Dla wiernej załogi:
Russa Galena
Toma Dupree
Sue Rostoni
Lynn Bailey
I dla jej dzielnego kapitana,
George'a Lucasa.
ROZDZIAŁ
1
Trzy poziomy poniŜej Rwookrrorro i osiemnaście kilometrów na pomocny wschód wzdłuŜ Szlaku
Rryatt, Otchłań Umarłych sprawiała wraŜenie jednolitej, zielonej ściany, rozciągającej się przed
Chewbaccą i jego synem, Lumpawarrumpem.
Na tym piętrze dŜungli wroshyr, porastającej Kashyyyk, splątana sieć pni i konarów była niemal
naga. Przez zwarte sklepienie przebijało się tak niewiele światła, Ŝe liście pojawiające się na gałęziach
natychmiast więdły. Tylko szare odrosty pasoŜytniczych welonowców i płaskolistnych niby-shyrów
oraz wszędobylskie pnącza kshyy zdobiły tutejsze ścieŜki.
Rośliny te nie występowały tu jednak na tyle licznie, by zablokować przejście i zmusić Wookieech
do poruszania się poniŜej gęstej sieci konarów. Podobnie jak stworzenia, które uczyniły to piętro lasu
swoim domem, mogli swobodnie przemierzać powierzchnię roślinnego gąszczu. Mimo nikłego
oświetlenia, widoczność sięgała pięciuset metrów, a jedynej kryjówki mogły dostarczyć pnie samych
drzew wroshyr.
Taki właśnie był Las Cieni, królestwo zwinnych rkkrrkkrl, zwanych „tkaczami pułapek" i
powolnych rroshm, które Ŝywiąc się welonowcami nie dopuszczały do zarastania ścieŜek.
Najliczniejszymi mieszkańcami tej krainy były małe igłoplu-skwy o kolczastych językach. Ich
trąbki ssące mogły przebić twardą korę drzew wroshyr i dosięgnąć płynących wewnątrz soków.
Nieuchwytne kkekkrrg rro, pięcionoŜnych StraŜników Cienia, uwaŜano za najniebezpieczniejsze z
tutejszych zwierząt. Zwykle trzymały się dolnej części tego piętra lasu i bardzo ceniły sobie smak
mięsa. StraŜnicy Cienia nie odwaŜyliby się zaatakować dorosłego Wookiee, lecz pradawna i w
większości zapomniana - tradycja uczyniła z nich symbol niewidzialnego, przyczajonego wroga.
Niewielu Wookieech miało odwagę nie sięgnąć po broń na widok jednego z tych stworzeń.
Wszystko to - i o wiele więcej - objaśniał Chewbacca swojemu synowi w drodze z wyŜej
połoŜonych terenów łowieckich, zwanych Ogrodami Półmroku. Przez cały czas powracały do niego
natrętne wspomnienia. Niektóre z nich dotyczyły jego własnej wyprawy inicjacyjnej, którą odbył w
towarzystwie ojca, Attitchitcuka, inne zaś prób, które dały mu prawo noszenia baldrica oraz
pokazywania się w mieście z bronią, a takŜe wyboru własnego imienia.
Minęło dwieście lat, a las nie zmienił się ani trochę. Tyle, Ŝe tym razem występują w roli ojca, a
nie syna...
Chewbacca doskonale pamiętał teŜ idiotyczną wyprawę do Lasu Cieni, którą przedsięwziął wraz z
Salporinem jeszcze przed przejściem inicjacji. Wyruszyli wówczas nie uzbrojeni, jeśli nie liczyć ostrza
ryyyk, które Salporin „poŜyczył" od starszego brata. Cichcem odłączyli się od grupy rówieśników i
zeszli do królestwa, w którym dzieciaki, jakimi wówczas byli, nie miały nic do szukania.
Zamierzali stawić czoło nieznanemu, lecz zamiast tego po prostu najedli się strachu. Ich odwaga
malała w miarę, jak schodzili na coraz słabiej oświetlone piętra lasu. Gdy wreszcie dotarli do Lasu
Cieni, wystarczył płochliwy „tkacz pułapek", by w te pędy rzucili się z powrotem ku bezpiecznym,
dobrze znanym okolicom.
To, co wtedy zobaczyliśmy - lub wydawało nam się, Ŝe zobaczyliśmy- stało się tematem nocnych
koszmarów, powtarzających się aŜ do chwili, gdy przeszliśmy inicjację. Biedny Salporin... Ja musiałem
czekać zaledwie sześć dni.
Nawet jeśli Attitchitcuk wiedział o ich wyczynie, nigdy nie zdradził się z tym ani jednym słowem.
Chewbacca zmierzył syna wzrokiem. Wątpił, czy nerwowo rozbiegane oczy młodzieńca widziały
kiedykolwiek jakąś tajemniczą wyprawą. Wiele lat temu mały Lumpawarrump wyruszył samotnie do
lasu nieopodal Rwookrrorro na poszukiwanie jagód wasaka i zabłądził. Z czasem opowieść o jego
przygodzie urosła do rozmiarów rodzinnej legendy, pełnej niebezpiecznych stworzeń, rodem zarówno z
lasu, jak i z mrocznych zakamarków wyobraźni. Choć epizod nie naleŜał do niebezpiecznych, strach
malca był jak najbardziej realny. Od tego czasu młody Wookiee wolał nie oddalać się od rówieśników i
rodzinnego drzewa.
Mallatobuck i Attitchitcuk pozwalali mu róŜnić się od kolegów. Nigdy nie zmuszali go do udziału
w brutalnych, siłowych zabawach dorastających samców, podczas których młodzi Wookiee poznawali
ten charakterystyczny, ofensywny styl walki, wymagający szaleńczej odwagi. Gdy Chewbacca po raz
pierwszy rzucił się z donośnym rykiem na powitanie syna, Lumpawarrump o mało się nie poddał,
całkiem tak, jakby juŜ był cięŜko ranny.
Wszyscy cięŜko przeŜyli tę chwilę. Później jednak Chewbacca zdał sobie sprawę, Ŝe jest to cena,
jaką jego syn zapłacił za brak kontaktu z ojcem.
Spłacając Hanowi Solo honorowy dług Ŝycia, Chewbacca opuścił swojego potomka,
pozostawiając go pod opieką matki i dziadka. Nie mógł ich winić za miłość i troskę, którymi obdarzyli
młodzieńca, ale czegoś mu brakowało... Czegoś, co rozpaliłoby rrakktorr, buntowniczy ogień, będący
sercem i siłą kaŜdego Wookiee. Lumpawarrump nie miał nawet przyjaciela, takiego jak Salporin, z
którym mógłby toczyć walki na niby.
Według kalendarza nadszedł juŜ czas. Lumpawarrump osiągnął wzrost dojrzałego osobnika, lecz
brakowało mu jeszcze czegoś, czym mógłby wypełnić tę rosłą sylwetkę. Było oczywiste, Ŝe rozmiarom
nie towarzyszy odpowiednia siła. Poza tym widać było, Ŝe Lumpawarrump podziwia swego sławnego
ojca i z paraliŜującą niecierpliwością pragnie uzyskać jego aprobatę. Tymczasem Chewbacca wciąŜ
próbował ocenić moŜliwości młodzieńca.
Jego syn miał zręczne ręce. Choć trwało to aŜ dziewięć dni, Lumpawarrump skonstruował
pierwszorzędną kuszę. Drobnych błędów, które przy tym popełnił, nie uniknąłby jedynie doświadczony
wojownik. Dowiódł teŜ pewności ręki, celnie strzelając do kroyie podczas próby myśliwskiej.
Drugi test, polegający na schwytaniu i zabiciu wielkookiego szybkoŜera na poziomie trzecim,
trwał jeszcze dłuŜej i nie zakończył się pełnym sukcesem. Próba, która czekała młodego Wookiee tu, w
Otchłani Umarłych, mogła okazać się dla niego zbyt trudna.- Wyjaśnij mi, co tu widzimy - polecił
Chewbacca.
- Stoimy przed wielką raną, zadaną puszczy przez jakiś obiekt, który dawno temu spadł z nieba.
Jesteśmy na dnie wielkiej jamy Anarrad, którą widać z najwyŜszych punktów obserwacyjnych
Rwookrrorro.
- Dlaczego Kashyyyk nie zaleczył tej rany?
- Nie wiem, ojcze.
- Dlatego, Ŝe katarny potrzebowały domu. Światło wpada tędy w głąb lasu, pobudzając siły
Ŝyciowe drzew wroshyr. Zielone listowie daje schronienie daubirdom oraz mallakinom, do których z
kolei ciągną sieciowce i błotniaki. I tam właśnie ucztuje kataru, prastary ksiąŜę lasu.
- Skoro Kashyyyk podarował katarnom to miejsce, to dlaczego musimy na nie polować?
- Stanowi o tym pakt, który zawarliśmy z nimi dawno temu.
- Nie rozumiem.
- Dawniej to one polowały na nas. Przez tysiące pokoleń bogactwa najwyŜszego piętra lasu
naleŜały do nich. A jednak nie udało im się nas zniszczyć. Nic na tej planecie nie dzieje się na próŜno,
synu. Katarny dały Wookieem siłę i odwagę, to dzięki nim odnaleźliśmy w sobie rrakktorr. Dziś
polujemy na nie, by odwdzięczyć się za ten dar, lecz pewnego dnia role znów się odwrócą.
Lotniskowiec „Ryzyko" wyłonił się przed Płatem Mallarem niczym skalista, szara wyspa na
środku nieskończonego morskiego pustkowia. Myśliwce orbitowały wokół niego jak klucz drapieŜnych
ptaków.
- Według mnie wygląda cholernie dobrze - powiedział Feny Jeden.
- To tylko pozory - odparł Ferry Cztery. — Pourywają nam łby za to, Ŝe straciliśmy komandora.
- Dość gadania. Wyrównać szyk - rzucił porucznik Bos, dowódca eskadry. - Kontrola lotów
lotniskowca „Ryzyko", tu dowódca eskadry Bravo. Proszę o jak najszybsze podanie wektorów
podejścia. Mam dziesięć ptaków gotowych do powrotu na grzędę.
W normalnych okolicznościach szef kontroli lotów przekazałby opiekę nad eskadrą oficerowi
dyŜurnemu, kierującemu którymś z aktywnych hangarów, a ten z kolei włączyłby systemy laserowego
naprowadzania i bezpiecznie skierował maszyny ku lądowisku. Jednak tym razem wszystkie hangary
„Ryzyka" były szczelnie zamknięte.
- Dowódca eskadry, utrzymać dystans dwóch tysięcy metrów i czekać na dalsze instrukcje.
- Co się dzieje, „Ryzyko"?
- W tej chwili nie mogę podać Ŝadnych dodatkowych informacji. Trzymać dwa tysiące metrów i
czekać.
- Przyjąłem. Eskadra Bravo, wygląda na to, Ŝe nie są jeszcze gotowi, Ŝeby nas przyjąć. Lecimy
kursem równoległym, utrzymując dystans dwóch kilometrów od lotniskowca. Szyk liniowy, odstępy jak
przy lądowaniu. Czekamy na sygnał.
- Czy mi się zdaje, czy wycelowali w nas działa? - szepnął Ferry Dziewięć, nadając na
częstotliwości bojowej numer dwa, przeznaczonej do komunikacji między członkami eskadry. -Mam
przed nosem cztery lufy baterii cięŜkich dział.
Płat Mallar podniósł oczy znad przyrządów i uwaŜnie zlustrował burtę lotniskowca przez celownik
optyczny. Rzeczywiście, wyglądało na to, Ŝe spora liczba dział jest skierowana w stronę ich eskadry.
- MoŜe nie chodzi o nas - odszepnął Płat. - W końcu nie wiemy, co tu się działo.
- Kontrola lotów „Ryzyka" do dowódcy eskadry Bravo. Niech wszystkie maszyny wyłączą silniki
główne i manewrowe. Naprowadzimy was promieniem ściągającym
- Zrozumiałem - odpowiedział porucznik Bos. - Eskadra Bravo, słyszeliście rozkaz? Wykonać.
- Poruczniku, tu Ferry Pięć. Nawet manewrowe?!
- Ferry Pięć, ściągną nas jak po sznurku. Nie wiesz, co się moŜe stać, jeśli będziesz miał włączone
silniki manewrowe w momencie przechwycenia przez wiązkę promieni?
- Wiem, sir. Przepraszam, sir. Po prostu nie rozumiem... Po co oni to robią, poruczniku? Dlaczego
nie pozwalają nam wylądować samodzielnie?
- To nie nasza sprawa - odparł Bos. - Rób, co kaŜą.
- Ja tam wiem, dlaczego - stwierdził ponuro Ferry Osiem. -Nie są pewni, z kim mają do czynienia.
Podejrzewają, Ŝe Yeve-thowie wciągnęli nas w zasadzkę i wsadzili do naszych maszyn swoich
Ŝołnierzy. Przemyślcie to sobie.- Dowódca eskadry Bravo, rozpoczynamy operację przejęcia -
zameldowano z pokładu „Ryzyka". - Zalecam ciszę radiową do odwołania.
- Potwierdzam, „Ryzyko". Eskadra Bravo, ogłaszam ciszę radiową.
Myśliwiec zwiadowczy porucznika Bosa jako pierwszy został wciągnięty do wnętrza „Ryzyka"
niewidzialną ręką promienia ściągającego. Płat Mallar nie widział, co stało się potem, bo z jego pozycji
nie było widać wnętrza hangaru, a właz został natychmiast zamknięty. Pięć minut później identyczny
manewr wykonano ze statkiem porucznika Grannella.
Zanim przyszła kolej na myśliwiec Pląta Mallara, minęła niemal godzina - długa, samotna godzina
niecierpliwego milczenia. Nigdy nam nie wybaczą tego, co zrobiliśmy, pomyślał Płat, gdy jego statek
zaczął się poruszać. JuŜ nigdy nam nie zaufają.
Światła we wnętrzu hangaru nastawiono na taką moc, by bez kłopotu dokonać przeglądu
myśliwców i wykryć ewentualne obce obiekty. Po niemal dwóch dniach spędzonych w bladej poświacie
wskaźników i ekranów, Płat Mallar niemal oślepł od blasku reflektorów. Zanim oczy przystosowały się
do zmiany oświetlenia, usłyszał dźwięk syreny alarmowej, a potem syk siłowników unoszących osłonę
kokpitu.
- Wyłaź stamtąd! - warknął ktoś rozkazująco, przystawiając drabinkę do burty statku.
MruŜąc oczy, Płat zaczął wstawać z fotela, lecz natychmiast opadł na miejsce, powstrzymany
plątaniną niewidocznych przewodów. Przez chwilę walczył z wtyczkami i zaczepami, a potem zaczął
gramolić się przez burtę. Czyjaś pomocna dłoń naprowadziła jego stopę na najwyŜszy szczebel
drabinki.
Zanim dotarł do płyty lądowiska, widział juŜ na tyle dobrze, by rozróŜnić sześciu Ŝołnierzy w
hełmach i pancerzach, otaczających jego maszynę. Wszyscy wycelowali w jego stronę cięŜkie blastery i
obserwowali, jak schodzi z drabiny i odsuwa się od kadłuba statku.
Dwaj oficerowie znajdujący się najbliŜej niego nie byli uzbrojeni.
- Melduje się podporucznik Płat Mallar. Co tu się dzieje? -spytał, próbując mruganiem
zlikwidować wirujące przed oczami plamki.
- Nie ruszaj się stąd, dopóki nie sprawdzimy twojej płytki identyfikacyjnej - polecił jeden z
oficerów.
Mallar wydobył srebrzysty dysk ze specjalnej kieszonki na ramieniu i podał ją mówiącemu.
Major wsunął płytkę do przenośnego czytnika i przez chwilę patrzył na ekran.
- Jakiej jesteś rasy?
- Grannańskiej.
- To coś nowego - powiedział oficer, oddając dysk Mallarowi. - Czy Granna przypadkiem nie
naleŜy do Imperium?
- Nie wiem, jaki jest jej aktualny status, sir - odparł Mallar. -Urodziłem się na Polneye i nigdy nie
interesowałem się polityką.
- CzyŜby? - Major pstryknięciem palców odesłał czterech Ŝołnierzy. Dwaj pozostali zarzucili broń
na ramiona i stanęli za Mallarem. - Proszę o raport o stanie maszyny.
W tym momencie Mallar zauwaŜył jeszcze jednego pilota, stojącego nieopodal z kaskiem pod
pachą. Za jego plecami czekała ekipa techniczna z wózkiem pełnym sprzętu.
- Przy pełnej mocy wskaźnik silnika numer trzy dochodzi prawie do czerwonej kreski; poza tym
nie zauwaŜyłem nic szczególnego.
- Uszkodzenia bojowe?
- Zostaliśmy schwytani w pole grawitacyjne krąŜownika klasy Interdictor, a potem dostaliśmy
jedną lub dwie salwy z dział jonowych. Wszystko wysiadło na prawie pięć minut.
- Czy później występowały jakieś nieprawidłowości w pracy systemów?
- Nie, wszystko wróciło do normy, kiedy tylko ustabilizowało się działanie integratora. Komputer
zapisał to w dzienniku lotu.
- Doskonale - stwierdził major. - Podporuczniku Mallar, niniejszym dokonuję oficjalnego
przejęcia myśliwca rozpoznawczego o numerach KE-40409, wymagającego kontroli technicznej i
zwalniam pana z odpowiedzialności za tę jednostkę. SierŜancie, proszę odprowadzić tego pilota do
kajuty DD-18 i pozostać z nim do czasu przybycia oficera, który przyjmie sprawozdanie z misji.
- Czy mógłbym najpierw przeładować filtry? - spytał Mallar, stukając w prostokątne pudło
zawieszone na piersiach.
Major zmarszczył brwi.- Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, synu, ale jedno jest pewne: na
twoim miejscu nie prosiłbym na razie o nic.
Chewbacca i Lumpawarrump stali razem na skraju Otchłani Umarłych, gdzie Szlak Rryatt skręca
w stronę Kkkellerr.
- JuŜ czas - rzekł Chewbacca. - Opowiedz mi, czego się nauczyłeś. Wymień zasady polowania na
katarny.
Lumpawarrump spojrzał nerwowo w stronę zielonej gęstwiny.
- Nigdy nie odwracać się plecami do katarna, bo zaatakuje. Nigdy nie uciekać, bo on jest szybszy.
Nie spieszyć się z oddaniem strzału, bo katarn zdąŜy zniknąć.
- Jak zatem masz pokonać swego przeciwnika?
- Muszę być cierpliwy i odwaŜny - wykrztusił Lumpawarrump. Nie zabrzmiało to jak przejaw
odwagi. - Katarn pozwoli się śledzić, dopóki nie rozpozna, z jakim przeciwnikiem ma do czynienia.
- I co wtedy?
- Wtedy stanę i będę czekał, aŜ poczuję na twarzy jego oddech, a do moich nozdrzy dotrze woń
wydzieliny jego gruczołów. Moja dłoń musi być pewna, bym pierwszym strzałem trafił go prosto w
pierś, drugi bowiem przeszyje juŜ tylko powietrze.
- Wysłuchałeś mnie uwaŜnie i zapamiętałeś wszystko, co ci powiedziałem. A teraz zobaczymy,
czego się naprawdę nauczyłeś.
Lumpawarrump zsunął kuszę z ramienia i potarł pazurem wypolerowaną, metalową powierzchnię
kolby.
- Postaram się, Ŝebyś miał powody do dumy.
- Pamiętaj o jeszcze jednej rzeczy: o świetle. Nie pozwól, Ŝeby noc zastała cię w głębi Otchłani
Umarłych. Katarn nadal jest władcą ciemności i nawet Wookiee muszą się z tym liczyć.
- Ojcze, ile katarnów udało ci się zabić?
- Pięć razy wyruszałem, by upolować księcia ciemności - odparł Chewbacca. - Raz mi uciekł. Trzy
razy udało mi się zwycięŜyć. Za piątym razem dał mi ostrzeŜenie, bo nie byłem wystarczająco uwaŜny.
- Chewbacca chwycił syna za nadgarstek i poprowadził jego dłoń wzdłuŜ podwójnej blizny, ukrytej pod
futrem na lewej piersi. - Bądź więc ostroŜny, mój synu.
Lumpawarrump patrzył na niego przez chwilę, a potem cofnął rękę i zaczął ładować kuszę.
Chewbacca powstrzymał go gestem.
- Dlaczego? Mam wyruszyć bez broni?
- Poczekaj na właściwy moment. Jeśli udasz się na polowanie z kuszą gotową do strzału, moŜe się
zdarzyć, Ŝe zechcesz oddać szybki, daleki i... niecelny strzał. Wtedy pozbawisz się przewagi i nawet nie
zauwaŜysz, kiedy prastary ksiąŜę zaatakuje cię i pokona.
Te słowa do reszty odebrały Lumpawarrumpowi pozory odwagi.
- Boję się, ojcze.
- Bój się, ale walcz.
Lumpawarrump patrzył na niego w milczeniu, po czym z wolna zarzucił broń na ramię.
- Dobrze, ojcze.
Odwrócił się, znalazł pazurami szczelinę w zielonej ścianie i bezszelestnie otworzył sobie drogę.
Po chwili wahania zanurzył się w ciemnym wnętrzu i wkrótce przepadł bez śladu.
Chewbacca policzył do dwustu, a potem podąŜył za synem do Otchłani Umarłych.
MęŜczyzna, który wszedł do kabiny DD-18, był ubrany w zielony mundur, opatrzony zupełnie
innymi insygniami niŜ uniformy członków załogi „Ryzyka".
- Major Trenn Gant z Wywiadu Nowej Republiki - na dźwięk jego głosu Płat Mallar zerwał się na
równe nogi. - Siadać.
Mallar usłuchał.
- Z pewnością przyszedł pan, Ŝeby przesłuchać mnie na temat ataku na jednostkę dowódcy...
- Nie - odpowiedział Grant. - Dość dokładnie wiemy, co tam się stało.
Major okrąŜył stół i Mallara, po czym usiadł i połoŜył na blacie urządzenie rejestrujące.
- Kiedy dowiedział się pan o naturze waszej misji?
- O naturze misji? To znaczy o tym, Ŝe mieliśmy eskortować „Zatyczkę"? - Gant nie miał zamiaru
odpowiadać na to pytanie, więc Mallar ciągnął dalej. - Wezwano mnie do biura szefa szkolenia
przedwczoraj o dziewiątej pięćdziesiąt. Zostałem poinformowany, Ŝe dostałem przydział do jednostki
eskortowej.
- I wtedy po raz pierwszy dowiedział się pan o tej misji?
- Tak. No... nie. Poprzedniego dnia, kiedy ćwiczyliśmy na symulatorach, admirał Ackbar
powiedział mi, Ŝe prawdopodobnie będą potrzebni piloci do wykonania takiego właśnie zadania. Nie
wiedziałem jednak nic więcej, zanim wezwał mnie kapitan Logirth. Od niego otrzymałem szczegółowe
instrukcje dotyczące misji, takie same, jak pozostali.
- Jakie instrukcje?
- To była zwyczajna odprawa przed lotem - odparł Mallar, zdziwiony, Ŝe Gant wymaga wyjaśnień
w tej materii. - Rozdano nam przydziały do konkretnych maszyn, podano wektor skoku, rodzaj
formacji, plan misji, porządek startów, informację o tym, Ŝe mamy eskortować „Zatyczkę" oraz o tym,
Ŝe niektórzy z nas mają wrócić promem.
- To wszystko?
- Tak, jeśli nie liczyć szczegółów technicznych, dotyczących konfiguracji urządzeń
komunikacyjnych i tak dalej...
- Kiedy dowiedział się pan, Ŝe komandor Solo znajduje się na pokładzie promu?
- Dopiero w kabinie statku, na chwilę przed startem. Porucznik Bos rozpoznał generała
komandora, gdy ten wchodził do pojazdu. Przedtem wiedzieliśmy tylko tyle, Ŝe prom wiezie członków
dowództwa.
Gant skinął głową.
- Ile czasu minęło między odprawą a informacją, którą dostał pan w kabinie myśliwca?
- Cztery godziny.
- Chciałbym wiedzieć, co pan robił przez ten czas. Proszę nie pomijać Ŝadnych szczegółów.
- Poszedłem prosto do sali symulatorów, Ŝeby poćwiczyć manewr startu i lot w formacji. Wracając
do szatni zatrzymałem się na jakieś dziesięć minut przed Ścianą Pamięci, Ŝeby poczytać nazwiska.
Potem wziąłem pięciominutową kąpiel i udałem się do kabiny sypialnej, gdzie spędziłem resztę czasu,
próbując zasnąć.
- Z kim pan rozmawiał?
- Prawie z nikim. Z porucznikiem Frekką, operatorem mojego symulatora... W pomieszczeniach
pilotów zamieniłem teŜ parę słów z Ragsem, to znaczy z porucznikiem Ragsallem, który leciał z nami
jako Ferry Siedem.
- Co mu pan powiedział?
- Pytałem, ilu z nas jego zdaniem dostanie przydział do Piątej Floty - odparł Mallar.
- I co odpowiedział?
- śe w walce zwykle nie traci się maszyn, ratując jednocześnie ich pilotów, toteŜ prawdopodobnie
nowa flota będzie potrzebowała tyle samo pilotów, ile myśliwców.
- Z kim jeszcze pan rozmawiał? Mallar potrząsnął głową.
-Z szefem obsługi naziemnej mojego statku, z dowódcą eskadry i... to wszyscy, których pamiętam.
Byłem zdenerwowany, majorze, a kiedy jestem zdenerwowany, niechętnie wdaję się w rozmowy.
- Czym się pan tak denerwował?
- Tym, Ŝe mógłbym popełnić błąd i sprawić, Ŝe ludzie, którzy dali mi szansę, Ŝałowaliby swojej
decyzji.
- Kontaktował się pan z kimkolwiek spoza bazy?
- Nie opuszczałem bazy.
- A przez komlink? -Nie.
- Na pewno? MoŜe powinniśmy sprawdzić rejestr połączeń?
- Nie rozmawiałem z nikim... Zaraz! Próbowałem skontaktować się z admirałem Ackbarem, ale
był nieosiągalny.
- Znowu admirał Ackbar - zauwaŜył Gant. - Łączą pana Z nim jakieś szczególne stosunki?
- Był moim pierwszym instruktorem lotu. Jest takŜe moim przyjacielem.
- Dość szybko zawiera pan przyjaźnie z członkami najwyŜszego dowództwa, prawda?
- Nie wiem, co chce pan przez to powiedzieć. Kiedy ocknąłem się w szpitalu, admirał Ackbar juŜ
tam był. Nasza przyjaźń wynikła z jego inicjatywy. Nie miałem pojęcia, kim jest i gdzie go szukać.
Dowiedziałem się tego duŜo później.
- Skoro ta znajomość była jego inicjatywą, to dlaczego szukał pan z nim kontaktu?
- Dlatego, Ŝe właśnie dostałem dobre wieści i nie miałem nikogo innego, z kim mógłbym się nimi
podzielić i kto by mnie zrozumiał - Mallar pochylił się do przodu i oparł ręce na blacie. -Niech pan
posłucha, majorze. Wiem, Ŝe spieprzyliśmy sprawę i zdaję sobie sprawę, Ŝe zostanę odesłany... Ale
musi pan wiedzieć, Ŝe kaŜdy z nas wolałby raczej umrzeć, niŜ pojawić się tu bez komandora.
- CzyŜby? - spytał kpiąco Gant. - Z moich informacji wynika, Ŝe Ŝaden z was nie oddał ani
jednego strzału.- Bo nie mogliśmy - odpowiedział Mallar, wstając z tak groźną miną, Ŝe straŜnik
przysunął się o krok bliŜej. - Znowu było tak samo jak na Polneye. Czekali na nas. Wyłączyli nas z
walki, zanim zorientowaliśmy się, o co chodzi. W ciągu pierwszych pięciu sekund trafiono mój
myśliwiec co najmniej trzy razy. Inni oberwali jeszcze gorzej. A mimo to bez końca naciskałem spust,
modląc się o powrót mocy i cud, zanim nie zniknął ostatni z yevethańskich statków.
Ręka Ganta wystrzeliła do przodu i chwyciła prawy nadgarstek Mallara, zmuszając go do
odwrócenia dłoni wierzchem do dołu. Przez jej wnętrze biegła ciemnosina pręga, a niemal jedną trzecią
kciuka pokrywał ohydny, krwisty pęcherz.
Puściwszy nadgarstek Mallara major Gant uniósł brew i usiadł na poprzednim miejscu, krzyŜując
ramiona na piersiach.
- Istotnie. Czekali na was. Przechwycili was w odległości dziewięćdziesięciu jeden lat świetlnych
od Gromady Koornacht. To nie ślepy traf. Wiedzieli, kto był ich celem. I na tym właśnie polega mój
problem, pilocie.
Mallar rozsiadł się swobodniej na krześle.
- Nie wiem, w jaki sposób Yevethowie mogli uzyskać informacje niezbędne do zastawienia takiej
pułapki. Gdybym miał jakiś pomysł, powiedziałbym panu od razu, zamiast pozwolić, Ŝeby
niepotrzebnie tracił pan czas. Pewien jestem tylko tego, Ŝe przeciek pochodził od kogoś, kto wiedział o
tej misji znacznie wcześniej niŜ my, piloci. MoŜe się mylę, ale zdaje mi się, Ŝe krąŜownik klasy
Interdictor w Ŝadnym razie nie jest w stanie pokonać dystansu dziewięćdziesięciu jeden lat świetlnych
w ciągu czterech godzin.
- Ma pan rację- powiedział Gant, zabierając ze stołu rejestrator. - SierŜancie, proszę zaprowadzić
podporucznika Mallara do pomieszczeń pilotów, wskazać drogę do łazienki i pozostawić przy koi 40-
D. Mallar, nie wolno panu opuszczać tej sekcji aŜ do chwili otrzymania nowych rozkazów.
- Tak jest - potwierdził Mallar, wsuwając dysk identyfikacyjny do kieszeni. - Dziękuję, sir.
- Nie wyświadczyłem panu Ŝadnej przysługi, Mallar. Szukam zdrajcy i jeszcze go nie znalazłem.
- Tak jest - Mallar skinął głową i ruszył za straŜnikiem w kierunku włazu.
Gant odczekał, aŜ pilot go minie, i rzucił:
- Jeszcze jedno.
Mallar zatrzymał się z nerwowo bijącym sercem.
- Słucham, majorze.
- Jak pan sądzi, dlaczego Yevethowie zostawili was przy Ŝyciu?
- Na początku myślałem, Ŝe po to, Ŝebyśmy mogli wrócić i zaświadczyć o tym, co się stało.
- A teraz?
- Teraz uwaŜam, Ŝe chcieli nas upokorzyć.
- Proszę wyjaśnić.
- Gdybyśmy tam zginęli, majorze, lub trafili do niewoli, stalibyśmy się waŜni. Atak... dali nam do
zrozumienia, Ŝe nie jesteśmy nawet warci zabicia. Dobrze wiedzieli, co zrobić, Ŝebyśmy poczuli się
tacy mali... Daremność - oto przesłanie, które kazali nam zanieść, majorze. Pokazali, Ŝe są w stanie
robić, co chcą i gdzie chcą, a my nie moŜemy nic na to poradzić.
- Nie wierz w to ani przez chwilę, synu - przykazał dobitnie major Gant. - To jeszcze nie koniec.
To dopiero początek. Nie ugniemy się przed takim szantaŜem. Jeszcze im dołoŜymy.
- Mam nadzieję, Ŝe kiedy do tego dojdzie, ktoś rozwali paru w moim imieniu - rzucił przez zęby
Mallar - bo obawiam się, Ŝe straciłem swoją szansę.
Pół tuzina liści drzewa wroshyr poruszyło się, mimo bezwietrznej pogody. Uniosły się na
szerokość dłoni, po czym znowu opadły. To wystarczyło, Ŝeby zdradzić pozycję Lumpawarrumpa,
kryjącego się w zaroślach nie dalej niŜ czterdzieści metrów od Chewbacci.
Jego syn nawet nie próbował tropić zwierzyny. Ku rozczarowaniu ojca przeszedł nie więcej niŜ sto
kroków w głąb Otchłani Umarłych, po czym znalazł sobie kryjówkę. Oparł się plecami o pień drzewa
wroshyr, otoczony młodymi, masywnymi pędami zwisającymi dookoła.
Co pewien czas Lumpawarrump wychylał się z gęstwiny i rozglądał na wszystkie strony, jakby
spodziewał się, Ŝe katarn będzie się przechadzał tuŜ pod jego nosem. Nie ujrzawszy niczego, po chwili
wycofywał się do kryjówki w błędnym przekonaniu, Ŝe pozostaje niewidoczny, a więc i bezpieczny.
Jednak Chewbacca nie miał problemu z wypatrzeniem swego syna, a to oznaczało, Ŝe młodzieniec
mógł stać się łatwym celem dla kaŜdego z drapieŜców zamieszkujących Otchłań. Pień, który zdaniem
Lumpawarrumpa miał zabezpieczać mu tyły, był w istocie idealną drogą dla atakującego znienacka
katarna.
Chewbacca wiedział, Ŝe jego syn jest w znacznie większym niebezpieczeństwie niŜ mu się wydaje,
lecz honor nie pozwalał mu interweniować, chyba Ŝe Lumpawarrumpowi groziłaby niechybna śmierć.
Mógł więc jedynie siedzieć i czekać z kuszą gotową do strzału, próbując nie denerwować się na tyle, by
samemu nie dać się zaskoczyć drapieŜnikowi.
Starając się być w pogotowiu, Chewbacca nieustannie patrolował okolicę, poruszając się po łuku,
tak by nie zmieniać dystansu od drzewa, pod którym schronił się jego syn, i nie oddalić się poza zasięg
skutecznego ostrzału.
Cztery razy spostrzegł rozchylające się listowie drzewa wroshyr i cztery razy zamarł w bezruchu.
Lumpawarrump ani razu go nie zauwaŜył.
Chewbacca wiedział, Ŝe nawet na otwartej przestrzeni nieruchomy, długowłosy Wookiee mógł od
biedy uchodzić za jedną ze stert łodyg pasoŜytniczego mchajaddyyk, którymi upstrzone było dno
Otchłani. Jednak nawet myśliwy-nowicjusz zauwaŜyłby w końcu, Ŝe jedna z kup mchu wciąŜ zmienia
pozycję. Ukryty za zieloną kotarą Lumpawarrump był tak bardzo przeraŜony, Ŝe nie przyszło mu to do
głowy, ku rozczarowaniu jego ojca.
Po pewnym czasie Chewbacca zdał sobie sprawę, Ŝe to, co przegapił młody Wookiee, nie uszło
uwagi jakiejś innej istoty... Poruszała się ona tylko wtedy, kiedy Chewbacca zaczynał się
przemieszczać, a jednak jakimś cudem znajdowała się coraz bliŜej. Trzymała się nisko, głęboko ukryta
w poszyciu i skutecznie wtapiała się w cień. Gdy Wookiee odwracał się na tyle, Ŝe mógłby ją zobaczyć
- znikała. Kiedy tylko ruszał naprzód, czuł, Ŝe postępuje za nim.
W cięŜkim i nieruchomym powietrzu Otchłani nie sposób było wyczuć zapachu skradającego się
stworzenia, nim nie znalazło się bardzo blisko. W końcu Chewbacca energicznie pociągnął nosem i
wydał z siebie ciche warknięcie. Osiem metrów od niego z ziemi podniósł się inny Wookiee, ukryty
dotąd pod liśćmi wroshyr. Był nim Freyrr, jeden z wielu dalekich kuzynów Chewbacci, słynący w
rodzinie z wyjątkowego talentu do podchodzenia zwierzyny.
Po bezgłośnej wymianie spojrzeń i dumnej prezentacji uzębienia krewniacy oparli się o siebie
plecami i usiedli wśród listowia. Rozmowa, którą rozpoczęli, składała się z warknięć tak cichych, Ŝe
moŜna było wziąć je za trzaski poruszających się konarów.
- Gdzie jest Lumpawarrump? - zapytał Freyrr.
- Schował się - odparł Chewbacca, wskazując głową w stronę kryjówki syna. - Po co tu
przyszedłeś? Dlaczego przeszkadzasz w hrrtayyku mojego syna?
- Mallatobuck wysłała mnie, Ŝebym cię odnalazł. Ma dla ciebie wieści, z którymi nie moŜna było
czekać do twojego powrotu.
- Jakie wieści?
- Będzie lepiej, jeśli najpierw opuścisz Otchłań.
- Mój syn nie moŜe powrócić, póki nie zakończy próby.
- Ja z nim zostanę, kuzynie. Shoran czeka na ciebie przy Szlaku Rryatt. Opowie ci wszystko po
drodze do Rwookrrorro.
Chewbacca zesztywniał, próbując opanować narastającą wściekłość.
- Masz zamiar przejąć ode mnie ten obowiązek? Jak moŜesz przychodzić do mnie z tak haniebną
propozycją?! Nawet kiedy opiekun Jipirra został poparzony przez ognioŜuki i spadł ze Szlaku
Zgromadzenia, ani wtedy, gdy ojciec Grayyshka zaraził się chorobą Ŝółtej krwi, nie przerwano próby
hrrtayykl
Freyrr sięgnął za siebie i chwycił Chewbaccę za ręce.
- Mów ciszej, kuzynie.
Łatwość, z jaką Chewbacca wyswobodził ręce z uchwytu Freyrra, sprawiła, Ŝe jego warknięcie
zabrzmiało jeszcze groźniej.
- Jeśli natychmiast nie powiesz mi, co cię do mnie sprowadza, za chwilę kaŜdy tkacz, gundark i
katarn, mieszkający w Otchłani, usłyszy mój głos! Co się stało? Czy chodzi o Mallatobuck?
Zrezygnowany Freyrr westchnął cięŜko.
- Nie, chodzi o człowieka, któremu jesteś winien dług Ŝycia. Han Solo został uwięziony przez
wrogów księŜniczki Leii. Jest w rękach Yevethów, gdzieś w Gromadzie Koornacht. KsięŜniczka prosi,
byś powrócił na Coruscant.
Chewbacca wbił kły we własne przedramię, Ŝeby powstrzymać potęŜny ryk rozpaczy.
- Teraz rozumiesz - ciągnął Freyrr. - Musisz spełnić obowiązek waŜniejszy od tego, który wiąŜe
się z twoim synem. Ruszaj. Shoran czeka na ciebie. Opowie ci resztę. Dopilnuję, Ŝeby twój potomek
dotrwał cały i zdrowy do końca próby. Mallatobuck wszystko mu wytłumaczy.
Decyzja, którą podjął Chewbacca, była nieprzyjemna, ale dość łatwa.
- Hrrtayyk będzie musiał poczekać do mojego powrotu -oświadczył, podnosząc się z ukrycia.
Freyrr powstał razem z nim.
- Błagam cię, Chewbacca... Jeśli twój syn powróci do Rwookrrorro bez prawa do ogłoszenia
nowego imienia i noszenia baldrica, który zrobiła dla niego Malla, to...
- Lepsze to, niŜ gdyby miał wrócić na twoich rękach, kuzynie.
Freyrr wyszczerzył zęby.
- Kwestionujesz mój rrakktorrl\
- Nie, kuzynie. Kwestionuję to. - Chewbacca ryknął gromkim głosem imię Lumpawarrumpa,
płosząc stado scurów i podrywając do lotu klucz tłustych charkarrów. Nieco dalej Wookiee dostrzegł
drŜenie liści w miejscu, gdzie zniknął katarn, zmuszony do przerwania łowów.
A Ŝe Lumpawarrump wciąŜ się nie pokazywał, Chewbacca powtórzył wezwanie.
- Wracaj, mój pierworodny! Dziś w nocy będziesz spał pod rodzinnym drzewem! Mój honorowy
brat jest w niebezpieczeństwie; muszę spieszyć do niego!
ROZDZIAŁ
2
Krzywiąc się, Han otworzył zaczerwienione, opuchnięte i pokryte zakrzepłą krwią oko. Z wolna
zaczął dostrzegać wnętrze pomieszczenia, w którym się znajdował.
- Barth - wykrztusił.
Mechanik pokładowy siedział oparty plecami o ścianę. Zwinął się w kłębek, podciągnął kolana i
otoczył je ramionami. Przyciskał brodę do piersi, jakby spał lub próbował się ukryć.
- Barth - powtórzył Han, tym razem nieco wyraźniej. Współwięzień drgnął, uniósł głowę i
odwrócił się w jego stronę.
- Komandorze - odpowiedział zaskoczony i ruszył w stronę Hana po nierównej podłodze. - Nie
wiem, ile czasu minęło, odkąd pana przynieśli. Co najmniej kilka godzin...
- Co się działo?
- Nic, sir. Cały czas był pan nieprzytomny. Nie miałem pewności, czy jeszcze się pan obudzi.
Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale mam nadzieję, Ŝe nie czuje się pan tak fatalnie, jak wygląda.
Mechanik pomógł Hanowi usiąść.
- Nie jest aŜ tak źle. Zdarzało się juŜ, Ŝe byłem bity przez ekspertów. Ci Yevethowie to zwykli
amatorzy. - Han wyprostował nogę, skrzywił się z bólu i oparł plecami o ścianę. - ChociaŜ muszę
przyznać, Ŝe nie brakowało im zapału.
- Czego od nas chcą?
- Nie mówili - odparł Han. OstroŜnie poruszył Ŝuchwą na boki, po czym zmarszczył nos. -
Powiedz mi szczerze, Barth, czy to ja tak śmierdzę? Na twarzy Bartha odmalowało się zmieszanie.
Obawiam się, Ŝe my wszyscy. Nie ma tu łazienki ani niczego w tym stylu, nawet kranu. Narobiłem
w kącie. No, ale dzięki temu przynajmniej nie czuć tak mocno smrodu bijącego od ciała kapitana. Coś
na nim wyrosło, pokrywając większość skóry. Nie mogę na to patrzeć.
- Więc nie patrz - poradził Han, spoglądając na zwłoki kapitana Sreasa. Twarz i ręce zmarłego
pokrywał delikatny, szary puch. - Zdaje się, Ŝe to jakieś grzyby. To sucha planeta. Widać to po skórze
Yevethów i czuć w powietrzu. Dla tutejszych organizmów ludzkie ciało musi wyglądać jak worek z
wodą.
- Wolę o tym nie myśleć - wyznał Barth.
- Więc nie myśl. - Han rozprostował drugą nogę, zacisnął oczy i jęknął z bólu. - Chyba jednak
wolałbym, Ŝeby sprał mnie jakiś ekspert. Zaglądał tu ktoś?
- Nie, odkąd pana przynieśli. - Barth zawahał się, po czym dodał: - Komandorze, jakie są nasze
szansę?
- Równie wątpliwe jak to, Ŝe nie obserwują nas w tej chwili - odparł Han.
Barth odwrócił głowę, przypatrując się niemal zupełnie gładkim ścianom celi. W suficie znajdował
się zakratowany wylot tunelu wentylacyjnego, a pośrodku podłogi studzienka kanalizacyjna. W kątach
Ŝarzyły się blade światła, a w ścianie tkwiły niewysokie drzwi pokryte płytą pancerną.
- Sądzi pan, Ŝe mają tu podgląd albo podsłuch?
- MoŜliwe. Doko prek anuda ten? - zapytał w nadziei, Ŝe Barth zna przemytniczą gwarę.
- Przykro mi, ale nie rozumiem. Han przeszedł na dialekt illodiański.
- Stacch isch strąki?
- Niestety, komandorze, znam tylko bothański, trochę mowy standardowej Wspólnego Sektora i
wszystkie dziewięć kalamariańskich przekleństw, jeśli to w czymś pomoŜe... Na tym kończą się moje
talenty językowe - wyznał, kiwając przepraszająco głową. - Akademia Floty zrezygnowała z wymogu
znajomości trzech języków w tym samym roku, w którym do niej wstąpiłem.
- NiewaŜne - powiedział Han. - Wątpię, czy udałoby się nam zwodzić Yevethów przez dłuŜszy
czas. Lepiej załóŜmy, Ŝe mamy uwaŜnych słuchaczy, którzy zrozumieją większość naszych dowcipów.
Dali coś do jedzenia?
- Nie, nic.
Han skinął głową w zamyśleniu.
- Jeśli to się nie zmieni, wkrótce sam będziesz mógł ocenić nasze szansę. Zróbmy małą
inwentaryzację.
W kieszeniach tego, co pozostało z ich kombinezonów, znaleźli elastyczny grzebień,
tysiąckredytową, imperialną monetę „Vic-tory Tax" (Barth nosił ją jako talizman), niewaŜny kupon do
stołówki Dowództwa Floty, składany kubek oraz dwie pastylki środka przeciwuczuleniowego, którego
nie wolno było zaŜywać pilotom przed lotem. Jeśli chodzi o biŜuterię, ich stan posiadania był jeszcze
skromniejszy: dysponowali dwiema przypinanymi odznakami Floty oraz pięknym, tytanowym
łańcuszkiem na kostkę.
- Widywałem juŜ większe arsenały - powiedział Han i kiwnął głową w stronę zwłok. - Lepiej
sprawdźmy, co znajdziemy przy nim.
Barth pobladł.
- MoŜe sobie darujemy?
- Nie zadali sobie trudu, Ŝeby go rozebrać, więc moŜe nawet nie przeszukali jego kieszeni?
Strzał z blastera, który zabił kapitana Sreasa, wyrwał mniej więcej jedną trzecią jego klatki
piersiowej. Wypalone wnętrze rany otaczał pas zwęglonej skóry, do której przylgnął stopiony materiał
bluzy. Wyrwa była juŜ w połowie pokryta szarą grzybnią, dla której zwłoki stanowiły idealną poŜywkę.
Han zacisnął zęby i przetrząsnął kieszenie kapitańskiego kombinezonu. To, co znalazł, zaniósł do
Bartha, który zaszył się w kącie i próbował nie patrzeć.
- Jak długo z nim słuŜyłeś? - spytał Han.
- Cztery miesiące. W sumie dziewiętnaście skoków.
- To twój pierwszy przydział?
- Drugi. Wcześniej spędziłem rok w Trzeciej Flocie, jako drugi pilot na okręcie pomocniczym.
Han wyciągnął identyfikator pilota Floty z kieszeni na ramieniu i podał Barthowi.
- Jakim był człowiekiem?
- Oficerem w kaŜdym calu - odparł Barth. - Wymagającym, ale sprawiedliwym. Niezbyt
gadatliwym. Wiem tylko, Ŝe miał dzieciaki, ale nie znam nawet ich imion.
- Znam ten typ - stwierdził Han, po czym dotknął językiem końcówek ogniwa zasilającego
wydobytego z komlinku. - Rozładowane - mruknął, odkładając je na miejsce. - Czy kiedykolwiek
zdołał cię zaskoczyć?
- Zbierał szklane zwierzątka - przypomniał sobie Barth. -Tego się po nim nie spodziewałem. Raz
pokazał mi hologram Ŝony, który zawsze woził ze sobą. Siedziała na plaŜy pokrytej czarnym piaskiem,
ubrana jedynie w uśmiech. Powiedział mi kiedyś tak: „Mógłbyś oblecieć tysiąc planet i nie znalazłbyś
piękniejszej kobiety. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego zakochała się w takim nudziarzu, jak ja".
- Rzeczywiście go kochała? Barth zastanawiał się przez chwilę.
- Chyba tak. Myślę, Ŝe kaŜdy facet chciałby, Ŝeby babka tak się do niego uśmiechała. Mam
nadzieję, Ŝe znajdę kiedyś kogoś, kto spojrzy na mnie w taki sposób.
Han skinął głową i delikatnie przewrócił ciało na plecy, po czym przysiadł na piętach.
- Powiedziałbym, Ŝe doczesne dobra kapitana Sreasa nie na wiele nam się zdadzą - stwierdził. -
Ale nie trać tej swojej nadziei, poruczniku. Jeszcze zobaczysz Coruscant.
Barth przeszedł tymczasem pod przeciwległą ścianę.
- Nie sądzę. Podejrzewam, Ŝe przyjdzie nam tu umrzeć. Han skrzywił się wstając, ale nim
odwrócił się do młodego oficera, zdąŜył rozluźnić mięśnie twarzy wykrzywione grymasem bólu.
- Poruczniku, nasi prześladowcy zadali sobie wiele trudu, Ŝeby wziąć nas Ŝywcem. Nie pozbędą
się nas ot, tak. Nasi teŜ nie mają zamiaru tak po prostu nas skreślić. Znajdą jakiś sposób, Ŝeby nas stąd
wyciągnąć. A tymczasem mamy obowiązek sprawić naszym gospodarzom tyle kłopotów, ile się da. Nie
daj się zastraszyć, bo wtedy uzyskają to, na czym im zaleŜy: kontrolę nad tobą.
- Czy nie schwytali nas właśnie po to, Ŝeby móc kontrolować poczynania pani prezydent?
Han zdecydowanie potrząsnął głową.
- Gdybym choć przez chwilę podejrzewał, Ŝe Leia naraziłaby na niebezpieczeństwo siebie, Piątą
Flotę lub całą Nową Republikę tylko po, Ŝeby wyciągnąć nas z niewoli, to znalazłbym jakiś sposób, by
jak najszybciej skończyć ze sobą.
- W takim razie po cóŜ Yevethowie mieliby nas więzić, skoro nie jesteśmy nic warci jako
argument przetargowy?
- Slatha essach sechel.
- Przykro mi, ale nie...
Han nie spodziewał się, Ŝe Barth zaskoczy. Przejście na illodiański miało mu jedynie przypomnieć
o „słuchaczach". Han wskazał palcem na wylot tunelu wentylacyjnego i dostrzegł w u-dręczonych
oczach Bartha błysk zrozumienia.
- Gdyby na twoim statku zalęgły się szkodniki - wyjaśnił -a twój kapitan kazał ci schwytać
pierwsze dwa do słoja, to czy nazwałbyś to „braniem zakładników"?
Barth zacisnął zęby, przełknął ślinę i pokręcił głową.
- No właśnie. Spróbuj pamiętać, gdzie jesteśmy i jakie jest nasze zadanie oraz o tym, Ŝe mamy
„słuchaczy", którzy stawiają sobie zgoła inny cel. Musieliśmy to sobie wyjaśnić i na tym koniec. Nie
będziemy wracać do tematu, chyba Ŝe w zupełnie innych okolicznościach.
- Znam pewien klub nocny w Imperiał City - powiedział Barth. - Mają tam dobre Ŝarcie i tancerkę
slava wartą kaŜdego napiwku. Tam będziemy mogli pogadać.
Han uśmiechnął się z aprobatą.
- Umowa stoi. Stawiam pierwszą kolejkę.
Posiadłość klanu Beruss w Imperiał City była tak wielka, Ŝe od biedy sama mogła uchodzić za
miasto. W murach Exmooru mieściły się dwa parki, las, łąka, niewielkie jeziorko pełne ryb z Illodii, po
którym śmigały zgrabne Ŝaglówki, oraz dwadzieścia jeden budynków, a wśród nich stumetrowa iglica
Illodia Tower z biegnącą na zewnątrz, spiralną klatką schodową.
Dobra te, mieszczące się trzysta kilometrów na południe od Pałacu Imperatora, były świadectwem
długotrwałej obecności klanu Beruss na Coruscant. Członkowie tego rodu reprezentowali Illodię w
Senacie niemal od początku jego istnienia. NajbliŜsza rodzina Domana - w tym pierwszy ojciec,
pierwszy i drugi wuj, szósty dziadek oraz dziewiąta prababcia - była ledwie cząstką długiej linii
łączącej dzieje Exmoor z historią Coruscant. Na Illodii nie istniał ród królewski, a oligarchiczną władzę
sprawowało pięć klanów. System ten okazał się trwalszy niŜ liczne rządy dynastyczne na innych
planetach. Klan Beruss przetrwał rozmaite zawirowania polityczne targające Illodią w głównej mierze
dzięki temu, Ŝe jego siedzibę ulokowano właśnie na Coruscant.Exmoor był pomnikiem dawnych
wielkich ambicji Illodian. Jego budowę sfinansowano z podatków zebranych we wszystkich dwudziestu
illodiańskich koloniach. KaŜdy z budynków nosił nazwę planety, z której ściągnięto najlepszych
konstruktorów i dekoratorów. Nawet proporcje i układ budowli były odbiciem mapy illodiańskiego
terytorium. KaŜdy gmach opatrzono efektownym herbem planety, którą miał symbolizować,
widocznym jedynie z komnaty mieszczącej się na najwyŜszym piętrze Illodia Tower.
Z czasem herby usunięto, budynki opustoszały, a po samych koloniach pozostało jedynie
wspomnienie. Kiedy Imperator zaanektował Sektor Illodii, obwieścił „uwolnienie kolonii spod tyranii
klanów", po czym wprowadził w nich podatki niemal dwukrotnie większe od poprzednio
obowiązujących.
O dawnej chwale jej właścicieli przypominała jedynie fasada samej wieŜy. Metal i kamień lśniły
tak samo jak w czasach, kiedy Bail Organa przyprowadzał tu swoją młodszą córkę, by bawiła się w
parku z dziećmi naleŜącymi do klanu Beruss, podczas gdy sam dyskutował z senatorem o sprawach
wagi państwowej. Siedemdziesiąt pokoi, mieszczących się we wnętrzu wieŜy, nadal wyglądało jak
intrygujące połączenie muzeum i siedziby rodu. Mieszkało w nich jedenaście dorosłych osób z
najbliŜszej rodziny Domana oraz prawie dwadzieścioro dzieci.
Doman przyjął Leię w pomieszczeniu, którego nigdy przedtem nie miała okazji zwiedzić - w
komnacie rady klanu, gdzie dorośli omawiali najwaŜniejsze kwestie dotyczące przyszłości rodziny.
Jedenaście identycznych krzeseł, z których kaŜde opatrzono srebrno-błękitnym godłem rodu Beruss,
ustawiono tak, Ŝe tworzyły krąg, oświetlony ciepłym blaskiem płynącym z okna w suficie.
Powitalny uśmiech Domana był równie ciepły.
- Moja mała księŜniczko - powiedział, jakby oczekiwał, Ŝe Leia podbiegnie do niego, rzuci mu się
na szyję i da buziaka w policzek, jak za dawnych czasów. - Czy są jakieś nowe wieści?
- Nie - odparła Leia, wstępując w krąg krzeseł. - Yevethowie nie odezwali się ani słowem.
Wicekról ignoruje moje wezwania.
- MoŜe to nie była sprawka Yevethów?
- Mamy juŜ dane z komputerów kilku myśliwców eskorty. Nie ulega wątpliwości, Ŝe stoją za tym
Yevethowie. Nylykerka zidentyfikował krąŜownik klasy Interdictor, którego uŜyli podczas ataku. To
„Imperator", oddelegowany do Dowództwa Czarnej Floty. Jesteśmy absolutnie pewni, Ŝe to robota Nila
Spaara.
- Rozumiem - skinął głową Doman. - Tak czy owak, cieszę się, Ŝe najpierw przyszłaś do mnie, a
nie od razu przed oblicze Rady. Pewne rzeczy lepiej ustalać w prywatnej rozmowie.
- Przyszłam do ciebie - powiedziała Leia, sadowiąc się na czwartym krześle od Domana - bo nie
rozumiem, co tobą kierowało. Czuję się tak, jakby zdradził mnie ktoś, kogo uwaŜałam za przyjaciela
mojego ojca i... własnego.
- Klan Beruss zawsze będzie Ŝył w przyjaźni z domem Organa - odparł Doman. - To się nie zmieni
ani za mojego Ŝycia, ani za twojego.
- W takim razie wycofaj petycję. Doman rozłoŜył ręce.
- Bardzo chętnie, jeśli przyrzekniesz, Ŝe nie wypowiesz wojny N'zoth tylko po to, by uratować
ukochanego lub pomścić jego śmierć. MoŜesz mi to obiecać?
- śądasz, Ŝebym wyrzekła się Hana? Nie mogę uwierzyć, Ŝe mienisz się moim przyjacielem, a
jednocześnie domagasz się czegoś takiego.
Doman z gracją spoczął na krześle.
- Dwaj inni męŜczyźni dzielą los Hana: zostali uwięzieni lub zabici. Czy ich dobro obchodzi cię
tak samo, jak dola twojego partnera?
- CóŜ za absurdalne pytanie! - oburzyła się Leia. - Han jest moim męŜem, ojcem moich dzieci.
Martwi mnie los jego towarzyszy i chciałabym, Ŝeby wrócili cali i zdrowi, ale nie zamierzam udawać,
Ŝe znaczą dla mnie tyle, co Han.
- Tutaj nie musisz udawać - rzekł Doman. - Ale czy jako Prezydent Senatu Nowej Republiki
potrafisz grać tak przekonująco, Ŝeby twoje czyny nie zniszczyły tej iluzji? Bo jeśli nie jesteś gotowa
potraktować tych trzech męŜczyzn w jednakowy sposób, to uwaŜam, Ŝe nie powinnaś pełnić tak
odpowiedzialnej funkcji.
-Nie pojmujesz, jakie to ma dla nas znaczenie - odparła Leia. -Rozejrzyj się po tym pokoju. Na
pewno masz jakieś faworyty, ale Ŝadna z nich nie jest dla ciebie tak waŜna, jak Han dla mnie.
- I to właśnie zawsze uwaŜałem za słaby punkt waszego stylu Ŝycia - skomentował Doman.-
MoŜemy podyskutować na ten temat przy innej okazji -zaproponowała Leia. - Rzecz w tym, Ŝe nie
rozumiesz, co oznaczałaby dla mnie taka strata.
Doman rozparł się wygodniej na krześle, potrząsając głową.
- Obserwuję waszą rasę od niemal stu lat i wiem, jak daleko moŜecie się posunąć powodowani
namiętnością. Zakochany męŜczyzna poruszy góry, by uratować panią swego serca. Miłująca kobieta
poświęci wszystko dla człowieka, którego wybrała. Z naszego punktu widzenia to szaleństwo, ale
rozumiem cię, Leio. W przeciwnym razie nie obawiałbym się twojej miłości do Hana.
- Nie obawiałbyś się?
- Lękam się, Ŝe moŜesz poświęcić dla niego coś, co nie naleŜy do ciebie... na przykład pokój, o
który tak zabiegaliśmy, Ŝycie tysięcy Ŝołnierzy, którym kazałabyś walczyć, i losy milionów istot, które
mogłyby zginąć, a nawet przyszłość całej Nowej Republiki. Potęga ludzkich emocji mogłaby do tego
doprowadzić. Wiesz o tym równie dobrze jak ja.
- UwaŜasz, Ŝe nic nie jest dla mnie waŜniejsze niŜ Han? Sądzisz, Ŝe do tego stopnia utraciłam
panowanie nad sobą?
- Drogie dziecko, nie wymagaj, bym wierzył w rozum, skoro juŜ tyle razy przegrał on z
namiętnością- odpowiedział Doman. — Obiecaj mi to, o co proszę, a wycofam petycję. Wiem, Ŝe
dotrzymasz słowa.
- Chcesz, Ŝebym ograniczyła sobie pole manewru nie wiedząc nawet, dlaczego Yevethowie to
zrobili? Rieekan dostarczy mi swój raport nie wcześniej niŜ za kilka godzin, aA'baht odezwie się
dopiero wieczorem, gdy otrzyma sprawozdanie ze śledztwa na miejscu zasadzki. Drayson prosił mnie o
trzydzieści godzin zwłoki, a Wywiad Floty w ogóle niczego nie mógł mi obiecać.
- A kiedy oczekujesz raportu ministra Falanthasa? Leia spojrzała na Domana ze zdumieniem.
- Słucham?
- Nie masz zamiaru zaangaŜować w tę sprawę ministra stanu? Czy bierzesz pod uwagę jedynie
rozwiązanie militarne?
- A czy Yevethowie juŜ nie ustalili zasad gry? Czy Han, kapitan Sreas i porucznik Barth nie są
jeńcami wojennymi?
- Modlę się tylko, by nie byli juŜ ofiarami tej wojny - rzekł Doman. - Modlę się równieŜ i o to,
Ŝebyś pamiętała o tym, iŜ nie kaŜdy konflikt trzeba rozstrzygać uciekając się do rozlewu krwi, a
nieprzyjacielskie gesty nie muszą prowadzić do totalnej wojny.
- Więc mamy im dać to, czego Ŝądają?
- W długiej historii wojen znacznie częściej bywało tak, Ŝe jeńcy odzyskiwali wolność dzięki
negocjacjom, a nie drogą zbrojnej interwencji. Kompromis nie jest hańbą. - Doman rozłoŜył ręce
wskazując krąg krzeseł. - Ta idea przyświeca zebraniom, które odbywają się w tej sali.
- Wcielając w Ŝycie tę „ideę" pozwoliliście Palpatine'owi zagarnąć wasze kolonie i odebrać wam
wolność.
- Tymczasowo - odparł Doman. - Ale ja stoję przed tobą i jestem wolny, a co się stało z
Palpatine'em? Nie pozwól emocjom wpływać na twoją ocenę sytuacji.
Leia odchyliła się do tyłu wraz z krzesłem i spojrzała w niebo.
- Nie pozwolę - odrzekła po chwili. - Ale i tobie nie mogę pozwolić, byś wpływał na moją opinię,
Domanie.
- Leio...
- Nie wiemy, dlaczego Yevethowie zrobili to, co zrobili. Czy chcieli ukarać mnie za Doornik
Trzysta Dziewiętnaście, czy był to wstęp do powaŜniejszej akcji? - Leia pochyliła się do przodu, jakby
zamierzała wstać. - Bez względu na przyczynę, będą uwaŜnie obserwowali naszą reakcję. Nie sądzisz,
Ŝe najgorszym znakiem, jaki moŜemy do nich wysłać, będzie wotum nieufności wobec przywódczyni
Nowej Republiki? Nie uwaŜasz, Ŝe Nil Spaar będzie zachwycony widząc, Ŝe Senatem targają
wewnętrzne konflikty?
- Nie musi dojść do konfliktów - zaoponował Doman Be-russ. - Usuń się w cień, dopóki nie
zakończymy tej sprawy. Pozwól komuś innemu unieść ten cięŜar. Nie znajdziesz się na marginesie,
obiecuję.
- Nie mogę tego zrobić - Leia wstała i skróciła dystans dzielący ją od senatora o połowę. - Przez
wzgląd na naszą przyjaźń i na pamięć mojego ojca, proszę cię po raz ostatni, Domanie: wycofaj się.
Daj mi swobodę działania, abym mogła zrobić to, co trzeba. Nie zmuszaj mnie do prowadzenia wojny
na dwa fronty.
- Przykro mi, mała księŜniczko - odparł Doman. - Stawka jest zbyt wysoka. To mój obowiązek.
- Ja teŜ mam swoje powinności - przypomniała Leia, patrząc na niego z gniewem i Ŝalem. - Muszę
juŜ iść, senatorze. Mam sporo pracy przed sesją Rady.- Mam nadzieję, Ŝe zmienisz zdanie - powiedział
Doman, podnosząc się z krzesła. - Nie chciałbym wprawiać cię w zaŜenowanie.
Leia potrząsnęła głową.
- To ty powinieneś czuć zaŜenowanie, senatorze. Przynajmniej wobec małej dziewczynki, która
kiedyś uwaŜała cię za członka rodziny, a Exmoor za swój drugi dom.
Podczas pobytu Chewbacci na Kashyyyku „Sokół Millenium" stał się największą atrakcją
Rwookrrorro. Jego przybycie było wielkim wydarzeniem, a do lądowiska Thyss ciągnął nieprzerwany
strumień gości z Karryntora, Northaykk, a nawet z odległego półwyspu Thikkiiana. Zwiedzający
przybywali tłumnie, choć wolno im było jedynie obejrzeć kadłub słynnego statku z zewnątrz i zrobić
sobie pamiątkowy hologram.
Chewbacca pozostawił maszynę pod opieką kuzynów: Dry-anty i Jowdrrl. Oboje niemal błagali go
o ten zaszczyt i pragnęli rzetelnie wywiązać się ze swoje zadania. Dryanta był pilotem, a Jowdrrl -
mechanikiem. Opuszczając dom, by zamieszkać na pokładzie „Sokoła", czuli, Ŝe doświadczają
niesłychanego przywileju.
Ani na chwilę nie otwierali rampy „Sokoła" i dopilnowali, by lądowisko było strzeŜone przez całą
dobę. Od rana do wieczora, kiedy przez platformę przewijały się tłumy zwiedzających, na zmianę
pilnowali, by nikt nie zbliŜył się do kadłuba na odległość wyciągniętej ręki.
Kiedy Chewbacca, Freyrr, Shoran i niepocieszony Lumpa-warrump dotarli na lądowisko, nie było
tam nikogo. Mallatobuck bez słowa wyjaśnienia rozpędziła tłum, by Dryanta i Jowdrrl mogli w spokoju
przygotować „Sokoła" do lotu.
- Lumpy, chcę, Ŝebyś wrócił do rodzinnego drzewa - powiedziała Mallatobuck przywitawszy się
ze wszystkimi. - Kriyy-stak jest w domu i przygotowuje zapasy Ŝywności dla twojego ojca. Sprawdź,
czy są gotowe. Jeśli tak, to przynieś je jak najszybciej.
Lumpawarrump bez słowa skargi popędził w stronę domu.
- Wolałeś przyprowadzić go z powrotem, niŜ zostawić pod opieką Freyrra - stwierdziła Malla,
odwracając się do Chewbacci.
- To moja wina, nie jego. Poza tym nie był jeszcze gotowy - odparł Chewbacca. - Być moŜe
następnym razem będzie lepiej przygotowany. Macie nowe wieści?
- Sieć nadal milczy. Informacja o nieszczęściu, które spadło na naszego przyjaciela, nie została
jeszcze podana do publicznej wiadomości. Ralrracheen wysłał w twoim imieniu wiadomość do
księŜniczki, ale jak dotąd, nie było odpowiedzi.
- Co ze statkiem?
- Jowdrrl będzie lepiej wiedziała - odpowiedziała Malla, kierując się w stronę maszyny. Na jej
zawołanie oboje straŜnicy „Sokoła" zbiegli po rampie.
- Chewbacco, przepraszamy cię dziesięć razy po tysiąckroć! Statek nie jest jeszcze gotowy -
obwieściła Jowdrrl. - Potrzebuję dwudziestu minut, Ŝeby skończyć pracę nad górną wieŜyczką z
działkami.
- Wyjaśnij.
- To miał być dar dla Hana Solo, w podzięce za uratowanie ci Ŝycia. Zamierzałam skończyć robotę
przed twoim powrotem...
Chewbacca obnaŜył kły.
- Jaki dar?!
- Kuzynie, opiekując się statkiem zdąŜyłam go dobrze poznać. Dostrzegłam kilka słabych
punktów, a Dryanta pomógł mi zaprojektować ulepszenia.
Spomiędzy obnaŜonych zębów Chewbacci dobiegł wściekły warkot.
- Chcesz powiedzieć, Ŝe „Sokół" nie jest gotowy, bo zachciało ci się w nim majsterkować pod
moją nieobecność i nie zdąŜyłaś złoŜyć go do kupy?!
- Nie, kuzynie, nie jest gotowy. Pracowaliśmy z Dryanta przez całą noc, Ŝeby skończyć to, co
zaplanowaliśmy. Muszę tylko przetestować nowe systemy. Jeśli zaraz wrócę do pracy, to będę gotowa,
nim załadujesz prowiant i uzyskasz pozwolenie na start.
Chewbacca pogonił ją warknięciem i zirytowany odwrócił się do Maili.
- Wiedziałaś o tym?
- Nie próbuj rozładowywać niepokoju o los Hana wściekając się na rodzinę! — warknęła z
wyrzutem, niemal równie rozdraŜniona, jak on. - Odrzuciłeś dar Jowdrrl nie zastanowiwszy się nawet,
ile jest wart.- Nie powinna była brać się za Ŝadne przeróbki - mruknął Chewbacca.
- Jest twoją najbliŜszą kuzynką i bardzo cię lubi - przypomniała Malla. - Ile czasu zabierze ci
podróŜ na Coruscant?
- Nie wybieram się na Coruscant. Lecąc tam nie pomogę Hanowi - wyjaśnił Chewbacca. - Jest
gdzieś w Gromadzie Koo-rnacht i tam będę go szukał.
- Ale księŜniczka prosiła, Ŝebyś się u niej zjawił. Sam zobacz; moŜesz odtworzyć wiadomość na
pokładzie „Sokoła".
- Jeśli i tak ma zamiar wysłać mnie do Koornacht, to stracę cenny czas, którego moŜe zabraknąć
Hanowi, a jeśli nie, to i tak będę musiał tam polecieć, bo inaczej splamię swój honor. Dlatego wolę od
razu wyruszyć w ten rejon.
- Co masz zamiar zrobić?
- To, co trzeba - odparł. - Najpierw jednak sprawdzę, co wykombinowała Jowdrrl. Przyniesiesz
mój blaster?
- Pozbieram w domu wszystko, czego potrzebujesz - obiecała Malla. - Bądź wyrozumiały dla
Jowdrrl. Podobnie jak ty, robi tylko to, co nakazuje jej honor.
Mrucząc pod nosem, Chewbacca długimi susami wspiął się po rampie „Sokoła Millenium". Malla
odwróciła się do Freyrra i Shorana.
- Chodźcie - rozkazała. - Musimy porozmawiać, a mamy niewiele czasu.
Chewbacca z niechęcią musiał przyznać, Ŝe modyfikacje wprowadzone przez Jowdrrl były nie
tylko rozsądne, ale i od dawna oczekiwane.
Jednym z najbardziej pogardzanych dziwactw koreliańskich frachtowców typu YT-1300 było
niezwykle ograniczone pole widzenia z kokpitu. Wprawdzie załoga doskonale wiedziała, co dzieje się
przed dziobem i po prawej burcie statku, za to po lewej nie było widać praktycznie nic.
Fakt ten, w połączeniu ze skrajnym połoŜeniem kokpitu, sprawiał, Ŝe manewrowanie i lądowanie
jednostką YT-1300 w ciasnych pomieszczeniach było prawdziwym wyzwaniem. Większość statków
tego typu wyposaŜono w dodatkowy, pięcioosiowy dalmierz laserowy umieszczony w lewej burcie, tuŜ
przed włazem. Instalację takich urządzeń zlecali najczęściej wystraszeni piloci, którym przytrafiło się
bliskie spotkanie ze ścianą lądowiska lub inną jednostką. Uparty i pewny siebie Han nigdy nie pozwolił
Chewiemu na wyposaŜenie „Sokoła" w taki osprzęt.
„Czy kiedy idziesz, musisz patrzeć pod nogi? Prawdziwy pilot wyczuwa połoŜenie swojego statku
- tłumaczył Han. - Nie chcę, Ŝeby ktoś patrzył na «Sokoła» i myślał, Ŝe potrzebne nam takie zabawki.
Daj mi metr zapasu, a wlecę tym pudłem wszędzie. Sądzisz, Ŝe Lando przeleciałby przez szyb drugiej
Gwiazdy Śmierci, gdyby polegał na wskazaniach dalmierza?"
Podczas lotu kiepska widoczność była jeszcze bardziej dokuczliwym problemem niŜ przy
lądowaniu. Tak właśnie narodził się charakterystyczny manewr, znany wśród pilotów jako „ko-
reliańska karuzela" - powolny przewrót na lewą burtę, wykonywany podczas lotu w grupie statków lub
jako manewr bojowy. Fakt, iŜ Han zainstalował pojedynczą antenę szerokopasmowego zestawu
sensorów w lewej, górnej części kadłuba, sprawił, Ŝe karuzela stała się rutynowym manewrem podczas
lotu „Sokołem", jako Ŝe talerz owej anteny nie mógł być skierowany w dół, na pancerz statku.
Jowdrrl nigdy nie latała „Sokołem", a Chewbacca nie zwierzał jej się z kłopotów z prowadzeniem
statku. Mimo to udało jej się podsumować ten problem jednym, jakŜe prawdziwym zdaniem, którego
Chewie jak dotąd nie zdołał wpoić swojemu synowi: „Myśliwy Wookiee, który kryje się za drzewem,
traci z oczu połowę lasu".
Rozwiązanie wymyślone przez Jowdrrl było proste, Ŝeby nie powiedzieć oczywiste. We
wszystkich istniejących iluminatorach, czyli tych we włazach umieszczonych w obu burtach oraz na
stanowiskach strzeleckich, umieściła niewielkie panele przetworników optycznych.
Obraz ze wszystkich czterech niemal przezroczystych paneli wyświetlany był na ekranach w
kokpicie. Dzięki temu pilot widział to, co dotąd mógł zobaczyć wyłącznie wyglądając przez
iluminatory w róŜnych częściach statku. Jedynym punktem, który nadal pozostawał niewidoczny, był
obszar bezpośrednio za rufą. Na szczęście ten rejon znajdował się w zasięgu działania anteny.
Wyjaśniając swoje dokonania, Jowdrrl przeszła z dialektu Shyriiwook na Thykarann, który
dysponował bogatszym słownictwem technicznym.
- Jeśli zechcesz, będziesz kiedyś mógł przepuścić sygnał przez komputer celowniczy. Wtedy
kaŜdy namierzany obiektzobaczysz albo na zwykłym ekranie, albo na celowniku, albo w obu tych
miejscach - wytłumaczyła Chewiemu. - MoŜesz sobie kupić lepsze przetworniki obrazu, na przykład
„rybie oko" firmy Melihat albo Tana Ire, ale ich montaŜ będzie wymagał wycięcia otworów w kadłubie.
No, teraz przynajmniej moŜesz sobie popatrzeć przez wszystkie iluminatory, nie biegając po całym
statku.
Chewbacca z niechęcią wymruczał słowa uznania.
- Niestety, nie miałam dość czasu, by zająć się drugim problemem - dorzuciła przepraszająco,
przechodząc znów na Shy-riiwook.
- Jakim mianowicie?
- „Myśliwy Wookiee nie ma tylu rąk, by jednocześnie wspinać się i mierzyć do zwierzyny".
I znów w jej słowach zabrzmiało zaskakująco dobre zrozumienie specyfiki latania „Sokołem",
obsługiwanym najczęściej przez zdecydowanie zbyt skromną załogę. Oficjalnie koreliański frachtowiec
typu YT-1300 powinien być obsadzony przez czteroosobową ekipę w przypadku lotów
wewnątrzsystemowych lub ośmioosobową (pracującą na zmiany) podczas podróŜy międzygwiezdnych.
Operator załadunku był właściwie zbędny, lecz pozostali -nie. Nawet przy zdalnym sterowaniu
działkami, dla dwuosobowej załogi efektywny lot w warunkach bojowych był niemal niemoŜliwy. W
większości przypadków „Sokół" przetrwał starcia z wrogiem tylko dlatego, Ŝe jego załoga walczyła na
tyle dobrze i na tyle krótko, Ŝe moŜliwa była szybka ucieczka.
- Im więcej gąb przy stole, tym gorsza uczta - powiedział Chewbacca. - Na ciche polowanie
najlepiej wybrać się we dwóch. Choć istotnie, czasem cztery ręce nie wystarczają.
Jowdrrl znowu zmieniła dialekt.
- Dlaczego nie zainstalowaliście w wieŜyczkach automatycznego systemu kontroli ognia?
- Przez całe lata tłumaczyłem Hanowi, Ŝe powinniśmy to zrobić - odparł Chewbacca - ale jest
bardzo przywiązany do tych poczwórnych działek typu Dennia, bo dają „Sokołowi" zaskakująco duŜą
siłę raŜenia. Tyle, Ŝe zaprojektowano je z myślą o Dread-naughtach, które miały liczne załogi, więc nie
są przystosowane do współpracy z automatycznym systemem kontroli ognia.
- Sprawdziłam w katalogu, Ŝe nie produkuje się ani zawieszenia pierścieniowego, ani kulowego
dla tego typu działek -powiedziała Jowdrrl. - Istniejących zamocowań nie da się, niestety, przystosować
do współpracy z komputerem celowniczym. Mam jednak kilka pomysłów, tylko... brakuje mi czasu. -
Wskazała palcem jeden z ośmiu kabli doprowadzonych do konsoli komputera celowniczego i spytała: -
Sam wymyśliłeś to obejście?
-Tak.
System stworzony przez Chewbaccę składał się z ośmiu przewodów łączących mechanizm
poruszający działkami z, joy-stickiem" umieszczonym na desce rozdzielczej w kokpicie.
- Jest zaskakująco skuteczne - pochwaliła. - Niewiele brakuje, a będziesz miał to, czego
potrzebujesz. Próbowałeś kiedyś wprowadzać impuls sterujący nie z manetki, lecz bezpośrednio z
ekranu celownika albo dopasowywać obraz z ekranu do tego, co widać na wyświetlaczu samego
działka?
- Nie mam czasu na dyskusje o tym, co mógłbym zrobić -przerwał jej Chewbacca. - Ale z tego, co
widzę, nie doceniałem twoich umiejętności. Wiele się nauczyłaś, kiedy mnie tu nie było.
- Dzięki, kuzynie - Jowdrrl zamknęła pudło z narzędziami i spojrzała mu w oczy. - Mam nadzieję,
Ŝe to oznacza, iŜ akceptujesz moją kandydaturę na członka załogi w czekającej cię podróŜy.
- Nie gadaj głupstw.
- Z tego, co mówiła nam Malla, wynika, Ŝe przyjdzie ci zmierzyć się z wrogiem straszliwszym niŜ
„tkacz pułapek" i bardziej złowrogim niŜ gundark. Nie powinieneś i nie musisz walczyć z nim
samotnie...
- Nie - przerwał jej szorstko, po czym odwrócił się i zaczął schodzić po drabince na pokład
główny.
- Jesteśmy rodziną. Twój dług Ŝycia wobec Hana Solo nie kończy się na tobie - ciągnęła Jowdrrl,
idąc tuŜ za nim. - Nie jesteś w stanie obsłuŜyć całego statku. Co chcesz osiągnąć lecąc tam samotnie?
Chewbacca dotarł do kokpitu i opadł na fotel pilota. Włączył podgrzewacze uzwojenia napędu
jonowego, rozpoczynając tym samym nadzwyczaj krótką procedurę startową „Sokoła".
- Masz trzy minuty na zabranie swoich rzeczy i opuszczenie statku.
- Nie zamierzasz poŜegnać się z Mallą przed startem? - spytała, gestykulując z
oŜywieniem.Chewbacca podąŜył wzrokiem za ruchem jej ręki. Ujrzał Mallę, Shorana i Dryantę,
stojących razem na płycie lądowiska i spoglądających w stronę kokpitu „Sokoła". Dryanta i Shoran byli
przepasani myśliwskimi bandolierami, a nie baldricami, a u ich stóp stały sztywne torby z
ekwipunkiem, uŜywane do wspinaczki po drzewach.
Z pełnym irytacji warknięciem Chewbacca wygramolił się z fotela i popędził w stronę rampy.
- Co to ma znaczyć?! - ryknął, przekrzykując gwizd rozgrzewających się silników „Sokoła".
- Oto reszta twojej załogi - obwieściła Malla. Shoran uśmiechnął się szeroko i zameldował:
- Pierwszy oddział Sił Ekspedycyjnych Wookieech gotów do wymarszu!
- Malla powiedziała, Ŝe lecisz prosto do Koomacht - wyjaśnił Dryanta. - Nie puścimy cię tam
samego. Chcemy ci pomóc.
Chewbacca spojrzał na swoją Ŝonę.
- Nie moŜesz prosić ich, Ŝeby ryzykowali Ŝycie z powodu mojego długu honorowego.
- Nie musiałam ich prosić - odparła Mallatobuck. - Wystarczyło, Ŝe powiedziałam im, dlaczego
tam lecisz i co cię czeka.
- To był nasz pomysł - przyznał Shoran, zakładając na ramię solidnie wypchaną torbę. Nie moŜesz
zabronić nam udziału w tych łowach, nie naraŜając na szwank swojego honoru, bo jeśli wyruszysz
samotnie i zginiesz, okryjesz się hańbą.
Syk uruchamianych wtryskiwaczy i stukot spręŜarek, dobiegające zza pleców Chewbacci,
dowodziły, Ŝe Jowdrrl samodzielnie kontynuowała procedurę startową.
- Nie chciałem, Ŝeby członkowie mojej rodziny musieli kiedykolwiek walczyć - rzekł Chewbacca.
- WiąŜe mnie przysięga i jeśli będzie trzeba, oddam Ŝycie za mojego przyjaciela, ale nie mam zamiaru
oddać i waszego.
- Moje Ŝycie nie jest twoją własnością, Ŝebyś mógł nim rozporządzać - obruszył się Dryanta. -
NaleŜy wyłącznie do mnie, a ja postanowiłem poświęcić je dla ciebie, kuzynie, i dla twojego druha.
- Nie moŜesz odmówić, jeśli nie chcesz okryć nas wstydem, kuzynie - powiedział Shoran. -
Dotyczy to takŜe Jowdrrl.
- W takim razie wejdźcie na pokład - ustąpił, rzucając Ŝonie gniewne spojrzenie. Młodzi
pospieszyli w stronę statku, zostawiając Chewbaccę sam na sam z Mallą. - Twoje mądre pomysły mogą
kosztować naszą rodzinę Ŝycie tej trójki!
- Lub uratować twoje - odparła Malla. - UwaŜam, Ŝe postąpiłam słusznie.
Chewbacca objął ją mocno ramionami i przez chwilę oboje mruczeli z czułością, wtulając się w
gęste futra. Wysoki gwizd prze-pustnic objął sygnał, Ŝe czas wracać na pokład. Statek był gotowy do
lotu. Nagle rozległ się głos, który osadził Chewbaccę w miejscu.
- Ojcze!
Chewie odwrócił się i ujrzał Lumpawarrumpa, stojącego pod drewnianym łukiem bramy
lądowiska. Młodzieniec niósł na plecach jego kuszę oraz zakamuflowaną liśćmi torbę, którą miał ze
sobą podczas przerwanego egzaminu dojrzałości.
- Dokończysz próbę, gdy wrócę - zawołał Chewbacca. Lumpawarrump zbliŜył się niepewnym
krokiem.
- Zabierz mnie ze sobą. Raz juŜ złamałeś naszą tradycję... Proszę, uczyń to raz jeszcze.
Malla chciała zaprotestować, ale Chewbacca uciszyłją ostrzegawczym gestem i podszedł do syna.
- Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego prosisz mnie o to?
- Do twojego powrotu nie będę ani dzieckiem, ani dorosłym. Nie naleŜę juŜ do kręgu
opiekuńczego, ale jeszcze nie mam prawa uczestniczyć w Radzie - odpowiedział Lumpawarrump.
- Boisz się, Ŝe mogę nie wrócić?
- Tak.
- A nie obawiasz się, Ŝe i ciebie moŜe spotkać ten sam los?
- Bardziej boję się poraŜki niŜ śmierci - wyznał Lumpawarrump. - Wiele się oczekuje od syna
Chewbacci. Ten, kto ma takiego ojca, nie moŜe być tchórzem.
- Teraz nikt juŜ nie posądzi cię o brak odwagi. Oferując mi pomoc pokazałeś, ile jesteś wart.
- Nikt nie uwierzy, Ŝe byłem gotów to zrobić. Powiedzą, Ŝe to tylko słowa, Ŝe liczyłem na twoją
odmowę i Ŝe Malla i tak by mi zabroniła - nie ustępował Lumpawarrump. - Pomyślą, Ŝe nawet ty we
mnie nie wierzysz, bo Jowdrrl, Shoran i Dryanta nadają się do tej misji, a ja nie.
Chewbacca potrząsnął głową.
- To nie jest kwestia wiary. Skompletowałem juŜ załogę. Czy masz jakieś umiejętności, które
mogą nam pomóc podczas tego polowania?- Mam wszystko to, co odziedziczyłem po tobie, oraz to,
czego zdołasz mnie nauczyć - odpowiedział Lumpawarrump. -Ojcze, proszę cię! Pogodziłem się z
twoją nieobecnością, bo masz obowiązki, które nie pozwalają ci przebywać z rodziną. Ale musisz w
końcu dać mi szansę, bym mógł dowieść ci swojej wartości. Chcę nosić baldric i wybrać sobie nowe
imię. Pozwól, Ŝebym zasłuŜył na nie u twojego boku. Obiecuję, Ŝe będziesz ze mnie dumny.
Chewbacca spojrzał przelotnie na Mallatobuck, która obserwowała ich z niepokojem, lecz nie
próbowała się zbliŜyć. Podejrzewał, Ŝe ryk silników „Sokoła" nie pozwolił jej usłyszeć ani słowa z ich
rozmowy.
- Ruszaj - powiedział Chewbacca, chwytając Lumpawar-rumpa za ramię i popychając go lekko w
stronę statku. Malla podniosła krzyk, lecz Chewbacca nie pozwolił jej powstrzymać syna.
- Nie moŜesz zabrać go ze sobą, jeszcze nie jest gotowy -nalegała.
- Jeśli pozwolę, Ŝebyś mu o tym powiedziała, lub sam to zrobię, zniszczę go - odparł Chewbacca. -
Właśnie dlatego muszę go zabrać. A teraz odsuń się i pokaŜ synowi matczyną dumę, nie strach.
Smutna i zrezygnowana, Malla musnęła jego twarz ustami, a Chewbacca odpowiedział jej równie
delikatnym pocałunkiem. Potem odwrócił się i wszedł na pokład, Malla zaś cofnęła się, dołączając do
tłumu gapiów, zwabionych donośnym rykiem silników „Sokoła".
Chwilę później statek uniósł się w powietrze i pomknął ku niebu.
ROZDZIAŁ
3
Teljkoński wagabunda wreszcie przestał się trząść i pojękiwać nad głowami więźniów. Statek
znowu był w nadprzestrzeni, więc na pokładzie zapanowała cisza.
- Brawo, malutki — powiedział Lando, czule poklepując ścianę komnaty, w której się unosili. -
Stara, pordzewiała fregata eskortowa to za mało, Ŝeby cię załatwić.
- AleŜ panie Lando, to okropne, wręcz straszne! - odezwał się Threepio, wywijając zamaszyście
uszkodzonym ramieniem. -Ten statek mógł nas uratować, a my od niego uciekamy, a moŜe nawet
spowodowaliśmy jego zniszczenie!
- Mam nadzieję, Ŝe tak się stało - odparł Lando. - Nie warto przyjmować pomocy od imperialnego
dowódcy ze Światów Środka. Nagroda za moją głowę zapewne nadal obowiązuje. Za wasze, jak sądzę,
teŜ. To, czy jest się bohaterem wojennym, czy przestępcą wojennym, zaleŜy od punktu widzenia.
Bardzo moŜliwe, Ŝe przekazywano by nas z rąk do rąk, aŜ trafilibyśmy do tego, kto dałby najwięcej za
przyjemność pozbawienia nas Ŝycia.
- Rozumiem, sir.
Artoo wyrzucił z siebie zwięzły komentarz.
- Jestem pewien, Ŝe nie interesują go twoje osiągnięcia lingwistyczne, Artoo - zauwaŜył wyniośle
Threepio. - Podobnie zresztą jak mnie.
W głosie robota pojawiła się melodramatyczna melancholia.
- Zabić, wyłączyć czy roznieść na atomy... dla mnie to wszystko jedno: niebyt, ostateczna utrata
świadomości...Nagle melancholia ustąpiła miejsca rozdraŜnieniu.
- Choć oczywiście dla ciebie to nie ma znaczenia, ty bezsensowna plątanino obwodów! - dodał,
tłukąc złocistą pięścią w ko-pułkę Artoo. - Jeśli chcesz się na coś przydać, lepiej zajmij się naprawą
czujników, które pan Lando umieścił na kadłubie. Nigdy nie pojmę, dlaczego pozwoliłeś im się zepsuć
właśnie wtedy, gdy były najbardziej potrzebne.
Piskliwa riposta Artoo nie wymagała tłumaczenia, nawet dla Landa.
- Nie ma powodu być tak nieuprzejmym - wymruczał Threepio.
- Jeśli nie przestaniecie marnować ogniw energetycznych na kłótnie, to „ostateczna utrata
świadomości" spotka was szybciej niŜ sądzicie! - zagroził Lando, unosząc się między dyskutantami. -
Artoo, czy jest nadzieja na naprawienie kotwiczki?
- Ja odpowiem - wtrącił Lobot, z nagłym zainteresowaniem zbierając do kupy części swojego
skafandra i usiłując włoŜyć je na siebie. - TuŜ przed przerwaniem transmisji czujniki zarejestrowały
jednobiegunowy impuls jonowy o gęstości dwudziestu tysięcy rahmów.
- Dwudziestu tysięcy?! To więcej niŜ myślałem. Stawiałem na to, Ŝe nie przekroczy dwunastu -
rzucił Lando. - No, ale to niewaŜne.
- Podstawowym komponentem czujników widmowych jest taśma dielektryczna Favervila, która
zaczyna puszczać, gdy poddaje się ją bombardowaniu jonowemu o gęstości sięgającej piętnastu tysięcy
rahmów.
- CzyŜby? - rzucił Lando.
- Panie Lando, dlaczego osłony wagabundy nie zatrzymały bombardowania jonowego? - spytał
Threepio.
- Dobre pytanie - odparł Lando. - Być moŜe dlatego, Ŝe po prostu nie istnieją. No, w kaŜdym razie
nie istnieją osłony anty-promienne.
- Nie ma osłon? - powtórzył Threepio. - CzyŜ to nie dziwne... i niebezpieczne?!
- Rzeczywiście dziwne... - zaczął Lando.
Lobot przerwał mu, udzielając kolejnej encyklopedycznej odpowiedzi.
- Odkąd wprowadzono obowiązek wystawiania przez Biuro Rejestracyjne licencji dla pojazdów
kosmicznych, istnieje wymóg instalowania pól siłowych w jednostkach cywilnych. Powinny to być
tarcze co najmniej drugiego stopnia, zabezpieczające załogi i pasaŜerów przed promieniowaniem
kosmicznym i oddziaływaniem energetycznym gwiazd. Ponad dziewięćdziesiąt sześć procent statków
objętych Rejestrem dysponuje zarówno osłonami antypromiennymi, jak i cząsteczkowymi.
Lando spojrzał z zaciekawieniem na starego druha, lecz zanim zdąŜył się odezwać, ciszę wypełnił
głos rozindyczonego Threepia.
- Panie Lando, to nie do przyjęcia! Jestem pewien, Ŝe pan Luke nie Ŝyczyłby sobie, Ŝebyśmy
dryfowali na pokładzie jednostki pozbawionej osłon. Nic dziwnego, Ŝe moje obwody działają tak
wolno, a Artoo jest taki draŜliwy. Jeśli chcemy uniknąć powaŜnych uszkodzeń, musimy natychmiast
opuścić ten okręt!
- Mam! - powiedział Lando pstrykając palcami. - Właśnie dlatego nie zainstalowano osłon. Nie ma
tu robotów, komputerów ani urządzeń elektronicznych, tylko organiczne maszyny, organiczne czujniki i
organiczne systemy naprawcze. Tu obowiązują inne zasady. Nie wiedzieliśmy o tym, bo do tej pory nie
mieliśmy okazji ujrzeć wagabundy pod obstrzałem. „Śmiałek" skierował salwę przed dziób statku, a
zespół uderzeniowy Pakk-pekatta w ogóle nie atakował. Co o tym myślisz, Lobot?
- Szansa przetrwania systemów biologicznych naraŜonych na działanie promieniowania zaleŜy od
dwóch par czynników: rozmiaru uszkodzeń i zdolności organizmu do ich usuwania oraz dopływu ciepła
i umiejętności rozprowadzania go po danej powierzchni - wyrecytował matowym głosem Lobot. -
Systemy obronne niektórych organizmów zapewniają ich organom wewnętrznym skuteczną ochronę
zarówno przed cząsteczkami radioaktywnymi, jak i przed promieniowaniem fotonowym typu J i C.
Lando wlepił w niego wzrok, nie ukrywając zatroskania.
- Co z tobą, Lobot?
- CzyŜbym wyraził się nieściśle?
- Nie chodzi mi o twoją wypowiedź, tylko o ciebie - wyjaśnił Lando. - Nie zrozum mnie źle, stary,
ale w technice konwersacji cofnąłeś się do Wczesnej Ery Mechanicznej. Nadajesz jak nadgorliwy
robot-informator! Tylko Ŝe za tą kupą danych nie widzę... ciebie.
Lobot nie spojrzał mu w oczy, zajęty chwytaniem w powietrzu rękawicy.- MoŜliwe, Ŝe wycofałem
się za barierę tego, co pewne i dobrze znane, Ŝeby wzmocnić poczucie kontroli nad biegiem wydarzeń.
- CóŜ to za odpowiedź? Zachowujesz się jak robot przeprowadzający autodiagnostykę - atakował
Lando. - Mam wraŜenie, Ŝe gdybyś nie stracił łączności z komputerami, w ogóle byś się nie odzywał.
Powiedz, wspólniku, co ci leŜy na wątrobie?
Po chwili Lobot przestał szarpać się ze skafandrem.
- Przyznam, Ŝe pozytywne myślenie o naszej sytuacji sprawia mi coraz większy problem - odparł,
spuszczając wzrok. -MoŜe mógłbyś zdradzić mi przyczyny swojego optymizmu?
- Nie czułeś, Ŝe statek zawrócił przed wykonaniem skoku w nadprzestrzeń? Uciekliśmy z Prakith i
skierowaliśmy się z powrotem tam, gdzie mamy przyjaciół. Mamy teŜ dość powietrza, Ŝeby przetrwać,
dopóki nas nie znajdą - wyjaśnił Lando. -Co więcej, poruszamy się po pokładzie mniej więcej
swobodnie i umiemy juŜ obsługiwać mechanizmy stworzone przez Quel-lich. Jesteśmy traktowani jak
goście, a nie jak intruzi. Doprawdy, mogło być gorzej.
- Jest gorzej. Zmierzamy w nieznane, pokonując ogromne dystanse jednostką, która przez lata była
nieuchwytna - stwierdził Lobot. - Nie mamy Ŝywności i dysponujemy bardzo ograniczoną ilością wody.
Osprzęt skafandrów i roboty powoli wyczerpują zapas energii. śadne z urządzeń, które odkryliśmy, nie
pozwala nam kontrolować poczynań statku ani komunikować się z nim. Poruszamy się po
ogólnodostępnych pomieszczeniach, a nie jesteśmy wpuszczani do kabin prywatnych. Jeśli chcemy
opanować ten okręt, musimy być traktowani przez jego systemy jak właściciele, a nie jak goście.
- Przyznaję, Ŝe jeszcze nie znaleźliśmy drzwi z napisem WSTĘP TYLKO DLA
UPOWAśNIONEGO PERSONELU -powiedział Lando - ale zgodnie z mapą sporządzoną przez Ar-
too, jesteśmy juŜ w odległości najwyŜej dwóch lub trzech pomieszczeń od dziobu. UwaŜam, Ŝe
powinniśmy pozbierać ma-natki i znaleźć wreszcie tę sterownię.
- Nie ma powodu, Ŝeby wierzyć, iŜ sterownia znajduje się na dziobie - zauwaŜył Lobot.
Lando rzucił mu pytające spojrzenie.
- Zdawało mi się, Ŝe sam zaproponowałeś ten kierunek poszukiwań...
- Opierając się na przypuszczeniach wysnutych dzięki znajomości typowych schematów
konstrukcyjnych - dokończył Lobot. - Niestety, ten pojazd nie został zbudowany na bazie typowych
schematów. Jego konstruktorzy nie korzystali z doświadczeń znanych nam cywilizacji, dlatego jest
wyjątkowy. Nigdy nie poznamy do końca jego sekretów, nie potrafimy bowiem myśleć tak, jak robili to
Quella.
- Wystarczy, Ŝe odkryjemy choć jeden z nich - powiedział Lando. - Dlaczego sądzisz, Ŝe mostek
nie znajduje się w pobliŜu dziobu?
- Spójrz na mapę. Kabiny, które zwiedziliśmy w ciągu kilku ostatnich dni, otaczają nie znaną nam
przestrzeń pośrodku statku, do której nie mamy dostępu.
- To znaczy, Ŝe powinniśmy próbować dalej, prawda? - spytał Lando. - Granica między dwiema
strefami, przejście TYLKO DLA OFICERÓW, klucz do dyrektorskiej łazienki, turbowinda do
najdroŜszego apartamentu... Nazwa nie gra roli. Czuję, Ŝe znajdziemy to w którymś z tych dwóch
pomieszczeń.
- Być moŜe przejście jest tak dobrze ukryte, Ŝe nigdy go nie dostrzeŜemy. A moŜe w ogóle nie
istnieje?
- Jeśli trzeba będzie, sami je zrobimy — powiedział Lando z uśmiechem. - A teraz chyba warto
zrobić mały zakład. Masz przy sobie coś cennego?
- Słucham?!
- JeŜeli mam rację, a ty nie, to chcę na tym zarobić - wyjaśnił Lando. - Nie ma to jak odrobina
hazardu, kiedy sprawy Ŝycia i śmierci stają się trochę nudnawe. No więc, ile jesteś skłonny postawić na
to, Ŝe siedzimy tu jak szczury w klatce?
Lobot spojrzał obojętnie na Landa. Po chwili jego twarz - na co dzień pozbawiona wyrazu -
zaczęła dygotać. Kąciki ust jęły się poruszać, a oczy - mrugać. Potem Lobot wydał z siebie dziwne,
najwyraźniej dawno nie praktykowane beczenie, które stopniowo przeszło w jękliwy chichot.
- Jesteś szurnięty, Lando - powiedział. - Od wielu lat miałem zamiar ci to powiedzieć.
- Kiedyś musi być ten pierwszy raz - odparł Lando, zdumiony dźwiękiem, którego nie słyszał
nigdy przedtem: śmiechem Lobota. — Nie odpowiedziałeś na moje pytanie: wchodzisz w to, czy nie?
Lobot chwycił dryfujący but i rzucił nim w jego stronę.- Za dobrze cię znam, Ŝeby się z tobą
zakładać - powiedział. - Chodźmy. Czas znaleźć tę sterownię.
- Przepraszam pana...
Lando badał rękami wewnętrzne ściany pomieszczenia, podczas gdy Lobo robił to samo na
zewnątrz.
- O co chodzi, Threepio?
- Zastanawiałem się nad czymś - zaczął Threepio. - Artoo twierdzi, Ŝe jeśli ta jednostka nie
dysponuje osłonami, nasz sygnał naprowadzający powinien rozchodzić się w normalnej przestrzeni bez
przeszkód...
- Zgadza się.
- Upiera się równieŜ przy tym, Ŝe nawet gdyby statek dysponował polem siłowym, to sygnał
naprowadzający emitowany przez hiperkom pokonałby je bez trudu.
- Zgadza się.
- Czy moŜe mi pan zatem wytłumaczyć, dlaczego nie wysyłamy sygnału za kaŜdym razem, gdy
powracamy do normalnej przestrzeni?
- Jasne. To dlatego, Ŝe nie mamy nadajnika ratunkowego.
- Ach tak - powiedział zakłopotany Threepio. - Jeśli to nie sprawi panu problemu, czy mógłby pan
wyjaśnić nam, w jaki sposób nasze okręty mają nas odnaleźć?
- Przede wszystkim, nie powinny były tracić nas z oczu -odparł Lando. - Zespół Hammaxa miał za
zadanie wedrzeć się błyskawicznie na pokład i unieruchomić wagabundę, zanim zdąŜyłby wykonać
skok.
- Rozumiem. Pan jednak namówił pułkownika Pakkpekatta, Ŝeby pozwolił nam spróbować
załatwić to powoli i delikatnie?
Lando wzruszył ramionami.
- Coś w tym guście.
Lobot z niedowierzaniem uniósł brew.
- Czy to znaczy, Ŝe nie opracowano planu zapasowego na wypadek, gdyby coś poszło nie tak jak
trzeba? - naciskał Threepio. -Jestem pewien, Ŝe temat ewentualnej ucieczki wagabundy pojawił się
podczas rozmów strategicznych z pułkownikiem Pakkpekattem.
- Naturalnie - uspokoił go Lando. - Tyle, Ŝe nadajnik ratunkowy mógłby zwrócić na nas uwagę
osób postronnych. Zresztą właśnie po to produkuje się takie maszynki, Ŝeby nadawały na wszystkich
częstotliwościach... Pamiętaj, Ŝe to jest operacja Wywiadu Nowej Republiki. Przejęcie kontroli nad
wagabundą było zaledwie pierwszą częścią planu. Nawet zespół Hammaxa nie miał zabrać ze sobą
nadajnika ratunkowego, a jedynie środki łączności krótkodystansowej.
- Rozumiem. Zabroniono panu włączenia nadajnika ratunkowego w skład naszego ekwipunku.
- Nie - odparł Lando. - Sam podjąłem taką decyzję. Podejrzewałem, Ŝe gdybyśmy mieli coś
takiego, kusiłoby nas, Ŝeby wysłać sygnał. Dlatego właśnie postanowiłem wykluczyć taką
ewentualność.
- Obawiam się, Ŝe nie rozumiem, panie Lando.
- To dlatego, Ŝe nie masz wszystkich kawałków tej układanki - wyjaśnił Lando. - Powiedzmy, Ŝe
wytyczne, które otrzymałem, nie pokrywają się z rozkazami wykonywanymi przez Pakkpekatta. Nie
mieliśmy pozwolenia na wejście na pokład tego statku i nie zamierzałem przekazać wagabundy wprost
w ręce pułkownika. No, przynajmniej nie od razu.
- Dlaczego?
- Dlatego, Ŝe statek skończyłby w ciemnym hangarze jakiejś tajnej bazy i nikt by go juŜ nie ujrzał -
odpowiedział Lando. -Wywiad Nowej Republiki ma setki ludzi, którzy zajmują się wyłącznie
rozbieraniem na części broni przechwyconej od obcych w poszukiwaniu koncepcji wartych powielenia.
Człowiek, który mnie tu wysłał... nazwijmy go admirałem... miał przeczucie, Ŝe ten statek moŜe być
czymś więcej niŜ tylko bronią i zasługuje na nieco lepszy los. I wygląda na to, Ŝe miał rację.
- Rozumiem - powtórzył Threepio i dodał, ponaglony zwięzłym ćwierknięciem Artoo: - Ale jego
plan nie powiódł się w stu procentach.
Lando potrząsnął głową.
- Jedyne, co nam nie wyszło, to przejęcie kontroli nad statkiem. Obiecałem mu, Ŝe tego dokonamy,
ale na razie się nie udało.
- Panie Lando, Artoo chciałby wiedzieć, czy mamy jakikolwiek środek łączności z zespołem
operacyjnym.
- Nie; jedynie komunikatory krótkiego zasięgu. Pamiętajcie jednak, Ŝe ja wcale nie chcę, Ŝeby
Pakkpekatt nas ratował.
- Więc w jaki sposób zamierza pan skontaktować się z człowiekiem, który zlecił panu tę misję?
Lando zacisnął ustŁ.- Na pokładzie „Ślicznotki" zainstalowano hiperkom nadający sygnał w ściśle
określonym paśmie. Supertajne urządzenie, nawet nie mam pojęcia, jak działa. Dzięki niemu admirał
moŜe śledzić wszystkie ruchy mojego statku, o ile tylko znajduje się on w zasięgu nadajnika. O jaką
odległość dokładnie chodzi, to tajemnica, ale powiedziano mi, Ŝe jest ogromna.
- AleŜ „Ślicznotka" juŜ nie jest przycumowana do wagabun-dy! - przypomniał Threepio. -
Widzieliśmy, jak odłączała się od śluzy. MoŜe nawet została zniszczona? JakiŜ poŜytek z tego
nadajnika, skoro nawet nie mamy pojęcia, gdzie jesteśmy? Lobot ma rację: jesteśmy zgubieni, skazani
na niebyt...
- Przymknij się wreszcie, dobrze!? - zaŜądał poirytowany Lando. - Słowo daję, jesteś najbardziej
denerwującym robotem, jakiego kiedykolwiek zbudowano.
- Jaki pan nieuprzejmy...
- Znowu zaczynasz? - rzucił ostrzegawczo Lando. Zanurzył rękę w przepastnej kieszeni skafandra
i wyciągnął srebrzysty cylinder grubości kciuka i długości dłoni.
- Spójrz - powiedział, podrzucił cylinder i złapał go za przeciwległy koniec, a następnie zręcznie
ukrył w kieszeni. - Znajdą nas, jeśli będą chcieli.
- Jakim cudem? O czym pan mówi? Do czego słuŜy ten przedmiot?
- To urządzenie przywołujące „Ślicznotkę".
- Wiedziałeś o tym?!
- Oczywiście. Threepio uniósł głowę.
- Nadajnik! A więc moŜemy wezwać pomoc?
- MoŜemy wyemitować sygnał, który uruchomi układ podporządkowania mojego jachtu. Dzięki
admirałowi działa takŜe w nadprzestrzeni - wyjaśnił Lando. - Układ podporządkowania doprowadzi
statek prosto do nas.
- Przepraszam, panie Lando, ale czy cały czas miał pan to urządzenie przy sobie?
- To wyjątkowo głupie pytanie, Threepio, nawet jak na dro-ida protokolarnego.
- Nie widzę powodu, Ŝeby odpowiadać w obraźliwy sposób na moje proste pytania...
- Pozwól, Ŝe oszczędzę ci zadawania dalszych „prostych pytań" - przerwał mu Lando. - Tak,
miałem je przy sobie i nie uŜywałem go. Postąpiłem tak dlatego, Ŝe nie mamy kontroli nad
poczynaniami wagabundy. Gdybym po najbliŜszym wyjściu z nadprzestrzeni wezwał „Ślicznotkę",
mógłbym wywołać nader niepoŜądane skutki. Albo wagabunda uciekłby po raz kolejny, albo
otworzyłby ogień do jachtu. Jeśli „Ślicznotka" zostanie uszkodzona, znajdziemy się w powaŜnych
tarapatach. Czy to jasne?
- Całkowicie, panie Lando.
- To dobrze. W takim razie wracam do tego, co robiłem, a ty nie waŜ się mi przeszkadzać. Nie
wrócimy do domu, zanim nie wykonamy zadania, które nam zlecono, a ja jestem za bardzo zmęczony i
głodny, Ŝeby uŜerać się z jakimś kłótliwym droidem. Rozwalę cię na kawałki strzałem z blastera, jeŜeli
zmusisz mnie, Ŝebym cię słuchał choćby minutę dłuŜej. Czy to teŜ jest jasne?
- Jak poranek na księŜycu Kolos! - Threepio poklepał Artoo po kopułce sprawną ręką. - Chodźmy,
Artoo. Zdaje się, Ŝe przeszkadzamy.
Przedział dziobowy wagabundy był co najmniej pięć razy obszerniejszy niŜ pomieszczenia, które
odkryli dotychczas. Miał kształt grubego dysku, umieszczonego pionowo. Jedna z jego ścian była
wypukła i oddalona od przeciwległej, wklęsłej, o mniej więcej pięć metrów. Na obwodzie dysku
znajdowało się osiem wejść, łącznie z tym, którym dostali się do środka. KaŜde z nich wyglądało jak
wrota kolejnego długiego ciągu pomieszczeń.
- Wszystkie drogi prowadzą do Imperiał City - rzekł Lando. - Nie wiem, czy jesteśmy w sterowni,
ale to miejsce wyraźnie róŜni się od pozostałych. Wydaje się jasne, Ŝe Quella chcieli, Ŝeby właśnie tu
PRÓBA TYRANA Tom III trylogii KRYZYS CZARNEJ FLOTY MICHAEL P. KUBE-McDOWELL Przekład JAROSŁAW KOTARSKI
Tytuł oryginału TYRANTS TEST Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSK.I Korekta DANUTA WOŁODK.O Ilustracja na okładce DREW STRUZAN Opracowanie graficzne okładki WYDAWNICTWO AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER Informacje o nowościach i pozostałych ksiąŜkach Wydawnictwa AMBER oraz moŜliwość zamówienia moŜecie Państwo znaleźć na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright © & TM 1996 by Lucasfilm, Ltd Ali rights reserved. Used under authorization. Published originally under the title Tyrant's Test by Bantam Books
Dla wiernej załogi: Russa Galena Toma Dupree Sue Rostoni Lynn Bailey I dla jej dzielnego kapitana, George'a Lucasa.
ROZDZIAŁ 1 Trzy poziomy poniŜej Rwookrrorro i osiemnaście kilometrów na pomocny wschód wzdłuŜ Szlaku Rryatt, Otchłań Umarłych sprawiała wraŜenie jednolitej, zielonej ściany, rozciągającej się przed Chewbaccą i jego synem, Lumpawarrumpem. Na tym piętrze dŜungli wroshyr, porastającej Kashyyyk, splątana sieć pni i konarów była niemal naga. Przez zwarte sklepienie przebijało się tak niewiele światła, Ŝe liście pojawiające się na gałęziach natychmiast więdły. Tylko szare odrosty pasoŜytniczych welonowców i płaskolistnych niby-shyrów oraz wszędobylskie pnącza kshyy zdobiły tutejsze ścieŜki. Rośliny te nie występowały tu jednak na tyle licznie, by zablokować przejście i zmusić Wookieech do poruszania się poniŜej gęstej sieci konarów. Podobnie jak stworzenia, które uczyniły to piętro lasu swoim domem, mogli swobodnie przemierzać powierzchnię roślinnego gąszczu. Mimo nikłego oświetlenia, widoczność sięgała pięciuset metrów, a jedynej kryjówki mogły dostarczyć pnie samych drzew wroshyr. Taki właśnie był Las Cieni, królestwo zwinnych rkkrrkkrl, zwanych „tkaczami pułapek" i powolnych rroshm, które Ŝywiąc się welonowcami nie dopuszczały do zarastania ścieŜek. Najliczniejszymi mieszkańcami tej krainy były małe igłoplu-skwy o kolczastych językach. Ich trąbki ssące mogły przebić twardą korę drzew wroshyr i dosięgnąć płynących wewnątrz soków. Nieuchwytne kkekkrrg rro, pięcionoŜnych StraŜników Cienia, uwaŜano za najniebezpieczniejsze z tutejszych zwierząt. Zwykle trzymały się dolnej części tego piętra lasu i bardzo ceniły sobie smak mięsa. StraŜnicy Cienia nie odwaŜyliby się zaatakować dorosłego Wookiee, lecz pradawna i w większości zapomniana - tradycja uczyniła z nich symbol niewidzialnego, przyczajonego wroga. Niewielu Wookieech miało odwagę nie sięgnąć po broń na widok jednego z tych stworzeń. Wszystko to - i o wiele więcej - objaśniał Chewbacca swojemu synowi w drodze z wyŜej połoŜonych terenów łowieckich, zwanych Ogrodami Półmroku. Przez cały czas powracały do niego natrętne wspomnienia. Niektóre z nich dotyczyły jego własnej wyprawy inicjacyjnej, którą odbył w towarzystwie ojca, Attitchitcuka, inne zaś prób, które dały mu prawo noszenia baldrica oraz pokazywania się w mieście z bronią, a takŜe wyboru własnego imienia. Minęło dwieście lat, a las nie zmienił się ani trochę. Tyle, Ŝe tym razem występują w roli ojca, a nie syna... Chewbacca doskonale pamiętał teŜ idiotyczną wyprawę do Lasu Cieni, którą przedsięwziął wraz z Salporinem jeszcze przed przejściem inicjacji. Wyruszyli wówczas nie uzbrojeni, jeśli nie liczyć ostrza ryyyk, które Salporin „poŜyczył" od starszego brata. Cichcem odłączyli się od grupy rówieśników i zeszli do królestwa, w którym dzieciaki, jakimi wówczas byli, nie miały nic do szukania. Zamierzali stawić czoło nieznanemu, lecz zamiast tego po prostu najedli się strachu. Ich odwaga malała w miarę, jak schodzili na coraz słabiej oświetlone piętra lasu. Gdy wreszcie dotarli do Lasu Cieni, wystarczył płochliwy „tkacz pułapek", by w te pędy rzucili się z powrotem ku bezpiecznym, dobrze znanym okolicom. To, co wtedy zobaczyliśmy - lub wydawało nam się, Ŝe zobaczyliśmy- stało się tematem nocnych koszmarów, powtarzających się aŜ do chwili, gdy przeszliśmy inicjację. Biedny Salporin... Ja musiałem czekać zaledwie sześć dni. Nawet jeśli Attitchitcuk wiedział o ich wyczynie, nigdy nie zdradził się z tym ani jednym słowem. Chewbacca zmierzył syna wzrokiem. Wątpił, czy nerwowo rozbiegane oczy młodzieńca widziały kiedykolwiek jakąś tajemniczą wyprawą. Wiele lat temu mały Lumpawarrump wyruszył samotnie do lasu nieopodal Rwookrrorro na poszukiwanie jagód wasaka i zabłądził. Z czasem opowieść o jego przygodzie urosła do rozmiarów rodzinnej legendy, pełnej niebezpiecznych stworzeń, rodem zarówno z lasu, jak i z mrocznych zakamarków wyobraźni. Choć epizod nie naleŜał do niebezpiecznych, strach malca był jak najbardziej realny. Od tego czasu młody Wookiee wolał nie oddalać się od rówieśników i rodzinnego drzewa. Mallatobuck i Attitchitcuk pozwalali mu róŜnić się od kolegów. Nigdy nie zmuszali go do udziału
w brutalnych, siłowych zabawach dorastających samców, podczas których młodzi Wookiee poznawali ten charakterystyczny, ofensywny styl walki, wymagający szaleńczej odwagi. Gdy Chewbacca po raz pierwszy rzucił się z donośnym rykiem na powitanie syna, Lumpawarrump o mało się nie poddał, całkiem tak, jakby juŜ był cięŜko ranny. Wszyscy cięŜko przeŜyli tę chwilę. Później jednak Chewbacca zdał sobie sprawę, Ŝe jest to cena, jaką jego syn zapłacił za brak kontaktu z ojcem. Spłacając Hanowi Solo honorowy dług Ŝycia, Chewbacca opuścił swojego potomka, pozostawiając go pod opieką matki i dziadka. Nie mógł ich winić za miłość i troskę, którymi obdarzyli młodzieńca, ale czegoś mu brakowało... Czegoś, co rozpaliłoby rrakktorr, buntowniczy ogień, będący sercem i siłą kaŜdego Wookiee. Lumpawarrump nie miał nawet przyjaciela, takiego jak Salporin, z którym mógłby toczyć walki na niby. Według kalendarza nadszedł juŜ czas. Lumpawarrump osiągnął wzrost dojrzałego osobnika, lecz brakowało mu jeszcze czegoś, czym mógłby wypełnić tę rosłą sylwetkę. Było oczywiste, Ŝe rozmiarom nie towarzyszy odpowiednia siła. Poza tym widać było, Ŝe Lumpawarrump podziwia swego sławnego ojca i z paraliŜującą niecierpliwością pragnie uzyskać jego aprobatę. Tymczasem Chewbacca wciąŜ próbował ocenić moŜliwości młodzieńca. Jego syn miał zręczne ręce. Choć trwało to aŜ dziewięć dni, Lumpawarrump skonstruował pierwszorzędną kuszę. Drobnych błędów, które przy tym popełnił, nie uniknąłby jedynie doświadczony wojownik. Dowiódł teŜ pewności ręki, celnie strzelając do kroyie podczas próby myśliwskiej. Drugi test, polegający na schwytaniu i zabiciu wielkookiego szybkoŜera na poziomie trzecim, trwał jeszcze dłuŜej i nie zakończył się pełnym sukcesem. Próba, która czekała młodego Wookiee tu, w Otchłani Umarłych, mogła okazać się dla niego zbyt trudna.- Wyjaśnij mi, co tu widzimy - polecił Chewbacca. - Stoimy przed wielką raną, zadaną puszczy przez jakiś obiekt, który dawno temu spadł z nieba. Jesteśmy na dnie wielkiej jamy Anarrad, którą widać z najwyŜszych punktów obserwacyjnych Rwookrrorro. - Dlaczego Kashyyyk nie zaleczył tej rany? - Nie wiem, ojcze. - Dlatego, Ŝe katarny potrzebowały domu. Światło wpada tędy w głąb lasu, pobudzając siły Ŝyciowe drzew wroshyr. Zielone listowie daje schronienie daubirdom oraz mallakinom, do których z kolei ciągną sieciowce i błotniaki. I tam właśnie ucztuje kataru, prastary ksiąŜę lasu. - Skoro Kashyyyk podarował katarnom to miejsce, to dlaczego musimy na nie polować? - Stanowi o tym pakt, który zawarliśmy z nimi dawno temu. - Nie rozumiem. - Dawniej to one polowały na nas. Przez tysiące pokoleń bogactwa najwyŜszego piętra lasu naleŜały do nich. A jednak nie udało im się nas zniszczyć. Nic na tej planecie nie dzieje się na próŜno, synu. Katarny dały Wookieem siłę i odwagę, to dzięki nim odnaleźliśmy w sobie rrakktorr. Dziś polujemy na nie, by odwdzięczyć się za ten dar, lecz pewnego dnia role znów się odwrócą. Lotniskowiec „Ryzyko" wyłonił się przed Płatem Mallarem niczym skalista, szara wyspa na środku nieskończonego morskiego pustkowia. Myśliwce orbitowały wokół niego jak klucz drapieŜnych ptaków. - Według mnie wygląda cholernie dobrze - powiedział Feny Jeden. - To tylko pozory - odparł Ferry Cztery. — Pourywają nam łby za to, Ŝe straciliśmy komandora. - Dość gadania. Wyrównać szyk - rzucił porucznik Bos, dowódca eskadry. - Kontrola lotów lotniskowca „Ryzyko", tu dowódca eskadry Bravo. Proszę o jak najszybsze podanie wektorów podejścia. Mam dziesięć ptaków gotowych do powrotu na grzędę. W normalnych okolicznościach szef kontroli lotów przekazałby opiekę nad eskadrą oficerowi dyŜurnemu, kierującemu którymś z aktywnych hangarów, a ten z kolei włączyłby systemy laserowego naprowadzania i bezpiecznie skierował maszyny ku lądowisku. Jednak tym razem wszystkie hangary „Ryzyka" były szczelnie zamknięte. - Dowódca eskadry, utrzymać dystans dwóch tysięcy metrów i czekać na dalsze instrukcje. - Co się dzieje, „Ryzyko"? - W tej chwili nie mogę podać Ŝadnych dodatkowych informacji. Trzymać dwa tysiące metrów i czekać. - Przyjąłem. Eskadra Bravo, wygląda na to, Ŝe nie są jeszcze gotowi, Ŝeby nas przyjąć. Lecimy kursem równoległym, utrzymując dystans dwóch kilometrów od lotniskowca. Szyk liniowy, odstępy jak przy lądowaniu. Czekamy na sygnał. - Czy mi się zdaje, czy wycelowali w nas działa? - szepnął Ferry Dziewięć, nadając na częstotliwości bojowej numer dwa, przeznaczonej do komunikacji między członkami eskadry. -Mam przed nosem cztery lufy baterii cięŜkich dział.
Płat Mallar podniósł oczy znad przyrządów i uwaŜnie zlustrował burtę lotniskowca przez celownik optyczny. Rzeczywiście, wyglądało na to, Ŝe spora liczba dział jest skierowana w stronę ich eskadry. - MoŜe nie chodzi o nas - odszepnął Płat. - W końcu nie wiemy, co tu się działo. - Kontrola lotów „Ryzyka" do dowódcy eskadry Bravo. Niech wszystkie maszyny wyłączą silniki główne i manewrowe. Naprowadzimy was promieniem ściągającym - Zrozumiałem - odpowiedział porucznik Bos. - Eskadra Bravo, słyszeliście rozkaz? Wykonać. - Poruczniku, tu Ferry Pięć. Nawet manewrowe?! - Ferry Pięć, ściągną nas jak po sznurku. Nie wiesz, co się moŜe stać, jeśli będziesz miał włączone silniki manewrowe w momencie przechwycenia przez wiązkę promieni? - Wiem, sir. Przepraszam, sir. Po prostu nie rozumiem... Po co oni to robią, poruczniku? Dlaczego nie pozwalają nam wylądować samodzielnie? - To nie nasza sprawa - odparł Bos. - Rób, co kaŜą. - Ja tam wiem, dlaczego - stwierdził ponuro Ferry Osiem. -Nie są pewni, z kim mają do czynienia. Podejrzewają, Ŝe Yeve-thowie wciągnęli nas w zasadzkę i wsadzili do naszych maszyn swoich Ŝołnierzy. Przemyślcie to sobie.- Dowódca eskadry Bravo, rozpoczynamy operację przejęcia - zameldowano z pokładu „Ryzyka". - Zalecam ciszę radiową do odwołania. - Potwierdzam, „Ryzyko". Eskadra Bravo, ogłaszam ciszę radiową. Myśliwiec zwiadowczy porucznika Bosa jako pierwszy został wciągnięty do wnętrza „Ryzyka" niewidzialną ręką promienia ściągającego. Płat Mallar nie widział, co stało się potem, bo z jego pozycji nie było widać wnętrza hangaru, a właz został natychmiast zamknięty. Pięć minut później identyczny manewr wykonano ze statkiem porucznika Grannella. Zanim przyszła kolej na myśliwiec Pląta Mallara, minęła niemal godzina - długa, samotna godzina niecierpliwego milczenia. Nigdy nam nie wybaczą tego, co zrobiliśmy, pomyślał Płat, gdy jego statek zaczął się poruszać. JuŜ nigdy nam nie zaufają. Światła we wnętrzu hangaru nastawiono na taką moc, by bez kłopotu dokonać przeglądu myśliwców i wykryć ewentualne obce obiekty. Po niemal dwóch dniach spędzonych w bladej poświacie wskaźników i ekranów, Płat Mallar niemal oślepł od blasku reflektorów. Zanim oczy przystosowały się do zmiany oświetlenia, usłyszał dźwięk syreny alarmowej, a potem syk siłowników unoszących osłonę kokpitu. - Wyłaź stamtąd! - warknął ktoś rozkazująco, przystawiając drabinkę do burty statku. MruŜąc oczy, Płat zaczął wstawać z fotela, lecz natychmiast opadł na miejsce, powstrzymany plątaniną niewidocznych przewodów. Przez chwilę walczył z wtyczkami i zaczepami, a potem zaczął gramolić się przez burtę. Czyjaś pomocna dłoń naprowadziła jego stopę na najwyŜszy szczebel drabinki. Zanim dotarł do płyty lądowiska, widział juŜ na tyle dobrze, by rozróŜnić sześciu Ŝołnierzy w hełmach i pancerzach, otaczających jego maszynę. Wszyscy wycelowali w jego stronę cięŜkie blastery i obserwowali, jak schodzi z drabiny i odsuwa się od kadłuba statku. Dwaj oficerowie znajdujący się najbliŜej niego nie byli uzbrojeni. - Melduje się podporucznik Płat Mallar. Co tu się dzieje? -spytał, próbując mruganiem zlikwidować wirujące przed oczami plamki. - Nie ruszaj się stąd, dopóki nie sprawdzimy twojej płytki identyfikacyjnej - polecił jeden z oficerów. Mallar wydobył srebrzysty dysk ze specjalnej kieszonki na ramieniu i podał ją mówiącemu. Major wsunął płytkę do przenośnego czytnika i przez chwilę patrzył na ekran. - Jakiej jesteś rasy? - Grannańskiej. - To coś nowego - powiedział oficer, oddając dysk Mallarowi. - Czy Granna przypadkiem nie naleŜy do Imperium? - Nie wiem, jaki jest jej aktualny status, sir - odparł Mallar. -Urodziłem się na Polneye i nigdy nie interesowałem się polityką. - CzyŜby? - Major pstryknięciem palców odesłał czterech Ŝołnierzy. Dwaj pozostali zarzucili broń na ramiona i stanęli za Mallarem. - Proszę o raport o stanie maszyny. W tym momencie Mallar zauwaŜył jeszcze jednego pilota, stojącego nieopodal z kaskiem pod pachą. Za jego plecami czekała ekipa techniczna z wózkiem pełnym sprzętu. - Przy pełnej mocy wskaźnik silnika numer trzy dochodzi prawie do czerwonej kreski; poza tym nie zauwaŜyłem nic szczególnego. - Uszkodzenia bojowe? - Zostaliśmy schwytani w pole grawitacyjne krąŜownika klasy Interdictor, a potem dostaliśmy jedną lub dwie salwy z dział jonowych. Wszystko wysiadło na prawie pięć minut. - Czy później występowały jakieś nieprawidłowości w pracy systemów?
- Nie, wszystko wróciło do normy, kiedy tylko ustabilizowało się działanie integratora. Komputer zapisał to w dzienniku lotu. - Doskonale - stwierdził major. - Podporuczniku Mallar, niniejszym dokonuję oficjalnego przejęcia myśliwca rozpoznawczego o numerach KE-40409, wymagającego kontroli technicznej i zwalniam pana z odpowiedzialności za tę jednostkę. SierŜancie, proszę odprowadzić tego pilota do kajuty DD-18 i pozostać z nim do czasu przybycia oficera, który przyjmie sprawozdanie z misji. - Czy mógłbym najpierw przeładować filtry? - spytał Mallar, stukając w prostokątne pudło zawieszone na piersiach. Major zmarszczył brwi.- Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, synu, ale jedno jest pewne: na twoim miejscu nie prosiłbym na razie o nic. Chewbacca i Lumpawarrump stali razem na skraju Otchłani Umarłych, gdzie Szlak Rryatt skręca w stronę Kkkellerr. - JuŜ czas - rzekł Chewbacca. - Opowiedz mi, czego się nauczyłeś. Wymień zasady polowania na katarny. Lumpawarrump spojrzał nerwowo w stronę zielonej gęstwiny. - Nigdy nie odwracać się plecami do katarna, bo zaatakuje. Nigdy nie uciekać, bo on jest szybszy. Nie spieszyć się z oddaniem strzału, bo katarn zdąŜy zniknąć. - Jak zatem masz pokonać swego przeciwnika? - Muszę być cierpliwy i odwaŜny - wykrztusił Lumpawarrump. Nie zabrzmiało to jak przejaw odwagi. - Katarn pozwoli się śledzić, dopóki nie rozpozna, z jakim przeciwnikiem ma do czynienia. - I co wtedy? - Wtedy stanę i będę czekał, aŜ poczuję na twarzy jego oddech, a do moich nozdrzy dotrze woń wydzieliny jego gruczołów. Moja dłoń musi być pewna, bym pierwszym strzałem trafił go prosto w pierś, drugi bowiem przeszyje juŜ tylko powietrze. - Wysłuchałeś mnie uwaŜnie i zapamiętałeś wszystko, co ci powiedziałem. A teraz zobaczymy, czego się naprawdę nauczyłeś. Lumpawarrump zsunął kuszę z ramienia i potarł pazurem wypolerowaną, metalową powierzchnię kolby. - Postaram się, Ŝebyś miał powody do dumy. - Pamiętaj o jeszcze jednej rzeczy: o świetle. Nie pozwól, Ŝeby noc zastała cię w głębi Otchłani Umarłych. Katarn nadal jest władcą ciemności i nawet Wookiee muszą się z tym liczyć. - Ojcze, ile katarnów udało ci się zabić? - Pięć razy wyruszałem, by upolować księcia ciemności - odparł Chewbacca. - Raz mi uciekł. Trzy razy udało mi się zwycięŜyć. Za piątym razem dał mi ostrzeŜenie, bo nie byłem wystarczająco uwaŜny. - Chewbacca chwycił syna za nadgarstek i poprowadził jego dłoń wzdłuŜ podwójnej blizny, ukrytej pod futrem na lewej piersi. - Bądź więc ostroŜny, mój synu. Lumpawarrump patrzył na niego przez chwilę, a potem cofnął rękę i zaczął ładować kuszę. Chewbacca powstrzymał go gestem. - Dlaczego? Mam wyruszyć bez broni? - Poczekaj na właściwy moment. Jeśli udasz się na polowanie z kuszą gotową do strzału, moŜe się zdarzyć, Ŝe zechcesz oddać szybki, daleki i... niecelny strzał. Wtedy pozbawisz się przewagi i nawet nie zauwaŜysz, kiedy prastary ksiąŜę zaatakuje cię i pokona. Te słowa do reszty odebrały Lumpawarrumpowi pozory odwagi. - Boję się, ojcze. - Bój się, ale walcz. Lumpawarrump patrzył na niego w milczeniu, po czym z wolna zarzucił broń na ramię. - Dobrze, ojcze. Odwrócił się, znalazł pazurami szczelinę w zielonej ścianie i bezszelestnie otworzył sobie drogę. Po chwili wahania zanurzył się w ciemnym wnętrzu i wkrótce przepadł bez śladu. Chewbacca policzył do dwustu, a potem podąŜył za synem do Otchłani Umarłych. MęŜczyzna, który wszedł do kabiny DD-18, był ubrany w zielony mundur, opatrzony zupełnie innymi insygniami niŜ uniformy członków załogi „Ryzyka". - Major Trenn Gant z Wywiadu Nowej Republiki - na dźwięk jego głosu Płat Mallar zerwał się na równe nogi. - Siadać. Mallar usłuchał. - Z pewnością przyszedł pan, Ŝeby przesłuchać mnie na temat ataku na jednostkę dowódcy... - Nie - odpowiedział Grant. - Dość dokładnie wiemy, co tam się stało. Major okrąŜył stół i Mallara, po czym usiadł i połoŜył na blacie urządzenie rejestrujące. - Kiedy dowiedział się pan o naturze waszej misji?
- O naturze misji? To znaczy o tym, Ŝe mieliśmy eskortować „Zatyczkę"? - Gant nie miał zamiaru odpowiadać na to pytanie, więc Mallar ciągnął dalej. - Wezwano mnie do biura szefa szkolenia przedwczoraj o dziewiątej pięćdziesiąt. Zostałem poinformowany, Ŝe dostałem przydział do jednostki eskortowej. - I wtedy po raz pierwszy dowiedział się pan o tej misji? - Tak. No... nie. Poprzedniego dnia, kiedy ćwiczyliśmy na symulatorach, admirał Ackbar powiedział mi, Ŝe prawdopodobnie będą potrzebni piloci do wykonania takiego właśnie zadania. Nie wiedziałem jednak nic więcej, zanim wezwał mnie kapitan Logirth. Od niego otrzymałem szczegółowe instrukcje dotyczące misji, takie same, jak pozostali. - Jakie instrukcje? - To była zwyczajna odprawa przed lotem - odparł Mallar, zdziwiony, Ŝe Gant wymaga wyjaśnień w tej materii. - Rozdano nam przydziały do konkretnych maszyn, podano wektor skoku, rodzaj formacji, plan misji, porządek startów, informację o tym, Ŝe mamy eskortować „Zatyczkę" oraz o tym, Ŝe niektórzy z nas mają wrócić promem. - To wszystko? - Tak, jeśli nie liczyć szczegółów technicznych, dotyczących konfiguracji urządzeń komunikacyjnych i tak dalej... - Kiedy dowiedział się pan, Ŝe komandor Solo znajduje się na pokładzie promu? - Dopiero w kabinie statku, na chwilę przed startem. Porucznik Bos rozpoznał generała komandora, gdy ten wchodził do pojazdu. Przedtem wiedzieliśmy tylko tyle, Ŝe prom wiezie członków dowództwa. Gant skinął głową. - Ile czasu minęło między odprawą a informacją, którą dostał pan w kabinie myśliwca? - Cztery godziny. - Chciałbym wiedzieć, co pan robił przez ten czas. Proszę nie pomijać Ŝadnych szczegółów. - Poszedłem prosto do sali symulatorów, Ŝeby poćwiczyć manewr startu i lot w formacji. Wracając do szatni zatrzymałem się na jakieś dziesięć minut przed Ścianą Pamięci, Ŝeby poczytać nazwiska. Potem wziąłem pięciominutową kąpiel i udałem się do kabiny sypialnej, gdzie spędziłem resztę czasu, próbując zasnąć. - Z kim pan rozmawiał? - Prawie z nikim. Z porucznikiem Frekką, operatorem mojego symulatora... W pomieszczeniach pilotów zamieniłem teŜ parę słów z Ragsem, to znaczy z porucznikiem Ragsallem, który leciał z nami jako Ferry Siedem. - Co mu pan powiedział? - Pytałem, ilu z nas jego zdaniem dostanie przydział do Piątej Floty - odparł Mallar. - I co odpowiedział? - śe w walce zwykle nie traci się maszyn, ratując jednocześnie ich pilotów, toteŜ prawdopodobnie nowa flota będzie potrzebowała tyle samo pilotów, ile myśliwców. - Z kim jeszcze pan rozmawiał? Mallar potrząsnął głową. -Z szefem obsługi naziemnej mojego statku, z dowódcą eskadry i... to wszyscy, których pamiętam. Byłem zdenerwowany, majorze, a kiedy jestem zdenerwowany, niechętnie wdaję się w rozmowy. - Czym się pan tak denerwował? - Tym, Ŝe mógłbym popełnić błąd i sprawić, Ŝe ludzie, którzy dali mi szansę, Ŝałowaliby swojej decyzji. - Kontaktował się pan z kimkolwiek spoza bazy? - Nie opuszczałem bazy. - A przez komlink? -Nie. - Na pewno? MoŜe powinniśmy sprawdzić rejestr połączeń? - Nie rozmawiałem z nikim... Zaraz! Próbowałem skontaktować się z admirałem Ackbarem, ale był nieosiągalny. - Znowu admirał Ackbar - zauwaŜył Gant. - Łączą pana Z nim jakieś szczególne stosunki? - Był moim pierwszym instruktorem lotu. Jest takŜe moim przyjacielem. - Dość szybko zawiera pan przyjaźnie z członkami najwyŜszego dowództwa, prawda? - Nie wiem, co chce pan przez to powiedzieć. Kiedy ocknąłem się w szpitalu, admirał Ackbar juŜ tam był. Nasza przyjaźń wynikła z jego inicjatywy. Nie miałem pojęcia, kim jest i gdzie go szukać. Dowiedziałem się tego duŜo później. - Skoro ta znajomość była jego inicjatywą, to dlaczego szukał pan z nim kontaktu? - Dlatego, Ŝe właśnie dostałem dobre wieści i nie miałem nikogo innego, z kim mógłbym się nimi podzielić i kto by mnie zrozumiał - Mallar pochylił się do przodu i oparł ręce na blacie. -Niech pan posłucha, majorze. Wiem, Ŝe spieprzyliśmy sprawę i zdaję sobie sprawę, Ŝe zostanę odesłany... Ale musi pan wiedzieć, Ŝe kaŜdy z nas wolałby raczej umrzeć, niŜ pojawić się tu bez komandora.
- CzyŜby? - spytał kpiąco Gant. - Z moich informacji wynika, Ŝe Ŝaden z was nie oddał ani jednego strzału.- Bo nie mogliśmy - odpowiedział Mallar, wstając z tak groźną miną, Ŝe straŜnik przysunął się o krok bliŜej. - Znowu było tak samo jak na Polneye. Czekali na nas. Wyłączyli nas z walki, zanim zorientowaliśmy się, o co chodzi. W ciągu pierwszych pięciu sekund trafiono mój myśliwiec co najmniej trzy razy. Inni oberwali jeszcze gorzej. A mimo to bez końca naciskałem spust, modląc się o powrót mocy i cud, zanim nie zniknął ostatni z yevethańskich statków. Ręka Ganta wystrzeliła do przodu i chwyciła prawy nadgarstek Mallara, zmuszając go do odwrócenia dłoni wierzchem do dołu. Przez jej wnętrze biegła ciemnosina pręga, a niemal jedną trzecią kciuka pokrywał ohydny, krwisty pęcherz. Puściwszy nadgarstek Mallara major Gant uniósł brew i usiadł na poprzednim miejscu, krzyŜując ramiona na piersiach. - Istotnie. Czekali na was. Przechwycili was w odległości dziewięćdziesięciu jeden lat świetlnych od Gromady Koornacht. To nie ślepy traf. Wiedzieli, kto był ich celem. I na tym właśnie polega mój problem, pilocie. Mallar rozsiadł się swobodniej na krześle. - Nie wiem, w jaki sposób Yevethowie mogli uzyskać informacje niezbędne do zastawienia takiej pułapki. Gdybym miał jakiś pomysł, powiedziałbym panu od razu, zamiast pozwolić, Ŝeby niepotrzebnie tracił pan czas. Pewien jestem tylko tego, Ŝe przeciek pochodził od kogoś, kto wiedział o tej misji znacznie wcześniej niŜ my, piloci. MoŜe się mylę, ale zdaje mi się, Ŝe krąŜownik klasy Interdictor w Ŝadnym razie nie jest w stanie pokonać dystansu dziewięćdziesięciu jeden lat świetlnych w ciągu czterech godzin. - Ma pan rację- powiedział Gant, zabierając ze stołu rejestrator. - SierŜancie, proszę zaprowadzić podporucznika Mallara do pomieszczeń pilotów, wskazać drogę do łazienki i pozostawić przy koi 40- D. Mallar, nie wolno panu opuszczać tej sekcji aŜ do chwili otrzymania nowych rozkazów. - Tak jest - potwierdził Mallar, wsuwając dysk identyfikacyjny do kieszeni. - Dziękuję, sir. - Nie wyświadczyłem panu Ŝadnej przysługi, Mallar. Szukam zdrajcy i jeszcze go nie znalazłem. - Tak jest - Mallar skinął głową i ruszył za straŜnikiem w kierunku włazu. Gant odczekał, aŜ pilot go minie, i rzucił: - Jeszcze jedno. Mallar zatrzymał się z nerwowo bijącym sercem. - Słucham, majorze. - Jak pan sądzi, dlaczego Yevethowie zostawili was przy Ŝyciu? - Na początku myślałem, Ŝe po to, Ŝebyśmy mogli wrócić i zaświadczyć o tym, co się stało. - A teraz? - Teraz uwaŜam, Ŝe chcieli nas upokorzyć. - Proszę wyjaśnić. - Gdybyśmy tam zginęli, majorze, lub trafili do niewoli, stalibyśmy się waŜni. Atak... dali nam do zrozumienia, Ŝe nie jesteśmy nawet warci zabicia. Dobrze wiedzieli, co zrobić, Ŝebyśmy poczuli się tacy mali... Daremność - oto przesłanie, które kazali nam zanieść, majorze. Pokazali, Ŝe są w stanie robić, co chcą i gdzie chcą, a my nie moŜemy nic na to poradzić. - Nie wierz w to ani przez chwilę, synu - przykazał dobitnie major Gant. - To jeszcze nie koniec. To dopiero początek. Nie ugniemy się przed takim szantaŜem. Jeszcze im dołoŜymy. - Mam nadzieję, Ŝe kiedy do tego dojdzie, ktoś rozwali paru w moim imieniu - rzucił przez zęby Mallar - bo obawiam się, Ŝe straciłem swoją szansę. Pół tuzina liści drzewa wroshyr poruszyło się, mimo bezwietrznej pogody. Uniosły się na szerokość dłoni, po czym znowu opadły. To wystarczyło, Ŝeby zdradzić pozycję Lumpawarrumpa, kryjącego się w zaroślach nie dalej niŜ czterdzieści metrów od Chewbacci. Jego syn nawet nie próbował tropić zwierzyny. Ku rozczarowaniu ojca przeszedł nie więcej niŜ sto kroków w głąb Otchłani Umarłych, po czym znalazł sobie kryjówkę. Oparł się plecami o pień drzewa wroshyr, otoczony młodymi, masywnymi pędami zwisającymi dookoła. Co pewien czas Lumpawarrump wychylał się z gęstwiny i rozglądał na wszystkie strony, jakby spodziewał się, Ŝe katarn będzie się przechadzał tuŜ pod jego nosem. Nie ujrzawszy niczego, po chwili wycofywał się do kryjówki w błędnym przekonaniu, Ŝe pozostaje niewidoczny, a więc i bezpieczny. Jednak Chewbacca nie miał problemu z wypatrzeniem swego syna, a to oznaczało, Ŝe młodzieniec mógł stać się łatwym celem dla kaŜdego z drapieŜców zamieszkujących Otchłań. Pień, który zdaniem Lumpawarrumpa miał zabezpieczać mu tyły, był w istocie idealną drogą dla atakującego znienacka katarna. Chewbacca wiedział, Ŝe jego syn jest w znacznie większym niebezpieczeństwie niŜ mu się wydaje, lecz honor nie pozwalał mu interweniować, chyba Ŝe Lumpawarrumpowi groziłaby niechybna śmierć. Mógł więc jedynie siedzieć i czekać z kuszą gotową do strzału, próbując nie denerwować się na tyle, by samemu nie dać się zaskoczyć drapieŜnikowi.
Starając się być w pogotowiu, Chewbacca nieustannie patrolował okolicę, poruszając się po łuku, tak by nie zmieniać dystansu od drzewa, pod którym schronił się jego syn, i nie oddalić się poza zasięg skutecznego ostrzału. Cztery razy spostrzegł rozchylające się listowie drzewa wroshyr i cztery razy zamarł w bezruchu. Lumpawarrump ani razu go nie zauwaŜył. Chewbacca wiedział, Ŝe nawet na otwartej przestrzeni nieruchomy, długowłosy Wookiee mógł od biedy uchodzić za jedną ze stert łodyg pasoŜytniczego mchajaddyyk, którymi upstrzone było dno Otchłani. Jednak nawet myśliwy-nowicjusz zauwaŜyłby w końcu, Ŝe jedna z kup mchu wciąŜ zmienia pozycję. Ukryty za zieloną kotarą Lumpawarrump był tak bardzo przeraŜony, Ŝe nie przyszło mu to do głowy, ku rozczarowaniu jego ojca. Po pewnym czasie Chewbacca zdał sobie sprawę, Ŝe to, co przegapił młody Wookiee, nie uszło uwagi jakiejś innej istoty... Poruszała się ona tylko wtedy, kiedy Chewbacca zaczynał się przemieszczać, a jednak jakimś cudem znajdowała się coraz bliŜej. Trzymała się nisko, głęboko ukryta w poszyciu i skutecznie wtapiała się w cień. Gdy Wookiee odwracał się na tyle, Ŝe mógłby ją zobaczyć - znikała. Kiedy tylko ruszał naprzód, czuł, Ŝe postępuje za nim. W cięŜkim i nieruchomym powietrzu Otchłani nie sposób było wyczuć zapachu skradającego się stworzenia, nim nie znalazło się bardzo blisko. W końcu Chewbacca energicznie pociągnął nosem i wydał z siebie ciche warknięcie. Osiem metrów od niego z ziemi podniósł się inny Wookiee, ukryty dotąd pod liśćmi wroshyr. Był nim Freyrr, jeden z wielu dalekich kuzynów Chewbacci, słynący w rodzinie z wyjątkowego talentu do podchodzenia zwierzyny. Po bezgłośnej wymianie spojrzeń i dumnej prezentacji uzębienia krewniacy oparli się o siebie plecami i usiedli wśród listowia. Rozmowa, którą rozpoczęli, składała się z warknięć tak cichych, Ŝe moŜna było wziąć je za trzaski poruszających się konarów. - Gdzie jest Lumpawarrump? - zapytał Freyrr. - Schował się - odparł Chewbacca, wskazując głową w stronę kryjówki syna. - Po co tu przyszedłeś? Dlaczego przeszkadzasz w hrrtayyku mojego syna? - Mallatobuck wysłała mnie, Ŝebym cię odnalazł. Ma dla ciebie wieści, z którymi nie moŜna było czekać do twojego powrotu. - Jakie wieści? - Będzie lepiej, jeśli najpierw opuścisz Otchłań. - Mój syn nie moŜe powrócić, póki nie zakończy próby. - Ja z nim zostanę, kuzynie. Shoran czeka na ciebie przy Szlaku Rryatt. Opowie ci wszystko po drodze do Rwookrrorro. Chewbacca zesztywniał, próbując opanować narastającą wściekłość. - Masz zamiar przejąć ode mnie ten obowiązek? Jak moŜesz przychodzić do mnie z tak haniebną propozycją?! Nawet kiedy opiekun Jipirra został poparzony przez ognioŜuki i spadł ze Szlaku Zgromadzenia, ani wtedy, gdy ojciec Grayyshka zaraził się chorobą Ŝółtej krwi, nie przerwano próby hrrtayykl Freyrr sięgnął za siebie i chwycił Chewbaccę za ręce. - Mów ciszej, kuzynie. Łatwość, z jaką Chewbacca wyswobodził ręce z uchwytu Freyrra, sprawiła, Ŝe jego warknięcie zabrzmiało jeszcze groźniej. - Jeśli natychmiast nie powiesz mi, co cię do mnie sprowadza, za chwilę kaŜdy tkacz, gundark i katarn, mieszkający w Otchłani, usłyszy mój głos! Co się stało? Czy chodzi o Mallatobuck? Zrezygnowany Freyrr westchnął cięŜko. - Nie, chodzi o człowieka, któremu jesteś winien dług Ŝycia. Han Solo został uwięziony przez wrogów księŜniczki Leii. Jest w rękach Yevethów, gdzieś w Gromadzie Koornacht. KsięŜniczka prosi, byś powrócił na Coruscant. Chewbacca wbił kły we własne przedramię, Ŝeby powstrzymać potęŜny ryk rozpaczy. - Teraz rozumiesz - ciągnął Freyrr. - Musisz spełnić obowiązek waŜniejszy od tego, który wiąŜe się z twoim synem. Ruszaj. Shoran czeka na ciebie. Opowie ci resztę. Dopilnuję, Ŝeby twój potomek dotrwał cały i zdrowy do końca próby. Mallatobuck wszystko mu wytłumaczy. Decyzja, którą podjął Chewbacca, była nieprzyjemna, ale dość łatwa. - Hrrtayyk będzie musiał poczekać do mojego powrotu -oświadczył, podnosząc się z ukrycia. Freyrr powstał razem z nim. - Błagam cię, Chewbacca... Jeśli twój syn powróci do Rwookrrorro bez prawa do ogłoszenia nowego imienia i noszenia baldrica, który zrobiła dla niego Malla, to... - Lepsze to, niŜ gdyby miał wrócić na twoich rękach, kuzynie. Freyrr wyszczerzył zęby. - Kwestionujesz mój rrakktorrl\ - Nie, kuzynie. Kwestionuję to. - Chewbacca ryknął gromkim głosem imię Lumpawarrumpa,
płosząc stado scurów i podrywając do lotu klucz tłustych charkarrów. Nieco dalej Wookiee dostrzegł drŜenie liści w miejscu, gdzie zniknął katarn, zmuszony do przerwania łowów. A Ŝe Lumpawarrump wciąŜ się nie pokazywał, Chewbacca powtórzył wezwanie. - Wracaj, mój pierworodny! Dziś w nocy będziesz spał pod rodzinnym drzewem! Mój honorowy brat jest w niebezpieczeństwie; muszę spieszyć do niego!
ROZDZIAŁ 2 Krzywiąc się, Han otworzył zaczerwienione, opuchnięte i pokryte zakrzepłą krwią oko. Z wolna zaczął dostrzegać wnętrze pomieszczenia, w którym się znajdował. - Barth - wykrztusił. Mechanik pokładowy siedział oparty plecami o ścianę. Zwinął się w kłębek, podciągnął kolana i otoczył je ramionami. Przyciskał brodę do piersi, jakby spał lub próbował się ukryć. - Barth - powtórzył Han, tym razem nieco wyraźniej. Współwięzień drgnął, uniósł głowę i odwrócił się w jego stronę. - Komandorze - odpowiedział zaskoczony i ruszył w stronę Hana po nierównej podłodze. - Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd pana przynieśli. Co najmniej kilka godzin... - Co się działo? - Nic, sir. Cały czas był pan nieprzytomny. Nie miałem pewności, czy jeszcze się pan obudzi. Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale mam nadzieję, Ŝe nie czuje się pan tak fatalnie, jak wygląda. Mechanik pomógł Hanowi usiąść. - Nie jest aŜ tak źle. Zdarzało się juŜ, Ŝe byłem bity przez ekspertów. Ci Yevethowie to zwykli amatorzy. - Han wyprostował nogę, skrzywił się z bólu i oparł plecami o ścianę. - ChociaŜ muszę przyznać, Ŝe nie brakowało im zapału. - Czego od nas chcą? - Nie mówili - odparł Han. OstroŜnie poruszył Ŝuchwą na boki, po czym zmarszczył nos. - Powiedz mi szczerze, Barth, czy to ja tak śmierdzę? Na twarzy Bartha odmalowało się zmieszanie. Obawiam się, Ŝe my wszyscy. Nie ma tu łazienki ani niczego w tym stylu, nawet kranu. Narobiłem w kącie. No, ale dzięki temu przynajmniej nie czuć tak mocno smrodu bijącego od ciała kapitana. Coś na nim wyrosło, pokrywając większość skóry. Nie mogę na to patrzeć. - Więc nie patrz - poradził Han, spoglądając na zwłoki kapitana Sreasa. Twarz i ręce zmarłego pokrywał delikatny, szary puch. - Zdaje się, Ŝe to jakieś grzyby. To sucha planeta. Widać to po skórze Yevethów i czuć w powietrzu. Dla tutejszych organizmów ludzkie ciało musi wyglądać jak worek z wodą. - Wolę o tym nie myśleć - wyznał Barth. - Więc nie myśl. - Han rozprostował drugą nogę, zacisnął oczy i jęknął z bólu. - Chyba jednak wolałbym, Ŝeby sprał mnie jakiś ekspert. Zaglądał tu ktoś? - Nie, odkąd pana przynieśli. - Barth zawahał się, po czym dodał: - Komandorze, jakie są nasze szansę? - Równie wątpliwe jak to, Ŝe nie obserwują nas w tej chwili - odparł Han. Barth odwrócił głowę, przypatrując się niemal zupełnie gładkim ścianom celi. W suficie znajdował się zakratowany wylot tunelu wentylacyjnego, a pośrodku podłogi studzienka kanalizacyjna. W kątach Ŝarzyły się blade światła, a w ścianie tkwiły niewysokie drzwi pokryte płytą pancerną. - Sądzi pan, Ŝe mają tu podgląd albo podsłuch? - MoŜliwe. Doko prek anuda ten? - zapytał w nadziei, Ŝe Barth zna przemytniczą gwarę. - Przykro mi, ale nie rozumiem. Han przeszedł na dialekt illodiański. - Stacch isch strąki? - Niestety, komandorze, znam tylko bothański, trochę mowy standardowej Wspólnego Sektora i wszystkie dziewięć kalamariańskich przekleństw, jeśli to w czymś pomoŜe... Na tym kończą się moje talenty językowe - wyznał, kiwając przepraszająco głową. - Akademia Floty zrezygnowała z wymogu znajomości trzech języków w tym samym roku, w którym do niej wstąpiłem. - NiewaŜne - powiedział Han. - Wątpię, czy udałoby się nam zwodzić Yevethów przez dłuŜszy czas. Lepiej załóŜmy, Ŝe mamy uwaŜnych słuchaczy, którzy zrozumieją większość naszych dowcipów. Dali coś do jedzenia? - Nie, nic. Han skinął głową w zamyśleniu.
- Jeśli to się nie zmieni, wkrótce sam będziesz mógł ocenić nasze szansę. Zróbmy małą inwentaryzację. W kieszeniach tego, co pozostało z ich kombinezonów, znaleźli elastyczny grzebień, tysiąckredytową, imperialną monetę „Vic-tory Tax" (Barth nosił ją jako talizman), niewaŜny kupon do stołówki Dowództwa Floty, składany kubek oraz dwie pastylki środka przeciwuczuleniowego, którego nie wolno było zaŜywać pilotom przed lotem. Jeśli chodzi o biŜuterię, ich stan posiadania był jeszcze skromniejszy: dysponowali dwiema przypinanymi odznakami Floty oraz pięknym, tytanowym łańcuszkiem na kostkę. - Widywałem juŜ większe arsenały - powiedział Han i kiwnął głową w stronę zwłok. - Lepiej sprawdźmy, co znajdziemy przy nim. Barth pobladł. - MoŜe sobie darujemy? - Nie zadali sobie trudu, Ŝeby go rozebrać, więc moŜe nawet nie przeszukali jego kieszeni? Strzał z blastera, który zabił kapitana Sreasa, wyrwał mniej więcej jedną trzecią jego klatki piersiowej. Wypalone wnętrze rany otaczał pas zwęglonej skóry, do której przylgnął stopiony materiał bluzy. Wyrwa była juŜ w połowie pokryta szarą grzybnią, dla której zwłoki stanowiły idealną poŜywkę. Han zacisnął zęby i przetrząsnął kieszenie kapitańskiego kombinezonu. To, co znalazł, zaniósł do Bartha, który zaszył się w kącie i próbował nie patrzeć. - Jak długo z nim słuŜyłeś? - spytał Han. - Cztery miesiące. W sumie dziewiętnaście skoków. - To twój pierwszy przydział? - Drugi. Wcześniej spędziłem rok w Trzeciej Flocie, jako drugi pilot na okręcie pomocniczym. Han wyciągnął identyfikator pilota Floty z kieszeni na ramieniu i podał Barthowi. - Jakim był człowiekiem? - Oficerem w kaŜdym calu - odparł Barth. - Wymagającym, ale sprawiedliwym. Niezbyt gadatliwym. Wiem tylko, Ŝe miał dzieciaki, ale nie znam nawet ich imion. - Znam ten typ - stwierdził Han, po czym dotknął językiem końcówek ogniwa zasilającego wydobytego z komlinku. - Rozładowane - mruknął, odkładając je na miejsce. - Czy kiedykolwiek zdołał cię zaskoczyć? - Zbierał szklane zwierzątka - przypomniał sobie Barth. -Tego się po nim nie spodziewałem. Raz pokazał mi hologram Ŝony, który zawsze woził ze sobą. Siedziała na plaŜy pokrytej czarnym piaskiem, ubrana jedynie w uśmiech. Powiedział mi kiedyś tak: „Mógłbyś oblecieć tysiąc planet i nie znalazłbyś piękniejszej kobiety. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego zakochała się w takim nudziarzu, jak ja". - Rzeczywiście go kochała? Barth zastanawiał się przez chwilę. - Chyba tak. Myślę, Ŝe kaŜdy facet chciałby, Ŝeby babka tak się do niego uśmiechała. Mam nadzieję, Ŝe znajdę kiedyś kogoś, kto spojrzy na mnie w taki sposób. Han skinął głową i delikatnie przewrócił ciało na plecy, po czym przysiadł na piętach. - Powiedziałbym, Ŝe doczesne dobra kapitana Sreasa nie na wiele nam się zdadzą - stwierdził. - Ale nie trać tej swojej nadziei, poruczniku. Jeszcze zobaczysz Coruscant. Barth przeszedł tymczasem pod przeciwległą ścianę. - Nie sądzę. Podejrzewam, Ŝe przyjdzie nam tu umrzeć. Han skrzywił się wstając, ale nim odwrócił się do młodego oficera, zdąŜył rozluźnić mięśnie twarzy wykrzywione grymasem bólu. - Poruczniku, nasi prześladowcy zadali sobie wiele trudu, Ŝeby wziąć nas Ŝywcem. Nie pozbędą się nas ot, tak. Nasi teŜ nie mają zamiaru tak po prostu nas skreślić. Znajdą jakiś sposób, Ŝeby nas stąd wyciągnąć. A tymczasem mamy obowiązek sprawić naszym gospodarzom tyle kłopotów, ile się da. Nie daj się zastraszyć, bo wtedy uzyskają to, na czym im zaleŜy: kontrolę nad tobą. - Czy nie schwytali nas właśnie po to, Ŝeby móc kontrolować poczynania pani prezydent? Han zdecydowanie potrząsnął głową. - Gdybym choć przez chwilę podejrzewał, Ŝe Leia naraziłaby na niebezpieczeństwo siebie, Piątą Flotę lub całą Nową Republikę tylko po, Ŝeby wyciągnąć nas z niewoli, to znalazłbym jakiś sposób, by jak najszybciej skończyć ze sobą. - W takim razie po cóŜ Yevethowie mieliby nas więzić, skoro nie jesteśmy nic warci jako argument przetargowy? - Slatha essach sechel. - Przykro mi, ale nie... Han nie spodziewał się, Ŝe Barth zaskoczy. Przejście na illodiański miało mu jedynie przypomnieć o „słuchaczach". Han wskazał palcem na wylot tunelu wentylacyjnego i dostrzegł w u-dręczonych oczach Bartha błysk zrozumienia. - Gdyby na twoim statku zalęgły się szkodniki - wyjaśnił -a twój kapitan kazał ci schwytać pierwsze dwa do słoja, to czy nazwałbyś to „braniem zakładników"? Barth zacisnął zęby, przełknął ślinę i pokręcił głową.
- No właśnie. Spróbuj pamiętać, gdzie jesteśmy i jakie jest nasze zadanie oraz o tym, Ŝe mamy „słuchaczy", którzy stawiają sobie zgoła inny cel. Musieliśmy to sobie wyjaśnić i na tym koniec. Nie będziemy wracać do tematu, chyba Ŝe w zupełnie innych okolicznościach. - Znam pewien klub nocny w Imperiał City - powiedział Barth. - Mają tam dobre Ŝarcie i tancerkę slava wartą kaŜdego napiwku. Tam będziemy mogli pogadać. Han uśmiechnął się z aprobatą. - Umowa stoi. Stawiam pierwszą kolejkę. Posiadłość klanu Beruss w Imperiał City była tak wielka, Ŝe od biedy sama mogła uchodzić za miasto. W murach Exmooru mieściły się dwa parki, las, łąka, niewielkie jeziorko pełne ryb z Illodii, po którym śmigały zgrabne Ŝaglówki, oraz dwadzieścia jeden budynków, a wśród nich stumetrowa iglica Illodia Tower z biegnącą na zewnątrz, spiralną klatką schodową. Dobra te, mieszczące się trzysta kilometrów na południe od Pałacu Imperatora, były świadectwem długotrwałej obecności klanu Beruss na Coruscant. Członkowie tego rodu reprezentowali Illodię w Senacie niemal od początku jego istnienia. NajbliŜsza rodzina Domana - w tym pierwszy ojciec, pierwszy i drugi wuj, szósty dziadek oraz dziewiąta prababcia - była ledwie cząstką długiej linii łączącej dzieje Exmoor z historią Coruscant. Na Illodii nie istniał ród królewski, a oligarchiczną władzę sprawowało pięć klanów. System ten okazał się trwalszy niŜ liczne rządy dynastyczne na innych planetach. Klan Beruss przetrwał rozmaite zawirowania polityczne targające Illodią w głównej mierze dzięki temu, Ŝe jego siedzibę ulokowano właśnie na Coruscant.Exmoor był pomnikiem dawnych wielkich ambicji Illodian. Jego budowę sfinansowano z podatków zebranych we wszystkich dwudziestu illodiańskich koloniach. KaŜdy z budynków nosił nazwę planety, z której ściągnięto najlepszych konstruktorów i dekoratorów. Nawet proporcje i układ budowli były odbiciem mapy illodiańskiego terytorium. KaŜdy gmach opatrzono efektownym herbem planety, którą miał symbolizować, widocznym jedynie z komnaty mieszczącej się na najwyŜszym piętrze Illodia Tower. Z czasem herby usunięto, budynki opustoszały, a po samych koloniach pozostało jedynie wspomnienie. Kiedy Imperator zaanektował Sektor Illodii, obwieścił „uwolnienie kolonii spod tyranii klanów", po czym wprowadził w nich podatki niemal dwukrotnie większe od poprzednio obowiązujących. O dawnej chwale jej właścicieli przypominała jedynie fasada samej wieŜy. Metal i kamień lśniły tak samo jak w czasach, kiedy Bail Organa przyprowadzał tu swoją młodszą córkę, by bawiła się w parku z dziećmi naleŜącymi do klanu Beruss, podczas gdy sam dyskutował z senatorem o sprawach wagi państwowej. Siedemdziesiąt pokoi, mieszczących się we wnętrzu wieŜy, nadal wyglądało jak intrygujące połączenie muzeum i siedziby rodu. Mieszkało w nich jedenaście dorosłych osób z najbliŜszej rodziny Domana oraz prawie dwadzieścioro dzieci. Doman przyjął Leię w pomieszczeniu, którego nigdy przedtem nie miała okazji zwiedzić - w komnacie rady klanu, gdzie dorośli omawiali najwaŜniejsze kwestie dotyczące przyszłości rodziny. Jedenaście identycznych krzeseł, z których kaŜde opatrzono srebrno-błękitnym godłem rodu Beruss, ustawiono tak, Ŝe tworzyły krąg, oświetlony ciepłym blaskiem płynącym z okna w suficie. Powitalny uśmiech Domana był równie ciepły. - Moja mała księŜniczko - powiedział, jakby oczekiwał, Ŝe Leia podbiegnie do niego, rzuci mu się na szyję i da buziaka w policzek, jak za dawnych czasów. - Czy są jakieś nowe wieści? - Nie - odparła Leia, wstępując w krąg krzeseł. - Yevethowie nie odezwali się ani słowem. Wicekról ignoruje moje wezwania. - MoŜe to nie była sprawka Yevethów? - Mamy juŜ dane z komputerów kilku myśliwców eskorty. Nie ulega wątpliwości, Ŝe stoją za tym Yevethowie. Nylykerka zidentyfikował krąŜownik klasy Interdictor, którego uŜyli podczas ataku. To „Imperator", oddelegowany do Dowództwa Czarnej Floty. Jesteśmy absolutnie pewni, Ŝe to robota Nila Spaara. - Rozumiem - skinął głową Doman. - Tak czy owak, cieszę się, Ŝe najpierw przyszłaś do mnie, a nie od razu przed oblicze Rady. Pewne rzeczy lepiej ustalać w prywatnej rozmowie. - Przyszłam do ciebie - powiedziała Leia, sadowiąc się na czwartym krześle od Domana - bo nie rozumiem, co tobą kierowało. Czuję się tak, jakby zdradził mnie ktoś, kogo uwaŜałam za przyjaciela mojego ojca i... własnego. - Klan Beruss zawsze będzie Ŝył w przyjaźni z domem Organa - odparł Doman. - To się nie zmieni ani za mojego Ŝycia, ani za twojego. - W takim razie wycofaj petycję. Doman rozłoŜył ręce. - Bardzo chętnie, jeśli przyrzekniesz, Ŝe nie wypowiesz wojny N'zoth tylko po to, by uratować ukochanego lub pomścić jego śmierć. MoŜesz mi to obiecać? - śądasz, Ŝebym wyrzekła się Hana? Nie mogę uwierzyć, Ŝe mienisz się moim przyjacielem, a jednocześnie domagasz się czegoś takiego.
Doman z gracją spoczął na krześle. - Dwaj inni męŜczyźni dzielą los Hana: zostali uwięzieni lub zabici. Czy ich dobro obchodzi cię tak samo, jak dola twojego partnera? - CóŜ za absurdalne pytanie! - oburzyła się Leia. - Han jest moim męŜem, ojcem moich dzieci. Martwi mnie los jego towarzyszy i chciałabym, Ŝeby wrócili cali i zdrowi, ale nie zamierzam udawać, Ŝe znaczą dla mnie tyle, co Han. - Tutaj nie musisz udawać - rzekł Doman. - Ale czy jako Prezydent Senatu Nowej Republiki potrafisz grać tak przekonująco, Ŝeby twoje czyny nie zniszczyły tej iluzji? Bo jeśli nie jesteś gotowa potraktować tych trzech męŜczyzn w jednakowy sposób, to uwaŜam, Ŝe nie powinnaś pełnić tak odpowiedzialnej funkcji. -Nie pojmujesz, jakie to ma dla nas znaczenie - odparła Leia. -Rozejrzyj się po tym pokoju. Na pewno masz jakieś faworyty, ale Ŝadna z nich nie jest dla ciebie tak waŜna, jak Han dla mnie. - I to właśnie zawsze uwaŜałem za słaby punkt waszego stylu Ŝycia - skomentował Doman.- MoŜemy podyskutować na ten temat przy innej okazji -zaproponowała Leia. - Rzecz w tym, Ŝe nie rozumiesz, co oznaczałaby dla mnie taka strata. Doman rozparł się wygodniej na krześle, potrząsając głową. - Obserwuję waszą rasę od niemal stu lat i wiem, jak daleko moŜecie się posunąć powodowani namiętnością. Zakochany męŜczyzna poruszy góry, by uratować panią swego serca. Miłująca kobieta poświęci wszystko dla człowieka, którego wybrała. Z naszego punktu widzenia to szaleństwo, ale rozumiem cię, Leio. W przeciwnym razie nie obawiałbym się twojej miłości do Hana. - Nie obawiałbyś się? - Lękam się, Ŝe moŜesz poświęcić dla niego coś, co nie naleŜy do ciebie... na przykład pokój, o który tak zabiegaliśmy, Ŝycie tysięcy Ŝołnierzy, którym kazałabyś walczyć, i losy milionów istot, które mogłyby zginąć, a nawet przyszłość całej Nowej Republiki. Potęga ludzkich emocji mogłaby do tego doprowadzić. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. - UwaŜasz, Ŝe nic nie jest dla mnie waŜniejsze niŜ Han? Sądzisz, Ŝe do tego stopnia utraciłam panowanie nad sobą? - Drogie dziecko, nie wymagaj, bym wierzył w rozum, skoro juŜ tyle razy przegrał on z namiętnością- odpowiedział Doman. — Obiecaj mi to, o co proszę, a wycofam petycję. Wiem, Ŝe dotrzymasz słowa. - Chcesz, Ŝebym ograniczyła sobie pole manewru nie wiedząc nawet, dlaczego Yevethowie to zrobili? Rieekan dostarczy mi swój raport nie wcześniej niŜ za kilka godzin, aA'baht odezwie się dopiero wieczorem, gdy otrzyma sprawozdanie ze śledztwa na miejscu zasadzki. Drayson prosił mnie o trzydzieści godzin zwłoki, a Wywiad Floty w ogóle niczego nie mógł mi obiecać. - A kiedy oczekujesz raportu ministra Falanthasa? Leia spojrzała na Domana ze zdumieniem. - Słucham? - Nie masz zamiaru zaangaŜować w tę sprawę ministra stanu? Czy bierzesz pod uwagę jedynie rozwiązanie militarne? - A czy Yevethowie juŜ nie ustalili zasad gry? Czy Han, kapitan Sreas i porucznik Barth nie są jeńcami wojennymi? - Modlę się tylko, by nie byli juŜ ofiarami tej wojny - rzekł Doman. - Modlę się równieŜ i o to, Ŝebyś pamiętała o tym, iŜ nie kaŜdy konflikt trzeba rozstrzygać uciekając się do rozlewu krwi, a nieprzyjacielskie gesty nie muszą prowadzić do totalnej wojny. - Więc mamy im dać to, czego Ŝądają? - W długiej historii wojen znacznie częściej bywało tak, Ŝe jeńcy odzyskiwali wolność dzięki negocjacjom, a nie drogą zbrojnej interwencji. Kompromis nie jest hańbą. - Doman rozłoŜył ręce wskazując krąg krzeseł. - Ta idea przyświeca zebraniom, które odbywają się w tej sali. - Wcielając w Ŝycie tę „ideę" pozwoliliście Palpatine'owi zagarnąć wasze kolonie i odebrać wam wolność. - Tymczasowo - odparł Doman. - Ale ja stoję przed tobą i jestem wolny, a co się stało z Palpatine'em? Nie pozwól emocjom wpływać na twoją ocenę sytuacji. Leia odchyliła się do tyłu wraz z krzesłem i spojrzała w niebo. - Nie pozwolę - odrzekła po chwili. - Ale i tobie nie mogę pozwolić, byś wpływał na moją opinię, Domanie. - Leio... - Nie wiemy, dlaczego Yevethowie zrobili to, co zrobili. Czy chcieli ukarać mnie za Doornik Trzysta Dziewiętnaście, czy był to wstęp do powaŜniejszej akcji? - Leia pochyliła się do przodu, jakby zamierzała wstać. - Bez względu na przyczynę, będą uwaŜnie obserwowali naszą reakcję. Nie sądzisz, Ŝe najgorszym znakiem, jaki moŜemy do nich wysłać, będzie wotum nieufności wobec przywódczyni Nowej Republiki? Nie uwaŜasz, Ŝe Nil Spaar będzie zachwycony widząc, Ŝe Senatem targają wewnętrzne konflikty?
- Nie musi dojść do konfliktów - zaoponował Doman Be-russ. - Usuń się w cień, dopóki nie zakończymy tej sprawy. Pozwól komuś innemu unieść ten cięŜar. Nie znajdziesz się na marginesie, obiecuję. - Nie mogę tego zrobić - Leia wstała i skróciła dystans dzielący ją od senatora o połowę. - Przez wzgląd na naszą przyjaźń i na pamięć mojego ojca, proszę cię po raz ostatni, Domanie: wycofaj się. Daj mi swobodę działania, abym mogła zrobić to, co trzeba. Nie zmuszaj mnie do prowadzenia wojny na dwa fronty. - Przykro mi, mała księŜniczko - odparł Doman. - Stawka jest zbyt wysoka. To mój obowiązek. - Ja teŜ mam swoje powinności - przypomniała Leia, patrząc na niego z gniewem i Ŝalem. - Muszę juŜ iść, senatorze. Mam sporo pracy przed sesją Rady.- Mam nadzieję, Ŝe zmienisz zdanie - powiedział Doman, podnosząc się z krzesła. - Nie chciałbym wprawiać cię w zaŜenowanie. Leia potrząsnęła głową. - To ty powinieneś czuć zaŜenowanie, senatorze. Przynajmniej wobec małej dziewczynki, która kiedyś uwaŜała cię za członka rodziny, a Exmoor za swój drugi dom. Podczas pobytu Chewbacci na Kashyyyku „Sokół Millenium" stał się największą atrakcją Rwookrrorro. Jego przybycie było wielkim wydarzeniem, a do lądowiska Thyss ciągnął nieprzerwany strumień gości z Karryntora, Northaykk, a nawet z odległego półwyspu Thikkiiana. Zwiedzający przybywali tłumnie, choć wolno im było jedynie obejrzeć kadłub słynnego statku z zewnątrz i zrobić sobie pamiątkowy hologram. Chewbacca pozostawił maszynę pod opieką kuzynów: Dry-anty i Jowdrrl. Oboje niemal błagali go o ten zaszczyt i pragnęli rzetelnie wywiązać się ze swoje zadania. Dryanta był pilotem, a Jowdrrl - mechanikiem. Opuszczając dom, by zamieszkać na pokładzie „Sokoła", czuli, Ŝe doświadczają niesłychanego przywileju. Ani na chwilę nie otwierali rampy „Sokoła" i dopilnowali, by lądowisko było strzeŜone przez całą dobę. Od rana do wieczora, kiedy przez platformę przewijały się tłumy zwiedzających, na zmianę pilnowali, by nikt nie zbliŜył się do kadłuba na odległość wyciągniętej ręki. Kiedy Chewbacca, Freyrr, Shoran i niepocieszony Lumpa-warrump dotarli na lądowisko, nie było tam nikogo. Mallatobuck bez słowa wyjaśnienia rozpędziła tłum, by Dryanta i Jowdrrl mogli w spokoju przygotować „Sokoła" do lotu. - Lumpy, chcę, Ŝebyś wrócił do rodzinnego drzewa - powiedziała Mallatobuck przywitawszy się ze wszystkimi. - Kriyy-stak jest w domu i przygotowuje zapasy Ŝywności dla twojego ojca. Sprawdź, czy są gotowe. Jeśli tak, to przynieś je jak najszybciej. Lumpawarrump bez słowa skargi popędził w stronę domu. - Wolałeś przyprowadzić go z powrotem, niŜ zostawić pod opieką Freyrra - stwierdziła Malla, odwracając się do Chewbacci. - To moja wina, nie jego. Poza tym nie był jeszcze gotowy - odparł Chewbacca. - Być moŜe następnym razem będzie lepiej przygotowany. Macie nowe wieści? - Sieć nadal milczy. Informacja o nieszczęściu, które spadło na naszego przyjaciela, nie została jeszcze podana do publicznej wiadomości. Ralrracheen wysłał w twoim imieniu wiadomość do księŜniczki, ale jak dotąd, nie było odpowiedzi. - Co ze statkiem? - Jowdrrl będzie lepiej wiedziała - odpowiedziała Malla, kierując się w stronę maszyny. Na jej zawołanie oboje straŜnicy „Sokoła" zbiegli po rampie. - Chewbacco, przepraszamy cię dziesięć razy po tysiąckroć! Statek nie jest jeszcze gotowy - obwieściła Jowdrrl. - Potrzebuję dwudziestu minut, Ŝeby skończyć pracę nad górną wieŜyczką z działkami. - Wyjaśnij. - To miał być dar dla Hana Solo, w podzięce za uratowanie ci Ŝycia. Zamierzałam skończyć robotę przed twoim powrotem... Chewbacca obnaŜył kły. - Jaki dar?! - Kuzynie, opiekując się statkiem zdąŜyłam go dobrze poznać. Dostrzegłam kilka słabych punktów, a Dryanta pomógł mi zaprojektować ulepszenia. Spomiędzy obnaŜonych zębów Chewbacci dobiegł wściekły warkot. - Chcesz powiedzieć, Ŝe „Sokół" nie jest gotowy, bo zachciało ci się w nim majsterkować pod moją nieobecność i nie zdąŜyłaś złoŜyć go do kupy?! - Nie, kuzynie, nie jest gotowy. Pracowaliśmy z Dryanta przez całą noc, Ŝeby skończyć to, co zaplanowaliśmy. Muszę tylko przetestować nowe systemy. Jeśli zaraz wrócę do pracy, to będę gotowa, nim załadujesz prowiant i uzyskasz pozwolenie na start. Chewbacca pogonił ją warknięciem i zirytowany odwrócił się do Maili.
- Wiedziałaś o tym? - Nie próbuj rozładowywać niepokoju o los Hana wściekając się na rodzinę! — warknęła z wyrzutem, niemal równie rozdraŜniona, jak on. - Odrzuciłeś dar Jowdrrl nie zastanowiwszy się nawet, ile jest wart.- Nie powinna była brać się za Ŝadne przeróbki - mruknął Chewbacca. - Jest twoją najbliŜszą kuzynką i bardzo cię lubi - przypomniała Malla. - Ile czasu zabierze ci podróŜ na Coruscant? - Nie wybieram się na Coruscant. Lecąc tam nie pomogę Hanowi - wyjaśnił Chewbacca. - Jest gdzieś w Gromadzie Koo-rnacht i tam będę go szukał. - Ale księŜniczka prosiła, Ŝebyś się u niej zjawił. Sam zobacz; moŜesz odtworzyć wiadomość na pokładzie „Sokoła". - Jeśli i tak ma zamiar wysłać mnie do Koornacht, to stracę cenny czas, którego moŜe zabraknąć Hanowi, a jeśli nie, to i tak będę musiał tam polecieć, bo inaczej splamię swój honor. Dlatego wolę od razu wyruszyć w ten rejon. - Co masz zamiar zrobić? - To, co trzeba - odparł. - Najpierw jednak sprawdzę, co wykombinowała Jowdrrl. Przyniesiesz mój blaster? - Pozbieram w domu wszystko, czego potrzebujesz - obiecała Malla. - Bądź wyrozumiały dla Jowdrrl. Podobnie jak ty, robi tylko to, co nakazuje jej honor. Mrucząc pod nosem, Chewbacca długimi susami wspiął się po rampie „Sokoła Millenium". Malla odwróciła się do Freyrra i Shorana. - Chodźcie - rozkazała. - Musimy porozmawiać, a mamy niewiele czasu. Chewbacca z niechęcią musiał przyznać, Ŝe modyfikacje wprowadzone przez Jowdrrl były nie tylko rozsądne, ale i od dawna oczekiwane. Jednym z najbardziej pogardzanych dziwactw koreliańskich frachtowców typu YT-1300 było niezwykle ograniczone pole widzenia z kokpitu. Wprawdzie załoga doskonale wiedziała, co dzieje się przed dziobem i po prawej burcie statku, za to po lewej nie było widać praktycznie nic. Fakt ten, w połączeniu ze skrajnym połoŜeniem kokpitu, sprawiał, Ŝe manewrowanie i lądowanie jednostką YT-1300 w ciasnych pomieszczeniach było prawdziwym wyzwaniem. Większość statków tego typu wyposaŜono w dodatkowy, pięcioosiowy dalmierz laserowy umieszczony w lewej burcie, tuŜ przed włazem. Instalację takich urządzeń zlecali najczęściej wystraszeni piloci, którym przytrafiło się bliskie spotkanie ze ścianą lądowiska lub inną jednostką. Uparty i pewny siebie Han nigdy nie pozwolił Chewiemu na wyposaŜenie „Sokoła" w taki osprzęt. „Czy kiedy idziesz, musisz patrzeć pod nogi? Prawdziwy pilot wyczuwa połoŜenie swojego statku - tłumaczył Han. - Nie chcę, Ŝeby ktoś patrzył na «Sokoła» i myślał, Ŝe potrzebne nam takie zabawki. Daj mi metr zapasu, a wlecę tym pudłem wszędzie. Sądzisz, Ŝe Lando przeleciałby przez szyb drugiej Gwiazdy Śmierci, gdyby polegał na wskazaniach dalmierza?" Podczas lotu kiepska widoczność była jeszcze bardziej dokuczliwym problemem niŜ przy lądowaniu. Tak właśnie narodził się charakterystyczny manewr, znany wśród pilotów jako „ko- reliańska karuzela" - powolny przewrót na lewą burtę, wykonywany podczas lotu w grupie statków lub jako manewr bojowy. Fakt, iŜ Han zainstalował pojedynczą antenę szerokopasmowego zestawu sensorów w lewej, górnej części kadłuba, sprawił, Ŝe karuzela stała się rutynowym manewrem podczas lotu „Sokołem", jako Ŝe talerz owej anteny nie mógł być skierowany w dół, na pancerz statku. Jowdrrl nigdy nie latała „Sokołem", a Chewbacca nie zwierzał jej się z kłopotów z prowadzeniem statku. Mimo to udało jej się podsumować ten problem jednym, jakŜe prawdziwym zdaniem, którego Chewie jak dotąd nie zdołał wpoić swojemu synowi: „Myśliwy Wookiee, który kryje się za drzewem, traci z oczu połowę lasu". Rozwiązanie wymyślone przez Jowdrrl było proste, Ŝeby nie powiedzieć oczywiste. We wszystkich istniejących iluminatorach, czyli tych we włazach umieszczonych w obu burtach oraz na stanowiskach strzeleckich, umieściła niewielkie panele przetworników optycznych. Obraz ze wszystkich czterech niemal przezroczystych paneli wyświetlany był na ekranach w kokpicie. Dzięki temu pilot widział to, co dotąd mógł zobaczyć wyłącznie wyglądając przez iluminatory w róŜnych częściach statku. Jedynym punktem, który nadal pozostawał niewidoczny, był obszar bezpośrednio za rufą. Na szczęście ten rejon znajdował się w zasięgu działania anteny. Wyjaśniając swoje dokonania, Jowdrrl przeszła z dialektu Shyriiwook na Thykarann, który dysponował bogatszym słownictwem technicznym. - Jeśli zechcesz, będziesz kiedyś mógł przepuścić sygnał przez komputer celowniczy. Wtedy kaŜdy namierzany obiektzobaczysz albo na zwykłym ekranie, albo na celowniku, albo w obu tych miejscach - wytłumaczyła Chewiemu. - MoŜesz sobie kupić lepsze przetworniki obrazu, na przykład „rybie oko" firmy Melihat albo Tana Ire, ale ich montaŜ będzie wymagał wycięcia otworów w kadłubie. No, teraz przynajmniej moŜesz sobie popatrzeć przez wszystkie iluminatory, nie biegając po całym
statku. Chewbacca z niechęcią wymruczał słowa uznania. - Niestety, nie miałam dość czasu, by zająć się drugim problemem - dorzuciła przepraszająco, przechodząc znów na Shy-riiwook. - Jakim mianowicie? - „Myśliwy Wookiee nie ma tylu rąk, by jednocześnie wspinać się i mierzyć do zwierzyny". I znów w jej słowach zabrzmiało zaskakująco dobre zrozumienie specyfiki latania „Sokołem", obsługiwanym najczęściej przez zdecydowanie zbyt skromną załogę. Oficjalnie koreliański frachtowiec typu YT-1300 powinien być obsadzony przez czteroosobową ekipę w przypadku lotów wewnątrzsystemowych lub ośmioosobową (pracującą na zmiany) podczas podróŜy międzygwiezdnych. Operator załadunku był właściwie zbędny, lecz pozostali -nie. Nawet przy zdalnym sterowaniu działkami, dla dwuosobowej załogi efektywny lot w warunkach bojowych był niemal niemoŜliwy. W większości przypadków „Sokół" przetrwał starcia z wrogiem tylko dlatego, Ŝe jego załoga walczyła na tyle dobrze i na tyle krótko, Ŝe moŜliwa była szybka ucieczka. - Im więcej gąb przy stole, tym gorsza uczta - powiedział Chewbacca. - Na ciche polowanie najlepiej wybrać się we dwóch. Choć istotnie, czasem cztery ręce nie wystarczają. Jowdrrl znowu zmieniła dialekt. - Dlaczego nie zainstalowaliście w wieŜyczkach automatycznego systemu kontroli ognia? - Przez całe lata tłumaczyłem Hanowi, Ŝe powinniśmy to zrobić - odparł Chewbacca - ale jest bardzo przywiązany do tych poczwórnych działek typu Dennia, bo dają „Sokołowi" zaskakująco duŜą siłę raŜenia. Tyle, Ŝe zaprojektowano je z myślą o Dread-naughtach, które miały liczne załogi, więc nie są przystosowane do współpracy z automatycznym systemem kontroli ognia. - Sprawdziłam w katalogu, Ŝe nie produkuje się ani zawieszenia pierścieniowego, ani kulowego dla tego typu działek -powiedziała Jowdrrl. - Istniejących zamocowań nie da się, niestety, przystosować do współpracy z komputerem celowniczym. Mam jednak kilka pomysłów, tylko... brakuje mi czasu. - Wskazała palcem jeden z ośmiu kabli doprowadzonych do konsoli komputera celowniczego i spytała: - Sam wymyśliłeś to obejście? -Tak. System stworzony przez Chewbaccę składał się z ośmiu przewodów łączących mechanizm poruszający działkami z, joy-stickiem" umieszczonym na desce rozdzielczej w kokpicie. - Jest zaskakująco skuteczne - pochwaliła. - Niewiele brakuje, a będziesz miał to, czego potrzebujesz. Próbowałeś kiedyś wprowadzać impuls sterujący nie z manetki, lecz bezpośrednio z ekranu celownika albo dopasowywać obraz z ekranu do tego, co widać na wyświetlaczu samego działka? - Nie mam czasu na dyskusje o tym, co mógłbym zrobić -przerwał jej Chewbacca. - Ale z tego, co widzę, nie doceniałem twoich umiejętności. Wiele się nauczyłaś, kiedy mnie tu nie było. - Dzięki, kuzynie - Jowdrrl zamknęła pudło z narzędziami i spojrzała mu w oczy. - Mam nadzieję, Ŝe to oznacza, iŜ akceptujesz moją kandydaturę na członka załogi w czekającej cię podróŜy. - Nie gadaj głupstw. - Z tego, co mówiła nam Malla, wynika, Ŝe przyjdzie ci zmierzyć się z wrogiem straszliwszym niŜ „tkacz pułapek" i bardziej złowrogim niŜ gundark. Nie powinieneś i nie musisz walczyć z nim samotnie... - Nie - przerwał jej szorstko, po czym odwrócił się i zaczął schodzić po drabince na pokład główny. - Jesteśmy rodziną. Twój dług Ŝycia wobec Hana Solo nie kończy się na tobie - ciągnęła Jowdrrl, idąc tuŜ za nim. - Nie jesteś w stanie obsłuŜyć całego statku. Co chcesz osiągnąć lecąc tam samotnie? Chewbacca dotarł do kokpitu i opadł na fotel pilota. Włączył podgrzewacze uzwojenia napędu jonowego, rozpoczynając tym samym nadzwyczaj krótką procedurę startową „Sokoła". - Masz trzy minuty na zabranie swoich rzeczy i opuszczenie statku. - Nie zamierzasz poŜegnać się z Mallą przed startem? - spytała, gestykulując z oŜywieniem.Chewbacca podąŜył wzrokiem za ruchem jej ręki. Ujrzał Mallę, Shorana i Dryantę, stojących razem na płycie lądowiska i spoglądających w stronę kokpitu „Sokoła". Dryanta i Shoran byli przepasani myśliwskimi bandolierami, a nie baldricami, a u ich stóp stały sztywne torby z ekwipunkiem, uŜywane do wspinaczki po drzewach. Z pełnym irytacji warknięciem Chewbacca wygramolił się z fotela i popędził w stronę rampy. - Co to ma znaczyć?! - ryknął, przekrzykując gwizd rozgrzewających się silników „Sokoła". - Oto reszta twojej załogi - obwieściła Malla. Shoran uśmiechnął się szeroko i zameldował: - Pierwszy oddział Sił Ekspedycyjnych Wookieech gotów do wymarszu! - Malla powiedziała, Ŝe lecisz prosto do Koomacht - wyjaśnił Dryanta. - Nie puścimy cię tam samego. Chcemy ci pomóc. Chewbacca spojrzał na swoją Ŝonę.
- Nie moŜesz prosić ich, Ŝeby ryzykowali Ŝycie z powodu mojego długu honorowego. - Nie musiałam ich prosić - odparła Mallatobuck. - Wystarczyło, Ŝe powiedziałam im, dlaczego tam lecisz i co cię czeka. - To był nasz pomysł - przyznał Shoran, zakładając na ramię solidnie wypchaną torbę. Nie moŜesz zabronić nam udziału w tych łowach, nie naraŜając na szwank swojego honoru, bo jeśli wyruszysz samotnie i zginiesz, okryjesz się hańbą. Syk uruchamianych wtryskiwaczy i stukot spręŜarek, dobiegające zza pleców Chewbacci, dowodziły, Ŝe Jowdrrl samodzielnie kontynuowała procedurę startową. - Nie chciałem, Ŝeby członkowie mojej rodziny musieli kiedykolwiek walczyć - rzekł Chewbacca. - WiąŜe mnie przysięga i jeśli będzie trzeba, oddam Ŝycie za mojego przyjaciela, ale nie mam zamiaru oddać i waszego. - Moje Ŝycie nie jest twoją własnością, Ŝebyś mógł nim rozporządzać - obruszył się Dryanta. - NaleŜy wyłącznie do mnie, a ja postanowiłem poświęcić je dla ciebie, kuzynie, i dla twojego druha. - Nie moŜesz odmówić, jeśli nie chcesz okryć nas wstydem, kuzynie - powiedział Shoran. - Dotyczy to takŜe Jowdrrl. - W takim razie wejdźcie na pokład - ustąpił, rzucając Ŝonie gniewne spojrzenie. Młodzi pospieszyli w stronę statku, zostawiając Chewbaccę sam na sam z Mallą. - Twoje mądre pomysły mogą kosztować naszą rodzinę Ŝycie tej trójki! - Lub uratować twoje - odparła Malla. - UwaŜam, Ŝe postąpiłam słusznie. Chewbacca objął ją mocno ramionami i przez chwilę oboje mruczeli z czułością, wtulając się w gęste futra. Wysoki gwizd prze-pustnic objął sygnał, Ŝe czas wracać na pokład. Statek był gotowy do lotu. Nagle rozległ się głos, który osadził Chewbaccę w miejscu. - Ojcze! Chewie odwrócił się i ujrzał Lumpawarrumpa, stojącego pod drewnianym łukiem bramy lądowiska. Młodzieniec niósł na plecach jego kuszę oraz zakamuflowaną liśćmi torbę, którą miał ze sobą podczas przerwanego egzaminu dojrzałości. - Dokończysz próbę, gdy wrócę - zawołał Chewbacca. Lumpawarrump zbliŜył się niepewnym krokiem. - Zabierz mnie ze sobą. Raz juŜ złamałeś naszą tradycję... Proszę, uczyń to raz jeszcze. Malla chciała zaprotestować, ale Chewbacca uciszyłją ostrzegawczym gestem i podszedł do syna. - Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego prosisz mnie o to? - Do twojego powrotu nie będę ani dzieckiem, ani dorosłym. Nie naleŜę juŜ do kręgu opiekuńczego, ale jeszcze nie mam prawa uczestniczyć w Radzie - odpowiedział Lumpawarrump. - Boisz się, Ŝe mogę nie wrócić? - Tak. - A nie obawiasz się, Ŝe i ciebie moŜe spotkać ten sam los? - Bardziej boję się poraŜki niŜ śmierci - wyznał Lumpawarrump. - Wiele się oczekuje od syna Chewbacci. Ten, kto ma takiego ojca, nie moŜe być tchórzem. - Teraz nikt juŜ nie posądzi cię o brak odwagi. Oferując mi pomoc pokazałeś, ile jesteś wart. - Nikt nie uwierzy, Ŝe byłem gotów to zrobić. Powiedzą, Ŝe to tylko słowa, Ŝe liczyłem na twoją odmowę i Ŝe Malla i tak by mi zabroniła - nie ustępował Lumpawarrump. - Pomyślą, Ŝe nawet ty we mnie nie wierzysz, bo Jowdrrl, Shoran i Dryanta nadają się do tej misji, a ja nie. Chewbacca potrząsnął głową. - To nie jest kwestia wiary. Skompletowałem juŜ załogę. Czy masz jakieś umiejętności, które mogą nam pomóc podczas tego polowania?- Mam wszystko to, co odziedziczyłem po tobie, oraz to, czego zdołasz mnie nauczyć - odpowiedział Lumpawarrump. -Ojcze, proszę cię! Pogodziłem się z twoją nieobecnością, bo masz obowiązki, które nie pozwalają ci przebywać z rodziną. Ale musisz w końcu dać mi szansę, bym mógł dowieść ci swojej wartości. Chcę nosić baldric i wybrać sobie nowe imię. Pozwól, Ŝebym zasłuŜył na nie u twojego boku. Obiecuję, Ŝe będziesz ze mnie dumny. Chewbacca spojrzał przelotnie na Mallatobuck, która obserwowała ich z niepokojem, lecz nie próbowała się zbliŜyć. Podejrzewał, Ŝe ryk silników „Sokoła" nie pozwolił jej usłyszeć ani słowa z ich rozmowy. - Ruszaj - powiedział Chewbacca, chwytając Lumpawar-rumpa za ramię i popychając go lekko w stronę statku. Malla podniosła krzyk, lecz Chewbacca nie pozwolił jej powstrzymać syna. - Nie moŜesz zabrać go ze sobą, jeszcze nie jest gotowy -nalegała. - Jeśli pozwolę, Ŝebyś mu o tym powiedziała, lub sam to zrobię, zniszczę go - odparł Chewbacca. - Właśnie dlatego muszę go zabrać. A teraz odsuń się i pokaŜ synowi matczyną dumę, nie strach. Smutna i zrezygnowana, Malla musnęła jego twarz ustami, a Chewbacca odpowiedział jej równie delikatnym pocałunkiem. Potem odwrócił się i wszedł na pokład, Malla zaś cofnęła się, dołączając do tłumu gapiów, zwabionych donośnym rykiem silników „Sokoła". Chwilę później statek uniósł się w powietrze i pomknął ku niebu.
ROZDZIAŁ 3 Teljkoński wagabunda wreszcie przestał się trząść i pojękiwać nad głowami więźniów. Statek znowu był w nadprzestrzeni, więc na pokładzie zapanowała cisza. - Brawo, malutki — powiedział Lando, czule poklepując ścianę komnaty, w której się unosili. - Stara, pordzewiała fregata eskortowa to za mało, Ŝeby cię załatwić. - AleŜ panie Lando, to okropne, wręcz straszne! - odezwał się Threepio, wywijając zamaszyście uszkodzonym ramieniem. -Ten statek mógł nas uratować, a my od niego uciekamy, a moŜe nawet spowodowaliśmy jego zniszczenie! - Mam nadzieję, Ŝe tak się stało - odparł Lando. - Nie warto przyjmować pomocy od imperialnego dowódcy ze Światów Środka. Nagroda za moją głowę zapewne nadal obowiązuje. Za wasze, jak sądzę, teŜ. To, czy jest się bohaterem wojennym, czy przestępcą wojennym, zaleŜy od punktu widzenia. Bardzo moŜliwe, Ŝe przekazywano by nas z rąk do rąk, aŜ trafilibyśmy do tego, kto dałby najwięcej za przyjemność pozbawienia nas Ŝycia. - Rozumiem, sir. Artoo wyrzucił z siebie zwięzły komentarz. - Jestem pewien, Ŝe nie interesują go twoje osiągnięcia lingwistyczne, Artoo - zauwaŜył wyniośle Threepio. - Podobnie zresztą jak mnie. W głosie robota pojawiła się melodramatyczna melancholia. - Zabić, wyłączyć czy roznieść na atomy... dla mnie to wszystko jedno: niebyt, ostateczna utrata świadomości...Nagle melancholia ustąpiła miejsca rozdraŜnieniu. - Choć oczywiście dla ciebie to nie ma znaczenia, ty bezsensowna plątanino obwodów! - dodał, tłukąc złocistą pięścią w ko-pułkę Artoo. - Jeśli chcesz się na coś przydać, lepiej zajmij się naprawą czujników, które pan Lando umieścił na kadłubie. Nigdy nie pojmę, dlaczego pozwoliłeś im się zepsuć właśnie wtedy, gdy były najbardziej potrzebne. Piskliwa riposta Artoo nie wymagała tłumaczenia, nawet dla Landa. - Nie ma powodu być tak nieuprzejmym - wymruczał Threepio. - Jeśli nie przestaniecie marnować ogniw energetycznych na kłótnie, to „ostateczna utrata świadomości" spotka was szybciej niŜ sądzicie! - zagroził Lando, unosząc się między dyskutantami. - Artoo, czy jest nadzieja na naprawienie kotwiczki? - Ja odpowiem - wtrącił Lobot, z nagłym zainteresowaniem zbierając do kupy części swojego skafandra i usiłując włoŜyć je na siebie. - TuŜ przed przerwaniem transmisji czujniki zarejestrowały jednobiegunowy impuls jonowy o gęstości dwudziestu tysięcy rahmów. - Dwudziestu tysięcy?! To więcej niŜ myślałem. Stawiałem na to, Ŝe nie przekroczy dwunastu - rzucił Lando. - No, ale to niewaŜne. - Podstawowym komponentem czujników widmowych jest taśma dielektryczna Favervila, która zaczyna puszczać, gdy poddaje się ją bombardowaniu jonowemu o gęstości sięgającej piętnastu tysięcy rahmów. - CzyŜby? - rzucił Lando. - Panie Lando, dlaczego osłony wagabundy nie zatrzymały bombardowania jonowego? - spytał Threepio. - Dobre pytanie - odparł Lando. - Być moŜe dlatego, Ŝe po prostu nie istnieją. No, w kaŜdym razie nie istnieją osłony anty-promienne. - Nie ma osłon? - powtórzył Threepio. - CzyŜ to nie dziwne... i niebezpieczne?! - Rzeczywiście dziwne... - zaczął Lando. Lobot przerwał mu, udzielając kolejnej encyklopedycznej odpowiedzi. - Odkąd wprowadzono obowiązek wystawiania przez Biuro Rejestracyjne licencji dla pojazdów kosmicznych, istnieje wymóg instalowania pól siłowych w jednostkach cywilnych. Powinny to być tarcze co najmniej drugiego stopnia, zabezpieczające załogi i pasaŜerów przed promieniowaniem kosmicznym i oddziaływaniem energetycznym gwiazd. Ponad dziewięćdziesiąt sześć procent statków
objętych Rejestrem dysponuje zarówno osłonami antypromiennymi, jak i cząsteczkowymi. Lando spojrzał z zaciekawieniem na starego druha, lecz zanim zdąŜył się odezwać, ciszę wypełnił głos rozindyczonego Threepia. - Panie Lando, to nie do przyjęcia! Jestem pewien, Ŝe pan Luke nie Ŝyczyłby sobie, Ŝebyśmy dryfowali na pokładzie jednostki pozbawionej osłon. Nic dziwnego, Ŝe moje obwody działają tak wolno, a Artoo jest taki draŜliwy. Jeśli chcemy uniknąć powaŜnych uszkodzeń, musimy natychmiast opuścić ten okręt! - Mam! - powiedział Lando pstrykając palcami. - Właśnie dlatego nie zainstalowano osłon. Nie ma tu robotów, komputerów ani urządzeń elektronicznych, tylko organiczne maszyny, organiczne czujniki i organiczne systemy naprawcze. Tu obowiązują inne zasady. Nie wiedzieliśmy o tym, bo do tej pory nie mieliśmy okazji ujrzeć wagabundy pod obstrzałem. „Śmiałek" skierował salwę przed dziób statku, a zespół uderzeniowy Pakk-pekatta w ogóle nie atakował. Co o tym myślisz, Lobot? - Szansa przetrwania systemów biologicznych naraŜonych na działanie promieniowania zaleŜy od dwóch par czynników: rozmiaru uszkodzeń i zdolności organizmu do ich usuwania oraz dopływu ciepła i umiejętności rozprowadzania go po danej powierzchni - wyrecytował matowym głosem Lobot. - Systemy obronne niektórych organizmów zapewniają ich organom wewnętrznym skuteczną ochronę zarówno przed cząsteczkami radioaktywnymi, jak i przed promieniowaniem fotonowym typu J i C. Lando wlepił w niego wzrok, nie ukrywając zatroskania. - Co z tobą, Lobot? - CzyŜbym wyraził się nieściśle? - Nie chodzi mi o twoją wypowiedź, tylko o ciebie - wyjaśnił Lando. - Nie zrozum mnie źle, stary, ale w technice konwersacji cofnąłeś się do Wczesnej Ery Mechanicznej. Nadajesz jak nadgorliwy robot-informator! Tylko Ŝe za tą kupą danych nie widzę... ciebie. Lobot nie spojrzał mu w oczy, zajęty chwytaniem w powietrzu rękawicy.- MoŜliwe, Ŝe wycofałem się za barierę tego, co pewne i dobrze znane, Ŝeby wzmocnić poczucie kontroli nad biegiem wydarzeń. - CóŜ to za odpowiedź? Zachowujesz się jak robot przeprowadzający autodiagnostykę - atakował Lando. - Mam wraŜenie, Ŝe gdybyś nie stracił łączności z komputerami, w ogóle byś się nie odzywał. Powiedz, wspólniku, co ci leŜy na wątrobie? Po chwili Lobot przestał szarpać się ze skafandrem. - Przyznam, Ŝe pozytywne myślenie o naszej sytuacji sprawia mi coraz większy problem - odparł, spuszczając wzrok. -MoŜe mógłbyś zdradzić mi przyczyny swojego optymizmu? - Nie czułeś, Ŝe statek zawrócił przed wykonaniem skoku w nadprzestrzeń? Uciekliśmy z Prakith i skierowaliśmy się z powrotem tam, gdzie mamy przyjaciół. Mamy teŜ dość powietrza, Ŝeby przetrwać, dopóki nas nie znajdą - wyjaśnił Lando. -Co więcej, poruszamy się po pokładzie mniej więcej swobodnie i umiemy juŜ obsługiwać mechanizmy stworzone przez Quel-lich. Jesteśmy traktowani jak goście, a nie jak intruzi. Doprawdy, mogło być gorzej. - Jest gorzej. Zmierzamy w nieznane, pokonując ogromne dystanse jednostką, która przez lata była nieuchwytna - stwierdził Lobot. - Nie mamy Ŝywności i dysponujemy bardzo ograniczoną ilością wody. Osprzęt skafandrów i roboty powoli wyczerpują zapas energii. śadne z urządzeń, które odkryliśmy, nie pozwala nam kontrolować poczynań statku ani komunikować się z nim. Poruszamy się po ogólnodostępnych pomieszczeniach, a nie jesteśmy wpuszczani do kabin prywatnych. Jeśli chcemy opanować ten okręt, musimy być traktowani przez jego systemy jak właściciele, a nie jak goście. - Przyznaję, Ŝe jeszcze nie znaleźliśmy drzwi z napisem WSTĘP TYLKO DLA UPOWAśNIONEGO PERSONELU -powiedział Lando - ale zgodnie z mapą sporządzoną przez Ar- too, jesteśmy juŜ w odległości najwyŜej dwóch lub trzech pomieszczeń od dziobu. UwaŜam, Ŝe powinniśmy pozbierać ma-natki i znaleźć wreszcie tę sterownię. - Nie ma powodu, Ŝeby wierzyć, iŜ sterownia znajduje się na dziobie - zauwaŜył Lobot. Lando rzucił mu pytające spojrzenie. - Zdawało mi się, Ŝe sam zaproponowałeś ten kierunek poszukiwań... - Opierając się na przypuszczeniach wysnutych dzięki znajomości typowych schematów konstrukcyjnych - dokończył Lobot. - Niestety, ten pojazd nie został zbudowany na bazie typowych schematów. Jego konstruktorzy nie korzystali z doświadczeń znanych nam cywilizacji, dlatego jest wyjątkowy. Nigdy nie poznamy do końca jego sekretów, nie potrafimy bowiem myśleć tak, jak robili to Quella. - Wystarczy, Ŝe odkryjemy choć jeden z nich - powiedział Lando. - Dlaczego sądzisz, Ŝe mostek nie znajduje się w pobliŜu dziobu? - Spójrz na mapę. Kabiny, które zwiedziliśmy w ciągu kilku ostatnich dni, otaczają nie znaną nam przestrzeń pośrodku statku, do której nie mamy dostępu. - To znaczy, Ŝe powinniśmy próbować dalej, prawda? - spytał Lando. - Granica między dwiema strefami, przejście TYLKO DLA OFICERÓW, klucz do dyrektorskiej łazienki, turbowinda do najdroŜszego apartamentu... Nazwa nie gra roli. Czuję, Ŝe znajdziemy to w którymś z tych dwóch
pomieszczeń. - Być moŜe przejście jest tak dobrze ukryte, Ŝe nigdy go nie dostrzeŜemy. A moŜe w ogóle nie istnieje? - Jeśli trzeba będzie, sami je zrobimy — powiedział Lando z uśmiechem. - A teraz chyba warto zrobić mały zakład. Masz przy sobie coś cennego? - Słucham?! - JeŜeli mam rację, a ty nie, to chcę na tym zarobić - wyjaśnił Lando. - Nie ma to jak odrobina hazardu, kiedy sprawy Ŝycia i śmierci stają się trochę nudnawe. No więc, ile jesteś skłonny postawić na to, Ŝe siedzimy tu jak szczury w klatce? Lobot spojrzał obojętnie na Landa. Po chwili jego twarz - na co dzień pozbawiona wyrazu - zaczęła dygotać. Kąciki ust jęły się poruszać, a oczy - mrugać. Potem Lobot wydał z siebie dziwne, najwyraźniej dawno nie praktykowane beczenie, które stopniowo przeszło w jękliwy chichot. - Jesteś szurnięty, Lando - powiedział. - Od wielu lat miałem zamiar ci to powiedzieć. - Kiedyś musi być ten pierwszy raz - odparł Lando, zdumiony dźwiękiem, którego nie słyszał nigdy przedtem: śmiechem Lobota. — Nie odpowiedziałeś na moje pytanie: wchodzisz w to, czy nie? Lobot chwycił dryfujący but i rzucił nim w jego stronę.- Za dobrze cię znam, Ŝeby się z tobą zakładać - powiedział. - Chodźmy. Czas znaleźć tę sterownię. - Przepraszam pana... Lando badał rękami wewnętrzne ściany pomieszczenia, podczas gdy Lobo robił to samo na zewnątrz. - O co chodzi, Threepio? - Zastanawiałem się nad czymś - zaczął Threepio. - Artoo twierdzi, Ŝe jeśli ta jednostka nie dysponuje osłonami, nasz sygnał naprowadzający powinien rozchodzić się w normalnej przestrzeni bez przeszkód... - Zgadza się. - Upiera się równieŜ przy tym, Ŝe nawet gdyby statek dysponował polem siłowym, to sygnał naprowadzający emitowany przez hiperkom pokonałby je bez trudu. - Zgadza się. - Czy moŜe mi pan zatem wytłumaczyć, dlaczego nie wysyłamy sygnału za kaŜdym razem, gdy powracamy do normalnej przestrzeni? - Jasne. To dlatego, Ŝe nie mamy nadajnika ratunkowego. - Ach tak - powiedział zakłopotany Threepio. - Jeśli to nie sprawi panu problemu, czy mógłby pan wyjaśnić nam, w jaki sposób nasze okręty mają nas odnaleźć? - Przede wszystkim, nie powinny były tracić nas z oczu -odparł Lando. - Zespół Hammaxa miał za zadanie wedrzeć się błyskawicznie na pokład i unieruchomić wagabundę, zanim zdąŜyłby wykonać skok. - Rozumiem. Pan jednak namówił pułkownika Pakkpekatta, Ŝeby pozwolił nam spróbować załatwić to powoli i delikatnie? Lando wzruszył ramionami. - Coś w tym guście. Lobot z niedowierzaniem uniósł brew. - Czy to znaczy, Ŝe nie opracowano planu zapasowego na wypadek, gdyby coś poszło nie tak jak trzeba? - naciskał Threepio. -Jestem pewien, Ŝe temat ewentualnej ucieczki wagabundy pojawił się podczas rozmów strategicznych z pułkownikiem Pakkpekattem. - Naturalnie - uspokoił go Lando. - Tyle, Ŝe nadajnik ratunkowy mógłby zwrócić na nas uwagę osób postronnych. Zresztą właśnie po to produkuje się takie maszynki, Ŝeby nadawały na wszystkich częstotliwościach... Pamiętaj, Ŝe to jest operacja Wywiadu Nowej Republiki. Przejęcie kontroli nad wagabundą było zaledwie pierwszą częścią planu. Nawet zespół Hammaxa nie miał zabrać ze sobą nadajnika ratunkowego, a jedynie środki łączności krótkodystansowej. - Rozumiem. Zabroniono panu włączenia nadajnika ratunkowego w skład naszego ekwipunku. - Nie - odparł Lando. - Sam podjąłem taką decyzję. Podejrzewałem, Ŝe gdybyśmy mieli coś takiego, kusiłoby nas, Ŝeby wysłać sygnał. Dlatego właśnie postanowiłem wykluczyć taką ewentualność. - Obawiam się, Ŝe nie rozumiem, panie Lando. - To dlatego, Ŝe nie masz wszystkich kawałków tej układanki - wyjaśnił Lando. - Powiedzmy, Ŝe wytyczne, które otrzymałem, nie pokrywają się z rozkazami wykonywanymi przez Pakkpekatta. Nie mieliśmy pozwolenia na wejście na pokład tego statku i nie zamierzałem przekazać wagabundy wprost w ręce pułkownika. No, przynajmniej nie od razu. - Dlaczego? - Dlatego, Ŝe statek skończyłby w ciemnym hangarze jakiejś tajnej bazy i nikt by go juŜ nie ujrzał -
odpowiedział Lando. -Wywiad Nowej Republiki ma setki ludzi, którzy zajmują się wyłącznie rozbieraniem na części broni przechwyconej od obcych w poszukiwaniu koncepcji wartych powielenia. Człowiek, który mnie tu wysłał... nazwijmy go admirałem... miał przeczucie, Ŝe ten statek moŜe być czymś więcej niŜ tylko bronią i zasługuje na nieco lepszy los. I wygląda na to, Ŝe miał rację. - Rozumiem - powtórzył Threepio i dodał, ponaglony zwięzłym ćwierknięciem Artoo: - Ale jego plan nie powiódł się w stu procentach. Lando potrząsnął głową. - Jedyne, co nam nie wyszło, to przejęcie kontroli nad statkiem. Obiecałem mu, Ŝe tego dokonamy, ale na razie się nie udało. - Panie Lando, Artoo chciałby wiedzieć, czy mamy jakikolwiek środek łączności z zespołem operacyjnym. - Nie; jedynie komunikatory krótkiego zasięgu. Pamiętajcie jednak, Ŝe ja wcale nie chcę, Ŝeby Pakkpekatt nas ratował. - Więc w jaki sposób zamierza pan skontaktować się z człowiekiem, który zlecił panu tę misję? Lando zacisnął ustŁ.- Na pokładzie „Ślicznotki" zainstalowano hiperkom nadający sygnał w ściśle określonym paśmie. Supertajne urządzenie, nawet nie mam pojęcia, jak działa. Dzięki niemu admirał moŜe śledzić wszystkie ruchy mojego statku, o ile tylko znajduje się on w zasięgu nadajnika. O jaką odległość dokładnie chodzi, to tajemnica, ale powiedziano mi, Ŝe jest ogromna. - AleŜ „Ślicznotka" juŜ nie jest przycumowana do wagabun-dy! - przypomniał Threepio. - Widzieliśmy, jak odłączała się od śluzy. MoŜe nawet została zniszczona? JakiŜ poŜytek z tego nadajnika, skoro nawet nie mamy pojęcia, gdzie jesteśmy? Lobot ma rację: jesteśmy zgubieni, skazani na niebyt... - Przymknij się wreszcie, dobrze!? - zaŜądał poirytowany Lando. - Słowo daję, jesteś najbardziej denerwującym robotem, jakiego kiedykolwiek zbudowano. - Jaki pan nieuprzejmy... - Znowu zaczynasz? - rzucił ostrzegawczo Lando. Zanurzył rękę w przepastnej kieszeni skafandra i wyciągnął srebrzysty cylinder grubości kciuka i długości dłoni. - Spójrz - powiedział, podrzucił cylinder i złapał go za przeciwległy koniec, a następnie zręcznie ukrył w kieszeni. - Znajdą nas, jeśli będą chcieli. - Jakim cudem? O czym pan mówi? Do czego słuŜy ten przedmiot? - To urządzenie przywołujące „Ślicznotkę". - Wiedziałeś o tym?! - Oczywiście. Threepio uniósł głowę. - Nadajnik! A więc moŜemy wezwać pomoc? - MoŜemy wyemitować sygnał, który uruchomi układ podporządkowania mojego jachtu. Dzięki admirałowi działa takŜe w nadprzestrzeni - wyjaśnił Lando. - Układ podporządkowania doprowadzi statek prosto do nas. - Przepraszam, panie Lando, ale czy cały czas miał pan to urządzenie przy sobie? - To wyjątkowo głupie pytanie, Threepio, nawet jak na dro-ida protokolarnego. - Nie widzę powodu, Ŝeby odpowiadać w obraźliwy sposób na moje proste pytania... - Pozwól, Ŝe oszczędzę ci zadawania dalszych „prostych pytań" - przerwał mu Lando. - Tak, miałem je przy sobie i nie uŜywałem go. Postąpiłem tak dlatego, Ŝe nie mamy kontroli nad poczynaniami wagabundy. Gdybym po najbliŜszym wyjściu z nadprzestrzeni wezwał „Ślicznotkę", mógłbym wywołać nader niepoŜądane skutki. Albo wagabunda uciekłby po raz kolejny, albo otworzyłby ogień do jachtu. Jeśli „Ślicznotka" zostanie uszkodzona, znajdziemy się w powaŜnych tarapatach. Czy to jasne? - Całkowicie, panie Lando. - To dobrze. W takim razie wracam do tego, co robiłem, a ty nie waŜ się mi przeszkadzać. Nie wrócimy do domu, zanim nie wykonamy zadania, które nam zlecono, a ja jestem za bardzo zmęczony i głodny, Ŝeby uŜerać się z jakimś kłótliwym droidem. Rozwalę cię na kawałki strzałem z blastera, jeŜeli zmusisz mnie, Ŝebym cię słuchał choćby minutę dłuŜej. Czy to teŜ jest jasne? - Jak poranek na księŜycu Kolos! - Threepio poklepał Artoo po kopułce sprawną ręką. - Chodźmy, Artoo. Zdaje się, Ŝe przeszkadzamy. Przedział dziobowy wagabundy był co najmniej pięć razy obszerniejszy niŜ pomieszczenia, które odkryli dotychczas. Miał kształt grubego dysku, umieszczonego pionowo. Jedna z jego ścian była wypukła i oddalona od przeciwległej, wklęsłej, o mniej więcej pięć metrów. Na obwodzie dysku znajdowało się osiem wejść, łącznie z tym, którym dostali się do środka. KaŜde z nich wyglądało jak wrota kolejnego długiego ciągu pomieszczeń. - Wszystkie drogi prowadzą do Imperiał City - rzekł Lando. - Nie wiem, czy jesteśmy w sterowni, ale to miejsce wyraźnie róŜni się od pozostałych. Wydaje się jasne, Ŝe Quella chcieli, Ŝeby właśnie tu