wiało to ich syna w pewnym sensie wyżej niż Biggsa, natomiast w Huffie zasiewało
ziarno wątpliwości co do heroizmu syna.
Jako jedyne dziecko rodziców-jedynaków, Corran w rodzinnym zebraniu Darkli-
ghterów zobaczył rodzinę rządzącą się zupełnie odmiennymi prawami. Wśród tylu
dzieci, które dzieliły wszystko ze sobą, relacje pomiędzy rodzeństwem i sama koncep-
cja własności wyglądały całkiem inaczej. Młodsze dzieci traktowały wszystkich doro-
słych jak członków rodziny, bez obaw wspinając się każdemu na kolana, prosząc o
pozwolenie na to czy tamto lub zwracając się o pomoc.
Początkowo Corran czuł się takim ich postępowaniem nieco zagrożony - częścio-
wo ze względu na niebywały chaos, jaki to powodowało, ale także dlatego, że nakłada-
ło to na niego odpowiedzialność. Skoro jednak żaden z dorosłych Darklighterów nie
wydawał się mieć nic przeciwko temu - o ile dzieci go nie męczyły ani nie były nie-
grzeczne - to on musiał tę odpowiedzialność przyjąć i w odpowiedni sposób zadziałać.
Ta otwarta rodzina wciągnęła go w swój krąg i zaakceptowała, Corran nie był jednak
pewien, czy jest gotów na ich akceptację.
Mirax i jej ojciec -jakby dla kontrastu - tworzyli własny, nieco wyizolowany krąg
ważniejszych spraw. Ich przytłumione rozmowy, cichy śmiech i panująca w ich wza-
jemnych stosunkach swoboda boleśnie przypominały Corranowi jego własne stosunki z
ojcem. Hal Horn był jego przyjacielem i powiernikiem, a jednocześnie rodzicem i
współpracownikiem. Corran zawsze uważał, że wobec rodziny może się otworzyć i
poprosić o radę bez obawy krytyki czy wyśmiania. Wspólna krew tworzyła podstawę,
którą żadne nieporozumienie nie mogło wstrząsnąć, pomyślał. Nie zgadzali się z ojcem
w wielu kwestiach, ale to, co ich łączyło, było silniejsze niż wszystko, co mogłoby ich
podzielić.
Mimo starań wszystkich obecnych, by włączyć go w rodzinny rozgardiasz, Corran
zaczął się wycofywać. Melancholijnie pogrążył się we wspomnieniach o zmarłym ojcu.
Tak łatwo byłoby mu wyobrazić sobie ojca wśród tych ludzi, znów usłyszeć jego
śmiech i patrzeć, jak inni zareagują na historie opowiadane przez Hala. Pokochaliby go
tutaj, pomyślał. Jemu też by się tu podobało.
Poczuł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Otwartość tej rodziny była jak wibro-
ostrze wbijające się w brzuch. Jego ojciec, Hal Horn, znał swojego prawdziwego ojca,
mistrza Jedi Nejaa Halcyona, ale nigdy nie powiedział o tym ani słowa Corranowi.
Wiem, myślał Corran, że zrobił to po to, by mnie chronić, ale wiem też, jak dumny
musiał być z Nejaa. Kiedy Corran mówił ojcu o swoich „przeczuciach", a ten zachęcał
go, by szedł za ich głosem, wiedział, że to oznaki ich wspólnego dziedzictwa, dziedzic-
twa Jedi. W ten cichy sposób wyrażał swoją dumę z syna, choć musiał bardzo cierpieć,
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 46
że nie może okazać jej bardziej otwarcie. Może chciał powiedzieć o tym Corranowi
później, kiedy Rebelianci pokonają Imperium, ale nie dożył tej chwili.
Corran odłączył się od reszty gości i po kilku schodkach wyszedł na powierzchnię
planety. Bliźniacze słońca już zaszły, dzienny skwar się ulotnił. Z pustyni zaczęło cią-
gnąć chłodem. Jakoś pasowało to do smutku, który trawił Corrana.
- Przepraszam, poruczniku Horn, nie chciałbym panu przeszkadzać.
Corran odwrócił się i dostrzegł sylwetkę Juli Darklightera, odcinającą się na tle ja-
śniejszej plamy tunelu prowadzącego do podziemnego domostwa.
- Chciałem panu podziękować za opiekę nad moim synem tam, na górze.
Corran uśmiechnął się, ale pokręcił głową.
- Gavin sam się o siebie troszczy... tam na górze.
- Powiedział, że pan w niego wierzy i że powstrzymał pan innego pilota, który się
go czepiał. Oczywiście nie ujął tego w ten sposób, ale nietrudno go rozszyfrować.
Corran roześmiał się lekko.
- Jasne. Pański chłopak, a właściwie młody mężczyzna, ma skłonność do wyraża-
nia swoich emocji otwartym kodem. W sytuacji, o której wspomniał, chodziło o to, że
inny pilot, Bror Jace, miał ze mną trochę na pieńku, a Gavin trafił w sam środek naszej
sprzeczki. Cieszę się, że docenia moją wiarę w niego, bo istotnie mam zaufanie do nie-
go i jego umiejętności, ale Gavin nie potrzebuje mojej opieki. Wychował pan syna, z
którego może być dumny.
Jula uśmiechnął się, pokiwał głową i spojrzał Corranowi prosto w oczy.
- Niewiele brakowało, żeby skończył jak Biggs, prawda?
- Niewiele brakowało, żebyśmy wszyscy skończyli jak Biggs. Imperium może so-
bie być w odwrocie, ale nadal jest wielu, którzy chcą walczyć w jego obronie. - Corran
nieświadomym gestem dotknął medalionu Jedi, który nosił na szyi. - Gavin był ranny i
o mało nie umarł, ale prawda jest taka, że był zbyt twardy, by umrzeć. Jako pilot jest
coraz lepszy i wyeliminował wielu przeciwników, z którymi walczyliśmy. Jest odważ-
ny, ale nie głupi. To jedna z tych osób, które tworzą szkielet Rebelii i dzięki którym
Rebelia odnosi takie sukcesy.
- Pańskie słowa, poruczniku Horn, sprawiają, że naprawdę czuję się ogromnie
dumny. - Jula westchnął. - Dają mi również siłę, by pokonać lęk o jego życie. Pańscy
rodzice są pewnie równie dumni z pana, ale i tak samo się martwią.
Corran zmarszczył brwi.
- Moi rodzice nie żyją proszę pana.
- Proszę przyjąć wyrazy współczucia.
- Dziękuję.
Jula wskazał kciukiem na tunel, z którego dochodził gwar rodzinnego zebrania.
- Ciężko pewnie panu to znieść.
Corran wzruszył ramionami.
- W porównaniu z imperialnym więzieniem to naprawdę bardzo miłe. Problem po-
lega na tym, że tam miałem na czym skupić swoje negatywne emocje; kierowałem je ku
ludziom, którzy mnie uwięzili. Tutaj nie mam takiej możliwości.
Michael A. Stackpole47
- Może powinien pan po prostu pozbyć się tych negatywnych myśli. - Jula pokle-
pał go po ramieniu. - Nie ma nic złego w przyznaniu się do smutku i bólu, poruczniku
Horn. Zbrodnią jest tylko uleganie tym emocjom. Proszę wracać do nas, a zrobimy
wszystko, by pana od nich wyzwolić.
Ma rację, pomyślał Corran. Opłakiwanie zmarłych jest słuszne, ale nie tu i nie te-
raz. Uśmiechnął się.
- Dziękuję. Chyba rzeczywiście powinienem się przyłączyć do reszty. Walcząc z
Imperialnymi, tyle razy spotykałem się z niechęcią że wspaniale jest przynajmniej raz
być powitanym tak serdecznie.
- Cieszę się, że tak się pan czuje. - Jula otoczył Corrana ramieniem i skierował z
powrotem w stronę światła. - Darklighterowie traktują przyjaciół jak rodzinę, a rodzinę
jak przyjaciół, i zawsze chętnie przyjmujemy do rodziny nowych członków.
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 48
R O Z D Z I A Ł
8
To musi być sen. Koszmarny sen. Wedge otworzył lewe oko, w którym powoli za-
czął ogniskować się obraz. Początkowo nie zauważył w ciemnawym pokoju niczego
nadzwyczajnego, po chwili jednak dostrzegł drobne plamki światła rozbiegające się jak
spadające gwiazdy po niebie. Możliwość, że w jego kwaterze znajduje się ktoś jeszcze,
popchnęła jego na pół pogrążony we śnie mózg ku świadomości, ale dopiero kiedy po
raz drugi usłyszał ten głos, upewnił się, że to nie senny koszmar.
- Dzień dobry, proszę pana. Bardzo się cieszę, że znów pana widzę.
Wedge przekręcił się na bok i otworzył oczy.
- Emtrey?
- Jak to miło, że mnie pan pamięta, komand... to znaczy, panie Wedge. - Czarny
robot typu 3 PO z głową w kształcie muszli stał obok łóżka z rozpostartymi na boki
rękami. - Zdaję sobie sprawę, że zapewne niecałkowicie odpoczął pan po trudach po-
dróży i gdyby to zależało ode mnie, pozwoliłbym panu spać dłużej, ale właśnie na tę
godzinę zamówił pan budzenie.
Wedge jęknął. Wkrótce po odlocie Corrana, Mirax i Gavina na Tatooine, Winter
zlokalizowała magazyn X-wingów i części zamiennych na planecie Rishi. Za część
pieniędzy jednostki Wedge wynajął zmodyfikowany koreliański lekki frachtowiec typu
YT-1300 o nazwie „Jeździec Zaćmienia" i wraz z Oorylem poleciał sprawdzić te donie-
sienia. Podróż z Coruscant przebiegła dobrze, kiedy jednak znaleźli się w systemie
Rishi, zaczęły się kłopoty. W trakcie lądowania nastąpiła awaria obwodów repulsoro-
wych. Podczas gdy Ooryl pracował nad ich wymianą, Wedge zagłębił się w labirynt
religijnego prawa H'kig, które według niego sprowadzało się do zakazywania lub ogra-
niczania wszystkiego, co mogło choć trochę ułatwić życie.
Rzeczywiście znalazł skład części do X-wingów i zdołał kupić cały ich zapas.
Oceniał, że z części zamiennych uda się sklecić ze dwa myśliwce - co zawsze było
jakimś sukcesem -jednak wyposażone znacznie skromniej, niż się początkowo spo-
dziewał. Zakaz stosowania na planecie pojazdów repulsorowych skomplikował harmo-
nogram załadunku, opóźniając ich odlot o pół doby.
Kiedy w końcu wraz z Oorylem przylecieli na Yag'Dhul, Wedge był spóźniony o
cztery dni i kompletnie wykończony. Wprowadziwszy frachtowiec do doku, kazał się
Michael A. Stackpole49
zaprowadzić do swojej kwatery. Myślałem, że dwanaście godzin snu wystarczy, przy-
pomniał sobie, ale najwyraźniej tak nie jest, skoro mam halucynacje. Widzę robota,
który powinien teraz być na Coruscant.
Przetarł oczy i otworzył je ponownie. Emtrey nadal tam był.
- Co się tu dzieje? Generał Cracken przysłał cię, żebyś miał na nas oko?
- Ponieważ nie posiadam oczu jako takich, jestem zmuszony odpowiedzieć, że nie.
- Robot przechylił głowę na prawo. - Nie przypominam sobie, by mój poprzedni wła-
ściciel wydał mi jakiekolwiek pożegnalne rozkazy.
- Poprzedni właściciel? - Wedge uświadomił sobie, że z każdą chwilą jest bardziej
rozbudzony, ale nic nie staje się przez to jaśniejsze, co poważnie go zaniepokoiło. Ktoś
chyba robi sobie ze mnie jaja, pomyślał.
- Sprowadź mi tu Tycha.
Ktoś odchrząknął. Wedge odwrócił się i zobaczył Tycha opartego o drzwi sypialni.
- Pomyślałem sobie, że będziesz zadowolony, mogąc po przebudzeniu zobaczyć
znajomą twarz, skoro jesteś w nieznanym otoczeniu.
- Jasne. - Wedge zmrużył oczy. - O ile sobie przypominam, nie odpłaciłem ci jesz-
cze za poprzedni numer, który mi wyciąłeś... tę pośmiertną wiadomość od Corrana z
Borleias. Lepiej się pilnuj.
- Bo co? Myślisz, że możesz przysporzyć mi więcej kłopotów niż proces o zdradę
albo pobyt w imperialnym więzieniu? - Tycho wyzywająco wysunął do przodu podbró-
dek, ale złagodził wymowę tego gestu ciepłym uśmiechem. - Próbuj, kiedy tylko ze-
chcesz, Antilles.
Wedge pokręcił głową.
- Jedna beznadziejna bitwa naraz mi wystarczy. Macie tu jakąś kawę?
Tycho kiwnął głową.
- Gorącą i tak mocną, że mogłaby rozpuścić transpastal.
- To świetnie. - Wedge wygrzebał się z pościeli i włożył gruby szlafrok, który po-
dał mu Emtrey. Zawiązując pasek, przeszedł za Tychem do małego saloniku przylega-
jącego do sypialni. Meble stanowiły tu prawdziwą mieszaninę stylów i kolorów, ale
wszystkie były wykonane z pustych metalowych rurek obciągniętych lekką, lecz mocną
tkaniną. Mniejszy ciężar oznacza niższe koszty transportu, pomyślał Wedge, i mniej
energii potrzebnej na utrzymanie ciążenia na stacji.
Usiadł przy niskim stole na krześle naprzeciwko Tycha i otoczył dłońmi parujący
kubek kawy. Para łaskotała mu twarz, ale nie przeszkadzałoby mu, nawet gdyby rozpu-
ściła mu brwi, bo pachniała cudownie. Czuł ciepło rozchodzące się od żołądka, a war-
stwy mgły spowijające mu umysł zaczęły się rozwiewać.
- A więc, Tycho, skąd wziął się tu Emtrey? Tycho uśmiechnął się szeroko.
- Polityka.
Wedge pociągnął łyk kawy.
- No dobra, powiedz coś więcej, bo sam się nie domyśle.
- Historia brzmi cudacznie, ale mnie to nie przeszkadza. - Tycho pochylił się do
przodu. - Zanim Jan Dodonna został pojmały na Yavinie Cztery, zaprojektował my-
X-Wingi IV – Wojna o Bactę 50
śliwce typu A. Sojusz ruszył z produkcją i w późniejszym okresie Rebelii wprowadził
do walki cały pułk A-wingów. Większość z nich była wytwarzana nie w zakładach, a w
prywatnych warsztatach. Wszystkie powstały według tego samego projektu, ale wyko-
nanie było za każdym razem trochę inne. Na przykład ten, którym latałem w bitwie o
Endor, był w środku wyłożony okładziną z drewna Fijisi. Przypuszczam, że zbudowano
go na Cardooine.
- Przypominam sobie, że ich wzmocnienia przeciekały.
- Właśnie. No więc Incom i Koensayer obawiały się, że myśliwce typu X i Y zo-
staną zastąpione modelami typu A i B, więc spróbowały przekonać Radę Tymczasową i
wojsko, żeby ogłosiły przetarg na nowe kontrakty. Incom myślał, że ma przewagę i
wygra kontrakt na nowe X-wingi, i wtedy nagle okazało się, że my wszyscy składamy
rezygnacje. Koensayer zaczął rozpuszczać plotkę, że to dlatego, że X-wingi przestały
nam się podobać. Incom przechodzi więc do kontrataku: ogłaszają, że pracują nad no-
wymi projektami i z radością dostarczą Eskadrze Łotrów najnowocześniejsze myśliw-
ce. Proponują wyprodukowane w swoich zakładach A-wingi, zmodyfikowane w taki
sposób, by działka laserowe mogły się obracać, pokrywając tylny łuk. Wedge pokiwał
głową.
- Korzystna adaptacja, ale to nie wyjaśnia, skąd się u nas wziął Emtrey.
- Zaraz do tego dojdę i zobaczysz, że ci się to spodoba. - Tycho złączył dłonie. -
Ktoś w siłach zbrojnych... pewnie generał Cracken, a może nawet generał Ackbar...
uznał za właściwe przyjąć dar od Incomu, w związku z czym cały sprzęt Eskadry Ło-
trów został zinwentaryzowany, wykazany jako wybrakowany i przeznaczony do likwi-
dacji. Winter dowiedziała się o tym wcześniej niż ktokolwiek inny, więc zgarnęliśmy
wszystko, łącznie z Emtreyem i naszymi robotami astromechanicznymi.
Wedge zamrugał.
- Przeznaczony do likwidacji? Nasz sprzęt sprzedany na złom?
- Jako wybrakowany. Brakowało mu pewnych podzespołów.
- Jakich znowu podzespołów?
- PL-1.
Wedge zmarszczył czoło.
- PL-1? Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Tycho wzruszył ramionami.
- To symbol księgowy pilotów.
Wedge wybuchnął śmiechem. Ktoś na Coruscant popiera to co robimy, pomyślał,
albo tylko chce nam dostarczyć narzędzi naszej własnej destrukcji. Miał nadzieję, że
chodzi o tę pierwszą ewentualność.
- Więc Emtrey też był przeznaczony na złom?
- Policzyli nam za niego trochę drożej, ale uznałem, że warto. -Tycho odkaszlnął,
zasłaniając dłonią usta. - Zraii i jego ekipa techniczna też zrezygnowali i przylecieli tu
razem z naszymi statkami. Mamy pełną eskadrę, a te części zamienne, które przywio-
złeś, powinny nam wystarczyć na długo.
- Doskonale. Jak wygląda baza?
Michael A. Stackpole1 X-Wingi IV – Wojna o Bactę 2 Tom IV cyklu X-WINGI WOJNA O BACTĘ MICHAEL A. STACKPOLE Przekład KATARZYNA LASZKIEWICZ
Michael A. Stackpole3 Tytuł oryginału X-WING IV. THE BACTA WAR Redaktor serii ZBIGNIEW FONIAK Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta BARBARA CYWIŃSKA ELŻBIETA STEGLIŃSKA Ilustracja na okładce PAUL YOULL Skład WYDAWNICTWO AMBER Copyright © 1997 by Lucasfilm, Ltd. & TM. All rights reserved. For the Polish translation Copyright © 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-0374-0 X-Wingi IV – Wojna o Bactę 4 Denisowi Lawsonowi pierwowzorowi Wedge’a Antillesa
Michael A. Stackpole5 R O Z D Z I A Ł 1 W środku nocy syk miecza świetlnego wydawał się zwielokrotniony, wypełniając cały pokój. Srebrzyste światło klingi okryło białym szronem meble, wydobywając nie- przeniknione cienie, które tańczyły w rytm ruchów miecza, jakby uciekały przed jego blaskiem. Jak przestępcy kryjący się przed światłem. Corran Horn spojrzał na ostrze, którego blade światło nie oślepiało ani nie raziło w oczy. Bez pośpiechu nakreślił końcem miecza poziomą ósemkę nieskończoności, by nagłym skrętem nadgarstka zasłonić się gardą, chroniącą jego ciało od czoła po pas. To wprawdzie relikt dawno minionych czasów, pomyślał, ale nadal przywołuje wspomnie- nia. Dwukrotnie wcisnął czarny przycisk na rękojeści, pogrążając pokój w ciemno- ściach. Miecz świetlny przywołał również w jego umyśle obrazy i uczucia, Corran wąt- pił jednak, czy podzielają je inni ludzie na Coruscant. Dla wszystkich, nie wyłączając Corrana, Luke Skywalker był bohaterem i spadkobiercą tradycji Jedi. Jego starania, by odbudować zakon Jedi, spotkały się z powszechną aprobatą; każdy, z wyjątkiem tych, którzy obawiali się powrotu prawa i porządku w galaktyce, życzył mu samych sukce- sów w tej bohaterskiej misji. I ja mu tego życzę, pomyślał Corran, ale moja decyzja jest nieodwołalna. Propozycję Luke'a Skywalkera, by opuścić Eskadrę Łotrów i zacząć szkolenie Je- di, uważał za najwyższy zaszczyt. Skywalker powiedział, że dziadek Corrana, Nejaa Halcyon, był mistrzem Jedi, który zginął w Wojnach Klonów. Miecz świetlny, który Corran znalazł w Muzeum Galaktycznym, należał do Nejaa, a wnuk otrzymał go jako należne mu dziedzictwo. Moim dziedzictwem, pomyślał, jest tradycja rycerzy Jedi. Ale o tej części swojej spuścizny słyszał tylko od Skywalkera. Nie wątpił, że Jedi mówi prawdę, ale nie była to cała prawda. A w każdym razie, pomyślał, nie cała praw- da, w której wyrastałem. Przez całe dotychczasowe życie Corran Horn był przekonany, że jego dziadkiem jest Rostek Horn, ceniony wysoki funkcjonariusz Służby Ochrony Korelii. Jego ojciec, Hal Horn, również służył w KorSeku. Kiedy nadeszła pora, by Corran wybrał swój przyszły zawód, tak naprawdę żaden inny wybór nie wchodził w grę. Zgodnie z rodzin- X-Wingi IV – Wojna o Bactę 6 ną tradycją wstąpił do KorSeku. Jego dziadek przyznawał, że znał jednego Jedi, który zginął podczas Wojen Klonów, ale nie przykładał do tej znajomości większej wagi niż do przelotnego spotkania byłego imperialnego moffa, Flirry'ego Vorru, czy do odwie- dzin w Centrum Imperialnym, jak zwano Coruscant za rządów Imperium. Corran nie był zdziwiony, że Rostek Horn, a także jego syn Hal bagatelizowali swoje związki z Nejaa Halcyonem. Halcyon zginął w Wojnach Klonów, a Rostek po- cieszał wdowę po nim tak skutecznie, że w końcu się pobrali. Adoptował również syna Halcyona - Valina, który dorastał jako Hal Horn. Kiedy Imperator rozpoczął ekstermi- nację zakonu Jedi, Rostek wykorzystał swoją pozycję w KorSeku, by zniszczyć wszel- kie ślady po rodzinie Halcyonów; chciał w ten sposób ochronić żonę i adoptowanego syna przed dochodzeniem władz imperialnych. A ponieważ każdy przejaw zaintereso- wania rycerzami Jedi, myślał Corran, mógł sprowokować władze do bliższego zaintere- sowania się ich rodziną, o rycerzach Jedi słyszał pewnie jeszcze mniej niż jego rówie- śnicy. Gdyby nie różne hologramy, w których rycerze Jedi zawsze grali rolę czarnych charakterów, i - dużo później - wspomnienia dziadka z czasów Wojen Klonów, Corran wiedziałby niewiele, albo zgoła nic, o zakonie rycerzy Jedi. Jak większość dzieci, uwa- żał ich za postacie mgliście romantyczne i złowieszcze, ale odległe i obce, podczas gdy to, czym zajmowali się jego ojciec i dziadek, było ekscytujące i dotyczyło go bezpo- średnio. Uniesioną dłonią dotknął złotego pamiątkowego medalionu Jedi, który nosił na szyi. Corran odziedziczył go po ojcu i uznał za swoisty talizman, nie zdając sobie spra- wy, dlaczego Halowi Hornowi był on tak bliski: przedstawiał wizerunek jego prawdzi- wego ojca, Nejaa Halcyona. Nosząc ten medalion, uświadomił sobie Corran, jego ojciec czcił pamięć swego ojca i na swój sposób przeciwstawiał się Imperium. Podobnie jak Corran, który - nieświadom głębszego znaczenia medalionu - nosił go, by oddać cześć własnemu ojcu. Rewelacje Skywalkera na temat pokrewieństwa z Nejaa Halcyonem otworzyły przed Corranem całą gamę nowych możliwości. Wstępując do KorSeku, poświęcił się misji podobnej posłannictwu Jedi, którzy pragnęli uczynić z galaktyki miejsce bez- pieczniejsze dla jej mieszkańców. Jak wyjaśnił mu Luke, zostając Jedi, Corran mógłby robić w istocie to samo, co dotychczas, tyle że na większą skalę. Taka myśl była kuszą- ca i wszyscy jego towarzysze z eskadry byli przekonani, że Corran skwapliwie skorzy- sta z okazji. Corran uśmiechnął się. Myślałem, przypomniał sobie, że kanclerz Borsk Fey'lya padnie trupem, kiedy odmówiłem. I szkoda, że się tak nie stało. Pokręcił głową, uznając, że taka myśl jest niegodna jego samego i chybiona w wy- padku Borska Fey'lyi. Corran był pewien, że w głębi duszy bothański kanclerz był przekonany, że to on - a nie Corran -miał rację, że to jego działania były niezbędne, by utrzymać jedność Nowej Republiki. Restytucja zakonu Jedi mogłaby się stać jednoczą- cą siłą, scalającą Republikę i podkreślającą jej ciągłość ze Starą Republiką. Podobnie jak umieszczenie w Eskadrze Łotrów przedstawicieli różnych ras i nacji członkowskich sprzyjało jedności Republiki, wyniesienie Korelianina do rangi nowego Jedi mogłoby
Michael A. Stackpole7 wpłynąć na koreliańską dyktaturę, by traktowała Nową Republikę w nieco bardziej przyjazny sposób. Skywalker zaproponował Corranowi wstąpienie do zakonu Jedi, a Fey'lya od razu przyjął, że Corran się na to zgodzi. Żaden z nich jednak nie wiedział o jego osobistych zobowiązaniach, których wpływ na Corrana był znacznie silniejszy niż jakiekolwiek sprawy wagi galaktycznej. Choć Corran zdawał sobie sprawę, jak wspaniale byłoby nieść dobro wielu istotom w galaktyce, to zostało mu kilka krótkoterminowych długów, które zamierzał spłacić, a czas miał w ich przypadku kluczowe znaczenie. Funkcjonariusze Szczątków Imperium porwali go, poddali torturom i uwięzili w „Lusankyi", która -jak się później okazało - była w rzeczywistości gwiezdnym super- niszczycielem ukrytym pod powierzchnią Coruscant. Uciekł stamtąd, co wcześniej nie udało się nikomu, ale tylko dzięki pomocy, której udzielili mu inni więźniowie. Po- przysiągł, że powróci, by ich wyzwolić, i zamierzał dotrzymać obietnicy. To, że byli uwięzieni na pokładzie gwiezdnego superniszczyciela orbitującego teraz wokół Thyfer- ry, utrudniało mu nieco zadanie, ale małe szanse powodzenia nigdy dotąd nie po- wstrzymywały go przed działaniem. Jako Korelianin, nie przejmował się rachunkiem prawdopodobieństwa. Pragnienie uratowania więźniów wzrosło jeszcze, gdy przez przypadek dokonał odkrycia, które wprawiło go w spore zakłopotanie. Na „Lusankyi" nieformalnym przy- wódcą więźniów był starszy mężczyzna, który mówił o sobie po prostu „Jan". Po swo- jej ucieczce Corran obejrzał kiedyś w HoloNecie film dokumentalny o bohaterach So- juszu Rebeliantów. Pierwszym i najwybitniejszym z nich był generał, który dowodził obroną Yavina Cztery i był twórcą planów zniszczenia Gwiazdy Śmierci - Jan Dodon- na. W filmie powiedziano, że zginął podczas ewakuacji Yavina Cztery, ale Corran nie miał wątpliwości, że to jego spotkał, będąc więźniem „Lusankyi". Gdybym nie był przekonany, że zginął, pomyślał, już tam bym go rozpoznał. Ale ze mnie dureń! Fakt, że Dodonna był tak wybitną postacią niewiele znaczył dla Corrana. Ważne, że Jan, podobnie jak Urlor Sette i kilku innych, pomogli mu w ucieczce. Ryzykowali życie, by dać mu szansę wydostania się z więzienia. Pozostawienie tak dzielnych ludzi w rękach kogoś takiego jak Ysanna Isard oznaczało, że zamiast odwdzięczyć się im za odwagę, Corran narażał ich na śmierć, a nawet na coś gorszego - przekształcenie w tajnych szpiegów Isard, w jej marionetki. - Nie mogłeś spać? Zaskoczony Corran odwrócił się i uśmiechnął na widok ciemnookiej brunetki sto- jącej w drzwiach sypialni. - Nie bardzo, Mirax. Przepraszam, że cię obudziłem. - Nie obudziłeś mnie. Obudziła mnie twoja nieobecność. - Mirax miała na sobie ciemnoniebieski szlafrok przepasany żółtą szarfą. Uniosła rękę do ust, by ukryć ziew- nięcie, i wskazała nią na srebrny cylinder, który trzymał w prawej dłoni. - Żałujesz swojej decyzji? - Której? Odmowy wstąpienia do zakonu Jedi - uśmiechnął się -czy związania się z tobą? Uniosła brew. X-Wingi IV – Wojna o Bactę 8 - Myślałam o tej pierwszej. Ale jeśli masz wątpliwości co do mnie, to mogę z po- wrotem nauczyć się spać samotnie. Roześmiał się, a Mirax zawtórowała mu po chwili. - Niczego nie żałuję. Nasi ojcowie mogli być śmiertelnymi wrogami, aleja nie umiem sobie wyobrazić lepszej przyjaciółki od ciebie. - Albo kochanki. - Zwłaszcza kochanki. Mirax wzruszyła ramionami. - Typowe dla facetów, którzy dopiero co wyszli z więzienia. Corran zmarszczył czoło. - Chyba masz rację, chociaż nie chcę się nawet domyślać, jak się o tym dowiedziałaś. Mirax zatrzepotała rzęsami z miną niewiniątka. - Wiesz, ja chyba też nie chcę się tego domyślać. Corran roześmiał się, podszedł do drzwi i objął ją czule. - Po mojej ucieczce Tycho złożył mi kondolencje z powodu twojej śmierci. Opo- wiedział, jak to admirał Zsinj zastawił pułapkę na konwój w systemie Alderaan i znisz- czył wszystkie nasze statki, w tym „Pulsarowy Ślizg". Czułem, jak wszystko się we mnie zapada. Świadomość, że cię utraciłem, wysysała ze mnie wszystko jak emocjo- nalna czarna dziura. - Teraz wiesz, jak ja się czułam, kiedy sądziłam, że zginąłeś tu, na Coruscant. - Pocałowała go w ucho i oparła podbródek na jego ramieniu. -Nie uświadamiałam sobie, do jakiego stopnia wrosłeś w moje życie, dopóki cię nie straciłam. Ta dziurą którą w powierzchni planety wyrwała „Lusankya" to nic w porównaniu z pustką którą czułam w sobie. I nawet nie chodzi o to, że nie chciałam żyć; po prostu wiedziałam, że wszystko we mnie umarło i nie mogłam zrozumieć, jakim cudem jeszcze funkcjonuję. - Miałem większe szczęście niż ty. Przy pierwszej okazji generał Cracken odcią- gnął mnie na bok i powiedział mi, że poleciałaś z tajną misją na Borleias, żeby dostar- czyć tam ryli kor, bactę i Vratiksów -verachenów. Zasadzka Zsinja bardzo pomogła w ukryciu twojego zniknięcia, dzięki czemu Thyferranie nie zorientowali się, co wyra- biamy na Borleias z ich bactą. - Jasne, nie byliby zachwyceni, gdyby się zorientowali, że Alderaaniańskie Zakła- dy Biotechnologiczne produkują rylce, a w konsekwencji dość bacty, by przełamać ich monopol. - Mirax wzdrygnęła się. - Wolałabym, żeby nasz pierwotny plan się powiódł. Nie chciałam być znienawidzona i ścigana jako złodziejka bacty, ale lepsze byłoby to niż śmierć tych wszystkich ludzi. - Nie mogłaś na to nic poradzić. - Ani ty nie mogłeś nic zrobić dla swoich kumpli z „Lusankyi", kiedy Isard zabrała ich razem ze statkiem i uciekła. - Mirax odsunęła się od Corrana na odległość wycią- gniętych ramion. - Chyba zdajesz sobie z tego sprawę? - Zdaję sobie sprawę, i owszem. Ale czy to akceptuję? Nie. Czy zamierzam to tole- rować? W żadnym wypadku. - Corran zmrużył zielone oczy, ale w kącikach jego ust błądził cień uśmiechu. - Wiesz chyba, że jeśli nadal będziesz się koło mnie kręcić, wpakujesz się w poważne kłopoty.
Michael A. Stackpole9 - Kłopoty? - Mirax zatrzepotała rzęsami. - Jakie kłopoty? - No cóż, sprowokowałem grupową dymisję członków najsłynniejszej eskadry myśliwskiej Nowej Republiki i przysiągłem, że wyzwolę Thyferrę z łap Ysanny Isard. Na razie dysponujemy ludźmi w sile jednej eskadry, moim X-wingiem i, jeśli naprawdę jesteś z nami, twoim frachtowcem. Mirax uśmiechnęła się. - I to wszystko przeciwko trzem imperialnym gwiezdnym niszczycielom i super- niszczycielowi, nie wspominając o ewentualnych siłach zbrojnych Thyferry, które ra- czej nie powitają nas z otwartymi ramionami. - Właśnie - przytaknął Corran. Mirax uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - No dobrze, to teraz przejdź do tych kłopotów. - Mirax, bądź poważna. - Ależ jestem! Zapominasz, mój najdroższy, że wystarczył jeden myśliwiec i jeden frachtowiec, żeby rozprawić się z Gwiazdą Śmierci. - To nie całkiem to samo. - Właśnie że tak. - Uniosła dłoń i postukała palcem w jego czoło. - Ty i ja, Wedge i Tycho, i wszyscy pozostali doskonale wiemy, co jest potrzebne, by pokonać Impe- rium. To nie kwestia sprzętu, tylko odwagi, by go użyć. Imperium zostało pokonane, bo dla dobra galaktyki trzeba je było pokonać. Rebelianci nie mieli wyboru i dlatego wła- śnie ważyli się na ryzyko wyższe niż to, które gotowi byli ponieść Imperialni. Wiemy, że możemy wygrać... i że musimy wygrać. Ludzie Isard nie mają takiej świadomości. - To wszystko bardzo pięknie, Mirax, zgadzam się, ale to jednak ogromne przed- sięwzięcie. Sama ilość sprzętu, który musimy zgromadzić, jest powalająca. - Zgadza się. Nie twierdzę, że to będzie łatwe, tylko że może się udać. - Wiem. - Corran potarł oczy dłonią. - Zbyt wiele zmiennych, a za mało dostęp- nych danych, by zacząć przyporządkowywać im konkretne wartości. - A trzy godziny przed świtem to nie pora, żeby się zmagać z podobnymi proble- mami. Mimo całej pańskiej inteligencji, poruczniku Horn, to nie jest moment, kiedy stać cię na zbyt wiele. Corran uniósł brew. - O ile sobie przypominam, wczoraj o tej porze twierdziłaś coś całkiem innego. - Wczoraj o tej porze nie zajmowałeś się Ysanną Isard, tylko mną. - Ach, więc na tym polega różnica? - Z mojego punktu widzenia jak najbardziej. - Wyjęła mu z dłoni miecz świetlny i odłożyła na szafkę. - I myślę, że jeśli zgodzisz się ze mną popracować, podzielisz mój punkt widzenia. Pocałował ją w czubek nosa. - Będzie to dla mnie najwyższa przyjemność. - To, poruczniku Horn, oznacza, że zadanie zostanie zrealizowane tylko połowicznie. - Wybacz. - Idąc za nią w stronę łóżka, przestąpił jedwabną plamę, którą utworzył na podłodze jej szlafrok. - Sama rozumiesz... dopiero co wyszedłem z więzienia. - To nie wystarczy, żebym ja cię uniewinniła - uśmiechnęła się. -Ale dobre spra- wowanie może złagodzić wyrok. X-Wingi IV – Wojna o Bactę 10 R O Z D Z I A Ł 2 Wedge Antilles czuł się zdecydowanie nieswojo bez munduru. Tak naprawdę, pomyślał, to czuję się nieswojo w roli cywila. Podczas tajnej misji na Coruscant nie na długo rozstał się z mundurem Sojuszu, a parę razy miał nawet na sobie mundur Impe- rium, ale nie przeszkadzało mu to. Większa część jego dorosłego życia upłynęła w służbie Sojuszu Rebeliantów, z którego teraz zdecydował się wystąpić. Nie miał cienia wątpliwości, że jego decyzja była ze wszech miar słuszna. Dosko- nale rozumiał, dlaczego Nowa Republika nie mogła zaatakować Thyferry i wymierzyć sprawiedliwości Ysannie Isard. Skoro została wyniesiona na stanowisko szefa państwa w wyniku wewnętrznej rewolucji, a nie inwazji z zewnątrz, jej władzę legitymowała nie imperialna agresja, ale wybór Thyferran. Gdyby odrzucono takie myślenie, wiele in- nych nacji długo by się zastanawiało, zanim przyłączyłoby się do Nowej Republiki, a niektórzy jej członkowie mogliby nawet zrezygnować z członkostwa. Wedge zmusił się do uśmiechu i spojrzał w niebieskie oczy ciemnego blondyna, który siedział przy stole naprzeciw niego. - Chyba ugryźliśmy więcej, niż możemy przełknąć. Tycho Celchu wzruszył ramionami. - Kąsek jest niemały, ale jeśli będziemy mieli więcej zębów, powinno się nam to udać. Wiesz przecież, że na tym froncie mamy trochę dobrych wiadomości. Na przy- kład tych piętnaście milionów kredytów, które Ysanna Isard umieściła na kontach na moje nazwisko, żeby mnie wrobić. Te pieniądze są moje, a więc nasze. Mamy też pięć Łowców Głów Z-95, dzięki którym wyzwoliliśmy Coruscant. - Nie mają hipernapędu. - To prawda, ale nie na tym polega ich wartość. - Tycho zaczął się uśmiechać. - Te Z-95 tworzyły historię. To rarytasy dla kolekcjonerów. Mam już parę ofert od muzeów i parków rozrywki, które chcą je kupić. Za każdy dostaniemy co najmniej półtora mi- liona. Bothańska Akademia Wojskowa tak bardzo chce mieć ten, którym latała Asyr, że nawet nie próbują tego ukryć. Wedge spojrzał na niego z niedowierzaniem. - To by nam załatwiło budżet na całą wojnę! - Wystarczy na wiele naszych potrzeb.
Michael A. Stackpole11 - Pod warunkiem, że znajdziemy dojścia do miejsc, w których będziemy mogli kupić broń objętą embargiem lub niedozwoloną na większości cywilizowanych świa- tów. Tycho przytaknął. - Mirax i Winter już nad tym pracują. Winter zajmowała się kiedyś wyszukiwa- niem imperialnych składów broni, które moglibyśmy zaatakować, więc wie, gdzie można znaleźć różnoraki sprzęt wojskowy, który dałoby się kupić, wypożyczyć albo ukraść. Mirax natomiast jest przekonana, że zdoła zlokalizować źródła wszelkich in- nych rzeczy, których będziemy potrzebować. Dostajemy też sporo datków i darowizn. Wedge uśmiechnął się i rozejrzał po niewielkim biurze, w którym siedzieli z Ty- chem. Po złożeniu rezygnacji musieli opuścić sztab Eskadry Łotrów. Natychmiast jed- nak zgłosili się do nich liczni obywatele Coruscant z ofertą udostępnienia eks-Łotrom swoich mieszkań i biur. Fetowano ich, celebrowano i wychwalano, jakby byli jedynymi ludźmi w galaktyce, w których pozostał jeszcze ten buntowniczy duch, jaki pokonał Imperium. - Myślisz, że Rada Tymczasowa nakazała zejście z orbity wszystkim napowietrz- nym stacjom tylko po to, żeby napsuć nam krwi? Tycho pokręcił głową. - Tak mawiają od czasu, gdy SoroSuub zaofiarowało nam swoją stację, ale wiemy przecież, że względy bezpieczeństwa naprawdę grają tu sporą rolę. „Lusankya" prak- tycznie strąciła jedną ze stacji z nieba, a spadające szczątki zrównały z ziemią kilka kilometrów kwadratowych zabudowań. Osadzenie stacji na powierzchni właśnie tam, skąd wyrwała się „Lusankya", pozwala zapewnić zakwaterowanie osobom, które prze- żyły tę katastrofę, a jednocześnie skierować siły powietrzne, które zajmowały się ochroną stacji, do innych zadań. - To prawdziwy pech, bo taka stacja orbitalna byłaby dla nas idealna. Ma dość powierzchni magazynowej, by starczyło dla całego sprzętu, który zdołamy zgromadzić. Tycho uniósł brew. - Oj, chyba bardziej chodzi ci o to, że byłaby pojedynczym, łatwym celem dla Isard, kiedy zacznie nas ścigać, co prędzej czy później na pewno nastąpi. Ograniczyło- by to straty wśród ludności cywilnej. - Z wyjątkiem tych, którzy mieszkają pod nami. - To prawda. - Podobnie jak twoje domysły. - Wedge zmarszczył czoło. - Faktem jest, że wy- powiedzieliśmy wojnę Isard, ale nie zamierzamy jej prowadzić na skalę masową. Ona nie narzuca sobie podobnych ograniczeń. Tak naprawdę żadne miejsce w pobliżu Co- ruscant nie wchodzi w grę jako lokalizacja naszej bazy. Moglibyśmy natomiast wyko- rzystać jedną z dawnych baz Rebeliantów. - Nawet jeśli dałoby się to zrobić, ja nie wracam na Hoth. -Tycho wzdrygnął się. - Widziałem dość śniegu nie na jedno życie, a na cały tuzin. - Bo tyle pewnie byłoby trzeba, żeby wygnać hothańskie zimno z naszych starych gnatów. - Wedge pokręcił głową. - Nie, myślałem raczej o Yavinie Cztery albo Talasei. Endor byłby dobry, ale Isard zaraz wzięłaby na cel Ewoków. X-Wingi IV – Wojna o Bactę 12 Od drzwi rozległ się brzęczyk. Wedge uniósł wzrok i powiedział: - Otwarte. Drzwi rozsunęły się, ukazując płomiennorudego, bardzo wysokiego mężczyznę, ubranego w mundur kapitana Sił Zbrojnych Nowej Republiki. Uniósł dłoń do czoła, zawahał się, by w końcu jednak zasalutować dziarsko i z szacunkiem. Wedge uśmiechnął się i wstał od stołu. Oddał salut i gestem zachęcił mężczyznę do wejścia, wskazując mu krzesło. - Miło cię widzieć, Pash. Widzę, że odzyskałeś dawny stopień. Wracasz do swoje- go oddziału? Pash Cracken przytaknął i powitał obu mężczyzn uściskiem dłoni. Dopiero potem usiadł. - Też się cieszę, że widzę was obu. - Na chwilę wbił wzrok w podłogę. - Naprawdę żałuję, że nie mogę być razem z wami. Jedno twoje słowo, Wedge, a przejdę do cywila. Ból w głosie Pasha odezwał się bolesnym kłuciem w piersi Wedge'a. - Bardzo bym chciał mieć cię wśród nas, ale niestety to zupełnie niemożliwe. Twój ojciec jest szefem Sił Bezpieczeństwa Sojuszu. Jeśli polecisz z nami, nikt nie uwierzy, że działamy na własną rękę. Ja wiem, że byłbyś całkowicie niezależny od ojca, ale inni postrzegaliby tę sprawę w sposób, jaki mógłby zaszkodzić Nowej Republice. - Wiem. - Pash wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. - Wracam do skrzydła pułkownika Yartha. Większa część floty jest wprawdzie daleko, w pościgu za admirałem Zsinjem, ale nas rozlokowano bliżej Jądra, dla ochrony kilku sektorów, w których Zsinj kiedyś się pojawiał. To niezła przygoda dla naszych ludzi, bo startujemy z Folora, tej bazy księżycowej orbitującej wokół Commenora. - Pamiętam ją dobrze. - Wedge uśmiechnął się. - Niewiele istot potrafi tam wyżyć. - Folor jest nawet gorsza niż Generis. Tak zacofana, że pewnie nie wiedzą nawet, że Stara Republika upadła. Tycho uśmiechnął się. - I pewnie się dziwią dlaczego nie ma żadnych nowych dostaw z Alderaan. - Coś w tym stylu. - Pash nachylił się i oparł łokcie na kolanach. - Patrolowany przez nas obszar obejmuje również Yag'Dhul, rodzimy system Givinów. Jednym z naszych pierwszych zadań jest zajęcie tamtejszej stacji kosmicznej i załatwienie, żeby się nie nadawała do zamieszkania, tak by admirał Zsinj nie mógł wykorzystać jej jako kryjówki. Wedge zmarszczył czoło. - Popraw mnie, jeśli się mylę, ale Zsinja nie widziano w pobliżu tej stacji od czasu naszego ataku, kiedy to wykradliśmy mu bactę. - Na to wygląda. - Pash wzruszył ramionami. - Jednak mój oddział ma za zadanie zapewnienie, że Zsinj nie zajmie tej stacji. Pomyślałem sobie, że może chcielibyście zrobić z niej swoją bazę. W ten sposób Zsinj nie miałby do niej dostępu, a wy uzyskali- byście przyzwoite miejsce stacjonowania. Jest korzystnie położona w stosunku do Co- ruscant i Thyferry, a także wielu innych planet. Wedge zmrużył piwne oczy.
Michael A. Stackpole13 - A ty mógłbyś kręcić się w pobliżu i pomóc nam, gdybyśmy nagle znaleźli się w tarapatach. Pash odchylił się na oparcie fotela z udawanym zaskoczeniem. - Chyba nie myślicie, że to właśnie miałem na myśli? Ależ skąd! To znaczy... moi ludzie mogą czasem skorzystać ze stacji, jeśli trzeba będzie gdzieś przystanąć, bo na pewno nie zechcemy lądować na Yag'Dhul. Pogoda jest tam zbyt nieprzewidywalna byśmy mogli traktować tę planetę jako sensowne miejsce stacjonowania. - Fakt. Tycho pokiwał głową. - Ta stacja byłaby idealną lokalizacją. Jeśli Pash zamelduje, że nie nadaje się do zamieszkania, Isard może nawet uwierzyć, że to już tylko złom. Nie wątpię, że w któ- rymś momencie dowie się, skąd startujemy, i przyleci, żeby nas zaatakować, ale jednak sprawna baza kosmiczna będzie nieco bardziej onieśmielającym celem niż napowietrz- na platforma czy jakiś magazyn tu, na Coruscant. - To niewątpliwie najlepszy wybór, jaki mamy - pochwalił Wedge i uśmiechnął się do Pasha. - Dzięki. Rozwiązałeś jeden z naszych największych problemów. Wiemy już, gdzie mamy dom. - Miałem nadzieję, że tak powiesz. - Pash uśmiechnął się szeroko. - Odlatujemy pod koniec tego tygodnia. Znów będę latał A-wingiem, ale nie przeszkadza mi to. Przy- trzymamy dla was tę stację do czasu, gdy będziecie mogli przylecieć i objąć ją w posia- danie; zameldujemy też, że została zniszczona, żeby ludzie mieli się nad czym zasta- nawiać. - Doceniam to - powiedział Wedge, ale po chwili zmarszczył czoło. - Pash, kiedy wstępowałeś do Eskadry Łotrów, powiedziałeś, że robisz to, żeby się przekonać, jak dobrze potrafisz latać i jak skuteczny jesteś w walce. Chciałeś być członkiem jednostki najlepszych z najlepszych, żeby sprawdzić, czy jesteś rzeczywiście tak dobry, jak ci mówiono. I co, przekonałeś się? Nie przeszkadza ci, że wracasz do swojej poprzedniej jednostki? Pash rozparł się w fotelu i zmarszczył brwi, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Chyba się przekonałem, Wedge. Fakt, byłem z Łotrami stosunkowo krótko, ale odbyliśmy razem parę dość paskudnych lotów. Nie sądzę, by jakakolwiek potyczka, w której uczestniczyłem przed lotem „Łowcą Głów" przez zaciemnione miasto w samym sercu gigantycznej burzy, czy nawet później, mogła się równać z tym przeżyciem. Ten lot wymagał maksimum umiejętności, instynktu i szczęścia. Oddawałem takie strzały i wykonywałem takie manewry, o których nigdy bym nie pomyślał, że w ogóle są moż- liwe. Po tym wszystkim niemal żałuję, że nie było nad nami jeszcze jednej Gwiazdy Śmierci, którą miałbym okazję zestrzelić. - Nie posuwałbym się aż tak daleko, Pash. - Wedge z Tychem wymienili szerokie uśmiechy. - Jesteś naprawdę dobry, bardzo dobry. Imperialni słusznie mogą się ciebie obawiać. - Dzięki, Wedge. Taka pochwała z twoich ust wiele dla mnie znaczy. - Pilot prze- czesał palcami rude włosy. - A jeśli pytasz, czy nie mam nic przeciwko powrotowi do mojego dawnego oddziału, to nie mam. Nauczyłem się w Eskadrze Łotrów między X-Wingi IV – Wojna o Bactę 14 innymi tego, że aby tworzyć dobry oddział, każdy musi dać z siebie wszystko. Obawia- łem się, że moi ludzie nie będą samodzielnie myśleć i jeśli popełnię błąd, polecą za mną na własną zgubę. Nie brałem pod uwagę tego, czego nauczył mnie twój przykład. Ty dzielisz się z ludźmi odpowiedzialnością i sprawiasz, że muszą na sobie polegać. Gdy- byśmy po prostu szli za tobą ślepo tu, na Coruscant, ta planeta nadal byłaby w rękach Imperialnych. Właśnie to muszę zrobić ze swoimi ludźmi. Jeśli powierzę im odpowie- dzialne zadania, przekonają się, że im ufam. A kiedy uświadomią to sobie, zaczną mieć zaufanie do samych siebie i nie pójdą bezmyślnie za mną, jeśli zrobię coś głupiego. Wedge wstał i wyciągnął dłoń do Pasha. - Będzie nam pana bardzo brakować, kapitanie Cracken, ale to, co my tracimy, zy- ska inny oddział. Do zobaczenia na stacji Yag'Dhul. - Dzięki, Wedge, dzięki, Tycho. Do zobaczenia. Kiedy drzwi zamknęły się za Pashem, Wedge i Tycho wymienili znaczące spoj- rzenia. - Cóż, Tycho, wygląda na to, że nasz problem z lokalizacją bazy sam się rozwią- zał. Teraz potrzebujemy tylko tuzina X-wingów, amunicji, robotów, ekipy technicznej, prowiantu i innych zapasów, nie mówiąc o sprzęcie niezbędnym do wyremontowania naszej nowej bazy. Tycho skrzywił się. - To dość obszerne zamówienie. Mogę coś powiedzieć? - Co? - Szkoda, że nie ma z nami Emtreya. Nikt tak jak on nie pomógłby nam zebrać te- go wszystkiego. Wedge uśmiechnął się, myśląc o czarnym robocie 3PO i jego przypominającej muszlę głowie, wymontowanej z robota kontroli lotów. Działając jako kwatermistrz eskadry, tak naprawdę miał uważać na Tycha, gdyby ten okazał się szpiegiem Impe- rium. Mimo swoich szpiegowskich obowiązków był również nieoceniony w termino- wym organizowaniu zaopatrzenia. Miał wiele zalet, ale był irytująco gadatliwy, więc Wedge starał się spędzać jak najmniej czasu w jego obecności. Wedge westchnął i wzruszył ramionami. - Tak, przyznaję, że i ja za nim tęsknię. Ale pod jego nieobecność musimy sobie radzić sami, najlepiej jak umiemy. - Fakt. I miejmy nadzieję, że to wystarczy.
Michael A. Stackpole15 R O Z D Z I A Ł 3 Od czasu przeprowadzki na Thyferrę Fliry Vorru był stale niezadowolony. Po la- tach spędzonych na Kessel, z jej rzadką, jałową atmosferą, a potem po krótkim pobycie na Coruscant - planecie równie suchej, za to znacznie bardziej wielkomiejskiej, co nad- zwyczaj odpowiadało jego gustom - Thyferra była nie do zniesienia. Dominowała na niej zieleń, od ciemnych, głębokich tonów tropikalnej dżungli po jaśniejsze odcienie stosowane w wystroju wnętrz, strojach, a nawet kosmetykach. Po jałowych kopalniach Kessel i szarych kanionach Coruscant wszechobecna zielona roślinność robiła na Vorru przytłaczające wrażenie. Wilgotne powietrze stawiało mu opór, gdy przemierzał korytarze centrali koncer- nu Xucphra. Tu się nie oddycha powietrzem, pomyślał, tylko sieje pije. Wysoka wil- gotność wymagała, by tkaniny stosowane na tej planecie były lekkie i przewiewne, często wręcz przezroczyste, a stroje -jak najkrótsze. Choć miało to pewne plusy - bo Thyferranki były zazwyczaj wysokie, szczupłe i urodziwe - Vorru miał najczęściej do czynienia z niskimi, włochatymi, przysadzistymi stworzeniami, które powinny zasła- niać swoją brzydotę możliwie najmniej przezroczystymi materiałami. Jednak były to latorośle kilku rodzin, które rządziły koncernem Xucphra, a obecnie także całą planetą, musiał więc traktować ich uprzejmie, nawet z szacunkiem. Ta konieczność grzecznego dyskutowania o najgłupszych nawet pomysłach ciąży- ła mu najbardziej. Pod rządami Imperium koncerny Xucphra i Zaltin otrzymały mono- pol na produkcję bacty. Sercem tej wytwórczości była Thyferra, bo głównie na jej po- wierzchni - choć również na kilku skolonizowanych przez Thyferran planetach - upra- wiano alazhi i syntetyzowano kavam. Mając zapewniony monopol, oba koncerny stały się opieszałe i chciwe - przy zagwarantowanym zysku nie miały motywacji do ekspan- sji i dywersyfikacji. W efekcie promowano ludzi na coraz wyższe stanowiska nie we- dług ich osiągnięć zawodowych, a jedynie stażu pracy. Nominacja Vorru na stanowisko ministra handlu umożliwiła mu nadzór nad pro- dukcją i sprzedażą bacty. Już wstępna analiza procesów produkcji i dystrybucji ujawni- ła setki przypadków ignorowania możliwości zwiększenia zysków. Bactę wyproduko- waną w fabrykach orbitalnych transportowano na przykład na Thyferrę, by dopiero stamtąd przewieźć ją na światy odległe o lata świetlne od zakładu, w którym została X-Wingi IV – Wojna o Bactę 16 wyprodukowana. Jedynym powodem takiego systemu była chęć zapewnienia firmie przewozowej wchodzącej w skład koncernu Xucphra zysków, które i tak lądowały w kieszeni właścicieli koncernu -tyle że pomniejszone o koszty utrzymania statków, zało- gi, księgowych i innego personelu. Vorru nie był tym zaskoczony, znając sposób, w jaki funkcjonowały oba koncer- ny. Ich kadrę zarządzającą tworzyło dziesięć tysięcy zatrudnionych tam ludzi, nadzoru- jących pracę blisko dwóch milionów ośmiuset tysięcy rdzennych mieszkańców Thyfer- ry - wyłącznie Vratiksów. Vratiksowie byli niezwykle wydajni, praktycznie nie wyma- gali nadzoru, a zatem cała działalność, choć prowadzona na skalę galaktyczną, nie wy- magała aż tyle personelu administracyjnego. Żaden z koncernów nie zachęcał swoich pracowników do kontaktów z przedstawicielami konkurenta, doprowadzając do izolacji i ostrej rywalizacji. Co prawda izolacja ta pod względem genetycznym nie doprowadzi- ła jeszcze do deformacji - choć zdaniem Vorru perspektywa ta była odległa o nie więcej jak jedno lub dwa pokolenia - niewątpliwie jednak istniała w mentalności właścicieli koncernu, dlatego tworzono synekury dla niekompetentnych członków ich rodzin. Przypuszczam, pomyślał Vorru, że moje ostatnie rozkazy mające wyeliminować te feudalne zależności są powodem, dla którego Isard chce mnie widzieć. Koncern Xuc- phra zastąpił ludzi Zaltina podczas niedawnego zamachu stanu, ustanawiając Ysannę Isard przywódczynią całej planety. Większość rodu Zaltin uciekła lub została wymor- dowana, dzięki czemu członkowie rodu Xucphra stali się jedynymi panami planety, którą do tej pory musieli dzielić z tamtymi. Jako władcy zaś nie mieli ochoty słuchać ani wykonywać rozkazów cudzoziemca w rodzaju Vorru. Tak bardzo jednak przywykli do przestrzegania hierarchii społecznej, że skargi przeciw niemu zanosili do Isard, która przecież również nie pochodziła z ich planety. Dla Vorru nie miało to najmniejszego sensu, był jednak zadowolony, że nie podziela ich sposobu myślenia. Dzień, w którym zacznę myśleć jak moi podwładni, pomyślał, będzie dniem, w którym wybiorę śmierć. Vorru wyszedł zza węgła i minął biurko sekretarki Isard, nie pozwalając, by jej skąpy ubiór go zdekoncentrował. Te przyjemności, pomyślał, rezerwuję sobie jako pocieszenie na czas, gdy Isard ze mną skończy. Sekretarka, której długie, czarne włosy skrywały więcej niż jej ubranie, uśmiechnęła się, nie próbując go zatrzymać czy choćby zapowiedzieć. Imperialna straż królewska trzymająca wartę po bokach drzwi gabinetu Isard rów- nież nie zareagowała, co zwiększyło jeszcze litość, jaką czuł dla nich Vorru. W przeci- wieństwie do wszystkich innych mieszkańców planety, nadal nosili mundury dostar- czone z Centrum Imperialnego. Grube szkarłatne płaszcze okrywały czerwone zbroje, i choć u stóp strażników nie utworzyły się jeszcze kałuże, Vorru wiedział, że muszą się pod nimi strasznie pocić. Jeszcze trudniej im chyba było pogodzić się z rozkazem, by odpuścić sobie i nie traktować każdego gościa jak potencjalnego zabójcy. Thyferranom nie spodobały się rygorystyczne zasady bezpieczeństwa wprowadzone początkowo przez królewską straż Isard, myślał Vorru, więc nakazała swoim ochroniarzom, by spuścili nieco z tonu - ale chyba tylko terapia genowa mogłaby ich skłonić, by zaakcep- towali tę sytuację.
Michael A. Stackpole17 Wchodząc do gabinetu Isard, Vorru od razu poczuł się swobodniej. Jedyne wi- doczne ślady zieleni dostrzegł na zewnątrz budynku, odseparowane bezpiecznie za dużym, amorficznym iluminatorem z grubej transpastali. Pokój był obity jasną, drew- nianą boazerią, przywodzącą na myśl pustynne piaski Tatooine. Isard postarała się, by wnętrze było puste i niezagracone, podobnie jak jej biuro na Coruscant. Wstawianie mebli, pomyślał Vorru, miałoby sens, gdyby ktoś chciał się tu zadomowić, ale w jej przypadku to mało prawdopodobne, nawet gdyby stała się rdzenną Thyferranką. Na Coruscant ta czarnowłosa kobieta z pojedynczym siwym kosmykiem nosiła mundur podobny w kroju do uniformu imperialnych wielkich admirałów, tyle że krwi- stoczerwony, nie biały. Tutaj zdecydowała się na strój bardziej luźny i powiewny. Tka- nina nadal pozostała krwistoczerwona - podobnie jak mundury imperialnej straży kró- lewskiej - ale Isard unikała przezroczystych materiałów, tak chętnie noszonych przez innych. Szkoda, pomyślał Vorru, bo przy jej figurze wyglądałaby olśniewająco. Już dawno temu do jego uszu docierały plotki, że była jedną z kochanek Palpatine'a; nie mógł zaprzeczyć, że była atrakcyjna. To pewnie jej oczy i wszystko, co się za nimi kryło, pociągało w niej Palpatine'a, pomyślał. Lodowato błękitna niczym Hoth tęczówka prawego oka ostro kontrastowała z płonącą czerwienią lewego. Były jak okna ukazujące dwoistość jej natury. Potrafiła być w najwyższym stopniu zimna i wyrachowana, zdarzały się jej jednak wybuchy płomiennego gniewu. Vorru zdołał, jak dotąd, ustrzec się przed spaleniem w ich ogniu, choć raz czy dwa nie obyło się bez oparzeń. Skłonił przed nią siwowłosą głowę. - Posyłała pani po mnie? - Otrzymałam informacje z Centrum Imperialnego, które mogą cię zainteresować - odezwała się lekkim tonem, niepozbawionym jednak twardości. - Zastanawiałeś się, co się stało z Kilianem Loorem, prawda? Vorru przytaknął. Loor, agent wywiadu i przywódca Frontu Kontr-rebelii Palpat- ine'a, zniknął na kilka godzin przed tym, jak Isard uciekła z Coruscant, zabierając ze sobą Vorru. - Zakładam, że schwytali go i złamali podczas przesłuchania. Tylko to by tłuma- czyło, dlaczego tak wielu naszych agentów pozostawionych na Coruscant zgarnięto po naszym odlocie - powiedział. - Na pewno on odpowiada za tę łapankę, choć myślę raczej, że podał im te infor- macje z własnej woli. - Isard zmrużyła oczy. - Próbował zorganizować własną operację, żeby przejąć konwój bacty lecący na Coruscant przez system Alderaan. - Ten, który zaatakował admirał Zsinj? - Vorru pokiwał głową z zastanowieniem. - Loor powiedział mi, że ma eskadrę X-wingów przemalowanych na maszyny Eskadry Łotrów. Chciał użyć ich do zbombardowania bazy eskadry, ale go powstrzymałem. A zatem te Łotry, które zniszczył Zsinj, tak naprawdę należały do Loora. Zdumiewające! - W rzeczy samej. - Oczy Isard błysnęły bezlitośnie. - Loor zrozumiał po tej kata- strofie, że to ja byłam źródłem przecieku, dzięki któremu Zsinj mógł zaatakować kon- wój. Miałam nadzieję, że chęć zemsty na Eskadrze Łotrów skłoni go, by ich zaatakował i zniszczył. I tak by się zresztą stało, gdyby prawdziwa eskadra się nie spóźniła. Loor X-Wingi IV – Wojna o Bactę 18 najwyraźniej domyślił się, że odkryłam jego oszukańcze plany, bo przesłał mi raport na temat konwoju zbyt późno, bym mogła zareagować. Postanowił uciec do Rebeliantów i szukać u nich schronienia. Vorru skinął głową. - Są sposoby, żeby się z nim rozprawić. Nie mam wątpliwości, że Boba Fett zdo- łałby go odnaleźć i zabić. - Jego umiejętności nie będą potrzebne. - Isard uśmiechnęła się z okrutną uciechą. - Dowiedziałam się od innego z moich agentów o tajemniczym świadku, który miał zeznawać w procesie Celchu. Myślałam, że będzie to generał Evir Derricote, i zastawi- łam kilka pułapek, by nie dotarł do gmachu sądu. Przypominasz sobie chyba, że kaza- łam ci rozmieścić dwunastoosobowe grupy ludzi w różnych miejscach Centrum Impe- rialnego. - Tak - powiedział Vorru. Aleja wysłałem w każde z tych miejsc tylko po trzech, dodał w myśli, bo pozostałych potrzebowałem do ewakuacji magazynu bacty. - Żaden z nich nie znalazł Derricote'a. - Bo pewnie Derricote'a w ogóle tam nie było. To Loor był ich świadkiem. Myśla- łam, że Derricote uciekł z „Lusankyi", ale wygląda na to, że zginął z ręki Corrana Hor- na podczas jego ucieczki. Horn zabił też kilku twoich ludzi w Muzeum Galaktycznym. - Isard złączyła dłonie czubkami palców. - Agent, którego posłałam, żeby powstrzymać Derricote'a, zamiast tego postrzelił i zabił Loora, a jego z kolei zamordowała własna żona. Eskortowała Loora... znała go z Korelii. - Iella Wessiri. - Vorru poczuł, że współczuje Ielli. Była wpływową i inteligentną uczestniczką spisku, który zdołał pozbawić Coruscant planetarnych tarcz, umożliwiając tym samym inwazję Rebelii. Ze względu na umiejętności, jakie zdobyła podczas pracy w Służbie Ochrony Korelii, uważał ją za wroga, ale podziwiał jej zdolności i zaanga- żowanie. Zastrzelenie męża musiało być dla niej tragedią. Nie zasługiwała na taki ból. Isard uśmiechnęła się. - Uważam to za wspaniałe, że musiała zabić Dirica. Był przydatny, ale tak na- prawdę niewiele znaczył. Jego miłość do żony była dość silna, by zmienić moje rozka- zy, ale w ostatecznym rozrachunku należał do mnie, nie do niej. Mam nadzieję, że to właśnie boli ją bardziej niż fakt, że go zabiła. Vorru zmarszczył brwi. - Jeśli Loor zginął, jakim cudem kontrwywiad Sojuszu zdołał wyłapać pani agen- tów? - Loor podobno dysponował zaszyfrowaną datakartą, która miała zagwarantować, że go oszczędzą. Wygląda na to, że szyfr, który podobno znał tylko on, był również znany Corranowi Hornowi. - Aha, a Loor uważał, że Horn nie żyje. - Vorru uśmiechnął się pod nosem. - Ironia tego faktu byłaby dla Loora prawdziwą męką. - Tak, ale mnie teraz męczy świadomość jego głupoty. Informacje, które docierają do mnie z Centrum Imperialnego, są bardzo okrojone. Więcej się dowiaduję z oficjal- nych serwisów informacyjnych niż od moich szpiegów. Ten Horn musi mi za to zapła- cić.
Michael A. Stackpole19 - Uprzedziłbym panią, że będą z nim kłopoty, ale nawet ja wierzyłem, że go pani zabiła. Ojciec, a także dziadek Horna byli ludźmi o ogromnej determinacji. Ma pani zresztą niezbite dowody determinacji samego Horna, a teraz jej obiektem jesteśmy my. Czerwone oko Isard na chwilę rozbłysło. - Masz na myśli masową rezygnację pilotów eskadry i ich przysięgę, że wyzwolą Thyferrę? - Jej śmiech, choć wydawał się niewymuszony, niewiele zawierał przyjem- nych tonów zwykle z tym kojarzonych. - Rozumiem, że czuje pani pogardę wobec ich wysiłków, ale nie należy ich bagate- lizować. Wiem, wiem... mamy do obrony trzy niszczyciele, dwa klasy Imperial i jeden klasy Victory, i gwiezdny super-niszczyciel, ale pani wiara w ich siłę jest równie nie- słuszna jak niedocenianie Sojuszu Rebeliantów przez Imperatora. Twarz Isard zamieniła się w zimną maskę. - Ach, tak myślisz? Uważasz, że powtarzam błędy Imperatora? Vorru wytrzymał jej wzrok. - Pani zapewne inaczej na to patrzy, ale moją rolą jest przypomnieć pani o błędach popełnionych przez innych właśnie po to, żeby ustrzec panią przez ich powielaniem. Ma pani rację... Horn, Antilles i reszta nie mają teraz nic, mogłoby się też wydawać, że Nowa Republika ich nie popiera, ale to się może zmienić. To prawda, kontrolujemy całą produkcję bacty w galaktyce, ale musimy być ostrożni. Jeśli wywindujemy cenę zbyt wysoko, różne siły mogą się sprzymierzyć przeciwko nam, a byłe Łotry mogą to wykorzystać jak nikt inny. Isard przyglądała mu się przez chwilę, po czym gwałtownie odwróciła wzrok. - Wezmę pod uwagę twoje ostrzeżenie. - Chciałbym również dodać, że nadal mamy problem z Ashernami. Wśród Vratik- sów stanowią wprawdzie mniejszość, ale w przeszłości atakowali najważniejsze zakła- dy produkcji bacty. W ciągu ostatniego roku ich ataki stały się bardziej precyzyjne i skuteczne. Myślę, że ta tendencja może się nasilić; słyszałem pogłoski, że dołączyła do nich część personelu koncernu Zaltin. - To prawda, Czarne Szpony sprawiają nam kłopoty, ale właśnie dlatego rozloko- wałam szturmowców, by bronili naszych zakładów. Vorru uśmiechnął się. - To był dobry ruch, bo zmusił ich do defensywy. Równie błyskotliwe było powo- łanie Narodowego Korpusu Obrony Thyferry, w którym xucpkrańscy ochotnicy mogą sami walczyć z Ashernami. - Dziękuję. Ludzie z koncernu Xucphra szybko sprzymierzą się z moimi sztur- mowcami. Kiedy Korpus Obrony dostanie po głowie, a moi ludzie wyciągną ich z tara- patów, tutejsi zobaczą w szturmowcach jedyną linię obrony, która stoi między nimi a śmiercią. Ci, którzy w nas wątpią, szybko się do nas przekonają. - Isard rozłożyła ręce. - Erisi Dlarit dowodzi pułkiem myśliwców, który przydzieliłam Korpusowi Obrony. Wśród Thyferran uchodzi za bohaterkę, a wyniesienie jej na tak wysokie stanowisko uzmysłowi Thyferranom, że mam świadomość ich przewagi. Vorru pokiwał głową w zamyśleniu. Nie można zaprzeczyć, pomyślał, że Isard jest mistrzynią w analizowaniu i wykorzystywaniu słabości ludzi przeciwko nim sa- X-Wingi IV – Wojna o Bactę 20 mym. Kiedy jednak trafi na kogoś, kogo nie udaje jej się złamać, jak Horn albo Antil- les, nie potrafi się przed nimi bronić. Uniósł wzrok i spojrzał jej w oczy. - A co pani sądzi o rylca, tej substancji, która według Mon Mothmy jest cudow- nym lekiem na wirusa Krytos? - To propaganda obliczona na uspokojenie tłumów. W rzeczywistości istnienie i skuteczność tej substancji są wątpliwe. Gdyby Derricote'owi udało się stworzyć takiego wirusa, o jakiego go prosiłam, albo gdyby Loor zdołał opóźnić podbój Centrum Impe- rialnego, Nowa Republika otrzymałaby cios, po którym już by się nie podniosła. Nawet teraz trudno im sprostać żądaniom ludności. Ograniczając dostawy bacty do Nowej Republiki, doprowadzimy do izolacji tworzących ją światów. - Czyli będziemy prowadzić tę samą grę, co z Centrum Imperialnym, tylko na większą skalę? - Właśnie. - Isard uniosła wzrok, patrząc wysoko ponad jego głową. - Moim celem zawsze było zniszczenie Rebelii, a dopiero potem odbudowanie Imperium. W rzeczy- wistości, pozwalając im zająć Centrum Imperialne, zniszczyliśmy Rebeliantów. Już nie są nieuchwytną siłą, która atakuje, co zechce. Teraz muszą brać odpowiedzialność za realizację obietnic, które złożyli. Jeśli im się to nie uda, ludzie zaczną tęsknić za stabili- zacją, którą mieli zapewnioną wcześniej. Jeśli mądrze rozegramy sprawy, nie będziemy musieli odbijać Centrum Imperialnego. Zostaniemy tam zaproszeni, by ponownie zająć należne nam miejsce na czele Imperium. - Ciekawa analiza... i trafna, poza jednym punktem. - To znaczy? Vorru zmrużył ciemne oczy w wąskie szparki. - Antilles, Horn i reszta. Oni mają swobodę, którą kiedyś dysponowała Rebelia. Stanowią problem, którym musimy się zająć, i to szybko. - Albo? - Miałem okazję obserwować, jak pozbawiają Centrum Imperialne wszelkich moż- liwości obrony - powiedział Vorru twardo. - Jeśli się nimi nie zajmiemy, obawiam się, że wkrótce mogą stać się problemem nie do rozwiązania.
Michael A. Stackpole21 R O Z D Z I A Ł 4 Corran Horn nie zdziwił się, znalazłszy Iellę Wessiri w Sanktuarium Koreliań- skim, ale jej widok ścisnął mu serce. Ciemnoblond włosy splecione z tyłu w jeden war- kocz, zgarbione ramiona. Siedziała na ławce w niewielkiej komnacie, pochylona do przodu w pozycji tak niepewnej, jakby lada chwila miała spaść. Smutek ściągnął jej twarz i opuścił kąciki ust, jakby siła grawitacji dosłownie wbijała ją w ziemię. Corran zawahał się na progu niewielkiego, sklepionego kopułą budynku. Ze względu na wrogie stosunki pomiędzy Nową Republiką a Koreliańskim Dyktatem nie- możliwe stało się przewożenie ciał zmarłych Korelian na planetę ich urodzenia. Sank- tuarium stworzyli przebywający na wygnaniu Kordianie jako miejsce pochówku swo- ich rodaków. W przeciwieństwie do Alderaanian, którzy często zamykali swoich nie- boszczyków w kapsułach umieszczanych na orbicie w pasie Cmentarzyska, pozwalając im unosić się wśród szczątków tam, gdzie kiedyś krążyła ich planeta, Kordianie kre- mowali zmarłych na wygnaniu ziomków, a następnie przy użyciu generatorów grawita- cji o wysokiej mocy dokonywali kompresji popiołów, przekształcając je w surowe dia- menty. Dzięki temu po śmierci ich zmarli stawali się poniekąd nieśmiertelni. Diamenty te przenoszono następnie do Sanktuarium i wprawiano w sklepienie, odwzorowując gwiazdozbiory widoczne na niebie Korelii. Liczba diamentów połyskujących na sklepieniu przyprawiła Corrana o dreszcz. Wielu oddaliśmy Rebelii, pomyślał, choć inne światy były pod tym względem hojniej- sze. Przepiękny widok, ale i straszny. Imperialni, którzy chcieli przerobić galaktykę na swoje własne podobieństwo, stworzyli tutaj małą galaktykę poświęconą wyłącznie żałobie. Corran podszedł do ławki i usiadł obok Ielli. Nie spojrzała na niego, ale zwiotczała mu w ramionach, gdy przytulił ją do piersi. - Wszystko będzie dobrze, Iella, naprawdę. - On nigdy nikogo nie skrzywdził, Corran. Nigdy. - Wyobrażam sobie, że Kirtan Loor nie zgodziłby się z tobą, ale zasadniczo masz rację. Poczuł, że jej pierś unosi się w pojedynczym spazmie, ale po chwili spojrzała na niego zaczerwienionymi piwnymi oczami. X-Wingi IV – Wojna o Bactę 22 - Pewnie, że mam. - Spróbowała się uśmiechnąć. - Diric podziwiał twoją determi- nację, ale tak naprawdę cenił cię za poczucie humoru. Mówił, że w tym tkwi twoja odporność na porażki. Uważał, że dopóki potrafisz się śmiać, zwłaszcza z siebie, pod- niesiesz się po każdym, choćby najbardziej traumatycznym przeżyciu. - Był mądrym człowiekiem. - Uścisnął ją mocniej. - Wiesz chyba, że nie chciałby cię widzieć w takim stanie, wiedząc, że to on jest przyczyną tak wielkiego bólu. - Wiem. Ale tym bardziej mi ciężko. - Otarła łzy chusteczką. -Nie mogę przestać myśleć, że gdybym dostrzegła wtedy jakieś oznaki niebezpieczeństwa, mogłabym za- pobiec temu, co się stało. Nie zostałabym zdrajczynią. - Hej, Iella, chwileczkę! To nie była twoja wina! Nie mogłaś nic, absolutnie nic zauważyć ani w żaden sposób pomóc. - Corran wzdrygnął się i poczuł, że ma gęsią skórkę. - Wiem, co Isard robiła z ludźmi, których chciała zamienić w swoje marionetki. Ja się jej oparłem, chociaż nie wiem jakim cudem. Może to kwestia osobowości albo genów, albo szkolenia, albo jeszcze czegoś innego. Tycho i ja okazaliśmy się zupełnie dla niej nieprzydatni, podobnie jak paru innych, ale myślę, że nie musiała się specjalnie wysilać, żeby złamać Dirica. - Co takiego? - wyrwało się Ielli. Corran poznał po głosie, że czuje się zdradzona. Spróbowała się wyrwać, ale przytrzymał ją mocno. - To nie miał być zarzut wobec Dirica, naprawdę. Diric był ofiarą. Musisz wie- dzieć, że opierał się Isard z wielką siłą, bo nawet po jego porwaniu przez Wywiad Im- perium nikt nie dotarł do ciebie. Myślę, że stworzył sobie jakiś rodzaj mentalnej bloka- dy, by cię chronić, i dla tego celu gotów był poświęcić wszystko. Nawet zmienił rozka- zy Isard, by ciebie chronić. Uznał na pewno, że poświęcenie własnej osoby nie było ceną zbyt wygórowaną. Po chwili zastanowienia dodał: - Myślę, że jedną z charakterystycznych cech Dirica była ciekawość. Obydwoje to zauważyliśmy, kiedy pytał o prowadzone przez nas sprawy i zachęcał do szukania al- ternatywnych wyjaśnień. Był rozważny i dokładny, idealna kombinacja w przypadku szpiega. Sama powiedziałaś, że Isard początkowo umieściła go w laboratorium Derrico- te'a, żeby szpiegował generała. Pewnie zasugerowała mu, że od jego wywiązania się z tego zadania zależy to, czy pozwoli ci żyć. Niewątpliwie powtarzała mu to przy wszel- kich działaniach, jakie podejmował już po powrocie do ciebie. Oburzenie Ielli przerodziło się w rozpacz. - Cudownie. Więc twierdzisz, że nie znalazłby się w tej sytuacji, gdyby nie ja. - Nie! Ty nie masz z tym nic wspólnego, to wyłącznie wina Isard. - Corran wes- tchnął. - Słuchaj, przypomnij sobie, co dobrego zrobił Diric. Arii Nunb mówiła, że był jedyną osobą w laboratorium Derricote'a, która okazała jej serce i pomogła wyzdro- wieć, kiedy zaraziła się wirusem Krytos. Po powrocie był wielką podporą dla Tycha podczas jego procesu. Nakłonił cię, żebyś szukała dowodów, że to Isard go wrobiła. I czy ci się to podoba, czy nie, to on zabił Loora, a ja nie mogę mieć o to do niego pre- tensji. - Myślał, że strzela do Derricote'a, ale zorientował się, że to nie on. Był jednak za- dowolony, że trafił Loora.
Michael A. Stackpole23 - No cóż, to ja zabiłem Derricote'a, chociaż wolałbym, żeby to był Loor. - Corran starł palcem łzę z jej policzka. - Diric nie był szczęśliwy, żyjąc tak, jak musiał żyć, ale potrafił przeciwstawić się Isard, w rozmaity sposób sabotując jej plany. Często narze- kał, że jego życie nie ma sensu... - Ale miało. - Zgadza się, a w tym ostatnim momencie zrozumiał, jak wiele znaczyło. Ocalił ciebie, ocalił Arii, ocalił Tycha. Spoczywa w spokoju i na pewno chciałby, żebyś ty pogodziła się z jego śmiercią. - Wiem, Corran, ale to nie będzie takie łatwe. Byłam tam, trzymałam go w ramio- nach, gdy umierał od ran, które sama mu zadałam. -Iella pociągnęła nosem i z trudem przełknęła ślinę. - Twój ojciec też zmarł na twoich rękach. Jak sobie z tym poradziłeś? Corran poczuł, że coś ściska go za gardło. - Nie będę cię oszukiwał, to nie było łatwe. Nadal nie jest. Spodziewasz się róż- nych rzeczy, na przykład że znowu go zobaczysz następnego ranka albo wieczoru, albo będziesz mogła zadzwonić, żeby mu opowiedzieć, co się zdarzyło tego dnia, albo zapy- tać o coś, a tymczasem jego nie ma. Czujesz pustkę, ale nawet sobie nie uświadamiasz, jak wielka jest ta pustka, dopóki takie drobiazgi nie pozwolą ci określić, gdzie przebie- gają jej granice. Pokiwała głową w zamyśleniu. - Zdarza mi się, że widzę albo słyszę coś i myślę sobie: to by się Diricowi spodo- bało, tamto by go zaciekawiło... i wtedy uświadamiam sobie, że on nie żyje. Mam wra- żenie, że to się nigdy nie skończy. - Nie skończy się. Tak będzie już zawsze. Przebiegł ją dreszcz. - A to mnie pocieszyłeś. - Chodzi o to, Iella, że zmienia się sposób, w jaki reagujesz. Teraz czujesz smutek i tęsknotę, i do pewnego stopnia zawsze tak będzie. Ale po pewnym czasie górę weź- mie radość, że znałaś kogoś takiego jak Diric. Kiedy słyszę tę pijacką przyśpiewkę o lomińskim piwie albo kiedy jem stek z ryshkota, przypomina mi się ojciec. Przypomina mi się jego tubalny śmiech albo uśmieszek zadowolenia, kiedy sprawy układały się po jego myśli. Ten uśmieszek rozpływał się po całej jego twarzy, sięgając oczu, które jed- nak w ułamku sekundy potrafiły zmienić wyraz na tak twardy, że najbardziej zatwar- działy bandyta z Czarnego Słońca zaczynał dygotać podczas przesłuchania. Iella westchnęła. - Potrafię widzieć w ten. sposób twego ojca, ale nie Dirica. - Na razie. - Jasne, na razie. - Ale to się zmieni. - Corran pocałował ją w czoło. - Nie będzie łatwo, ale powiem ci, że mnie udało się to tylko dlatego, że miałem ciebie, Gila i innych przyjaciół. - Nie miałeś żadnych innych przyjaciół. - No dobra, ja może nie, ale ty masz. Mirax, Wedge, Winter i my wszyscy chcemy ci pomóc. Nie jesteś sama. Nie odczuwamy bólu tak mocno jak ty, ale możemy pomóc ci go znieść. Iella pokiwała głową. X-Wingi IV – Wojna o Bactę 24 - Doceniam to, naprawdę. - Zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad czymś. - Uznałam, że nie mogę zostać tu, na Coruscant. Tu wszystko mi go przypomina. Muszę stąd odlecieć, nawet jeśli oznaczałoby to opuszczenie wszystkich przyjaciół. - Rozumiem cię. Po śmierci ojca ja też chciałem uciekać. - Corran uśmiechnął się. - Na szczęście w twoim wypadku ucieczka nie oznacza konieczności rozstania się z przyjaciółmi. Iella spojrzała na niego trochę przytomniej. - Jak to? Corran rozejrzał się po Sanktuarium i zniżył głos do szeptu. - Odlatujemy z Coruscant i chcemy, żebyś poleciała z nami. Jesteś częścią naszej rodziny, częścią eskadry. Ruszamy w pościg za tym potworem, który zmusił Dirica do zdrady. Doprowadzimy do tego, że nikomu nie będzie już w stanie zrobić tego, co Diri- cowi. Potrzebujemy cię, żebyś pomogła nam ją dostać. Iella usiadła prosto. - Szanse powodzenia są minimalne, chyba wiesz. - Mniej więcej takie same, jak szanse odebrania Coruscant Imperialnym. Iella skinęła głową i dodała chłodno: - Szanse obliczają ci, którzy chcą zminimalizować ryzyko, na jakie się narażają. Ja chcę zmaksymalizować ryzyko, na jakie narazi się Isard. Możecie na mnie liczyć.
Michael A. Stackpole25 R O Z D Z I A Ł 5 Wedge odgarnął brązową grzywę, która spadała mu na oczy, popatrzył na ludzi siedzących w małej, amfiteatralnej sali i uśmiechnął się. - Chciałbym podziękować wam wszystkim, że przyszliście na to spotkanie. To na- sze pierwsze zebranie organizacyjne, ale pewne decyzje już zostały podjęte. Pozostaną w mocy, jeśli nie spotkają się z gwałtownymi protestami. Nikt nie powinien się wahać, jeśli chciałby zadać pytanie albo zgłosić uwagę. Mamy tu nieco więcej demokracji niż w eskadrze, przede wszystkim dlatego, że sami będziemy układać nasze plany i formu- łować rozkazy, a nie otrzymywać je z góry, jak do tej pory. Wszyscy zgodnie pokiwali głowami, słysząc te uwagi, więc Wedge mówił dalej: - Całą sprawę zainicjował Corran Horn, który pierwszy złożył dymisję z Eskadry Łotrów. Corran zgodził się jednak, abym to ja dowodził naszą grupą. Na mojego za- stępcę wyznaczyłem Tycha Celchu. Lady Winter jest naszym oficerem wywiadu, obejmie też część obowiązków kwatermistrzowskich, których drugą częścią zajmie się Minut Terrik. Tycho zapozna was ze stanem naszych zasobów. Tycho odwrócił się w swoim krześle. - Mamy spore zasoby gotówki... jakieś siedemnaście milionów kredytów do wy- dania. Gavin roześmiał się. - Siedemnaście milionów! Chętnie się tym zajmę! - Wielu innych też chętnie je przyjmie. - Tycho zmarszczył czoło. - Plotki o tym, co stało się na przyjęciu, mimo wysiłków Ministerstwa Informacji Nowej Republiki rozeszły się szybko. Mamy poparcie wielu osób, ale ci, którzy dysponują sprzętem, jakiego będziemy potrzebować do realizacji naszej misji, wiedzą, w jakiej jesteśmy rozpaczliwej sytuacji. W tej chwili mamy jednego X-winga - maszynę Corrana - i „Pul- sarowy Ślizg" Mirax. Inne statki będą kosztowne. Wyobrażam sobie, że aby zdobyć potrzebne nam myśliwce, będziemy pewnie musieli wynająć najemników z własnym sprzętem. Nie powinno to nikogo dziwić, ale ceny mogą być szokujące. Wszyscy zbun- towani eksadmirałowie Imperium szukają myśliwców, więc ceny na rynku dyktują dostawcy. Wedge przytaknął. X-Wingi IV – Wojna o Bactę 26 - Wybiegamy trochę naprzód, ale warto pamiętać o tych kwestiach. Mamy pewne podstawowe dane, które dotyczą naszych celów. Musimy przeanalizować je w pierw- szej kolejności. Winter je zebrała. - Wskazał ręką holoprojektor stojący obok. - Winter, twoja kolej. Winter wstała i przeszła na przód sali z powagą i gracją. Wedge, widząc ją, nie dziwił się specjalnie, że ludzie na Alderaanie często brali ją za księżniczkę Leię Orga- nę. Winter miała długie białe włosy, dziś splecione w gruby warkocz, dumną, arysto- kratyczną postawę, która doskonale pasowała do szlachetnych rysów jej twarzy. Szczu- pła i piękna, wydawała się niezbyt pasować do niebezpiecznych misji, które wypełniała jako tajna agentka Rebelii. I właśnie dlatego nikt jej nie podejrzewał, pomyślał Wedge. Winter uniosła notes komputerowy podłączony do holoprojektora. Wcisnęła kla- wisz, przygaszając panele jarzeniowe w sali i wywołując holograficzny obraz planety. - Oto nasz cel: Thyferra. Dość typowa planeta typu ziemskiego, z nadającą się do oddychania atmosferą, okrążana przez dwa księżyce, oba pozbawione atmosfery i nie- zamieszkane. Thyferra jest pokryta dżunglą, a jej dzień trwa dwadzieścia jeden i trzy dziesiąte standardowej godziny. Nachylenia osi nikt nie reguluje, więc w zasadzie nie ma tam pór roku. Ze względu na bliskość słońca systemu, żółtej gwiazdy, i nieco pod- wyższony poziom dwutlenku węgla w atmosferze klimat tropikalny utrzymuje się przez cały rok. Pamiętacie, jak czuliście się na Coruscant po burzy, która doprowadziła do awarii sieci energetycznej? Na Thyferrze takie warunki panują przez cały czas. Wedge zmarszczył czoło. Żeby wyeliminować sieć energetyczną i tarcze obronne Coruscant, Eskadra Łotrów musiała doprowadzić do wyparowania do atmosfery ogromnej ilości wody, co wywołało potężną burzę. Jeszcze przez półtora tygodnia po- wietrze było ciężkie i wilgotne. Nic dziwnego, pomyślał, że rośliny, z których produku- je się bactę, doskonale tam rosną. - Thyferra ma trzy gwiezdne kosmoporty - ciągnęła Winter. - Jeden z nich nosi te- raz nazwę Xucphra City. Pozostałe dwa leżą na dwóch różnych kontynentach i są wy- korzystywane głównie do załadunku bacty. Statki przylatujące do systemu lądują naj- pierw w Xucphra City, gdzie są odprawiane przez służby celne i imigracyjne, a następ- nie odsyłane do pozostałych kosmoportów, gdzie załatwiają swoje interesy. Stamtąd też odlatują, kierując się prosto do portu przeznaczenia. Nawara Ven podniósł rękę. - Zakładam, że nazwa metropolii została zmieniona po przejęciu władzy przez koncern Xucphra. Jak nazywała się przedtem? - Zalxuc City, czyli niewiele lepiej. - Winter zmieniła ogniskową projektora, wy- świetlając widok z lotu ptaka na miasto. - Jak widzicie, nie jest to żadna metropolia. Ludzka populacja Thyferry sięgała zaledwie dziesięciu tysięcy przed przejęciem plane- ty przez Isard. Wiele rodzin związanych z koncernem Zaltin uciekło, a ich kwatery mieszkalne zajęli oficerowie imperialnej armii i marynarki oraz załogi ich statków przebywające na urlopie. Sama „Lusankya" ma załogę dwadzieścia pięć razy liczniej- szą niż ludzka populacja planety, nie ma więc żadnych wątpliwości, że byliby zdolni zająć i okupować Thyferrę, gdyby Isard wydała taki rozkaz. Na razie powstrzymywała
Michael A. Stackpole27 się od tego, a swój imperialny personel i sprzęt wykorzystuje do szkolenia Narodowego Korpusu Obrony Thyferry. Winter skinęła głową w stronę sześciorękiego, insektoidalnego obcego stojącego w głębi sali. - Rdzennymi mieszkańcami Thyferry są Vratiksowie. Produkcja bacty, czyli wa- rzenia substancji określanych jako alazhi i kavam, wydaje się sprawiać Vratiksom nie- mal mistyczną radość. Obecny tu Qlaern Hirf jest verachenem - mistrzem warzenia, który kieruje podwładnymi podczas produkcji bacty. Verachen to mniej więcej odpo- wiednik głównego gorzelnika w dowolnym browarze lomińskiego piwa, ale ze stano- wiskiem tym wiążą się również określone prawa i obowiązki w społeczeństwie Vratik- sów. Chciałabym również zwrócić uwagę na fakt, że Vratiksowie nie są ani osobnikami męskimi, ani żeńskimi. Na różnych etapach życia odgrywają te role na przemian, tak więc mówienie o Qlaernie „on" czy „ona" byłoby błędem. Co więcej, ze względu na to, że Vratiksów łączy umysłowa więź, lepiej się czują, gdy określa się ich zaimkiem w liczbie mnogiej, wystarczy więc, jeśli będziemy mówić „oni". Stojący z tyłu Vratiks kłapnął szczękoczułkami. - Pani przemowa jest dla nas zaszczytem, lady Winter. - Dziękuję. Ze względu na przemożną potrzebę produkowania bacty Vratiksowie z otwartymi ramionami przyjęli napływających na planetę ludzi, którzy zakładali i pro- wadzili przedsiębiorstwa, zwiększając popyt na tę substancję. Pozwalali Vratiksom robić to, co sprawia im największą radość, a nawet zachęcali ich do tego. Jakkolwiek niektórzy Vratiksowie znajdują się w gronie właścicieli zarówno koncernu Zaltin, jak i Xucphry, imperialne prawo pozbawiło ich możliwości aktywnego uczestnictwa we władzach i podejmowania decyzji w sprawach tych spółek. Koncerny Zaltin i Xucphra otrzymały od Imperium monopol na produkcję bacty, przypuszczalnie w zamian za łapówki wręczone lokalnemu moffowi i samemu Imperatorowi. Uczyniło to z Thyferry bardzo bogatą planetę, a mieszkający na niej ludzie są bardzo zamożni. Natomiast Wa- tiksowie żyją niezwykle skromnie w grupach plemiennych, zamieszkujących wioski położone w dżungli. Wpisała do komputera komendę, przełączając projekcję miasta na wizerunki trzech osób. - Ysanna Isard objęła stanowisko dyrektora generalnego i szefa thyferrańskiego państwa w wyniku zamachu stanu przeprowadzonego mniej więcej dwa tygodnie temu. Przygotowania do niego trwały niewątpliwie już od pewnego czasu, bo rewolucja za- kończyła się, zanim jej gwiezdny superniszczyciel „Lusankya" pojawił się na orbicie. Niewiele jest pewnych wiadomości na temat Isard. Krążą na przykład plotki, że była jedną z kochanek Imperatora, ale to niepotwierdzone pogłoski. Wiemy, że jej ojciec był przed nią dyrektorem Imperialnego Wywiadu, ale Isard przedstawiła Imperatorowi dowody, że zamierzał przyłączyć się do Rebelii. Doprowadziła w ten sposób do jego upadku i sama zajęła jego stanowisko. Nawara Ven uniósł rękę, by zapytać: - Czyjej ojciec rzeczywiście zamierzał przejść na stronę Rebelii? Winter wzruszyła ramionami. X-Wingi IV – Wojna o Bactę 28 - Nawet jeśli tak było, to nic mi o tym nie wiadomo. Nie ma wątpliwości, że jego córka była dostatecznie ambitna, żeby spreparować dowody przeciwko niemu, co do- wodzi, jak bardzo jest niebezpieczna. Obalenie jej będzie trudne i najprawdopodobniej nie obejdzie się bez ataku sił lądowych. O ile wiemy, nie jest pilotką, więc prawdopo- dobieństwo, że komuś z was uda się ją zestrzelić w bezpośredniej walce w przestrzeni, jest zerowe. Winter wskazała na kolejne zdjęcie. - Fliry Vorru natomiast mógłby walczyć z wami jako pilot. Jest byłym imperial- nym moffem z Korelii, uwolnionym przez waszą eskadrę z Kessel. Vorru uciekł razem z Isard na Thyferrę i jest obecnie ministrem handlu. Nie jest jasne, kiedy nawiązał współpracę z Isard, ale nie możemy wykluczyć, że dobił z nią targu na samym począt- ku, gdy znalazł się na Coruscant. Przypisujemy winę za częściowe niepowodzenie na- szych operacji na Coruscant faktowi, że w naszych szeregach znaleźli się Zekka Thyne i inni imperialni szpiedzy, jest jednak całkiem możliwe, że Vorru już wtedy pracował bezpośrednio dla Isard. Niewątpliwie był na jej usługach w momencie, gdy został mia- nowany pułkownikiem coruscańskiej policji. Wskazała na ostatnią postać - wysoką, szczupłą kobietę o krótko przyciętych czar- nych włosach. - Erisi Dlarit znamy wszyscy. Pochodzi z rodu Xucphra i była imperialną wtyczką w Eskadrze Łotrów. Jej realna przydatność dla Imperium była minimalna. W najlep- szym razie odpowiada za ujęcie Corrana, śmierć Brora Jace'a i wydanie konwoju z bactą w systemie Alderaan admirałowi Zsinjowi. Przekazywała informacje na temat naszej coruscańskiej misji Imperialnym, jednak dzięki temu, że Wedge nie dopuszczał jakichkolwiek kontaktów z osobami z zewnątrz przed ostateczną próbą zniszczenia planetarnych tarcz, nie zdołała zawiadomić Isard o naszych planach. Z wyjątkiem sta- ranowania swym Z-95 robota budowlanego, którego wykorzystaliśmy, niewiele mogła zrobić, by pokrzyżować nam szyki. Na pewno jednak dostarczyła Isard kody, które pozwoliły jej przejąć kontrolę nad myśliwcem Corrana i doprowadzić do jego upadku. Podczas gdy Winter beznamiętnie omawiała kontakty Erisi z Imperium, Wedge obserwował twarze swoich ludzi. Erisi była jedną z nich, walczyła wraz z nimi w nie- zliczonych potyczkach. Musiała się katapultować ze swojego X-winga, a Tycho zary- zykował życie, by ją uratować. I chociaż pomoc, jakiej udzieliła Imperium, była, jak twierdzi Winter, zupełnie nieistotna, to wystarczyło, by zginęło kilku ludzi, którzy na to nie zasługiwali. Sam Wedge czuł gniew i rozgoryczenie, ale także pewien podziw. Erisi Dlarit z powodzeniem odegrała swoją rolę mimo kilku trudnych sytuacji, które groziły zdema- skowaniem. Do momentu jej ucieczki z Coruscant Wedge nie miał pojęcia, że była szpiegiem. Były pewne wskazówki, pomyślał, ale niewystarczające. Wedge poczuł na sobie wzrok Corrana i uśmiechnął się lekko. - Dobrze to rozegrała. - To prawda, ale będzie musiała bardziej się postarać, kiedy wpadniemy z wizytą. - Jedyną oznaką uczuć targających Corranem był ślad napięcia w głosie i wymuszony
Michael A. Stackpole29 uśmiech. - Jako szpieg była dobra, ale następna gra będzie konkursem pilotażu, i w tej rozgrywce przegra. Winter znów zmieniła holograficzny obraz. - Jeśli przegra, to nie dlatego, że nie dysponuje sprzętem niezbędnym do zwycię- stwa. Do obrony Thyferra ma cztery imperialne okręty wojenne: gwiezdny supernisz- czyciel, dwa imperialne gwiezdne niszczyciele i jeden gwiezdny niszczyciel klasy Victory. Są to „Lusankya", „Skąpiec", „Zjadliwy" i „Deprawator". „Lusankya" to okręt, który wyrwał się spod powierzchni Coruscant. Wcześniej nie figurował w rejestrach, co zmusiło nas do zwiększenia szacunków co do liczby okrętów produkowanych przez Zakłady Stoczniowe Kuat i Stocznie Fondoru. Co najdziwniejsze, obie stocznie przypi- sują sobie wyprodukowanie flagowego okrętu Vadera, „Egzekutora". Wygląda na to, że zbudowano dwa statki pod tą samą nazwą, ale jeden z nich przemianowano następnie na „Lusankyę" i ukryto pod powierzchnią Coruscant, najprawdopodobniej dla Impera- tora na wypadek ewakuacji. Drugi „Egzekutor", wyprodukowany przez Fondor, został zniszczony w bitwie o Endor. Zatoczyła palcem kółko wokół trzech mniejszych statków widocznych na holo- gramie. - „Skąpiec", „Zjadliwy" i „Deprawator" nie mają na swoim koncie błyskotliwych sukcesów, ale ich załogi są kompetentne. Zbieram teraz informacje na temat ich do- wódców. Wiem, że najgroźniejszy z nich, kapitan Ait Convarion, dowodzi najmniej- szym z okrętów. „Deprawator" doskonale sobie radził na Odległych Rubieżach, polując na pirackie grupy, które my też przypominamy. Wedge wstał, gdy Winter wyłączyła holoprojektor. - Jak widzicie, mamy przeciw sobie groźnego i dobrze uzbrojonego przeciwnika. Musimy sobie coś uświadomić: istnieje możliwość, że nie zdołamy zrealizować celów naszej operacji. Obalenie Isard może okazać się nieosiągalne. Siedzący za Gavinem Corran wyciągnął rękę i poklepał go po głowie. - Gavin, w tym momencie powinieneś powiedzieć, że obalenie Isard to pestka w porównaniu z numerami, jakie wycinałeś na Tatooine. Gavin zbladł. - Nie słyszałem, żeby ktoś tu wspominał o nurkowaniu śmigaczem w kanionach albo polowaniu na szczury pustynne. Podbój planety przekracza moje możliwości. Wedge uśmiechnął się. - Podobnie jak większości z nas. Rozesłałem wiadomości do pewnych osób, które mogłyby nam pomóc. Problemów jest wiele. Najpierw musimy uporać się z okrętami, a potem zająć planetę. Kluczem do wyeliminowania z gry okrętów będzie ich rozprosze- nie, tak by nie mogły wzajemnie się wspomagać. Możemy tego dokonać, zmuszając Isard, by przydzieliła je do ochrony konwojów bacty, ale żeby pokonać te okręty, bę- dziemy potrzebować broni. Bardzo dużo broni. Riv Shiel, shistavaneński wilkoczłek, odsłonił kły w groźnym uśmiechu. - Wygląda na to, że przydałaby się nam flota katańska. - I owszem. - Legendarna widmowa flotylla okrętów wojennych skakała podobno z jednego miejsca galaktyki w drugie, czekając, aż ktoś ją odnajdzie i obejmie dowódz- X-Wingi IV – Wojna o Bactę 30 two. Wedge zmarszczył brwi. -Moglibyśmy również liczyć na to, że projekt „Poza ga- laktykę" przyniesie w końcu efekty i spoza granic galaktyki przyleci grupa rycerzy Jedi obcych ras, żeby nam pomóc, ale to raczej mało prawdopodobne. Gavin uniósł dłoń, by zapytać: - A co z tym statkiem, na który Alderaan załadował całą swoją broń po decyzji o demilitaryzacji? Nie pamiętam nazwy, ale wydawało mi się, że miał latać w przestrzeni, dopóki nie okaże się, że powinien wrócić. Może księżniczka Leia zna sposób, żeby go przywołać? Winter pokręciła głową. - Myślisz pewnie o „Drugiej Szansie". To nie jest taka legenda, jak historia o flo- cie katańskiej czy intergalaktycznej misji Jorusa Cbaotha, bo ten statek rzeczywiście istniał, ale nie rozwiązałoby to naszych problemów. Sympatycy Rebelii odnaleźli „Drugą Szansę" przed porażkami Derry Cztery i Hoth. Odzyskana broń pochodziła z czasów Wojen Klonów i stanowiła kolekcję muzealnych już dziś egzemplarzy uzbroje- nia dla piechoty. Jej sprzedaż pozwoliła nam jednak zrekompensować utratę konwoju z Derry Cztery. Gavin był wyraźnie rozczarowany. - O rany, nie wiedziałem. - I nie powinieneś, Gavin - uśmiechnęła się Winter. - Oprócz osób, które znalazły statek, kilku przemytników, którzy pomogli nam w transporcie i sprzedaży, oraz kilku najwyżej postawionych osób w dowództwie Rebelii, nikt inny o tym nie wiedział. Im- perium przez cały czas starało się odnaleźć i przejąć statek, dzięki czemu przynajmniej część ich sił miała co innego do roboty niż tropienie nas. - Nie ma co łudzić się nadzieją na jakieś cudowne znalezisko - wtrącił Wedge. - Ale Winter zajęła się już zlokalizowaniem starych imperialnych składów części za- miennych. Większość z nich została już dawno rozszabrowana, jednak nie wszystkiego można się doliczyć. Zamierzamy sprawdzić niektóre z tych miejsc i zobaczyć, czy cze- goś nie znajdziemy. Pierwszą z tych misji zaczynamy już jutro. Mirax zabierze Corrana i ciebie, Gavin, na Tatooine. Jeden z magazynów, które znaleźliśmy tam parę lat temu został splądrowany przez ojca Biggsa Darklightera. Gavin uniósł brew. - Wujka Huffa? - Właśnie. Powiedział wtedy, że część sprzętu poszła na uzbrojenie jego ochrony, a resztę sprzedał. Ale ja w to nie wierzę. Nie byłby w stanie pozbyć się wszystkiego. - Wedge uśmiechnął się. - Gavin, lecisz do domu i próbujesz namówić wuja, żeby po- dzielił się z nami swoim łupem. - Nie wiem, czy mnie posłucha. - Dlatego wysyłamy z tobą Corrana. Twój wuj ma pewnie sporo do ukrycia i spo- dziewam się, że Corran potrafi znaleźć na niego haka. To powinno pomóc w negocja- cjach. Gavin zesztywniał, ale po chwili zaczął się uśmiechać. - Wchodzę w to. Zasłużył sobie na to. Zawsze sadzał mnie przy dziecinnym stoli- ku na rodzinnych spotkaniach.
Michael A. Stackpole31 - Gavin, wuj robił tak, bo byłeś wtedy dzieciakiem. Dużym, ale jednak dziecia- kiem. - Corran potargał jasne włosy Gavina i spojrzał na Wedge'a. - A co będzie robić reszta podczas naszej wyprawy na świat opuszczony przez wodę? - Przenosimy się do nowej siedziby. - Wedge rozłożył ręce, żeby uciszyć gwar rozmów. - Nasza przeprowadzka jest operacją ściśle tajną, więc zabezpieczamy się na wiele sposobów przed wykryciem. Choć nie uda się na zawsze utrzymać naszej lokali- zacji w tajemnicy przed wrogiem, chcemy, żeby nastąpiło to jak najpóźniej. Pakujcie się i szykujcie do przeprowadzki. Zaczynamy wojnę o bactę. X-Wingi IV – Wojna o Bactę 32 R O Z D Z I A Ł 6 Corran kichnął, wzbijając nad stolikiem chmurę pyłu, która po chwili dotarła do Mirax. - Jak ktokolwiek może żyć na tej piekielnej planecie? Tu nawet kurz jest zakurzo- ny. Mirax przeciągnęła się leniwie. - Tu naprawdę nie jest najgorzej, Corran. Na Talasei jedzenie pleśnieje, zanim zdążysz je donieść do ust. - Tak, ale tam do pieczenia służą piekarniki, a nie cała planeta. -Corran otarł czoło i strzepnął z dłoni kropelki potu, które opryskały dwóch zakapturzonych Jawów, cuch- nących jak ronty. - Nienawidzę tego miejsca. Spojrzała na niego znad szklanki koreliańskiej whisky. - Przyznaję, że upał tu straszny, ale przynajmniej jest sucho. - Podobnie jak w piecu hutniczym, ale skwar nie jest przez to ani trochę mniej do- kuczliwy. - Corran uniósł brew i postukał palcem w za-plamiony i byle jak pospawany blat stołu. - Po co my tu w ogóle siedzimy? Ten stolik był świadkiem większej liczby walk niż nasze X-wingi. Tutejsze towarzystwo sprawia wrażenie, jakbyśmy się znaleźli w najlepiej strzeżonej części więzienia na Akriftar. - Po co siedzimy? Dla zachowania pozorów, mój kochany. - Mirax przesunęła się w lewo, co pozwoliło jej widzieć cały bar, tonący w kłębach dymu fbac. - Kantyna Chalmuna słynie z tego, że zbierają się w niej najlepsi piloci w galaktyce. Oboje zali- czamy się do tej kategorii. Ja wprawdzie na razie nie szukam pracy, ale za to niektórzy z tych ludzi mogą szukać transportu dla dokładnie takiego towaru, jaki nas interesuje. Nie zaszkodzi, jak spędzimy tu trochę czasu. Zresztą Gavin zaproponował, żebyśmy tu właśnie się spotkali. - Właśnie. Bo nigdy wcześniej tu nie był, a sam nie chciał wchodzić bez obstawy. - Corran nie ukrywał niesmaku, ale po chwili się rozpogodził. - Gdybym dostał rozkaz ataku na to miejsce, mój plan zaczynałby się od zdania: „Zakończywszy naloty dywa- nowe..."
Michael A. Stackpole33 Mirax spojrzała na niego przesadnie zszokowana. Corran od razu wiedział, że nie wzięła jego słów poważnie. - Może to niezupełnie śmietanka towarzyska galaktyki, ale nie są aż tacy źli. Oj- ciec zawsze mnie tu zabierał ze sobą, kiedy byłam mała. Niektórzy z tych twardzieli mogą być nieco szorstcy w obejściu, ale mnie zawsze traktowali bardzo dobrze. Na przykład barman Wuher... zawsze syntetyzował mi taki słodki, gazowany napój, a nie- jeden z tych gości przywoził mi drobne błyskotki z planet, na które latał. Corran pokręcił głową. - Chciałbym zobaczyć te formularze imigracyjne: „Cel podróży na naszą planetę? - Morderstwo, burdy, przemyt błyszczostymu i zakup upominku odpowiedniego dla ma- łej dziewczynki z Korelii". Mirax roześmiała się. - Tak, pewnie kilka takich tkwi jeszcze w jakichś starych bankach danych. Jej śmiech przebił się ponad stłumiony gwar rozmów w kantynie. Corran wypro- stował się, widząc, że dwóch osobników odwraca się od baru i patrzy w ich stronę. Jeden był Rodianinem, drugi Devaronianinem, ale obaj mieli to samo złe, wygłodniałe spojrzenie, które wzbudziło jego czujność. Ruszyli w stronę stolika, zostawiając na ladzie baru -jak zauważył Corran - niemal nienapoczęte drinki. Dzięki temu mieli wol- ne ręce. Devaronianin złożył oszczędny ukłon. - Siedzicie przy naszym stoliku - oznajmił. Siedzący plecami do ściany Corran nie obawiał się ataku od tyłu, a jednocześnie mógł zaprezentować dwóm awanturnikom swój Master. Nie ma szans, ocenił, żebym zdołał go dobyć i wystrzelić, zanim mnie dostaną. Wyglądało na to, że najlepszym sposobem wybrnięcia z sytuacji było z wdziękiem odstąpić im stolik i zaproponować kolejkę. - Nie wiedzieliśmy o tym... - bąknął. - Ale i tak byśmy się nie przejęli. - Mirax uniosła dumnie głowę i dźgnęła Rodia- nina palcem w pierś. - Jeśli takim żwirojadom jak wy wydaje się w żałosnym przypły- wie pustynnego zamroczenia, że się ruszymy tylko dlatego, że pomyliliście nas ze zbie- raczami rosy z Jundlandii, to może zastanówcie się nad zmianą zawodu. Najlepiej od razu zróbcie w tył zwrot i sami pomaszerujcie prosto w paszczę Sarlaaca. Corranowi opadła szczęka. - Mirax? - zapytał z niedowierzaniem. Devaronianin stuknął się kciukiem w pierś. - Masz w ogóle pojęcie, kim jestem? - Masz w ogóle pojęcie, jak mało mnie to obchodzi? – Mirax wskazała głową w lewo. - Powiedz to Jawom, żeby nie pomylili nazwiska, kiedy będą cię pakować do torby. Rodianin zaczął perorować w swoim niezrozumiałym języku, ale nagły stukot ma- czugi o blat baru natychmiast go uciszył. Barman wycelował palec w ich stronę. - Hej, wy! Devaronianin błysnął rogami i machnął ręką. - Tak, wiem. Żadnych blasterów. X-Wingi IV – Wojna o Bactę 34 Wuher skrzywił się kwaśno. - Nie o to chodzi, piaskowy móżdżku. Wiesz, z kim rozmawiasz? To Mirax, Mirax Terrik. Szarawa skóra Devaronianina wyraźnie przybladła, Rodianin natomiast zzieleniał. - Terrik? Jak Booster Terrik? Mirax uśmiechnęła się tylko. Barman przytaknął, zabierając ich drinki z baru. - No, widzę, że zaczynacie myśleć. To jego córka. A teraz przeproście ją albo Ja- wowie zaczną zdejmować miarę na wasze ostatnie ubranie. - Spojrzał w stronę zawzię- cie szwargocącej grupki Jawów. - Za Rodianina jest nagroda. Devaronianin skłonił się głęboko przed Mirax. - Ja... eee... bardzo przepraszam, że zakłóciłem pani spokój. Jestem... eee... to pewnie nieważne, ale jestem na pani usługi, gdybym mógł się na coś przydać. - Rodia- nin zaczął mówić równocześnie z nim, a Corran uznał, że jego wypowiedź jest symul- tanicznym tłumaczeniem słów Devaronianina. Mirax uniosła podbródek i zmroziła ich lodowatym, imperialnym spojrzeniem. - Zasłaniasz nam światło. Wycofali się, kłaniając nisko raz po raz. W kantynie wybuchły śmiechy - głośne w jednych miejscach, przytłumione w innych. Incydent na chwilę zjednoczył wszystkich gości. Corran oblizał wargi i uświadomił sobie, że ma zupełnie sucho w gardle. - Mirax, co cię opętało, żeby się tak zachować? - Już ci mówiłam: konieczność zachowania pozorów. - Uśmiechnęła się szeroko. - Tak naprawdę znasz mnie na razie tylko od jednej, tej miłej strony. - Wydaje mi się, że pamiętam, jak zestrzeliłaś szturmowca z motoru pościgowego na Coruscant. - A tak, chyba było coś takiego. - I owszem, ale nadal nie widzę powodu, żeby prowokować bójkę. Wzruszyła ra- mionami. - Nie było się czego bać. Poradziłbyś sobie z nimi. Poradziłbym sobie? - pomyślał Corran, gapiąc się na nią. - Dzięki za zaufanie, ale... Mirax wyciągnęła rękę i lekko uścisnęła jego dłoń. - Wiedziałam, że Wuher zareaguje. To stara gra, w którą czasem się zabawiamy. - Wyciągnęła spod stołu niewidoczną dotychczas prawą dłoń i położyła na stole miniatu- rowy blaster. - Nie byłam bezbronna, ale kiedy Wuher wspomniał, kim jestem, wiedzia- łam, że nie będzie dalszych kłopotów. Corran zmarszczył brwi. - Czyżby każdy oprócz mnie miał tutaj krewnych? Lądujemy w doku 86, bo nale- ży do kuzyna Gavina, który odlatuje, żeby nas umówić ze swoim wujem Huffem. Na- zwisko twojego ojca wprawia dwóch bandziorów, którzy wyssaliby oczy zdechłego bantha, w taki popłoch, że zaczynają uciekać jak roboty ścigane przez Jawów. Mirax wzruszyła ramionami.
Michael A. Stackpole35 - Tatooine to mała społeczność. Darklighterowie są tu dobrze znaną i wpływową rodziną. Ta posiadłość, nad którą lecieliśmy, należy do Huffa. A jeśli chodzi o mojego ojca... No cóż, wyrobił sobie niezłą markę, zanim twój ojciec zesłał go do kopalni na Kessel, a fakt, że stamtąd wyszedł, tylko mu pomógł. Jestem pewna, że w jakimś kor- sekowskim barze na Korelii twoje nazwisko zrobiłoby nie mniejsze wrażenie. - Może i tak, ale nie sprawdzajmy, jakie mam wpływy tutaj, dobra? - Gdybyś wpadł tu na jakiegoś swojego dawnego wroga, myślę, że nawet nazwi- sko mojego ojca by cię nie uratowało. - A na pewno zgubiłoby mnie, gdybym wpadł na niego samego. - Corran spojrzał z ukosa na Mirax. - Czy wie już, że czujesz miętę do syna faceta, który sprowadził na niego zgubę? - Czuję miętę? - Mirax podrzuciła swój blaster. - Wydawało mi się, że jesteśmy dobrych parę etapów dalej. - To prawda, ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Zmarszczyła brwi. - Nie, nie powiedziałam mu. Po twojej „śmierci" nie było sensu o tym wspominać. Byłam wtedy w takiej rozpaczy, że nie miałam ochoty się z nim kłócić. A od czasu, kiedy wróciłeś zza grobu, byłam bardzo zajęta; zresztą odkąd przeszedł na emeryturę, tak naprawdę nigdy nie wiem, gdzie akurat jest. - Większość ludzi po przejściu na emeryturę osiada w jednym miejscu i odpoczy- wa. - Mój ojciec nie jest większością ludzi. - Mirax uśmiechnęła się lekko. - Dla Bo- ostera emerytura oznacza, że nadal prowadzi interesy, ale robi to dla przyjaciół, a nie dla zysku. Działa jako negocjator, uzgadnia warunki transakcji i tak dalej. Dzięki temu robi to, co najbardziej lubił w biznesie, bez żadnego ryzyka. Jest szczęśliwy, a to dużo lepsza alternatywa. I dlatego mu o nas nie powiedziałaś, pomyślał Corran. Rozumiał ją. Jego ojcu też trudno byłoby zaakceptować ich związek, więc fakt, że nie musiał mu tego wyjaśniać, wydał mu się bodaj pierwszym pozytywnym aspektem jego śmierci. Gavin wszedł do kantyny, zatrzymując się w przedsionku obok detektora broni. Okręcił się w prawo i w lewo, strząsając chmurę drobnego tatooińskiego pyłu z beżo- wego płaszcza. Pod nim miał białą niegdyś koszulę, czarną kamizelkę, ciemnobrązowe spodnie i wysokie do kolan buty. Do pasa miał przypięty blaster, a dolny koniec kabury przymocowany był taśmą wokół prawego uda. - Istny pirat z tego naszego przyjaciela. - Mirax uniosła rękę. - Gavin, tu jesteśmy. Corran zgodził się z opinią Mirax, chociaż niedbały i dobrotliwy uśmiech na twa- rzy Gavina przeczył wizerunkowi pirata. - Wszystko gotowe? Gavin przytaknął. - Na zewnątrz czeka śmigacz. To niewiele, ale tylko tyle udało mi się załatwić. Chciałem pożyczyć jeden od wujka Huffa, ale powiedział, że kiedy poprzednim razem pożyczył śmigacz komuś z Eskadry Łotrów, zwrócono mu go w nie najlepszym stanie. X-Wingi IV – Wojna o Bactę 36 - W takim razie możemy iść. - Mirax wstała, przypinając blaster do paska. Idąc w stronę baru, sięgnęła do sakiewki po parę kredytów. - Ile? Wuher potrząsnął głową. - Wasi przyjaciele zapłacili. - Spojrzał na Rodianina i Devaronianina. Uśmiechnęła się. - O napiwek też się zatroszczyli? - Byli w hojnym nastroju. - Świetnie. Mirax wyszła z kantyny za Gavinem, z Corranem zabezpieczającym tyły. Corran włożył przez głowę pustynny kaftan i poprawił go na ramionach. Rozcięte boki pozwa- lały łatwo sięgnąć po blaster albo miecz świetlny, miał jednak nadzieję, że nie będzie musiał z nich korzystać. Czuł się nieswojo, nosząc u boku miecz świetlny. Dotychczas uważał taki miecz za wyrafinowaną broń o bardzo ograniczonym zastosowaniu. W jego branży karabin rozpryskowy Stokhli i blaster uważane były za całkowicie wystarczające uzbrojenie w każdej niemal sytuacji. Miecze świetlne były niemal nieznane w czasach Imperium, które uważało je za znak rozpoznawczy Jedi, teraz jednak, gdy Luke Skywalker został bohaterem, wielu ludzi zapałało entuzjazmem do tego rodzaju broni. Wygodnie było nosić miecz świetlny tam, gdzie niezręcznie byłoby wejść z blasterem. Z tego właśnie powodu Corran czuł się trochę głupio z mieczem u pasa, chociaż z drugiej strony był dumny, że jest dziedzicem takiej tradycji. Czuł, że w jakimś sensie ma prawo do noszenia miecza. Początkowo wydawało mu się, że byłoby to oznaką braku szacunku dla dziadka, potem jednak uświadomił sobie, że Rostek Horn zaryzy- kował własną karierę i życie, by uchronić żonę i syna Nejaa Halcyona przed Imperial- nymi siepaczami. Nie tylko cenił ich za to, kim byli, ale również przez pamięć przyja- ciela. Myślę, że byłby zadowolony, że noszę ten miecz, pomyślał Corran, a to wystar- czający powód, by go nosić. Osłonił oczy ręką, wychodząc w oślepiający blask bliźniaczych słońc. Gavin przywołał go gestem do śmigacza. Maszyna wyglądała jak stary model SoroSuub XP- 38, ale zwarty zazwyczaj, przypominający strzałę kadłub poddano daleko idącym prze- róbkom. Kabinę pasażerską przesunięto do przodu, dodając dodatkowe siedzenia i miejsce na bagaże pomiędzy nią a silnikiem. Jeszcze bardziej niż zmianą sylwetki śmi- gacza Corran poczuł się zaniepokojony tym, że pod pustynnym pyłem dostrzegł plamy wściekle różowej i fioletowej farby. Otoczył ramieniem Gavina. - Wiesz, szczury pustynne, które zechcesz zaatakować tym śmigaczem, mogą nie odróżniać kolorów i pewnie nie obchodzi ich, jak wygląda to cacko, ale popatrz tylko na to! Gavin uśmiechnął się drwiąco i wykręcił spod ręki Corrana. - Lepsze to niż iść na piechotę, a biorąc pod uwagę budżet naszej operacji, właśnie taką mieliśmy alternatywę. Wsiadaj. Ten wrak nadal wyciąga trzysta kilometrów na
Michael A. Stackpole37 godzinę, mimo tych przeróbek, a kraytońskie smoki nie jadają różowego. Będziemy na miejscu w mgnieniu oka. Tak naprawdę podróż zajęła im pół standardowej godziny, czyli nieco dłużej niż mgnienie oka, a pędząc przez monotonne bezdroża pustyni, mieli wrażenie, że trwa to całą wieczność. Gdyby nie chmura pyłu ciągnąca się za śmigaczem, Corran mógłby przysiąc, że w ogóle nie ruszyli z miejsca. Okalające pustynię Jundlandii góry były zaledwie drżącą w gorącym powietrzu plamą na horyzoncie, a bliżej od nich żaden obiekt nie naruszał monotonii krajobrazu. Mimo braku drogowskazów czy jakichkolwiek punktów orientacyjnych Gavin tra- fił do posiadłości wuja bez kłopotów. Przelotny rzut oka na posiadłość z pokładu „Pul- sarowego Ślizgu" nie przygotował Corrana na to, co zobaczył przed sobą. Z góry do- mostwo wyglądało typowo - ogrodzony obszar obejmujący kilka budynków, w tym wysoką wieżę. Teraz jednak przekonał się, że oprócz wejść i samej wieży budynki zo- stały zbudowane poniżej poziomu gruntu. Gavin zatrzymał śmigacz przy wjeździe, gdzie już zaparkowano kilka innych pojazdów, po czym sprowadził Corrana i Mirax w dół na główny dziedziniec posiadłości. Gładkie białe ściany potęgowały słoneczny blask, ale też - co szybko uświadomił sobie Corran - absorbowały znacznie mniej ener- gii słonecznej, której i tak według niego było na Tatooine zdecydowanie za dużo. W łukowato sklepionych drzwiach ukazała się szczupła, siwowłosa, uśmiechnięta kobieta. - Gavin Darklighter! Ależ wyrosłeś! - Zza jej pleców wypadła gromadka dzieci, od zupełnie małych po wyrośnięte nastolatki. - Ciocia Lanal! - Gavin zamknął kobietę w niedźwiedzim uścisku, by uwolnić japo chwili i dokonać prezentacji, którą objął oprócz ciotki Lanal również jakieś pół tuzina ciotecznego rodzeństwa. Corran uścisnął rękę każdemu, ale szybko pogubił się w imio- nach. Lanal wyjaśniła, że jest trzecią żoną Huffa Darklightera i matką wszystkich tych dzieci. - Śmierć Biggsa wstrząsnęła Huffem. Uznał, że potrzebuje więcej następców. Jego druga żona nie chciała mieć więcej dzieci. Odeszła, a Huff poślubił mnie. - Matka Biggsa zmarła, zanim się urodziłem. Ciocia Lanal jest siostrą mojej matki, a więc moją ciotką z obu stron. - Gavin pocałował ciotkę w czoło. - Jest wujek Huff? Lanal przytaknęła. - Poprosił, żebym was zaprowadziła do biblioteki. Ma w tej chwili spotkanie z kimś innym, ale niedługo powinien być wolny. - Świetnie. Posiadłość Darklighterów zrobiła na Corranie wrażenie kosztownego kompromisu pomiędzy praktycznymi względami narzuconymi przez klimat Tatooine a elegancją w rozumieniu bardziej przyjaznych światów galaktyki. Fontanny i baseny byłyby tutaj niemądrą ekstrawagancją, ale Huff zdołał wprowadzić wodę do domu, zamykając ją pomiędzy szybami transpastali. Podczas gdy w innych domach dekoracyjną kolumnę pomalowano by pewnie jaskrawą farbą, Huff wypełnił ją wodą, przepuszczając przez nią bąbelki powietrza. Wzory i kolory glazury na ścianach tworzyły optyczną iluzję, X-Wingi IV – Wojna o Bactę 38 która miała równoważyć przyciężkie proporcje domu. Hojne wykorzystanie transpastali pozwoliło stworzyć wrażenie przestronności, której w innym wypadku wnętrze byłoby pozbawione; za to w innych częściach domu, widząc tradycyjne wzory i dekoracje, Corran poczuł się, jakby nigdy nie opuszczał Coruscant. Biblioteka, do której zaprowadziła ich Lanal, była jednym z takich pokoi. Półki od podłogi do sufitu zajmowały wszystkie ściany z wyjątkiem drzwi. Weszli od strony południowej, drugie drzwi, podwójne i zamknięte, umieszczono na ścianie wschodniej. Półki i drzwi były zapewne z duraplastu, ale Corran nie mógł wykluczyć, że wykonano je z prawdziwego drewna. A jeśli tak, pomyślał, to musiano je sprowadzić z miejsc odległych o całe lata świetlne, a kosztowały pewnie tyle co eskadra X-wingów. Wchodząc do biblioteki, Corran poczuł dreszcz. Pełne datakart pudła jedno za drugim wypełniały półki, gdzieniegdzie tylko rozdzielały je ozdoby. Przyczyną niepo- kój u Corrana był fakt, że pomieszczenie bardzo przypominało bibliotekę w budynku przylegającym do „Lusankyi", przez który uciekł ze statku Isard. Nie znaleziono po tym budynku śladu, kiedy „Lusankya" wystartowała spod powierzchni planety, ale rozkład biblioteki był tam niemal identyczny jak w imperialnej bibliotece na prywatnym piętrze pałacu Palpatine'a. A przynajmniej takie wrażenie odniósł Corran, kiedy oglądał w HoloNecie reportaż z pałacu. Biznesmen w rodzaju Huffa Darklightera, pomyślał Corran, chciał pewnie tak urządzić to miejsce, żeby imperialni funkcjonariusze czuli się tu jak w domu. Akta Huffa, które pokazała Corranowi Winter, nie pozostawiały wątpliwości, że wuj Gavina dogadał się z miejscowymi przedstawicielami Imperium, którzy dali mu wolną rękę na Tatooine. Dzięki tym samym układom Biggs dostał się do Imperialnej Akademii Woj- skowej, co w efekcie doprowadziło do jego śmierci. A że stary Darklighter nie jest z tych, co biorą winę na siebie, myślał dalej Corran, śmierć syna przypisał zapewne przy- słudze ze strony Imperialnych. Z drugiej strony, ponieważ Biggs został bohaterem Re- beliantów, Darklighter byłby skłonny dobić targu z Nową Republiką. Gavin rozejrzał się dookoła po zastawionych półkami ścianach. - Roboczy gabinet Huffa znajduje się w wieży. Jego biuro do negocjacji jest za tymi drzwiami. Jak tylko wyprowadzi stamtąd tego, kto tam teraz siedzi, zaprosi tam nas. Jak się dowie, że jesteście z Korelii, mogę się założyć, że znajdzie trochę whisky z Rezerwy Whyrena. Mirax uśmiechnęła się. - Chętnie się napiję. Może uda mi się ubić jakiś interes na boku i odkupić od Dar- klightera cały zapas. - Jasne, tylko pamiętaj o naszym głównym zadaniu - upomniał ją Corran. - Szu- kamy broni, amunicji i części zamiennych. Wszystko, co zdobędziemy oprócz tego, to margines. Mirax i Gavin skinęli głowami i odwrócili się w stronę wschodnich drzwi. Jedno ich skrzydło się rozsunęło i Huff Darklighter wszedł do biblioteki. To znaczy najpierw wszedł jego brzuch, a dopiero po sekundzie lub dwóch cała reszta. Na tym jednak koń- czyło się jego podobieństwo do Hutta. Wianuszek siwych włosów okalał opaloną na brąz łysinę. Huff miał szerokie bary, co w pewien sposób podkreślały jeszcze gęste,
Michael A. Stackpole39 zadbane wąsy. Obrzucił ich zimnym, oceniającym spojrzeniem, ale kąciki ust uniósł w uśmiechu. - Gavin, tak się cieszę! - Ton głosu Huffa wydał się Corranowi nieco mniej ser- deczny niż jego szeroki uśmiech, ale starszy z Darklighterów wyściskał bratanka jak należy, więc Corran uznał, że nie ma między nimi żadnych tarć. Huff podkręcił wąsa. - Gdybyś przyciemnił włosy i zapuścił wąsy, byłby z ciebie wykapany Biggs. Mirax spojrzała spod oka na Corrana. Jego zdaniem Gavin ani trochę nie przypo- minał Biggsa, ale rozumiał, że Huff Darklighter ocenia podobieństwo wedle własnych kryteriów. Huff uznał Biggsa za bohatera, pomyślał, znacznie wcześniej niż Nowa Re- publika. Huff wypuścił z uścisku bratanka i uśmiechnął się w stronę Mirax i Corrana. - Wpadłem tylko na chwilę, bo chciałem wam powiedzieć, że to jeszcze trochę po- trwa. Prowadzę trudne negocjacje. - Rozumiem, proszę pana. - Corran ruszył w jego stronę z ręką wyciągniętą do powitania, ale Huff nie zareagował. - Jestem Corran... Huff uniósł ręce. - Później się sobie przedstawimy. Nie chciałbym być nieuprzejmy, ale naprawdę... Corran zmrużył oczy w szmaragdowe szparki. - Ja również nie chciałbym meldować Nowej Republice, że jeden na dziesięć frachtowców wywożących stąd produkty Darklightera spala o siedem procent paliwa więcej niż potrzeba... jeśli w ogóle przewożą towary zadeklarowane w liście przewo- zowym. Ktoś podejrzliwy mógłby pomyśleć, że siedem procent wagi tych towarów stanowią dobra przewożone nielegalnie, a kłopoty, jakie miałby pan wówczas z odkrę- ceniem całej sprawy, powinny pana skłonić do większej uprzejmości wobec nas. Z twarzy Huffa zniknął nawet cień wcześniejszego uśmiechu. - Z kim ty się zadajesz, Gavin? - Corran pracował w KorSeku, wujku. - Jesteś poza swoją jurysdykcją, Corran. - To prawda, ale nadal mogę panu narobić kłopotów. - Corran odwrócił się w stro- nę Mirax. - To jest Mirax Terrik. - Terrik? - Huff jeszcze raz spróbował się uśmiechnąć. - Krewna Boostera Terrika? - To mój ojciec. - Rozumiem. - Jestem pewien, że pan rozumie. Powinien pan również zrozumieć, że przybyli- śmy tu, żeby wynegocjować z panem zakup broni, amunicji i części zamiennych, które zostały panu po splądrowaniu imperialnego składu broni kilka lat temu. Uśmiech ponownie wypłynął na twarz Huffa. - Coś podobnego! Mój gość dopytywał mnie dokładnie o to samo. To może być ciekawe. Corran zauważył, że oczy Darklightera rozbłysły na myśl o potencjalnym zysku. - Słuchaj pan, nikt nie zaproponuje panu lepszych warunków niż my. Nikt. X-Wingi IV – Wojna o Bactę 40 - Doprawdy? To ciekawe. - Huff wrócił do drzwi i oparł lewą dłoń na nadal zasu- niętym prawym skrzydle. - Mam tu ludzi, którzy chcą kupić to samo co ty - oznajmił. - Mówią, że ich warunki są lepsze. Fascynujące, co? Corran usłyszał z drugiego pokoju stłumiony ryk. Huff rozsunął drugie skrzydło, zza którego wyłonił się wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, walczący o wyswo- bodzenie zwalistego cielska z uścisków wrzecionowatego krzesła. Szpakowate włosy miał ostrzyżone na krótkiego jeża. Wzrostem znacznie przewyższał Gavina, nawet Darklighter wyglądał przy nim na niskiego. Zamiast lewego oka olbrzym miał pło- miennoczerwoną protezę, choć prawe, brązowe, wyglądało całkiem normalnie. - Przyjechało się na handelek, co? Corran spojrzał na niego twardo. - Słuchaj, facet, zabieraj się stąd, bo czasy twojego handelku się skończyły. - Przypomniał sobie incydent w kantynie, uśmiechnął się i wskazał palcem na Mirax. - To jest Mirax Terrik, córka Boostera Terrika. Jeśli wiesz, co dla ciebie dobre, sam się stąd zwiniesz. Wielkolud zamarł z rozdziawionymi ustami, a po chwili odrzucił głowę w tył i ryknął tubalnym śmiechem. Corran odwrócił się i spojrzał na Mirax. - Jak to możliwe, że ta gadka zadziałała na tamtych facetów w barze, a ten tu tylko się roześmiał? - Na tamtych podziałało, bo boją się mojego ojca. - Mirax uśmiechnęła się, wyraź- nie zmieszana. - To dlaczego ten pajac się nie boi? - No cóż, Corran. - Skrzywiła się lekko. - Bo to jest właśnie mój ojciec.
Michael A. Stackpole41 R O Z D Z I A Ł 7 - Ach, tak... - powiedział Corran, nie tracąc rezonu. - W takim razie urodę odzie- dziczyłaś po matce. Na twarzy Mirax zobaczył rozbawienie zmieszane ze zdumieniem, a Gavin uśmiechnął się szeroko. Corran marzył tylko o tym, by móc nabrać powietrza i wraz z nim wyssać z uszu pozostałych swoje ostatnie słowa. Czy mogłem powiedzieć coś jeszcze głupszego? - zastanowił się. Kilka innych możliwości przemknęło mu przez głowę w mgnieniu oka, w tym parę nawiązujących do pobytu Boostera na Kessel. No dobra, mogło być gorzej, uznał, ale niewiele gorzej. Booster Terrik przestał się śmiać. - Mirax, kto to jest i dlaczego nie miałbym mu pokazać, czemu inni się mnie boją? Uśmiechnęła się, ale wzrok jej stwardniał. - To jest Corran Horn. - Horn? - Booster zniżył głos. - To jest syn Hala Horna? Corran odwrócił się, sta- jąc oko w oko z ojcem Mirax. - Tak, to ja. Booster zwinął dłonie w pięści wielkości głowy Corrana. - W takim razie nie widzę powodu, dla którego nie miałbym sprawić mu lania, które należało się już jego ojcu. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, Huff. Korpulentny gospodarz pokręcił głową. - Tylko proszę, nie tutaj. Bijcie się na zewnątrz. Mirax podeszła do Corrana i stanęła u jego boku. - Aleja widzę powód, ojcze. Booster wytrzeszczył oczy, ale szybko się opanował. - Słyszałem już ten ton. Nie chcesz, żebym mu przyłożył, tak? Pewnie chciałabyś, żebym go polubił, ale w całej galaktyce nie znajdzie się powód, który by mnie do tego skłonił. - Owszem, znajdzie się. - Dlaczego miałbym lubić syna faceta, który zesłał mnie na Kessel? - Bo ja go lubię. - Co? X-Wingi IV – Wojna o Bactę 42 Mirax wsunęła rękę w dłoń Corrana. - Słyszałeś, co powiedziałam. Corran ocalił mi życie i bardzo się lubimy. - Ścisnę- ła Horna za rękę. - Jeśli masz coś do dodania, Corran, to nie krępuj się. - Ja? Świetnie sobie radzisz. Po twarzy Boostera przebiegła seria grymasów, którymi próbował wyrazić targa- jące nim emocje. - Nie, nie, nie! Nie moja córka. Gdyby twoja matka żyła, to by ją zabiło, wiesz chyba o tym? - prychnął, przenosząc wzrok na Corrana. - A ty? Twój ojciec umarłby ze wstydu, a dziadek wyrwałby sobie resztkę włosów z głowy! Horn dotrzymujący towa- rzystwa mojej córce! To nie do pomyślenia! Mirax skrzywiła się w grymasie gniewu, który nagle upodobnił ją do ojca. - To wcale nie jest nie do pomyślenia, a przynajmniej nie dla kogoś, kto myśli więcej niż jedną komórką. Obudź się, ojcze! Imperator nie żyje! To już jest inna galak- tyka! Booster pokręcił głową, a po chwili spojrzał na Huffa. - Wystarczyło, żeby Imperator zginął, a już odwraca się naturalny porządek. Za- nim się obejrzysz, na Tatooine zaczną padać deszcze, a ty zajmiesz się organizowaniem turystom pobytu w nadmorskich kurortach. Darklighter uśmiechnął się. - Rzeczywiście kupiłem trochę terenów na taką ewentualność. - Założę się, że tak. - Booster spojrzał spod oka na córkę. - Horn! Syn Hala Horna! Nie chciałbym czegoś takiego dla ciebie nawet za cały błyszczostym galaktyki! - To, czego ty byś chciał dla mnie, a czego ja chcę dla siebie, to od dawna dwie różne sprawy, ojcze. - Mirax puściła dłoń Corrana, podeszła do ojca, przytuliła się do niego i pocałowała. - Mimo to cieszę się, że cię widzę. Booster odwzajemnił uścisk, porwał córkę z podłogi i okręcił ją dookoła. Corran nie słyszał, co jej przy tym powiedział, ale sądząc po uśmiechniętych twarzach, kiedy znów zwrócili się w ich stronę, zorientował się, że pomiędzy ojcem a córką znów zapa- nowała zgoda. Booster otoczył Mirax ramieniem, a prawą rękę oparł na biodrze. - Było mi przykro, kiedy dowiedziałem się o śmierci twojego ojca. Podziwiałem go za jego determinację. - A mój ojciec podziwiał pana pomysłowość. - Corran uśmiechnął się lekko do Boostera, który odwzajemnił się podobnym, oszczędnym uśmiechem. Po chwili jednak Corran uniósł podbródek i spojrzał wyzywająco. - Huff powiedział, że chcesz wynegocjować od niego pozostałości imperialnego składu broni. Z tego, co mówiła Mirax, odniosłem wrażenie, że wycofałeś się z branży i zajmujesz się tylko towarem dla kolekcjonerów. - Zdziwiłbyś się, po ile dzisiaj chodzą zabytki z czasów imperialnych. - Tylu ludzi kolekcjonuje broń? Booster wzruszył ramionami. - Wy, Rebelianci, tak spopularyzowaliście wojnę przeciwko rządowi, że każdy te- raz szuka broni.
Michael A. Stackpole43 - I ty im ją dostarczasz? Booster uśmiechnął się. - Jestem tylko pośrednikiem. Huff zatarł dłonie. - A zatem możemy zorganizować aukcję. Podajcie cenę wywoławczą. Corran pokręcił głową. - Nie będzie aukcji. Potrzebujemy tego, co masz. Dostaniemy to i kropka. Booster zamrugał ze zdumienia. - Potrzebujecie? Ty potrzebujesz? Nie jesteś na Korelii, Hom. Nie masz tu żadnej władzy. Twoje potrzeby nikogo tu nie obchodzą. Mirax wywinęła się z uścisku ojca. - To nie Corran potrzebuje tych rzeczy, tylko Wedge. Starszy Darklighter uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Świetnie, sprowadźmy tu Antillesa i zaczynajmy aukcję. - Wedge, tak? - Booster zmarszczył czoło, przyjrzał się córce, a potem przeniósł wzrok na Huffa. - Daj im tę broń. - Świetnie, jeśli ty w to nie wchodzisz, to nie mam zastrzeżeń. - Huff przestał się uśmiechać i zwrócił się do Corrana: - To, co mam, będzie was kosztować dwa miliony kredytów... jeśli mam w ogóle uwierzyć, że Nowa Republika za nie zapłaci. Booster klepnął Darklightera po ramieniu. - Powiedziałem ci, żebyś im to oddał. - Właśnie to robię. - Nie, ty negocjujesz warunki sprzedaży, a ja mówiłem o darowiźnie. Huff zmieszał się; Corran potrafił to zrozumieć. - Chcesz, żebym im to oddał za darmo? Booster przytaknął. - W przeciwnym razie mogłyby wypłynąć na światło dzienne pewne transakcje, które jeszcze ktoś by uznał za proimperialne. - To wymuszenie! - Nie, to wymiana handlowa. Mam coś, czego ty potrzebujesz: moje milczenie, a ty masz coś, czego ja chcę: broń, która trafi do Wedge'a. Wymieniamy się tym i wszy- scy są zadowoleni. Mirax wsunęła się między ojca a Huffa Darklightera. - Wymuszenie czy wymiana, mniejsza o to. Nie tak to załatwimy, i kropka. Jeśli zabierzemy coś komuś bez rekompensaty, to nie okażemy się w niczym lepsi od Impe- rialnych. Za to, jeżeli zgodzimy się zapłacić zawyżone ceny, okażemy się równie głupi jak oni. Nie o to nam chodzi. Załatwimy to uczciwie. Wskazała palcem na Huffa. - Dostaniesz pełną listę sprzętu, jakiego szukamy i pozwolisz nam obejrzeć towar, z możliwością dokładnej inspekcji losowo wybranych egzemplarzy. Mój ojciec przygo- tuje cennik na te towary po cenach rynkowych. Zapłacimy ci nieco mniej, bo każdy wie, że ojciec Biggsa Darklightera nie będzie próbował zarobić na towarzyszach swo- jego syna. I tak będziesz miał z tego korzyści, bo upłynnisz aktywa, z których na Tatoo- ine nie masz większego pożytku. Połowę zapłacimy teraz, a połowę po zrealizowaniu dostawy. X-Wingi IV – Wojna o Bactę 44 Huff zacisnął szczęki i pokręcił głową. - Zapłacicie piętnaście procent powyżej aktualnych... Mirax przerwała mu, unosząc dłoń. - Dosyć. Powiedziałam, że załatwimy to uczciwie; nie mówiłam, że będziemy ne- gocjować ceny. Jeśli chcesz negocjować, zacznijmy od propozycji mojego ojca. W dodatku zapłacisz koszty frachtu towarów, które ci odbierzemy. Huff Darklighter popatrzył na Mirax z szeroko otwartymi ustami. - Czy zdajesz sobie sprawę z tego, o co prosisz? Mirax uśmiechnęła się słodko. - Tylko o to, żebyśmy załatwili tę sprawę uczciwie. Gavin roześmiał się. - Przyznaj, wujku, że zgodzisz się na jej warunki, bo nic lepszego nie dostaniesz. - To prawda, zgadzam się. - Huff powoli pokręcił głową. - Słuchaj, młoda damo, jeśli kiedykolwiek będziesz szukała stałej pracy, zgłoś się do mnie. Masz zdolności, które potrafię wykorzystać. Huff Darklighter zaproponował im, by byli jego gośćmi przez resztę czasu, jaki mieli spędzić na Tatooine. Zgodzili się -nie tylko dlatego, że warunki mieszkania u Huffa były znacznie przyjemniejsze niż kwatera, którą wynajęli w Mos Eisley, ale i dlatego, że rodzina Gavina przyjechała ze swojej odległej farmy, by się z nim zobaczyć. Przy obecności Boostera i całego klanu Darklighterów wizyta przerodziła się w wielki zjazd rodzinny. Corran był zadowolony, że Gavin mógł się spotkać z rodzicami. Ojciec Gavina, Jula, z twarzy był podobny do Huffa Darklightera, ale brak wąsów uniemożliwiał po- mylenie go z bratem. Dzięki ciężkiej pracy na farmie wilgoci był też mniej korpulentny niż jego opływający w dostatki brat. Bracia byli sobie chyba bliscy, chociaż Huff cały czas próbował pokazać, kto tu jest ważniejszy, napomykając co chwila o tym, jak kosz- towny był ten czy inny przedmiot i udając zdziwienie, gdy Jula odpowiadał, że obywa się bez podobnych udogodnień. Jula za to był niezmiernie powściągliwy i brak manier swojego brata przyjmował wręcz z rezygnacją. Corran pokręcił głową. Gdybym ja miał brata, pomyślał, który tak by mnie traktował, moja szwagierka szybko zostałaby wdową. Jula natomiast odpowia- dał z niezachwianą uprzejmością a jego wyrozumiałość zdawała się zbijać Huffa z pan- tałyku znacznie mocniej, niż mogłaby to zrobić otwarta konfrontacja. Matka Gavina, Silya, mogłaby być bliźniaczką Lanal Darklighter. Każde jej pyta- nie dowodziło, że boi się o Gavina, ale poza jednym czy dwoma przypadkami potrafiła powstrzymać łzy. W jej spojrzeniu na Gavina Corran rozpoznał wzrok swojej matki, gdy ukończył Akademię Służby Ochrony Korelii. Duma i strach, pomyślał. Marzenia i koszmary senne matki walczyły wtedy ze sobą. Uwaga zgromadzonych szybko skupiła się na Gavinie. Cioteczne rodzeństwo i młodsi bracia z roziskrzonym wzrokiem słuchali opowieści o tym, co widział i czego dokonał. Corran zauważył, że Gavin zbagatelizował niebezpieczeństwo śmierci, która groziła mu na Talasei. Nie zdziwiło go to, choć dostrzegł, że Jula nie przegapił żadnego z niedopowiedzeń. Widmo nieżyjącego Biggsa wyglądało zza każdego pytania i każdej uwagi.
Michael A. Stackpole45 Wszystkie te opowieści, pomyślał Corran, prowadzą do porównań Gavina z Bi- ggsem. Biggs niewątpliwie był bohaterem i dokonał bohaterskich czynów. Jego śmierć w bitwie o Yavin umożliwiła Luke'owi Skywalkerowi oddanie strzałów, które znisz- czyły Gwiazdę Śmierci. Ta śmierć, której można się było spodziewać, dowiodła, jak bardzo niebezpieczna była ta walka. Ale okazuje się, że Gavin wychodził cało z sytu- acji równie niebezpiecznych. Corran miał wrażenie, że w oczach rodziców Gavina sta- wiało to ich syna w pewnym sensie wyżej niż Biggsa, natomiast w Huffie zasiewało ziarno wątpliwości co do heroizmu syna. Jako jedyne dziecko rodziców-jedynaków, Corran w rodzinnym zebraniu Darkli- ghterów zobaczył rodzinę rządzącą się zupełnie odmiennymi prawami. Wśród tylu dzieci, które dzieliły wszystko ze sobą, relacje pomiędzy rodzeństwem i sama koncep- cja własności wyglądały całkiem inaczej. Młodsze dzieci traktowały wszystkich doro- słych jak członków rodziny, bez obaw wspinając się każdemu na kolana, prosząc o pozwolenie na to czy tamto lub zwracając się o pomoc. Początkowo Corran czuł się takim ich postępowaniem nieco zagrożony - częścio- wo ze względu na niebywały chaos, jaki to powodowało, ale także dlatego, że nakłada- ło to na niego odpowiedzialność. Skoro jednak żaden z dorosłych Darklighterów nie wydawał się mieć nic przeciwko temu - o ile dzieci go nie męczyły ani nie były nie- grzeczne - to on musiał tę odpowiedzialność przyjąć i w odpowiedni sposób zadziałać. Ta otwarta rodzina wciągnęła go w swój krąg i zaakceptowała, Corran nie był jednak pewien, czy jest gotów na ich akceptację. Mirax i jej ojciec -jakby dla kontrastu - tworzyli własny, nieco wyizolowany krąg ważniejszych spraw. Ich przytłumione rozmowy, cichy śmiech i panująca w ich wza- jemnych stosunkach swoboda boleśnie przypominały Corranowi jego własne stosunki z ojcem. Hal Horn był jego przyjacielem i powiernikiem, a jednocześnie rodzicem i współpracownikiem. Corran zawsze uważał, że wobec rodziny może się otworzyć i poprosić o radę bez obawy krytyki czy wyśmiania. Wspólna krew tworzyła podstawę, którą żadne nieporozumienie nie mogło wstrząsnąć, pomyślał. Nie zgadzali się z ojcem w wielu kwestiach, ale to, co ich łączyło, było silniejsze niż wszystko, co mogłoby ich podzielić. Mimo starań wszystkich obecnych, by włączyć go w rodzinny rozgardiasz, Corran zaczął się wycofywać. Melancholijnie pogrążył się we wspomnieniach o zmarłym ojcu. Tak łatwo byłoby mu wyobrazić sobie ojca wśród tych ludzi, znów usłyszeć jego śmiech i patrzeć, jak inni zareagują na historie opowiadane przez Hala. Pokochaliby go tutaj, pomyślał. Jemu też by się tu podobało. Poczuł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Otwartość tej rodziny była jak wibro- ostrze wbijające się w brzuch. Jego ojciec, Hal Horn, znał swojego prawdziwego ojca, mistrza Jedi Nejaa Halcyona, ale nigdy nie powiedział o tym ani słowa Corranowi. Wiem, myślał Corran, że zrobił to po to, by mnie chronić, ale wiem też, jak dumny musiał być z Nejaa. Kiedy Corran mówił ojcu o swoich „przeczuciach", a ten zachęcał go, by szedł za ich głosem, wiedział, że to oznaki ich wspólnego dziedzictwa, dziedzic- twa Jedi. W ten cichy sposób wyrażał swoją dumę z syna, choć musiał bardzo cierpieć, X-Wingi IV – Wojna o Bactę 46 że nie może okazać jej bardziej otwarcie. Może chciał powiedzieć o tym Corranowi później, kiedy Rebelianci pokonają Imperium, ale nie dożył tej chwili. Corran odłączył się od reszty gości i po kilku schodkach wyszedł na powierzchnię planety. Bliźniacze słońca już zaszły, dzienny skwar się ulotnił. Z pustyni zaczęło cią- gnąć chłodem. Jakoś pasowało to do smutku, który trawił Corrana. - Przepraszam, poruczniku Horn, nie chciałbym panu przeszkadzać. Corran odwrócił się i dostrzegł sylwetkę Juli Darklightera, odcinającą się na tle ja- śniejszej plamy tunelu prowadzącego do podziemnego domostwa. - Chciałem panu podziękować za opiekę nad moim synem tam, na górze. Corran uśmiechnął się, ale pokręcił głową. - Gavin sam się o siebie troszczy... tam na górze. - Powiedział, że pan w niego wierzy i że powstrzymał pan innego pilota, który się go czepiał. Oczywiście nie ujął tego w ten sposób, ale nietrudno go rozszyfrować. Corran roześmiał się lekko. - Jasne. Pański chłopak, a właściwie młody mężczyzna, ma skłonność do wyraża- nia swoich emocji otwartym kodem. W sytuacji, o której wspomniał, chodziło o to, że inny pilot, Bror Jace, miał ze mną trochę na pieńku, a Gavin trafił w sam środek naszej sprzeczki. Cieszę się, że docenia moją wiarę w niego, bo istotnie mam zaufanie do nie- go i jego umiejętności, ale Gavin nie potrzebuje mojej opieki. Wychował pan syna, z którego może być dumny. Jula uśmiechnął się, pokiwał głową i spojrzał Corranowi prosto w oczy. - Niewiele brakowało, żeby skończył jak Biggs, prawda? - Niewiele brakowało, żebyśmy wszyscy skończyli jak Biggs. Imperium może so- bie być w odwrocie, ale nadal jest wielu, którzy chcą walczyć w jego obronie. - Corran nieświadomym gestem dotknął medalionu Jedi, który nosił na szyi. - Gavin był ranny i o mało nie umarł, ale prawda jest taka, że był zbyt twardy, by umrzeć. Jako pilot jest coraz lepszy i wyeliminował wielu przeciwników, z którymi walczyliśmy. Jest odważ- ny, ale nie głupi. To jedna z tych osób, które tworzą szkielet Rebelii i dzięki którym Rebelia odnosi takie sukcesy. - Pańskie słowa, poruczniku Horn, sprawiają, że naprawdę czuję się ogromnie dumny. - Jula westchnął. - Dają mi również siłę, by pokonać lęk o jego życie. Pańscy rodzice są pewnie równie dumni z pana, ale i tak samo się martwią. Corran zmarszczył brwi. - Moi rodzice nie żyją proszę pana. - Proszę przyjąć wyrazy współczucia. - Dziękuję. Jula wskazał kciukiem na tunel, z którego dochodził gwar rodzinnego zebrania. - Ciężko pewnie panu to znieść. Corran wzruszył ramionami. - W porównaniu z imperialnym więzieniem to naprawdę bardzo miłe. Problem po- lega na tym, że tam miałem na czym skupić swoje negatywne emocje; kierowałem je ku ludziom, którzy mnie uwięzili. Tutaj nie mam takiej możliwości.
Michael A. Stackpole47 - Może powinien pan po prostu pozbyć się tych negatywnych myśli. - Jula pokle- pał go po ramieniu. - Nie ma nic złego w przyznaniu się do smutku i bólu, poruczniku Horn. Zbrodnią jest tylko uleganie tym emocjom. Proszę wracać do nas, a zrobimy wszystko, by pana od nich wyzwolić. Ma rację, pomyślał Corran. Opłakiwanie zmarłych jest słuszne, ale nie tu i nie te- raz. Uśmiechnął się. - Dziękuję. Chyba rzeczywiście powinienem się przyłączyć do reszty. Walcząc z Imperialnymi, tyle razy spotykałem się z niechęcią że wspaniale jest przynajmniej raz być powitanym tak serdecznie. - Cieszę się, że tak się pan czuje. - Jula otoczył Corrana ramieniem i skierował z powrotem w stronę światła. - Darklighterowie traktują przyjaciół jak rodzinę, a rodzinę jak przyjaciół, i zawsze chętnie przyjmujemy do rodziny nowych członków. X-Wingi IV – Wojna o Bactę 48 R O Z D Z I A Ł 8 To musi być sen. Koszmarny sen. Wedge otworzył lewe oko, w którym powoli za- czął ogniskować się obraz. Początkowo nie zauważył w ciemnawym pokoju niczego nadzwyczajnego, po chwili jednak dostrzegł drobne plamki światła rozbiegające się jak spadające gwiazdy po niebie. Możliwość, że w jego kwaterze znajduje się ktoś jeszcze, popchnęła jego na pół pogrążony we śnie mózg ku świadomości, ale dopiero kiedy po raz drugi usłyszał ten głos, upewnił się, że to nie senny koszmar. - Dzień dobry, proszę pana. Bardzo się cieszę, że znów pana widzę. Wedge przekręcił się na bok i otworzył oczy. - Emtrey? - Jak to miło, że mnie pan pamięta, komand... to znaczy, panie Wedge. - Czarny robot typu 3 PO z głową w kształcie muszli stał obok łóżka z rozpostartymi na boki rękami. - Zdaję sobie sprawę, że zapewne niecałkowicie odpoczął pan po trudach po- dróży i gdyby to zależało ode mnie, pozwoliłbym panu spać dłużej, ale właśnie na tę godzinę zamówił pan budzenie. Wedge jęknął. Wkrótce po odlocie Corrana, Mirax i Gavina na Tatooine, Winter zlokalizowała magazyn X-wingów i części zamiennych na planecie Rishi. Za część pieniędzy jednostki Wedge wynajął zmodyfikowany koreliański lekki frachtowiec typu YT-1300 o nazwie „Jeździec Zaćmienia" i wraz z Oorylem poleciał sprawdzić te donie- sienia. Podróż z Coruscant przebiegła dobrze, kiedy jednak znaleźli się w systemie Rishi, zaczęły się kłopoty. W trakcie lądowania nastąpiła awaria obwodów repulsoro- wych. Podczas gdy Ooryl pracował nad ich wymianą, Wedge zagłębił się w labirynt religijnego prawa H'kig, które według niego sprowadzało się do zakazywania lub ogra- niczania wszystkiego, co mogło choć trochę ułatwić życie. Rzeczywiście znalazł skład części do X-wingów i zdołał kupić cały ich zapas. Oceniał, że z części zamiennych uda się sklecić ze dwa myśliwce - co zawsze było jakimś sukcesem -jednak wyposażone znacznie skromniej, niż się początkowo spo- dziewał. Zakaz stosowania na planecie pojazdów repulsorowych skomplikował harmo- nogram załadunku, opóźniając ich odlot o pół doby. Kiedy w końcu wraz z Oorylem przylecieli na Yag'Dhul, Wedge był spóźniony o cztery dni i kompletnie wykończony. Wprowadziwszy frachtowiec do doku, kazał się
Michael A. Stackpole49 zaprowadzić do swojej kwatery. Myślałem, że dwanaście godzin snu wystarczy, przy- pomniał sobie, ale najwyraźniej tak nie jest, skoro mam halucynacje. Widzę robota, który powinien teraz być na Coruscant. Przetarł oczy i otworzył je ponownie. Emtrey nadal tam był. - Co się tu dzieje? Generał Cracken przysłał cię, żebyś miał na nas oko? - Ponieważ nie posiadam oczu jako takich, jestem zmuszony odpowiedzieć, że nie. - Robot przechylił głowę na prawo. - Nie przypominam sobie, by mój poprzedni wła- ściciel wydał mi jakiekolwiek pożegnalne rozkazy. - Poprzedni właściciel? - Wedge uświadomił sobie, że z każdą chwilą jest bardziej rozbudzony, ale nic nie staje się przez to jaśniejsze, co poważnie go zaniepokoiło. Ktoś chyba robi sobie ze mnie jaja, pomyślał. - Sprowadź mi tu Tycha. Ktoś odchrząknął. Wedge odwrócił się i zobaczył Tycha opartego o drzwi sypialni. - Pomyślałem sobie, że będziesz zadowolony, mogąc po przebudzeniu zobaczyć znajomą twarz, skoro jesteś w nieznanym otoczeniu. - Jasne. - Wedge zmrużył oczy. - O ile sobie przypominam, nie odpłaciłem ci jesz- cze za poprzedni numer, który mi wyciąłeś... tę pośmiertną wiadomość od Corrana z Borleias. Lepiej się pilnuj. - Bo co? Myślisz, że możesz przysporzyć mi więcej kłopotów niż proces o zdradę albo pobyt w imperialnym więzieniu? - Tycho wyzywająco wysunął do przodu podbró- dek, ale złagodził wymowę tego gestu ciepłym uśmiechem. - Próbuj, kiedy tylko ze- chcesz, Antilles. Wedge pokręcił głową. - Jedna beznadziejna bitwa naraz mi wystarczy. Macie tu jakąś kawę? Tycho kiwnął głową. - Gorącą i tak mocną, że mogłaby rozpuścić transpastal. - To świetnie. - Wedge wygrzebał się z pościeli i włożył gruby szlafrok, który po- dał mu Emtrey. Zawiązując pasek, przeszedł za Tychem do małego saloniku przylega- jącego do sypialni. Meble stanowiły tu prawdziwą mieszaninę stylów i kolorów, ale wszystkie były wykonane z pustych metalowych rurek obciągniętych lekką, lecz mocną tkaniną. Mniejszy ciężar oznacza niższe koszty transportu, pomyślał Wedge, i mniej energii potrzebnej na utrzymanie ciążenia na stacji. Usiadł przy niskim stole na krześle naprzeciwko Tycha i otoczył dłońmi parujący kubek kawy. Para łaskotała mu twarz, ale nie przeszkadzałoby mu, nawet gdyby rozpu- ściła mu brwi, bo pachniała cudownie. Czuł ciepło rozchodzące się od żołądka, a war- stwy mgły spowijające mu umysł zaczęły się rozwiewać. - A więc, Tycho, skąd wziął się tu Emtrey? Tycho uśmiechnął się szeroko. - Polityka. Wedge pociągnął łyk kawy. - No dobra, powiedz coś więcej, bo sam się nie domyśle. - Historia brzmi cudacznie, ale mnie to nie przeszkadza. - Tycho pochylił się do przodu. - Zanim Jan Dodonna został pojmały na Yavinie Cztery, zaprojektował my- X-Wingi IV – Wojna o Bactę 50 śliwce typu A. Sojusz ruszył z produkcją i w późniejszym okresie Rebelii wprowadził do walki cały pułk A-wingów. Większość z nich była wytwarzana nie w zakładach, a w prywatnych warsztatach. Wszystkie powstały według tego samego projektu, ale wyko- nanie było za każdym razem trochę inne. Na przykład ten, którym latałem w bitwie o Endor, był w środku wyłożony okładziną z drewna Fijisi. Przypuszczam, że zbudowano go na Cardooine. - Przypominam sobie, że ich wzmocnienia przeciekały. - Właśnie. No więc Incom i Koensayer obawiały się, że myśliwce typu X i Y zo- staną zastąpione modelami typu A i B, więc spróbowały przekonać Radę Tymczasową i wojsko, żeby ogłosiły przetarg na nowe kontrakty. Incom myślał, że ma przewagę i wygra kontrakt na nowe X-wingi, i wtedy nagle okazało się, że my wszyscy składamy rezygnacje. Koensayer zaczął rozpuszczać plotkę, że to dlatego, że X-wingi przestały nam się podobać. Incom przechodzi więc do kontrataku: ogłaszają, że pracują nad no- wymi projektami i z radością dostarczą Eskadrze Łotrów najnowocześniejsze myśliw- ce. Proponują wyprodukowane w swoich zakładach A-wingi, zmodyfikowane w taki sposób, by działka laserowe mogły się obracać, pokrywając tylny łuk. Wedge pokiwał głową. - Korzystna adaptacja, ale to nie wyjaśnia, skąd się u nas wziął Emtrey. - Zaraz do tego dojdę i zobaczysz, że ci się to spodoba. - Tycho złączył dłonie. - Ktoś w siłach zbrojnych... pewnie generał Cracken, a może nawet generał Ackbar... uznał za właściwe przyjąć dar od Incomu, w związku z czym cały sprzęt Eskadry Ło- trów został zinwentaryzowany, wykazany jako wybrakowany i przeznaczony do likwi- dacji. Winter dowiedziała się o tym wcześniej niż ktokolwiek inny, więc zgarnęliśmy wszystko, łącznie z Emtreyem i naszymi robotami astromechanicznymi. Wedge zamrugał. - Przeznaczony do likwidacji? Nasz sprzęt sprzedany na złom? - Jako wybrakowany. Brakowało mu pewnych podzespołów. - Jakich znowu podzespołów? - PL-1. Wedge zmarszczył czoło. - PL-1? Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Tycho wzruszył ramionami. - To symbol księgowy pilotów. Wedge wybuchnął śmiechem. Ktoś na Coruscant popiera to co robimy, pomyślał, albo tylko chce nam dostarczyć narzędzi naszej własnej destrukcji. Miał nadzieję, że chodzi o tę pierwszą ewentualność. - Więc Emtrey też był przeznaczony na złom? - Policzyli nam za niego trochę drożej, ale uznałem, że warto. -Tycho odkaszlnął, zasłaniając dłonią usta. - Zraii i jego ekipa techniczna też zrezygnowali i przylecieli tu razem z naszymi statkami. Mamy pełną eskadrę, a te części zamienne, które przywio- złeś, powinny nam wystarczyć na długo. - Doskonale. Jak wygląda baza?