planecie granica miedzy dniem a nocą przesuwa się powoli w kierunku strefy
ataku. Dziesięć minut wcześniej otaczające cel siły lądowe zameldowały
pełną gotowość do akcji. Sama “Chimera” juŜ od godziny tkwiła w tym samym
miejscu, blokując przeciwnikowi moŜliwość ucieczki. Teraz potrzebny był juŜ
tylko rozkaz do natarcia.
Powoli, niemal ukradkiem, Pellaeon obrócił głowę o parę centymetrów w
prawo. Wielki admirał Thrawn siedział nieruchomo na swoim stanowisku,
wpatrując się błyszczącymi, czerwonymi oczami w otaczający go rząd
monitorów kontrolnych. Jego bladoniebieska twarz nie wyraŜała Ŝadnych
uczuć. Trwał tak w milczeniu od chwili, gdy ostatnie oddziały zameldowały o
dotarciu na pozycje. Kapitan widział, Ŝe Ŝołnierze na mostku zaczynają się
niecierpliwić.
Pellaeon juŜ dawno porzucił próby odgadywania sensu działań admirała.
Wystarczał mu fakt, Ŝe Imperator uznał niegdyś za stosowne uczynić
Thrawna jednym ze swych dwunastu wielkich admirałów, co było najlepszym
dowodem zaufania ze strony nieŜyjącego juŜ władcy - tym bardziej, Ŝe
Thrawn nie był człowiekiem, a uprzedzenia Imperatora w tej mierze nie
stanowiły dla nikogo tajemnicy. Zresztą przez cały ten rok, od chwili, gdy
admirał przejął dowodzenie “Chimerą” i rozpoczął trudny proces odbudowy
Floty Imperialnej, raz po raz potwierdzał swój geniusz wojenny. JeŜeli do tej
pory wstrzymywał atak, to miał ku temu waŜny powód - tego Pellaeon był
pewien.
Równie ostroŜnie co przedtem odwrócił się z powrotem w stronę
iluminatora. Ale ruch ten nie uszedł uwagi admirała.
- Chciałby pan o coś spytać, kapitanie? - spokojny głos Thrawna przeciął
cichy szmer rozmów.
- Nie, panie admirale - zapewnił Pellaeon, odwracając się do dowódcy.
Przez dłuŜszą chwilę admirał świdrował go gorejącymi oczami i kapitan
odruchowo przygotował się na ostrą reprymendę - a moŜe i coś gorszego. Ale
Thrawn, choć Pellaeon ciągle jeszcze czasem o tym zapominał, nie miał tak
porywczego usposobienia jak lord Darth Vader.
- Zapewne zastanawia się pan, dlaczego jeszcze nie atakujemy? -
podsunął admirał tym samym uprzejmym tonem.
- Istotnie, panie admirale - przyznał Pellaeon. - Wydaje się, Ŝe wszystkie
oddziały są juŜ na pozycjach wyjściowych.
- Oddziały wojskowe: tak - stwierdził Thrawn. - Ale nie wywiadowcy,
których wysłałem do Hyllyard.
- Do Hyllyard? - zdziwił się kapitan.
- Właśnie. Nie sądzę, aby człowiek tak sprytny jak Karrde zdecydował się
załoŜyć bazę w środku lasu, nie zabezpieczywszy sobie przedtem
odpowiedniej łączności z pozostałymi w mieście współpracownikami. Hyllyard
leŜy za daleko od obozu przemytników, aby ktokolwiek z mieszkańców zdołał
zauwaŜyć nasz atak. O ile więc zaobserwujemy w mieście nagłe przejawy
gorączkowej aktywności, będzie to świadczyło o istnieniu jakiejś specjalnej
linii łączności. Na tej podstawie rozszyfrujemy współpracowników Karrde'a i
poddamy ich szczegółowej obserwacji. Po pewnym czasie sami nas do niego
zaprowadzą.
- Rozumiem, panie admirale. - Pellaeon zmarszczył czoło. - A więc
zakłada pan, Ŝe w czasie ataku nie zdołamy schwytać Ŝywcem Ŝadnego z
jego ludzi.
- Powiem więcej - uśmiech zastygł na twarzy Thrawna - jestem
przekonany, Ŝe nasze oddziały wkroczą do kompletnie pustej bazy.
Pellaeon spojrzał przez iluminator na znajdującą się w dole, częściowo
oświetloną planetę.
- W takim razie... po co w ogóle atakujemy, panie admirale?
- Z trzech powodów, kapitanie. Po pierwsze, nawet ludzie tacy jak Talon
Karrde popełniają czasem błędy. Mogło się zdarzyć, Ŝe w czasie pospiesznej
ewakuacji zostawił w bazie coś waŜnego. Po drugie, jak juŜ mówiłem, ten
atak moŜe nas zaprowadzić do jego ludzi w Hyllyard. A po trzecie, dzięki tej
akcji nasze siły lądowe mają okazję zdobyć choć trochę tak im potrzebnego
doświadczenia bojowego. Niech pan nie zapomina, kapitanie - admirał
świdrował podwładnego wzrokiem - Ŝe naszym celem nie są juŜ jakieś
ograniczone działania nękające w stylu tych, które prowadziliśmy przez
ostatnie pięć lat. Mając w ręku
górę Tantiss i pozostawione przez Imperatora komory spaarti, moŜemy
znowu przejąć inicjatywę. JuŜ niedługo przystąpimy do odzyskania
utraconych na rzecz Rebeliantów planet. A do tego celu potrzebujemy armii,
która pod względem wyszkolenia w niczym nie będzie ustępować flocie.
- Rozumiem, panie admirale.
- To dobrze. - Thrawn zerknął na monitory. - JuŜ czas. Niech pan
przekaŜe generałowi Covellowi, Ŝe moŜe zaczynać.
- Tak jest. - Pellaeon zajął miejsce na swoim stanowisku. Obrzucił
szybkim spojrzeniem wskazania przyrządów, po czym włączył komunikator.
Kątem oka zauwaŜył, Ŝe Thrawn zrobił to samo. “CzyŜby jakaś prywatna
wiadomość dla szpiegów w Hyllyard?” - Tu “Chimera”. Przystąpić do ataku.
- Zrozumiałem - rzucił Covell do zamontowanego w hełmie mikrofonu.
Starał się, aby w jego głosie nie zabrzmiała pogarda. Cała ta sytuacja była
typowa. Cholernie typowa i łatwa do przewidzenia. Najpierw człowiek zasuwał
jak diabli, byle tylko Ŝołnierze i pojazdy znalazły się na czas na wyznaczonych
pozycjach, a potem... czekał jak głupi, aŜ ci napuszeni durnie z floty, ubrani w
nieskazitelne mundury i siedzący w swoich wypucowanych statkach, skończą
Ŝłopać herbatkę i dadzą w końcu sygnał do ataku.
“CóŜ, usiądźcie sobie teraz wygodnie w fotelach - pomyślał zgryźliwie,
patrząc na wiszący w górze niszczyciel gwiezdny - bo niezaleŜnie od tego,
czy wielkiemu admirałowi chodzi o rzeczywiste efekty czy zwykły pokaz
sprawności, dostanie to, na czym mu zaleŜy”. Sięgnął do tablicy przyrządów i
przełączył się na lokalną częstotliwość dowodzenia.
- Generał Covell do wszystkich pododdziałów: moŜemy ruszać.
Odebrał kolejne potwierdzenia przyjęcia rozkazu. W chwilę potem stalowy
pokład zadrŜał i olbrzymi robot kroczący ruszył do przodu. Z pozorną
ocięŜałością zaczął się przedzierać przez las w kierunku odległego o kilometr
obozowiska przemytników. Za szybą pancerną od czasu do czasu migały dwa
roboty zwiadowcze, posuwające się w szpicy w poszukiwaniu stanowisk
przeciwnika lub ewentualnych pułapek.
KaŜda próba oporu ze strony Karrde'a będzie jedynie daremnym gestem.
Covell kierował juŜ w swoim Ŝyciu setkami ataków wojsk imperialnych i
doskonale znał śmiercionośną potęgę dowodzonych przez siebie pojazdów
bojowych.
Wyświetlający się poniŜej iluminatora róŜnobarwny hologram taktyczny
wyglądał jak jakiś element dekoracyjny. Czerwone, białe i zielone błyskające
światełka pokazywały pozycje robotów kroczących, pojazdów zwiadowczych i
poduszkowców szturmowych, zbliŜających się ze wszystkich stron do bazy
Karrde'a. Atak przebiegał całkiem sprawnie.
Sprawnie - ale nie idealnie. Atakujący z północy robot kroczący i
towarzysząca mu eskorta zaczynały zostawać nieco w tyle w stosunku do
innych pojazdów, tworzących zaciskającą się pętlę.
- Zespół drugi: przyspieszcie trochę.
- Robimy, co moŜemy, panie generale - dobiegający z komunikatora głos
był dziwnie zniekształcony z powodu zakłóceń wywoływanych przez
zawierającą znaczne ilości metalu roślinność planety. - Ale napotkaliśmy
gęste zarośla, które opóźniają posuwanie się robotów zwiadowczych.
- Czy wpływa to w jakikolwiek sposób na moŜliwości pańskiego robota
kroczącego?
- Nie, panie generale. Ale chciałem zachować przewidziany szyk...
- O zwarty szyk naleŜy się troszczyć w czasie defilady, majorze - uciął
Covell. - Nigdy nie moŜe się to odbywać kosztem ogólnego planu bitwy. JeŜeli
roboty zwiadowcze nie nadąŜają, to niech je pan zostawi z tyłu.
- Tak jest.
Generał prychnął i przerwał połączenie. W jednej przynajmniej kwestii
Thrawn miał rację: Ŝołnierze Covella będą jeszcze musieli zdobyć duŜo
doświadczenia bojowego, nim osiągną wymagany w Imperium poziom
wyszkolenia. Na razie był to zupełnie surowy materiał. Generał obserwował,
jak północna grupa zmienia ustawienie: poduszkowce wysunęły się do
przodu, zajmując miejsce robotów zwiadowczych, a te ostatnie przejęły
osłonę tyłów.
Czujnik źródeł energii zapiszczał ostrzegawczo: zbliŜali
się do obozowiska.
- Meldować o sytuacji - polecił Covell swojej załodze.
- Wszystkie działa załadowane i gotowe do strzału - zameldował
celowniczy.
- Brak oznak oporu, zarówno czynnego, jak i biernego - dorzucił kierowca.
- Zachować ostroŜność - polecił generał i ponownie przełączył się na
częstotliwość dowodzenia. - Wszystkie pododdziały: wchodzimy do bazy.
W chwilę potem, miaŜdŜąc z głośnym trzaskiem roślinność, robot
wkroczył na polanę.
Widok był rzeczywiście imponujący. Dokładnie w tym samym momencie,
w bladym świetle wstającego dnia z lasu wyłoniły się pozostałe trzy roboty
kroczące i niemal jak na paradzie weszły do obozowiska. U ich stóp rozwinęły
się szerokim wachlarzem roboty zwiadowcze i poduszkowce, otaczając ze
wszystkich stron ciemną grupę budynków.
Covell szybko, ale bardzo uwaŜnie przebiegł wzrokiem tablicę
przyrządów. W bazie nadal działały dwa źródła energii: jedno znajdowało się
w połoŜonym centralnie duŜym gmachu, a drugie w nieco oddalonym
budynku przypominającym koszary. Przyrządy nie wykryły Ŝadnego śladu
czujników, broni czy pól ochronnych. Analizator form Ŝycia za pomocą
skomplikowanych algorytmów ustalił, Ŝe w koszarach nie ma istot Ŝywych.
Natomiast w centralnej budowli...
- Przyrządy wykazują obecność około dwudziestu Ŝywych organizmów w
głównym budynku, panie generale - zameldował dowódca czwartego robota
kroczącego. - Wszystkie znajdują się w środkowej części gmachu.
- Tyle, Ŝe analizator twierdzi, iŜ to nie są ludzie - dorzucił kierowca
Covella.
- MoŜe stosują jakieś ekrany - mruknął generał, wyglądając przez wizjer.
W obozie wciąŜ nie było Ŝadnego ruchu. - Lepiej to sprawdzić. Grupy
szturmowe: naprzód!
Tylne włazy poduszkowców otworzyły się i z kaŜdego pojazdu wyskoczyło
po ośmiu Ŝołnierzy. Chronieni przez stalowe napierśniki, mocno ściskali w
dłoniach karabiny laserowe. Połowa kaŜdej grupy natychmiast skryła się za
osłoną poduszkowców, z bronią wycelowaną w obozowisko, a w tym czasie
pozostali Ŝołnierze rzucili się biegiem przez otwarty teren w stronę
zabudowań. Potem oni z kolei zajęli pozycje osłaniające, a ich koledzy zaczęli
posuwać się do przodu. Cowell dostrzegł, Ŝe jego ludzie stosowali tę starą jak
świat taktykę z charakterystyczną dla nowicjuszy przesadną determinacją. Ale
z pewnością stanowili dobry materiał na Ŝołnierzy.
Atakujący zbliŜali się skokami do głównego gmachu. Od zasadniczego
pierścienia Ŝołnierzy odrywały się niewielkie grupki, które przeczesywały
mijane po drodze zabudowania. W końcu Ŝołnierze z czołowej grupy dopadli
budynku. Polanę rozjaśnił na moment błysk wybuchu - szturmujący wysadzili
drzwi. W chwilę później takŜe pozostali wdarli się do środka, trochę się przy
tym przepychając.
Potem zapadła cisza.
Przerywały ją jedynie krótkie komendy dowódców grup
szturmowych. Covell nasłuchiwał bacznie, obserwując jednocześnie czujniki.
Po kilku minutach napłynął pierwszy meldunek.
- Generale Covell, tu porucznik Barse. Opanowaliśmy cel ataku. Nikogo
tu nie ma.
- Świetnie, poruczniku. Jak to wszystko wygląda?
- Wynieśli się stąd w duŜym pośpiechu, panie generale - odparł Barse. -
Zostawili sporo rzeczy, ale to chyba same śmieci.
- O tym zadecyduje ekipa przeszukiwawcza - przypomniał mu Covell. -
Jakieś wybuchowe pułapki albo inne niemiłe niespodzianki?
- Nie, panie generale. Aha, te Ŝywe organizmy zarejestrowane przez
przyrządy, to tylko te długie, futrzaste zwierzęta. Mieszkają na ogromnym
drzewie, które wyrasta ponad dach budynku.
“Zdaje się, Ŝe nazywają się isalamiry” - pomyślał Covell. Thrawn juŜ od
paru miesięcy poświęcał im mnóstwo uwagi, choć generał nie miał pojęcia, w
jaki sposób te bezmyślne istoty mogły pomóc Imperium w walce. Miał
nadzieję, Ŝe pewnego dnia ludzie z floty dopuszczą go wreszcie do tajemnicy.
- Zająć pozycje obronne - polecił porucznikowi. - Kiedy juŜ wszystko
będzie gotowe, niech pan powiadomi ekipę przeszukiwawcza. I niech się pan
tam rozgości. Wielki admirał chce, abyśmy wszystko rozebrali na czynniki
pierwsze. I zrobimy to.
- Doskonale, generale Covell - dobiegający z nadajnika głos był ledwie
słyszalny, pomimo olbrzymiego wzmocnienia i komputerowego tłumienia
szumów. - Niech pan kontynuuje demontaŜ.
Siedząca za sterami “Szalonego Karrde'a” Mara Jade odwróciła się do
stojącego za nią męŜczyzny.
- Myślę, Ŝe to by było na tyle - powiedziała.
Przez chwilę wydawało się, Ŝe Talon Karrde jej nie słyszy. Stał
nieruchomo, wpatrując się w odległą planetę - malutki, bladoniebieski rogalik,
ledwie widoczny spoza postrzępionej krawędzi skąpanej w słońcu asteroidy,
za którą przyczaił się “Szalony Karrde”.
- Tak - rzekł w końcu przemytnik głosem zupełnie pozbawionym emocji,
choć musiał je odczuwać. - Chyba masz rację.
Mara wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z siedzącym w fotelu
drugiego pilota Avesem, a potem ponownie zwróciła się do Karrde'a.
- Czy nie powinniśmy więc lecieć? - zasugerowała.
Szef przemytników odetchnął głęboko... Obserwując uwaŜnie wyraz jego
twarzy, dziewczyna zrozumiała, ile naprawdę znaczyła dla niego planeta
Myrkr: to było coś więcej niŜ tylko baza, to był jego dom.
Z wysiłkiem odpędziła od siebie tę myśl. A więc Karrde stracił swój dom. I
co z tego? Ona straciła dotychczas znacznie więcej i Ŝyje. On teŜ sobie z tym
poradzi.
- Pytałam, czy nie powinniśmy juŜ lecieć?
- Słyszałem. - Na twarzy Karrde'a nie było juŜ śladu emocji. Przemytnik z
powrotem przybrał swój zwykły, lekko ironiczny ton. - UwaŜam, Ŝe
powinniśmy jeszcze trochę zaczekać i przekonać się, czy nie zostawiliśmy
tam czegoś, co mogłoby ich zaprowadzić do bazy na Rishi.
Mara ponownie zerknęła na drugiego pilota.
- Dokładnie wszystko sprawdziliśmy - odezwał się Aves. - Informacje o
Rishi znajdowały się jedynie w głównym komputerze, a ten wysłaliśmy od
razu z pierwszą grupą.
- W porządku - odparł Karrde. - Ale czy jesteś gotów dać głowę, Ŝe nie
przeoczyliśmy niczego?
- Nie. - Aves zacisnął usta.
- Ja teŜ nie. I dlatego jeszcze trochę zaczekamy.
- A co będzie, jeśli nas zauwaŜą? - dziewczyna nie dawała za wygraną. -
Chowanie się za asteroidą to dosyć wyświechtana sztuczka.
- Nie zauwaŜą nas - stwierdził Karrde ze spokojem. - Osobiście wątpię,
czy w ogóle przyjdzie im do głowy, by nas tu szukać. Ludzie uciekający przed
kimś takim jak wielki admirał Thrawn nie mają w zwyczaju zatrzymywać się,
nim nie uciekną duŜo dalej, niŜ my się teraz znajdujemy.
“Czy jesteś gotów dać głowę, Ŝe nie przeoczyliśmy niczego?” - Mara z
goryczą powtórzyła w myślach słowa Karrde'a. - Nic jednak nie powiedziała.
Szef przemytników miał prawdopodobnie rację; a ponadto, nawet jeśli
“Chimera” lub jej myśliwce skierowałyby się w ich stronę, to i tak mieliby
mnóstwo czasu, aby rozgrzać silniki i uciec
w nadprzestrzeń.
Taktyka Karrde'a wydawała się całkowicie logiczna i bez zarzutu, ale
Mara czuła dziwny niepokój. Miała jakieś złe przeczucia.
Zacisnęła zęby i nastawiła czujniki statku na maksymalną czułość.
Ponownie sprawdziła, czy procedura przygotowania do startu została
wprowadzona do komputera pokładowego. Potem pozostało jej juŜ tylko
czekanie.
Ekipa przeszukiwawcza wykonała swoje zadanie szybko i dokładnie. JuŜ
po półgodzinie nadszedł meldunek, Ŝe nie odkryto nic istotnego.
- CóŜ, to chyba wszystko - skrzywił się Pellaeon, obserwując przelatujące
na monitorze komunikaty. “Niezłe ćwiczenie praktyczne dla sił lądowych, ale
poza tym całkowicie jałowa akcja”, pomyślał, a odwracając się do Thrawna,
głośno dodał: - Chyba, Ŝe pańscy wywiadowcy w Hyllyard zaobserwowali coś
interesującego.
Admirał wpatrywał się intensywnie we wskazania przyrządów.
- Istotnie, zauwaŜono ślad aktywności. Wszystko skończyło się niemal tak
szybko, jak się zaczęło, ale sądzę, Ŝe wnioski są oczywiste.
“No, to przynajmniej coś mamy” - pomyślał Pellaeon.
- Rozumiem, panie admirale. Czy mam polecić, aby zorganizowano grupę
wywiadowczą, którą wyślemy na planetę?
- Trochę cierpliwości, kapitanie. MoŜe to nie będzie konieczne. Niech pan
spojrzy na skaner średniego zasięgu i powie mi, co widzi.
Pellaeon odwrócił się do tablicy przyrządów i przywołał na monitorze
odpowiedni obraz. Widział naturalnie Myrkr, a takŜe myśliwce tworzące
standardową osłonę “Chimery”. Poza nimi jedynym obiektem widocznym przy
tym zasięgu skanera była...
- Chodzi panu o tę niewielką asteroidę?
- Właśnie - przytaknął Thrawn. - Nic nadzwyczajnego, nie sądzi pan,
kapitanie? Nie, niech pan nie kieruje w tę stronę czujników! - dodał w tym
samym momencie, gdy taka myśl przyszła kapitanowi do głowy. - Nie chcemy
przecieŜ przedwcześnie spłoszyć zwierzyny, prawda?
- Zwierzyny? - powtórzył Pellaeon i ponownie zerknął na monitor. W
czasie przeprowadzonej trzy godziny wcześniej rutynowej analizy asteroidy
czujniki nic nie wykryły, a od tego czasu Ŝaden statek nie mógł się tam
wślizgnąć nie zauwaŜony. - Z całym szacunkiem, panie admirale, ale nie
widzę nic, co mogłoby wskazywać na czyjąś tam obecność.
- Ja teŜ nie - przyznał Thrawn. - Ale to jedyna tej wielkości osłona w
promieniu dziesięciu milionów kilometrów od Myrkr. Nie ma innego miejsca,
skąd Karrde mógłby nas obserwować.
- Za pozwoleniem, panie admirale: wątpię, aby Karrde był tak głupi, Ŝeby
siedzieć tu i czekać, aŜ przybędziemy do niego.
Jarzące się czerwono oczy Thrawna odrobinę się zwęziły.
- Zapomina pan, kapitanie, Ŝe miałem okazję poznać tego człowieka. Co
więcej, widziałem zgromadzone przez niego dzieła sztuki. - Admirał odwrócił
się z powrotem w stronę monitorów. - On tam czeka! Jestem tego pewien.
Widzi pan, kapitanie, Talon Karrde jest nie tylko przemytnikiem. Właściwie to
jest kimś zupełnie innym niŜ przemytnik. Jego prawdziwa miłość to nie
gromadzenie dóbr czy pieniędzy; jego pasją jest zdobywanie informacji.
Bardziej niŜ czegokolwiek innego na świecie poŜąda wiedzy. MoŜliwość
dowiedzenia się, czy znaleźliśmy tu coś interesującego, stanowi dla niego
pokusę nie do odparcia.
Pellaeon przyjrzał się ukradkiem dowódcy. Zdaniem kapitana
argumentacja admirała była mocno naciągana, ale z drugiej strony juŜ zbyt
wiele razy widział, jak sprawdzają się przewidywania Thrawna, by sprawę
zlekcewaŜyć.
- Czy mam rozkazać, aby dywizjon myśliwców zbadał
ten rejon?
- Jak juŜ mówiłem, kapitanie, cierpliwości. Nawet jeśli wygasili silniki i
włączyli system utrudniający wykrycie przez czujniki, to i tak zdecydują się na
start na długo przedtem, nim dotrą tam jakiekolwiek pojazdy. A właściwie
powinienem powiedzieć - admirał uśmiechnął się nieznacznie - jakiekolwiek
pojazdy wysłane z “Chimery”.
Nagle Pellaeonowi zaświtała w głowie pewna myśl. Przypomniał mu się
Thrawn, sięgający po kumunikator w chwili, gdy on miał wydać rozkaz do
ataku.
- Przesłał pan wiadomość do reszty floty. Przy czym zgrał ją pan w czasie
z rozkazem ataku, aby zamaskować transmisję.
Thrawn uniósł granatowoczarne brwi.
- Doskonale, kapitanie. Doskonale.
Pellaeon poczuł falę gorąca na policzkach. Komplementów ze strony
admirała nie słyszało się codziennie.
- Dziękuję, panie admirale.
- Mówiąc precyzyjnie, powiadomiłem tylko jeden statek: “CiemięŜyciela”.
Przybędzie tu za jakieś dziesięć minut. A wtedy - oczy Thrawna zabłysły -
przekonamy się, na ile dokładnie przejrzałem psychikę Karrde'a.
Dochodzące z głośników “Szalonego Karrde'a” meldunki ekipy
przeszukiwawczej stawały się coraz rzadsze.
- Chyba nic nie znaleźli - zauwaŜył Aves.
- Tak jak mówiłeś: wszystko dokładnie sprawdziliśmy - przypomniała mu
Mara. Niemal nie słyszała własnego głosu. To coś, co nie dawało jej spokoju,
przybierało na sile. - Czy moŜemy wreszcie stąd odlecieć? - spytała,
zwracając się do Karrde'a.
- Uspokój się, Maro. Oni nie mogą wiedzieć, Ŝe tu jesteśmy. Nie
próbowali nawet nakierować czujników na asteroidę, a bez tego nie są w
stanie wykryć statku.
- Chyba Ŝe przyrządy niszczyciela gwiezdnego są bardziej czułe, niŜ
przypuszczasz - odparowała dziewczyna.
- Znamy dokładnie moŜliwości ich przyrządów - zapewnił ją Aves. -Weź
się w garść, Maro. On wie, co robi. “Szalony Karrde” ma jeden z najlepszych
systemów maskowania przed czujnikami w tej części...
Urwał, gdyŜ drzwi wejściowe otworzyły się niespodziewanie. Dziewczyna
odwróciła się i ujrzała dwa udomowione Vonskry Karrde'a.
Zwierzęta dosłownie wlekły za sobą trzymającego ich smycz człowieka.
- Co ty tu robisz, Czin? - zdenerwował się szef przemytników.
- Przepraszam, kapitanie - wysapał chłopak. Zaparł się nogami w
podłogę, przytrzymując napręŜone smycze. Jego wysiłki przyniosły zaledwie
częściowy skutek: drapieŜniki nadal powoli ciągnęły go do przodu. - Nie
mogłem ich powstrzymać. Pomyślałem, Ŝe moŜe bardzo chcą pana zobaczyć.
- Co się z wami dzieje? - skarcił zwierzęta Karrde. Przykucnął przed nimi
na podłodze. - Nie wiecie, Ŝe jesteśmy bardzo zajęci?
Vonskry nawet na niego nie spojrzały. Zachowywały się tak, jakby w
ogóle nie zauwaŜyły obecności Karrde'a. Wpatrywały się przed siebie, nie
zwracając na niego uwagi.
Utkwiły wzrok w Marze.
- Hej, Sturm! - przemytnik lekko klepnął jedno ze zwierząt po pysku. -
Mówię do ciebie. Co w ciebie wstąpiło? - PodąŜył wzrokiem za spojrzeniem
vonskra...
Zawahał się i spojrzał jeszcze raz.
- Maro, czy robisz coś dziwnego?
Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową, a po plecach przebiegł jej
lodowaty dreszcz. JuŜ kiedyś widziała to spojrzenie - u dzikich vonskrów,
które spotykali z Luke'em Skywalkerem na Myrkrze, w czasie ich trzydniowej
wędrówki przez puszczę.
Tyle Ŝe tamte Vonskry nie nią się interesowały. Ich spojrzenia były
skierowane na Skywalkera. Zwykle patrzyły tak na niego tuŜ przed atakiem.
- Sturm, to tylko Mara. - Karrde przemawiał do zwierzęcia jak do dziecka.
- Mara - powtórzył, patrząc vonskrowi prosto w oczy. - Przyjaciel. Słyszysz,
Drang? - dodał, chwytając drugiego drapieŜnika za pysk. - Ona jest
przyjacielem. Rozumiesz?
Przez chwilę Drang wydawał się rozwaŜać to, co usłyszał. Potem, tak
samo niechętnie jak przedtem Sturm, spuścił łeb i przestał się wyrywać.
- No, juŜ lepiej - stwierdził przemytnik. Podrapał oba drapieŜniki za
uszami i podniósł się z podłogi. - Lepiej je stąd zabierz, Czin. Pospaceruj z
nimi po głównym korytarzu, niech mają trochę ruchu.
- O ile uda mi się znaleźć przejście pomiędzy tymi wszystkimi gratami -
mruknął chłopak, ściągając smycze. - No, maluchy, idziemy!
Vonskry zawahały się na moment, ale dały się wyprowadzić z
pomieszczenia.
- Zastanawiam się, o co im chodziło - rzekł Karrde, gdy juŜ zamknęły się
za nimi drzwi. Obrzucił Marę badawczym spojrzeniem.
- Nie mam pojęcia - odparła dziewczyna z napięciem w głosie. Teraz, gdy
minęło chwilowe zamieszanie, dziwny lęk, który poprzednio odczuwała, wrócił
z jeszcze większą siłą. Odwróciła się gwałtownie do monitorów, spodziewając
się ujrzeć nadlatujący w ich kierunku dywizjon myśliwców imperialnych.
Jednak nic takiego nie zobaczyła. Jedynie “Chimera” nadal tkwiła
niegroźnie na orbicie Myrkru. Przyrządy “Szalonego Karrde'a” nie wykazywały
Ŝadnego zagroŜenia, ale mimo to w Marze narastał strach...
W pewnym momencie nie potrafiła się juŜ powstrzymać. Sięgnęła do
tablicy przyrządów i uruchomiła procedurę przedstartową.
- Maro! - Aves poderwał się jak oparzony. - Co ty, u diabła...?
- Oni zaraz tu będą - odburknęła, a jej głos zdradzał wszystkie kłębiące
się w niej emocje. Kości zostały rzucone: w chwili uruchomienia silników
statku wszystkie czujniki “Chimery” skoczyły na pewno jak oszalałe. Teraz
pozostawała im juŜ tylko ucieczka.
Zerknęła na Karrde'a, obawiając się tego, co spodziewała się wyczytać w
jego oczach. Ale szef przyglądał się jej spokojnie, z lekko kpiącym wyrazem
twarzy.
- Nie wygląda na to, Ŝeby zaraz mieli się tu zjawić - zauwaŜył ostroŜnie.
Potrząsnęła głową i spojrzała na niego błagalnie.
- Musisz mi uwierzyć. - Dziewczyna miała niemiłą świadomość, Ŝe jej
samej trudno w to uwierzyć. - Szykują się do ataku. - dodała jednak.
- Wierzę ci - powiedział przemytnik łagodnie. “Albo
po prostu zrozumiałeś, Ŝe nie mamy w tej chwili wyboru”, przemknęło Marze
przez głowę. - Aves: wykonaj obliczenia do skoku w nadprzestrzeń. Wybierz
najprostszy moŜliwy kurs, byle nie w pobliŜe Rishi; później będziemy mieli
czas, Ŝeby się zatrzymać i dokonać korekty.
- AleŜ, Karrde...
- Mara jest moim zastępcą - przerwał mu szef. - I w związku z tym ma
prawo i obowiązek podejmować waŜne decyzje.
- Tak, ale... - Aves zdusił ostatnie słowo. - Tak - wycedził przez zęby.
Obrzucił dziewczynę wrogim spojrzeniem, po czym odwrócił się do komputera
nawigacyjnego i zabrał się do pracy.
- MoŜemy ruszać, Maro - powiedział Karrde. Usiadł w fotelu do obsługi
urządzeń łączności. - Postaraj się, aby asteroidą była jak najdłuŜej między
nami a “Chimerą”.
- Tak jest - odparła. Dotychczasowe emocje zaczynały powoli ustępować.
Teraz czuła głównie złość i zakłopotanie. Znów to zrobiła: poszła za głosem
wewnętrznego przeczucia. Uczyniła to, czego nigdy w Ŝyciu nie powinna robić
- i po raz kolejny się na tym sparzyła.
Prawdopodobnie po raz ostatni Karrde nazwał ją swoim zastępcą. Nie
chciał podwaŜać autorytetu dowódcy w obecności Avesa, ale kiedy tylko się
stąd wyrwą i spotka się z nią w cztery oczy, to będzie musiała słono za
wszystko zapłacić. Będzie miała szczęście, jeśli nie wyrzuci jej z organizacji.
Ze złością uderzyła w klawisze komputera. Obróciła “Szalonego Karrde'a”
tyłem do asteroidy i poprowadziła statek w stronę otwartego kosmosu.
Nagle z charakterystycznym dla pseudoruchu migotaniem z
nadprzestrzeni wyskoczył jakiś duŜy obiekt. Wyhamował o dwadzieścia
kilometrów od nich.
Był to imperialny krąŜownik przechwytujący.
Aves zmiął w ustach przekleństwo.
- Mamy towarzystwo - rzucił.
- Widzę. - Karrde był jak zwykle opanowany, ale i w jego głosie
zabrzmiała nutka zaskoczenia. - Ile czasu do skoku w nadprzestrzeń?
- Jeszcze minuta - odparł Aves z napięciem. - Zewnętrzna część układu
jest strasznie zaśmiecona i komputer usiłuje sobie z tym poradzić.
- No, to będziemy się ścigać. - podsumował szef przemytników. - Co u
ciebie, Maro?
- Prędkość: siedem trzy - oznajmiła. Usiłowała wydusić z rozgrzewających
się silników maksimum mocy. Karrde miał rację: szykował się prawdziwy
wyścig. KrąŜowniki przechwytujące były wyposaŜone w cztery potęŜne
generatory fal grawitacyjnych, które mogły imitować obecność mas wielkości
planety. Statki te miały za zadanie uniemoŜliwiać ucieczkę w nadprzestrzeń,
dopóki imperialne myśliwce nie rozniosą wroga na strzępy. Jednak
bezpośrednio po wyjściu z nadprzestrzeni potrzebowały minuty na
uruchomienie generatorów. Gdyby Marze udało się w tym czasie
wyprowadzić “Szalonego Karrde'a” poza ich zasięg...
- Kolejni goście - oznajmił Aves. - Parę dywizjonów myśliwców
imperialnych z “Chimery”.
- Prędkość: osiem sześć - zameldowała Mara. - MoŜemy osiągnąć
prędkość światła natychmiast, gdy komputer nawigacyjny poda kurs.
- Co z krąŜownikiem?
- Rozgrzewa generatory - odparł Aves. Na monitorze taktycznym Mary
wyświetlił się przezroczysty stoŜek oznaczający obszar, w którym juŜ wkrótce
miało się pojawić pole uniemoŜliwiające skok w nadprzestrzeń. Dziewczyna
odrobinę skorygowała kurs, kierując statek w stronę najbliŜszego punktu poza
zasięgiem krąŜownika. Zerknęła na ekran komputera nawigacyjnego:
obliczenia dobiegały końca. Jednocześnie widmowy stoŜek zaczął się
gwałtownie materializować...
Rozległ się brzęczyk komputera. Mara zacisnęła dłoń na
potrójnej dźwigni napędu nadprzestrzennego i płynnym ruchem pociągnęła ją
do siebie. “Szalony Karrde” zadrŜał i przez moment wydawało się, Ŝe
krąŜownik przechwytujący jednak wygra ten upiorny wyścig. Nagle widoczne
na zewnątrz gwiazdy rozpłynęły się w świetliste smugi...
“Udało się!”
Aves westchnął z ulgą, gdy gwiezdne smugi ustąpiły miejsca gwiezdnej
mozaice nadprzestrzeni.
- To się nazywa zdąŜyć w ostatniej chwili. Skąd oni, u diabła, wiedzieli, Ŝe
tam jesteśmy?
- Nie mam pojęcia - odparł Karrde spokojnie. - A ty, Maro?
- Ja teŜ nie. - Dziewczyna utkwiła wzrok w monitorach. Nie śmiała
spojrzeć na któregokolwiek z towarzyszy. - MoŜe Thrawn zawierzył po prostu
swojemu przeczuciu. Czasem tak robi.
- No, to mamy szczęście, Ŝe nie tylko on miewa przeczucia - stwierdził
Aves lekko zmienionym głosem. - Ładnie to załatwiłaś, Maro. Przepraszam,
Ŝe na ciebie napadłem.
- Tak - poparł go Karrde. - To była naprawdę świetna robota.
- Dzięki - burknęła dziewczyna. Nie spuszczając wzroku z tablicy
przyrządów, starała się powstrzymać napływające jej do oczu łzy. “A więc
znów się zaczęło”. Gorąco wierzyła, Ŝe odnalezienie myśliwca Skywalkera w
środku kosmosu było zdarzeniem odosobnionym - zwykły łut szczęścia,
bardziej jego zasługa niŜ jej.
Ale nie. Wszystko zaczynało się od nowa - tak jak juŜ tyle razy przedtem
w ciągu tych ostatnich pięciu lat - nagłe przeczucia i towarzyszące im dziwne
doznania, nieodparte impulsy i wewnętrzny przymus, który pchał ją do
działania.
A to znaczyło, Ŝe prawdopodobnie juŜ wkrótce zaczną ją na powrót
dręczyć sny.
Ze złością uderzyła się ręką w głowę. Spróbowała rozluźnić napięte
mięśnie twarzy. Zbyt dobrze znała ten scenariusz... “Ale tym razem wszystko
potoczy się inaczej”, pomyślała. Dotychczas była zupełnie bezradna wobec
odbieranych przez siebie głosów i impulsów - mogła tylko cierpieć i czekać, aŜ
cały cykl dobiegnie końca. Cierpiała zaszyta w jakąś kryjówkę, z której
natychmiast uciekała, gdy tylko zdradziła się przed otaczającymi ją ludźmi.
Ale tym razem nie była zwykłą kelnerką w barze na Forliss ani nie
wystawiała potencjalnych ofiar dla bandy rzezimieszków na Kaprioril, ani teŜ
nie tkwiła jako mechanik od napędów nadprzestrzennych w jakiejś zapadłej
dziurze w Przesmyku Izońskim. Była zastępcą szefa najpotęŜniejszej grupy
przemytniczej w całej galaktyce. Dysponowała zasobami materialnymi i
środkami transportu, do jakich nie miała dostępu od śmierci Imperatora.
Wiedziała, Ŝe te moŜliwości pozwolą jej odnaleźć Luke'a Skywalkera.
Odnaleźć go - i zabić.
MoŜe wtedy wreszcie głosy się uciszą.
Przez dłuŜszą chwilę Thrawn stał przy iluminatorze, obserwując w
milczeniu odległą asteroidę i majaczący obok niej - teraz juŜ zbyteczny -
krąŜownik przechwytujący. Pellaeon pomyślał z niepokojem, Ŝe admirał
przybrał pozę identyczną jak wtedy, gdy Luke Skywalker umknął z podobnej
pułapki. Kapitan bał się choćby odetchnąć. Wpatrując się w plecy dowódcy,
zastanawiał się, czy znowu ktoś z załogi “Chimery” zapłaci Ŝyciem za to
niepowodzenie.
- Ciekawe - odezwał się Thrawn niemal obojętnie. Odwrócił się w stronę
podwładnego. - Czy zwrócił pan uwagę na następstwo zdarzeń, kapitanie?
- Tak, panie admirale - odparł niepewnie Pellaeon. - Obiekt włączył silniki
jeszcze przed pojawieniem się “CiemięŜyciela”.
- Właśnie - skinął głową Thrawn. - A to moŜe oznaczać jedną z trzech
moŜliwości: albo Karrde i tak zaczynał się juŜ zbierać do odlotu, albo coś go
wystraszyło, albo teŜ... - czerwone oczy admirała błysnęły złowrogo - został
przez kogoś ostrzeŜony.
Pellaeon zesztywniał.
- Chyba nie sugeruje pan, admirale, Ŝe uprzedził go któryś z naszych
ludzi?
- Nie, bynajmniej. - Wargi Thrawna zadrŜały leciutko. - Pomijając juŜ
kwestię wierności naszej załogi, to nikt na “Chimerze” nie wiedział o
planowanym ataku. A gdyby ostrzeŜenie nadano z “CiemięŜyciela”, to musieli-
byśmy przechwycić taką wiadomość. - W zadumie zrobił kilka kroków. - To
dość intrygująca zagadka, kapitanie - rzekł, siadając w fotelu. - Będę się
musiał nad nią zastanowić. Teraz jednak mamy na głowie waŜniejsze sprawy:
chociaŜby kwestię zdobycia nowych statków wojennych. Czy ktoś
odpowiedział na nasz apel?
- W zasadzie nie zdarzyło się nic ciekawego, panie admirale - odparł
Pellaeon. Wyciągnął dziennik łączności i szybko przebiegł go wzrokiem. -
Osiem z piętnastu grup, z którymi nawiązałem kontakt, wyraziło
zainteresowanie naszą ofertą, ale Ŝadna nie chciała się do niczego zobowią-
zać. W dalszym ciągu czekamy na odpowiedzi od pozostałych.
- Damy im jeszcze kilka tygodni - stwierdził Thrawn, kiwając głową. - A
jeśli do tego czasu sprawa nie posunie się naprzód, to ponowimy nasz apel,
tyle Ŝe w ostrzejszej formie.
- Rozumiem, panie admirale. - Pellaeon zawahał się przez chwilę. -
Nadeszła teŜ kolejna wiadomość z Jomarku.
Thrawn zwrócił na podwładnego swe gorejące oczy.
- Byłbym niezmiernie wdzięczny, kapitanie - powiedział, cedząc słowa -
gdyby wyjaśnił pan naszemu szanownemu mistrzowi C'baoth owi, Ŝe jeśli w
dalszym ciągu będzie bombardował nas wiadomościami, to jego pobyt na
Jomarku straci cały sens. JeŜeli Rebelianci zaczną choćby podejrzewać jakiś
związek pomiędzy nami, to C'baoth moŜe być pewien, Ŝe Skywalker nigdy się
tam nie zjawi.
- JuŜ mu to wyjaśniałem, panie admirale - skrzywił się Pellaeon. - I to nie
raz. Zawsze na to odpowiada, Ŝe jego Jedi na pewno się zjawi. Dopytuje się
teŜ, kiedy dostarczy mu pan siostrę Skywalkera.
Thrawn milczał przez dłuŜszą chwilę.
- Podejrzewani, Ŝe nie da się go uciszyć, dopóki nie dostanie tego, czego
chce - rzekł w końcu. - Zapewne na razie nie będzie teŜ miał ochoty niczego
dla nas robić.
- Tak, narzekał na to, Ŝe kaŜe mu pan koordynować ataki - potwierdził
Pellaeon. - Kilkakrotnie mi powtarzał, Ŝe nie potrafi dokładnie przewidzieć,
kiedy Skywalker przybędzie na Jomark.
- I insynuował zapewne, Ŝe spotka nas straszliwa kara, jeśli go tam wtedy
nie będzie - mruknął admirał. - Tak, znam to na pamięć. I mam juŜ tego
dosyć. - Odetchnął głęboko, powoli wypuszczając powietrze. - A więc dobrze,
kapitanie. Kiedy C'baoth ponownie się odezwie, moŜe go pan poinformować,
Ŝe po akcji na Taanab damy mu nieco odpocząć. Skywalker nie zjawi się na
Jomarku wcześniej niŜ za jakieś dwa tygodnie - te niesnaski, które sprowo-
kowaliśmy w dowództwie Rebeliantów, powinny go do tego czasu zatrzymać.
A jeśli chodzi o Leię Organę Solo i jej nie narodzone dzieci... to moŜe mu pan
oznajmić, Ŝe teraz osobiście zajmę się tą sprawą.
Pellaeon zerknął ukradkiem za siebie, na stojącego przy tylnych drzwiach
Rukha - milczącego towarzysza admirała, stanowiącego jego osobistą
ochronę.
- Czy mam rozumieć, Ŝe zamierza pan odsunąć od tego zadania
Noghrich, panie admirale?
- A ma pan coś przeciwko temu, kapitanie?
- Nie, panie admirale. Ośmielam się jedynie przypomnieć, Ŝe Noghri
bardzo nie lubią, kiedy nie mogą dokończyć powierzonej im misji.
- Noghri słuŜą Imperium - zauwaŜył chłodno Thrawn. - A poza tym są
wierni wobec mnie. Zrobią to, co im kaŜę... - Zawahał się przez chwilę. -
Niemniej jednak będę pamiętał o pańskich obiekcjach. W kaŜdym razie tu, na
Myrkr, nie mamy juŜ nic do roboty. Proszę rozkazać generałowi Covellowi, by
wycofał swoje oddziały.
- Tak jest, panie admirale - powiedział Pellaeon i skinął na oficera
łączności, by przekazał rozkaz na planetę.
- Za trzy godziny chcę mieć w ręku raport generała - dodał Thrawn. -
Dwanaście godzin później ma mi przedstawić nazwiska trzech Ŝołnierzy
piechoty i dwóch członków załóg pojazdów bojowych, którzy najbardziej
wyróŜnili się w czasie ataku. Tych pięciu ludzi zostanie oddelegowanych do
operacji “Tantiss”. Mają być bezzwłocznie wysłani na Wayland.
- Tak jest - skinął głową Pellaeon, pieczołowicie wpisując rozkazy dla
Covella do komputera. W ciągu ostatnich tygodni, od kiedy operacja “Tantiss”
nabrała rozmachu, wybieranie najlepszych Ŝołnierzy stało się w Armii
Imperialnej rutynowym zajęciem. Niemniej jednak admirał co jakiś czas
przypominał swoim oficerom o tym obowiązku. MoŜe chciał w ten sposób
podkreślić, Ŝe ta selekcja ma podstawowe znaczenie dla powodzenia jego
planu zdławienia Rebelii.
Thrawn ponownie spojrzał przez iluminator na widniejącą w dole planetę.
- A skoro i tak czekamy na powrót generała, to proszę się skontaktować z
wywiadem. Niech zorganizują grupę ludzi, którą wyślemy do Hyllyard. -
Uśmiechnął się. - To ogromna galaktyka, kapitanie, ale nawet ktoś taki jak
Talon Karrde nie moŜe uciekać w nieskończoność. W końcu będzie musiał
się zatrzymać.
Wysoki Zamek na Jomarku nie zasługiwał na swoją nazwę - przynajmniej
w opinii Joruusa C'baotha. Mały i brudny, z rozpadającymi się gdzieniegdzie
ścianami, zamek był tak martwy, jak dawno wymarły lud, który go zbudował.
Budowla przycupnęła niepewnie pomiędzy dwiema wyniosłymi skałami
stanowiącymi fragmenty pradawnego stoŜka wulkanicznego. Jednak patrząc
na zbiegające się koliście pozostałości ścian krateru i połyskującą niebiesko
taflę leŜącego czterysta metrów w dole jeziora Pierścień, C'baoth musiał
przyznać, Ŝe tubylcy znaleźli piękne miejsce, by zbudować swój zamek -
zamek, świątynię czy co to tam właściwie było. Budowla stanowiła niemal
wymarzoną siedzibę dla mistrza Jedi juŜ choćby z tego powodu, Ŝe okoliczna
ludność najwyraźniej bała się tego miejsca. Poza tym połoŜona w środku
krateru ciemna wyspa, która nadawała jezioru kształt pierścienia, z
powodzeniem słuŜyła jako dyskretne lądowisko dla irytująco często
pojawiających się tu pojazdów Thrawna.
Stojąc na pałacowym tarasie i spoglądając w dół, na jezioro Pierścień,
C'baoth nie myślał jednak o pięknie krajobrazu ani o władzy, ani nawet o
Imperium. Jego uwagę zaprzątało dziwne drŜenie Mocy, które właśnie odczuł.
Podobne wraŜenia odbierał juŜ wcześniej - a przynajmniej tak mu się
wydawało. Trudno było cofnąć się myślami do czasów minionych,
wspomnienia wymykały się w gorączkowym natłoku spraw dnia dzisiejszego.
Nawet jego własna przeszłość jawiła się C'baothowi we fragmentarycznych
wspomnieniach, przypominających oderwane od siebie zapisy w jakiejś
kronice historycznej. Miał niejasne wraŜenie, Ŝe ktoś próbował mu kiedyś
wyjaśnić, dlaczego tak się działo, ale te wyjaśnienia juŜ dawno zagubiły się w
mrokach przeszłości.
Zresztą to i tak nie miało Ŝadnego znaczenia. Nie liczyła się ani zawodna
pamięć, ani trudność koncentracji, ani teŜ luki we wspomnieniach o własnej
przeszłości. W kaŜdej chwili mógł przywołać Moc - i to było najwaŜniejsze.
Dopóki będzie w stanie to robić, nikt nie zdoła go skrzywdzić ani odebrać mu
tego, co ma.
Tyle Ŝe wielki admirał Thrawn juŜ go w zasadzie pozbawił wszystkiego.
CzyŜ nie?
Starzec rozejrzał się po tarasie. Tak, to nie był ani dom, ani miasto, ani
świat, które wybrał, by je kształtować i nimi rządzić. To nie był Wayland, który
wyrwał z rąk Ciemnego Jedi, pilnującego skarbca Imperatora we wnętrzu góry
Tantiss. To był Jomark, gdzie tkwił w oczekiwaniu na... Na kogo?
Pogładził dłonią długą, siwą brodę i spróbował się skoncentrować... Po
chwili sobie przypomniał: czeka na Luke'a Skywalkera. Tak, ma tu przybyć
Skywalker, a takŜe jego siostra i jej nie narodzone dzieci - a on uczyni ich
wszystkich swymi sługami. Wielki admirał Thrawn obiecał mu ich w zamian za
pomoc, której C'baoth miał udzielić Imperium.
Starzec skrzywił się na myśl o tym. Pomoc, której Ŝądał od niego admirał,
sprawiała mu wiele trudności. Musiał się bardzo mocno koncentrować, by
zrobić to, czego chciał Thrawn; musiał ściśle kontrolować swoje myśli i
uczucia - i to przez długie okresy. Na Waylandzie miał całkowity spokój,
przynajmniej od czasu, gdy zabił straŜnika Imperatora.
C'baoth się uśmiechnął. Walka ze straŜnikiem to był wspaniały
pojedynek. Usiłował go sobie przypomnieć, ale szczegóły przeszłości
rozwiewały się niczym liście na wietrze. To było juŜ tak dawno temu...
Dawno temu... DrŜenie Mocy teŜ zdarzało się dawno temu.
C'baoth przestał gładzić brodę i namacał palcami zawieszony na
piersiach medalion. Ściskając w dłoni ciepły metal, starał się rozproszyć
przesłaniającą mu przeszłość mgiełkę i dojrzeć, co się za nią kryje. Nie mylił
się: rzeczywiście, takie samo drŜenie zdarzyło się juŜ trzykrotnie w ciągu
ostatnich paru lat. Pojawiało się, trwało przez jakiś czas, po czym znów
ustępowało. Zupełnie jakby ktoś odkrywał, jak korzystać z Mocy, a po
pewnym czasie tracił tę umiejętność.
Starzec nie potrafił tego zrozumieć. Ale to wszystko nie stanowiło dla
niego zagroŜenia, a zatem nie było istotne.
Wyczuł obecność imperialnego niszczyciela gwiezdnego, który wszedł na
orbitę wokół planety. Ukryty wysoko ponad chmurami, statek był całkowicie
niewidoczny dla mieszkańców Jomarku. C'baoth wiedział, Ŝe gdy zapadnie
noc, ludzie z niszczyciela przyślą po niego wahadłowiec i zabiorą go, aby
znów gdzieś - zdaje się, Ŝe tym razem na Taanab - koordynował kolejny z
synchronicznych ataków Imperium.
Wcale mu się nie uśmiechały związane z tym wysiłek i ból. Ale kiedy
wreszcie dostanie swoich Jedi, oni wszystko mu wynagrodzą. Ukształtuje ich
na swój obraz i będą mu słuŜyli do końca Ŝycia.
A wtedy nawet wielki admirał Thrawn będzie musiał przyznać, Ŝe on,
Joruus C'baoth odkrył, na czym polega prawdziwy sens władzy.
ROZDZIAŁ
2
- Strasznie mi przykro, Luke. - Dobiegający z nadajnika głos Wedge'a
Antillesa przerywały co chwila szumy i trzaski. - Interweniowałem juŜ
dosłownie wszędzie, pukałem do wszystkich moŜliwych drzwi, ale nic z tego.
Jakiś facet gdzieś tam na górze zarządził, Ŝe statki wojenne Sluisjańczyków
mają bezwzględne pierwszeństwo, jeśli chodzi o naprawę. Musimy znaleźć
tego człowieka i przekonać go, by zrobił dla nas wyjątek; w przeciwnym razie
nikt nie zajmie się twoim myśliwcem.
Luke Skywalker skrzywił się czując, Ŝe po czterech godzinach
niespokojnego wyczekiwania ma juŜ tego dosyć. Stracił cztery cenne godziny
i wciąŜ nie było wiadomo, jak długo jeszcze przyjdzie mu czekać; a na
Coruscant waŜyły się teraz losy całej Nowej Republiki...
- Czy znasz przynajmniej nazwisko tego faceta? - spytał.
- Nawet tego nie zdołałem się dowiedzieć - odparł Wedge. - Próbowałem
posuwać się coraz wyŜej w hierarchii słuŜbowej, ale wszystkie kontakty
urywały się gdzieś na trzecim poziomie powyŜej mechaników. Nadal będę się
usiłował czegoś dowiedzieć, ale tu panuje teraz niezły bałagan.
- No cóŜ, to normalne po zmasowanym ataku Imperium - westchnął Luke.
Rozumiał, dlaczego Sluisjańczycy wydali takie a nie inne zarządzenie, ale on
nie wybierał się przecieŜ na zwykłą przejaŜdŜkę. Lot na Coruscant potrwa
dobre sześć dni, a kaŜda godzina opóźnienia dawała politycznym
przeciwnikom admirała Ackbara więcej czasu na umocnienie ich pozycji. -
Próbuj dalej, dobrze? Muszę się stąd jak najszybciej wydostać.
- Oczywiście - rzucił Antilles. - Słuchaj, wiem, Ŝe martwisz się tym, co się
dzieje na Coruscant, ale jeden człowiek niewiele tam pomoŜe. Nawet jeśli jest
rycerzem Jedi.
- Wiem - przyznał Luke niechętnie. “Poza tym leci tam Han, a na miejscu
jest juŜ Leia...” - Ale po prostu nie potrafię tu tak bezczynnie siedzieć.
- Ani ja. - Wedge ściszył głos. - Nie zapominaj, Ŝe masz jeszcze jedno
wyjście.
- Tak, będę o tym pamiętał - obiecał Skywalker. Miał wielką pokusę, Ŝeby
skorzystać z propozycji przyjaciela. Ale oficjalnie Luke nie był juŜ członkiem
armii Nowej Republiki, a poniewaŜ oddziały zgromadzone w stoczni wciąŜ
pozostawały w pełnym pogotowiu bojowym, Wedge mógłby zostać
postawiony przed sądem wojennym za oddanie swego myśliwca osobie
cywilnej. Prawdopodobnie Borsk Fey'lya i jego antyackbarowska frakcja nie
zawracaliby sobie głowy pokazowym procesem przeciwko komuś tak
niskiemu rangą jak dowódca dywizjonu myśliwców. Ale kto wie, moŜe stałoby
się inaczej.
Naturalnie Wedge zdawał sobie z tego sprawę jeszcze lepiej od Luke'a.
Jego propozycja była więc tym bardziej wspaniałomyślna.
- Bardzo ci dziękuję - rzekł Skywalker. - Ale o ile nie zajdzie jakaś
naprawdę nagła potrzeba, to będzie lepiej dla wszystkich, jeśli zaczekam, aŜ
zreperują moją własną maszynę.
- Nie ma sprawy. A jak się czuje generał Calrissian?
- Jest w podobnej sytuacji jak mój myśliwiec - odparł cierpko Luke. -
Wszyscy tutejsi lekarze i roboty medyczne są zajęte opatrywaniem rannych.
Wyjmowanie kawałeczków szkła i metalu z kogoś, kto w danej chwili nie
krwawi, moŜe według nich poczekać.
- ZałoŜę się, Ŝe w tej sytuacji Calrissian nie posiada się ze szczęścia.
- Widywałem go juŜ w lepszej formie - przyznał Jedi. - Chyba spróbuję
jeszcze raz wpłynąć na lekarzy. A ty cały czas nękaj sluisjańska biurokrację.
Jeśli będziemy naciskali z dwóch stron, to moŜe spotkamy się gdzieś w
środku.
- Masz rację - zaśmiał się Antilles. - Odezwę się do ciebie później.
Nadajnik jeszcze raz zatrzeszczał i połączenie zostało przerwane.
- Powodzenia - rzucił cicho Luke. Wstał od pulpitu publicznego
komunikatora i skierował się w drugi koniec hali odpraw, ku drzwiom
prowadzącym do szpitala. Jeśli cały sprzęt Sluisjańczyków uległ takim
uszkodzeniom jak wewnętrzny system łączności, to rzeczywiście trochę
potrwa, nim ktoś będzie miał czas zająć się zamontowaniem nowego napędu
nadprzestrzennego w myśliwcu jakiegoś cywila.
Jednak torując sobie drogę wśród kłębiącego się tłumu, Luke doszedł do
wniosku, Ŝe wcale nie jest jeszcze tak źle: w stoczni znajdują się liczne statki
Nowej Republiki i moŜe ich mechanicy łatwiej niŜ Sluisjańczycy zgodzą się
zrobić wyjątek dla byłego oficera. A gdyby juŜ wszystko inne zawiodło,
zawsze moŜe połączyć się z Coruscant i poprosić Mon Mothmę o interwencję
w jego sprawie.
Wadą tego ostatniego rozwiązania było to, Ŝe prośba o pomoc
zdradzałaby słabość Luke'a... A akurat w tym momencie nie naleŜało
ujawniać przed Fey'lyą Ŝadnej słabości.
Tak mu się przynajmniej zdawało. Z drugiej jednak strony fakt, Ŝe
przywódczyni Nowej Republiki spełniła jego prywatną prośbę, mógłby zostać
odczytany jako znak siły i solidarności.
Skywalker potrząsnął głową, nie bardzo wiedząc, co powinien zrobić. To,
Ŝe Jedi potrafili w kaŜdej sytuacji dostrzec obie strony medalu, było ogólnie
rzecz biorąc bardzo uŜyteczne. Niemniej jednak machinacje polityczne
wydawały mu się przez to jeszcze bardziej niejasne i zawiłe. Był to jeden z
powodów, dla których kwestie związane z polityką zawsze wolał zostawiać
Leii.
Miał nadzieję, Ŝe jego siostra potrafi sobie poradzić i w tej sytuacji.
Skrzydło szpitalne było równie zatłoczone co reszta ogromnego portu
kosmicznego Sluis Van; ale tutaj przynajmniej większość obecnych, zamiast
biegać w kółko po całym terenie, siedziała lub leŜała spokojnie pod ścianami.
Lawirując pomiędzy krzesłami i wózkami z chorymi, Skywalker dotarł do
duŜego pokoju pielęgniarek, zamienionego obecnie na poczekalnię dla
pacjentów, którzy nie wymagali natychmiastowej pomocy. Lando Calrissian
siedział w kącie pomieszczenia, a na jego twarzy malowały się jednocześnie
zniecierpliwienie i nuda. Jedną ręką przyciskał do piersi prowizoryczny
opatrunek ze środkiem znieczulającym, a w drugiej trzymał poŜyczony notes
elektroniczny. Gdy przyszedł Luke, Lando właśnie studiował zapisane w nim
informacje.
- Jakieś złe wieści? - spytał Skywalker.
- Nie gorsze niŜ to wszystko, co mi się ostatnio przytrafiło - stwierdził
Calrissian, odkładając komputerek na wolne krzesło. - Na rynku cena
hfredium znów spadła. Jeśli nie wzrośnie w ciągu najbliŜszych miesięcy, to
będę o kilkaset tysięcy do tyłu.
- To rzeczywiście niewesoła sytuacja. O ile się nie mylę, hfredium to
główny produkt twojego Miasta Nomadów?
- Tak, jeden z kilku podstawowych produktów - potwierdził Lando ze
skwaszoną miną. - Nasza produkcja jest na tyle zróŜnicowana, Ŝe w
normalnych warunkach zbytnio byśmy tego nie odczuli. Problem polega na
tym, Ŝe w ostatnim czasie gromadziłem hfredium w nadziei, iŜ cena wzrośnie.
Ale stało się dokładnie odwrotnie.
Luke z trudem powstrzymał uśmiech. “To cały Lando: moŜe i stał się
uczciwy i szanowany, ale wciąŜ nie potrafi się powstrzymać od ryzykownych
spekulacji na boku”.
- No, jeśli cię to choć trochę pocieszy - powiedział - to mam dla ciebie
pomyślną wiadomość. PoniewaŜ wszystkie statki, które Imperium próbowało
wykraść, naleŜały do Nowej Republiki, to nie będziemy się musieli uŜerać ze
sluisjańska biurokracją, Ŝeby odzyskać twoje wgłębiarki. Wystarczy, Ŝe
przedstawisz dowódcy oddziałów republikańskich odpowiedni wniosek i
będziesz mógł je stąd zabrać.
Twarz Landa rozpogodziła się nieco.
- To doskonale. Jestem ci niezwykle wdzięczny, Luke. Nie masz pojęcia,
ile miałem problemów, by zdobyć te maszyny. Gdybym musiał teraz szukać
nowych, to nie wiem, co bym zrobił.
Skywalker zbył podziękowania machnięciem ręki.
- Przykro mi, Ŝe w obecnej chwili tylko tyle moŜemy dla ciebie zrobić.
Pójdę teraz do izby przyjęć, moŜe uda mi się coś zdziałać w twojej sprawie.
Skończyłeś juŜ przeglądać ten notes?
- Jasne, moŜesz go zabrać. A czy coś się ruszyło
w kwestii twojego myśliwca?
- W zasadzie nie - odparł Luke, schylając się po komputerek. -
Sluisjańczycy ciągle powtarzają, Ŝe minie jeszcze co najmniej kilka godzin,
nim choćby... - urwał, bo odczuł nagłą zmianę w umyśle Landa. Niemal w tej
samej chwili przyjaciel chwycił go za rękę.
- O co chodzi? - zdziwił się Jedi.
Calrissian zapatrzył się przed siebie; zmarszczył czoło, starając się określić
unoszący się w powietrzu zapach.
- Gdzie teraz byłeś? - zwrócił się do Skywalkera.
- W hali odpraw, przy jednym ze stanowisk łączności. - Nagle Luke
uświadomił sobie, Ŝe Lando wącha jego rękaw. - A dlaczego pytasz?
Calrissian puścił jego rękę.
- To tytoń karababbajski - powiedział wolno. - Z domieszką ziół armudu.
Nie czułem tego zapachu od czasu... - Spojrzał na Skywalkera, a jego twarz
się ściągnęła. - To Niles Ferrier. Nie ma wątpliwości.
- A kto to jest Niles Ferrier? - Luke poczuł, Ŝe serce zaczęło mu bić
szybciej. Niepokój Landa stawał się zaraźliwy.
- Człowiek: wysoki, dobrze zbudowany - wyjaśniał Calrissian. - Ciemne
włosy; zapewne broda - choć to się zmienia; prawdopodobnie palił długie,
cienkie cygaro - a raczej na pewno je palił, bo pachniesz dymem. Widziałeś
kogoś takiego?
- Poczekaj. - Skywalker przymknął oczy i sięgnął Mocą do wnętrza swego
umysłu. Szczegółowe odtwarzanie z pamięci niedawno zaszłych zdarzeń było
jedną z umiejętności, jakich nauczył go Yoda. W miarę jak cofał się myślami
w czasie, przed oczami przelatywały mu kolejne obrazy: droga do szpitala,
rozmowa z Wedge'em, a jeszcze wcześniej poszukiwanie publicznego
komunikatora...
I nagle go zobaczył: Ferrier wyglądał dokładnie tak, jak opisał go Lando;
przechodził zaledwie o trzy metry od Luke'a.
- Mam go - oznajmił Skywalker i na chwilę zatrzymał obraz.
- Dokąd idzie?
- Hm... - Jedi ponownie uruchomił pamięć, tym razem jednak zdarzenia
popłynęły do przodu. Przez chwilę męŜczyzna to ginął mu z oczu, to znów się
pojawiał, aŜ wreszcie - gdy Luke znalazł w końcu pulpit łączności - zniknął na
dobre. - Wygląda na to, Ŝe Ferrier i jeszcze paru innych facetów skierowało
się do korytarza numer sześć.
Calrissian przywołał na komputerku plan portu kosmicznego.
- Korytarz numer sześć... Psiakrew! - Podniósł się gwałtownie, rzucając
na krzesło zarówno środek znieczulający, jak i notes elektroniczny. - Chodź,
musimy to sprawdzić.
- Co sprawdzić? - zainteresował się Luke. Musiał porządnie wyciągać
nogi, by dogonić Landa, który Ŝwawym krokiem przeciskał się ku drzwiom,
wymijając po drodze czekających pacjentów. - A tak w ogóle, kto to jest Niles
Ferrier?
- To jeden z najsprytniejszych złodziei statków w całej galaktyce - rzucił
Calrissian przez ramię. - A korytarz numer sześć prowadzi na jeden z
pomostów roboczych dla brygad remontowych. Musimy się tam dostać, nim
Ferrier zwinie jakiś koreliański statek wojenny czy coś w tym rodzaju i
spokojnie sobie odleci.
Przemierzyli halę odpraw i skierowali się ku przejściu oznaczonemu jako
korytarz szósty. Napis wykonano w dwóch wersjach: delikatnymi sluisjańskimi
karioglifami oraz wyraźniejszymi literami naleŜącymi do alfabetu języka basie.
Luke zauwaŜył ze zdziwieniem, Ŝe tutaj - w przeciwieństwie do innych części
portu, gdzie kłębiły się tłumy - nie było prawie nikogo. Po przejściu jakichś stu
metrów korytarzem byli juŜ zupełnie sami.
- O ile pamiętam, mówiłeś, Ŝe w tym sektorze portu reperuje się statki? -
odezwał się Skywalker. WytęŜył zmysły Jedi, by zbadać otaczający ich teren.
W biurach i warsztatach, które mijali, paliły się światła i cały sprzęt
funkcjonował normalnie. Luke wyczuł obecność kilku zajętych swoją pracą
robotów, ale poza nimi nie było tu nikogo.
- Istotnie tak mówiłem - przyznał Lando ponuro. - Z planu wynikało, Ŝe
korytarze numer pięć i trzy słuŜą do tego samego celu, ale pracy jest tyle, Ŝe i
tu robotnicy powinni mieć pełne ręce roboty. MoŜe masz przypadkiem przy
sobie jakiś zbędny blaster? Luke potrząsnął przecząco głową.
- JuŜ nie noszę blastera. Nie sądzisz, Ŝe powinniśmy zawiadomić ochronę
portu?
- Nie moŜemy tego zrobić, jeśli chcemy się dowiedzieć, co knuje Ferrier.
Do tej pory zdąŜył się juŜ na pewno podłączyć do centralnego komputera i
całego systemu łączności. Jeśli podniesiemy alarm, to natychmiast się gdzieś
zaszyje. - Calrissian zajrzał do jednego z biur, które akurat mijali. - To jest
właśnie cały Ferrier. Jedna z jego ulubionych sztuczek polega na takim
manipulowaniu dyspozycjami słuŜbowymi, Ŝeby odesłać wszystkich ludzi z
rejonu, gdzie zamierza...
- Zaczekaj - przerwał mu Luke. Jego umysł właśnie coś wychwycił... -
Chyba ich mam. Sześciu ludzi i dwóch obcych, najbliŜszy jakieś dwieście
metrów przed nami.
- Co to za obcy?
- Nie wiem. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z Ŝadną z tych
dwóch ras.
- Lepiej na nich uwaŜać. Ferrier zazwyczaj przyjmuje obcych do bandy ze
względu na siłę ich mięśni. Pospieszmy się.
- MoŜe lepiej tu zostań - zaproponował Skywalker, odpinając od pasa
miecz świetlny. - Nie jestem pewien, czy zdołam ci zapewnić odpowiednią
ochronę, gdyby zdecydowali się na walkę.
- Zaryzykuję - zdecydował Lando. - Ferrier mnie zna; moŜe zdołam
zapobiec rozlewowi krwi. Poza tym mam pewien pomysł i chciałbym go
wypróbować.
Od najbliŜszego człowieka dzieliło ich jeszcze ze dwadzieścia metrów,
gdy Luke wyczuł jakąś zmianę w znajdującej się przed nimi grupie.
- ZauwaŜyli nas - szepnął do przyjaciela i mocniej zacisnął dłoń na
rękojeści miecza. - Chcesz z nimi porozmawiać?
- Nie wiem - odparł szeptem Lando. Wyciągnął szyje, próbując coś
dojrzeć w pozornie opustoszałym korytarzu. - MoŜe podejdziemy nieco
bliŜej...
Luke zauwaŜył w jednych drzwiach ledwie dostrzegalne poruszenie i
poczuł nagłe falowanie Mocy.
- Kryj się! - zawołał, zapalając miecz świetlny. Z charakterystycznym
syczeniem pojawiło się błyszczące, biało zielone ostrze i niemal samorzutnie
poruszyło się, by zablokować oddany w ich kierunku strzał z blastera.
- Schowaj się za mną! - rozkazał Skywalker, gdy powietrze przeciął
kolejny pocisk. Prowadzone przez Moc ręce Luke'a znów ustawiły na jego
drodze świetlne ostrze. W chwilę potem od miecza odbił się trzeci pocisk, a
zaraz po nim czwarty. Z innych drzwi, gdzieś w głębi korytarza, odezwał się
następny blaster.
Skywalker nie cofnął się ani o krok. Czuł, jak przepływa przez niego Moc.
Jednocześnie doświadczał dziwnego zjawiska, polegającego na selektywnym
postrzeganiu rzeczywistości: jego wyostrzone zmysły rejestrowały tylko to, co
dotyczyło samego ataku, a wszystko inne pozostawało jakby w ciemności.
Skulony tuŜ za nim Lando był ledwie jakimś mglistym cieniem gdzieś na dnie
umysłu Luke'a; ludzie Ferriera zdawali się jeszcze mniej rzeczywiści.
Skywalker zacisnął zęby i pozwolił, by jego obroną kierowała Moc, a sam
zaczął się rozglądać po korytarzu, wypatrując nowych zagroŜeń.
Spostrzegł jakiś dziwaczny cień, który oderwał się od ściany i ruszył w
jego kierunku.
Przez dłuŜszą chwilę Skywalker nie mógł uwierzyć własnym oczom. Cień
miał idealnie gładką, pozbawioną jakichkolwiek nierówności powierzchnię; nic
- tylko lekko falujący kontur i niemal całkowita czerń. Ale to coś rzeczywiście
istniało... i szybko się do niego zbliŜało.
- Lando! - zawołał Jedi, usiłując przekrzyczeć odgłosy strzałów. - Pięć
metrów od nas, czterdzieści stopni w lewo. Wiesz, co to jest?
- Nigdy czegoś takiego nie widziałem! Zwijamy się?! - odkrzyknął
Calrissian.
Starając się nie osłabiać zaangaŜowania w obronę, Luke skoncentrował
cząstkę swego umysłu na zbliŜającym się cieniu. Była to Ŝywa istota - a
konkretnie jeden z obcych, których obecność wyczuł wcześniej. A zatem
musiał to być ktoś z bandy Ferriera...
- Trzymaj się blisko mnie - polecił Calrissianowi. Posuniecie, które
planował, było ryzykowne, ale biorąc nogi za pas nic by nie osiągnęli.
Starając się utrzymać równowagę, a jednocześnie zachować płynność
ruchów, ruszył powoli w kierunku cienia.
Obcy zatrzymał się gwałtownie, wyraźnie zdziwiony tym, Ŝe przeciwnik
zbliŜa się do niego zamiast uciekać. Luke wykorzystał wahanie obcego i
przesunął się nieco ku lewej ścianie korytarza. Strzały z pierwszego blastera
przelatywały teraz bardzo blisko ruchomego cienia, co zmusiło strzelającego
do przerwania ognia. Cień poruszył się nieznacznie i Skywalker odniósł
wraŜenie, Ŝe wygląda zza niego jakaś istota. Luke w dalszym ciągu przesuwał
się w lewo, starając się w ten sposób ściągnąć na obcego ogień takŜe
drugiego blastera. Po chwili i ta broń zamilkła.
- Dobra robota - szepnął Lando. - Teraz kolej na mnie.
Odsunął się nieco od Luke'a.
- Ferrier? - zawołał. - Tu Lando Calrissian. Słuchaj, jeśli chcesz jeszcze
oglądać swego kumpla Ŝywego, to lepiej go stąd odwołaj. To jest Luke
Skywalker, rycerz Jedi, człowiek, który załatwił Dartha Vadera.
Oczywiście stwierdzenie to było nieco przesadzone: Luke rzeczywiście
pokonał Vadera w ich ostatnim pojedynku na miecze świetlne, ale ostatecznie
nie zdecydował się go zabić.
Tak czy owak oświadczenie Landa wywarło odpowiednie wraŜenie na
ukrytych w korytarzu ludziach. Skywalker wyczuł ich wątpliwości i nagłą
konsternację; a gdy uniósł nieznacznie miecz świetlny, cień natychmiast się
zatrzymał.
- Powtórz, jak się nazywasz! - rozległ się czyjś głos.
- Lando Calrissian. Przypomnij sobie tę spartaczoną akcję na Phretiss
jakieś dziesięć lat temu.
- O, doskonale to pamiętam - odparł nieznajomy ponuro. - Czego chcesz?
- Pragnę ci zaproponować pewien układ - powiedział Lando. - Chodź tu,
to porozmawiamy.
Jego rozmówca wahał się przez moment, ale juŜ po chwili zza sterty
ustawionych przy ścianie korytarza skrzynek wyłonił się barczysty męŜczyzna,
którego obraz Luke odszukał wcześniej w pamięci. Ferrier wciąŜ jeszcze
ściskał w zębach dymiące cygaro.
- Reszta teŜ - rozkazał Calrissian. - No, Ferrier, kaŜ im wyjść. Chyba się
nie łudzisz, Ŝe zdołasz ukryć ich obecność przed rycerzem Jedi.
MęŜczyzna obrzucił Skywalkera szybkim spojrzeniem.
- Ludzie zawsze przeceniali legendarne zdolności Jedi - rzucił szyderczo.
Wydał jednak bezgłośnie jakiś rozkaz i niemal natychmiast z ukrycia wyłoniło
się pięciu ludzi i wysoki, chudy insektoid, którego skórę pokrywały zielone
łuski.
- Tak lepiej - pochwalił Lando i wyszedł zza pleców Luke'a. - Verpin, co? -
powiedział, wskazując ręką obcego. - No, muszę przyznać, Ŝe jesteś szybki,
Ferrier. Od wycofania się Floty Imperialnej minęło ledwie trzydzieści godzin, a
ty juŜ tu jesteś. I to z oswojonym Verpinem. Luke, słyszałeś kiedyś o
Verpinach?
Skywalker skinął potakująco głową. Znał tę rasę ze słyszenia.
- Podobno są geniuszami w naprawianiu skomplikowanych urządzeń.
- Mogę cię zapewnić, Ŝe w pełni zasługują na taką opinię - stwierdził
Calrissian. - Plotka głosi, Ŝe to oni pomogli admirałowi Ackbarowi
skonstruować myśliwiec typu B. Przerzuciłeś się teraz na porywanie
uszkodzonych statków, Ferrier? Czy teŜ twój Verpin jest tu tylko na wszelki
wypadek?
- Wspomniałeś o jakimś układzie - przerwał mu chłodno Ferrier. - Czekam
na szczegóły.
- Przede wszystkim muszę się dowiedzieć, czy miałeś coś wspólnego z
atakiem na Sluis Van - rzekł Lando równie lodowatym tonem. - Jeśli
pracujesz dla Imperium, to nici z układu.
Jeden z ludzi Ferriera odetchnął głęboko i mocniej ścisnął w ręku blaster.
Luke skinął w jego kierunku mieczem świetlnym, co odebrało napastnikowi
ochotę do bohaterskich czynów. Ferrier zerknął na niego, a potem znów
przeniósł wzrok na Calrissiana.
- Imperium zwróciło się do grup przemytniczych z apelem o dostarczanie
statków - oznajmił niechętnie. - A konkretnie statków wojennych. Za wszystko,
co przekracza sto tysięcy ton i moŜe strzelać, płacą dwadzieścia procent
więcej niŜ wynosi cena rynkowa.
Luke i Lando wymienili szybkie spojrzenia.
- To dziwna prośba - stwierdził Calrissian. - Stracili jedną ze stoczni czy
co?
- Nic na ten temat nie mówili, a ja nie pytałem - odparł kwaśno Ferrier. -
Jestem biznesmenem: dostarczam klientom to, o co proszą... Chcesz ze mną
zawrzeć jakiś układ czy tylko sobie pogadać?
- Chcę zawrzeć układ - zapewnił go Lando. - Wiesz, Ferrier, odnoszę
wraŜenie, Ŝe znalazłeś się w powaŜnych tarapatach. Nakryliśmy cię na
gorącym uczynku w chwili, gdy próbowałeś ukraść statek wojenny Nowej
Republiki. Myślę, Ŝe zdołaliśmy cię teŜ przekonać, Ŝe Luke moŜe bez kłopotu
załatwić całą waszą bandę. Wystarczy, Ŝe wezwę
ludzi z ochrony portu, a wszyscy spędzicie kilka najbliŜszych lat w kolonii
karnej.
Cień, który dotychczas stał nieruchomo, zrobił krok do przodu.
- Jedi pewnie przeŜyje - powiedział Ferrier ponuro. - Ale ty nie.
- MoŜe tak, a moŜe nie - odparł lekko Lando. - Tak czy inaczej, nie jest to
chyba wymarzona sytuacja dla biznesmena. Moja propozycja brzmi zatem
tak: macie się stąd natychmiast zabierać, a my zawiadomimy lokalne władze
dopiero wtedy, gdy będziecie juŜ poza układem Sluis Van.
- To niezwykle szlachetne z twojej strony - rzucił Ferrier z sarkazmem. - A
czego chcesz tak naprawdę? śebyśmy przerwali akcję czy wypłacili ci twoją
dolę?
- Nie chcę waszych pieniędzy. - Lando potrząsnął przecząco głową. -
Chcę tylko, Ŝebyście się stąd wynieśli.
- Nie lubię gróźb.
- A zatem potraktuj to jako ostrzeŜenie od byłego partnera - powiedział
ostro Calrissian. - I radziłbym ci go nie lekcewaŜyć.
Przez dłuŜszą chwilę w korytarzu słychać było jedynie dochodzące gdzieś
z oddali buczenie maszyn. Luke ani na moment nie opuszczał miecza,
starając się jednocześnie rozszyfrować kłębiące się w Ferrierze uczucia.
- Ten “układ” będzie nas kosztować sporo pieniędzy - stwierdził Ferrier,
przesuwając cygaro w drugi kącik ust.
- Zdaję sobie z tego sprawę - przyznał Lando. - I moŜe mi nie uwierzysz,
ale naprawdę jest mi przykro. Tyle Ŝe w tej chwili Nowa Republika nie moŜe
sobie pozwolić na utratę choćby jednego statku. Radzę ci zamiast tego
spróbować szczęścia w układzie Amorris. Słyszałem ostatnio, Ŝe mają tam
bazę piraci Kavrilhu, a oni zawsze potrzebują dobrych mechaników. -
Zmierzył wzrokiem cień. - I dodatkowej siły roboczej.
Ferrier podąŜył za jego spojrzeniem.
- A, widzę, Ŝe podoba ci się mój upiór, co?
- Upiór? - zdziwił się Luke.
- Prawdziwa nazwa tej rasy to Deflowie - wyjaśnił Ferrier. - Ale moim
zdaniem określenie “upiory” pasuje do nich znacznie lepiej. Ich ciała
pochłaniają całe światło widzialne - to taki ukształtowany przez naturę
mechanizm obronny. - Obrzucił szybkim spojrzeniem Skywalkera. - A co
powie na nasz układ rycerz Jedi, nieustraszony obrońca prawa i
sprawiedliwości?
Luke spodziewał się tego pytania.
- Czy ukradłeś tu coś? - odparował. - Albo zrobiłeś coś niezgodnego z
prawem, nie licząc włamania się do miejscowego komputera nadzorującego
przydzielanie prac?
Usta Ferriera zadrŜały.
- Posłaliśmy teŜ parę strzałów z blastera w kierunku dwóch cwaniaczków,
którzy wściubiali nos w nie swoje sprawy - rzucił z sarkazmem. - To się nie
liczy?
- Skoro ich nie trafiliście, to nie - odparł spokojnie Luke. - Jeśli o mnie
chodzi, to nie widzę powodu, aby was zatrzymywać.
- Jesteś nad wyraz uprzejmy - burknął Ferrier. - Czy to juŜ wszystko?
- Tak - skinął głową Lando. - Aha, byłbym zapomniał: zostaw mi kod
dostępu do centralnego komputera.
MęŜczyzna spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale skinął na stojącego
obok Verpina. Wysoki, zielonoskóry obcy pochylił się i w milczeniu wręczył
Calrissianowi dwie karty danych.
- Dziękuję. No dobra, macie godzinę na to, by opuścić układ. Potem
zawiadomię władze. Miłej podróŜy.
- MoŜesz być pewien, Ŝe tak będzie - wycedził Ferrier. - Bardzo miło było
cię spotkać, Calrissian. MoŜe następnym razem to ja będę mógł ci oddać
przysługę.
- Spróbuj szczęścia na Amorris - powtórzył Lando. - ZałoŜę się, Ŝe mają
tam co najmniej kilka starych sienarskich patrolowców, których mógłbyś ich
pozbawić.
Ferrier nie odpowiedział. Cała grupa w milczeniu minęła Landa i Luke'a i
podąŜyła pustym korytarzem w stronę głównej hali.
- Jesteś pewien, Ŝe dobrze zrobiłeś, mówiąc mu o Amorris? - spytał
szeptem Skywalker, patrząc w ślad za odchodzącymi. - Imperium na pewno
wzbogaci się o parę patrolowców.
- A wolałbyś, Ŝeby wpadł im w ręce kalamariański krąŜownik gwiezdny? -
odciął się Lando. - Ferrierowi na pewno udałoby się jakoś zgarnąć jeden z
nich, szczególnie w tym całym bałaganie. - Potrząsnął głową w zamyśleniu. -
Jestem ciekaw, co knuje Imperium. PrzecieŜ to głupota płacić takie pieniądze
za uŜywane statki, kiedy ma się stocznie, w których moŜna wybudować
zupełnie nowe jednostki.
- MoŜe mają z tym jakieś kłopoty - podsunął Jedi. Zgasił miecz świetlny i
przypiął go z powrotem do pasa. - A moŜe stracili jeden z niszczycieli
gwiezdnych, ale zdołali ocalić załogę i teraz potrzebują statków, które mogliby
obsadzić tymi ludźmi.
- Teoretycznie to moŜliwe - przyznał Calrissian z powątpiewaniem. -
ChociaŜ trudno sobie wyobrazić sytuację, w której jakiś statek został do
szczętu zniszczony, a załoga pozostała przy Ŝyciu. W kaŜdym razie
zawiadomimy o tym Coruscant. Spece z wywiadu ustalą, co to wszystko
znaczy.
- O ile nie są w tej chwili zajęci polityką - zauwaŜył Luke. “Bo skoro frakcja
Fey'lyi stara się takŜe opanować wywiad wojskowy...” Odpędził od siebie tę
myśl. Zamartwianie się tą całą sytuacją nie prowadziło do niczego dobrego. -
To co teraz zrobimy? Poczekamy godzinę, a potem przekaŜemy te kody
Sluisjańczykom?
- Jeśli chodzi o Ferriera, to damy mu tę obiecaną godzinę - stwierdził
Lando, spoglądając za oddalającą się grupką. - Ale kody dostępu to zupełnie
inna sprawa. Kiedy tu szliśmy, przyszło mi do głowy, Ŝe jeśli Ferrier uŜył ich
po to, by odprawić robotników z tej części portu, to nic nie stoi na
przeszkodzie, byśmy w ten sam sposób umieścili twój myśliwiec na
pierwszym miejscu na liście statków oczekujących na naprawę.
- Aha - mruknął Luke. Zdawał sobie sprawę z tego, Ŝe Jedi właściwie nie
powinien brać udziału w takim niezbyt legalnym przedsięwzięciu, ale
zwaŜywszy na okoliczności i powagę sytuacji na Coruscant... Niewielkie
odstępstwo od sztywnych zasad było chyba w tym wypadku uzasadnione. -
Kiedy zaczynamy?
- Natychmiast. - odparł Lando. Skywalker uśmiechnął się mimo woli,
słysząc wyraźną ulgę w głosie przyjaciela. Najwyraźniej Calrissian obawiał
się, Ŝe Luke zgłosi zastrzeŜenia co do strony etycznej tej propozycji. - Jeśli
dopisze nam szczęście, to twój myśliwiec będzie gotowy do drogi, nim
przyjdzie czas, by oddać te kody Sluisjańczykom. Chodź, poszukamy jakiejś
końcówki komputera.
ROZDZIAŁ
3
- Halo, “Tysiącletni Sokół”, prośba o lądowanie przyjęta i zatwierdzona -
rozległ się z głośnika głos oficera wieŜy kontrolnej Pałacu Imperialnego. -
Kieruj się na lądowisko numer osiem. Oczekuje cię tam radna Organa Solo.
- Dziękuję - odparł Han. Zwrócił statek w stronę widocznego w dole
miasta. Z niechęcią popatrzył na ciemną powałę chmur, które zawisły nad
okolicą niczym jakiś groźny i ponury omen. Solo nigdy nie przywiązywał
wielkiej wagi do wróŜebnych znaków, ale te chmury zdecydowanie pogorszyły
mu humor.
“A skoro juŜ mowa o czyimś złym humorze...” Nacisnął guzik
komunikatora.
- Przygotuj się do lądowania - zawołał. - ZbliŜamy się do celu.
- Dziękuję, kapitanie Solo - dobiegł go grzeczny, ale zasadniczy głos
Threepia. Mówiąc prawdę, robot przemawiał tonem jeszcze bardziej
zasadniczym niŜ zwykle. Najwyraźniej android wciąŜ cierpiał z powodu
uraŜonej dumy - a raczej tego, co odpowiadało poczuciu dumy u robotów.
Han wyłączył komunikator i skrzywił się bezwiednie w pełnym irytacji
grymasie. Nigdy nie Ŝywił wielkiej sympatii do robotów. Czasem korzystał z
ich usług, ale tylko wtedy, kiedy to było absolutnie konieczne. Co prawda
Threepio nie był jeszcze taki najgorszy... Ale z drugiej strony Han nigdy nie
spędził sześciu dni w nadprzestrzeni sam na sam z robotem...
Starał się. Naprawdę się starał. Jeśli juŜ nie z innych powodów, to choćby
dlatego, Ŝe Leia lubiła Threepia i na pewno Ŝyczyłaby sobie, aby spróbowali
się jakoś dogadać. Pierwszego dnia po opuszczeniu Sluis Van pozwolił and-
roidowi siedzieć w kabinie pilotów; znosił jego irytujący głos i starał się nawet
podtrzymywać w miarę normalną rozmowę. Drugiego dnia mówił juŜ głównie
Threepio, a Han spędził mnóstwo czasu, reperując róŜne rzeczy w ciasnych
zakamarkach statku, gdzie nie było miejsca dla dwóch osób. Robot przyjął tę
sytuację z właściwym sobie entuzjazmem i gadał do Hana, stojąc tuŜ przy
wejściach do owych zakamarków.
Trzeciego dnia po południu Solo zakazał androidowi pokazywać mu się
na oczy.
Leia na pewno nie będzie tym zachwycona. Ale z pewnością byłaby
jeszcze mniej zadowolona, gdyby zrealizował swój pierwotny zamysł i
przerobił robota na zestaw zapasowych amortyzatorów.
“Sokół” przebił się przez warstwę chmur i oczom Hana ukazał się
monstrualnych rozmiarów pałac, naleŜący niegdyś do Imperatora. Solo
pochylił nieco maszynę i upewniwszy się, Ŝe lądowisko ósme istotnie jest
puste, posadził statek na ziemi.
Leia musiała czekać tuŜ pod daszkiem osłaniającym wejście na
lądowisko, gdyŜ pojawiła się od razu, gdy Solo opuścił rampę myśliwca.
- Han - zawołała, skrywając zdenerwowanie. - Mocy niech będą dzięki, Ŝe
juŜ jesteś.
- Witaj, kochanie - odparł. Objął Ŝonę, starając się nie ucisnąć zbyt
mocno jej wydatnego brzucha. Poczuł, Ŝe Leia ma spięte mięśnie pleców i
ramion. - Ja teŜ się cieszę, Ŝe cię widzę.
Przytuliła się do niego, ale juŜ po chwili rozluźniła uścisk.
- Musimy iść.
W prowadzącym z lądowiska korytarzu czekał na nich Chewbacca z
przewieszoną przez ramię bronią gotową do strzału.
- Cześć, Chewie - skinął głową Han. W odpowiedzi Wookie wymruczał
coś na powitanie. - Dzięki, Ŝe zaopiekowałeś się Leią.
Chewbacca burknął coś wymijająco w swoim dziwacznym języku. Solo
przyglądał mu się przez chwilę, ale doszedł do wniosku, Ŝe nie jest to
właściwy moment, by wypytywać o szczegóły ich pobytu na Kashyyyku.
- Co ciekawego straciłem? - zwrócił się do Ŝony.
- Niewiele - odparła i ruszyła w głąb korytarza, w kierunku centralnej
części pałacu. - Po pierwszej fali gwałtownych oskarŜeń Fey'lya postanowił
chyba nieco uspokoić sytuację. Przekonał Radę, by pozwoliła mu przejąć
część obowiązków Ackbara w zakresie kontrwywiadu
i bezpieczeństwa wewnętrznego, ale nie wprowadza Ŝadnych radykalnych
zmian - zachowuje się raczej jak tymczasowy zarządca. Rozgłasza teŜ wszem
i wobec, Ŝe chciałby objąć stanowisko naczelnego dowódcy sił zbrojnych, ale
na razie nie naciska na to zbyt mocno.
- Nie chce wywoływać paniki - stwierdził Han. - OskarŜenie o zdradę
kogoś takiego jak Ackbar jest i tak dla wielu ludzi dostatecznie trudne do
zaakceptowania. Gdyby Fey'lya dorzucił coś jeszcze, to mogliby juŜ tego nie
przełknąć.
- TeŜ tak sądzę - zgodziła się księŜniczka. - Będziemy więc mieli trochę
czasu, by się przyjrzeć tej aferze z bankiem.
- Tak. A o co tam właściwie chodzi? ZdąŜyłaś mi jedynie powiedzieć, Ŝe w
czasie jakiejś rutynowej kontroli w banku na jednym z kont Ackbara
znaleziono pokaźną sumę pieniędzy.
- Okazuje się, Ŝe to nie była jedynie rutynowa kontrola - odparła Leia. -
Tego dnia, kiedy nastąpił atak na Sluis Van, miało miejsce sprytne,
elektroniczne włamanie do centralnego systemu bankowego na Coruscant,
wymierzone w szereg waŜnych kont. Kontrolerzy sprawdzili wszystkie
prowadzone przez bank rachunki i odkryli, Ŝe tego samego ranka na konto
Ackbara dokonano duŜego przelewu z centralnego banku na Palanhi. Mówi ci
coś ta nazwa?
- KaŜde dziecko słyszało o Palanhi - stwierdził cierpko Han. - To niewielka
planeta, połoŜona na przecięciu waŜnych szlaków handlowych, zamieszkana
przez ludzi o nadmiernym poczuciu własnej wartości.
- I głęboko przekonanych, Ŝe jeśli pozostaną neutralni, to będą mogli
robić korzystne interesy z obu walczącymi stronami - dodała Leia. - W
kaŜdym razie ich bank centralny twierdzi, Ŝe pełnił tylko rolę pośrednika, a te
pieniądze nie pochodziły bezpośrednio z Palanhi. Jak dotąd naszym ludziom
nie udało się dowiedzieć nic więcej.
Han pokiwał głową.
- ZałoŜę się, Ŝe Fey'lya ma określone podejrzenia co do tego, skąd
nadeszły te pieniądze.
- Nie on jeden - westchnęła księŜniczka. - Tyle Ŝe on pierwszy
wypowiedział je na głos.
- I umocnił swoją pozycję kosztem Ackbara - mruknął Solo. - A gdzie
właściwie trzymają admirała? W dawnym skrzydle więziennym?
- Nie - pokręciła głową Leia. - Na czas dochodzenia zastosowano wobec
niego niezbyt uciąŜliwy areszt domowy. To kolejny dowód na to, Ŝe Fey'lya
nie chce nadmiernie zaogniać sytuacji.
- Albo teŜ zdaje sobie sprawę z tego, Ŝe nie ma w ręku dostatecznych
dowodów, by doprowadzić do skazania Ackbara - zauwaŜył Han. - Czy oprócz
tej historii z bankiem ma jeszcze coś na admirała?
- Tylko tę niedoszłą klęskę na Sluis Van - uśmiechnęła się blado
księŜniczka. - I fakt, Ŝe to właśnie Ackbar posłał tam te wszystkie statki
wojenne.
- Racja. - Solo usiłował sobie przypomnieć, co mówi regulamin
wojskowy Sojuszu na temat osadzonych w więzieniu oficerów. Jeśli dobrze
pamiętał, to wojskowy objęty aresztem domowym mógł przyjmować gości, o
ile ci załatwili wcześniej pewne drobne formalności.
Han mógł się oczywiście mylić w tej kwestii. Kazano mu się wykuć tego
wszystkiego po bitwie pod Yavin, kiedy to otrzymał stopień oficerski. Ale on
nigdy nie przywiązywał większej wagi do regulaminów.
- Ilu członków Rady popiera Fey'lyę? - spytał.
GWIEZDNE WOJNY CIEMNA STRONA MOCY TIMOTHY ZAHN Przekład Anna i Jan Mickiewicz Tytuł oryginału DARK FORCE RISING Redaktor serii ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna DANUTA BORUC lustracja na okładce TOM JUNG Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIOK Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych ksiąŜkach! Tu kupisz wszystkie nasze ksiąŜki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1995 by Lucasfilm Ltd. & ™ All rights reseryed. Used Under Authorization. Published originally under the title Dark Force Rising by Bantam Books. For the Polish edition Copyright © 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7169-358-3 ROZDZIAŁ 1 Z tej odległości centralne słońce układu wyglądało jak niewielka, Ŝółtopomarańczowa kula. Iluminatory automatycznie pociemniały, aby zneutralizować jego blask. Zarówno słońce, jak i statek były otoczone gwiazdami - błyszczącymi, białymi punkcikami zawieszonymi w nieskończonej czerni kosmosu. W dole, dokładnie pod statkiem, nad zachodnią częścią połoŜonej na planecie Myrkr Wielkiej Puszczy Północnej wstawał dzień. Dla tych, którzy ukrywali się w puszczy, ten dzień miał być ich dniem ostatnim. Stojąc na mostku imperialnego niszczyciela gwiezdnego “Chimera”, kapitan Pellaeon obserwował przez iluminator, jak na leŜącej pod nim
planecie granica miedzy dniem a nocą przesuwa się powoli w kierunku strefy ataku. Dziesięć minut wcześniej otaczające cel siły lądowe zameldowały pełną gotowość do akcji. Sama “Chimera” juŜ od godziny tkwiła w tym samym miejscu, blokując przeciwnikowi moŜliwość ucieczki. Teraz potrzebny był juŜ tylko rozkaz do natarcia. Powoli, niemal ukradkiem, Pellaeon obrócił głowę o parę centymetrów w prawo. Wielki admirał Thrawn siedział nieruchomo na swoim stanowisku, wpatrując się błyszczącymi, czerwonymi oczami w otaczający go rząd monitorów kontrolnych. Jego bladoniebieska twarz nie wyraŜała Ŝadnych uczuć. Trwał tak w milczeniu od chwili, gdy ostatnie oddziały zameldowały o dotarciu na pozycje. Kapitan widział, Ŝe Ŝołnierze na mostku zaczynają się niecierpliwić. Pellaeon juŜ dawno porzucił próby odgadywania sensu działań admirała. Wystarczał mu fakt, Ŝe Imperator uznał niegdyś za stosowne uczynić Thrawna jednym ze swych dwunastu wielkich admirałów, co było najlepszym dowodem zaufania ze strony nieŜyjącego juŜ władcy - tym bardziej, Ŝe Thrawn nie był człowiekiem, a uprzedzenia Imperatora w tej mierze nie stanowiły dla nikogo tajemnicy. Zresztą przez cały ten rok, od chwili, gdy admirał przejął dowodzenie “Chimerą” i rozpoczął trudny proces odbudowy Floty Imperialnej, raz po raz potwierdzał swój geniusz wojenny. JeŜeli do tej pory wstrzymywał atak, to miał ku temu waŜny powód - tego Pellaeon był pewien. Równie ostroŜnie co przedtem odwrócił się z powrotem w stronę iluminatora. Ale ruch ten nie uszedł uwagi admirała. - Chciałby pan o coś spytać, kapitanie? - spokojny głos Thrawna przeciął cichy szmer rozmów. - Nie, panie admirale - zapewnił Pellaeon, odwracając się do dowódcy. Przez dłuŜszą chwilę admirał świdrował go gorejącymi oczami i kapitan odruchowo przygotował się na ostrą reprymendę - a moŜe i coś gorszego. Ale Thrawn, choć Pellaeon ciągle jeszcze czasem o tym zapominał, nie miał tak porywczego usposobienia jak lord Darth Vader. - Zapewne zastanawia się pan, dlaczego jeszcze nie atakujemy? - podsunął admirał tym samym uprzejmym tonem. - Istotnie, panie admirale - przyznał Pellaeon. - Wydaje się, Ŝe wszystkie oddziały są juŜ na pozycjach wyjściowych. - Oddziały wojskowe: tak - stwierdził Thrawn. - Ale nie wywiadowcy, których wysłałem do Hyllyard. - Do Hyllyard? - zdziwił się kapitan. - Właśnie. Nie sądzę, aby człowiek tak sprytny jak Karrde zdecydował się załoŜyć bazę w środku lasu, nie zabezpieczywszy sobie przedtem odpowiedniej łączności z pozostałymi w mieście współpracownikami. Hyllyard leŜy za daleko od obozu przemytników, aby ktokolwiek z mieszkańców zdołał zauwaŜyć nasz atak. O ile więc zaobserwujemy w mieście nagłe przejawy gorączkowej aktywności, będzie to świadczyło o istnieniu jakiejś specjalnej linii łączności. Na tej podstawie rozszyfrujemy współpracowników Karrde'a i poddamy ich szczegółowej obserwacji. Po pewnym czasie sami nas do niego zaprowadzą. - Rozumiem, panie admirale. - Pellaeon zmarszczył czoło. - A więc zakłada pan, Ŝe w czasie ataku nie zdołamy schwytać Ŝywcem Ŝadnego z jego ludzi. - Powiem więcej - uśmiech zastygł na twarzy Thrawna - jestem
przekonany, Ŝe nasze oddziały wkroczą do kompletnie pustej bazy. Pellaeon spojrzał przez iluminator na znajdującą się w dole, częściowo oświetloną planetę. - W takim razie... po co w ogóle atakujemy, panie admirale? - Z trzech powodów, kapitanie. Po pierwsze, nawet ludzie tacy jak Talon Karrde popełniają czasem błędy. Mogło się zdarzyć, Ŝe w czasie pospiesznej ewakuacji zostawił w bazie coś waŜnego. Po drugie, jak juŜ mówiłem, ten atak moŜe nas zaprowadzić do jego ludzi w Hyllyard. A po trzecie, dzięki tej akcji nasze siły lądowe mają okazję zdobyć choć trochę tak im potrzebnego doświadczenia bojowego. Niech pan nie zapomina, kapitanie - admirał świdrował podwładnego wzrokiem - Ŝe naszym celem nie są juŜ jakieś ograniczone działania nękające w stylu tych, które prowadziliśmy przez ostatnie pięć lat. Mając w ręku górę Tantiss i pozostawione przez Imperatora komory spaarti, moŜemy znowu przejąć inicjatywę. JuŜ niedługo przystąpimy do odzyskania utraconych na rzecz Rebeliantów planet. A do tego celu potrzebujemy armii, która pod względem wyszkolenia w niczym nie będzie ustępować flocie. - Rozumiem, panie admirale. - To dobrze. - Thrawn zerknął na monitory. - JuŜ czas. Niech pan przekaŜe generałowi Covellowi, Ŝe moŜe zaczynać. - Tak jest. - Pellaeon zajął miejsce na swoim stanowisku. Obrzucił szybkim spojrzeniem wskazania przyrządów, po czym włączył komunikator. Kątem oka zauwaŜył, Ŝe Thrawn zrobił to samo. “CzyŜby jakaś prywatna wiadomość dla szpiegów w Hyllyard?” - Tu “Chimera”. Przystąpić do ataku. - Zrozumiałem - rzucił Covell do zamontowanego w hełmie mikrofonu. Starał się, aby w jego głosie nie zabrzmiała pogarda. Cała ta sytuacja była typowa. Cholernie typowa i łatwa do przewidzenia. Najpierw człowiek zasuwał jak diabli, byle tylko Ŝołnierze i pojazdy znalazły się na czas na wyznaczonych pozycjach, a potem... czekał jak głupi, aŜ ci napuszeni durnie z floty, ubrani w nieskazitelne mundury i siedzący w swoich wypucowanych statkach, skończą Ŝłopać herbatkę i dadzą w końcu sygnał do ataku. “CóŜ, usiądźcie sobie teraz wygodnie w fotelach - pomyślał zgryźliwie, patrząc na wiszący w górze niszczyciel gwiezdny - bo niezaleŜnie od tego, czy wielkiemu admirałowi chodzi o rzeczywiste efekty czy zwykły pokaz sprawności, dostanie to, na czym mu zaleŜy”. Sięgnął do tablicy przyrządów i przełączył się na lokalną częstotliwość dowodzenia. - Generał Covell do wszystkich pododdziałów: moŜemy ruszać. Odebrał kolejne potwierdzenia przyjęcia rozkazu. W chwilę potem stalowy pokład zadrŜał i olbrzymi robot kroczący ruszył do przodu. Z pozorną ocięŜałością zaczął się przedzierać przez las w kierunku odległego o kilometr obozowiska przemytników. Za szybą pancerną od czasu do czasu migały dwa roboty zwiadowcze, posuwające się w szpicy w poszukiwaniu stanowisk przeciwnika lub ewentualnych pułapek. KaŜda próba oporu ze strony Karrde'a będzie jedynie daremnym gestem. Covell kierował juŜ w swoim Ŝyciu setkami ataków wojsk imperialnych i doskonale znał śmiercionośną potęgę dowodzonych przez siebie pojazdów bojowych. Wyświetlający się poniŜej iluminatora róŜnobarwny hologram taktyczny wyglądał jak jakiś element dekoracyjny. Czerwone, białe i zielone błyskające
światełka pokazywały pozycje robotów kroczących, pojazdów zwiadowczych i poduszkowców szturmowych, zbliŜających się ze wszystkich stron do bazy Karrde'a. Atak przebiegał całkiem sprawnie. Sprawnie - ale nie idealnie. Atakujący z północy robot kroczący i towarzysząca mu eskorta zaczynały zostawać nieco w tyle w stosunku do innych pojazdów, tworzących zaciskającą się pętlę. - Zespół drugi: przyspieszcie trochę. - Robimy, co moŜemy, panie generale - dobiegający z komunikatora głos był dziwnie zniekształcony z powodu zakłóceń wywoływanych przez zawierającą znaczne ilości metalu roślinność planety. - Ale napotkaliśmy gęste zarośla, które opóźniają posuwanie się robotów zwiadowczych. - Czy wpływa to w jakikolwiek sposób na moŜliwości pańskiego robota kroczącego? - Nie, panie generale. Ale chciałem zachować przewidziany szyk... - O zwarty szyk naleŜy się troszczyć w czasie defilady, majorze - uciął Covell. - Nigdy nie moŜe się to odbywać kosztem ogólnego planu bitwy. JeŜeli roboty zwiadowcze nie nadąŜają, to niech je pan zostawi z tyłu. - Tak jest. Generał prychnął i przerwał połączenie. W jednej przynajmniej kwestii Thrawn miał rację: Ŝołnierze Covella będą jeszcze musieli zdobyć duŜo doświadczenia bojowego, nim osiągną wymagany w Imperium poziom wyszkolenia. Na razie był to zupełnie surowy materiał. Generał obserwował, jak północna grupa zmienia ustawienie: poduszkowce wysunęły się do przodu, zajmując miejsce robotów zwiadowczych, a te ostatnie przejęły osłonę tyłów. Czujnik źródeł energii zapiszczał ostrzegawczo: zbliŜali się do obozowiska. - Meldować o sytuacji - polecił Covell swojej załodze. - Wszystkie działa załadowane i gotowe do strzału - zameldował celowniczy. - Brak oznak oporu, zarówno czynnego, jak i biernego - dorzucił kierowca. - Zachować ostroŜność - polecił generał i ponownie przełączył się na częstotliwość dowodzenia. - Wszystkie pododdziały: wchodzimy do bazy. W chwilę potem, miaŜdŜąc z głośnym trzaskiem roślinność, robot wkroczył na polanę. Widok był rzeczywiście imponujący. Dokładnie w tym samym momencie, w bladym świetle wstającego dnia z lasu wyłoniły się pozostałe trzy roboty kroczące i niemal jak na paradzie weszły do obozowiska. U ich stóp rozwinęły się szerokim wachlarzem roboty zwiadowcze i poduszkowce, otaczając ze wszystkich stron ciemną grupę budynków. Covell szybko, ale bardzo uwaŜnie przebiegł wzrokiem tablicę przyrządów. W bazie nadal działały dwa źródła energii: jedno znajdowało się w połoŜonym centralnie duŜym gmachu, a drugie w nieco oddalonym budynku przypominającym koszary. Przyrządy nie wykryły Ŝadnego śladu czujników, broni czy pól ochronnych. Analizator form Ŝycia za pomocą skomplikowanych algorytmów ustalił, Ŝe w koszarach nie ma istot Ŝywych. Natomiast w centralnej budowli... - Przyrządy wykazują obecność około dwudziestu Ŝywych organizmów w głównym budynku, panie generale - zameldował dowódca czwartego robota kroczącego. - Wszystkie znajdują się w środkowej części gmachu. - Tyle, Ŝe analizator twierdzi, iŜ to nie są ludzie - dorzucił kierowca
Covella. - MoŜe stosują jakieś ekrany - mruknął generał, wyglądając przez wizjer. W obozie wciąŜ nie było Ŝadnego ruchu. - Lepiej to sprawdzić. Grupy szturmowe: naprzód! Tylne włazy poduszkowców otworzyły się i z kaŜdego pojazdu wyskoczyło po ośmiu Ŝołnierzy. Chronieni przez stalowe napierśniki, mocno ściskali w dłoniach karabiny laserowe. Połowa kaŜdej grupy natychmiast skryła się za osłoną poduszkowców, z bronią wycelowaną w obozowisko, a w tym czasie pozostali Ŝołnierze rzucili się biegiem przez otwarty teren w stronę zabudowań. Potem oni z kolei zajęli pozycje osłaniające, a ich koledzy zaczęli posuwać się do przodu. Cowell dostrzegł, Ŝe jego ludzie stosowali tę starą jak świat taktykę z charakterystyczną dla nowicjuszy przesadną determinacją. Ale z pewnością stanowili dobry materiał na Ŝołnierzy. Atakujący zbliŜali się skokami do głównego gmachu. Od zasadniczego pierścienia Ŝołnierzy odrywały się niewielkie grupki, które przeczesywały mijane po drodze zabudowania. W końcu Ŝołnierze z czołowej grupy dopadli budynku. Polanę rozjaśnił na moment błysk wybuchu - szturmujący wysadzili drzwi. W chwilę później takŜe pozostali wdarli się do środka, trochę się przy tym przepychając. Potem zapadła cisza. Przerywały ją jedynie krótkie komendy dowódców grup szturmowych. Covell nasłuchiwał bacznie, obserwując jednocześnie czujniki. Po kilku minutach napłynął pierwszy meldunek. - Generale Covell, tu porucznik Barse. Opanowaliśmy cel ataku. Nikogo tu nie ma. - Świetnie, poruczniku. Jak to wszystko wygląda? - Wynieśli się stąd w duŜym pośpiechu, panie generale - odparł Barse. - Zostawili sporo rzeczy, ale to chyba same śmieci. - O tym zadecyduje ekipa przeszukiwawcza - przypomniał mu Covell. - Jakieś wybuchowe pułapki albo inne niemiłe niespodzianki? - Nie, panie generale. Aha, te Ŝywe organizmy zarejestrowane przez przyrządy, to tylko te długie, futrzaste zwierzęta. Mieszkają na ogromnym drzewie, które wyrasta ponad dach budynku. “Zdaje się, Ŝe nazywają się isalamiry” - pomyślał Covell. Thrawn juŜ od paru miesięcy poświęcał im mnóstwo uwagi, choć generał nie miał pojęcia, w jaki sposób te bezmyślne istoty mogły pomóc Imperium w walce. Miał nadzieję, Ŝe pewnego dnia ludzie z floty dopuszczą go wreszcie do tajemnicy. - Zająć pozycje obronne - polecił porucznikowi. - Kiedy juŜ wszystko będzie gotowe, niech pan powiadomi ekipę przeszukiwawcza. I niech się pan tam rozgości. Wielki admirał chce, abyśmy wszystko rozebrali na czynniki pierwsze. I zrobimy to. - Doskonale, generale Covell - dobiegający z nadajnika głos był ledwie słyszalny, pomimo olbrzymiego wzmocnienia i komputerowego tłumienia szumów. - Niech pan kontynuuje demontaŜ. Siedząca za sterami “Szalonego Karrde'a” Mara Jade odwróciła się do stojącego za nią męŜczyzny. - Myślę, Ŝe to by było na tyle - powiedziała. Przez chwilę wydawało się, Ŝe Talon Karrde jej nie słyszy. Stał nieruchomo, wpatrując się w odległą planetę - malutki, bladoniebieski rogalik,
ledwie widoczny spoza postrzępionej krawędzi skąpanej w słońcu asteroidy, za którą przyczaił się “Szalony Karrde”. - Tak - rzekł w końcu przemytnik głosem zupełnie pozbawionym emocji, choć musiał je odczuwać. - Chyba masz rację. Mara wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z siedzącym w fotelu drugiego pilota Avesem, a potem ponownie zwróciła się do Karrde'a. - Czy nie powinniśmy więc lecieć? - zasugerowała. Szef przemytników odetchnął głęboko... Obserwując uwaŜnie wyraz jego twarzy, dziewczyna zrozumiała, ile naprawdę znaczyła dla niego planeta Myrkr: to było coś więcej niŜ tylko baza, to był jego dom. Z wysiłkiem odpędziła od siebie tę myśl. A więc Karrde stracił swój dom. I co z tego? Ona straciła dotychczas znacznie więcej i Ŝyje. On teŜ sobie z tym poradzi. - Pytałam, czy nie powinniśmy juŜ lecieć? - Słyszałem. - Na twarzy Karrde'a nie było juŜ śladu emocji. Przemytnik z powrotem przybrał swój zwykły, lekko ironiczny ton. - UwaŜam, Ŝe powinniśmy jeszcze trochę zaczekać i przekonać się, czy nie zostawiliśmy tam czegoś, co mogłoby ich zaprowadzić do bazy na Rishi. Mara ponownie zerknęła na drugiego pilota. - Dokładnie wszystko sprawdziliśmy - odezwał się Aves. - Informacje o Rishi znajdowały się jedynie w głównym komputerze, a ten wysłaliśmy od razu z pierwszą grupą. - W porządku - odparł Karrde. - Ale czy jesteś gotów dać głowę, Ŝe nie przeoczyliśmy niczego? - Nie. - Aves zacisnął usta. - Ja teŜ nie. I dlatego jeszcze trochę zaczekamy. - A co będzie, jeśli nas zauwaŜą? - dziewczyna nie dawała za wygraną. - Chowanie się za asteroidą to dosyć wyświechtana sztuczka. - Nie zauwaŜą nas - stwierdził Karrde ze spokojem. - Osobiście wątpię, czy w ogóle przyjdzie im do głowy, by nas tu szukać. Ludzie uciekający przed kimś takim jak wielki admirał Thrawn nie mają w zwyczaju zatrzymywać się, nim nie uciekną duŜo dalej, niŜ my się teraz znajdujemy. “Czy jesteś gotów dać głowę, Ŝe nie przeoczyliśmy niczego?” - Mara z goryczą powtórzyła w myślach słowa Karrde'a. - Nic jednak nie powiedziała. Szef przemytników miał prawdopodobnie rację; a ponadto, nawet jeśli “Chimera” lub jej myśliwce skierowałyby się w ich stronę, to i tak mieliby mnóstwo czasu, aby rozgrzać silniki i uciec w nadprzestrzeń. Taktyka Karrde'a wydawała się całkowicie logiczna i bez zarzutu, ale Mara czuła dziwny niepokój. Miała jakieś złe przeczucia. Zacisnęła zęby i nastawiła czujniki statku na maksymalną czułość. Ponownie sprawdziła, czy procedura przygotowania do startu została wprowadzona do komputera pokładowego. Potem pozostało jej juŜ tylko czekanie. Ekipa przeszukiwawcza wykonała swoje zadanie szybko i dokładnie. JuŜ po półgodzinie nadszedł meldunek, Ŝe nie odkryto nic istotnego. - CóŜ, to chyba wszystko - skrzywił się Pellaeon, obserwując przelatujące na monitorze komunikaty. “Niezłe ćwiczenie praktyczne dla sił lądowych, ale poza tym całkowicie jałowa akcja”, pomyślał, a odwracając się do Thrawna,
głośno dodał: - Chyba, Ŝe pańscy wywiadowcy w Hyllyard zaobserwowali coś interesującego. Admirał wpatrywał się intensywnie we wskazania przyrządów. - Istotnie, zauwaŜono ślad aktywności. Wszystko skończyło się niemal tak szybko, jak się zaczęło, ale sądzę, Ŝe wnioski są oczywiste. “No, to przynajmniej coś mamy” - pomyślał Pellaeon. - Rozumiem, panie admirale. Czy mam polecić, aby zorganizowano grupę wywiadowczą, którą wyślemy na planetę? - Trochę cierpliwości, kapitanie. MoŜe to nie będzie konieczne. Niech pan spojrzy na skaner średniego zasięgu i powie mi, co widzi. Pellaeon odwrócił się do tablicy przyrządów i przywołał na monitorze odpowiedni obraz. Widział naturalnie Myrkr, a takŜe myśliwce tworzące standardową osłonę “Chimery”. Poza nimi jedynym obiektem widocznym przy tym zasięgu skanera była... - Chodzi panu o tę niewielką asteroidę? - Właśnie - przytaknął Thrawn. - Nic nadzwyczajnego, nie sądzi pan, kapitanie? Nie, niech pan nie kieruje w tę stronę czujników! - dodał w tym samym momencie, gdy taka myśl przyszła kapitanowi do głowy. - Nie chcemy przecieŜ przedwcześnie spłoszyć zwierzyny, prawda? - Zwierzyny? - powtórzył Pellaeon i ponownie zerknął na monitor. W czasie przeprowadzonej trzy godziny wcześniej rutynowej analizy asteroidy czujniki nic nie wykryły, a od tego czasu Ŝaden statek nie mógł się tam wślizgnąć nie zauwaŜony. - Z całym szacunkiem, panie admirale, ale nie widzę nic, co mogłoby wskazywać na czyjąś tam obecność. - Ja teŜ nie - przyznał Thrawn. - Ale to jedyna tej wielkości osłona w promieniu dziesięciu milionów kilometrów od Myrkr. Nie ma innego miejsca, skąd Karrde mógłby nas obserwować. - Za pozwoleniem, panie admirale: wątpię, aby Karrde był tak głupi, Ŝeby siedzieć tu i czekać, aŜ przybędziemy do niego. Jarzące się czerwono oczy Thrawna odrobinę się zwęziły. - Zapomina pan, kapitanie, Ŝe miałem okazję poznać tego człowieka. Co więcej, widziałem zgromadzone przez niego dzieła sztuki. - Admirał odwrócił się z powrotem w stronę monitorów. - On tam czeka! Jestem tego pewien. Widzi pan, kapitanie, Talon Karrde jest nie tylko przemytnikiem. Właściwie to jest kimś zupełnie innym niŜ przemytnik. Jego prawdziwa miłość to nie gromadzenie dóbr czy pieniędzy; jego pasją jest zdobywanie informacji. Bardziej niŜ czegokolwiek innego na świecie poŜąda wiedzy. MoŜliwość dowiedzenia się, czy znaleźliśmy tu coś interesującego, stanowi dla niego pokusę nie do odparcia. Pellaeon przyjrzał się ukradkiem dowódcy. Zdaniem kapitana argumentacja admirała była mocno naciągana, ale z drugiej strony juŜ zbyt wiele razy widział, jak sprawdzają się przewidywania Thrawna, by sprawę zlekcewaŜyć. - Czy mam rozkazać, aby dywizjon myśliwców zbadał ten rejon? - Jak juŜ mówiłem, kapitanie, cierpliwości. Nawet jeśli wygasili silniki i włączyli system utrudniający wykrycie przez czujniki, to i tak zdecydują się na start na długo przedtem, nim dotrą tam jakiekolwiek pojazdy. A właściwie powinienem powiedzieć - admirał uśmiechnął się nieznacznie - jakiekolwiek pojazdy wysłane z “Chimery”. Nagle Pellaeonowi zaświtała w głowie pewna myśl. Przypomniał mu się
Thrawn, sięgający po kumunikator w chwili, gdy on miał wydać rozkaz do ataku. - Przesłał pan wiadomość do reszty floty. Przy czym zgrał ją pan w czasie z rozkazem ataku, aby zamaskować transmisję. Thrawn uniósł granatowoczarne brwi. - Doskonale, kapitanie. Doskonale. Pellaeon poczuł falę gorąca na policzkach. Komplementów ze strony admirała nie słyszało się codziennie. - Dziękuję, panie admirale. - Mówiąc precyzyjnie, powiadomiłem tylko jeden statek: “CiemięŜyciela”. Przybędzie tu za jakieś dziesięć minut. A wtedy - oczy Thrawna zabłysły - przekonamy się, na ile dokładnie przejrzałem psychikę Karrde'a. Dochodzące z głośników “Szalonego Karrde'a” meldunki ekipy przeszukiwawczej stawały się coraz rzadsze. - Chyba nic nie znaleźli - zauwaŜył Aves. - Tak jak mówiłeś: wszystko dokładnie sprawdziliśmy - przypomniała mu Mara. Niemal nie słyszała własnego głosu. To coś, co nie dawało jej spokoju, przybierało na sile. - Czy moŜemy wreszcie stąd odlecieć? - spytała, zwracając się do Karrde'a. - Uspokój się, Maro. Oni nie mogą wiedzieć, Ŝe tu jesteśmy. Nie próbowali nawet nakierować czujników na asteroidę, a bez tego nie są w stanie wykryć statku. - Chyba Ŝe przyrządy niszczyciela gwiezdnego są bardziej czułe, niŜ przypuszczasz - odparowała dziewczyna. - Znamy dokładnie moŜliwości ich przyrządów - zapewnił ją Aves. -Weź się w garść, Maro. On wie, co robi. “Szalony Karrde” ma jeden z najlepszych systemów maskowania przed czujnikami w tej części... Urwał, gdyŜ drzwi wejściowe otworzyły się niespodziewanie. Dziewczyna odwróciła się i ujrzała dwa udomowione Vonskry Karrde'a. Zwierzęta dosłownie wlekły za sobą trzymającego ich smycz człowieka. - Co ty tu robisz, Czin? - zdenerwował się szef przemytników. - Przepraszam, kapitanie - wysapał chłopak. Zaparł się nogami w podłogę, przytrzymując napręŜone smycze. Jego wysiłki przyniosły zaledwie częściowy skutek: drapieŜniki nadal powoli ciągnęły go do przodu. - Nie mogłem ich powstrzymać. Pomyślałem, Ŝe moŜe bardzo chcą pana zobaczyć. - Co się z wami dzieje? - skarcił zwierzęta Karrde. Przykucnął przed nimi na podłodze. - Nie wiecie, Ŝe jesteśmy bardzo zajęci? Vonskry nawet na niego nie spojrzały. Zachowywały się tak, jakby w ogóle nie zauwaŜyły obecności Karrde'a. Wpatrywały się przed siebie, nie zwracając na niego uwagi. Utkwiły wzrok w Marze. - Hej, Sturm! - przemytnik lekko klepnął jedno ze zwierząt po pysku. - Mówię do ciebie. Co w ciebie wstąpiło? - PodąŜył wzrokiem za spojrzeniem vonskra... Zawahał się i spojrzał jeszcze raz. - Maro, czy robisz coś dziwnego? Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową, a po plecach przebiegł jej lodowaty dreszcz. JuŜ kiedyś widziała to spojrzenie - u dzikich vonskrów, które spotykali z Luke'em Skywalkerem na Myrkrze, w czasie ich trzydniowej
wędrówki przez puszczę. Tyle Ŝe tamte Vonskry nie nią się interesowały. Ich spojrzenia były skierowane na Skywalkera. Zwykle patrzyły tak na niego tuŜ przed atakiem. - Sturm, to tylko Mara. - Karrde przemawiał do zwierzęcia jak do dziecka. - Mara - powtórzył, patrząc vonskrowi prosto w oczy. - Przyjaciel. Słyszysz, Drang? - dodał, chwytając drugiego drapieŜnika za pysk. - Ona jest przyjacielem. Rozumiesz? Przez chwilę Drang wydawał się rozwaŜać to, co usłyszał. Potem, tak samo niechętnie jak przedtem Sturm, spuścił łeb i przestał się wyrywać. - No, juŜ lepiej - stwierdził przemytnik. Podrapał oba drapieŜniki za uszami i podniósł się z podłogi. - Lepiej je stąd zabierz, Czin. Pospaceruj z nimi po głównym korytarzu, niech mają trochę ruchu. - O ile uda mi się znaleźć przejście pomiędzy tymi wszystkimi gratami - mruknął chłopak, ściągając smycze. - No, maluchy, idziemy! Vonskry zawahały się na moment, ale dały się wyprowadzić z pomieszczenia. - Zastanawiam się, o co im chodziło - rzekł Karrde, gdy juŜ zamknęły się za nimi drzwi. Obrzucił Marę badawczym spojrzeniem. - Nie mam pojęcia - odparła dziewczyna z napięciem w głosie. Teraz, gdy minęło chwilowe zamieszanie, dziwny lęk, który poprzednio odczuwała, wrócił z jeszcze większą siłą. Odwróciła się gwałtownie do monitorów, spodziewając się ujrzeć nadlatujący w ich kierunku dywizjon myśliwców imperialnych. Jednak nic takiego nie zobaczyła. Jedynie “Chimera” nadal tkwiła niegroźnie na orbicie Myrkru. Przyrządy “Szalonego Karrde'a” nie wykazywały Ŝadnego zagroŜenia, ale mimo to w Marze narastał strach... W pewnym momencie nie potrafiła się juŜ powstrzymać. Sięgnęła do tablicy przyrządów i uruchomiła procedurę przedstartową. - Maro! - Aves poderwał się jak oparzony. - Co ty, u diabła...? - Oni zaraz tu będą - odburknęła, a jej głos zdradzał wszystkie kłębiące się w niej emocje. Kości zostały rzucone: w chwili uruchomienia silników statku wszystkie czujniki “Chimery” skoczyły na pewno jak oszalałe. Teraz pozostawała im juŜ tylko ucieczka. Zerknęła na Karrde'a, obawiając się tego, co spodziewała się wyczytać w jego oczach. Ale szef przyglądał się jej spokojnie, z lekko kpiącym wyrazem twarzy. - Nie wygląda na to, Ŝeby zaraz mieli się tu zjawić - zauwaŜył ostroŜnie. Potrząsnęła głową i spojrzała na niego błagalnie. - Musisz mi uwierzyć. - Dziewczyna miała niemiłą świadomość, Ŝe jej samej trudno w to uwierzyć. - Szykują się do ataku. - dodała jednak. - Wierzę ci - powiedział przemytnik łagodnie. “Albo po prostu zrozumiałeś, Ŝe nie mamy w tej chwili wyboru”, przemknęło Marze przez głowę. - Aves: wykonaj obliczenia do skoku w nadprzestrzeń. Wybierz najprostszy moŜliwy kurs, byle nie w pobliŜe Rishi; później będziemy mieli czas, Ŝeby się zatrzymać i dokonać korekty. - AleŜ, Karrde... - Mara jest moim zastępcą - przerwał mu szef. - I w związku z tym ma prawo i obowiązek podejmować waŜne decyzje. - Tak, ale... - Aves zdusił ostatnie słowo. - Tak - wycedził przez zęby. Obrzucił dziewczynę wrogim spojrzeniem, po czym odwrócił się do komputera nawigacyjnego i zabrał się do pracy. - MoŜemy ruszać, Maro - powiedział Karrde. Usiadł w fotelu do obsługi
urządzeń łączności. - Postaraj się, aby asteroidą była jak najdłuŜej między nami a “Chimerą”. - Tak jest - odparła. Dotychczasowe emocje zaczynały powoli ustępować. Teraz czuła głównie złość i zakłopotanie. Znów to zrobiła: poszła za głosem wewnętrznego przeczucia. Uczyniła to, czego nigdy w Ŝyciu nie powinna robić - i po raz kolejny się na tym sparzyła. Prawdopodobnie po raz ostatni Karrde nazwał ją swoim zastępcą. Nie chciał podwaŜać autorytetu dowódcy w obecności Avesa, ale kiedy tylko się stąd wyrwą i spotka się z nią w cztery oczy, to będzie musiała słono za wszystko zapłacić. Będzie miała szczęście, jeśli nie wyrzuci jej z organizacji. Ze złością uderzyła w klawisze komputera. Obróciła “Szalonego Karrde'a” tyłem do asteroidy i poprowadziła statek w stronę otwartego kosmosu. Nagle z charakterystycznym dla pseudoruchu migotaniem z nadprzestrzeni wyskoczył jakiś duŜy obiekt. Wyhamował o dwadzieścia kilometrów od nich. Był to imperialny krąŜownik przechwytujący. Aves zmiął w ustach przekleństwo. - Mamy towarzystwo - rzucił. - Widzę. - Karrde był jak zwykle opanowany, ale i w jego głosie zabrzmiała nutka zaskoczenia. - Ile czasu do skoku w nadprzestrzeń? - Jeszcze minuta - odparł Aves z napięciem. - Zewnętrzna część układu jest strasznie zaśmiecona i komputer usiłuje sobie z tym poradzić. - No, to będziemy się ścigać. - podsumował szef przemytników. - Co u ciebie, Maro? - Prędkość: siedem trzy - oznajmiła. Usiłowała wydusić z rozgrzewających się silników maksimum mocy. Karrde miał rację: szykował się prawdziwy wyścig. KrąŜowniki przechwytujące były wyposaŜone w cztery potęŜne generatory fal grawitacyjnych, które mogły imitować obecność mas wielkości planety. Statki te miały za zadanie uniemoŜliwiać ucieczkę w nadprzestrzeń, dopóki imperialne myśliwce nie rozniosą wroga na strzępy. Jednak bezpośrednio po wyjściu z nadprzestrzeni potrzebowały minuty na uruchomienie generatorów. Gdyby Marze udało się w tym czasie wyprowadzić “Szalonego Karrde'a” poza ich zasięg... - Kolejni goście - oznajmił Aves. - Parę dywizjonów myśliwców imperialnych z “Chimery”. - Prędkość: osiem sześć - zameldowała Mara. - MoŜemy osiągnąć prędkość światła natychmiast, gdy komputer nawigacyjny poda kurs. - Co z krąŜownikiem? - Rozgrzewa generatory - odparł Aves. Na monitorze taktycznym Mary wyświetlił się przezroczysty stoŜek oznaczający obszar, w którym juŜ wkrótce miało się pojawić pole uniemoŜliwiające skok w nadprzestrzeń. Dziewczyna odrobinę skorygowała kurs, kierując statek w stronę najbliŜszego punktu poza zasięgiem krąŜownika. Zerknęła na ekran komputera nawigacyjnego: obliczenia dobiegały końca. Jednocześnie widmowy stoŜek zaczął się gwałtownie materializować... Rozległ się brzęczyk komputera. Mara zacisnęła dłoń na potrójnej dźwigni napędu nadprzestrzennego i płynnym ruchem pociągnęła ją do siebie. “Szalony Karrde” zadrŜał i przez moment wydawało się, Ŝe krąŜownik przechwytujący jednak wygra ten upiorny wyścig. Nagle widoczne na zewnątrz gwiazdy rozpłynęły się w świetliste smugi... “Udało się!”
Aves westchnął z ulgą, gdy gwiezdne smugi ustąpiły miejsca gwiezdnej mozaice nadprzestrzeni. - To się nazywa zdąŜyć w ostatniej chwili. Skąd oni, u diabła, wiedzieli, Ŝe tam jesteśmy? - Nie mam pojęcia - odparł Karrde spokojnie. - A ty, Maro? - Ja teŜ nie. - Dziewczyna utkwiła wzrok w monitorach. Nie śmiała spojrzeć na któregokolwiek z towarzyszy. - MoŜe Thrawn zawierzył po prostu swojemu przeczuciu. Czasem tak robi. - No, to mamy szczęście, Ŝe nie tylko on miewa przeczucia - stwierdził Aves lekko zmienionym głosem. - Ładnie to załatwiłaś, Maro. Przepraszam, Ŝe na ciebie napadłem. - Tak - poparł go Karrde. - To była naprawdę świetna robota. - Dzięki - burknęła dziewczyna. Nie spuszczając wzroku z tablicy przyrządów, starała się powstrzymać napływające jej do oczu łzy. “A więc znów się zaczęło”. Gorąco wierzyła, Ŝe odnalezienie myśliwca Skywalkera w środku kosmosu było zdarzeniem odosobnionym - zwykły łut szczęścia, bardziej jego zasługa niŜ jej. Ale nie. Wszystko zaczynało się od nowa - tak jak juŜ tyle razy przedtem w ciągu tych ostatnich pięciu lat - nagłe przeczucia i towarzyszące im dziwne doznania, nieodparte impulsy i wewnętrzny przymus, który pchał ją do działania. A to znaczyło, Ŝe prawdopodobnie juŜ wkrótce zaczną ją na powrót dręczyć sny. Ze złością uderzyła się ręką w głowę. Spróbowała rozluźnić napięte mięśnie twarzy. Zbyt dobrze znała ten scenariusz... “Ale tym razem wszystko potoczy się inaczej”, pomyślała. Dotychczas była zupełnie bezradna wobec odbieranych przez siebie głosów i impulsów - mogła tylko cierpieć i czekać, aŜ cały cykl dobiegnie końca. Cierpiała zaszyta w jakąś kryjówkę, z której natychmiast uciekała, gdy tylko zdradziła się przed otaczającymi ją ludźmi. Ale tym razem nie była zwykłą kelnerką w barze na Forliss ani nie wystawiała potencjalnych ofiar dla bandy rzezimieszków na Kaprioril, ani teŜ nie tkwiła jako mechanik od napędów nadprzestrzennych w jakiejś zapadłej dziurze w Przesmyku Izońskim. Była zastępcą szefa najpotęŜniejszej grupy przemytniczej w całej galaktyce. Dysponowała zasobami materialnymi i środkami transportu, do jakich nie miała dostępu od śmierci Imperatora. Wiedziała, Ŝe te moŜliwości pozwolą jej odnaleźć Luke'a Skywalkera. Odnaleźć go - i zabić. MoŜe wtedy wreszcie głosy się uciszą. Przez dłuŜszą chwilę Thrawn stał przy iluminatorze, obserwując w milczeniu odległą asteroidę i majaczący obok niej - teraz juŜ zbyteczny - krąŜownik przechwytujący. Pellaeon pomyślał z niepokojem, Ŝe admirał przybrał pozę identyczną jak wtedy, gdy Luke Skywalker umknął z podobnej pułapki. Kapitan bał się choćby odetchnąć. Wpatrując się w plecy dowódcy, zastanawiał się, czy znowu ktoś z załogi “Chimery” zapłaci Ŝyciem za to niepowodzenie. - Ciekawe - odezwał się Thrawn niemal obojętnie. Odwrócił się w stronę podwładnego. - Czy zwrócił pan uwagę na następstwo zdarzeń, kapitanie? - Tak, panie admirale - odparł niepewnie Pellaeon. - Obiekt włączył silniki jeszcze przed pojawieniem się “CiemięŜyciela”.
- Właśnie - skinął głową Thrawn. - A to moŜe oznaczać jedną z trzech moŜliwości: albo Karrde i tak zaczynał się juŜ zbierać do odlotu, albo coś go wystraszyło, albo teŜ... - czerwone oczy admirała błysnęły złowrogo - został przez kogoś ostrzeŜony. Pellaeon zesztywniał. - Chyba nie sugeruje pan, admirale, Ŝe uprzedził go któryś z naszych ludzi? - Nie, bynajmniej. - Wargi Thrawna zadrŜały leciutko. - Pomijając juŜ kwestię wierności naszej załogi, to nikt na “Chimerze” nie wiedział o planowanym ataku. A gdyby ostrzeŜenie nadano z “CiemięŜyciela”, to musieli- byśmy przechwycić taką wiadomość. - W zadumie zrobił kilka kroków. - To dość intrygująca zagadka, kapitanie - rzekł, siadając w fotelu. - Będę się musiał nad nią zastanowić. Teraz jednak mamy na głowie waŜniejsze sprawy: chociaŜby kwestię zdobycia nowych statków wojennych. Czy ktoś odpowiedział na nasz apel? - W zasadzie nie zdarzyło się nic ciekawego, panie admirale - odparł Pellaeon. Wyciągnął dziennik łączności i szybko przebiegł go wzrokiem. - Osiem z piętnastu grup, z którymi nawiązałem kontakt, wyraziło zainteresowanie naszą ofertą, ale Ŝadna nie chciała się do niczego zobowią- zać. W dalszym ciągu czekamy na odpowiedzi od pozostałych. - Damy im jeszcze kilka tygodni - stwierdził Thrawn, kiwając głową. - A jeśli do tego czasu sprawa nie posunie się naprzód, to ponowimy nasz apel, tyle Ŝe w ostrzejszej formie. - Rozumiem, panie admirale. - Pellaeon zawahał się przez chwilę. - Nadeszła teŜ kolejna wiadomość z Jomarku. Thrawn zwrócił na podwładnego swe gorejące oczy. - Byłbym niezmiernie wdzięczny, kapitanie - powiedział, cedząc słowa - gdyby wyjaśnił pan naszemu szanownemu mistrzowi C'baoth owi, Ŝe jeśli w dalszym ciągu będzie bombardował nas wiadomościami, to jego pobyt na Jomarku straci cały sens. JeŜeli Rebelianci zaczną choćby podejrzewać jakiś związek pomiędzy nami, to C'baoth moŜe być pewien, Ŝe Skywalker nigdy się tam nie zjawi. - JuŜ mu to wyjaśniałem, panie admirale - skrzywił się Pellaeon. - I to nie raz. Zawsze na to odpowiada, Ŝe jego Jedi na pewno się zjawi. Dopytuje się teŜ, kiedy dostarczy mu pan siostrę Skywalkera. Thrawn milczał przez dłuŜszą chwilę. - Podejrzewani, Ŝe nie da się go uciszyć, dopóki nie dostanie tego, czego chce - rzekł w końcu. - Zapewne na razie nie będzie teŜ miał ochoty niczego dla nas robić. - Tak, narzekał na to, Ŝe kaŜe mu pan koordynować ataki - potwierdził Pellaeon. - Kilkakrotnie mi powtarzał, Ŝe nie potrafi dokładnie przewidzieć, kiedy Skywalker przybędzie na Jomark. - I insynuował zapewne, Ŝe spotka nas straszliwa kara, jeśli go tam wtedy nie będzie - mruknął admirał. - Tak, znam to na pamięć. I mam juŜ tego dosyć. - Odetchnął głęboko, powoli wypuszczając powietrze. - A więc dobrze, kapitanie. Kiedy C'baoth ponownie się odezwie, moŜe go pan poinformować, Ŝe po akcji na Taanab damy mu nieco odpocząć. Skywalker nie zjawi się na Jomarku wcześniej niŜ za jakieś dwa tygodnie - te niesnaski, które sprowo- kowaliśmy w dowództwie Rebeliantów, powinny go do tego czasu zatrzymać. A jeśli chodzi o Leię Organę Solo i jej nie narodzone dzieci... to moŜe mu pan oznajmić, Ŝe teraz osobiście zajmę się tą sprawą.
Pellaeon zerknął ukradkiem za siebie, na stojącego przy tylnych drzwiach Rukha - milczącego towarzysza admirała, stanowiącego jego osobistą ochronę. - Czy mam rozumieć, Ŝe zamierza pan odsunąć od tego zadania Noghrich, panie admirale? - A ma pan coś przeciwko temu, kapitanie? - Nie, panie admirale. Ośmielam się jedynie przypomnieć, Ŝe Noghri bardzo nie lubią, kiedy nie mogą dokończyć powierzonej im misji. - Noghri słuŜą Imperium - zauwaŜył chłodno Thrawn. - A poza tym są wierni wobec mnie. Zrobią to, co im kaŜę... - Zawahał się przez chwilę. - Niemniej jednak będę pamiętał o pańskich obiekcjach. W kaŜdym razie tu, na Myrkr, nie mamy juŜ nic do roboty. Proszę rozkazać generałowi Covellowi, by wycofał swoje oddziały. - Tak jest, panie admirale - powiedział Pellaeon i skinął na oficera łączności, by przekazał rozkaz na planetę. - Za trzy godziny chcę mieć w ręku raport generała - dodał Thrawn. - Dwanaście godzin później ma mi przedstawić nazwiska trzech Ŝołnierzy piechoty i dwóch członków załóg pojazdów bojowych, którzy najbardziej wyróŜnili się w czasie ataku. Tych pięciu ludzi zostanie oddelegowanych do operacji “Tantiss”. Mają być bezzwłocznie wysłani na Wayland. - Tak jest - skinął głową Pellaeon, pieczołowicie wpisując rozkazy dla Covella do komputera. W ciągu ostatnich tygodni, od kiedy operacja “Tantiss” nabrała rozmachu, wybieranie najlepszych Ŝołnierzy stało się w Armii Imperialnej rutynowym zajęciem. Niemniej jednak admirał co jakiś czas przypominał swoim oficerom o tym obowiązku. MoŜe chciał w ten sposób podkreślić, Ŝe ta selekcja ma podstawowe znaczenie dla powodzenia jego planu zdławienia Rebelii. Thrawn ponownie spojrzał przez iluminator na widniejącą w dole planetę. - A skoro i tak czekamy na powrót generała, to proszę się skontaktować z wywiadem. Niech zorganizują grupę ludzi, którą wyślemy do Hyllyard. - Uśmiechnął się. - To ogromna galaktyka, kapitanie, ale nawet ktoś taki jak Talon Karrde nie moŜe uciekać w nieskończoność. W końcu będzie musiał się zatrzymać. Wysoki Zamek na Jomarku nie zasługiwał na swoją nazwę - przynajmniej w opinii Joruusa C'baotha. Mały i brudny, z rozpadającymi się gdzieniegdzie ścianami, zamek był tak martwy, jak dawno wymarły lud, który go zbudował. Budowla przycupnęła niepewnie pomiędzy dwiema wyniosłymi skałami stanowiącymi fragmenty pradawnego stoŜka wulkanicznego. Jednak patrząc na zbiegające się koliście pozostałości ścian krateru i połyskującą niebiesko taflę leŜącego czterysta metrów w dole jeziora Pierścień, C'baoth musiał
przyznać, Ŝe tubylcy znaleźli piękne miejsce, by zbudować swój zamek - zamek, świątynię czy co to tam właściwie było. Budowla stanowiła niemal wymarzoną siedzibę dla mistrza Jedi juŜ choćby z tego powodu, Ŝe okoliczna ludność najwyraźniej bała się tego miejsca. Poza tym połoŜona w środku krateru ciemna wyspa, która nadawała jezioru kształt pierścienia, z powodzeniem słuŜyła jako dyskretne lądowisko dla irytująco często pojawiających się tu pojazdów Thrawna. Stojąc na pałacowym tarasie i spoglądając w dół, na jezioro Pierścień, C'baoth nie myślał jednak o pięknie krajobrazu ani o władzy, ani nawet o Imperium. Jego uwagę zaprzątało dziwne drŜenie Mocy, które właśnie odczuł. Podobne wraŜenia odbierał juŜ wcześniej - a przynajmniej tak mu się wydawało. Trudno było cofnąć się myślami do czasów minionych, wspomnienia wymykały się w gorączkowym natłoku spraw dnia dzisiejszego. Nawet jego własna przeszłość jawiła się C'baothowi we fragmentarycznych wspomnieniach, przypominających oderwane od siebie zapisy w jakiejś kronice historycznej. Miał niejasne wraŜenie, Ŝe ktoś próbował mu kiedyś wyjaśnić, dlaczego tak się działo, ale te wyjaśnienia juŜ dawno zagubiły się w mrokach przeszłości. Zresztą to i tak nie miało Ŝadnego znaczenia. Nie liczyła się ani zawodna pamięć, ani trudność koncentracji, ani teŜ luki we wspomnieniach o własnej przeszłości. W kaŜdej chwili mógł przywołać Moc - i to było najwaŜniejsze. Dopóki będzie w stanie to robić, nikt nie zdoła go skrzywdzić ani odebrać mu tego, co ma. Tyle Ŝe wielki admirał Thrawn juŜ go w zasadzie pozbawił wszystkiego. CzyŜ nie? Starzec rozejrzał się po tarasie. Tak, to nie był ani dom, ani miasto, ani świat, które wybrał, by je kształtować i nimi rządzić. To nie był Wayland, który wyrwał z rąk Ciemnego Jedi, pilnującego skarbca Imperatora we wnętrzu góry Tantiss. To był Jomark, gdzie tkwił w oczekiwaniu na... Na kogo? Pogładził dłonią długą, siwą brodę i spróbował się skoncentrować... Po chwili sobie przypomniał: czeka na Luke'a Skywalkera. Tak, ma tu przybyć Skywalker, a takŜe jego siostra i jej nie narodzone dzieci - a on uczyni ich wszystkich swymi sługami. Wielki admirał Thrawn obiecał mu ich w zamian za pomoc, której C'baoth miał udzielić Imperium. Starzec skrzywił się na myśl o tym. Pomoc, której Ŝądał od niego admirał, sprawiała mu wiele trudności. Musiał się bardzo mocno koncentrować, by zrobić to, czego chciał Thrawn; musiał ściśle kontrolować swoje myśli i uczucia - i to przez długie okresy. Na Waylandzie miał całkowity spokój, przynajmniej od czasu, gdy zabił straŜnika Imperatora. C'baoth się uśmiechnął. Walka ze straŜnikiem to był wspaniały pojedynek. Usiłował go sobie przypomnieć, ale szczegóły przeszłości rozwiewały się niczym liście na wietrze. To było juŜ tak dawno temu... Dawno temu... DrŜenie Mocy teŜ zdarzało się dawno temu. C'baoth przestał gładzić brodę i namacał palcami zawieszony na piersiach medalion. Ściskając w dłoni ciepły metal, starał się rozproszyć przesłaniającą mu przeszłość mgiełkę i dojrzeć, co się za nią kryje. Nie mylił się: rzeczywiście, takie samo drŜenie zdarzyło się juŜ trzykrotnie w ciągu ostatnich paru lat. Pojawiało się, trwało przez jakiś czas, po czym znów ustępowało. Zupełnie jakby ktoś odkrywał, jak korzystać z Mocy, a po pewnym czasie tracił tę umiejętność. Starzec nie potrafił tego zrozumieć. Ale to wszystko nie stanowiło dla
niego zagroŜenia, a zatem nie było istotne. Wyczuł obecność imperialnego niszczyciela gwiezdnego, który wszedł na orbitę wokół planety. Ukryty wysoko ponad chmurami, statek był całkowicie niewidoczny dla mieszkańców Jomarku. C'baoth wiedział, Ŝe gdy zapadnie noc, ludzie z niszczyciela przyślą po niego wahadłowiec i zabiorą go, aby znów gdzieś - zdaje się, Ŝe tym razem na Taanab - koordynował kolejny z synchronicznych ataków Imperium. Wcale mu się nie uśmiechały związane z tym wysiłek i ból. Ale kiedy wreszcie dostanie swoich Jedi, oni wszystko mu wynagrodzą. Ukształtuje ich na swój obraz i będą mu słuŜyli do końca Ŝycia. A wtedy nawet wielki admirał Thrawn będzie musiał przyznać, Ŝe on, Joruus C'baoth odkrył, na czym polega prawdziwy sens władzy. ROZDZIAŁ 2 - Strasznie mi przykro, Luke. - Dobiegający z nadajnika głos Wedge'a Antillesa przerywały co chwila szumy i trzaski. - Interweniowałem juŜ dosłownie wszędzie, pukałem do wszystkich moŜliwych drzwi, ale nic z tego. Jakiś facet gdzieś tam na górze zarządził, Ŝe statki wojenne Sluisjańczyków mają bezwzględne pierwszeństwo, jeśli chodzi o naprawę. Musimy znaleźć tego człowieka i przekonać go, by zrobił dla nas wyjątek; w przeciwnym razie nikt nie zajmie się twoim myśliwcem. Luke Skywalker skrzywił się czując, Ŝe po czterech godzinach niespokojnego wyczekiwania ma juŜ tego dosyć. Stracił cztery cenne godziny i wciąŜ nie było wiadomo, jak długo jeszcze przyjdzie mu czekać; a na Coruscant waŜyły się teraz losy całej Nowej Republiki... - Czy znasz przynajmniej nazwisko tego faceta? - spytał. - Nawet tego nie zdołałem się dowiedzieć - odparł Wedge. - Próbowałem posuwać się coraz wyŜej w hierarchii słuŜbowej, ale wszystkie kontakty urywały się gdzieś na trzecim poziomie powyŜej mechaników. Nadal będę się usiłował czegoś dowiedzieć, ale tu panuje teraz niezły bałagan. - No cóŜ, to normalne po zmasowanym ataku Imperium - westchnął Luke. Rozumiał, dlaczego Sluisjańczycy wydali takie a nie inne zarządzenie, ale on nie wybierał się przecieŜ na zwykłą przejaŜdŜkę. Lot na Coruscant potrwa dobre sześć dni, a kaŜda godzina opóźnienia dawała politycznym przeciwnikom admirała Ackbara więcej czasu na umocnienie ich pozycji. - Próbuj dalej, dobrze? Muszę się stąd jak najszybciej wydostać. - Oczywiście - rzucił Antilles. - Słuchaj, wiem, Ŝe martwisz się tym, co się dzieje na Coruscant, ale jeden człowiek niewiele tam pomoŜe. Nawet jeśli jest rycerzem Jedi. - Wiem - przyznał Luke niechętnie. “Poza tym leci tam Han, a na miejscu jest juŜ Leia...” - Ale po prostu nie potrafię tu tak bezczynnie siedzieć. - Ani ja. - Wedge ściszył głos. - Nie zapominaj, Ŝe masz jeszcze jedno wyjście. - Tak, będę o tym pamiętał - obiecał Skywalker. Miał wielką pokusę, Ŝeby skorzystać z propozycji przyjaciela. Ale oficjalnie Luke nie był juŜ członkiem armii Nowej Republiki, a poniewaŜ oddziały zgromadzone w stoczni wciąŜ pozostawały w pełnym pogotowiu bojowym, Wedge mógłby zostać
postawiony przed sądem wojennym za oddanie swego myśliwca osobie cywilnej. Prawdopodobnie Borsk Fey'lya i jego antyackbarowska frakcja nie zawracaliby sobie głowy pokazowym procesem przeciwko komuś tak niskiemu rangą jak dowódca dywizjonu myśliwców. Ale kto wie, moŜe stałoby się inaczej. Naturalnie Wedge zdawał sobie z tego sprawę jeszcze lepiej od Luke'a. Jego propozycja była więc tym bardziej wspaniałomyślna. - Bardzo ci dziękuję - rzekł Skywalker. - Ale o ile nie zajdzie jakaś naprawdę nagła potrzeba, to będzie lepiej dla wszystkich, jeśli zaczekam, aŜ zreperują moją własną maszynę. - Nie ma sprawy. A jak się czuje generał Calrissian? - Jest w podobnej sytuacji jak mój myśliwiec - odparł cierpko Luke. - Wszyscy tutejsi lekarze i roboty medyczne są zajęte opatrywaniem rannych. Wyjmowanie kawałeczków szkła i metalu z kogoś, kto w danej chwili nie krwawi, moŜe według nich poczekać. - ZałoŜę się, Ŝe w tej sytuacji Calrissian nie posiada się ze szczęścia. - Widywałem go juŜ w lepszej formie - przyznał Jedi. - Chyba spróbuję jeszcze raz wpłynąć na lekarzy. A ty cały czas nękaj sluisjańska biurokrację. Jeśli będziemy naciskali z dwóch stron, to moŜe spotkamy się gdzieś w środku. - Masz rację - zaśmiał się Antilles. - Odezwę się do ciebie później. Nadajnik jeszcze raz zatrzeszczał i połączenie zostało przerwane. - Powodzenia - rzucił cicho Luke. Wstał od pulpitu publicznego komunikatora i skierował się w drugi koniec hali odpraw, ku drzwiom prowadzącym do szpitala. Jeśli cały sprzęt Sluisjańczyków uległ takim uszkodzeniom jak wewnętrzny system łączności, to rzeczywiście trochę potrwa, nim ktoś będzie miał czas zająć się zamontowaniem nowego napędu nadprzestrzennego w myśliwcu jakiegoś cywila. Jednak torując sobie drogę wśród kłębiącego się tłumu, Luke doszedł do wniosku, Ŝe wcale nie jest jeszcze tak źle: w stoczni znajdują się liczne statki Nowej Republiki i moŜe ich mechanicy łatwiej niŜ Sluisjańczycy zgodzą się zrobić wyjątek dla byłego oficera. A gdyby juŜ wszystko inne zawiodło, zawsze moŜe połączyć się z Coruscant i poprosić Mon Mothmę o interwencję w jego sprawie. Wadą tego ostatniego rozwiązania było to, Ŝe prośba o pomoc zdradzałaby słabość Luke'a... A akurat w tym momencie nie naleŜało ujawniać przed Fey'lyą Ŝadnej słabości. Tak mu się przynajmniej zdawało. Z drugiej jednak strony fakt, Ŝe przywódczyni Nowej Republiki spełniła jego prywatną prośbę, mógłby zostać odczytany jako znak siły i solidarności. Skywalker potrząsnął głową, nie bardzo wiedząc, co powinien zrobić. To, Ŝe Jedi potrafili w kaŜdej sytuacji dostrzec obie strony medalu, było ogólnie rzecz biorąc bardzo uŜyteczne. Niemniej jednak machinacje polityczne wydawały mu się przez to jeszcze bardziej niejasne i zawiłe. Był to jeden z powodów, dla których kwestie związane z polityką zawsze wolał zostawiać Leii. Miał nadzieję, Ŝe jego siostra potrafi sobie poradzić i w tej sytuacji. Skrzydło szpitalne było równie zatłoczone co reszta ogromnego portu kosmicznego Sluis Van; ale tutaj przynajmniej większość obecnych, zamiast biegać w kółko po całym terenie, siedziała lub leŜała spokojnie pod ścianami. Lawirując pomiędzy krzesłami i wózkami z chorymi, Skywalker dotarł do
duŜego pokoju pielęgniarek, zamienionego obecnie na poczekalnię dla pacjentów, którzy nie wymagali natychmiastowej pomocy. Lando Calrissian siedział w kącie pomieszczenia, a na jego twarzy malowały się jednocześnie zniecierpliwienie i nuda. Jedną ręką przyciskał do piersi prowizoryczny opatrunek ze środkiem znieczulającym, a w drugiej trzymał poŜyczony notes elektroniczny. Gdy przyszedł Luke, Lando właśnie studiował zapisane w nim informacje. - Jakieś złe wieści? - spytał Skywalker. - Nie gorsze niŜ to wszystko, co mi się ostatnio przytrafiło - stwierdził Calrissian, odkładając komputerek na wolne krzesło. - Na rynku cena hfredium znów spadła. Jeśli nie wzrośnie w ciągu najbliŜszych miesięcy, to będę o kilkaset tysięcy do tyłu. - To rzeczywiście niewesoła sytuacja. O ile się nie mylę, hfredium to główny produkt twojego Miasta Nomadów? - Tak, jeden z kilku podstawowych produktów - potwierdził Lando ze skwaszoną miną. - Nasza produkcja jest na tyle zróŜnicowana, Ŝe w normalnych warunkach zbytnio byśmy tego nie odczuli. Problem polega na tym, Ŝe w ostatnim czasie gromadziłem hfredium w nadziei, iŜ cena wzrośnie. Ale stało się dokładnie odwrotnie. Luke z trudem powstrzymał uśmiech. “To cały Lando: moŜe i stał się uczciwy i szanowany, ale wciąŜ nie potrafi się powstrzymać od ryzykownych spekulacji na boku”. - No, jeśli cię to choć trochę pocieszy - powiedział - to mam dla ciebie pomyślną wiadomość. PoniewaŜ wszystkie statki, które Imperium próbowało wykraść, naleŜały do Nowej Republiki, to nie będziemy się musieli uŜerać ze sluisjańska biurokracją, Ŝeby odzyskać twoje wgłębiarki. Wystarczy, Ŝe przedstawisz dowódcy oddziałów republikańskich odpowiedni wniosek i będziesz mógł je stąd zabrać. Twarz Landa rozpogodziła się nieco. - To doskonale. Jestem ci niezwykle wdzięczny, Luke. Nie masz pojęcia, ile miałem problemów, by zdobyć te maszyny. Gdybym musiał teraz szukać nowych, to nie wiem, co bym zrobił. Skywalker zbył podziękowania machnięciem ręki. - Przykro mi, Ŝe w obecnej chwili tylko tyle moŜemy dla ciebie zrobić. Pójdę teraz do izby przyjęć, moŜe uda mi się coś zdziałać w twojej sprawie. Skończyłeś juŜ przeglądać ten notes? - Jasne, moŜesz go zabrać. A czy coś się ruszyło w kwestii twojego myśliwca? - W zasadzie nie - odparł Luke, schylając się po komputerek. - Sluisjańczycy ciągle powtarzają, Ŝe minie jeszcze co najmniej kilka godzin, nim choćby... - urwał, bo odczuł nagłą zmianę w umyśle Landa. Niemal w tej samej chwili przyjaciel chwycił go za rękę. - O co chodzi? - zdziwił się Jedi. Calrissian zapatrzył się przed siebie; zmarszczył czoło, starając się określić unoszący się w powietrzu zapach. - Gdzie teraz byłeś? - zwrócił się do Skywalkera. - W hali odpraw, przy jednym ze stanowisk łączności. - Nagle Luke uświadomił sobie, Ŝe Lando wącha jego rękaw. - A dlaczego pytasz? Calrissian puścił jego rękę. - To tytoń karababbajski - powiedział wolno. - Z domieszką ziół armudu. Nie czułem tego zapachu od czasu... - Spojrzał na Skywalkera, a jego twarz
się ściągnęła. - To Niles Ferrier. Nie ma wątpliwości. - A kto to jest Niles Ferrier? - Luke poczuł, Ŝe serce zaczęło mu bić szybciej. Niepokój Landa stawał się zaraźliwy. - Człowiek: wysoki, dobrze zbudowany - wyjaśniał Calrissian. - Ciemne włosy; zapewne broda - choć to się zmienia; prawdopodobnie palił długie, cienkie cygaro - a raczej na pewno je palił, bo pachniesz dymem. Widziałeś kogoś takiego? - Poczekaj. - Skywalker przymknął oczy i sięgnął Mocą do wnętrza swego umysłu. Szczegółowe odtwarzanie z pamięci niedawno zaszłych zdarzeń było jedną z umiejętności, jakich nauczył go Yoda. W miarę jak cofał się myślami w czasie, przed oczami przelatywały mu kolejne obrazy: droga do szpitala, rozmowa z Wedge'em, a jeszcze wcześniej poszukiwanie publicznego komunikatora... I nagle go zobaczył: Ferrier wyglądał dokładnie tak, jak opisał go Lando; przechodził zaledwie o trzy metry od Luke'a. - Mam go - oznajmił Skywalker i na chwilę zatrzymał obraz. - Dokąd idzie? - Hm... - Jedi ponownie uruchomił pamięć, tym razem jednak zdarzenia popłynęły do przodu. Przez chwilę męŜczyzna to ginął mu z oczu, to znów się pojawiał, aŜ wreszcie - gdy Luke znalazł w końcu pulpit łączności - zniknął na dobre. - Wygląda na to, Ŝe Ferrier i jeszcze paru innych facetów skierowało się do korytarza numer sześć. Calrissian przywołał na komputerku plan portu kosmicznego. - Korytarz numer sześć... Psiakrew! - Podniósł się gwałtownie, rzucając na krzesło zarówno środek znieczulający, jak i notes elektroniczny. - Chodź, musimy to sprawdzić. - Co sprawdzić? - zainteresował się Luke. Musiał porządnie wyciągać nogi, by dogonić Landa, który Ŝwawym krokiem przeciskał się ku drzwiom, wymijając po drodze czekających pacjentów. - A tak w ogóle, kto to jest Niles Ferrier? - To jeden z najsprytniejszych złodziei statków w całej galaktyce - rzucił Calrissian przez ramię. - A korytarz numer sześć prowadzi na jeden z pomostów roboczych dla brygad remontowych. Musimy się tam dostać, nim Ferrier zwinie jakiś koreliański statek wojenny czy coś w tym rodzaju i spokojnie sobie odleci. Przemierzyli halę odpraw i skierowali się ku przejściu oznaczonemu jako korytarz szósty. Napis wykonano w dwóch wersjach: delikatnymi sluisjańskimi karioglifami oraz wyraźniejszymi literami naleŜącymi do alfabetu języka basie. Luke zauwaŜył ze zdziwieniem, Ŝe tutaj - w przeciwieństwie do innych części portu, gdzie kłębiły się tłumy - nie było prawie nikogo. Po przejściu jakichś stu metrów korytarzem byli juŜ zupełnie sami. - O ile pamiętam, mówiłeś, Ŝe w tym sektorze portu reperuje się statki? - odezwał się Skywalker. WytęŜył zmysły Jedi, by zbadać otaczający ich teren. W biurach i warsztatach, które mijali, paliły się światła i cały sprzęt funkcjonował normalnie. Luke wyczuł obecność kilku zajętych swoją pracą robotów, ale poza nimi nie było tu nikogo. - Istotnie tak mówiłem - przyznał Lando ponuro. - Z planu wynikało, Ŝe korytarze numer pięć i trzy słuŜą do tego samego celu, ale pracy jest tyle, Ŝe i tu robotnicy powinni mieć pełne ręce roboty. MoŜe masz przypadkiem przy sobie jakiś zbędny blaster? Luke potrząsnął przecząco głową. - JuŜ nie noszę blastera. Nie sądzisz, Ŝe powinniśmy zawiadomić ochronę
portu? - Nie moŜemy tego zrobić, jeśli chcemy się dowiedzieć, co knuje Ferrier. Do tej pory zdąŜył się juŜ na pewno podłączyć do centralnego komputera i całego systemu łączności. Jeśli podniesiemy alarm, to natychmiast się gdzieś zaszyje. - Calrissian zajrzał do jednego z biur, które akurat mijali. - To jest właśnie cały Ferrier. Jedna z jego ulubionych sztuczek polega na takim manipulowaniu dyspozycjami słuŜbowymi, Ŝeby odesłać wszystkich ludzi z rejonu, gdzie zamierza... - Zaczekaj - przerwał mu Luke. Jego umysł właśnie coś wychwycił... - Chyba ich mam. Sześciu ludzi i dwóch obcych, najbliŜszy jakieś dwieście metrów przed nami. - Co to za obcy? - Nie wiem. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z Ŝadną z tych dwóch ras. - Lepiej na nich uwaŜać. Ferrier zazwyczaj przyjmuje obcych do bandy ze względu na siłę ich mięśni. Pospieszmy się. - MoŜe lepiej tu zostań - zaproponował Skywalker, odpinając od pasa miecz świetlny. - Nie jestem pewien, czy zdołam ci zapewnić odpowiednią ochronę, gdyby zdecydowali się na walkę. - Zaryzykuję - zdecydował Lando. - Ferrier mnie zna; moŜe zdołam zapobiec rozlewowi krwi. Poza tym mam pewien pomysł i chciałbym go wypróbować. Od najbliŜszego człowieka dzieliło ich jeszcze ze dwadzieścia metrów, gdy Luke wyczuł jakąś zmianę w znajdującej się przed nimi grupie. - ZauwaŜyli nas - szepnął do przyjaciela i mocniej zacisnął dłoń na rękojeści miecza. - Chcesz z nimi porozmawiać? - Nie wiem - odparł szeptem Lando. Wyciągnął szyje, próbując coś dojrzeć w pozornie opustoszałym korytarzu. - MoŜe podejdziemy nieco bliŜej... Luke zauwaŜył w jednych drzwiach ledwie dostrzegalne poruszenie i poczuł nagłe falowanie Mocy. - Kryj się! - zawołał, zapalając miecz świetlny. Z charakterystycznym syczeniem pojawiło się błyszczące, biało zielone ostrze i niemal samorzutnie poruszyło się, by zablokować oddany w ich kierunku strzał z blastera. - Schowaj się za mną! - rozkazał Skywalker, gdy powietrze przeciął kolejny pocisk. Prowadzone przez Moc ręce Luke'a znów ustawiły na jego drodze świetlne ostrze. W chwilę potem od miecza odbił się trzeci pocisk, a zaraz po nim czwarty. Z innych drzwi, gdzieś w głębi korytarza, odezwał się następny blaster. Skywalker nie cofnął się ani o krok. Czuł, jak przepływa przez niego Moc. Jednocześnie doświadczał dziwnego zjawiska, polegającego na selektywnym postrzeganiu rzeczywistości: jego wyostrzone zmysły rejestrowały tylko to, co dotyczyło samego ataku, a wszystko inne pozostawało jakby w ciemności. Skulony tuŜ za nim Lando był ledwie jakimś mglistym cieniem gdzieś na dnie umysłu Luke'a; ludzie Ferriera zdawali się jeszcze mniej rzeczywiści. Skywalker zacisnął zęby i pozwolił, by jego obroną kierowała Moc, a sam zaczął się rozglądać po korytarzu, wypatrując nowych zagroŜeń. Spostrzegł jakiś dziwaczny cień, który oderwał się od ściany i ruszył w jego kierunku. Przez dłuŜszą chwilę Skywalker nie mógł uwierzyć własnym oczom. Cień miał idealnie gładką, pozbawioną jakichkolwiek nierówności powierzchnię; nic
- tylko lekko falujący kontur i niemal całkowita czerń. Ale to coś rzeczywiście istniało... i szybko się do niego zbliŜało. - Lando! - zawołał Jedi, usiłując przekrzyczeć odgłosy strzałów. - Pięć metrów od nas, czterdzieści stopni w lewo. Wiesz, co to jest? - Nigdy czegoś takiego nie widziałem! Zwijamy się?! - odkrzyknął Calrissian. Starając się nie osłabiać zaangaŜowania w obronę, Luke skoncentrował cząstkę swego umysłu na zbliŜającym się cieniu. Była to Ŝywa istota - a konkretnie jeden z obcych, których obecność wyczuł wcześniej. A zatem musiał to być ktoś z bandy Ferriera... - Trzymaj się blisko mnie - polecił Calrissianowi. Posuniecie, które planował, było ryzykowne, ale biorąc nogi za pas nic by nie osiągnęli. Starając się utrzymać równowagę, a jednocześnie zachować płynność ruchów, ruszył powoli w kierunku cienia. Obcy zatrzymał się gwałtownie, wyraźnie zdziwiony tym, Ŝe przeciwnik zbliŜa się do niego zamiast uciekać. Luke wykorzystał wahanie obcego i przesunął się nieco ku lewej ścianie korytarza. Strzały z pierwszego blastera przelatywały teraz bardzo blisko ruchomego cienia, co zmusiło strzelającego do przerwania ognia. Cień poruszył się nieznacznie i Skywalker odniósł wraŜenie, Ŝe wygląda zza niego jakaś istota. Luke w dalszym ciągu przesuwał się w lewo, starając się w ten sposób ściągnąć na obcego ogień takŜe drugiego blastera. Po chwili i ta broń zamilkła. - Dobra robota - szepnął Lando. - Teraz kolej na mnie. Odsunął się nieco od Luke'a. - Ferrier? - zawołał. - Tu Lando Calrissian. Słuchaj, jeśli chcesz jeszcze oglądać swego kumpla Ŝywego, to lepiej go stąd odwołaj. To jest Luke Skywalker, rycerz Jedi, człowiek, który załatwił Dartha Vadera. Oczywiście stwierdzenie to było nieco przesadzone: Luke rzeczywiście pokonał Vadera w ich ostatnim pojedynku na miecze świetlne, ale ostatecznie nie zdecydował się go zabić. Tak czy owak oświadczenie Landa wywarło odpowiednie wraŜenie na ukrytych w korytarzu ludziach. Skywalker wyczuł ich wątpliwości i nagłą konsternację; a gdy uniósł nieznacznie miecz świetlny, cień natychmiast się zatrzymał. - Powtórz, jak się nazywasz! - rozległ się czyjś głos. - Lando Calrissian. Przypomnij sobie tę spartaczoną akcję na Phretiss jakieś dziesięć lat temu. - O, doskonale to pamiętam - odparł nieznajomy ponuro. - Czego chcesz? - Pragnę ci zaproponować pewien układ - powiedział Lando. - Chodź tu, to porozmawiamy. Jego rozmówca wahał się przez moment, ale juŜ po chwili zza sterty ustawionych przy ścianie korytarza skrzynek wyłonił się barczysty męŜczyzna, którego obraz Luke odszukał wcześniej w pamięci. Ferrier wciąŜ jeszcze ściskał w zębach dymiące cygaro. - Reszta teŜ - rozkazał Calrissian. - No, Ferrier, kaŜ im wyjść. Chyba się nie łudzisz, Ŝe zdołasz ukryć ich obecność przed rycerzem Jedi. MęŜczyzna obrzucił Skywalkera szybkim spojrzeniem. - Ludzie zawsze przeceniali legendarne zdolności Jedi - rzucił szyderczo. Wydał jednak bezgłośnie jakiś rozkaz i niemal natychmiast z ukrycia wyłoniło się pięciu ludzi i wysoki, chudy insektoid, którego skórę pokrywały zielone łuski.
- Tak lepiej - pochwalił Lando i wyszedł zza pleców Luke'a. - Verpin, co? - powiedział, wskazując ręką obcego. - No, muszę przyznać, Ŝe jesteś szybki, Ferrier. Od wycofania się Floty Imperialnej minęło ledwie trzydzieści godzin, a ty juŜ tu jesteś. I to z oswojonym Verpinem. Luke, słyszałeś kiedyś o Verpinach? Skywalker skinął potakująco głową. Znał tę rasę ze słyszenia. - Podobno są geniuszami w naprawianiu skomplikowanych urządzeń. - Mogę cię zapewnić, Ŝe w pełni zasługują na taką opinię - stwierdził Calrissian. - Plotka głosi, Ŝe to oni pomogli admirałowi Ackbarowi skonstruować myśliwiec typu B. Przerzuciłeś się teraz na porywanie uszkodzonych statków, Ferrier? Czy teŜ twój Verpin jest tu tylko na wszelki wypadek? - Wspomniałeś o jakimś układzie - przerwał mu chłodno Ferrier. - Czekam na szczegóły. - Przede wszystkim muszę się dowiedzieć, czy miałeś coś wspólnego z atakiem na Sluis Van - rzekł Lando równie lodowatym tonem. - Jeśli pracujesz dla Imperium, to nici z układu. Jeden z ludzi Ferriera odetchnął głęboko i mocniej ścisnął w ręku blaster. Luke skinął w jego kierunku mieczem świetlnym, co odebrało napastnikowi ochotę do bohaterskich czynów. Ferrier zerknął na niego, a potem znów przeniósł wzrok na Calrissiana. - Imperium zwróciło się do grup przemytniczych z apelem o dostarczanie statków - oznajmił niechętnie. - A konkretnie statków wojennych. Za wszystko, co przekracza sto tysięcy ton i moŜe strzelać, płacą dwadzieścia procent więcej niŜ wynosi cena rynkowa. Luke i Lando wymienili szybkie spojrzenia. - To dziwna prośba - stwierdził Calrissian. - Stracili jedną ze stoczni czy co? - Nic na ten temat nie mówili, a ja nie pytałem - odparł kwaśno Ferrier. - Jestem biznesmenem: dostarczam klientom to, o co proszą... Chcesz ze mną zawrzeć jakiś układ czy tylko sobie pogadać? - Chcę zawrzeć układ - zapewnił go Lando. - Wiesz, Ferrier, odnoszę wraŜenie, Ŝe znalazłeś się w powaŜnych tarapatach. Nakryliśmy cię na gorącym uczynku w chwili, gdy próbowałeś ukraść statek wojenny Nowej Republiki. Myślę, Ŝe zdołaliśmy cię teŜ przekonać, Ŝe Luke moŜe bez kłopotu załatwić całą waszą bandę. Wystarczy, Ŝe wezwę ludzi z ochrony portu, a wszyscy spędzicie kilka najbliŜszych lat w kolonii karnej. Cień, który dotychczas stał nieruchomo, zrobił krok do przodu. - Jedi pewnie przeŜyje - powiedział Ferrier ponuro. - Ale ty nie. - MoŜe tak, a moŜe nie - odparł lekko Lando. - Tak czy inaczej, nie jest to chyba wymarzona sytuacja dla biznesmena. Moja propozycja brzmi zatem tak: macie się stąd natychmiast zabierać, a my zawiadomimy lokalne władze dopiero wtedy, gdy będziecie juŜ poza układem Sluis Van. - To niezwykle szlachetne z twojej strony - rzucił Ferrier z sarkazmem. - A czego chcesz tak naprawdę? śebyśmy przerwali akcję czy wypłacili ci twoją dolę? - Nie chcę waszych pieniędzy. - Lando potrząsnął przecząco głową. - Chcę tylko, Ŝebyście się stąd wynieśli. - Nie lubię gróźb. - A zatem potraktuj to jako ostrzeŜenie od byłego partnera - powiedział
ostro Calrissian. - I radziłbym ci go nie lekcewaŜyć. Przez dłuŜszą chwilę w korytarzu słychać było jedynie dochodzące gdzieś z oddali buczenie maszyn. Luke ani na moment nie opuszczał miecza, starając się jednocześnie rozszyfrować kłębiące się w Ferrierze uczucia. - Ten “układ” będzie nas kosztować sporo pieniędzy - stwierdził Ferrier, przesuwając cygaro w drugi kącik ust. - Zdaję sobie z tego sprawę - przyznał Lando. - I moŜe mi nie uwierzysz, ale naprawdę jest mi przykro. Tyle Ŝe w tej chwili Nowa Republika nie moŜe sobie pozwolić na utratę choćby jednego statku. Radzę ci zamiast tego spróbować szczęścia w układzie Amorris. Słyszałem ostatnio, Ŝe mają tam bazę piraci Kavrilhu, a oni zawsze potrzebują dobrych mechaników. - Zmierzył wzrokiem cień. - I dodatkowej siły roboczej. Ferrier podąŜył za jego spojrzeniem. - A, widzę, Ŝe podoba ci się mój upiór, co? - Upiór? - zdziwił się Luke. - Prawdziwa nazwa tej rasy to Deflowie - wyjaśnił Ferrier. - Ale moim zdaniem określenie “upiory” pasuje do nich znacznie lepiej. Ich ciała pochłaniają całe światło widzialne - to taki ukształtowany przez naturę mechanizm obronny. - Obrzucił szybkim spojrzeniem Skywalkera. - A co powie na nasz układ rycerz Jedi, nieustraszony obrońca prawa i sprawiedliwości? Luke spodziewał się tego pytania. - Czy ukradłeś tu coś? - odparował. - Albo zrobiłeś coś niezgodnego z prawem, nie licząc włamania się do miejscowego komputera nadzorującego przydzielanie prac? Usta Ferriera zadrŜały. - Posłaliśmy teŜ parę strzałów z blastera w kierunku dwóch cwaniaczków, którzy wściubiali nos w nie swoje sprawy - rzucił z sarkazmem. - To się nie liczy? - Skoro ich nie trafiliście, to nie - odparł spokojnie Luke. - Jeśli o mnie chodzi, to nie widzę powodu, aby was zatrzymywać. - Jesteś nad wyraz uprzejmy - burknął Ferrier. - Czy to juŜ wszystko? - Tak - skinął głową Lando. - Aha, byłbym zapomniał: zostaw mi kod dostępu do centralnego komputera. MęŜczyzna spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale skinął na stojącego obok Verpina. Wysoki, zielonoskóry obcy pochylił się i w milczeniu wręczył Calrissianowi dwie karty danych. - Dziękuję. No dobra, macie godzinę na to, by opuścić układ. Potem zawiadomię władze. Miłej podróŜy. - MoŜesz być pewien, Ŝe tak będzie - wycedził Ferrier. - Bardzo miło było cię spotkać, Calrissian. MoŜe następnym razem to ja będę mógł ci oddać przysługę. - Spróbuj szczęścia na Amorris - powtórzył Lando. - ZałoŜę się, Ŝe mają tam co najmniej kilka starych sienarskich patrolowców, których mógłbyś ich pozbawić. Ferrier nie odpowiedział. Cała grupa w milczeniu minęła Landa i Luke'a i podąŜyła pustym korytarzem w stronę głównej hali. - Jesteś pewien, Ŝe dobrze zrobiłeś, mówiąc mu o Amorris? - spytał szeptem Skywalker, patrząc w ślad za odchodzącymi. - Imperium na pewno wzbogaci się o parę patrolowców. - A wolałbyś, Ŝeby wpadł im w ręce kalamariański krąŜownik gwiezdny? -
odciął się Lando. - Ferrierowi na pewno udałoby się jakoś zgarnąć jeden z nich, szczególnie w tym całym bałaganie. - Potrząsnął głową w zamyśleniu. - Jestem ciekaw, co knuje Imperium. PrzecieŜ to głupota płacić takie pieniądze za uŜywane statki, kiedy ma się stocznie, w których moŜna wybudować zupełnie nowe jednostki. - MoŜe mają z tym jakieś kłopoty - podsunął Jedi. Zgasił miecz świetlny i przypiął go z powrotem do pasa. - A moŜe stracili jeden z niszczycieli gwiezdnych, ale zdołali ocalić załogę i teraz potrzebują statków, które mogliby obsadzić tymi ludźmi. - Teoretycznie to moŜliwe - przyznał Calrissian z powątpiewaniem. - ChociaŜ trudno sobie wyobrazić sytuację, w której jakiś statek został do szczętu zniszczony, a załoga pozostała przy Ŝyciu. W kaŜdym razie zawiadomimy o tym Coruscant. Spece z wywiadu ustalą, co to wszystko znaczy. - O ile nie są w tej chwili zajęci polityką - zauwaŜył Luke. “Bo skoro frakcja Fey'lyi stara się takŜe opanować wywiad wojskowy...” Odpędził od siebie tę myśl. Zamartwianie się tą całą sytuacją nie prowadziło do niczego dobrego. - To co teraz zrobimy? Poczekamy godzinę, a potem przekaŜemy te kody Sluisjańczykom? - Jeśli chodzi o Ferriera, to damy mu tę obiecaną godzinę - stwierdził Lando, spoglądając za oddalającą się grupką. - Ale kody dostępu to zupełnie inna sprawa. Kiedy tu szliśmy, przyszło mi do głowy, Ŝe jeśli Ferrier uŜył ich po to, by odprawić robotników z tej części portu, to nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy w ten sam sposób umieścili twój myśliwiec na pierwszym miejscu na liście statków oczekujących na naprawę. - Aha - mruknął Luke. Zdawał sobie sprawę z tego, Ŝe Jedi właściwie nie powinien brać udziału w takim niezbyt legalnym przedsięwzięciu, ale zwaŜywszy na okoliczności i powagę sytuacji na Coruscant... Niewielkie odstępstwo od sztywnych zasad było chyba w tym wypadku uzasadnione. - Kiedy zaczynamy? - Natychmiast. - odparł Lando. Skywalker uśmiechnął się mimo woli, słysząc wyraźną ulgę w głosie przyjaciela. Najwyraźniej Calrissian obawiał się, Ŝe Luke zgłosi zastrzeŜenia co do strony etycznej tej propozycji. - Jeśli dopisze nam szczęście, to twój myśliwiec będzie gotowy do drogi, nim przyjdzie czas, by oddać te kody Sluisjańczykom. Chodź, poszukamy jakiejś końcówki komputera. ROZDZIAŁ 3 - Halo, “Tysiącletni Sokół”, prośba o lądowanie przyjęta i zatwierdzona - rozległ się z głośnika głos oficera wieŜy kontrolnej Pałacu Imperialnego. - Kieruj się na lądowisko numer osiem. Oczekuje cię tam radna Organa Solo. - Dziękuję - odparł Han. Zwrócił statek w stronę widocznego w dole miasta. Z niechęcią popatrzył na ciemną powałę chmur, które zawisły nad okolicą niczym jakiś groźny i ponury omen. Solo nigdy nie przywiązywał wielkiej wagi do wróŜebnych znaków, ale te chmury zdecydowanie pogorszyły mu humor. “A skoro juŜ mowa o czyimś złym humorze...” Nacisnął guzik
komunikatora. - Przygotuj się do lądowania - zawołał. - ZbliŜamy się do celu. - Dziękuję, kapitanie Solo - dobiegł go grzeczny, ale zasadniczy głos Threepia. Mówiąc prawdę, robot przemawiał tonem jeszcze bardziej zasadniczym niŜ zwykle. Najwyraźniej android wciąŜ cierpiał z powodu uraŜonej dumy - a raczej tego, co odpowiadało poczuciu dumy u robotów. Han wyłączył komunikator i skrzywił się bezwiednie w pełnym irytacji grymasie. Nigdy nie Ŝywił wielkiej sympatii do robotów. Czasem korzystał z ich usług, ale tylko wtedy, kiedy to było absolutnie konieczne. Co prawda Threepio nie był jeszcze taki najgorszy... Ale z drugiej strony Han nigdy nie spędził sześciu dni w nadprzestrzeni sam na sam z robotem... Starał się. Naprawdę się starał. Jeśli juŜ nie z innych powodów, to choćby dlatego, Ŝe Leia lubiła Threepia i na pewno Ŝyczyłaby sobie, aby spróbowali się jakoś dogadać. Pierwszego dnia po opuszczeniu Sluis Van pozwolił and- roidowi siedzieć w kabinie pilotów; znosił jego irytujący głos i starał się nawet podtrzymywać w miarę normalną rozmowę. Drugiego dnia mówił juŜ głównie Threepio, a Han spędził mnóstwo czasu, reperując róŜne rzeczy w ciasnych zakamarkach statku, gdzie nie było miejsca dla dwóch osób. Robot przyjął tę sytuację z właściwym sobie entuzjazmem i gadał do Hana, stojąc tuŜ przy wejściach do owych zakamarków. Trzeciego dnia po południu Solo zakazał androidowi pokazywać mu się na oczy. Leia na pewno nie będzie tym zachwycona. Ale z pewnością byłaby jeszcze mniej zadowolona, gdyby zrealizował swój pierwotny zamysł i przerobił robota na zestaw zapasowych amortyzatorów. “Sokół” przebił się przez warstwę chmur i oczom Hana ukazał się monstrualnych rozmiarów pałac, naleŜący niegdyś do Imperatora. Solo pochylił nieco maszynę i upewniwszy się, Ŝe lądowisko ósme istotnie jest puste, posadził statek na ziemi. Leia musiała czekać tuŜ pod daszkiem osłaniającym wejście na lądowisko, gdyŜ pojawiła się od razu, gdy Solo opuścił rampę myśliwca. - Han - zawołała, skrywając zdenerwowanie. - Mocy niech będą dzięki, Ŝe juŜ jesteś. - Witaj, kochanie - odparł. Objął Ŝonę, starając się nie ucisnąć zbyt mocno jej wydatnego brzucha. Poczuł, Ŝe Leia ma spięte mięśnie pleców i ramion. - Ja teŜ się cieszę, Ŝe cię widzę. Przytuliła się do niego, ale juŜ po chwili rozluźniła uścisk. - Musimy iść. W prowadzącym z lądowiska korytarzu czekał na nich Chewbacca z przewieszoną przez ramię bronią gotową do strzału. - Cześć, Chewie - skinął głową Han. W odpowiedzi Wookie wymruczał coś na powitanie. - Dzięki, Ŝe zaopiekowałeś się Leią. Chewbacca burknął coś wymijająco w swoim dziwacznym języku. Solo przyglądał mu się przez chwilę, ale doszedł do wniosku, Ŝe nie jest to właściwy moment, by wypytywać o szczegóły ich pobytu na Kashyyyku. - Co ciekawego straciłem? - zwrócił się do Ŝony. - Niewiele - odparła i ruszyła w głąb korytarza, w kierunku centralnej części pałacu. - Po pierwszej fali gwałtownych oskarŜeń Fey'lya postanowił chyba nieco uspokoić sytuację. Przekonał Radę, by pozwoliła mu przejąć część obowiązków Ackbara w zakresie kontrwywiadu i bezpieczeństwa wewnętrznego, ale nie wprowadza Ŝadnych radykalnych
zmian - zachowuje się raczej jak tymczasowy zarządca. Rozgłasza teŜ wszem i wobec, Ŝe chciałby objąć stanowisko naczelnego dowódcy sił zbrojnych, ale na razie nie naciska na to zbyt mocno. - Nie chce wywoływać paniki - stwierdził Han. - OskarŜenie o zdradę kogoś takiego jak Ackbar jest i tak dla wielu ludzi dostatecznie trudne do zaakceptowania. Gdyby Fey'lya dorzucił coś jeszcze, to mogliby juŜ tego nie przełknąć. - TeŜ tak sądzę - zgodziła się księŜniczka. - Będziemy więc mieli trochę czasu, by się przyjrzeć tej aferze z bankiem. - Tak. A o co tam właściwie chodzi? ZdąŜyłaś mi jedynie powiedzieć, Ŝe w czasie jakiejś rutynowej kontroli w banku na jednym z kont Ackbara znaleziono pokaźną sumę pieniędzy. - Okazuje się, Ŝe to nie była jedynie rutynowa kontrola - odparła Leia. - Tego dnia, kiedy nastąpił atak na Sluis Van, miało miejsce sprytne, elektroniczne włamanie do centralnego systemu bankowego na Coruscant, wymierzone w szereg waŜnych kont. Kontrolerzy sprawdzili wszystkie prowadzone przez bank rachunki i odkryli, Ŝe tego samego ranka na konto Ackbara dokonano duŜego przelewu z centralnego banku na Palanhi. Mówi ci coś ta nazwa? - KaŜde dziecko słyszało o Palanhi - stwierdził cierpko Han. - To niewielka planeta, połoŜona na przecięciu waŜnych szlaków handlowych, zamieszkana przez ludzi o nadmiernym poczuciu własnej wartości. - I głęboko przekonanych, Ŝe jeśli pozostaną neutralni, to będą mogli robić korzystne interesy z obu walczącymi stronami - dodała Leia. - W kaŜdym razie ich bank centralny twierdzi, Ŝe pełnił tylko rolę pośrednika, a te pieniądze nie pochodziły bezpośrednio z Palanhi. Jak dotąd naszym ludziom nie udało się dowiedzieć nic więcej. Han pokiwał głową. - ZałoŜę się, Ŝe Fey'lya ma określone podejrzenia co do tego, skąd nadeszły te pieniądze. - Nie on jeden - westchnęła księŜniczka. - Tyle Ŝe on pierwszy wypowiedział je na głos. - I umocnił swoją pozycję kosztem Ackbara - mruknął Solo. - A gdzie właściwie trzymają admirała? W dawnym skrzydle więziennym? - Nie - pokręciła głową Leia. - Na czas dochodzenia zastosowano wobec niego niezbyt uciąŜliwy areszt domowy. To kolejny dowód na to, Ŝe Fey'lya nie chce nadmiernie zaogniać sytuacji. - Albo teŜ zdaje sobie sprawę z tego, Ŝe nie ma w ręku dostatecznych dowodów, by doprowadzić do skazania Ackbara - zauwaŜył Han. - Czy oprócz tej historii z bankiem ma jeszcze coś na admirała? - Tylko tę niedoszłą klęskę na Sluis Van - uśmiechnęła się blado księŜniczka. - I fakt, Ŝe to właśnie Ackbar posłał tam te wszystkie statki wojenne. - Racja. - Solo usiłował sobie przypomnieć, co mówi regulamin wojskowy Sojuszu na temat osadzonych w więzieniu oficerów. Jeśli dobrze pamiętał, to wojskowy objęty aresztem domowym mógł przyjmować gości, o ile ci załatwili wcześniej pewne drobne formalności. Han mógł się oczywiście mylić w tej kwestii. Kazano mu się wykuć tego wszystkiego po bitwie pod Yavin, kiedy to otrzymał stopień oficerski. Ale on nigdy nie przywiązywał większej wagi do regulaminów. - Ilu członków Rady popiera Fey'lyę? - spytał.