ROZDZIAŁ 1
Stał w najwyŜej połoŜonym miejscu planety Almania - na dachu wieŜy, wzniesionej kiedyś przez
potęŜnych Je'harów. WieŜa była teraz zrujnowana, kamienie schodów kruszyły się, kiedy stawiał na
nich stopy, a na dachu leŜało pełno śmieci, pozostałych po bitwach, stoczonych przed wielu laty. Z tego
miejsca mógł jednak spoglądać na swoje miasto i podziwiać tysiące widocznych jak okiem sięgnąć
świateł, mimo iŜ po opustoszałych ulicach przemykały się tylko automaty, a takŜe wszechobecne
androidy-straŜnicy.
Nie zamierzał jednak patrzeć długo w dół, na miasto. Pragnął wpatrywać się w gwiazdy.
Lodowaty wicher załopotał fałdami jego czarnego płaszcza. MęŜczyzna złączył za plecami dłonie,
ukryte w czarnych rękawicach. Pośmiertna maska, którą nosił od chwili unicestwienia Je'harów, wisiała
teraz na srebrnym łańcuszku otaczającym jego szyję.
Gwiazdy nad głową mrugały i migotały. Nie do wiary, Ŝe gdzieś w górze istniały inne światy.
Planety, którymi będzie kiedyś władał.
JuŜ niedługo.
Mógł był czekać cierpliwie na swoim stanowisku dowodzenia; stać w obserwatorium wzniesionym
specjalnie dla niego, ale tym razem nie chciał przebywać wśród ochronnych murów. Pragnął się
napawać, a nie tylko odbierać wraŜenia za pomocą wzroku.
Siła spojrzenia była przecieŜ niczym w porównaniu z potęgą Mocy.
Odchylił głowę i zamknął oczy. Tym razem nie dojdzie do Ŝadnej eksplozji, nie będzie Ŝadnego
oślepiającego błysku światła. Skywalker powiedział mu, Ŝe właśnie tak wyglądały przestworza, kiedy
został unicestwiony Alderaan.
„Poczułem silne zakłócenie Mocy" - oznajmił wówczas starzec. A przynajmniej takich słów uŜył
Skywalker, kiedy przytaczał jego słowa.
To zakłócenie nie będzie moŜe równie silne, ale mistrz Jedi je poczuje. Z pewnością odbiorą je
takŜe wszyscy młodzi Jedi, a wówczas zrozumieją, Ŝe układ sił w galaktyce uległ radykalnej zmianie.
Nie będą wiedzieli tylko tego, Ŝe zmienił się na jego korzyść. Jego, Kuellera, władcy Almanii, a
niedługo lorda wszystkich poŜałowania godnych światów, na których przebywali.
Kamienne mury były wilgotne i zimne, kiedy Brakiss dotykał ich nie osłoniętymi niczym palcami.
Jego połyskujące czarne buty ślizgały się na wykruszonych kamieniach schodów i młody męŜczyzna
musiał nieraz wyciągać ręce na boki, by utrzymać równowagę. Srebrzysta szata, w którą był odziany,
odpowiednia na krótką przechadzkę ulicami miasta, nie chroniła ciała przed podmuchami zimnego
wichru. JeŜeli ten eksperyment zakończy się sukcesem, Brakiss powróci na Telti, gdzie przynajmniej
panowały znacznie wyŜsze temperatury.
Pod palcami czuł chłód metalowej obudowy zdalnego sterownika. Nie chciał wręczać go
Kuellerowi, dopóki cały eksperyment nie dobiegnie końca. Dopiero przed kilkoma chwilami
uświadomił sobie, Ŝe męŜczyzna będzie czekał na wyniki tu, na Almanii - miejscu triumfu jego
nieprzyjaciół, ale takŜe ich późniejszej śmierci.
Brakiss nienawidził wieŜ. Miał wraŜenie, Ŝe wciąŜ jeszcze coś grzechocze w ich kamiennych
murach. Pewnego razu, kiedy odwiedził znajdujące się pod nimi katakumby, ujrzał ogromnego białego
ducha.
Tego dnia wspiął się na wysokość dwudziestego piętra, ale dopiero kiedy przebiegł kilka
pierwszych, przeskakując po kilka schodów naraz, uzmysłowił sobie, Ŝe niektóre kamienne stopnie
mogą nie utrzymać cięŜaru jego ciała. Kueller, co prawda, nie wzywał go, ale Brakiss się tym nie
przejmował. Pomyślał, Ŝe im szybciej opuści Al-manię, tym będzie się czuł szczęśliwszy.
Schody zakręciły i w końcu młody męŜczyzna znalazł się na dachu. .. a raczej na czymś, co kiedyś
pełniło funkcję dachu. Zmurszałe stopnie schodów osłonięta przed oddziaływaniem wiatru i wody,
stawiając wokół nich coś w rodzaju kamiennej chaty. Nie wyposaŜono jej jednak w Ŝadne otwory
okienne ani drzwiowe. Brakiss ujrzał jedynie inkrustowane Ŝwirem kamienne ściany, ponad którymi
widniało usiane gwiazdami niebo. Część kamiennych bloków tworzących mury chaty wykruszyła się i
roztrzaskała o dach wieŜy. Ślady po trafieniach bomb i blasterowych błyskawic tworzyły niewielkie
wgłębienia w powierzchni, która musiała być kiedyś idealnie gładka. Kueller nie zadał sobie trudu,
Ŝeby naprawić wieŜę albo inne budynki rządowe, wzniesione za czasów panowania Je'harów. Zapewne
juŜ tego nie uczyni.
Kueller nigdy nie wybaczał nikomu, kto ośmielał się krzyŜować jego plany.
Brakiss się wzdrygnął, po czym chwycił połę cienkiej peleryny i zarzucił na ramiona. Jego
zgrabiałe z zimna palce prawie nie poczuły, kiedy zetknęły się z tkaniną szaty.
- Powiedziałem ci, Ŝebyś zaczekał na dole! - usłyszał niesiony z wiatrem, głęboki głos Kuellera.
Przełknął ślinę. Nawet nie wiedział, w którym miejscu znajduje się męŜczyzna.
Dach wieŜy był oświetlony blaskiem tysięcy gwiazd, rozjaśniających mroczne niebo poświatą,
którą uwaŜał za dziwaczną. Pokonał kilka ostatnich stopni, po czym przeszedł przez wyrwę w
kamiennym murze chaty. Podmuch wichru natychmiast odepchnął go pod ścianę. Brakiss musiał
wyciągnąć prawą rękę, by nie upaść, wskutek czego wypuścił rąbek peleryny. Zapinka wpiła mu się w
szyję, a wiatr załopotał fałdami materiału za jego plecami.
- Musiałem się dowiedzieć, czy zadziała - odparł.
- Dowiesz się, kiedy zadziała.
Głos Kuellera przypominał coś Ŝyjącego własnym Ŝyciem. Otaczał Brakissa i rozbrzmiewał echem
w jego uszach, sprawiając, Ŝe młody męŜczyzna czuł się osaczony. Brakiss skupił myśli, ale nie na
głosie, a na samym Kuellerze.
Dopiero wówczas go dostrzegł, stojącego na krawędzi dachu i spoglądającego na miasto,
widoczne pod jego stopami. Oglądana z tej wysokości Stonia, stolica Almanii, wydawała się małą i nic
nie znaczącą gromadą domów. Kueller patrzył jednak na nią jak potęŜny drapieŜnik na zdobycz. Jego
peleryna powiewała na wietrze, a szerokie barki sugerowały, iŜ męŜczyzna jest obdarzony niezwykłą
fizyczną siłą.
Brakiss postąpił krok do przodu, kiedy nagle wicher ucichł. Powietrze zamarło, podobnie jak on...
gdyŜ w tej samej sekundzie usłyszał-poczuł-zobaczył-milion głosów istot krzyczących z przeraŜenia.
Zalała go fala trwogi. Ponownie przypomniał sobie chwilą, kiedy mistrz Skywalker kazał mu
wyprawić się w głąb własnego serca. Zobaczył, co się w nim kryje, ale omal nie postradał zmysłów...
W gardle Brakissa wezbrał okrzyk...
I w tej samej sekundzie zamarł, kiedy wokół niego eksplodowały inne okrzyki, napełniając go,
rozgrzewając i topiąc niesione podmuchami wiatru kryształki lodu. Młody męŜczyzna miał wraŜenie,
Ŝe staje się silniejszy, większy i potęŜniejszy niŜ kiedykolwiek przedtem. Zamiast przeraŜenia czuł
teraz dziwaczną, pokrętną radość.
Uniósł głowę i spojrzał na Kuellera. MęŜczyzna uniósł ręce ku rozgwieŜdŜonemu niebu i odchylił
głowę. Dokonała siew nim jakaś przemiana. Został napełniony nową wiedzą, której Brakiss
prawdopodobnie nawet nie pragnąłby poznać.
A mimo to...
Mimo to Kueller promieniował, jakby ból kryjący siew głosach milionów osób podsycił coś w
jego duszy i sprawił, Ŝe urósł jeszcze bardziej niŜ kiedykolwiek.
Wicher zaczął znów wiać, a jego lodowaty podmuch odepchnął Brakissa pod kamienną ścianę.
Młody męŜczyzna zaczekał, aŜ Kueller opuści ręce swobodnie wzdłuŜ ciała, i dopiero wówczas
powiedział:
- Działa.
Kueller nasunął maskę na twarz.
- Całkiem dobrze - przyznał.
ZwaŜywszy na doniosłość chwili, takie stwierdzenie było oczywistym niedomówieniem. Kueller
powinien pamiętać o tym, Ŝe Brakiss takŜe umiał władać Mocą.
MęŜczyzna się odwrócił, aŜ zaszeleściły fałdy szaty za jego plecami. Sprawiał wraŜenie, Ŝe za
chwilę pofrunie. Podobna do czaszki pośmiertna maska, ściśle przylegająca do jego twarzy, lśniła,
jakby promieniowała wewnętrznym blaskiem.
- Domyślam się, Ŝe chciałbyś powrócić teraz do swojego nikczemnego zajęcia - odezwał się
Kueller.
- Na Telti jest o wiele cieplej.
- Tu teŜ moŜe być ciepło.
Brakiss niemal odruchowo pokręcił głową. Nienawidził Almanii.
- Twój problem polega na tym, Ŝe nie doceniasz potęgi nienawiści - rzekł łagodnie Kueller.
- Wydawało mi się, Ŝe mój problem polega na tym, iŜ słuŜę równocześnie dwóm panom - odparł
Brakiss.
Kueller się uśmiechnął, a wąskie wargi maski poruszyły się razem z jego wargami.
- Czy tylko dwóm?
Słowa wisiały przez chwilę w powietrzu między męŜczyznami niczym Ŝywe istoty. Brakiss miał
wraŜenie, Ŝe całe jego ciało zamienia się z wolna w bryłę lodu.
- Działa - powtórzył po chwili.
- Domyślam się, Ŝe oczekujesz nagrody.
- Zgodnie z tym, co pan obiecywał.
- Nigdy niczego nie obiecuję - odparł Kueller. - Co najwyŜej daję do zrozumienia.
Brakiss zaplótł ręce na torsie. Nie okazał gniewu, mimo iŜ Kueller pragnął, Ŝeby się rozgniewał.
- Dał pan do zrozumienia, Ŝe obdarzy mnie wielkimi skarbami.
- To prawda - przyznał Kueller. - Tylko czy zasługujesz na to, Ŝebym obdarzył cię wielkimi
skarbami?
Młody męŜczyzna nie odpowiedział. WciąŜ pamiętał o tym, Ŝe to właśnie Kueller pomógł mu
przyjść do siebie po przeŜytym wstrząsie. Kiedy Brakiss przebywał na Yavinie Cztery, wyruszył na
katastrofalną wyprawę w głąb własnego serca, w trakcie której omal nie oszalał. JuŜ dawno jednak
spłacił ten dług wdzięczności. Został, poniewaŜ nie miał dokąd się udać.
Odepchnął się od kamiennej ściany. Odwrócił się i postanowił zejść z wieŜy.
- Wracam na Telti - powiedział, czując wzbierającą falę buntu.
- To dobrze - odezwał się Kueller. - Ale najpierw dasz mi ten zdalny sterownik.
Brakiss stanął i obejrzał się przez ramię. Odnosił wraŜenie, Ŝe w ciągu ostatniej godziny Kueller
zdecydowanie urósł. Urósł i zmęŜniał, wydoroślał.
A moŜe tylko było to złudzenie, wywołane panującymi ciemnościami.
Gdyby Brakiss miał do czynienia z jakimkolwiek innym śmiertelnikiem, zapewne zapytałby go,
jakim cudem mógł dowiedzieć się o urządzeniu. Kueller nie był wszakŜe pierwszym lepszym
śmiertelnikiem.
Młody męŜczyzna wyciągnął rękę, w której trzymał niewielki przedmiot.
- Nie działa tak szybko, jak inne sterowniki, które dla pana skonstruowałem.
- Doskonale.
- Musi pan wprowadzić najpierw kody zabezpieczające. Trzeba poinformować urządzenie, na jaką
sekwencję cyfr powinno reagować.
- Jestem pewien, Ŝe sobie z tym poradzę.
- Musi pan sprząc je ze sobą.
- Brakissie, potrafię posługiwać się zdalnymi sterownikami.
- To dobrze - odparł młody męŜczyzna.
Zebrał siły i przeszedł przez wyrwę w murze kamiennej chaty. Przekonał się, Ŝe w środku, dokąd
nie docierały podmuchy wiatru, jest o wiele cieplej.
Nie wierzył jednak, aby Kueller pozwolił mu tak po prostu odejść.
- Czego pan oczekuje ode mnie, kiedy wrócę na Telti? - zapytał.
- Skywalkera - odparł Kueller. W jego chrapliwym głosie zadźwięczała nuta nienawiści. -
Wielkiego mistrza Jedi, Luke'a niezwycięŜonego Skywalkera.
Młody męŜczyzna poczuł, Ŝe kryształki lodu przeniknęły do głębi jego serca.
- Co zamierza pan z nim uczynić?
- Unicestwię go - odrzekł Kueller. - Tak samo, jak on usiłował nas unicestwić.
ROZDZIAŁ 2
Luke Skywalker utrzymywał cięŜar ciała, stojąc tylko na jednej ręce. Zagłębiwszy palce w
wilgotny grunt dŜungli, starał się utrzymywać równowagę. Po jego obnaŜonej szyi i twarzy spływały
krople potu, które później ściekały z brody i nosa. Mistrz Jedi nie miał na stopach butów, a jego nogi
odziane były w obcisłe spodnie, ściśle przylegające do wilgotnej skóry. W powietrzu nad nim unosił się
Artoo razem z kilkoma większymi i mniejszymi kamieniami, a takŜe na wpół spróchniałym pniem
jakiegoś drzewa. Ćwiczeniom Luke'a przyglądało się kilkoro słuchaczy akademii; najzdolniejszych i
najmłodszych uczniów jego najlepszej klasy.
Skywalker wykonywał to ćwiczenie od chwili, kiedy nad horyzontem czwartego księŜyca wzeszła
ogromna pomarańczowa kula gazowego giganta, Yavina. Wielka miedziana tarcza planety wisiała teraz
dokładnie nad jego głową, ale mimo iŜ Luke obficie się pocił, nie odczuwał zmęczenia ani pragnienia.
Odnosił wraŜenie, Ŝe Moc przepływa przez jego ciało niczym chłodna woda, pozwalając mu
utrzymywać w powietrzu Artoo, kamienie i pień drzewa.
Uczniowie zapewne zastanawiali się, jak długo jeszcze będą musieli przyglądać się mistrzowi.
Luke pomyślał, Ŝe moŜe powinien po kolei unosić ich nad miękką murawę polany, a potem
pozostawiać samym sobie i pozwalać, by spadali na ziemię - powoli albo szybko, w zaleŜności od
indywidualnych umiejętności władania Mocą.
Stłumił uśmiech. Bardzo lubił nauczać, ale nieczęsto to okazywał. Rzadko się śmiał, gdyŜ czasami
kandydaci na rycerzy Jedi sądzili, Ŝe bawi się ich kosztem - co nie wpływało korzystnie na wzajemne
stosunki między uczniami a nauczycielem. Mimo to zdarzały się momenty takie jak ten, które sprawiały
mu duŜo radości. Artoo zapewne nie doceniał tego aspektu procesu nauczania, ale to właśnie dzięki
takim chwilom Skywalker mógł się znów czuć jak niesforny chłopak.
Zamiast unieść w powietrze któregoś ucznia, oderwał od ziemi jeszcze jeden spory kamień.
ZbliŜył go do pozostałych, czując, jak kołysze się niepewnie, zanim znajdzie się w wyznaczonym
miejscu. Uczniowie Luke'a patrzyli w milczeniu. Mistrz przyglądał się ich stopom, obserwując, czy
któryś uczeń, bardziej zirytowany niŜ pozostali, nie poruszy się niespokojnie. Zamierzał unieść
pierwszego, który będzie sprawiał wraŜenie, Ŝe się niecierpliwi.
Opracował tę metodę szkolenia przed kilkoma laty jako ćwiczenie mające nauczyć kandydatów
cierpliwości, a takŜe jako sposób ukazania im potęgi Mocy. Podobnie jak większość metod, jakie
stosował w swojej akademii, na jednych słuchaczach wywierała większe wraŜenie, a na innych
mniejsze. Czasami, obserwując reakcje uczniów na róŜne aspekty kształcenia, wiedział, co dzieje się w
ich umysłach. Ci kandydaci, którzy przyglądali mu się w tej chwili, przebywali w akademii na tyle
krótko, Ŝe naśladowali reakcje pozostałych. Mistrz Jedi miał nadzieję, Ŝe pozbędą się tego nawyku,
zanim pomarańczowa tarcza planety skryje się za przeciwległym horyzontem.
Nagle poczuł falę emocji, która uderzyła go niczym pięść: zimna, twarda, potęŜna i przeraŜająca.
Ból był bardziej dotkliwy niŜ cokolwiek, co odczuwał do tej pory. Gorszy niŜ ten, którego doznał,
kiedy omal nie stracił nogi, starając się unieszkodliwić „Oko Palpatine'a". Silniejszy niŜ ból, jaki
sprawiło mu wyładowanie energii ciemnej Mocy, którym uraczył go Imperator, gdy przebywał na
pokładzie Gwiazdy Śmierci. Gorszy nawet niŜ ten, jaki przeniknął go na Hoth, kiedy doznawał rany
twarzy. Fali przeraŜenia i bólu towarzyszył wstrząs, jaki wywołuje uświadomienie sobie czyjejś zdrady
- wstrząs zwielokrotniony przez miliony umysłów istot, które go przeŜyły.
Stojący na jednej ręce Luke zachwiał się. Usiłował zachować równowagę i utrzymać w powietrzu
kamienie i pień drzewa, Ŝeby nie spadły na głowy niczego nie podejrzewających uczniów. Artoo
rozpaczliwie zapiszczał, szybując w przeciwległy kraniec polany, ale dźwięk ten zmieszał się z
okrzykami, jakie rozbrzmiewały w głowie Skywalkera. Mały robot, wydając metaliczny grzechot,
wylądował na murawie. Uczniowie Luke'a w popłochu rozbiegli się po polanie, a mistrz Jedi stracił
resztki koncentracji.
Poczuł, jak mięśnie ręki pod cięŜarem jego ciała wiotczeją i odmawiają posłuszeństwa.
Wylądował na ziemi i na chwilę stracił zdolność oddychania. LeŜał na plecach, czując wilgoć ściółki, i
wsłuchiwał się w pełne przeraŜenia okrzyki, wciąŜ jeszcze rozbrzmiewające niczym echo w jego
mózgu.
Nagle głosy umilkły równie szybko, jak się pojawiły.
- Czy dobrze się czujesz, mistrzu? - odezwał się jeden z uczniów. Luke miał wraŜenie, Ŝe na ten
dźwięk nakłada się jego własny głos, przepełniony tym samym drŜącym przeraŜeniem, jakie odczuwał
przed siedemnastu laty. - Co się stało?
Mistrz Jedi dotknął twarzy palcami lewej dłoni i przekonał się, Ŝe cały drŜy.
- Miało miejsce silne zakłócenie Mocy - powiedział. Zastanawiał się, jakim cudem nie poczuli
tego jego uczniowie; jak on sam nie poczuł czegoś nawet jeszcze silniejszego, co wydarzyło się przed
tyloma laty.
„Jakby miliony głosów nagle krzyknęło z przeraŜenia i równie niespodziewanie zostało
uciszonych".
- Benie - szepnął do siebie. - CzyŜby jeszcze jedna Gwiazda Śmierci?
Nie oczekiwał Ŝadnej odpowiedzi. Dodający otuchy głos Bena zamilkł na długo przed
zorganizowaniem akademii Jedi, a nawet przed czasami wielkiego admirała Thrawna.
Luke zamknął oczy i starał się umiejscowić źródło zakłócenia. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą
tętniło Ŝycie, natrafił na ogromną pustkę. Pozostał w niej tylko ślad wielkiego bólu, osad bezbrzeŜnego
zdumienia i resztki wstrząsu związanego z czyjąś zdradą... echa krzyku wydobywającego się niczym z
czeluści rozpadliny.
- Mistrzu Skywalkerze? - Głos naleŜał do jednaj z najbardziej obiecujących uczennic, Eelysy,
młodej dziewczyny pochodzącej z Coruscant. - Mistrzu Skywalkerze?
Luke pomachał do niej prawą ręką. Czuł, Ŝe plecy bolą go od uderzenia o ziemię, a płuca z
powodu chwilowego braku tlenu. Wydawało mu się, Ŝe serce mu pęknie, przepełnione bezgranicznym
bólem. Od strony skraju polany doleciał Ŝałosny pisk Artoo.
Musiał usiąść, by udowodnić swoim uczniom, Ŝe wszystko jest w porządku, choć nie było to
prawdą.
- Mistrzu Skywalkerze?
Głos Eelysy zmieszał się i stopił z echami innych głosów rozbrzmiewających w jego głowie.
Otworzył oczy. W cieniu drŜącej ręki ujrzał twarz Leii, poparzoną i zakrwawioną. Wyciągnął ku niej
rękę, ale wizja zniknęła.
„To przyszłość widzisz".
A zatem katastrofa nie wydarzyła się na Coruscant. Wiedziałby, gdyby Leia zginęła. Albo Han.
Albo ich dzieci.
Wiedziałby to.
Artoo zapiszczał ponownie. Tym razem zabrzmiało to, jakby się niecierpliwił.
- Odnajdźcie Artoo - powiedział, zwracając się do uczniów. Jego głos drŜał; brzmiał niespokojnie
i ponuro, podobnie jak głos Bena po zniszczeniu Alderaanu.
Usłyszał trzask łamanych gałązek. Trzej stojący najbliŜej uczniowie oddalili się, by odszukać
małego robota.
A moŜe tylko opuścili nauczyciela, nie umiejąc wytłumaczyć sobie jego niespodziewanej,
zdumiewającej utraty panowania nad sobą.
- Co się stało, mistrzu Skywalkerze?
Eelysa kucnęła obok niego, obracając szczupłe, wiotkie ciało w stronę, skąd mógł się ukazać
niewidoczny nieprzyjaciel. Odkrycie, Ŝe dziewczyna wykazuje talent Jedi, wprawiło w zdumienie nawet
Luke'a. Pochodziła z Coruscant, ale urodziła się juŜ po śmierci Imperatora, wskutek czego jej
umiejętność władania Mocą nie została skaŜona przez Ŝadne trucizny. Była młoda. Bardzo, bardzo
młoda.
- Przed chwilą zginęło milion niewinnych istot ludzkich - w męczarniach i bólu, w jednej chwili -
odparł Luke.
Z trudem oparł część cięŜaru ciała na łokciach. Wiedział jednak, Ŝe do galaktyki ponownie
zawitało bezkresne zło.
Zło, które zagraŜało Leii.
To teŜ wiedział.
Czas nauki naleŜał do przeszłości. Luke nie wątpił, Ŝe musi zabrać Artoo i lecieć na Coruscant.
Leia Organa Solo, przywódczyni Nowej Republiki, poprawiła pas zdobiący długą białą suknię.
Nabrała duŜy haust powietrza. Kiedy poczuła, Ŝe Mon Mothma kładzie dłoń na jej ramieniu, obdarzyła
ją rozbrajającym uśmiechem, podobnym trochę do tego, jakim obdarzała Palpatine'a i jego
zwolenników zasiadających w imperialnym Senacie.
Powoli wypuściła powietrze. Czuła się w tej chwili dokładnie tak, jak w czasach, kiedy była
kilkunastoletnią dziewczyną. Miała wraŜenie, Ŝe coś utraciła; Ŝe odniosła poraŜkę, a Ŝycie zmieniło
bieg bez jej wiedzy czy zgody.
Mon Mothma zamknęła złociste rzeźbione drzwi, a później zablokowała zamek. Obie kobiety
znajdowały się w małej garderobie, którą urządzono w czasach panowania Imperatora Palpatine'a.
Niewielki pokój, przylegający bezpośrednio do sali obrad Senatu, pełnił w tamtych czasach funkcję
tajnego ośrodka łączności, chociaŜ z wyglądu przypominał właśnie garderobę. Jego ściany ozdobiono
delikatnymi złotymi listkami. Część jednej zajmowało ciągnące się od podłogi do sufitu olbrzymie
lustro, przed którym stały teraz Leia i Mon Mothma. Mimo iŜ w krótkich włosach Mon Mothmy
widniały pasemka siwizny, była przywódczyni Nowej Republiki wyglądała pod wieloma względami jak
starsza, stateczniejsza siostra Leii. Skóra Mon Mothmy pokryła się delikatną siecią zmarszczek, które
pozostały z czasów wyniszczającej jej organizm choroby, o jaką przyprawił ją przed sześcioma laty
ambasador Caridy, Furgan.
- O co ci chodzi? - zapytała Mon Mothma.
Leia pokręciła głową i wytarła wilgotne dłonie w fałdy sukni. Prawie niczym nie róŜniła się od
młodej dziewczyny, księŜniczki Leii Organy z Alderaanu, pełnej nadziei i idealistycznych pomysłów
najmłodszej pani senator, która po raz pierwszy wkroczyła do sali obrad imperialnego Senatu, naiwnie
wierząc, Ŝe jej siła przekonywania i rozsądek pomogą ocalić Starą Republikę. Tę samą osobę, która
pozbyła się wszelkich złudzeń w tej samej chwili, kiedy spojrzała w zniszczoną twarz senatora
Palpatine'a.
- Są teraz pełnoprawnymi członkami Nowej Republiki, Leio - rzekła Mon Mothma. - Zostali
wyłonieni w trakcie uczciwych wyborów.
- Ale to nie w porządku. Właśnie tak to wszystko wówczas się zaczęło.
Od chwili ogłoszenia wyników wyborów Leia ciągle rozmawiała na ten temat takŜe z Hanem.
Kilka planet poprosiło Senat o wyraŜenie zgody na to, Ŝeby ich politycznymi przedstawicielami mogli
zostać byli funkcjonariusze Imperium. W uzasadnieniu petycji podano, Ŝe niektórzy najlepsi urzędnicy
zapobiegli zagładzie ludów własnych światów tylko dzięki temu, Ŝe słuŜyli jako imperialni urzędnicy.
Byli niewiele znaczącymi biurokratami, ale ocalili Ŝycie setkom Rebeliantów, poniewaŜ nie zwracali
uwagi na niezwykle ruchy oddziałów wojsk czy pojawianie się obcych twarzy w tłumie. Leia
sprzeciwiała się temu pomysłowi od pierwszej chwili, kiedy o nim usłyszała, z pobieŜnego szkolenia,
jakie przeszła, aby umieć władać Mocą, wysłała wici myśli i odnalazła dzieci w komnatach, czyli tam,
gdzie przebywać powinny.
- Luke'u - szepnęła.
Uwolniła się z objęć Mon Mothmy i podeszła do starej konsolety łączności międzygwiezdnej.
Połączyła się z Yavinem Cztery, gdzie dowiedziała się, Ŝe jej brat właśnie odleciał swoim X--
skrzydłowcem.
- Leio, co się stało? - zapytała Mon Mothma.
Młodsza kobieta nie odpowiedziała. Czekała chwilę, próbując połączyć się z myśliwcem typu X,
pilotowanym przez jej brata, i po chwili jego głos zabrzmiał w niewielkiej komnacie.
- Leio? - zapytał Luke, jakby takŜe się martwił, czy siostrze nie przydarzyło się coś złego.
- Nic mi nie jest, Luke'u - odparła, czując niewymowną ulgę.
- Lecę do ciebie. Czekaj na mnie.
Leia nie mogła jednak czekać. Musiała wiedzieć to juŜ teraz.
- Ty równieŜ to poczułeś, prawda? — zapytała. - Co się stało?
- Alderaan - szepnął Luke i to było wszystko, czego Leia pragnęła się dowiedzieć.
Poczuła, Ŝe w jej umyśle tworzy się wizerunek Alderaanu... Alderaanu widzianego po raz ostatni z
pokładu Gwiazdy Śmierci, uroczego i pogodnego - na kilka sekund przedtem, zanim został rozerwany
na kawałki.
-Nie! -powiedziała. -Luke'u?
- Niedługo tam będę - odparł, po czym przerwał połączenie. Leia nie spodziewała się, Ŝe jej brat
zniknie z ekranu tak nagle. Potrzebowała go. Wydarzyło się coś straszliwego, jak unicestwienie
Alderaanu.
- Co się stało, Leio? - powtórzyła Mon Mothma, obejmując ją ramionami.
Leia poczuła, Ŝe jej mięśnie powoli się odpręŜają.
- Coś okropnego - odparła. Wyciągnęła rękę i dotknęła chłodnego złota drzwi. Wyprostowała się,
ale ich nie otwierała. - W tej komnacie wyczuwam śmierć, Mon Mothmo.
-Leio...
- Luke tu przylatuje. On takŜe poczuł to samo.
- A zatem zaufaj mu - odezwała się była przywódczyni Nowej Republiki. - Wiedziałby, gdyby
zagraŜało ci bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Sęk w tym, Ŝe nie wiedział. Leia odniosła wraŜenie, Ŝe oboje odetchnęli z ulgą, usłyszawszy swoje
głosy. Poczuła suchość w gardle.
- Poślij kogoś po Hana, dobrze? - poprosiła. Mon Mothma kiwnęła głową.
- Domyślam się, Ŝe chciałabyś przełoŜyć termin inauguracyjnego posiedzenia Senatu na kiedy
indziej? - zapytała.
Bardziej niŜ cokolwiek innego... Mimo to Leia wyprostowała plecy i po raz ostatni sprawdziła, czy
warkocze na głowie nie są rozplecione.
- Nie - oznajmiła stanowczo. - Miałaś rację. Muszę bardzo uwaŜnie dobierać słowa swojej mowy
powitalnej. Idę, ale chciałabym, Ŝeby wszystkie straŜe tego popołudnia zostały podwojone. NaleŜy
takŜe wzmóc czujność, jeŜeli chodzi o ochronę planety. A poza tym przekaŜ admirałowi Ackbarowi
prośbę, by przeszukał najbliŜsze okolice Coruscant, czy w przestworzach nie znajdzie czegoś
niezwykłego.
- Czego właściwie się obawiasz? - zapytała Mon Mothma. W umyśle Leii eksplodował Alderaan,
zamieniając się w oślepiającą kulę ognia i Ŝarzących się szczątków.
- Nie wiem - odrzekła. - Po prostu nie wiem. MoŜe Gwiazdy Śmierci albo Pogromcy Słońc.
Czegoś, co moŜe unicestwić nas wszystkich.
ROZDZIAŁ 3
Han siedział w najdalszym kącie pomieszczenia, zasnutego kłębami dymu. Nie odwiedzał tego
kasyna od czasów, kiedy wygrał w sabaka planetę Dathomirę. To było jeszcze zanim poślubił Leię. Od
tamtych czasów właściciele zmieniali się co najmniej piętnaście razy. W tej chwili kasyno nosiło nazwę
„Kryształowy Klejnot", która chyba nie mogła gorzej pasować do wszystkiego, co działo się w środku...
zwłaszcza Ŝe wnętrze nie wyglądało ani trochę inaczej niŜ przed laty. W powietrzu unosiła się ta sama
woń stęchlizny i pleśni, zmieszana z kłębami dymu i oparami alkoholu. Kiepski zespół grał jakiegoś
tatooińskiego bluesa, nie wkładając w tę czynność ani odrobiny serca. Zewsząd słychać było
podniecone albo zawiedzione okrzyki graczy w sabaka, w zaleŜności od tego, czy szczęście im
dopisywało, czy ich opuszczało.
Han trzymał kufel jasnobłękitnego piwa z Gizeru, ściągnięty z tacy przechodzącego androida-
kelnera. Towarzysz Hana, niejaki Jarril, zniknął w tłumie przed kilkoma minutami, by poszukać baru.
Han nie był pewien, czy przemytnik kiedykolwiek wróci.
Przyglądał się toczonej przy sąsiednim stole grze w sabaka, w której jakiś Gotal postawił
wszystko, co posiadał. Kiedy przesuwał Ŝetony po blacie stołu, zostawiał całe kępy szarej sierści.
Większość Gotali potrafiła panować nad sobą na tyle, by nie gubić włosów. Ta istota musiała być
wyjątkowo zdenerwowana.
Kompani Gotala nie zwracają na to uwagi. Brubb, wielki brązowy gad, raz po raz drapał pazurami
pokrytą guzami skórę. Rozsiewał po posadzce drobne łuski i wymachując ogonem, uderzał o podstawę
najbliŜszego androida-kelnera. Dwuręka Ssty liczyła punkty, nie przejmując się, Ŝe jej pazury czynią w
kartach długie rysy.
Androidy rozdające karty udoskonalono od czasów, kiedy Han odwiedzał spelunkę. Automat,
który obsługiwał gości siedzących przy sąsiednim stole, był, jak zwykle, przymocowany do sufitu, ale
w przeciwieństwie do poprzednich modeli, mógł obniŜać się do wysokości blatu stołu i wymierzać
ciosy nieuczciwym albo niezdyscyplinowanym graczom. Android niedawno wykorzystał tę moŜliwość.
Uczynił to w chwilę po odejściu Jarrila i Han stwierdził, Ŝe właśnie to przyciągnęło jego uwagę.
Jeszcze nigdy nie widział tak agresywnego androida. Musiał jednak przyznać, Ŝe agresywne automaty
są w takim miejscu jak to ze wszech miar potrzebne.
- Kolejka była trudna do opisania.
Jarril jak duch prześlizgnął się przez tłum i opadł na swoje krzesło przy stole. Przyniósł dwie
szklanki, wypełnione jaskrawozielonymi trunkami. śaden nie wyglądał zachęcająco.
Han objął kufel piwa z Gizer obiema dłońmi.
—Nie niepokoiłbym się, gdybym wiedział, Ŝe poszedłeś zamówić coś do picia - powiedział.
Jarril wzruszył ramionami. Był niskim męŜczyzną o szczupłych barkach i twarzy oszpeconej
bliznami, powstałymi w ciągu wielu lat niełatwego Ŝycia. Han zazdrościł mu tylko jednego: dłoni.
Dłonie Jarrila, jak u kaŜdego przemytnika, miały długie, smukłe, zwinne palce, przyzwyczajone i do
pilotowania gwiezdnych statków, i do przyciskania spustów blasterów, i do oddawania się hazardowym
grom, w których liczyła się przede wszystkim zręczność.
- Wypijemy jeszcze więcej - obiecał męŜczyzna. Wyznanie wiary wszystkich przemytników. Han
wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Bardzo długo nie odwiedzał takich spelunek. Zbyt długo.
Pomyślał, Ŝe gdyby nie Leia, zapewne w ogóle nawet nie przyszedłby na spotkanie z Jarrilem. Leia
ostatnio wyglądała znów jak ta obdarzona ostrym języczkiem księŜniczka, którą uwolnił w czasach,
kiedy sam był łajdakiem, równie ciętym w mowie. Tęsknił nieraz do tej części własnej osobowości o
wiele bardziej, niŜ kiedykolwiek byłby skłonny przyznać.
Odsunął krzesło w ten sposób, Ŝe oparcie uderzyło o ścianę. Na biodrze nosił blaster, poniewaŜ
chyba jeszcze zanim nauczył się chodzić, dowiedział się, Ŝe Ŝaden męŜczyzna przy zdrowych zmysłach
nie odwiedza takich lokali, nie zabierając jakiejś broni. A poza tym właściwie nie znał powodu, dla
którego Jarril chciał się z nim zobaczyć.
- Nie wierzę, Ŝe przyleciałeś na Coruscant tylko dlatego, Ŝeby postawić mi kolejkę - zaczął.
Nie zatroszczył się o to, aby dodać, Ŝe Jarril, którego pamiętał z dawnych czasów, nigdy nikomu
niczego nie kupił ani nie postawił. Rzut oka na byłego kolegę upewnił go jednak, Ŝe wiele rzeczy uległo
zmianom, nie wyłączając ceny, jaką przemytnik płacił za ubrania. Zazwyczaj męŜczyzna nosił koszule
dopóty, dopóki nie podarły się na strzępy. Tym razem jednak miał na sobie strój z ufarbowanej na
zielono gabarwełny, który wyglądał wyjątkowo paskudnie, mimo iŜ z całą pewnością był nowy.
- Nie przyleciałem tylko po to - przyznał Jarril. Wychylił duszkiem zawartość jednej szklanki,
zakrztusił się, otarł usta i wyszczerzył zęby. Przez chwilę lśniły fosforyzującym blaskiem, dopóki nie
zlizał z nich resztek trunku. - Przyleciałem, Ŝeby opowiedzieć ci o szansie zarobku.
To było coś. Szansa zarobku. Zwłaszcza dla Hana Solo, bohatera Sojuszu Rebeliantów, męŜa, ojca
i głowy rodziny.
- Nie narzekam na brak szans - odparł Han i natychmiast zaczął się zastanawiać, o jakiej szansie
chciał opowiedzieć mu Jarril.
- Tak, z pewnością. - Przemytnik odgarnął kosmyk włosów, który opadł na poznaczone dziobami
czoło. - Muszę przyznać, Ŝe pozostajesz czysty o wiele dłuŜej, niŜ kiedykolwiek mógłbym się
spodziewać. Zawsze myślałem, Ŝe spędzisz z księŜniczką najwyŜej sześć miesięcy, a później powrócisz
z Chewiem za sterami „Sokoła", by jak dawniej przemierzać nieznane szlaki.
- Jest wiele spraw, które trzymają mnie w tym miejscu - zauwaŜył Solo.
- Jasne, Ŝe trzymają - mruknął Jarril. - JeŜeli chcesz znać moje zdanie, tylko marnujesz swój talent.
Ty i Chewie byliście najlepszymi piratami, jakich znałem.
Han nieznacznie opuścił rękę i sięgnął do blastera w ten sposób, by wskazujący palec spoczął na
przycisku spustowym.
- Posłuchaj, stary - powiedział. - Nie wypadłem z obiegu na tak długo i nadal jakoś daję sobie
radę. Nie próbuj mnie oszukiwać. O co ci właściwie chodzi?
Jarril pochylił się nad blatem stołu. W jego oddechu Han wyczuł zapach mięty i piwa, ale takŜe nie
strawionego do końca ciastka z kremem.
- O duŜą forsę, stary - szepnął. - Więcej forsy, niŜ kiedykolwiek moglibyśmy sobie wyobrazić.
- No, nie wiem - odrzekł Han. - JeŜeli chodzi o mnie, mam bardzo bujną wyobraźnię.
- Ja takŜe. - Głos przemytnika z trudem przebijał się przez jazgot grającego zespołu. - I potrafię
wydawać wszystko, co zarobię.
- Gratulacje - mruknął Solo. - Czy uwaŜasz, Ŝe powinienem wznieść jakiś toast?
- Nie interesuje cię to, prawda? - domyślił się Jarril. W jego spojrzeniu kryła się jednak dziwnie
natarczywa prośba.
- MoŜe zainteresowałoby przed kilkoma laty, stary - odparł Han -ale teraz... Jak widzisz, Ŝyję
własnym Ŝyciem.
- TeŜ mi Ŝycie - parsknął przemytnik. - Cały czas siedzisz w domu i pilnujesz dzieci, a twoja
kobietka w tym czasie rządzi własnym imperium.
Han pochylił się nad stołem i jednym szybkim, od dawna wyćwiczonym ruchem chwycił
męŜczyznę za kołnierzyk koszuli.
- UwaŜaj, chłopie - ostrzegł.
Jarril wykrzywił usta w czymś, co miało być nieudolną namiastką uśmiechu. Jego czujne oczy
ześlizgnęły się z twarzy Hana, powędrowały w stronę jego schowanej ręki i wróciły. To dobrze -
pomyślał Solo. To znaczy, Ŝe nie stracił dobrej reputacji, jaką cieszył się przez te wszystkie lata.
- Nie chciałem cię obrazić, Hanie - odezwał się Jarril. - Tak sobie tylko mówiłem. Rozumiesz to,
prawda?
Han jeszcze silniej zacisnął palce na kołnierzyku koszuli pod grdyką przemytnika.
- Czego ode mnie chcesz? - warknął.
- śebyś mi pomógł, chłopie.
Han puścił Jarrila, który natychmiast opadł na siedzenie krzesła. Chwycił drugą szklankę, po czym
jednym haustem wypił ohydny zielonkawy płyn i otarł usta. Han czekał, nie odrywając palca od
przycisku spustowego blastera. Przemytnicy nigdy nie prosili kolegów o pomoc. Czasami oszukiwali
ich, Ŝeby im pomogli, ale nigdy nie prosili.
Jarril próbował go oszukać, ale to po prostu nie mogło mu się udać.
MęŜczyzna przesunął językiem po świecących zębach, a potem sięgnął po jeszcze jedną szklankę
z tacy, którą niósł przechodzący w pobliŜu android-kelner.
- Pospiesz się, stary - rzekł Han. - Kiedy moja kobietka wróci do domu, spodziewa się, Ŝe mnie
tam zastanie, a obiad będzie czekał na stole. - Odchylił krzesło w ten sposób, Ŝe stanęło na dwóch
nogach, po czym oparł głowę o ścianę zadymionej sali. - MoŜe nie wiesz, ale umiem piec wyśmienitą
szarlotkę; ulubione danie wszystkich przemytników.
Jarril uniósł ręce, jakby się poddawał.
- Nie Ŝartuję, Hanie - oznajmił. - Wszystko, co dotąd powiedziałem, to prawda. Ta forsa...
- Powiedziałeś, Ŝe potrzebujesz mojej pomocy - przerwał Solo.
- Myślę, Ŝe my wszyscy potrzebujemy. - MęŜczyzna ponownie zniŜył głos prawie do szeptu. - Tę
forsę moŜna zarobić, ale za pewną cenę. Mówię ci, jeszcze nigdy w Ŝyciu nie widziałem takiej forsy.
- Rozumiem - rzekł Han. - Jesteś teraz bogaty. Z tym stanem wiąŜą się jednak określone problemy.
Rozumiem to, ale nie mam nastroju, Ŝeby wysłuchiwać twoich jęków.
- Nie jęczę - stwierdził Jarril, podnosząc głos chyba na znak protestu.
- Wygląda na to, Ŝe nie robisz nic innego, stary.
- Nie, Hanie, niczego nie rozumiesz - obruszył się przemytnik. -Chodzi o to, Ŝe ludzie umierają.
Porządni ludzie.
- Nie spodziewałem się, Ŝe moŜesz znać jakichkolwiek porządnych ludzi, Jarrilu.
- Znam ciebie.
- Chcesz przez to powiedzieć, Ŝe zagraŜa mi jakieś niebezpieczeństwo?
- Nie. - Jarril obejrzał się przez ramię. -Leii?
- Nie! - Przemytnik przysunął krzesło bliŜej stołu, a Han natychmiast uniósł trochę wyŜej lufę
broni. - Posłuchaj, stary - ciągnął Jarril. - Ktokolwiek z naszej branŜy, kto ma chociaŜ trochę oleju w
głowie, zarobił w ciągu ostatnich kilku miesięcy prawdziwą fortunę. Wszyscy, których kiedyś znaliśmy,
i wielu innych, których nigdy w Ŝyciu nie spotkaliśmy. Ostoja Przemytników juŜ nie jest tym samym
miejscem, które pamiętasz z dawnych czasów. Po Ostoi krąŜy teraz więcej kredytów, niŜ Huttowie
mogliby wydać w ciągu całego Ŝycia.
-No, i?
- Co, i? - Jarril opróŜnił ostatnią szklankę trunku. - Z początku wszystko wyglądało po prostu
wspaniale. Później jednak zdarzyło się, Ŝe kilku mieszkańców Ostoi nie wróciło z tej czy innej
wyprawy. Głównie porządni przemytnicy. Tacy jak ty albo Calrissian.
Han stłumił uśmiech. W tamtym okresie on i Lando byli uwaŜani za dziwaków, poniewaŜ od czasu
do czasu pomagali innym przemytnikom, którzy wpadali w tarapaty.
- Dokąd wyprawiali się ci Ostojowicze, których statki ginęły bez wieści?
Jarril wzruszył ramionami.
- Z początku nic sobie z tego nie robiłem, dopóki nie uzmysłowiliśmy sobie, Ŝe nie wracają ci
spośród nas, którzy się wyprawiali, zwabieni chęcią przeŜycia przygód albo zarobienia forsy. To
właśnie wówczas pomyślałem o tobie, chłopie.
- O mnie?
- No cóŜ, myślałem sobie, rozumiesz, Ŝe moŜe ty i Chewie będziecie mogli dowiedzieć się, o co
chodzi. Nieoficjalnie. Taką miałem nadzieję.
- śyję teraz własnym Ŝyciem - przypomniał Han.
Jarril przygryzł dolną wargę, jakby z trudem powstrzymywał się, by nie mówić. W końcu jednak
powiedział:
- Właśnie z tego powodu przyleciałem na Coruscant. Znasz róŜnych ludzi. MoŜe mógłbyś
zorientować się, co się dzieje. Nieoficjalnie.
- Odkąd Ostoja Przemytników prosi o pomoc przedstawicieli legalnej władzy?
- Nie moŜesz załatwiać tej sprawy kanałami oficjalnymi! - Zdumiony głos męŜczyzny wybił się
ponad inne dźwięki w zasnutej dymem sali.
Han przerwał rozmowę. Wyszczerzył zęby w stronę twarzy, które na dźwięk podniesionego głosu
Jarrila zwróciły się ku ich stolikowi. Ujrzał na wszystkich udawaną obojętność, mimo iŜ w oczach
błyszczała nadzieja na przyglądanie się krwawym porachunkom. Zastanawiał się, czy nie powinien
wyciągnąć blastera, ale zwalczył pokusę.
- Coś ci się nie podoba, mała? - rzucił w stronę Ssty, która odwróciła głowę i spoglądała na niego
ponad oparciem swojego krzesła. Istota natychmiast pokręciła porośniętą sierścią, kanciastą głową.
Han uniósł brwi i powiódł spojrzeniem po pozostałej części sali, bezgłośnie zadając wszystkim
innym istotom to samo pytanie. Jedna po drugiej, ciekawskie twarze się odwracały.
Zaczekał, aŜ ponownie narośnie gwar rozmów, po czym podjął rozmowę.
- JeŜeli nie moŜna tego załatwić kanałami oficjalnymi, dlaczego w ogóle zwróciłeś się z tym do
mnie?
-PoniewaŜ ty i Chewie jesteście jedynymi znanymi mi istotami, które mogą latać między Ostoją a
światami Republiki bez wzbudzania czyichkolwiek podejrzeń.
- A Lando Calrissian? - zapytał Han. - Talon Karrde? Mara Jadę?
- Karrde nie chce mieć z tym nic wspólnego - odparł Jarril. -Jadę przebywa z Calrissianem, a
przecieŜ sam wiesz, Ŝe Lando nie poleci tam, gdzie przebywa Nandreeson.
- Nic nie wiem na ten temat - odparł Han.
Nie mówił prawdy. Wiedział o tym, ale zawsze sądził, Ŝe ta sprawa została załatwiona przed wielu
laty.
- Daj spokój, Solo - parsknął męŜczyzna. - Nie utrudniaj mi Ŝycia. Nandreeson wyznaczył nagrodę
za głowę Calrissiana jeszcze w czasach, kiedy rządziło Imperium.
- To nie mogła być wysoka nagroda - zauwaŜył Han. - Wszyscy wiedzą, gdzie przebywa Lando.
- Calrissian potrafi zjednywać sobie przyjaciół - przyznał Jarril. -Ale przez te wszystkie lata nie
odwaŜył się ani razu przylecieć do Ostoi.
- A ty myślisz, Ŝe rozwiązanie tej zagadki kryje się gdzieś w Ostoi Przemytników?
- Przypuszczam, Ŝe właśnie tam kryją się odpowiedzi przynajmniej na niektóre pytania.
Han westchnął i pozwolił, Ŝeby jego wskazujący palec, spoczywający dotychczas na przycisku
spustowym blastera, powędrował w inne miejsce.
- Jak to się stało, Ŝe sam nie zająłeś się wyjaśnieniem, o co chodzi? - zapytał.
Jarril wzruszył ramionami.
-Nie miałem w tym Ŝadnego interesu.
- UwaŜaj, stary - odezwał się Han. W jego niskim głosie zabrzmiała groźba.
MęŜczyzna nabrał duŜy haust powietrza i przysunął się tak blisko, jak było moŜliwe.
- PoniewaŜ sam siedzę w tym po uszy - wyznał tak cicho, Ŝe jego głos był podobny do szeptu. - Po
same uszy.
See-Threepio stał za drzwiami pokoju dziecinnego i odzyskiwał siły. Spędził cały poranek z
bliźniętami, Jacenem i Jainą, a takŜe ich młodszym bratem Anakinem. PrzeŜył szczególnie trudne
chwile. Troje dzieci zaplanowało napaść jeszcze poprzedniego wieczora. Bliźnięta nie odrobiły pracy
domowej na temat przyczyn powstania Starej Republiki i pragnąc odwrócić uwagę złocistego androida,
postanowiły rozpocząć bitwę na dania śniadaniowe.
Odwrócenie uwagi Threepia zakończyło się sukcesem. Protokolarny android, trafiony w wielu
miejscach ziarnami fasoli salthia i ociekający kroplami zsiadłego mleka, próbował się dowiedzieć
przede wszystkim tego, kto i jak rozpoczął bitwę. Zadawał pytania, chcąc rozstrzygnąć, jakim cudem
jedzenie trafiło do pokoju dziecinnego. W miarę jednak jak bitwa stawała się coraz bardziej zacięta,
zaczął narzekać na niezdyscyplinowanie pociech.
Brak subordynacji ujawnił siew całej pełni, zaledwie dzieci zdąŜyły poŜegnać się z panią Leią i
panem Hanem Solo. Ich rodzice byli bardzo pobłaŜliwi. Dobrze chociaŜ, Ŝe znaczenie dyscypliny
rozumiała ich piastunka, Winter, która od najmłodszych lat pomagała w wychowywaniu dzieci.
Na szczęście weszła do pokoju dziecinnego, zanim Anakin zdąŜył znaleźć swoją procę.
Wypuściła Threepia za drzwi i poleciła mu, Ŝeby odpoczął. Protokolarny android próbował
powiedzieć jej, Ŝe automaty nie muszą odpoczywać, ale kobieta uśmiechnęła się do niego, jakby dobrze
o tym wiedziała, i zatrzasnęła drzwi pokoju dziecinnego. Threepio stał nieruchomo pod nimi, zapewne
nie wiedząc, jak zinterpretować polecenie udania się na spoczynek, a moŜe nie chcąc odchodzić z
miejsca ostatniej poraŜki.
Pomieszczenie, w którym się znalazł, nie pozwalało się domyślać, Ŝe w pokoju zajmowanym przez
dzieci panuje okropny bałagan. Miało kształt regularnego ośmiokąta, pod którego ścianami ustawiono
krzesła. Mały pokój pełnił kiedyś funkcję komnaty umoŜliwiającej podsłuchiwanie rozmów, jakie
prowadzono w sąsiedniej sali obrad. Obecnie słuŜył jako przedpokój. Na krzesłach nikt nie siadywał, i
czasem tylko dzieci, zdjąwszy buty, ślizgały się w skarpetkach po marmurowej posadzce. Androidy
sprzątające, przydzielone do pracy w tej części pałacu, niejednokrotnie narzekały, Ŝe muszą usuwać
ciemne smugi.
Jakiś grzechot, dobiegający zza drzwi wiodących na korytarz, sprawił, Ŝe Threepio uniósł złocistą
głowę. Grzechot przerodził się w odgłos kroków, któremu towarzyszyło ciche brzęczenie
serwomotorów. Po chwili drzwi się rozsunęły i do środka wjechał android opiekuńczy, zwany często
automatyczną niańką. Ujrzawszy Threepia, zaplótł wszystkie cztery ręce na osłoniętym fartuchem
torsie. Srebrzyste oczy niańki zalśniły, a usta wygięły się do góry na znak dobrego samopoczucia albo
uśmiechu.
- See-Threepio? - W modulowanym głosie niańki niemal czuło się matczyne ciepło. - Jestem
androidem-niańką, model TeeDee-El-Three-Koma-Pięć. Przybyłam, Ŝeby zastąpić cię na stanowisku
opiekunki dzieci.
- O rety. - Złocisty android obejrzał się przez ramię na zamknięte drzwi pokoju dziecinnego. - Nikt
mnie o tym nie poinformował.
- Wiesz, to niezwyczajna sytuacja - ciągnęła niańka. - Kto słyszał, Ŝeby android protokolarny
opiekował się małymi dziećmi? Nie zostałeś pokryty syntetycznym ciałem, nie posiadasz obwodów
umoŜliwiających obejmowanie i przytulanie, a poza tym, prawdę mówiąc, mój drogi, jesteś strasznie
staromodny. Znam kilka udoskonalonych androidów protokolarnych, które dysponują odpowiednim
oprogramowaniem umoŜliwiającym pełnienie takich funkcji, ale...
- Zapewniam cię - przerwał Threepio - Ŝe radzę sobie z tymi dziećmi całkiem dobrze.
- Jestem pewna, Ŝe tak. - Uwaga Threepia chyba rozbawiła niańkę. - I jestem pewna, Ŝe zostaniesz
sowicie wynagrodzony za swoje usługi, ale przybyłam tu, Ŝeby cię zastąpić.
- Nic nie wiem o tym, by ktokolwiek miał mnie zastępować -upierał się Threepio.
- Androidów nigdy nie informuje się...
- Pełnię w tej rodzinie szczególną funkcję - przerwał znów Threepio. - Nie moŜna mnie
zastępować jak...
- Zardzewiałego androida czyszczącego urządzenia sanitarne? - Android-niańka kilka razy
cmoknął, spoglądając na złocistego rozmówcę. - Z pewnością nie przeceniasz własnego znaczenia,
prawda?
- Wcale nie przeceniam własnego znaczenia! - obruszył się Threepio. - Ośmieliłbym się
stwierdzić, Ŝe jestem najskromniejszym androidem, jakiego kiedykolwiek znałem.
-I sam bardzo często mi to mówiłeś.
Winter oparła się o framugę uchylonych drzwi pokoju dziecinnego. Stanęła w ten sposób, Ŝe jej
szczupła sylwetka przesłaniała widok wnętrza pomieszczenia.
Zza fałdy sukni piastunki ukazała się głowa Jainy.
- Jak moŜe być skromny, skoro przez cały czas nie mówi o niczym innym? - zapytała
dziewczynka.
- Bądź cicho, dziecko - skarciła ją opiekunka.
- Pani Winter - odezwał się Threepio. - Naprawdę uwaŜam, Ŝe jeŜeli zamierza pani mnie zastąpić,
zgodnie z wymogami protokołu to ja powinienem być poinformowany o tym pierwszy.
- Pozbywasz się Threepia? - zainteresował się Jacen. Podszedł do drzwi i wystawił głowę. Drobna
twarzyczka niemal siedmioletniego dziecka była prawie wierną kopią twarzy jego ojca, Hana Solo. -
Doprawdy, Winter, powinna pani jeszcze raz przemyśleć tę decyzję. Czasami dokuczamy Threepiowi,
ale postępujemy tak tylko dlatego, Ŝe go lubimy.
- Nie zamierzałam się go pozbywać - rzekła Winter. Odgarnęła z twarzy kosmyk śnieŜnobiałych
włosów. - Twoi rodzice równieŜ niczego takiego nie planowali.
- Otrzymałam rozkaz przybycia właśnie do tego pokoju dziecinnego - oznajmiła niańka. -
Nazywam się TeeDee-El-Three Koma-Pięć i mam zastąpić See-Threepia zgodnie z instrukcją o kodzie
banth cztery pięć sześć.
- B a n t h? - zapytała zdziwiona piastunka. - To nie jest kod rodziny Solo.
- To nie moja wina! - zawołał przebywający w innym pokoju mały Anakin.
- Chyba nie spodobało mu się, kiedy doszedłeś do wniosku, Ŝe jest zbyt duŜy, aby opowiadać mu
bajkę o maleńkim zagubionym banthusiu - szepnął Jacen, zwracając się do Threepia.
- Doprawdy? - odezwał się android. - Wydaje mi się, Ŝe ta bajka przestała spełniać swoją funkcję
przed wielu laty. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu usłyszałem, co powiedział pan Solo. Oświadczył z
prawdziwą ulgą, Ŝe się cieszy, iŜ Ŝadne dziecko juŜ nie chce, by ją opowiadał.
- Przepraszam, Threepio - rzekła ostroŜnie Winter. Ominęła go i stanęła przed niańką. -Wybacz
nam, TeeDee-El-Three-Koma-Pięć. Wygląda na to, Ŝe z udogodnień komputerowej sieci
umoŜliwiającej dokonywanie zakupów skorzystał ktoś, kto nie był uprawniony.
- To jeszcze jeden powód więcej, Ŝeby przykręcić śrubę - oznajmił android-niańka. - JeŜeli
pozostawi pani dzieci pod moją opieką, będą zachowywały się najgrzeczniej, jak potrafią. Jest chyba
jasne, Ŝe taki przestarzały android protokolarny jak ten model, którym pani dysponuje, nie umie się
nimi opiekować. Potrzebuje pani kogoś, kto będzie miał duŜe doświadczenie...
- Święta prawda - wpadła w słowo piastunka. SkrzyŜowała ręce na piersi. - Czy kiedykolwiek
zajmowałaś się wychowywaniem dzieci, wraŜliwych na działanie Mocy?
- Dzieci to dzieci - odparła niańka. - Bez względu na to, jaki wykazują talent. Wiem z
doświadczenia, Ŝe nadwraŜliwość na niektóre bodźce moŜe wynikać przede wszystkim z braku
dyscypliny...
- Tak myślałam, Ŝe się nie zajmowałaś - podsumowała Win-ter. - Threepio radzi sobie całkiem
dobrze z tego typu wyzwaniami, jakie rzucają mu te pociechy. Krótko mówiąc, uwaŜam, Ŝe
zatrudnianie androida-niańki zakończyłoby się katastrofą, nie tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych.
- Czy to znaczy, Ŝe chce mnie pani zwolnić? - zapytała automatyczna opiekunka.
- Rozkaz przybycia do nas wydało ci dziecko - przypomniała Winter.
- To był ktoś inny! - zawołał Anakin, nie wychodząc ze swojego pokoju.
Jaina zasłoniła dłonią usta. Jacen powrócił do pokoju dziecinnego.
- Anakinie, wszelkie kłamstwa nie mają sensu - powiedział. - Zdradził cię kod, jakim oznaczyłeś
swoje polecenie. Teraz nie będziesz mógł go uŜywać.
- Myślę, Ŝe nie! - odezwał się Threepio. - Proszę wyobrazić sobie, co się stanie, jeŜeli wszystkie
dzieci uzyskają dostęp do komputerowej sieci umoŜliwiającej zamawianie usług i kupowanie. Kto wie,
co wymyślą potem?
- Coś równie oburzającego - zgodziła się z nim Winter, ale nie spuściła spojrzenia z twarzy
androida-niańki. Automat jednak nie zamierzał się poddawać. - TeeDee-El-Three-Koma-Pięć, nie masz
tu nic do roboty - dodała piastunka. - Zwalniam cię z pracy.
- Zechce pani mi wybaczyć - odezwała się niańka - ale jestem pewna, Ŝe popełnia pani duŜy błąd.
- CóŜ za arogancja - obruszył się złocisty android. - Pani Winter opiekuje się tymi dziećmi...
- Dam sobie radę, Threepio. - Winter lekko się uśmiechnęła. - Zarejestruję twoją skargę -
oznajmiła, zwracając się znów do niańki. - MoŜesz liczyć na to, Ŝe zostanie zapisana w twojej
dokumentacji.
Android-niańka wydał cichy dźwięk mający wyraŜać oburzenie. Później zakołysał się, obrócił i
wytoczył z przedpokoju. Drzwi na korytarz zasunęły się, kiedy znikał za zakrętem.
- Dokumentacji? - zdziwił się Threepio. - Nie wiedziałem, Ŝe prowadzi pani jakąś dokumentację.
- Nie prowadzę - odparła piastunka.
- O czym sobie wtedy myślałeś? - zapytał Jacen. Jego głos było słychać całkiem wyraźnie przez
otwarte drzwi pokoju dziecinnego.
- Na hologramie wyglądała tak ładnie - usprawiedliwiał się Anakin.
Winter uśmiechnęła się do Threepia, po czym odwróciła się i wróciła do pokoju, zapewne aby
zaŜegnać zaczynającą się kłótnię.
- Wiesz, kiedyś inny android-niańka ocalił Anakinowi Ŝycie - powiedziała, zwracając się do
starszego chłopca. - MoŜliwe, Ŝe Anakin tylko pragnął czuć się bezpieczniejszy, jak wówczas, kiedy
był niemowlęciem.
ROZDZIAŁ 4
Kueller kroczył po płycie hangaru, dbając o to, by jego buty głośno dźwięczały, uderzając o
metalowe płyty. Technicy padali przed nim na twarze, wyciągając ręce i opierając ukryte w rękawicach
dłonie o ochronną taśmę. MęŜczyzna przechodził tak blisko grupy pracowników, Ŝe skraj jego długiej
peleryny muskał ich głowy. Pośmiertna maska, ściśle przylegająca do jego twarzy, pokrzepiała go na
duchu i dawała poczucie jeszcze większej władzy.
- Potrzebuję statku - powiedział, posługując się Mocą, Ŝeby zwiększyć siłę głosu, który i tak
rozbrzmiewał echem w ogromnej sali. Hangar był prawie pusty, jeŜeli nie liczyć trzech myśliwców typu
TIE znajdujących się w róŜnych stadiach remontu czy naprawy.
- Przygotowany, milordzie.
Jego wierna asystentka, Femon, zerwała się na równe nogi. Długie czarne włosy skrywały większą
część nienaturalnie bladej twarzy. Gdy kobieta potrząsnęła głową, by odrzucić włosy na tył głowy,
ukazały się poczernione węglem powieki i krwistoczerwone wargi. Zamieniła twarz w pośmiertną
maskę, która nie wyglądała jednak tak realistycznie i złowieszczo jak ta, uŜywana przez męŜczyznę.
Kueller kiwnął głową. ZauwaŜył, Ŝe nikt inny nie ośmielił się poruszyć.
- Brakiss? - zapytał.
- Odleciał, milordzie.
- Nie marnował czasu.
- Powiedział, Ŝe uzyskał pana zgodę.
- Nie sprawdziłaś? Femon się uśmiechnęła.
- Zawsze sprawdzam, milordzie.
- To dobrze.
Kueller przeciągnął to słowo, by zabrzmiało jak pieszczota. Stojąca przed nim kobieta, jak
zawsze, kiedy ją chwalił, wypręŜyła się jak struna. Gdyby nie była taka uzdolniona...
MęŜczyzna postanowił o tym nie myśleć. Nie mógł pozwolić sobie, by cokolwiek, choćby
najprzyjemniejszego, rozpraszało jego uwagę.
- Raport z Pydyru?
- Tysiąc osób uwięzionych w domach, zgodnie z tym, co pan rozkazał, milordzie.
- Zniszczenia?
- śadnych.
Słowo wisiało przez chwilę w powietrzu między męŜczyzną a kobietą.
Kueller pozwolił sobie na uśmiech, dobrze wiedząc, Ŝe wyraz jego twarzy przyprawiał o dreszcz
trwogi nawet jego najbardziej fanatycznych zwolenników.
- Doskonale. Ilu zabitych?
- Milion sześćset pięćdziesiąt jeden tysięcy trzystu pięciu, milordzie.
- Dokładnie tylu, ilu planowano.
- Co do jednej osoby. Będzie pan chciał to sprawdzić?
- Zawsze sprawdzam. - Niemal odrzucił jej własne słowa. Femon się uśmiechnęła. Lekkie
wygięcie ust trochę złagodziło surowy wyraz jej twarzy, mimo usilnych starań, by się tak nie stało.
- Zgoda na to, Ŝebym mogła panu towarzyszyć?
Kueller przez chwilę się wahał. Kobieta uczestniczyła we wszystkim od samego początku, a ta
część planu była w równej mierze dziełem i jej, i jego.
- Jeszcze nie - odrzekł. - Będę cię potrzebował tutaj.
- Myślałam, Ŝe zaczekamy na rozpoczęcie fazy drugiej.
- O, nie - powiedział, świadomie łagodząc gorycz odmowy. -Koła maszynerii zaczęły się obracać.
Będzie lepiej, by się obracały, nim stracimy przewagę, jaką daje zaskoczenie. Pamiętasz?
-Wyraziście.
W jej lekko drŜącym głosie Kueller usłyszał echo wszystkich sennych koszmarów, jakie wysyłał
do jej mózgu; czasami po pięć jednej nocy.
- To dobrze - powiedział, po czym wyciągnął ukrytą w rękawicy dłoń i pogładził kobietę po
policzku. - Bardzo, bardzo dobrze.
Kiedy heroldowie oznajmili przybycie Leii, szambelan otworzył na ościeŜ wielkie drzwi sali obrad
Senatu. Dopóki przywódczyni Nowej Republiki nie odbyła rozmowy z Mon Mothmą, uwaŜała całą tę
pompę za coś zbytecznego; teraz jednak, w następstwie niezwykłego zdarzenia, które przeŜyła w
garderobie, była wdzięczna za chwile, jakie zajęła uroczysta ceremonia. Miała czas, by się skupić i
przestać myśleć jedynie o uczuciu przeraŜenia, jakie przemknęło przez przestworza na fali lodowatego
chłodu.
Wysoko uniosła głowę i weszła, nie spoglądając na idących po bokach straŜników. Przekonała się,
Ŝe rzeczywiście jej rozkaz zaostrzenia środków bezpieczeństwa został skrupulatnie wykonany.
Wszystkich wejść do amfiteatru pilnowali zaufani straŜnicy, a w sąsiedztwie istot nie mówiących
językiem basie i towarzyszących im protokolarnych androidów czuwały obronne automaty. Na
wyznaczonych miejscach siedzieli przedstawiciele róŜnych gatunków i planet wchodzących w skład
Nowej Republiki. Spoglądali na nią, oczekując, co powie na rozpoczęcie pierwszej sesji. Mon Mothma
miała zatem rację. Postępowanie Leii tego dnia miało wytyczyć szlak, którym będzie kroczył Senat w
przyszłości.
Wysoko, na zarezerwowanych dla gości balkonach znajdujących się pod kryształową
segmentowaną kopułą, tłoczyli się reporterzy z dziesiątków róŜnych światów. Segmenty chwytały i
załamywały promienie słońca w taki sposób, Ŝe tworzyła się tęcza oświetlająca centralną część
ogromnego pomieszczenia. O takim rozwiązaniu pomyślał Imperator, pragnąc wzbudzić przeraŜenie w
tych, którzy na niego spoglądali. Leia cieszyła się widokiem słońca i fal zalewającego ją światła.
Wiedziała, Ŝe zjawisko odwróci uwagę nowych przedstawicieli, którzy nigdy przedtem go nie widzieli.
Zaczęła schodzić po stopniach. Woń ciał ludzi i istot nie będących ludźmi przepełniała amfiteatr,
w którym i tak panowała zbyt wysoka temperatura, gdyŜ przebywało w nim równocześnie tylu
reprezentantów róŜnych planet. Kierując się ku podwyŜszeniu, Leia spoglądała przed siebie, ale
zauwaŜyła M'yeta Luure'a siedzącego obok nowego przedstawiciela Exodeenu. Obie istoty miały po
trzy pary rąk i nóg i tylko z trudem mieściły siew przepisowych fotelach, ustawionych na polecenie
Palpatine'a w czasach, kiedy inne istoty traktowano z mniejszym szacunkiem niŜ ludzi. Spoglądając na
obu Exodeenian kątem oka, Leia nie potrafiła powiedzieć, który był zbuntowanym senatorem, a który
byłym funkcjonariuszem imperialnym. Prawdę mówiąc, nie wygląd, ale reputacja pozwalała jej
rozstrzygnąć, który nowy senator pełnił jakąś funkcję w czasach panowania Palpatine'a.
Podobnie jak Meido, pierwszy i jedyny przedstawiciel planety Adin. Adin była kiedyś twierdzą
Imperium i Leia nadal nie była pewna, czy zorganizowano na niej uczciwe wybory. Poleciła kilku
zaufanym ludziom, by po cichu dowiedzieli się, w jaki sposób Meido zwycięŜył. W umyśle
przechowywała zapamiętany jeszcze z czasów Rebelii wizerunek jego oszpeconej przez blizny twarzy,
ale nie potrafiła skojarzyć go z Ŝadnym konkretnym wydarzeniem.
W końcu dotarła na sam środek wielkiej sali obrad. Kiedy zajmowała miejsce na podwyŜszeniu, za
oświetloną tęczowym blaskiem mównicą, szambelan oznajmił zebranym, Ŝe za chwilę przywódczyni
wygłosi przemówienie. Zgromadzeni senatorowie zaczęli bić brawo albo w inny sposób okazywać
entuzjazm. Lualanie uderzali mackami o pulpity. Podobni do węgorzy Uteenowie rozkazali, Ŝeby
klaskały za nich androidy. Leia oparła dłonie na drewnianej powierzchni pulpitu, uwaŜając, by nie
spoczęły na ekranie komputerowego monitora. Nie dysponowała wcześniej przygotowanym tekstem
przemówienia, ale czuła z tego powodu wielką ulgę.
StraŜnicy zamknęli wszystkie drzwi sali obrad, a później znieruchomieli na baczność przed nimi.
Oklaski przybrały na sile; wyraŜały niewątpliwie Ŝyczliwość. Leia się uśmiechnęła. Kiwnęła głową w
stronę starych znajomych i zignorowała ciekawskie spojrzenia nowych przedstawicieli. Postanowiła, Ŝe
zajmie się nimi juŜ niedługo.
- Moi drodzy senatorowie. - Leia starała się, by jej głos wybił się ponad panujący harmider.
Oklaski zaczęły cichnąć. Zaczekała, aŜ umilkną całkowicie, po czym ciągnęła: - Dzisiaj zaczynamy
następny rozdział w historii Nowej Republiki. Wojna z Imperium zakończyła się na tyle dawno, Ŝe
moŜemy wyciągnąć przyjazną dłoń ku tym...
Ogromną salą obrad zakołysał wstrząs potęŜnej eksplozji, który uniósł Leię niczym piórko i
odrzucił pod ścianę. Uderzyła plecami o drewniane biurko z taką siłą, Ŝe jej ciało zadrŜało. W
powietrzu wokół niej szybowały krople krwi i odłamki, wszędzie unosiły się chmury dymu i kurzu,
wskutek czego sala obrad pogrąŜyła się w półmroku. Leia przestała cokolwiek słyszeć. DrŜącymi
dłońmi dotknęła twarzy i poczuła, Ŝe policzki i małŜowiny uszu ma poplamione ciepłymi kroplami
krwi. Wiedziała, Ŝe niedługo usłyszy dzwonienie w uszach. Eksplozja była tak silna, Ŝe mogła
uszkodzić jej bębenki.
Ciemności rozjaśniał jedynie blask awaryjnych paneli jarzeniowych. Leia raczej czuła niŜ słyszała,
Ŝe od sklepienia odrywają się i spadają kryształowe płyty. W pewnej chwili tuŜ obok niej upadł jeden
ze straŜników. Jego głowa była wygięta pod nienaturalnym kątem. Leia wyciągnęła blaster. Musiała
wydostać się z sali. Nie była pewna, czy atak miał miejsce wewnątrz, czy nastąpił z zewnątrz
pomieszczenia. Tak czy owak powinna się upewnić, Ŝe nie zostaną zdetonowane Ŝadne inne ładunki
wybuchowe.
Siła eksplozji musiała wpłynąć takŜe na jej narząd równowagi. Leia pełzła, kierując się ku
schodom i przeciskając pomiędzy leŜącymi ciałami zabitych i rannych. KaŜdy ruch przyprawiał ją o
mdłości i zawroty głowy, ale próbowała nie zwracać na nie uwagi. Nie miała wyboru.
Nagle ujrzała czyjąś twarz. Rozpoznała jednego ze straŜników, którego pamiętała jeszcze z
czasów, kiedy mieszkała na Alderaanie. Twarz męŜczyzny była teraz zakrwawiona i zabrudzona, a
hełm na głowie dziwacznie przekrzywiony.
„Wasza Wysokość"...
Rozpoznała te słowa, widząc ruch warg straŜnika, ale reszty zdania nie zrozumiała. Pokręciła
głową na znak, Ŝe nie słyszy, po czym łapczywie chwytając powietrze, by nie zemdleć, ruszyła dalej.
W końcu znalazła się u stóp schodów. Wstała, trzymając się szczątków jakiegoś biurka.
Przekonała się, Ŝe poplamiona krwią i ubrudzona suknia lepi się jej do nóg. Trzymała blaster przed
sobą, Ŝałując, Ŝe straciła słuch. Gdyby słyszała, mogłaby łatwiej się bronić.
Z rumowiska gruzów, obok którego przechodziła, wyciągnęła się nagle czyjaś ręka. Leia
odwróciła się i spostrzegła, jak ze stosu wygrzebuje się Meido. Szczupły senator był pokryty grubą
warstwą pyłu, ale nie wyglądał na rannego. Skrzywił się, kiedy ujrzał jej blaster. Leia kiwnęła głową,
jakby pragnęła w ten sposób potwierdzić, Ŝe zauwaŜyła senatora, po czym kontynuowała wędrówkę w
górę schodów. TuŜ za nią kroczył jeden z zaufanych straŜników.
Od sklepienia odrywały się wciąŜ nowe kawałki gruzu. W pewnej chwili Leia zanurkowała i
zakryła dłońmi głowę. Została trafiona przez kilka mniejszych okruchów i poczuła wstrząs podłogi,
kiedy w pobliŜu niej spadł spory odłamek muru. Zakrztusiła się, mając wraŜenie, Ŝe razem z
powietrzem do jej płuc przedostał się pył, jaki uniósł się z posadzki. Zakasłała, czując i widząc
wszystko, ale nie słyszała niczego. W ciągu zaledwie kilku chwil sala obrad Senatu przestała być
miejscem uroczystych posiedzeń i zamieniła się w prawdziwe piekło.
Nagle umysł podsunął jej znów ten sam wizerunek twarzy osłoniętej przeraŜającą pośmiertną
maską. Jakimś cudem wiedziała, Ŝe tak się stanie. Oglądała, a moŜe czuła widok, posługując się częścią
mózgu, wraŜliwą na działanie Mocy. Luke powiedział jej kiedyś, Ŝe rycerzom Jedi czasami zdarza się
widzieć przyszłość. Leia nigdy jednak nie ukończyła szkolenia. Nie została rycerzem Jedi. Mimo to
niewiele jej brakowało.
Poczuła, Ŝe narasta w niej gniew, głęboki i gwałtowny. Opuściła ręce. Kawałki gruzu i
kryształowych tafli przestały opadać, przynajmniej na krótką chwilę. Leia skinęła na Meida i innych,
którzy ją widzieli. Pomyślała, Ŝe oni takŜe mogli stracić słuch, podobnie jak ona. A przecieŜ musieli
jakoś wydostać się z sali.
Uniosła głowę tylko raz i spojrzała w górę. Siła eksplozji wyrwała kilka dziur w sklepieniu -
duŜych otworów o nieregularnych kształtach, ziejących teraz w kryształowej mozaice. Wszystkie płyty,
umieszczone z rozkazu Imperatora, obluzowały się w ramach i spadały jak grad w wielu miejscach
ogromnego amfiteatru. Niektórzy senatorowie stali. Po sali krzątało się kilka prastarych androidów
protokolarnych. Podnosiły albo odsuwały na boki większe bryły gruzu, zapewne w tym celu, by
wyciągnąć uwięzione pod nimi istoty. Młodszy kolega exodeeńskiego senatora M'yeta Luure'a zdąŜył
wspiąć się do połowy wysokości schodów, ale nie mając dość miejsca dla sześciorga rak i sześciorga
nóg, uniemoŜliwiał szybsze wchodzenie innym dyplomatom. Samego M'yeta nie było nigdzie widać.
StraŜnik ujął ją pod ramię i gestem zachęcił, by szła dalej. Leia kiwnęła głową, po czym oswobodziła
rękę i ponownie ruszyła w górę schodów. Lękała się kolejnych eksplozji i coraz bardziej się
denerwowała. Ten atak był niepodobny do Ŝadnego, jaki kiedykolwiek przeŜyła. Nie rozumiała,
dlaczego nieprzyjaciel miałby zadać sali obrad tylko jeden cios i na tym poprzestać.
Poślizgnęła się na leŜącej płytce i omal nie upadła. Wyciągnęła jednak lewą rękę, by uchwycić coś
i odzyskać równowagę, ale jej dłoń natrafiła na masę przypominającą galaretę. Leia odwróciła się i
ujrzała, Ŝe jej palce spoczywają na jednej z sześciu nóg M'yeta Luure'a, z pewnością oderwanej siłą
eksplozji od reszty ciała. Pospieszyła ku exodeeńskiemu senatorowi, mając nadzieję, Ŝe istota przeŜyła
katastrofę. Zaczęła odciągać na bok połamane płyty oraz zwały gruzu i marmuru...
.. .ale zamarła bez ruchu, kiedy jej spojrzenie spoczęło na twarzy dyplomaty. Jego otwarte oczy
patrzyły, ale niczego nie widziały, a w nie domkniętych ustach było widać sześć rządów białych zębów.
Leia pogładziła zakrwawioną dłonią poraniony policzek istoty.
-M'yecie... -powiedziała, czując, Ŝe głos z trudem wydobywa się z jej gardła.
Przedstawiciel Exodeenu nie zasłuŜył na taki koniec. Wprawdzie Leia nie zgadzała się z nim w
sprawach dotyczących polityki, ale istota była wiernym przyjacielem i jednym z najlepszych
dyplomatów, z jakimi się spotkała. Liczyła na to, Ŝe moŜe kiedyś go nawróci; Ŝe przekona, aby przyjął
jej punkt patrzenia na niektóre sprawy. Miała nadzieję, Ŝe M'yet będzie kiedyś współpracował z innymi
przywódcami Nowej Republiki nie tylko jako jeden z senatorów. Przypuszczała, Ŝe mógłby zostać
jednym z inicjatorów tak bardzo potrzebnych zmian i przeobraŜeń.
Nagle drzwi się otworzyły i salę zebrań Senatu zalało jaskrawe światło. Leia zebrała siły i uklękła,
po czym oparła lufę blastera o najbliŜszy kawał muru. Dopiero po chwili ujrzała, Ŝe przez drzwi
wpadają straŜnicy. Wstała i zaczęła biec do nich, co krok potykając się na połamanych płytkach i z
trudem zachowując równowagę.
- Pospieszcie się! - krzyknęła, kiedy dotarła do szczytu schodów. - Tam, na dole, leŜy mnóstwo
rannych!
Jeden ze straŜników coś krzyknął w odpowiedzi, ale Leia go nie usłyszała. Odwróciła się i
spojrzała z góry na pobojowisko. Wszystkie fotele pokrywała teraz gruba warstwa pyłu i kawałki muru.
Większość senatorów się poruszała, ale wielu innych leŜało nieruchomo.
Doprawdy, nowej kadencji Senatu został nadany niezwykły ton.
Imperium musi zapłacić za to, co zrobiło.
ROZDZIAŁ 5
Eksplozja sprawiła, Ŝe wszystkie panele jarzeniowe w „Kryształowym Klejnocie" przygasły. Po
chwili ziemia zadrŜała. Zawieszone u sufitu androidy rozdające karty zatrzęsły się i zajęczały
płaczliwie. Utrzymywane w chwiejnej równowadze krzesło Hana chciało upaść. Solo natychmiast
ześlizgnął się z siedzenia i przytrzymał je jedną ręką. Pochylony nad blatem stołu Jarril upadł i rozlał
resztki nie dopitego trunku.
-Co, do...?
- Trzęsienie gruntu? - zapytała jedna z istot.
- ...Spada...
- ...UwaŜajcie!
Krzyki i jęki uniemoŜliwiały nawiązanie jakiejkolwiek rozmowy, chociaŜ Han i tak nie zamierzał
nawet próbować. W ciągu ostatnich kilkunastu lat przeŜył tyle, by wiedzieć, Ŝe to nie było trzęsienie
gruntu. To była eksplozja.
Klepnął Jarrila po ramieniu.
- Wynosimy się stąd, kolego.
- Co się dzieje? - odkrzyknął przemytnik.
Han nie odpowiedział, a przynajmniej nie bezpośrednio.
- Jesteśmy pod ziemią, chłopie. JeŜeli szybko stąd nie wyjdziemy, moŜemy juŜ nigdy się nie
wydostać.
Jarril prawdopodobnie nie wziął tego aspektu sytuacji pod uwagę. Spelunka znajdowała się nie tuŜ
pod powierzchnią, lecz na głębokości kilkunastu czy kilkudziesięciu pięter. Przemytnik wstał i
krzyknął, przyłączając się do chóru innych krzyczących i piszczących klientów kasyna. Tymczasem
Han przeciskał się w stronę drzwi, kierując blaster w twarze istot, które usiłowały go powstrzymać.
Przechodząc obok stołów, pomógł wstać jakiemuś Cemasowi, uniknął wyszczerzonych kłów
uwolnionego myśliwskiego psa rasy nek i wyciągnął uskrzydlonego Agee spod stosu odłamków, które
oderwały się od sufitu.
Przy drzwiach panował nieopisany tłok, gdyŜ pragnące wyjść silniejsze istoty wspinały się na
barki słabszych. Han uświadomił sobie, Ŝe jakiś idiota zamknął drzwi wejściowe i zablokował zamek.
- Chcemy wyjść! - krzyknął.
- PrzecieŜ nie wiesz, co się dzieje tam, za drzwiami!
- Bez względu na to, co się dzieje, wolę być tam, niŜ zdechnąć w tej dziurze!
Wokół niego rozległ się gwar gniewnych głosów przyznających mu rację. Han zdołał jakimś
cudem przecisnąć się do samych drzwi. Zobaczył stojącego przed nimi Oodoca, istotę wprawdzie duŜą
i silną, ale niezbyt rozgarniętą. Oodoc skrzyŜował kończyny na potęŜnym torsie i opierał się plecami o
płytę, uniemoŜliwiając wyjście.
-W środku jest bezpieczniej -oświadczył stanowczo.
- Posłuchaj, ptasi móŜdŜku - rzekł Solo. - Lada chwila sufit spadnie nam na głowy. Zamiast czekać
tu bezczynnie i umrzeć, zaryzykuję, Ŝeby sprawdzić, co się stało.
- Nie robiłbym tego - ostrzegł Oodoc. -Nie musisz, jeŜeli nie chcesz - odparł Han.
Odepchnął istotę na bok i strzałem z blastera zniszczył zamek. Jakaś część blasterowej błyskawicy
odbiła się jednak od metalowej płyty i trafiła Oodoca w spiczaste plecy. Istota warknęła i rzuciła się na
Hana w tej samej chwili, kiedy drzwi się otworzyły.
Na korytarz wylała się fala niechlujnie odzianych istot, która porwała Hana poza zasięg rąk
Oodoca. Solo przedarł się przez tłum i dotarł do najbliŜszego szybu turbowindy, ale nie widząc nigdzie
Jarrila, pojechał w górę. Kabina windy zatrzymała się kilka pięter poniŜej powierzchni. Han pokonał tę
odległość, przeskakując po dwa stopnie. W kaŜdej chwili spodziewał się kolejnej eksplozji. Wydawało
mu się, Ŝe czeka na nią całą wieczność.
Przebiegł na czele rozkrzyczanego tłumu przez drzwi wiodące na ulicę, jednak krzyki i piski
ucichły, kiedy istoty znalazły się na dworze.
Han znieruchomiał tak nagle, Ŝe biegnący za nim Gotal zderzył się z jego plecami. Istota
odepchnęła go na bok i przecisnęła się na czoło, ale później takŜe zamarła w bezruchu. Uniosła głowę,
podobną do dwóch stoŜków złączonych podstawami, i wyciągnąwszy rękę, pokazała na niebo.
Han odszedł na bok. Czuł w ustach dziwną suchość.
Coruscant wyglądało jednak normalnie. Samemu miastu nie stała się Ŝadna krzywda. Absolutnie
Ŝadna.
Na niebie świeciło oślepiająco jasne i gorące słońce. Popołudnie było równie piękne jak wówczas,
kiedy zapuszczał się do podziemi.
- To nie mogło być trzęsienie gruntu, prawda? - zapytał jeden z hazardzistów grających w
„Kryształowym Klejnocie". Twarz męŜczyzny wydała się Hanowi znajoma.
Solo pokręcił głową.
- To musiała być eksplozja.
- Ale miasto nie zostało zaatakowane z przestworzy - odezwał się Gotal. - Gdyby tak się stało,
widzielibyśmy zniszczenia.
- Uciekalibyśmy, szukając dziur, by się ukryć i modląc się, by na miasto nie spadły następne
bomby - stwierdził hazardzista.
Han osłonił oczy przed blaskiem słońca i zaczął przeszukiwać okolicę, wypatrując czegoś, co się
poruszało. W końcu zauwaŜył oddział straŜników i grupę sanitariuszy biegnących w stronę Pałacu
Imperialnego.
Pałacu.
Dzieci.
Leia.
Jak najszybciej umiał, rzucił się w pościg za straŜnikami, po drodze omal nie tratując psa
myśliwskiego rasy nek, który z pewnością uciekł właścicielowi. Biegł ulicami miasta, przemykając
między kolumnami potęŜnych gmachów i starając sienie stracić z oczu straŜników i sanitariuszy.
Najbardziej martwił się widokiem sanitariuszy.
Widocznie byli ranni.
Biegnący przed nim minęli główne wejście do pałacu i skręcili wzdłuŜ boku gmachu. Han poczuł
chwilową ulgę, dopóki nie uświadomił sobie, dokąd zmierzają.
Do sali obrad Senatu.
Oddychał bardzo szybko, z wielkim trudem. Czuł kłujący ból, który umiejscowił się gdzieś w
boku. Zachował fizyczną sprawność, ale od bardzo dawna nie biegł szybko, zmuszając do najwyŜszego
wysiłku wszystkie mięśnie. A właśnie teraz przez dłuŜszy czas biegł tak szybko, jak potrafił.
Nie słyszał jednak odgłosów następnych eksplozji.
Dziwne. Bardzo dziwne.
Skręcił za róg. Widok, jaki zobaczył, skłonił go do jeszcze szybszego biegu. Na trawniku leŜały
ciała senatorów, pokryte warstwą kurzu i poplamione krwią o róŜnych barwach. W pobliŜu ciała
senatora z Nyny ciągnęła się smuga czarnej posoki. Wszystkie trzy głowy były odchylone do tyłu.
MoŜliwe, Ŝe dyplomata jeszcze Ŝył, ale z pewnością umierał.
Nad innym senatorem pochylała się Mon Mothma, szepcząc coś do jego ucha. Han przystanął
obok niej na czas, potrzebny, by połoŜyć dłoń na jej ramieniu.
- Leia?
Kobieta pokręciła głową. Wyglądała dziesięć razy starzej niŜ tego ranka, kiedy widział ją ostatnio.
- Nie widziałam jej, Hanie.
Solo pobiegł dalej, starając się omijać ciała leŜących istot. Usłyszał, Ŝe Mon Mothma woła za nim,
ale nie zwolnił biegu. I tak wiedział, co chciała mu doradzić, to samo, co powiedziałaby w tej sytuacji
Leia: „Nie wchodź do środka. Pozwól, Ŝe wszystkim zajmą się wykwalifikowani sanitariusze". Jego
Ŝony nigdzie jednak nie było widać. Musiał ją sam odnaleźć.
Wielkie, wykładane marmurowymi płytami boczne wejście pałacu było pokryte plamami krwi i
warstwą kurzu. Na korytarzu pod ścianami leŜało jeszcze więcej nieruchomych ciał. Niektóre ułoŜono
jedne na drugich, jak bezuŜyteczne przedmioty. Dopiero kiedy Han podszedł bliŜej, uświadomił sobie,
Ŝe spogląda na androidy, a raczej na to, co z nich pozostało. A właściwie nie na całe automaty, a
jedynie ich resztki. Ręce złoŜono pod jedną ścianą, a nogi pod inną. W pewnej chwili Han ujrzał stos
poszarpanych złocistych korpusów. Nie chciał nawet myśleć o tym, co zrobi, jeŜeli się przekona, Ŝe
jeden z nich naleŜał do Threepia.
Kurz i zakrzepła krew sprawiały, Ŝe posadzka stała się niezwykle śliska. Biegnąc po niej, Han
ślizgał się po kamiennych płytach, ale stanął, kiedy dotarł do drzwi wiodących do sali obrad.
Przekonał się, Ŝe wszystkie drzwi są otwarte. Panujący półmrok, rozjaśniany blaskiem awaryjnych
paneli jarzeniowych, ukazał mu wiszące w powietrzu drobiny kurzu - widok przypominający burzę
piaskowana Tatooine. Z głębi sali dolatywały jęki, krzyki i wołania o ratunek. Mieszały się z nimi inne
głosy, udzielające informacji i wydające rozkazy. Sanitariusze, za którymi przez cały czas podąŜał,
zdąŜyli wbiec do środka sali, podobnie jak straŜnicy i Ŝołnierze.
W pomieszczeniu musiała eksplodować potęŜna bomba, skoro wyrządziła takie szkody. O wiele
silniejsza niŜ wszystko, co dotychczas widział, jeŜeli nie liczyć strzałów turbolaserowych dział,
zainstalowanych na pokładach gwiezdnych statków. Tylko Ŝe ta bomba nie przyleciała z przestworzy.
Zewnętrzne ściany gmachu sprawiały wraŜenie nie uszkodzonych. Tę bombę musiał podłoŜyć ktoś, kto
przebywał w sali.
Nagle dostrzegł Leię. Jej zakrwawiona suknia, która dawno przestała być biała, rozdarła się w
kilku miejscach i lepiła do ciała. Jeden warkocz rozkręcił się i zwisał na plecach, drugi częściowo się
rozplótł, a pasma pięknych brązowych, chociaŜ teraz zmierzwionych włosów zasłaniały część twarzy.
Leia wyciągnęła ręce i usiłowała unieść głowę nieprzytomnego Llewebuma, podczas gdy dwaj
straŜnicy starali się pochwycić go za nogi. Przywódczyni Nowej Republiki cofała się w stronę wyjścia,
ale utykała, wyraźnie oszczędzając prawą nogę.
Han zbiegł do niej i wsunął dłonie pod plecy Llewebuma. Pod palcami poczuł jego pooraną
zmarszczkami, szorstką skórę.
- Trzymam go, kochanie - powiedział.
Odniósł jednak wraŜenie, Ŝe Ŝona go nie słyszy. Lekko trącił ją biodrem i dopiero wówczas Leia
puściła istotę. CięŜar ciała senatora sprawił, Ŝe Han się zachwiał. Nie wiedział, gdzie Leia znalazła tyle
sił, aby ciągnąć cięŜkie ciało. UłoŜył Llewebuma obok jednego z ziomków, w pobliŜu androida
medycznego, który oglądał wszystkich rannych i określał ich obraŜenia jako mniej albo bardziej
groźne. Później powrócił do Ŝony.
Leia zaczęła znów schodzić, zamierzając zająć się pozostałymi rannymi, ale Han delikatnie objął
ją w pasie i przytrzymał.
- Ty teŜ potrzebujesz opieki medycznej, kochanie - powiedział.
- Puść mnie, Hanie.
- Pomogłaś juŜ bardzo duŜo. Teraz sama musisz udać się do ośrodka medycznego.
Leia nie pokręciła głową. Nawet nie spojrzała na niego, kiedy mówił do niej. Cały bok jej twarzy
był starty, a na skórze widniało wiele śladów oparzeń. Z nosa ciekły krople krwi, ale Leia chyba nie
zdawała sobie z tego sprawy.
- Muszę tam iść - powiedziała.
- Ja pójdę. Ty zostań tutaj.
- Puść mnie, Hanie - powtórzyła.
- Ona pana nie słyszy - odezwał się jeden z przechodzących obok androidów medycznych. - Tak
głośny huk w zamkniętym pomieszczeniu uszkodził narządy słuchu wszystkich istot mających bębenki.
Nie słyszy? Han delikatnie obrócił Ŝonę w ten sposób, aby spoglądała na niego. Starał się, by na
jego twarzy nie odmalowało się przeraŜenie.
- Leio - powiedział powoli. - Pomoc juŜ nadeszła. Chciałbym odprowadzić cię do ośrodka
medycznego.
Mimo kurzu pokrywającego jej twarz zauwaŜył, Ŝe jej skóra jest równie blada.
- To moja wina.
-Nie, kochanie, to nieprawda.
- To ja wpuściłam byłych funkcjonariuszy imperialnych. Nie dość energicznie przeciwstawiałam
się ich obecności w tej sali.
Na dźwięk jej słów Han poczuł, Ŝe zaczyna cierpnąć mu skóra. -Niewierny, co było przyczyną
eksplozji -odparł. -Pozwól, Ŝe ci pomogę.
- Nie - powiedziała. - Tam umierają moi przyjaciele.
- Uczyniłaś dla nich wszystko, co mogłaś.
- Nie upieraj się - rzekła.
- Wcale się nie... - Han ugryzł się w język i nie dokończył zdania. Nie mógł przecieŜ stać na
schodach i sprzeczać się z Ŝoną, która go nie słyszała. ZwycięŜyła. Wziął ją w ramiona. Poczuł, Ŝe jest
krucha i ciepła. - Pójdziesz teraz ze mną - oznajmił.
- Nie mogę, Hanie - odparła, ale nie usiłowała uwolnić się z uścisku. - Nic mi nie jest. Naprawdę.
- Nie pozwolę, Ŝebyś umarła tylko dlatego, Ŝe nie wiesz, kiedy przestać - stwierdził, starając się
nie nadepnąć na rannych.
Albo odzyskiwała słuch, albo nauczyła się czytać z ruchu warg.
- Nie umrę.
Han czuł na piersi uderzenia jej serca. Przytulił Leię mocno.
- Moja pani, chciałbym być tego równie pewien jak ty - odrzekł.
Jarril zwolnił biegu dopiero wówczas, kiedy dotarł do hangaru. W pobliŜu lądowisk widział
gorączkowo krzątających się ludzi, ale przypuszczał, Ŝe jeszcze nie zainteresowali się jego statkiem.
Okazało się, Ŝe miał rację.
Mimo to zapewne nie pozostało mu duŜo czasu.
Ukrył swój statek, „Narkomankę", w samym kącie hangaru, między dwoma większymi
jednostkami. „Narkomankę" trudno byłoby pomylić z jakimkolwiek innym frachtowcem. Miała
pomalowany na brązowo kadłub i wyglądała jak skrzyŜowanie myśliwca typu A z „Sokołem
Milenium". Została zbudowana według projektu opracowanego przez samego Jarrila w tym celu, by
transportować towary. Gdyby jednak pilotowi groziło jakieś niebezpieczeństwo, moŜna było odstrzelić
część towarową i wówczas myśliwiec przekształcał się w samodzielną jednostkę latającą. Mógł być
zdalnie sterowany, co zazwyczaj myliło prześladowcę, który rzucał się w pościg za myśliwcem,
podczas gdy przebywający w sterowni frachtowca pilot leciał dalej z ładunkiem ku celowi. Jarril został
zmuszony uciec się do tego podstępu tylko raz. Na szczęście zdołał później odzyskać odstrzelony
myśliwiec.
Kiedy ujrzał, Ŝe „Narkomanka" nie jest strzeŜona, poczuł ulgę, jakiej nie doznał jeszcze nigdy w
Ŝyciu.
Musiał wystartować z Coruscant, zanim kontrola lotów wyda zakaz wszelkich startów i lądowań.
A z pewnością wyda, kiedy władze zorientują się, gdzie miała miejsce eksplozja. Jarril musiał wrócić
do Ostoi, nim ktokolwiek zorientuje się, Ŝe stamtąd odleciał. Obawiał się, Ŝe ktoś juŜ mógł zwrócić na
ten fakt uwagę.
Część hangaru, w której pozostawił statek, sprawiała wraŜenie opustoszałej. MęŜczyzna pomyślał,
Ŝe to dziwne. Gdyby on dowodził obroną Coruscant, przede wszystkim odciąłby planetę od wszelkich
kontaktów z resztą galaktyki. Wiedział jednak, Ŝe Nowa Republika kieruje się regułami demokracji, a
nie logiki.
Miał nadzieję, Ŝe wystarczająco zaostrzył apetyt Hana Solo. Nie sądził, by kiedykolwiek nadarzyła
się okazja odbycia jeszcze jednej rozmowy.
Skierował się w stronę ukrytej „Narkomanki". Opuścił rampę i znalazł się w środku statku. Czuł
się dziwnie, wchodząc samotnie do wnętrza. Zazwyczaj latał w towarzystwie Sullustanina Selussa. Obaj
współpracowali od samego początku, odkąd zajęli się tym interesem. Seluss miał zapewnić mu alibi w
tym czasie, kiedy Jarril przebywał na Coruscant.
Wnętrze „Narkomanki" było wypełnione chłodnym regenerowanym powietrzem. Opuszczając
statek, przemytnik zapomniał wyłączyć regeneratory, chociaŜ na ogół pamiętał, aby nie popełniać tego
błędu. Doszedł jednak do wniosku, Ŝe tym razem to nie ma znaczenia. Przynajmniej teraz,
przygotowując się do startu, nie będzie musiał włączać urządzenia.
Zamierzał pilotować statek, przebywając w części towarowej. Pomyślał, Ŝe tak będzie
bezpieczniej. Gdyby kontrola lotów Coruscant sprawiała mu trudności, będzie mógł rozdzielić obie
części. Pozwoli, Ŝeby piloci strzegący bezpieczeństwa planety puścili się w pościg za myśliwcem,
podczas gdy frachtowiec nie zwróci ich uwagi. Właśnie wślizgiwał się na fotel pilota, kiedy usłyszał za
plecami jakiś dźwięk.
Znieruchomiał, ale się nie odwrócił. Mogło mu się tylko wydawać.
A jednak nie. Usłyszał ten sam dźwięk po raz drugi. Cichy szelest oddechu wydobywającego się
przez ochronną maskę.
Jarril przełknął ślinę. Odwracając się na fotelu, wyciągnął blaster.
Ujrzał dwóch szturmowców mierzących do niego ze swoich blasterów.
- Dokąd się wybierasz? - zapytał jeden. Jego głos był nie do rozpoznania, zniekształcony przez
mikrofon i głośnik hełmu.
Dopiero po chwili Jarril uświadomił sobie, Ŝe dwaj stojący przed nim intruzi nie są wcale
szturmowcami. Po prostu włoŜyli pancerze, które transportował w ładowniach „Narkomanki".
Doskonale pamiętał ciemną smugę na jednym z hełmów, wypaloną przez blasterową błyskawicę.
Przybysze musieli zatem dostać się na pokład statku, ubrani w inne stroje. CzyŜby włoŜyli
pancerze szturmowców, pragnąc go zastraszyć? Przemytnik nie obawiał się imperialnych Ŝołnierzy. A
przynajmniej nie takich, którzy nosili części pancerzy pochodzących z ładowni jego statku.
- Myślę, Ŝe najwyŜszy czas wynosić się z Coruscant - odparł. -Wy tak nie sądzicie?
Wolałby wiedzieć, z kim rozmawia.
- My takŜe chcielibyśmy odlecieć - odezwał się drugi szturmowiec. - Zaraz po tym, jak powiesz
nam, co tu robiłeś.
- Tu? Składałem wizytę staremu przyjacielowi - odparł Jarril.
- Wybrałeś dziwną porę na składanie wizyt - zauwaŜył pierwszy szturmowiec.
- Wybraliście dziwną porę na korzystanie z wyposaŜenia mojego statku - warknął przemytnik.
- I tak wcześniej czy później będzie naleŜało do nas - oznajmił drugi intruz.
- Chyba nie chcecie, Ŝeby ktoś z Coruscant złapał was, kiedy będziecie mieli na sobie te pancerze?
- zapytał Jarril.
- Nikt nas nie złapie - odparł pierwszy przemytnik. Kiwnął hełmem w stronę przemytnika. - OdłóŜ
blaster.
Jarril wzruszył ramionami i usłuchał.
- I tak nie zamierzałem się nim posłuŜyć.
- Powiedz nam jeszcze raz, w jakim celu przyleciałeś na Coruscant.
- A wy? - odpowiedział pytaniem przemytnik. - Czy mieliście coś wspólnego z eksplozją tej
bomby?
- To my będziemy zadawali pytania - burknął oschle drugi imperialny Ŝołnierz.
Jarril ponownie przełknął ślinę. Czuł zawroty głowy z powodu długiego biegu, poprzedzonego
wypiciem zbyt wielu porcji trunku. Przebywał przecieŜ na pokładzie swojego statku. Powinien
wiedzieć, jak wydostać się z tarapatów.
- Kierowałem się wskazówkami.
- Wskazówkami - powtórzył pierwszy szturmowiec. - A myślałem, Ŝe przyleciałeś, aby złoŜyć
wizytę przyjacielowi.
- Jak myślicie, od kogo miałem uzyskać te wskazówki?
- Od Hana Solo, męŜa przywódczyni Nowej Republiki.
A zatem go śledzili. Jarril pomyślał, Ŝe tym razem nie wykpi się samymi słowami. Sięgnął do
pulpitu konsolety, ale uczynił to o ułamek sekundy za późno. Celny strzał z blastera poraził jego
wyciągniętą rękę. Przemytnik krzyknął z bólu, czując Ŝar, jaki przeniknął jego ciało.
Przycisnął rękę do brzucha i, oburzony, spiorunował spojrzeniem obu męŜczyzn.
- Czego chcecie ode mnie? - zapytał niepewnie.
- Uciszyć cię raz na zawsze - odparł pierwszy imperialny Ŝołnierz.
Obaj szturmowcy unieśli blastery i niezwłocznie spełnili groźbę.
ROZDZIAŁ 6
Luke tylko raz widział taki tłum ludzi w ośrodku medycznym znajdującym siew pobliŜu Pałacu
Imperialnego. Miało to miejsce po ataku Imperium, który zmusił do działania przywódców Nowej
Republiki. To działo się tak dawno, a jednak, widząc wokół siebie tylu rannych, miał wraŜenie, Ŝe
oglądał ten widok zaledwie przed kilkoma dniami. Ranni oczekiwali na swoją kolej, a medyczne
automaty krzątały się wokół nich, szukając wolnych łóŜek albo przenosząc do innych, bardziej
wyspecjalizowanych skrzydeł ośrodka.
Luke szedł korytarzem, jeszcze bardziej wstrząśnięty niŜ wówczas, kiedy dowiedział się o ataku.
Znajome twarze, niektóre poszarzałe z bólu, odwracały się na jego widok w drugą stronę,
podobnie jak inne, tak spalone, Ŝe z trudem mógł je rozpoznać. Eksplozja musiała mieć straszliwą siłę.
Luke zmartwił się, kiedy wyskoczył z nadprzestrzeni w pobliŜu Coruscant i przekonał się, Ŝe wszystkie
urządzenia obronne są włączone. Musiał czekać, aŜ uzyska zgodę samego admirała Ackbara - nikt nie
mógł odnaleźć Leii - i dopiero kiedy porozmawiał z Mon Mothmą, dowiedział się, dlaczego.
Kiedy przechodził korytarzem w stronę skrzydła, w którym umieszczono lŜej rannych, poczuł
nagle, Ŝe coś objęło jego łydkę. Spuścił głowę i ujrzał małego Anakina tulącego się do jego nogi.
- Wujku Luke'u - odezwał się chłopiec, uniósłszy głowę. W jego błękitnych oczach błyszczały łzy.
Luke pochylił się i wziął dziecko na ręce. Stwierdził, Ŝe Anakin, mimo iŜ niedawno ukończył sześć
lat, stawał się trochę za cięŜki, Ŝeby nosić go w ten sposób. Chłopczyk przytulił się do niego z taką siłą,
Ŝe jego wuj z trudem mógł oddychać.
- Czy twoja mama jest cała i zdrowa? - zapytał mistrz Skywalker, chociaŜ nie był pewien, czy
pragnie usłyszeć odpowiedź.
Anakin kiwnął głową.
- A więc o co chodzi, mały Jedi?
Luke starał się mówić cicho, Ŝeby nie wystraszyć dziecka jeszcze bardziej. Nagle zrozumiał.
Sprawiły to jego własne słowa. Zanim jednak zdąŜył powiedzieć coś więcej, usłyszał, Ŝe ktoś inny
wymawia jego imię. Zobaczył biegnących ku niemu Jacena i Jainę, wyglądających równie przeraŜająco
jak Anakin.
- Cześć, dzieciaki - powiedział, biorąc je w ramiona.
- Wujku Luke'u - odezwała się Jaina. - Tata powiedział, Ŝe mógłbyś z nami porozmawiać.
Mistrz Jedi nie wiedział, czy dzieci równieŜ poczuły falę chłodu i słyszały przeraŜone głosy.
Większość jego uczniów niczego nie czuła ani nie słyszała, ale oni nie byli obdarzeni takim talentem,
jak te dzieci. A moŜe bliźnięta i Anakin tylko poczuły wstrząs eksplozji? Bez względu jednak na to, co
im się przydarzyło, spowodowało taki uraz, z jakim nie umiałoby sobie poradzić wielu dorosłych.
- Chodźcie ze mną - powiedział.
Zaprowadził ich do ławki ustawionej pod metalową ścianą. Kiedy siadali, korytarzem obok nich
przemknął android medyczny, ale nawet na nich nie popatrzył.
- Czy myśmy to zrobiły? - zapytał Anakin.
- Co zrobiłyście? - odezwał się zdumiony Skywalker. Spodziewał się wszystkiego innego, ale nie
takiego pytania.
- Skrzywdziłyśmy mamę.
Luke posadził Anakina na kolanach. Jacen i Jaina usiedli po obu stronach, po czym przytulili się
do wuja. Dzieci z pewnością juŜ rozmawiały ze sobą na ten temat. Luke zmusił się, by nie westchnąć.
Wychowywanie dzieci, wraŜliwych na oddziaływanie Mocy, było o wiele trudniejsze, niŜ mógłby się
spodziewać. Za kaŜdym razem, kiedy pojawiał się nowy problem, Ŝałował, Ŝe kiedyś nie rozmawiał na
ten temat z ciocią Beru. Pomimo wrogości okazywanej przez wujka Owena, radziła sobie z nim
całkiem dobrze, mieszkając na planecie znajdującej się tak daleko, Ŝe nikt o niej nie wiedział.
Z wyjątkiem Bena.
Ciocia Beru prawdopodobnie nieraz rozmawiała z Benem.
- Jakim cudem mogłybyście skrzywdzić mamę? - zawołał Skywalker.
Wszystkie dzieci zaczęły mówić jedno przez drugie, przekrzykując się i wymachując rękami.
- Wolnego, wolnego, nie wszyscy naraz! - powiedział Luke. - Jaino, ty powiedz, o co chodzi, a
chłopcy będą mogli później uzupełnić twoją wypowiedź, jeŜeli zechcą.
Jaina zerknęła na Jacena, jakby szukała u niego poparcia. Widok ten zawsze sprawiał, Ŝe serce
Luke'a ściskało się z bólu. Czy on i Leia postępowaliby tak samo, gdyby wychowywali się razem?
Nigdy tego się nie dowie.
- Coś przyszło do naszego pokoju dziecinnego, wujku Luke'u -zaczęła dziewczynka. Jej mała
buzia była niemal wierną kopią twarzy Leii, owalna i urocza, o ufnych bursztynowo-piwnych oczach i
małych stanowczych ustach. - Było zimne i krzyczało tysiącami głosów. I uderzyło nas wszystkich w tej
NOWA REBELIA Przekład ANDRZEJ SYRZYCKI
ROZDZIAŁ 1 Stał w najwyŜej połoŜonym miejscu planety Almania - na dachu wieŜy, wzniesionej kiedyś przez potęŜnych Je'harów. WieŜa była teraz zrujnowana, kamienie schodów kruszyły się, kiedy stawiał na nich stopy, a na dachu leŜało pełno śmieci, pozostałych po bitwach, stoczonych przed wielu laty. Z tego miejsca mógł jednak spoglądać na swoje miasto i podziwiać tysiące widocznych jak okiem sięgnąć świateł, mimo iŜ po opustoszałych ulicach przemykały się tylko automaty, a takŜe wszechobecne androidy-straŜnicy. Nie zamierzał jednak patrzeć długo w dół, na miasto. Pragnął wpatrywać się w gwiazdy. Lodowaty wicher załopotał fałdami jego czarnego płaszcza. MęŜczyzna złączył za plecami dłonie, ukryte w czarnych rękawicach. Pośmiertna maska, którą nosił od chwili unicestwienia Je'harów, wisiała teraz na srebrnym łańcuszku otaczającym jego szyję. Gwiazdy nad głową mrugały i migotały. Nie do wiary, Ŝe gdzieś w górze istniały inne światy. Planety, którymi będzie kiedyś władał. JuŜ niedługo. Mógł był czekać cierpliwie na swoim stanowisku dowodzenia; stać w obserwatorium wzniesionym specjalnie dla niego, ale tym razem nie chciał przebywać wśród ochronnych murów. Pragnął się napawać, a nie tylko odbierać wraŜenia za pomocą wzroku. Siła spojrzenia była przecieŜ niczym w porównaniu z potęgą Mocy. Odchylił głowę i zamknął oczy. Tym razem nie dojdzie do Ŝadnej eksplozji, nie będzie Ŝadnego oślepiającego błysku światła. Skywalker powiedział mu, Ŝe właśnie tak wyglądały przestworza, kiedy został unicestwiony Alderaan. „Poczułem silne zakłócenie Mocy" - oznajmił wówczas starzec. A przynajmniej takich słów uŜył Skywalker, kiedy przytaczał jego słowa. To zakłócenie nie będzie moŜe równie silne, ale mistrz Jedi je poczuje. Z pewnością odbiorą je takŜe wszyscy młodzi Jedi, a wówczas zrozumieją, Ŝe układ sił w galaktyce uległ radykalnej zmianie. Nie będą wiedzieli tylko tego, Ŝe zmienił się na jego korzyść. Jego, Kuellera, władcy Almanii, a niedługo lorda wszystkich poŜałowania godnych światów, na których przebywali. Kamienne mury były wilgotne i zimne, kiedy Brakiss dotykał ich nie osłoniętymi niczym palcami. Jego połyskujące czarne buty ślizgały się na wykruszonych kamieniach schodów i młody męŜczyzna musiał nieraz wyciągać ręce na boki, by utrzymać równowagę. Srebrzysta szata, w którą był odziany, odpowiednia na krótką przechadzkę ulicami miasta, nie chroniła ciała przed podmuchami zimnego wichru. JeŜeli ten eksperyment zakończy się sukcesem, Brakiss powróci na Telti, gdzie przynajmniej panowały znacznie wyŜsze temperatury. Pod palcami czuł chłód metalowej obudowy zdalnego sterownika. Nie chciał wręczać go Kuellerowi, dopóki cały eksperyment nie dobiegnie końca. Dopiero przed kilkoma chwilami uświadomił sobie, Ŝe męŜczyzna będzie czekał na wyniki tu, na Almanii - miejscu triumfu jego nieprzyjaciół, ale takŜe ich późniejszej śmierci. Brakiss nienawidził wieŜ. Miał wraŜenie, Ŝe wciąŜ jeszcze coś grzechocze w ich kamiennych murach. Pewnego razu, kiedy odwiedził znajdujące się pod nimi katakumby, ujrzał ogromnego białego ducha. Tego dnia wspiął się na wysokość dwudziestego piętra, ale dopiero kiedy przebiegł kilka pierwszych, przeskakując po kilka schodów naraz, uzmysłowił sobie, Ŝe niektóre kamienne stopnie mogą nie utrzymać cięŜaru jego ciała. Kueller, co prawda, nie wzywał go, ale Brakiss się tym nie przejmował. Pomyślał, Ŝe im szybciej opuści Al-manię, tym będzie się czuł szczęśliwszy. Schody zakręciły i w końcu młody męŜczyzna znalazł się na dachu. .. a raczej na czymś, co kiedyś pełniło funkcję dachu. Zmurszałe stopnie schodów osłonięta przed oddziaływaniem wiatru i wody, stawiając wokół nich coś w rodzaju kamiennej chaty. Nie wyposaŜono jej jednak w Ŝadne otwory okienne ani drzwiowe. Brakiss ujrzał jedynie inkrustowane Ŝwirem kamienne ściany, ponad którymi widniało usiane gwiazdami niebo. Część kamiennych bloków tworzących mury chaty wykruszyła się i roztrzaskała o dach wieŜy. Ślady po trafieniach bomb i blasterowych błyskawic tworzyły niewielkie wgłębienia w powierzchni, która musiała być kiedyś idealnie gładka. Kueller nie zadał sobie trudu, Ŝeby naprawić wieŜę albo inne budynki rządowe, wzniesione za czasów panowania Je'harów. Zapewne juŜ tego nie uczyni. Kueller nigdy nie wybaczał nikomu, kto ośmielał się krzyŜować jego plany. Brakiss się wzdrygnął, po czym chwycił połę cienkiej peleryny i zarzucił na ramiona. Jego zgrabiałe z zimna palce prawie nie poczuły, kiedy zetknęły się z tkaniną szaty. - Powiedziałem ci, Ŝebyś zaczekał na dole! - usłyszał niesiony z wiatrem, głęboki głos Kuellera. Przełknął ślinę. Nawet nie wiedział, w którym miejscu znajduje się męŜczyzna.
Dach wieŜy był oświetlony blaskiem tysięcy gwiazd, rozjaśniających mroczne niebo poświatą, którą uwaŜał za dziwaczną. Pokonał kilka ostatnich stopni, po czym przeszedł przez wyrwę w kamiennym murze chaty. Podmuch wichru natychmiast odepchnął go pod ścianę. Brakiss musiał wyciągnąć prawą rękę, by nie upaść, wskutek czego wypuścił rąbek peleryny. Zapinka wpiła mu się w szyję, a wiatr załopotał fałdami materiału za jego plecami. - Musiałem się dowiedzieć, czy zadziała - odparł. - Dowiesz się, kiedy zadziała. Głos Kuellera przypominał coś Ŝyjącego własnym Ŝyciem. Otaczał Brakissa i rozbrzmiewał echem w jego uszach, sprawiając, Ŝe młody męŜczyzna czuł się osaczony. Brakiss skupił myśli, ale nie na głosie, a na samym Kuellerze. Dopiero wówczas go dostrzegł, stojącego na krawędzi dachu i spoglądającego na miasto, widoczne pod jego stopami. Oglądana z tej wysokości Stonia, stolica Almanii, wydawała się małą i nic nie znaczącą gromadą domów. Kueller patrzył jednak na nią jak potęŜny drapieŜnik na zdobycz. Jego peleryna powiewała na wietrze, a szerokie barki sugerowały, iŜ męŜczyzna jest obdarzony niezwykłą fizyczną siłą. Brakiss postąpił krok do przodu, kiedy nagle wicher ucichł. Powietrze zamarło, podobnie jak on... gdyŜ w tej samej sekundzie usłyszał-poczuł-zobaczył-milion głosów istot krzyczących z przeraŜenia. Zalała go fala trwogi. Ponownie przypomniał sobie chwilą, kiedy mistrz Skywalker kazał mu wyprawić się w głąb własnego serca. Zobaczył, co się w nim kryje, ale omal nie postradał zmysłów... W gardle Brakissa wezbrał okrzyk... I w tej samej sekundzie zamarł, kiedy wokół niego eksplodowały inne okrzyki, napełniając go, rozgrzewając i topiąc niesione podmuchami wiatru kryształki lodu. Młody męŜczyzna miał wraŜenie, Ŝe staje się silniejszy, większy i potęŜniejszy niŜ kiedykolwiek przedtem. Zamiast przeraŜenia czuł teraz dziwaczną, pokrętną radość. Uniósł głowę i spojrzał na Kuellera. MęŜczyzna uniósł ręce ku rozgwieŜdŜonemu niebu i odchylił głowę. Dokonała siew nim jakaś przemiana. Został napełniony nową wiedzą, której Brakiss prawdopodobnie nawet nie pragnąłby poznać. A mimo to... Mimo to Kueller promieniował, jakby ból kryjący siew głosach milionów osób podsycił coś w jego duszy i sprawił, Ŝe urósł jeszcze bardziej niŜ kiedykolwiek. Wicher zaczął znów wiać, a jego lodowaty podmuch odepchnął Brakissa pod kamienną ścianę. Młody męŜczyzna zaczekał, aŜ Kueller opuści ręce swobodnie wzdłuŜ ciała, i dopiero wówczas powiedział: - Działa. Kueller nasunął maskę na twarz. - Całkiem dobrze - przyznał. ZwaŜywszy na doniosłość chwili, takie stwierdzenie było oczywistym niedomówieniem. Kueller powinien pamiętać o tym, Ŝe Brakiss takŜe umiał władać Mocą. MęŜczyzna się odwrócił, aŜ zaszeleściły fałdy szaty za jego plecami. Sprawiał wraŜenie, Ŝe za chwilę pofrunie. Podobna do czaszki pośmiertna maska, ściśle przylegająca do jego twarzy, lśniła, jakby promieniowała wewnętrznym blaskiem. - Domyślam się, Ŝe chciałbyś powrócić teraz do swojego nikczemnego zajęcia - odezwał się Kueller. - Na Telti jest o wiele cieplej. - Tu teŜ moŜe być ciepło. Brakiss niemal odruchowo pokręcił głową. Nienawidził Almanii. - Twój problem polega na tym, Ŝe nie doceniasz potęgi nienawiści - rzekł łagodnie Kueller. - Wydawało mi się, Ŝe mój problem polega na tym, iŜ słuŜę równocześnie dwóm panom - odparł Brakiss. Kueller się uśmiechnął, a wąskie wargi maski poruszyły się razem z jego wargami. - Czy tylko dwóm? Słowa wisiały przez chwilę w powietrzu między męŜczyznami niczym Ŝywe istoty. Brakiss miał wraŜenie, Ŝe całe jego ciało zamienia się z wolna w bryłę lodu. - Działa - powtórzył po chwili. - Domyślam się, Ŝe oczekujesz nagrody. - Zgodnie z tym, co pan obiecywał. - Nigdy niczego nie obiecuję - odparł Kueller. - Co najwyŜej daję do zrozumienia. Brakiss zaplótł ręce na torsie. Nie okazał gniewu, mimo iŜ Kueller pragnął, Ŝeby się rozgniewał. - Dał pan do zrozumienia, Ŝe obdarzy mnie wielkimi skarbami. - To prawda - przyznał Kueller. - Tylko czy zasługujesz na to, Ŝebym obdarzył cię wielkimi skarbami?
Młody męŜczyzna nie odpowiedział. WciąŜ pamiętał o tym, Ŝe to właśnie Kueller pomógł mu przyjść do siebie po przeŜytym wstrząsie. Kiedy Brakiss przebywał na Yavinie Cztery, wyruszył na katastrofalną wyprawę w głąb własnego serca, w trakcie której omal nie oszalał. JuŜ dawno jednak spłacił ten dług wdzięczności. Został, poniewaŜ nie miał dokąd się udać. Odepchnął się od kamiennej ściany. Odwrócił się i postanowił zejść z wieŜy. - Wracam na Telti - powiedział, czując wzbierającą falę buntu. - To dobrze - odezwał się Kueller. - Ale najpierw dasz mi ten zdalny sterownik. Brakiss stanął i obejrzał się przez ramię. Odnosił wraŜenie, Ŝe w ciągu ostatniej godziny Kueller zdecydowanie urósł. Urósł i zmęŜniał, wydoroślał. A moŜe tylko było to złudzenie, wywołane panującymi ciemnościami. Gdyby Brakiss miał do czynienia z jakimkolwiek innym śmiertelnikiem, zapewne zapytałby go, jakim cudem mógł dowiedzieć się o urządzeniu. Kueller nie był wszakŜe pierwszym lepszym śmiertelnikiem. Młody męŜczyzna wyciągnął rękę, w której trzymał niewielki przedmiot. - Nie działa tak szybko, jak inne sterowniki, które dla pana skonstruowałem. - Doskonale. - Musi pan wprowadzić najpierw kody zabezpieczające. Trzeba poinformować urządzenie, na jaką sekwencję cyfr powinno reagować. - Jestem pewien, Ŝe sobie z tym poradzę. - Musi pan sprząc je ze sobą. - Brakissie, potrafię posługiwać się zdalnymi sterownikami. - To dobrze - odparł młody męŜczyzna. Zebrał siły i przeszedł przez wyrwę w murze kamiennej chaty. Przekonał się, Ŝe w środku, dokąd nie docierały podmuchy wiatru, jest o wiele cieplej. Nie wierzył jednak, aby Kueller pozwolił mu tak po prostu odejść. - Czego pan oczekuje ode mnie, kiedy wrócę na Telti? - zapytał. - Skywalkera - odparł Kueller. W jego chrapliwym głosie zadźwięczała nuta nienawiści. - Wielkiego mistrza Jedi, Luke'a niezwycięŜonego Skywalkera. Młody męŜczyzna poczuł, Ŝe kryształki lodu przeniknęły do głębi jego serca. - Co zamierza pan z nim uczynić? - Unicestwię go - odrzekł Kueller. - Tak samo, jak on usiłował nas unicestwić.
ROZDZIAŁ 2 Luke Skywalker utrzymywał cięŜar ciała, stojąc tylko na jednej ręce. Zagłębiwszy palce w wilgotny grunt dŜungli, starał się utrzymywać równowagę. Po jego obnaŜonej szyi i twarzy spływały krople potu, które później ściekały z brody i nosa. Mistrz Jedi nie miał na stopach butów, a jego nogi odziane były w obcisłe spodnie, ściśle przylegające do wilgotnej skóry. W powietrzu nad nim unosił się Artoo razem z kilkoma większymi i mniejszymi kamieniami, a takŜe na wpół spróchniałym pniem jakiegoś drzewa. Ćwiczeniom Luke'a przyglądało się kilkoro słuchaczy akademii; najzdolniejszych i najmłodszych uczniów jego najlepszej klasy. Skywalker wykonywał to ćwiczenie od chwili, kiedy nad horyzontem czwartego księŜyca wzeszła ogromna pomarańczowa kula gazowego giganta, Yavina. Wielka miedziana tarcza planety wisiała teraz dokładnie nad jego głową, ale mimo iŜ Luke obficie się pocił, nie odczuwał zmęczenia ani pragnienia. Odnosił wraŜenie, Ŝe Moc przepływa przez jego ciało niczym chłodna woda, pozwalając mu utrzymywać w powietrzu Artoo, kamienie i pień drzewa. Uczniowie zapewne zastanawiali się, jak długo jeszcze będą musieli przyglądać się mistrzowi. Luke pomyślał, Ŝe moŜe powinien po kolei unosić ich nad miękką murawę polany, a potem pozostawiać samym sobie i pozwalać, by spadali na ziemię - powoli albo szybko, w zaleŜności od indywidualnych umiejętności władania Mocą. Stłumił uśmiech. Bardzo lubił nauczać, ale nieczęsto to okazywał. Rzadko się śmiał, gdyŜ czasami kandydaci na rycerzy Jedi sądzili, Ŝe bawi się ich kosztem - co nie wpływało korzystnie na wzajemne stosunki między uczniami a nauczycielem. Mimo to zdarzały się momenty takie jak ten, które sprawiały mu duŜo radości. Artoo zapewne nie doceniał tego aspektu procesu nauczania, ale to właśnie dzięki takim chwilom Skywalker mógł się znów czuć jak niesforny chłopak. Zamiast unieść w powietrze któregoś ucznia, oderwał od ziemi jeszcze jeden spory kamień. ZbliŜył go do pozostałych, czując, jak kołysze się niepewnie, zanim znajdzie się w wyznaczonym miejscu. Uczniowie Luke'a patrzyli w milczeniu. Mistrz przyglądał się ich stopom, obserwując, czy któryś uczeń, bardziej zirytowany niŜ pozostali, nie poruszy się niespokojnie. Zamierzał unieść pierwszego, który będzie sprawiał wraŜenie, Ŝe się niecierpliwi. Opracował tę metodę szkolenia przed kilkoma laty jako ćwiczenie mające nauczyć kandydatów cierpliwości, a takŜe jako sposób ukazania im potęgi Mocy. Podobnie jak większość metod, jakie stosował w swojej akademii, na jednych słuchaczach wywierała większe wraŜenie, a na innych mniejsze. Czasami, obserwując reakcje uczniów na róŜne aspekty kształcenia, wiedział, co dzieje się w ich umysłach. Ci kandydaci, którzy przyglądali mu się w tej chwili, przebywali w akademii na tyle krótko, Ŝe naśladowali reakcje pozostałych. Mistrz Jedi miał nadzieję, Ŝe pozbędą się tego nawyku, zanim pomarańczowa tarcza planety skryje się za przeciwległym horyzontem. Nagle poczuł falę emocji, która uderzyła go niczym pięść: zimna, twarda, potęŜna i przeraŜająca. Ból był bardziej dotkliwy niŜ cokolwiek, co odczuwał do tej pory. Gorszy niŜ ten, którego doznał, kiedy omal nie stracił nogi, starając się unieszkodliwić „Oko Palpatine'a". Silniejszy niŜ ból, jaki sprawiło mu wyładowanie energii ciemnej Mocy, którym uraczył go Imperator, gdy przebywał na pokładzie Gwiazdy Śmierci. Gorszy nawet niŜ ten, jaki przeniknął go na Hoth, kiedy doznawał rany twarzy. Fali przeraŜenia i bólu towarzyszył wstrząs, jaki wywołuje uświadomienie sobie czyjejś zdrady - wstrząs zwielokrotniony przez miliony umysłów istot, które go przeŜyły. Stojący na jednej ręce Luke zachwiał się. Usiłował zachować równowagę i utrzymać w powietrzu kamienie i pień drzewa, Ŝeby nie spadły na głowy niczego nie podejrzewających uczniów. Artoo rozpaczliwie zapiszczał, szybując w przeciwległy kraniec polany, ale dźwięk ten zmieszał się z okrzykami, jakie rozbrzmiewały w głowie Skywalkera. Mały robot, wydając metaliczny grzechot, wylądował na murawie. Uczniowie Luke'a w popłochu rozbiegli się po polanie, a mistrz Jedi stracił resztki koncentracji. Poczuł, jak mięśnie ręki pod cięŜarem jego ciała wiotczeją i odmawiają posłuszeństwa. Wylądował na ziemi i na chwilę stracił zdolność oddychania. LeŜał na plecach, czując wilgoć ściółki, i wsłuchiwał się w pełne przeraŜenia okrzyki, wciąŜ jeszcze rozbrzmiewające niczym echo w jego mózgu. Nagle głosy umilkły równie szybko, jak się pojawiły. - Czy dobrze się czujesz, mistrzu? - odezwał się jeden z uczniów. Luke miał wraŜenie, Ŝe na ten dźwięk nakłada się jego własny głos, przepełniony tym samym drŜącym przeraŜeniem, jakie odczuwał przed siedemnastu laty. - Co się stało? Mistrz Jedi dotknął twarzy palcami lewej dłoni i przekonał się, Ŝe cały drŜy. - Miało miejsce silne zakłócenie Mocy - powiedział. Zastanawiał się, jakim cudem nie poczuli tego jego uczniowie; jak on sam nie poczuł czegoś nawet jeszcze silniejszego, co wydarzyło się przed
tyloma laty. „Jakby miliony głosów nagle krzyknęło z przeraŜenia i równie niespodziewanie zostało uciszonych". - Benie - szepnął do siebie. - CzyŜby jeszcze jedna Gwiazda Śmierci? Nie oczekiwał Ŝadnej odpowiedzi. Dodający otuchy głos Bena zamilkł na długo przed zorganizowaniem akademii Jedi, a nawet przed czasami wielkiego admirała Thrawna. Luke zamknął oczy i starał się umiejscowić źródło zakłócenia. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą tętniło Ŝycie, natrafił na ogromną pustkę. Pozostał w niej tylko ślad wielkiego bólu, osad bezbrzeŜnego zdumienia i resztki wstrząsu związanego z czyjąś zdradą... echa krzyku wydobywającego się niczym z czeluści rozpadliny. - Mistrzu Skywalkerze? - Głos naleŜał do jednaj z najbardziej obiecujących uczennic, Eelysy, młodej dziewczyny pochodzącej z Coruscant. - Mistrzu Skywalkerze? Luke pomachał do niej prawą ręką. Czuł, Ŝe plecy bolą go od uderzenia o ziemię, a płuca z powodu chwilowego braku tlenu. Wydawało mu się, Ŝe serce mu pęknie, przepełnione bezgranicznym bólem. Od strony skraju polany doleciał Ŝałosny pisk Artoo. Musiał usiąść, by udowodnić swoim uczniom, Ŝe wszystko jest w porządku, choć nie było to prawdą. - Mistrzu Skywalkerze? Głos Eelysy zmieszał się i stopił z echami innych głosów rozbrzmiewających w jego głowie. Otworzył oczy. W cieniu drŜącej ręki ujrzał twarz Leii, poparzoną i zakrwawioną. Wyciągnął ku niej rękę, ale wizja zniknęła. „To przyszłość widzisz". A zatem katastrofa nie wydarzyła się na Coruscant. Wiedziałby, gdyby Leia zginęła. Albo Han. Albo ich dzieci. Wiedziałby to. Artoo zapiszczał ponownie. Tym razem zabrzmiało to, jakby się niecierpliwił. - Odnajdźcie Artoo - powiedział, zwracając się do uczniów. Jego głos drŜał; brzmiał niespokojnie i ponuro, podobnie jak głos Bena po zniszczeniu Alderaanu. Usłyszał trzask łamanych gałązek. Trzej stojący najbliŜej uczniowie oddalili się, by odszukać małego robota. A moŜe tylko opuścili nauczyciela, nie umiejąc wytłumaczyć sobie jego niespodziewanej, zdumiewającej utraty panowania nad sobą. - Co się stało, mistrzu Skywalkerze? Eelysa kucnęła obok niego, obracając szczupłe, wiotkie ciało w stronę, skąd mógł się ukazać niewidoczny nieprzyjaciel. Odkrycie, Ŝe dziewczyna wykazuje talent Jedi, wprawiło w zdumienie nawet Luke'a. Pochodziła z Coruscant, ale urodziła się juŜ po śmierci Imperatora, wskutek czego jej umiejętność władania Mocą nie została skaŜona przez Ŝadne trucizny. Była młoda. Bardzo, bardzo młoda. - Przed chwilą zginęło milion niewinnych istot ludzkich - w męczarniach i bólu, w jednej chwili - odparł Luke. Z trudem oparł część cięŜaru ciała na łokciach. Wiedział jednak, Ŝe do galaktyki ponownie zawitało bezkresne zło. Zło, które zagraŜało Leii. To teŜ wiedział. Czas nauki naleŜał do przeszłości. Luke nie wątpił, Ŝe musi zabrać Artoo i lecieć na Coruscant. Leia Organa Solo, przywódczyni Nowej Republiki, poprawiła pas zdobiący długą białą suknię. Nabrała duŜy haust powietrza. Kiedy poczuła, Ŝe Mon Mothma kładzie dłoń na jej ramieniu, obdarzyła ją rozbrajającym uśmiechem, podobnym trochę do tego, jakim obdarzała Palpatine'a i jego zwolenników zasiadających w imperialnym Senacie. Powoli wypuściła powietrze. Czuła się w tej chwili dokładnie tak, jak w czasach, kiedy była kilkunastoletnią dziewczyną. Miała wraŜenie, Ŝe coś utraciła; Ŝe odniosła poraŜkę, a Ŝycie zmieniło bieg bez jej wiedzy czy zgody. Mon Mothma zamknęła złociste rzeźbione drzwi, a później zablokowała zamek. Obie kobiety znajdowały się w małej garderobie, którą urządzono w czasach panowania Imperatora Palpatine'a. Niewielki pokój, przylegający bezpośrednio do sali obrad Senatu, pełnił w tamtych czasach funkcję tajnego ośrodka łączności, chociaŜ z wyglądu przypominał właśnie garderobę. Jego ściany ozdobiono delikatnymi złotymi listkami. Część jednej zajmowało ciągnące się od podłogi do sufitu olbrzymie lustro, przed którym stały teraz Leia i Mon Mothma. Mimo iŜ w krótkich włosach Mon Mothmy widniały pasemka siwizny, była przywódczyni Nowej Republiki wyglądała pod wieloma względami jak starsza, stateczniejsza siostra Leii. Skóra Mon Mothmy pokryła się delikatną siecią zmarszczek, które
pozostały z czasów wyniszczającej jej organizm choroby, o jaką przyprawił ją przed sześcioma laty ambasador Caridy, Furgan. - O co ci chodzi? - zapytała Mon Mothma. Leia pokręciła głową i wytarła wilgotne dłonie w fałdy sukni. Prawie niczym nie róŜniła się od młodej dziewczyny, księŜniczki Leii Organy z Alderaanu, pełnej nadziei i idealistycznych pomysłów najmłodszej pani senator, która po raz pierwszy wkroczyła do sali obrad imperialnego Senatu, naiwnie wierząc, Ŝe jej siła przekonywania i rozsądek pomogą ocalić Starą Republikę. Tę samą osobę, która pozbyła się wszelkich złudzeń w tej samej chwili, kiedy spojrzała w zniszczoną twarz senatora Palpatine'a. - Są teraz pełnoprawnymi członkami Nowej Republiki, Leio - rzekła Mon Mothma. - Zostali wyłonieni w trakcie uczciwych wyborów. - Ale to nie w porządku. Właśnie tak to wszystko wówczas się zaczęło. Od chwili ogłoszenia wyników wyborów Leia ciągle rozmawiała na ten temat takŜe z Hanem. Kilka planet poprosiło Senat o wyraŜenie zgody na to, Ŝeby ich politycznymi przedstawicielami mogli zostać byli funkcjonariusze Imperium. W uzasadnieniu petycji podano, Ŝe niektórzy najlepsi urzędnicy zapobiegli zagładzie ludów własnych światów tylko dzięki temu, Ŝe słuŜyli jako imperialni urzędnicy. Byli niewiele znaczącymi biurokratami, ale ocalili Ŝycie setkom Rebeliantów, poniewaŜ nie zwracali uwagi na niezwykle ruchy oddziałów wojsk czy pojawianie się obcych twarzy w tłumie. Leia sprzeciwiała się temu pomysłowi od pierwszej chwili, kiedy o nim usłyszała, z pobieŜnego szkolenia, jakie przeszła, aby umieć władać Mocą, wysłała wici myśli i odnalazła dzieci w komnatach, czyli tam, gdzie przebywać powinny. - Luke'u - szepnęła. Uwolniła się z objęć Mon Mothmy i podeszła do starej konsolety łączności międzygwiezdnej. Połączyła się z Yavinem Cztery, gdzie dowiedziała się, Ŝe jej brat właśnie odleciał swoim X-- skrzydłowcem. - Leio, co się stało? - zapytała Mon Mothma. Młodsza kobieta nie odpowiedziała. Czekała chwilę, próbując połączyć się z myśliwcem typu X, pilotowanym przez jej brata, i po chwili jego głos zabrzmiał w niewielkiej komnacie. - Leio? - zapytał Luke, jakby takŜe się martwił, czy siostrze nie przydarzyło się coś złego. - Nic mi nie jest, Luke'u - odparła, czując niewymowną ulgę. - Lecę do ciebie. Czekaj na mnie. Leia nie mogła jednak czekać. Musiała wiedzieć to juŜ teraz. - Ty równieŜ to poczułeś, prawda? — zapytała. - Co się stało? - Alderaan - szepnął Luke i to było wszystko, czego Leia pragnęła się dowiedzieć. Poczuła, Ŝe w jej umyśle tworzy się wizerunek Alderaanu... Alderaanu widzianego po raz ostatni z pokładu Gwiazdy Śmierci, uroczego i pogodnego - na kilka sekund przedtem, zanim został rozerwany na kawałki. -Nie! -powiedziała. -Luke'u? - Niedługo tam będę - odparł, po czym przerwał połączenie. Leia nie spodziewała się, Ŝe jej brat zniknie z ekranu tak nagle. Potrzebowała go. Wydarzyło się coś straszliwego, jak unicestwienie Alderaanu. - Co się stało, Leio? - powtórzyła Mon Mothma, obejmując ją ramionami. Leia poczuła, Ŝe jej mięśnie powoli się odpręŜają. - Coś okropnego - odparła. Wyciągnęła rękę i dotknęła chłodnego złota drzwi. Wyprostowała się, ale ich nie otwierała. - W tej komnacie wyczuwam śmierć, Mon Mothmo. -Leio... - Luke tu przylatuje. On takŜe poczuł to samo. - A zatem zaufaj mu - odezwała się była przywódczyni Nowej Republiki. - Wiedziałby, gdyby zagraŜało ci bezpośrednie niebezpieczeństwo. Sęk w tym, Ŝe nie wiedział. Leia odniosła wraŜenie, Ŝe oboje odetchnęli z ulgą, usłyszawszy swoje głosy. Poczuła suchość w gardle. - Poślij kogoś po Hana, dobrze? - poprosiła. Mon Mothma kiwnęła głową. - Domyślam się, Ŝe chciałabyś przełoŜyć termin inauguracyjnego posiedzenia Senatu na kiedy indziej? - zapytała. Bardziej niŜ cokolwiek innego... Mimo to Leia wyprostowała plecy i po raz ostatni sprawdziła, czy warkocze na głowie nie są rozplecione. - Nie - oznajmiła stanowczo. - Miałaś rację. Muszę bardzo uwaŜnie dobierać słowa swojej mowy powitalnej. Idę, ale chciałabym, Ŝeby wszystkie straŜe tego popołudnia zostały podwojone. NaleŜy takŜe wzmóc czujność, jeŜeli chodzi o ochronę planety. A poza tym przekaŜ admirałowi Ackbarowi prośbę, by przeszukał najbliŜsze okolice Coruscant, czy w przestworzach nie znajdzie czegoś niezwykłego.
- Czego właściwie się obawiasz? - zapytała Mon Mothma. W umyśle Leii eksplodował Alderaan, zamieniając się w oślepiającą kulę ognia i Ŝarzących się szczątków. - Nie wiem - odrzekła. - Po prostu nie wiem. MoŜe Gwiazdy Śmierci albo Pogromcy Słońc. Czegoś, co moŜe unicestwić nas wszystkich.
ROZDZIAŁ 3 Han siedział w najdalszym kącie pomieszczenia, zasnutego kłębami dymu. Nie odwiedzał tego kasyna od czasów, kiedy wygrał w sabaka planetę Dathomirę. To było jeszcze zanim poślubił Leię. Od tamtych czasów właściciele zmieniali się co najmniej piętnaście razy. W tej chwili kasyno nosiło nazwę „Kryształowy Klejnot", która chyba nie mogła gorzej pasować do wszystkiego, co działo się w środku... zwłaszcza Ŝe wnętrze nie wyglądało ani trochę inaczej niŜ przed laty. W powietrzu unosiła się ta sama woń stęchlizny i pleśni, zmieszana z kłębami dymu i oparami alkoholu. Kiepski zespół grał jakiegoś tatooińskiego bluesa, nie wkładając w tę czynność ani odrobiny serca. Zewsząd słychać było podniecone albo zawiedzione okrzyki graczy w sabaka, w zaleŜności od tego, czy szczęście im dopisywało, czy ich opuszczało. Han trzymał kufel jasnobłękitnego piwa z Gizeru, ściągnięty z tacy przechodzącego androida- kelnera. Towarzysz Hana, niejaki Jarril, zniknął w tłumie przed kilkoma minutami, by poszukać baru. Han nie był pewien, czy przemytnik kiedykolwiek wróci. Przyglądał się toczonej przy sąsiednim stole grze w sabaka, w której jakiś Gotal postawił wszystko, co posiadał. Kiedy przesuwał Ŝetony po blacie stołu, zostawiał całe kępy szarej sierści. Większość Gotali potrafiła panować nad sobą na tyle, by nie gubić włosów. Ta istota musiała być wyjątkowo zdenerwowana. Kompani Gotala nie zwracają na to uwagi. Brubb, wielki brązowy gad, raz po raz drapał pazurami pokrytą guzami skórę. Rozsiewał po posadzce drobne łuski i wymachując ogonem, uderzał o podstawę najbliŜszego androida-kelnera. Dwuręka Ssty liczyła punkty, nie przejmując się, Ŝe jej pazury czynią w kartach długie rysy. Androidy rozdające karty udoskonalono od czasów, kiedy Han odwiedzał spelunkę. Automat, który obsługiwał gości siedzących przy sąsiednim stole, był, jak zwykle, przymocowany do sufitu, ale w przeciwieństwie do poprzednich modeli, mógł obniŜać się do wysokości blatu stołu i wymierzać ciosy nieuczciwym albo niezdyscyplinowanym graczom. Android niedawno wykorzystał tę moŜliwość. Uczynił to w chwilę po odejściu Jarrila i Han stwierdził, Ŝe właśnie to przyciągnęło jego uwagę. Jeszcze nigdy nie widział tak agresywnego androida. Musiał jednak przyznać, Ŝe agresywne automaty są w takim miejscu jak to ze wszech miar potrzebne. - Kolejka była trudna do opisania. Jarril jak duch prześlizgnął się przez tłum i opadł na swoje krzesło przy stole. Przyniósł dwie szklanki, wypełnione jaskrawozielonymi trunkami. śaden nie wyglądał zachęcająco. Han objął kufel piwa z Gizer obiema dłońmi. —Nie niepokoiłbym się, gdybym wiedział, Ŝe poszedłeś zamówić coś do picia - powiedział. Jarril wzruszył ramionami. Był niskim męŜczyzną o szczupłych barkach i twarzy oszpeconej bliznami, powstałymi w ciągu wielu lat niełatwego Ŝycia. Han zazdrościł mu tylko jednego: dłoni. Dłonie Jarrila, jak u kaŜdego przemytnika, miały długie, smukłe, zwinne palce, przyzwyczajone i do pilotowania gwiezdnych statków, i do przyciskania spustów blasterów, i do oddawania się hazardowym grom, w których liczyła się przede wszystkim zręczność. - Wypijemy jeszcze więcej - obiecał męŜczyzna. Wyznanie wiary wszystkich przemytników. Han wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Bardzo długo nie odwiedzał takich spelunek. Zbyt długo. Pomyślał, Ŝe gdyby nie Leia, zapewne w ogóle nawet nie przyszedłby na spotkanie z Jarrilem. Leia ostatnio wyglądała znów jak ta obdarzona ostrym języczkiem księŜniczka, którą uwolnił w czasach, kiedy sam był łajdakiem, równie ciętym w mowie. Tęsknił nieraz do tej części własnej osobowości o wiele bardziej, niŜ kiedykolwiek byłby skłonny przyznać. Odsunął krzesło w ten sposób, Ŝe oparcie uderzyło o ścianę. Na biodrze nosił blaster, poniewaŜ chyba jeszcze zanim nauczył się chodzić, dowiedział się, Ŝe Ŝaden męŜczyzna przy zdrowych zmysłach nie odwiedza takich lokali, nie zabierając jakiejś broni. A poza tym właściwie nie znał powodu, dla którego Jarril chciał się z nim zobaczyć. - Nie wierzę, Ŝe przyleciałeś na Coruscant tylko dlatego, Ŝeby postawić mi kolejkę - zaczął. Nie zatroszczył się o to, aby dodać, Ŝe Jarril, którego pamiętał z dawnych czasów, nigdy nikomu niczego nie kupił ani nie postawił. Rzut oka na byłego kolegę upewnił go jednak, Ŝe wiele rzeczy uległo zmianom, nie wyłączając ceny, jaką przemytnik płacił za ubrania. Zazwyczaj męŜczyzna nosił koszule dopóty, dopóki nie podarły się na strzępy. Tym razem jednak miał na sobie strój z ufarbowanej na zielono gabarwełny, który wyglądał wyjątkowo paskudnie, mimo iŜ z całą pewnością był nowy. - Nie przyleciałem tylko po to - przyznał Jarril. Wychylił duszkiem zawartość jednej szklanki, zakrztusił się, otarł usta i wyszczerzył zęby. Przez chwilę lśniły fosforyzującym blaskiem, dopóki nie zlizał z nich resztek trunku. - Przyleciałem, Ŝeby opowiedzieć ci o szansie zarobku. To było coś. Szansa zarobku. Zwłaszcza dla Hana Solo, bohatera Sojuszu Rebeliantów, męŜa, ojca
i głowy rodziny. - Nie narzekam na brak szans - odparł Han i natychmiast zaczął się zastanawiać, o jakiej szansie chciał opowiedzieć mu Jarril. - Tak, z pewnością. - Przemytnik odgarnął kosmyk włosów, który opadł na poznaczone dziobami czoło. - Muszę przyznać, Ŝe pozostajesz czysty o wiele dłuŜej, niŜ kiedykolwiek mógłbym się spodziewać. Zawsze myślałem, Ŝe spędzisz z księŜniczką najwyŜej sześć miesięcy, a później powrócisz z Chewiem za sterami „Sokoła", by jak dawniej przemierzać nieznane szlaki. - Jest wiele spraw, które trzymają mnie w tym miejscu - zauwaŜył Solo. - Jasne, Ŝe trzymają - mruknął Jarril. - JeŜeli chcesz znać moje zdanie, tylko marnujesz swój talent. Ty i Chewie byliście najlepszymi piratami, jakich znałem. Han nieznacznie opuścił rękę i sięgnął do blastera w ten sposób, by wskazujący palec spoczął na przycisku spustowym. - Posłuchaj, stary - powiedział. - Nie wypadłem z obiegu na tak długo i nadal jakoś daję sobie radę. Nie próbuj mnie oszukiwać. O co ci właściwie chodzi? Jarril pochylił się nad blatem stołu. W jego oddechu Han wyczuł zapach mięty i piwa, ale takŜe nie strawionego do końca ciastka z kremem. - O duŜą forsę, stary - szepnął. - Więcej forsy, niŜ kiedykolwiek moglibyśmy sobie wyobrazić. - No, nie wiem - odrzekł Han. - JeŜeli chodzi o mnie, mam bardzo bujną wyobraźnię. - Ja takŜe. - Głos przemytnika z trudem przebijał się przez jazgot grającego zespołu. - I potrafię wydawać wszystko, co zarobię. - Gratulacje - mruknął Solo. - Czy uwaŜasz, Ŝe powinienem wznieść jakiś toast? - Nie interesuje cię to, prawda? - domyślił się Jarril. W jego spojrzeniu kryła się jednak dziwnie natarczywa prośba. - MoŜe zainteresowałoby przed kilkoma laty, stary - odparł Han -ale teraz... Jak widzisz, Ŝyję własnym Ŝyciem. - TeŜ mi Ŝycie - parsknął przemytnik. - Cały czas siedzisz w domu i pilnujesz dzieci, a twoja kobietka w tym czasie rządzi własnym imperium. Han pochylił się nad stołem i jednym szybkim, od dawna wyćwiczonym ruchem chwycił męŜczyznę za kołnierzyk koszuli. - UwaŜaj, chłopie - ostrzegł. Jarril wykrzywił usta w czymś, co miało być nieudolną namiastką uśmiechu. Jego czujne oczy ześlizgnęły się z twarzy Hana, powędrowały w stronę jego schowanej ręki i wróciły. To dobrze - pomyślał Solo. To znaczy, Ŝe nie stracił dobrej reputacji, jaką cieszył się przez te wszystkie lata. - Nie chciałem cię obrazić, Hanie - odezwał się Jarril. - Tak sobie tylko mówiłem. Rozumiesz to, prawda? Han jeszcze silniej zacisnął palce na kołnierzyku koszuli pod grdyką przemytnika. - Czego ode mnie chcesz? - warknął. - śebyś mi pomógł, chłopie. Han puścił Jarrila, który natychmiast opadł na siedzenie krzesła. Chwycił drugą szklankę, po czym jednym haustem wypił ohydny zielonkawy płyn i otarł usta. Han czekał, nie odrywając palca od przycisku spustowego blastera. Przemytnicy nigdy nie prosili kolegów o pomoc. Czasami oszukiwali ich, Ŝeby im pomogli, ale nigdy nie prosili. Jarril próbował go oszukać, ale to po prostu nie mogło mu się udać. MęŜczyzna przesunął językiem po świecących zębach, a potem sięgnął po jeszcze jedną szklankę z tacy, którą niósł przechodzący w pobliŜu android-kelner. - Pospiesz się, stary - rzekł Han. - Kiedy moja kobietka wróci do domu, spodziewa się, Ŝe mnie tam zastanie, a obiad będzie czekał na stole. - Odchylił krzesło w ten sposób, Ŝe stanęło na dwóch nogach, po czym oparł głowę o ścianę zadymionej sali. - MoŜe nie wiesz, ale umiem piec wyśmienitą szarlotkę; ulubione danie wszystkich przemytników. Jarril uniósł ręce, jakby się poddawał. - Nie Ŝartuję, Hanie - oznajmił. - Wszystko, co dotąd powiedziałem, to prawda. Ta forsa... - Powiedziałeś, Ŝe potrzebujesz mojej pomocy - przerwał Solo. - Myślę, Ŝe my wszyscy potrzebujemy. - MęŜczyzna ponownie zniŜył głos prawie do szeptu. - Tę forsę moŜna zarobić, ale za pewną cenę. Mówię ci, jeszcze nigdy w Ŝyciu nie widziałem takiej forsy. - Rozumiem - rzekł Han. - Jesteś teraz bogaty. Z tym stanem wiąŜą się jednak określone problemy. Rozumiem to, ale nie mam nastroju, Ŝeby wysłuchiwać twoich jęków. - Nie jęczę - stwierdził Jarril, podnosząc głos chyba na znak protestu. - Wygląda na to, Ŝe nie robisz nic innego, stary. - Nie, Hanie, niczego nie rozumiesz - obruszył się przemytnik. -Chodzi o to, Ŝe ludzie umierają. Porządni ludzie. - Nie spodziewałem się, Ŝe moŜesz znać jakichkolwiek porządnych ludzi, Jarrilu.
- Znam ciebie. - Chcesz przez to powiedzieć, Ŝe zagraŜa mi jakieś niebezpieczeństwo? - Nie. - Jarril obejrzał się przez ramię. -Leii? - Nie! - Przemytnik przysunął krzesło bliŜej stołu, a Han natychmiast uniósł trochę wyŜej lufę broni. - Posłuchaj, stary - ciągnął Jarril. - Ktokolwiek z naszej branŜy, kto ma chociaŜ trochę oleju w głowie, zarobił w ciągu ostatnich kilku miesięcy prawdziwą fortunę. Wszyscy, których kiedyś znaliśmy, i wielu innych, których nigdy w Ŝyciu nie spotkaliśmy. Ostoja Przemytników juŜ nie jest tym samym miejscem, które pamiętasz z dawnych czasów. Po Ostoi krąŜy teraz więcej kredytów, niŜ Huttowie mogliby wydać w ciągu całego Ŝycia. -No, i? - Co, i? - Jarril opróŜnił ostatnią szklankę trunku. - Z początku wszystko wyglądało po prostu wspaniale. Później jednak zdarzyło się, Ŝe kilku mieszkańców Ostoi nie wróciło z tej czy innej wyprawy. Głównie porządni przemytnicy. Tacy jak ty albo Calrissian. Han stłumił uśmiech. W tamtym okresie on i Lando byli uwaŜani za dziwaków, poniewaŜ od czasu do czasu pomagali innym przemytnikom, którzy wpadali w tarapaty. - Dokąd wyprawiali się ci Ostojowicze, których statki ginęły bez wieści? Jarril wzruszył ramionami. - Z początku nic sobie z tego nie robiłem, dopóki nie uzmysłowiliśmy sobie, Ŝe nie wracają ci spośród nas, którzy się wyprawiali, zwabieni chęcią przeŜycia przygód albo zarobienia forsy. To właśnie wówczas pomyślałem o tobie, chłopie. - O mnie? - No cóŜ, myślałem sobie, rozumiesz, Ŝe moŜe ty i Chewie będziecie mogli dowiedzieć się, o co chodzi. Nieoficjalnie. Taką miałem nadzieję. - śyję teraz własnym Ŝyciem - przypomniał Han. Jarril przygryzł dolną wargę, jakby z trudem powstrzymywał się, by nie mówić. W końcu jednak powiedział: - Właśnie z tego powodu przyleciałem na Coruscant. Znasz róŜnych ludzi. MoŜe mógłbyś zorientować się, co się dzieje. Nieoficjalnie. - Odkąd Ostoja Przemytników prosi o pomoc przedstawicieli legalnej władzy? - Nie moŜesz załatwiać tej sprawy kanałami oficjalnymi! - Zdumiony głos męŜczyzny wybił się ponad inne dźwięki w zasnutej dymem sali. Han przerwał rozmowę. Wyszczerzył zęby w stronę twarzy, które na dźwięk podniesionego głosu Jarrila zwróciły się ku ich stolikowi. Ujrzał na wszystkich udawaną obojętność, mimo iŜ w oczach błyszczała nadzieja na przyglądanie się krwawym porachunkom. Zastanawiał się, czy nie powinien wyciągnąć blastera, ale zwalczył pokusę. - Coś ci się nie podoba, mała? - rzucił w stronę Ssty, która odwróciła głowę i spoglądała na niego ponad oparciem swojego krzesła. Istota natychmiast pokręciła porośniętą sierścią, kanciastą głową. Han uniósł brwi i powiódł spojrzeniem po pozostałej części sali, bezgłośnie zadając wszystkim innym istotom to samo pytanie. Jedna po drugiej, ciekawskie twarze się odwracały. Zaczekał, aŜ ponownie narośnie gwar rozmów, po czym podjął rozmowę. - JeŜeli nie moŜna tego załatwić kanałami oficjalnymi, dlaczego w ogóle zwróciłeś się z tym do mnie? -PoniewaŜ ty i Chewie jesteście jedynymi znanymi mi istotami, które mogą latać między Ostoją a światami Republiki bez wzbudzania czyichkolwiek podejrzeń. - A Lando Calrissian? - zapytał Han. - Talon Karrde? Mara Jadę? - Karrde nie chce mieć z tym nic wspólnego - odparł Jarril. -Jadę przebywa z Calrissianem, a przecieŜ sam wiesz, Ŝe Lando nie poleci tam, gdzie przebywa Nandreeson. - Nic nie wiem na ten temat - odparł Han. Nie mówił prawdy. Wiedział o tym, ale zawsze sądził, Ŝe ta sprawa została załatwiona przed wielu laty. - Daj spokój, Solo - parsknął męŜczyzna. - Nie utrudniaj mi Ŝycia. Nandreeson wyznaczył nagrodę za głowę Calrissiana jeszcze w czasach, kiedy rządziło Imperium. - To nie mogła być wysoka nagroda - zauwaŜył Han. - Wszyscy wiedzą, gdzie przebywa Lando. - Calrissian potrafi zjednywać sobie przyjaciół - przyznał Jarril. -Ale przez te wszystkie lata nie odwaŜył się ani razu przylecieć do Ostoi. - A ty myślisz, Ŝe rozwiązanie tej zagadki kryje się gdzieś w Ostoi Przemytników? - Przypuszczam, Ŝe właśnie tam kryją się odpowiedzi przynajmniej na niektóre pytania. Han westchnął i pozwolił, Ŝeby jego wskazujący palec, spoczywający dotychczas na przycisku spustowym blastera, powędrował w inne miejsce. - Jak to się stało, Ŝe sam nie zająłeś się wyjaśnieniem, o co chodzi? - zapytał. Jarril wzruszył ramionami.
-Nie miałem w tym Ŝadnego interesu. - UwaŜaj, stary - odezwał się Han. W jego niskim głosie zabrzmiała groźba. MęŜczyzna nabrał duŜy haust powietrza i przysunął się tak blisko, jak było moŜliwe. - PoniewaŜ sam siedzę w tym po uszy - wyznał tak cicho, Ŝe jego głos był podobny do szeptu. - Po same uszy. See-Threepio stał za drzwiami pokoju dziecinnego i odzyskiwał siły. Spędził cały poranek z bliźniętami, Jacenem i Jainą, a takŜe ich młodszym bratem Anakinem. PrzeŜył szczególnie trudne chwile. Troje dzieci zaplanowało napaść jeszcze poprzedniego wieczora. Bliźnięta nie odrobiły pracy domowej na temat przyczyn powstania Starej Republiki i pragnąc odwrócić uwagę złocistego androida, postanowiły rozpocząć bitwę na dania śniadaniowe. Odwrócenie uwagi Threepia zakończyło się sukcesem. Protokolarny android, trafiony w wielu miejscach ziarnami fasoli salthia i ociekający kroplami zsiadłego mleka, próbował się dowiedzieć przede wszystkim tego, kto i jak rozpoczął bitwę. Zadawał pytania, chcąc rozstrzygnąć, jakim cudem jedzenie trafiło do pokoju dziecinnego. W miarę jednak jak bitwa stawała się coraz bardziej zacięta, zaczął narzekać na niezdyscyplinowanie pociech. Brak subordynacji ujawnił siew całej pełni, zaledwie dzieci zdąŜyły poŜegnać się z panią Leią i panem Hanem Solo. Ich rodzice byli bardzo pobłaŜliwi. Dobrze chociaŜ, Ŝe znaczenie dyscypliny rozumiała ich piastunka, Winter, która od najmłodszych lat pomagała w wychowywaniu dzieci. Na szczęście weszła do pokoju dziecinnego, zanim Anakin zdąŜył znaleźć swoją procę. Wypuściła Threepia za drzwi i poleciła mu, Ŝeby odpoczął. Protokolarny android próbował powiedzieć jej, Ŝe automaty nie muszą odpoczywać, ale kobieta uśmiechnęła się do niego, jakby dobrze o tym wiedziała, i zatrzasnęła drzwi pokoju dziecinnego. Threepio stał nieruchomo pod nimi, zapewne nie wiedząc, jak zinterpretować polecenie udania się na spoczynek, a moŜe nie chcąc odchodzić z miejsca ostatniej poraŜki. Pomieszczenie, w którym się znalazł, nie pozwalało się domyślać, Ŝe w pokoju zajmowanym przez dzieci panuje okropny bałagan. Miało kształt regularnego ośmiokąta, pod którego ścianami ustawiono krzesła. Mały pokój pełnił kiedyś funkcję komnaty umoŜliwiającej podsłuchiwanie rozmów, jakie prowadzono w sąsiedniej sali obrad. Obecnie słuŜył jako przedpokój. Na krzesłach nikt nie siadywał, i czasem tylko dzieci, zdjąwszy buty, ślizgały się w skarpetkach po marmurowej posadzce. Androidy sprzątające, przydzielone do pracy w tej części pałacu, niejednokrotnie narzekały, Ŝe muszą usuwać ciemne smugi. Jakiś grzechot, dobiegający zza drzwi wiodących na korytarz, sprawił, Ŝe Threepio uniósł złocistą głowę. Grzechot przerodził się w odgłos kroków, któremu towarzyszyło ciche brzęczenie serwomotorów. Po chwili drzwi się rozsunęły i do środka wjechał android opiekuńczy, zwany często automatyczną niańką. Ujrzawszy Threepia, zaplótł wszystkie cztery ręce na osłoniętym fartuchem torsie. Srebrzyste oczy niańki zalśniły, a usta wygięły się do góry na znak dobrego samopoczucia albo uśmiechu. - See-Threepio? - W modulowanym głosie niańki niemal czuło się matczyne ciepło. - Jestem androidem-niańką, model TeeDee-El-Three-Koma-Pięć. Przybyłam, Ŝeby zastąpić cię na stanowisku opiekunki dzieci. - O rety. - Złocisty android obejrzał się przez ramię na zamknięte drzwi pokoju dziecinnego. - Nikt mnie o tym nie poinformował. - Wiesz, to niezwyczajna sytuacja - ciągnęła niańka. - Kto słyszał, Ŝeby android protokolarny opiekował się małymi dziećmi? Nie zostałeś pokryty syntetycznym ciałem, nie posiadasz obwodów umoŜliwiających obejmowanie i przytulanie, a poza tym, prawdę mówiąc, mój drogi, jesteś strasznie staromodny. Znam kilka udoskonalonych androidów protokolarnych, które dysponują odpowiednim oprogramowaniem umoŜliwiającym pełnienie takich funkcji, ale... - Zapewniam cię - przerwał Threepio - Ŝe radzę sobie z tymi dziećmi całkiem dobrze. - Jestem pewna, Ŝe tak. - Uwaga Threepia chyba rozbawiła niańkę. - I jestem pewna, Ŝe zostaniesz sowicie wynagrodzony za swoje usługi, ale przybyłam tu, Ŝeby cię zastąpić. - Nic nie wiem o tym, by ktokolwiek miał mnie zastępować -upierał się Threepio. - Androidów nigdy nie informuje się... - Pełnię w tej rodzinie szczególną funkcję - przerwał znów Threepio. - Nie moŜna mnie zastępować jak... - Zardzewiałego androida czyszczącego urządzenia sanitarne? - Android-niańka kilka razy cmoknął, spoglądając na złocistego rozmówcę. - Z pewnością nie przeceniasz własnego znaczenia, prawda? - Wcale nie przeceniam własnego znaczenia! - obruszył się Threepio. - Ośmieliłbym się stwierdzić, Ŝe jestem najskromniejszym androidem, jakiego kiedykolwiek znałem. -I sam bardzo często mi to mówiłeś.
Winter oparła się o framugę uchylonych drzwi pokoju dziecinnego. Stanęła w ten sposób, Ŝe jej szczupła sylwetka przesłaniała widok wnętrza pomieszczenia. Zza fałdy sukni piastunki ukazała się głowa Jainy. - Jak moŜe być skromny, skoro przez cały czas nie mówi o niczym innym? - zapytała dziewczynka. - Bądź cicho, dziecko - skarciła ją opiekunka. - Pani Winter - odezwał się Threepio. - Naprawdę uwaŜam, Ŝe jeŜeli zamierza pani mnie zastąpić, zgodnie z wymogami protokołu to ja powinienem być poinformowany o tym pierwszy. - Pozbywasz się Threepia? - zainteresował się Jacen. Podszedł do drzwi i wystawił głowę. Drobna twarzyczka niemal siedmioletniego dziecka była prawie wierną kopią twarzy jego ojca, Hana Solo. - Doprawdy, Winter, powinna pani jeszcze raz przemyśleć tę decyzję. Czasami dokuczamy Threepiowi, ale postępujemy tak tylko dlatego, Ŝe go lubimy. - Nie zamierzałam się go pozbywać - rzekła Winter. Odgarnęła z twarzy kosmyk śnieŜnobiałych włosów. - Twoi rodzice równieŜ niczego takiego nie planowali. - Otrzymałam rozkaz przybycia właśnie do tego pokoju dziecinnego - oznajmiła niańka. - Nazywam się TeeDee-El-Three Koma-Pięć i mam zastąpić See-Threepia zgodnie z instrukcją o kodzie banth cztery pięć sześć. - B a n t h? - zapytała zdziwiona piastunka. - To nie jest kod rodziny Solo. - To nie moja wina! - zawołał przebywający w innym pokoju mały Anakin. - Chyba nie spodobało mu się, kiedy doszedłeś do wniosku, Ŝe jest zbyt duŜy, aby opowiadać mu bajkę o maleńkim zagubionym banthusiu - szepnął Jacen, zwracając się do Threepia. - Doprawdy? - odezwał się android. - Wydaje mi się, Ŝe ta bajka przestała spełniać swoją funkcję przed wielu laty. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu usłyszałem, co powiedział pan Solo. Oświadczył z prawdziwą ulgą, Ŝe się cieszy, iŜ Ŝadne dziecko juŜ nie chce, by ją opowiadał. - Przepraszam, Threepio - rzekła ostroŜnie Winter. Ominęła go i stanęła przed niańką. -Wybacz nam, TeeDee-El-Three-Koma-Pięć. Wygląda na to, Ŝe z udogodnień komputerowej sieci umoŜliwiającej dokonywanie zakupów skorzystał ktoś, kto nie był uprawniony. - To jeszcze jeden powód więcej, Ŝeby przykręcić śrubę - oznajmił android-niańka. - JeŜeli pozostawi pani dzieci pod moją opieką, będą zachowywały się najgrzeczniej, jak potrafią. Jest chyba jasne, Ŝe taki przestarzały android protokolarny jak ten model, którym pani dysponuje, nie umie się nimi opiekować. Potrzebuje pani kogoś, kto będzie miał duŜe doświadczenie... - Święta prawda - wpadła w słowo piastunka. SkrzyŜowała ręce na piersi. - Czy kiedykolwiek zajmowałaś się wychowywaniem dzieci, wraŜliwych na działanie Mocy? - Dzieci to dzieci - odparła niańka. - Bez względu na to, jaki wykazują talent. Wiem z doświadczenia, Ŝe nadwraŜliwość na niektóre bodźce moŜe wynikać przede wszystkim z braku dyscypliny... - Tak myślałam, Ŝe się nie zajmowałaś - podsumowała Win-ter. - Threepio radzi sobie całkiem dobrze z tego typu wyzwaniami, jakie rzucają mu te pociechy. Krótko mówiąc, uwaŜam, Ŝe zatrudnianie androida-niańki zakończyłoby się katastrofą, nie tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych. - Czy to znaczy, Ŝe chce mnie pani zwolnić? - zapytała automatyczna opiekunka. - Rozkaz przybycia do nas wydało ci dziecko - przypomniała Winter. - To był ktoś inny! - zawołał Anakin, nie wychodząc ze swojego pokoju. Jaina zasłoniła dłonią usta. Jacen powrócił do pokoju dziecinnego. - Anakinie, wszelkie kłamstwa nie mają sensu - powiedział. - Zdradził cię kod, jakim oznaczyłeś swoje polecenie. Teraz nie będziesz mógł go uŜywać. - Myślę, Ŝe nie! - odezwał się Threepio. - Proszę wyobrazić sobie, co się stanie, jeŜeli wszystkie dzieci uzyskają dostęp do komputerowej sieci umoŜliwiającej zamawianie usług i kupowanie. Kto wie, co wymyślą potem? - Coś równie oburzającego - zgodziła się z nim Winter, ale nie spuściła spojrzenia z twarzy androida-niańki. Automat jednak nie zamierzał się poddawać. - TeeDee-El-Three-Koma-Pięć, nie masz tu nic do roboty - dodała piastunka. - Zwalniam cię z pracy. - Zechce pani mi wybaczyć - odezwała się niańka - ale jestem pewna, Ŝe popełnia pani duŜy błąd. - CóŜ za arogancja - obruszył się złocisty android. - Pani Winter opiekuje się tymi dziećmi... - Dam sobie radę, Threepio. - Winter lekko się uśmiechnęła. - Zarejestruję twoją skargę - oznajmiła, zwracając się znów do niańki. - MoŜesz liczyć na to, Ŝe zostanie zapisana w twojej dokumentacji. Android-niańka wydał cichy dźwięk mający wyraŜać oburzenie. Później zakołysał się, obrócił i wytoczył z przedpokoju. Drzwi na korytarz zasunęły się, kiedy znikał za zakrętem. - Dokumentacji? - zdziwił się Threepio. - Nie wiedziałem, Ŝe prowadzi pani jakąś dokumentację. - Nie prowadzę - odparła piastunka. - O czym sobie wtedy myślałeś? - zapytał Jacen. Jego głos było słychać całkiem wyraźnie przez
otwarte drzwi pokoju dziecinnego. - Na hologramie wyglądała tak ładnie - usprawiedliwiał się Anakin. Winter uśmiechnęła się do Threepia, po czym odwróciła się i wróciła do pokoju, zapewne aby zaŜegnać zaczynającą się kłótnię. - Wiesz, kiedyś inny android-niańka ocalił Anakinowi Ŝycie - powiedziała, zwracając się do starszego chłopca. - MoŜliwe, Ŝe Anakin tylko pragnął czuć się bezpieczniejszy, jak wówczas, kiedy był niemowlęciem.
ROZDZIAŁ 4 Kueller kroczył po płycie hangaru, dbając o to, by jego buty głośno dźwięczały, uderzając o metalowe płyty. Technicy padali przed nim na twarze, wyciągając ręce i opierając ukryte w rękawicach dłonie o ochronną taśmę. MęŜczyzna przechodził tak blisko grupy pracowników, Ŝe skraj jego długiej peleryny muskał ich głowy. Pośmiertna maska, ściśle przylegająca do jego twarzy, pokrzepiała go na duchu i dawała poczucie jeszcze większej władzy. - Potrzebuję statku - powiedział, posługując się Mocą, Ŝeby zwiększyć siłę głosu, który i tak rozbrzmiewał echem w ogromnej sali. Hangar był prawie pusty, jeŜeli nie liczyć trzech myśliwców typu TIE znajdujących się w róŜnych stadiach remontu czy naprawy. - Przygotowany, milordzie. Jego wierna asystentka, Femon, zerwała się na równe nogi. Długie czarne włosy skrywały większą część nienaturalnie bladej twarzy. Gdy kobieta potrząsnęła głową, by odrzucić włosy na tył głowy, ukazały się poczernione węglem powieki i krwistoczerwone wargi. Zamieniła twarz w pośmiertną maskę, która nie wyglądała jednak tak realistycznie i złowieszczo jak ta, uŜywana przez męŜczyznę. Kueller kiwnął głową. ZauwaŜył, Ŝe nikt inny nie ośmielił się poruszyć. - Brakiss? - zapytał. - Odleciał, milordzie. - Nie marnował czasu. - Powiedział, Ŝe uzyskał pana zgodę. - Nie sprawdziłaś? Femon się uśmiechnęła. - Zawsze sprawdzam, milordzie. - To dobrze. Kueller przeciągnął to słowo, by zabrzmiało jak pieszczota. Stojąca przed nim kobieta, jak zawsze, kiedy ją chwalił, wypręŜyła się jak struna. Gdyby nie była taka uzdolniona... MęŜczyzna postanowił o tym nie myśleć. Nie mógł pozwolić sobie, by cokolwiek, choćby najprzyjemniejszego, rozpraszało jego uwagę. - Raport z Pydyru? - Tysiąc osób uwięzionych w domach, zgodnie z tym, co pan rozkazał, milordzie. - Zniszczenia? - śadnych. Słowo wisiało przez chwilę w powietrzu między męŜczyzną a kobietą. Kueller pozwolił sobie na uśmiech, dobrze wiedząc, Ŝe wyraz jego twarzy przyprawiał o dreszcz trwogi nawet jego najbardziej fanatycznych zwolenników. - Doskonale. Ilu zabitych? - Milion sześćset pięćdziesiąt jeden tysięcy trzystu pięciu, milordzie. - Dokładnie tylu, ilu planowano. - Co do jednej osoby. Będzie pan chciał to sprawdzić? - Zawsze sprawdzam. - Niemal odrzucił jej własne słowa. Femon się uśmiechnęła. Lekkie wygięcie ust trochę złagodziło surowy wyraz jej twarzy, mimo usilnych starań, by się tak nie stało. - Zgoda na to, Ŝebym mogła panu towarzyszyć? Kueller przez chwilę się wahał. Kobieta uczestniczyła we wszystkim od samego początku, a ta część planu była w równej mierze dziełem i jej, i jego. - Jeszcze nie - odrzekł. - Będę cię potrzebował tutaj. - Myślałam, Ŝe zaczekamy na rozpoczęcie fazy drugiej. - O, nie - powiedział, świadomie łagodząc gorycz odmowy. -Koła maszynerii zaczęły się obracać. Będzie lepiej, by się obracały, nim stracimy przewagę, jaką daje zaskoczenie. Pamiętasz? -Wyraziście. W jej lekko drŜącym głosie Kueller usłyszał echo wszystkich sennych koszmarów, jakie wysyłał do jej mózgu; czasami po pięć jednej nocy. - To dobrze - powiedział, po czym wyciągnął ukrytą w rękawicy dłoń i pogładził kobietę po policzku. - Bardzo, bardzo dobrze. Kiedy heroldowie oznajmili przybycie Leii, szambelan otworzył na ościeŜ wielkie drzwi sali obrad Senatu. Dopóki przywódczyni Nowej Republiki nie odbyła rozmowy z Mon Mothmą, uwaŜała całą tę pompę za coś zbytecznego; teraz jednak, w następstwie niezwykłego zdarzenia, które przeŜyła w garderobie, była wdzięczna za chwile, jakie zajęła uroczysta ceremonia. Miała czas, by się skupić i przestać myśleć jedynie o uczuciu przeraŜenia, jakie przemknęło przez przestworza na fali lodowatego chłodu. Wysoko uniosła głowę i weszła, nie spoglądając na idących po bokach straŜników. Przekonała się,
Ŝe rzeczywiście jej rozkaz zaostrzenia środków bezpieczeństwa został skrupulatnie wykonany. Wszystkich wejść do amfiteatru pilnowali zaufani straŜnicy, a w sąsiedztwie istot nie mówiących językiem basie i towarzyszących im protokolarnych androidów czuwały obronne automaty. Na wyznaczonych miejscach siedzieli przedstawiciele róŜnych gatunków i planet wchodzących w skład Nowej Republiki. Spoglądali na nią, oczekując, co powie na rozpoczęcie pierwszej sesji. Mon Mothma miała zatem rację. Postępowanie Leii tego dnia miało wytyczyć szlak, którym będzie kroczył Senat w przyszłości. Wysoko, na zarezerwowanych dla gości balkonach znajdujących się pod kryształową segmentowaną kopułą, tłoczyli się reporterzy z dziesiątków róŜnych światów. Segmenty chwytały i załamywały promienie słońca w taki sposób, Ŝe tworzyła się tęcza oświetlająca centralną część ogromnego pomieszczenia. O takim rozwiązaniu pomyślał Imperator, pragnąc wzbudzić przeraŜenie w tych, którzy na niego spoglądali. Leia cieszyła się widokiem słońca i fal zalewającego ją światła. Wiedziała, Ŝe zjawisko odwróci uwagę nowych przedstawicieli, którzy nigdy przedtem go nie widzieli. Zaczęła schodzić po stopniach. Woń ciał ludzi i istot nie będących ludźmi przepełniała amfiteatr, w którym i tak panowała zbyt wysoka temperatura, gdyŜ przebywało w nim równocześnie tylu reprezentantów róŜnych planet. Kierując się ku podwyŜszeniu, Leia spoglądała przed siebie, ale zauwaŜyła M'yeta Luure'a siedzącego obok nowego przedstawiciela Exodeenu. Obie istoty miały po trzy pary rąk i nóg i tylko z trudem mieściły siew przepisowych fotelach, ustawionych na polecenie Palpatine'a w czasach, kiedy inne istoty traktowano z mniejszym szacunkiem niŜ ludzi. Spoglądając na obu Exodeenian kątem oka, Leia nie potrafiła powiedzieć, który był zbuntowanym senatorem, a który byłym funkcjonariuszem imperialnym. Prawdę mówiąc, nie wygląd, ale reputacja pozwalała jej rozstrzygnąć, który nowy senator pełnił jakąś funkcję w czasach panowania Palpatine'a. Podobnie jak Meido, pierwszy i jedyny przedstawiciel planety Adin. Adin była kiedyś twierdzą Imperium i Leia nadal nie była pewna, czy zorganizowano na niej uczciwe wybory. Poleciła kilku zaufanym ludziom, by po cichu dowiedzieli się, w jaki sposób Meido zwycięŜył. W umyśle przechowywała zapamiętany jeszcze z czasów Rebelii wizerunek jego oszpeconej przez blizny twarzy, ale nie potrafiła skojarzyć go z Ŝadnym konkretnym wydarzeniem. W końcu dotarła na sam środek wielkiej sali obrad. Kiedy zajmowała miejsce na podwyŜszeniu, za oświetloną tęczowym blaskiem mównicą, szambelan oznajmił zebranym, Ŝe za chwilę przywódczyni wygłosi przemówienie. Zgromadzeni senatorowie zaczęli bić brawo albo w inny sposób okazywać entuzjazm. Lualanie uderzali mackami o pulpity. Podobni do węgorzy Uteenowie rozkazali, Ŝeby klaskały za nich androidy. Leia oparła dłonie na drewnianej powierzchni pulpitu, uwaŜając, by nie spoczęły na ekranie komputerowego monitora. Nie dysponowała wcześniej przygotowanym tekstem przemówienia, ale czuła z tego powodu wielką ulgę. StraŜnicy zamknęli wszystkie drzwi sali obrad, a później znieruchomieli na baczność przed nimi. Oklaski przybrały na sile; wyraŜały niewątpliwie Ŝyczliwość. Leia się uśmiechnęła. Kiwnęła głową w stronę starych znajomych i zignorowała ciekawskie spojrzenia nowych przedstawicieli. Postanowiła, Ŝe zajmie się nimi juŜ niedługo. - Moi drodzy senatorowie. - Leia starała się, by jej głos wybił się ponad panujący harmider. Oklaski zaczęły cichnąć. Zaczekała, aŜ umilkną całkowicie, po czym ciągnęła: - Dzisiaj zaczynamy następny rozdział w historii Nowej Republiki. Wojna z Imperium zakończyła się na tyle dawno, Ŝe moŜemy wyciągnąć przyjazną dłoń ku tym... Ogromną salą obrad zakołysał wstrząs potęŜnej eksplozji, który uniósł Leię niczym piórko i odrzucił pod ścianę. Uderzyła plecami o drewniane biurko z taką siłą, Ŝe jej ciało zadrŜało. W powietrzu wokół niej szybowały krople krwi i odłamki, wszędzie unosiły się chmury dymu i kurzu, wskutek czego sala obrad pogrąŜyła się w półmroku. Leia przestała cokolwiek słyszeć. DrŜącymi dłońmi dotknęła twarzy i poczuła, Ŝe policzki i małŜowiny uszu ma poplamione ciepłymi kroplami krwi. Wiedziała, Ŝe niedługo usłyszy dzwonienie w uszach. Eksplozja była tak silna, Ŝe mogła uszkodzić jej bębenki. Ciemności rozjaśniał jedynie blask awaryjnych paneli jarzeniowych. Leia raczej czuła niŜ słyszała, Ŝe od sklepienia odrywają się i spadają kryształowe płyty. W pewnej chwili tuŜ obok niej upadł jeden ze straŜników. Jego głowa była wygięta pod nienaturalnym kątem. Leia wyciągnęła blaster. Musiała wydostać się z sali. Nie była pewna, czy atak miał miejsce wewnątrz, czy nastąpił z zewnątrz pomieszczenia. Tak czy owak powinna się upewnić, Ŝe nie zostaną zdetonowane Ŝadne inne ładunki wybuchowe. Siła eksplozji musiała wpłynąć takŜe na jej narząd równowagi. Leia pełzła, kierując się ku schodom i przeciskając pomiędzy leŜącymi ciałami zabitych i rannych. KaŜdy ruch przyprawiał ją o mdłości i zawroty głowy, ale próbowała nie zwracać na nie uwagi. Nie miała wyboru. Nagle ujrzała czyjąś twarz. Rozpoznała jednego ze straŜników, którego pamiętała jeszcze z czasów, kiedy mieszkała na Alderaanie. Twarz męŜczyzny była teraz zakrwawiona i zabrudzona, a hełm na głowie dziwacznie przekrzywiony.
„Wasza Wysokość"... Rozpoznała te słowa, widząc ruch warg straŜnika, ale reszty zdania nie zrozumiała. Pokręciła głową na znak, Ŝe nie słyszy, po czym łapczywie chwytając powietrze, by nie zemdleć, ruszyła dalej. W końcu znalazła się u stóp schodów. Wstała, trzymając się szczątków jakiegoś biurka. Przekonała się, Ŝe poplamiona krwią i ubrudzona suknia lepi się jej do nóg. Trzymała blaster przed sobą, Ŝałując, Ŝe straciła słuch. Gdyby słyszała, mogłaby łatwiej się bronić. Z rumowiska gruzów, obok którego przechodziła, wyciągnęła się nagle czyjaś ręka. Leia odwróciła się i spostrzegła, jak ze stosu wygrzebuje się Meido. Szczupły senator był pokryty grubą warstwą pyłu, ale nie wyglądał na rannego. Skrzywił się, kiedy ujrzał jej blaster. Leia kiwnęła głową, jakby pragnęła w ten sposób potwierdzić, Ŝe zauwaŜyła senatora, po czym kontynuowała wędrówkę w górę schodów. TuŜ za nią kroczył jeden z zaufanych straŜników. Od sklepienia odrywały się wciąŜ nowe kawałki gruzu. W pewnej chwili Leia zanurkowała i zakryła dłońmi głowę. Została trafiona przez kilka mniejszych okruchów i poczuła wstrząs podłogi, kiedy w pobliŜu niej spadł spory odłamek muru. Zakrztusiła się, mając wraŜenie, Ŝe razem z powietrzem do jej płuc przedostał się pył, jaki uniósł się z posadzki. Zakasłała, czując i widząc wszystko, ale nie słyszała niczego. W ciągu zaledwie kilku chwil sala obrad Senatu przestała być miejscem uroczystych posiedzeń i zamieniła się w prawdziwe piekło. Nagle umysł podsunął jej znów ten sam wizerunek twarzy osłoniętej przeraŜającą pośmiertną maską. Jakimś cudem wiedziała, Ŝe tak się stanie. Oglądała, a moŜe czuła widok, posługując się częścią mózgu, wraŜliwą na działanie Mocy. Luke powiedział jej kiedyś, Ŝe rycerzom Jedi czasami zdarza się widzieć przyszłość. Leia nigdy jednak nie ukończyła szkolenia. Nie została rycerzem Jedi. Mimo to niewiele jej brakowało. Poczuła, Ŝe narasta w niej gniew, głęboki i gwałtowny. Opuściła ręce. Kawałki gruzu i kryształowych tafli przestały opadać, przynajmniej na krótką chwilę. Leia skinęła na Meida i innych, którzy ją widzieli. Pomyślała, Ŝe oni takŜe mogli stracić słuch, podobnie jak ona. A przecieŜ musieli jakoś wydostać się z sali. Uniosła głowę tylko raz i spojrzała w górę. Siła eksplozji wyrwała kilka dziur w sklepieniu - duŜych otworów o nieregularnych kształtach, ziejących teraz w kryształowej mozaice. Wszystkie płyty, umieszczone z rozkazu Imperatora, obluzowały się w ramach i spadały jak grad w wielu miejscach ogromnego amfiteatru. Niektórzy senatorowie stali. Po sali krzątało się kilka prastarych androidów protokolarnych. Podnosiły albo odsuwały na boki większe bryły gruzu, zapewne w tym celu, by wyciągnąć uwięzione pod nimi istoty. Młodszy kolega exodeeńskiego senatora M'yeta Luure'a zdąŜył wspiąć się do połowy wysokości schodów, ale nie mając dość miejsca dla sześciorga rak i sześciorga nóg, uniemoŜliwiał szybsze wchodzenie innym dyplomatom. Samego M'yeta nie było nigdzie widać. StraŜnik ujął ją pod ramię i gestem zachęcił, by szła dalej. Leia kiwnęła głową, po czym oswobodziła rękę i ponownie ruszyła w górę schodów. Lękała się kolejnych eksplozji i coraz bardziej się denerwowała. Ten atak był niepodobny do Ŝadnego, jaki kiedykolwiek przeŜyła. Nie rozumiała, dlaczego nieprzyjaciel miałby zadać sali obrad tylko jeden cios i na tym poprzestać. Poślizgnęła się na leŜącej płytce i omal nie upadła. Wyciągnęła jednak lewą rękę, by uchwycić coś i odzyskać równowagę, ale jej dłoń natrafiła na masę przypominającą galaretę. Leia odwróciła się i ujrzała, Ŝe jej palce spoczywają na jednej z sześciu nóg M'yeta Luure'a, z pewnością oderwanej siłą eksplozji od reszty ciała. Pospieszyła ku exodeeńskiemu senatorowi, mając nadzieję, Ŝe istota przeŜyła katastrofę. Zaczęła odciągać na bok połamane płyty oraz zwały gruzu i marmuru... .. .ale zamarła bez ruchu, kiedy jej spojrzenie spoczęło na twarzy dyplomaty. Jego otwarte oczy patrzyły, ale niczego nie widziały, a w nie domkniętych ustach było widać sześć rządów białych zębów. Leia pogładziła zakrwawioną dłonią poraniony policzek istoty. -M'yecie... -powiedziała, czując, Ŝe głos z trudem wydobywa się z jej gardła. Przedstawiciel Exodeenu nie zasłuŜył na taki koniec. Wprawdzie Leia nie zgadzała się z nim w sprawach dotyczących polityki, ale istota była wiernym przyjacielem i jednym z najlepszych dyplomatów, z jakimi się spotkała. Liczyła na to, Ŝe moŜe kiedyś go nawróci; Ŝe przekona, aby przyjął jej punkt patrzenia na niektóre sprawy. Miała nadzieję, Ŝe M'yet będzie kiedyś współpracował z innymi przywódcami Nowej Republiki nie tylko jako jeden z senatorów. Przypuszczała, Ŝe mógłby zostać jednym z inicjatorów tak bardzo potrzebnych zmian i przeobraŜeń. Nagle drzwi się otworzyły i salę zebrań Senatu zalało jaskrawe światło. Leia zebrała siły i uklękła, po czym oparła lufę blastera o najbliŜszy kawał muru. Dopiero po chwili ujrzała, Ŝe przez drzwi wpadają straŜnicy. Wstała i zaczęła biec do nich, co krok potykając się na połamanych płytkach i z trudem zachowując równowagę. - Pospieszcie się! - krzyknęła, kiedy dotarła do szczytu schodów. - Tam, na dole, leŜy mnóstwo rannych! Jeden ze straŜników coś krzyknął w odpowiedzi, ale Leia go nie usłyszała. Odwróciła się i spojrzała z góry na pobojowisko. Wszystkie fotele pokrywała teraz gruba warstwa pyłu i kawałki muru.
Większość senatorów się poruszała, ale wielu innych leŜało nieruchomo. Doprawdy, nowej kadencji Senatu został nadany niezwykły ton. Imperium musi zapłacić za to, co zrobiło.
ROZDZIAŁ 5 Eksplozja sprawiła, Ŝe wszystkie panele jarzeniowe w „Kryształowym Klejnocie" przygasły. Po chwili ziemia zadrŜała. Zawieszone u sufitu androidy rozdające karty zatrzęsły się i zajęczały płaczliwie. Utrzymywane w chwiejnej równowadze krzesło Hana chciało upaść. Solo natychmiast ześlizgnął się z siedzenia i przytrzymał je jedną ręką. Pochylony nad blatem stołu Jarril upadł i rozlał resztki nie dopitego trunku. -Co, do...? - Trzęsienie gruntu? - zapytała jedna z istot. - ...Spada... - ...UwaŜajcie! Krzyki i jęki uniemoŜliwiały nawiązanie jakiejkolwiek rozmowy, chociaŜ Han i tak nie zamierzał nawet próbować. W ciągu ostatnich kilkunastu lat przeŜył tyle, by wiedzieć, Ŝe to nie było trzęsienie gruntu. To była eksplozja. Klepnął Jarrila po ramieniu. - Wynosimy się stąd, kolego. - Co się dzieje? - odkrzyknął przemytnik. Han nie odpowiedział, a przynajmniej nie bezpośrednio. - Jesteśmy pod ziemią, chłopie. JeŜeli szybko stąd nie wyjdziemy, moŜemy juŜ nigdy się nie wydostać. Jarril prawdopodobnie nie wziął tego aspektu sytuacji pod uwagę. Spelunka znajdowała się nie tuŜ pod powierzchnią, lecz na głębokości kilkunastu czy kilkudziesięciu pięter. Przemytnik wstał i krzyknął, przyłączając się do chóru innych krzyczących i piszczących klientów kasyna. Tymczasem Han przeciskał się w stronę drzwi, kierując blaster w twarze istot, które usiłowały go powstrzymać. Przechodząc obok stołów, pomógł wstać jakiemuś Cemasowi, uniknął wyszczerzonych kłów uwolnionego myśliwskiego psa rasy nek i wyciągnął uskrzydlonego Agee spod stosu odłamków, które oderwały się od sufitu. Przy drzwiach panował nieopisany tłok, gdyŜ pragnące wyjść silniejsze istoty wspinały się na barki słabszych. Han uświadomił sobie, Ŝe jakiś idiota zamknął drzwi wejściowe i zablokował zamek. - Chcemy wyjść! - krzyknął. - PrzecieŜ nie wiesz, co się dzieje tam, za drzwiami! - Bez względu na to, co się dzieje, wolę być tam, niŜ zdechnąć w tej dziurze! Wokół niego rozległ się gwar gniewnych głosów przyznających mu rację. Han zdołał jakimś cudem przecisnąć się do samych drzwi. Zobaczył stojącego przed nimi Oodoca, istotę wprawdzie duŜą i silną, ale niezbyt rozgarniętą. Oodoc skrzyŜował kończyny na potęŜnym torsie i opierał się plecami o płytę, uniemoŜliwiając wyjście. -W środku jest bezpieczniej -oświadczył stanowczo. - Posłuchaj, ptasi móŜdŜku - rzekł Solo. - Lada chwila sufit spadnie nam na głowy. Zamiast czekać tu bezczynnie i umrzeć, zaryzykuję, Ŝeby sprawdzić, co się stało. - Nie robiłbym tego - ostrzegł Oodoc. -Nie musisz, jeŜeli nie chcesz - odparł Han. Odepchnął istotę na bok i strzałem z blastera zniszczył zamek. Jakaś część blasterowej błyskawicy odbiła się jednak od metalowej płyty i trafiła Oodoca w spiczaste plecy. Istota warknęła i rzuciła się na Hana w tej samej chwili, kiedy drzwi się otworzyły. Na korytarz wylała się fala niechlujnie odzianych istot, która porwała Hana poza zasięg rąk Oodoca. Solo przedarł się przez tłum i dotarł do najbliŜszego szybu turbowindy, ale nie widząc nigdzie Jarrila, pojechał w górę. Kabina windy zatrzymała się kilka pięter poniŜej powierzchni. Han pokonał tę odległość, przeskakując po dwa stopnie. W kaŜdej chwili spodziewał się kolejnej eksplozji. Wydawało mu się, Ŝe czeka na nią całą wieczność. Przebiegł na czele rozkrzyczanego tłumu przez drzwi wiodące na ulicę, jednak krzyki i piski ucichły, kiedy istoty znalazły się na dworze. Han znieruchomiał tak nagle, Ŝe biegnący za nim Gotal zderzył się z jego plecami. Istota odepchnęła go na bok i przecisnęła się na czoło, ale później takŜe zamarła w bezruchu. Uniosła głowę, podobną do dwóch stoŜków złączonych podstawami, i wyciągnąwszy rękę, pokazała na niebo. Han odszedł na bok. Czuł w ustach dziwną suchość. Coruscant wyglądało jednak normalnie. Samemu miastu nie stała się Ŝadna krzywda. Absolutnie Ŝadna. Na niebie świeciło oślepiająco jasne i gorące słońce. Popołudnie było równie piękne jak wówczas, kiedy zapuszczał się do podziemi. - To nie mogło być trzęsienie gruntu, prawda? - zapytał jeden z hazardzistów grających w
„Kryształowym Klejnocie". Twarz męŜczyzny wydała się Hanowi znajoma. Solo pokręcił głową. - To musiała być eksplozja. - Ale miasto nie zostało zaatakowane z przestworzy - odezwał się Gotal. - Gdyby tak się stało, widzielibyśmy zniszczenia. - Uciekalibyśmy, szukając dziur, by się ukryć i modląc się, by na miasto nie spadły następne bomby - stwierdził hazardzista. Han osłonił oczy przed blaskiem słońca i zaczął przeszukiwać okolicę, wypatrując czegoś, co się poruszało. W końcu zauwaŜył oddział straŜników i grupę sanitariuszy biegnących w stronę Pałacu Imperialnego. Pałacu. Dzieci. Leia. Jak najszybciej umiał, rzucił się w pościg za straŜnikami, po drodze omal nie tratując psa myśliwskiego rasy nek, który z pewnością uciekł właścicielowi. Biegł ulicami miasta, przemykając między kolumnami potęŜnych gmachów i starając sienie stracić z oczu straŜników i sanitariuszy. Najbardziej martwił się widokiem sanitariuszy. Widocznie byli ranni. Biegnący przed nim minęli główne wejście do pałacu i skręcili wzdłuŜ boku gmachu. Han poczuł chwilową ulgę, dopóki nie uświadomił sobie, dokąd zmierzają. Do sali obrad Senatu. Oddychał bardzo szybko, z wielkim trudem. Czuł kłujący ból, który umiejscowił się gdzieś w boku. Zachował fizyczną sprawność, ale od bardzo dawna nie biegł szybko, zmuszając do najwyŜszego wysiłku wszystkie mięśnie. A właśnie teraz przez dłuŜszy czas biegł tak szybko, jak potrafił. Nie słyszał jednak odgłosów następnych eksplozji. Dziwne. Bardzo dziwne. Skręcił za róg. Widok, jaki zobaczył, skłonił go do jeszcze szybszego biegu. Na trawniku leŜały ciała senatorów, pokryte warstwą kurzu i poplamione krwią o róŜnych barwach. W pobliŜu ciała senatora z Nyny ciągnęła się smuga czarnej posoki. Wszystkie trzy głowy były odchylone do tyłu. MoŜliwe, Ŝe dyplomata jeszcze Ŝył, ale z pewnością umierał. Nad innym senatorem pochylała się Mon Mothma, szepcząc coś do jego ucha. Han przystanął obok niej na czas, potrzebny, by połoŜyć dłoń na jej ramieniu. - Leia? Kobieta pokręciła głową. Wyglądała dziesięć razy starzej niŜ tego ranka, kiedy widział ją ostatnio. - Nie widziałam jej, Hanie. Solo pobiegł dalej, starając się omijać ciała leŜących istot. Usłyszał, Ŝe Mon Mothma woła za nim, ale nie zwolnił biegu. I tak wiedział, co chciała mu doradzić, to samo, co powiedziałaby w tej sytuacji Leia: „Nie wchodź do środka. Pozwól, Ŝe wszystkim zajmą się wykwalifikowani sanitariusze". Jego Ŝony nigdzie jednak nie było widać. Musiał ją sam odnaleźć. Wielkie, wykładane marmurowymi płytami boczne wejście pałacu było pokryte plamami krwi i warstwą kurzu. Na korytarzu pod ścianami leŜało jeszcze więcej nieruchomych ciał. Niektóre ułoŜono jedne na drugich, jak bezuŜyteczne przedmioty. Dopiero kiedy Han podszedł bliŜej, uświadomił sobie, Ŝe spogląda na androidy, a raczej na to, co z nich pozostało. A właściwie nie na całe automaty, a jedynie ich resztki. Ręce złoŜono pod jedną ścianą, a nogi pod inną. W pewnej chwili Han ujrzał stos poszarpanych złocistych korpusów. Nie chciał nawet myśleć o tym, co zrobi, jeŜeli się przekona, Ŝe jeden z nich naleŜał do Threepia. Kurz i zakrzepła krew sprawiały, Ŝe posadzka stała się niezwykle śliska. Biegnąc po niej, Han ślizgał się po kamiennych płytach, ale stanął, kiedy dotarł do drzwi wiodących do sali obrad. Przekonał się, Ŝe wszystkie drzwi są otwarte. Panujący półmrok, rozjaśniany blaskiem awaryjnych paneli jarzeniowych, ukazał mu wiszące w powietrzu drobiny kurzu - widok przypominający burzę piaskowana Tatooine. Z głębi sali dolatywały jęki, krzyki i wołania o ratunek. Mieszały się z nimi inne głosy, udzielające informacji i wydające rozkazy. Sanitariusze, za którymi przez cały czas podąŜał, zdąŜyli wbiec do środka sali, podobnie jak straŜnicy i Ŝołnierze. W pomieszczeniu musiała eksplodować potęŜna bomba, skoro wyrządziła takie szkody. O wiele silniejsza niŜ wszystko, co dotychczas widział, jeŜeli nie liczyć strzałów turbolaserowych dział, zainstalowanych na pokładach gwiezdnych statków. Tylko Ŝe ta bomba nie przyleciała z przestworzy. Zewnętrzne ściany gmachu sprawiały wraŜenie nie uszkodzonych. Tę bombę musiał podłoŜyć ktoś, kto przebywał w sali. Nagle dostrzegł Leię. Jej zakrwawiona suknia, która dawno przestała być biała, rozdarła się w kilku miejscach i lepiła do ciała. Jeden warkocz rozkręcił się i zwisał na plecach, drugi częściowo się rozplótł, a pasma pięknych brązowych, chociaŜ teraz zmierzwionych włosów zasłaniały część twarzy.
Leia wyciągnęła ręce i usiłowała unieść głowę nieprzytomnego Llewebuma, podczas gdy dwaj straŜnicy starali się pochwycić go za nogi. Przywódczyni Nowej Republiki cofała się w stronę wyjścia, ale utykała, wyraźnie oszczędzając prawą nogę. Han zbiegł do niej i wsunął dłonie pod plecy Llewebuma. Pod palcami poczuł jego pooraną zmarszczkami, szorstką skórę. - Trzymam go, kochanie - powiedział. Odniósł jednak wraŜenie, Ŝe Ŝona go nie słyszy. Lekko trącił ją biodrem i dopiero wówczas Leia puściła istotę. CięŜar ciała senatora sprawił, Ŝe Han się zachwiał. Nie wiedział, gdzie Leia znalazła tyle sił, aby ciągnąć cięŜkie ciało. UłoŜył Llewebuma obok jednego z ziomków, w pobliŜu androida medycznego, który oglądał wszystkich rannych i określał ich obraŜenia jako mniej albo bardziej groźne. Później powrócił do Ŝony. Leia zaczęła znów schodzić, zamierzając zająć się pozostałymi rannymi, ale Han delikatnie objął ją w pasie i przytrzymał. - Ty teŜ potrzebujesz opieki medycznej, kochanie - powiedział. - Puść mnie, Hanie. - Pomogłaś juŜ bardzo duŜo. Teraz sama musisz udać się do ośrodka medycznego. Leia nie pokręciła głową. Nawet nie spojrzała na niego, kiedy mówił do niej. Cały bok jej twarzy był starty, a na skórze widniało wiele śladów oparzeń. Z nosa ciekły krople krwi, ale Leia chyba nie zdawała sobie z tego sprawy. - Muszę tam iść - powiedziała. - Ja pójdę. Ty zostań tutaj. - Puść mnie, Hanie - powtórzyła. - Ona pana nie słyszy - odezwał się jeden z przechodzących obok androidów medycznych. - Tak głośny huk w zamkniętym pomieszczeniu uszkodził narządy słuchu wszystkich istot mających bębenki. Nie słyszy? Han delikatnie obrócił Ŝonę w ten sposób, aby spoglądała na niego. Starał się, by na jego twarzy nie odmalowało się przeraŜenie. - Leio - powiedział powoli. - Pomoc juŜ nadeszła. Chciałbym odprowadzić cię do ośrodka medycznego. Mimo kurzu pokrywającego jej twarz zauwaŜył, Ŝe jej skóra jest równie blada. - To moja wina. -Nie, kochanie, to nieprawda. - To ja wpuściłam byłych funkcjonariuszy imperialnych. Nie dość energicznie przeciwstawiałam się ich obecności w tej sali. Na dźwięk jej słów Han poczuł, Ŝe zaczyna cierpnąć mu skóra. -Niewierny, co było przyczyną eksplozji -odparł. -Pozwól, Ŝe ci pomogę. - Nie - powiedziała. - Tam umierają moi przyjaciele. - Uczyniłaś dla nich wszystko, co mogłaś. - Nie upieraj się - rzekła. - Wcale się nie... - Han ugryzł się w język i nie dokończył zdania. Nie mógł przecieŜ stać na schodach i sprzeczać się z Ŝoną, która go nie słyszała. ZwycięŜyła. Wziął ją w ramiona. Poczuł, Ŝe jest krucha i ciepła. - Pójdziesz teraz ze mną - oznajmił. - Nie mogę, Hanie - odparła, ale nie usiłowała uwolnić się z uścisku. - Nic mi nie jest. Naprawdę. - Nie pozwolę, Ŝebyś umarła tylko dlatego, Ŝe nie wiesz, kiedy przestać - stwierdził, starając się nie nadepnąć na rannych. Albo odzyskiwała słuch, albo nauczyła się czytać z ruchu warg. - Nie umrę. Han czuł na piersi uderzenia jej serca. Przytulił Leię mocno. - Moja pani, chciałbym być tego równie pewien jak ty - odrzekł. Jarril zwolnił biegu dopiero wówczas, kiedy dotarł do hangaru. W pobliŜu lądowisk widział gorączkowo krzątających się ludzi, ale przypuszczał, Ŝe jeszcze nie zainteresowali się jego statkiem. Okazało się, Ŝe miał rację. Mimo to zapewne nie pozostało mu duŜo czasu. Ukrył swój statek, „Narkomankę", w samym kącie hangaru, między dwoma większymi jednostkami. „Narkomankę" trudno byłoby pomylić z jakimkolwiek innym frachtowcem. Miała pomalowany na brązowo kadłub i wyglądała jak skrzyŜowanie myśliwca typu A z „Sokołem Milenium". Została zbudowana według projektu opracowanego przez samego Jarrila w tym celu, by transportować towary. Gdyby jednak pilotowi groziło jakieś niebezpieczeństwo, moŜna było odstrzelić część towarową i wówczas myśliwiec przekształcał się w samodzielną jednostkę latającą. Mógł być zdalnie sterowany, co zazwyczaj myliło prześladowcę, który rzucał się w pościg za myśliwcem, podczas gdy przebywający w sterowni frachtowca pilot leciał dalej z ładunkiem ku celowi. Jarril został
zmuszony uciec się do tego podstępu tylko raz. Na szczęście zdołał później odzyskać odstrzelony myśliwiec. Kiedy ujrzał, Ŝe „Narkomanka" nie jest strzeŜona, poczuł ulgę, jakiej nie doznał jeszcze nigdy w Ŝyciu. Musiał wystartować z Coruscant, zanim kontrola lotów wyda zakaz wszelkich startów i lądowań. A z pewnością wyda, kiedy władze zorientują się, gdzie miała miejsce eksplozja. Jarril musiał wrócić do Ostoi, nim ktokolwiek zorientuje się, Ŝe stamtąd odleciał. Obawiał się, Ŝe ktoś juŜ mógł zwrócić na ten fakt uwagę. Część hangaru, w której pozostawił statek, sprawiała wraŜenie opustoszałej. MęŜczyzna pomyślał, Ŝe to dziwne. Gdyby on dowodził obroną Coruscant, przede wszystkim odciąłby planetę od wszelkich kontaktów z resztą galaktyki. Wiedział jednak, Ŝe Nowa Republika kieruje się regułami demokracji, a nie logiki. Miał nadzieję, Ŝe wystarczająco zaostrzył apetyt Hana Solo. Nie sądził, by kiedykolwiek nadarzyła się okazja odbycia jeszcze jednej rozmowy. Skierował się w stronę ukrytej „Narkomanki". Opuścił rampę i znalazł się w środku statku. Czuł się dziwnie, wchodząc samotnie do wnętrza. Zazwyczaj latał w towarzystwie Sullustanina Selussa. Obaj współpracowali od samego początku, odkąd zajęli się tym interesem. Seluss miał zapewnić mu alibi w tym czasie, kiedy Jarril przebywał na Coruscant. Wnętrze „Narkomanki" było wypełnione chłodnym regenerowanym powietrzem. Opuszczając statek, przemytnik zapomniał wyłączyć regeneratory, chociaŜ na ogół pamiętał, aby nie popełniać tego błędu. Doszedł jednak do wniosku, Ŝe tym razem to nie ma znaczenia. Przynajmniej teraz, przygotowując się do startu, nie będzie musiał włączać urządzenia. Zamierzał pilotować statek, przebywając w części towarowej. Pomyślał, Ŝe tak będzie bezpieczniej. Gdyby kontrola lotów Coruscant sprawiała mu trudności, będzie mógł rozdzielić obie części. Pozwoli, Ŝeby piloci strzegący bezpieczeństwa planety puścili się w pościg za myśliwcem, podczas gdy frachtowiec nie zwróci ich uwagi. Właśnie wślizgiwał się na fotel pilota, kiedy usłyszał za plecami jakiś dźwięk. Znieruchomiał, ale się nie odwrócił. Mogło mu się tylko wydawać. A jednak nie. Usłyszał ten sam dźwięk po raz drugi. Cichy szelest oddechu wydobywającego się przez ochronną maskę. Jarril przełknął ślinę. Odwracając się na fotelu, wyciągnął blaster. Ujrzał dwóch szturmowców mierzących do niego ze swoich blasterów. - Dokąd się wybierasz? - zapytał jeden. Jego głos był nie do rozpoznania, zniekształcony przez mikrofon i głośnik hełmu. Dopiero po chwili Jarril uświadomił sobie, Ŝe dwaj stojący przed nim intruzi nie są wcale szturmowcami. Po prostu włoŜyli pancerze, które transportował w ładowniach „Narkomanki". Doskonale pamiętał ciemną smugę na jednym z hełmów, wypaloną przez blasterową błyskawicę. Przybysze musieli zatem dostać się na pokład statku, ubrani w inne stroje. CzyŜby włoŜyli pancerze szturmowców, pragnąc go zastraszyć? Przemytnik nie obawiał się imperialnych Ŝołnierzy. A przynajmniej nie takich, którzy nosili części pancerzy pochodzących z ładowni jego statku. - Myślę, Ŝe najwyŜszy czas wynosić się z Coruscant - odparł. -Wy tak nie sądzicie? Wolałby wiedzieć, z kim rozmawia. - My takŜe chcielibyśmy odlecieć - odezwał się drugi szturmowiec. - Zaraz po tym, jak powiesz nam, co tu robiłeś. - Tu? Składałem wizytę staremu przyjacielowi - odparł Jarril. - Wybrałeś dziwną porę na składanie wizyt - zauwaŜył pierwszy szturmowiec. - Wybraliście dziwną porę na korzystanie z wyposaŜenia mojego statku - warknął przemytnik. - I tak wcześniej czy później będzie naleŜało do nas - oznajmił drugi intruz. - Chyba nie chcecie, Ŝeby ktoś z Coruscant złapał was, kiedy będziecie mieli na sobie te pancerze? - zapytał Jarril. - Nikt nas nie złapie - odparł pierwszy przemytnik. Kiwnął hełmem w stronę przemytnika. - OdłóŜ blaster. Jarril wzruszył ramionami i usłuchał. - I tak nie zamierzałem się nim posłuŜyć. - Powiedz nam jeszcze raz, w jakim celu przyleciałeś na Coruscant. - A wy? - odpowiedział pytaniem przemytnik. - Czy mieliście coś wspólnego z eksplozją tej bomby? - To my będziemy zadawali pytania - burknął oschle drugi imperialny Ŝołnierz. Jarril ponownie przełknął ślinę. Czuł zawroty głowy z powodu długiego biegu, poprzedzonego wypiciem zbyt wielu porcji trunku. Przebywał przecieŜ na pokładzie swojego statku. Powinien wiedzieć, jak wydostać się z tarapatów.
- Kierowałem się wskazówkami. - Wskazówkami - powtórzył pierwszy szturmowiec. - A myślałem, Ŝe przyleciałeś, aby złoŜyć wizytę przyjacielowi. - Jak myślicie, od kogo miałem uzyskać te wskazówki? - Od Hana Solo, męŜa przywódczyni Nowej Republiki. A zatem go śledzili. Jarril pomyślał, Ŝe tym razem nie wykpi się samymi słowami. Sięgnął do pulpitu konsolety, ale uczynił to o ułamek sekundy za późno. Celny strzał z blastera poraził jego wyciągniętą rękę. Przemytnik krzyknął z bólu, czując Ŝar, jaki przeniknął jego ciało. Przycisnął rękę do brzucha i, oburzony, spiorunował spojrzeniem obu męŜczyzn. - Czego chcecie ode mnie? - zapytał niepewnie. - Uciszyć cię raz na zawsze - odparł pierwszy imperialny Ŝołnierz. Obaj szturmowcy unieśli blastery i niezwłocznie spełnili groźbę.
ROZDZIAŁ 6 Luke tylko raz widział taki tłum ludzi w ośrodku medycznym znajdującym siew pobliŜu Pałacu Imperialnego. Miało to miejsce po ataku Imperium, który zmusił do działania przywódców Nowej Republiki. To działo się tak dawno, a jednak, widząc wokół siebie tylu rannych, miał wraŜenie, Ŝe oglądał ten widok zaledwie przed kilkoma dniami. Ranni oczekiwali na swoją kolej, a medyczne automaty krzątały się wokół nich, szukając wolnych łóŜek albo przenosząc do innych, bardziej wyspecjalizowanych skrzydeł ośrodka. Luke szedł korytarzem, jeszcze bardziej wstrząśnięty niŜ wówczas, kiedy dowiedział się o ataku. Znajome twarze, niektóre poszarzałe z bólu, odwracały się na jego widok w drugą stronę, podobnie jak inne, tak spalone, Ŝe z trudem mógł je rozpoznać. Eksplozja musiała mieć straszliwą siłę. Luke zmartwił się, kiedy wyskoczył z nadprzestrzeni w pobliŜu Coruscant i przekonał się, Ŝe wszystkie urządzenia obronne są włączone. Musiał czekać, aŜ uzyska zgodę samego admirała Ackbara - nikt nie mógł odnaleźć Leii - i dopiero kiedy porozmawiał z Mon Mothmą, dowiedział się, dlaczego. Kiedy przechodził korytarzem w stronę skrzydła, w którym umieszczono lŜej rannych, poczuł nagle, Ŝe coś objęło jego łydkę. Spuścił głowę i ujrzał małego Anakina tulącego się do jego nogi. - Wujku Luke'u - odezwał się chłopiec, uniósłszy głowę. W jego błękitnych oczach błyszczały łzy. Luke pochylił się i wziął dziecko na ręce. Stwierdził, Ŝe Anakin, mimo iŜ niedawno ukończył sześć lat, stawał się trochę za cięŜki, Ŝeby nosić go w ten sposób. Chłopczyk przytulił się do niego z taką siłą, Ŝe jego wuj z trudem mógł oddychać. - Czy twoja mama jest cała i zdrowa? - zapytał mistrz Skywalker, chociaŜ nie był pewien, czy pragnie usłyszeć odpowiedź. Anakin kiwnął głową. - A więc o co chodzi, mały Jedi? Luke starał się mówić cicho, Ŝeby nie wystraszyć dziecka jeszcze bardziej. Nagle zrozumiał. Sprawiły to jego własne słowa. Zanim jednak zdąŜył powiedzieć coś więcej, usłyszał, Ŝe ktoś inny wymawia jego imię. Zobaczył biegnących ku niemu Jacena i Jainę, wyglądających równie przeraŜająco jak Anakin. - Cześć, dzieciaki - powiedział, biorąc je w ramiona. - Wujku Luke'u - odezwała się Jaina. - Tata powiedział, Ŝe mógłbyś z nami porozmawiać. Mistrz Jedi nie wiedział, czy dzieci równieŜ poczuły falę chłodu i słyszały przeraŜone głosy. Większość jego uczniów niczego nie czuła ani nie słyszała, ale oni nie byli obdarzeni takim talentem, jak te dzieci. A moŜe bliźnięta i Anakin tylko poczuły wstrząs eksplozji? Bez względu jednak na to, co im się przydarzyło, spowodowało taki uraz, z jakim nie umiałoby sobie poradzić wielu dorosłych. - Chodźcie ze mną - powiedział. Zaprowadził ich do ławki ustawionej pod metalową ścianą. Kiedy siadali, korytarzem obok nich przemknął android medyczny, ale nawet na nich nie popatrzył. - Czy myśmy to zrobiły? - zapytał Anakin. - Co zrobiłyście? - odezwał się zdumiony Skywalker. Spodziewał się wszystkiego innego, ale nie takiego pytania. - Skrzywdziłyśmy mamę. Luke posadził Anakina na kolanach. Jacen i Jaina usiedli po obu stronach, po czym przytulili się do wuja. Dzieci z pewnością juŜ rozmawiały ze sobą na ten temat. Luke zmusił się, by nie westchnąć. Wychowywanie dzieci, wraŜliwych na oddziaływanie Mocy, było o wiele trudniejsze, niŜ mógłby się spodziewać. Za kaŜdym razem, kiedy pojawiał się nowy problem, Ŝałował, Ŝe kiedyś nie rozmawiał na ten temat z ciocią Beru. Pomimo wrogości okazywanej przez wujka Owena, radziła sobie z nim całkiem dobrze, mieszkając na planecie znajdującej się tak daleko, Ŝe nikt o niej nie wiedział. Z wyjątkiem Bena. Ciocia Beru prawdopodobnie nieraz rozmawiała z Benem. - Jakim cudem mogłybyście skrzywdzić mamę? - zawołał Skywalker. Wszystkie dzieci zaczęły mówić jedno przez drugie, przekrzykując się i wymachując rękami. - Wolnego, wolnego, nie wszyscy naraz! - powiedział Luke. - Jaino, ty powiedz, o co chodzi, a chłopcy będą mogli później uzupełnić twoją wypowiedź, jeŜeli zechcą. Jaina zerknęła na Jacena, jakby szukała u niego poparcia. Widok ten zawsze sprawiał, Ŝe serce Luke'a ściskało się z bólu. Czy on i Leia postępowaliby tak samo, gdyby wychowywali się razem? Nigdy tego się nie dowie. - Coś przyszło do naszego pokoju dziecinnego, wujku Luke'u -zaczęła dziewczynka. Jej mała buzia była niemal wierną kopią twarzy Leii, owalna i urocza, o ufnych bursztynowo-piwnych oczach i małych stanowczych ustach. - Było zimne i krzyczało tysiącami głosów. I uderzyło nas wszystkich w tej