BEN BOVA
CICHA WOJNA
Przełożyła Jolanta Pers
Pamięci Stephena Jaya Goulda, naukowca, pisarza, wielbiciela
bejsbolu, inspirującego wszystkich ludzi myślących.
Na wojnie wszystko jest proste, ale bywa, że nagłe najprostsza
rzecz staje się trudna... Wojna jest dziedziną niepewności; trzy czwarte
tego, na czym oparte są działania wojenne pokrywa mgła większej
lub mniejszej niepewności.
Karl von Clausewitz "O wojnie"
Asteroida 67-046
- Byłem żołnierzem - rzekł. - A teraz jestem kapłanem. Możesz
mówić mi Dorn.
Elverda Apacheta nie mogła oderwać od niego wzroku. Widy wa-
ła już cyborgów, ale ten... osobnik wydawał się bardziej maszyną niż
człowiekiem. Poczuła dreszcz potępienia. Jak ludzka istota mogłaby
dopuścić do tego, żeby jej ciało było tak zdeformowane?
Nie był wysoki; EWerda była o kilka centymetrów wyższa od
niego. Ramiona miał jednak dość szerokie, klatkę piersiową solidną
i potężną. Lewa strona twarzy była z grawerowanego metalu, tak samo
górna częs'ć głowy; jak mycka z najlepszej trawionej stali.
Lewa ręka Dorna była protezą. Nawet nie próbował tego ukry-
wać. W jakim stopniu jego ciało, ukryte pod szorstką tkaniną znisz-
czonej tuniki i wytartych spodni, składało się z metalu i elektrycznych
maszyn? Choć jego ubranie było wystrzępione, sięgające połowy
łydki buty były wypolerowane na wysoki połysk.
- Kapłanem? - spytał Martin Humphries. - Jakiego wyznania?
Jakiego zakonu?
Połówka warg Dorna, która była w stanie się poruszyć, wygięła
się lekko. Us'miech albo grymas, EWerda nie była w stanie określić.
- Zaprowadzę was do waszych kwater - rzekł Dorn. Miał niski
głos, który brzmiał, jakby wydobywał się z brzucha bestii. Odbijał
się lekkim echem po wykutych w skale ścianach.
Humphries wyglądał na zaskoczonego. Nie był przyzwyczajony
do tego, że ignoruje się jego pytania. Elverda obserwowała wyraz
jego twarzy. Humphries był tak przystojny, jak tylko umożliwiały to
terapie regeneracyjne i nanomaszyny kosmetyczne; wyraziste rysy,
prosty kręgosłup, zgrabne kończyny, atletycznie płaski brzuch. Tylko
jego szare oczy były bezwzględne i nieubłagane. Unosi się wokół
niego jakaś' aura zepsucia, pomyślała Elverda. Jakby już był martwy
i zaczynał gnić od środka.
Wyglądało, jakby napięcie między tymi dwoma mężczyznami
wysysało całą energię z niemłodego ciała EWerdy.
- To była daleka podróż - rzekła. - Jestem bardzo zmęczona.
Marzę o gorącym prysznicu i długiej drzemce.
- Nie chcesz najpierw zobaczyć? - warknął Humphries.
- Sama podróż zajęła nam ponad tydzień. Parę godzin możemy
poczekać. - Głęboko w duchu zdumiały ją jej własne słowa. Kiedyś'
odczuwałaby nieopanowane podniecenie. Czy te wszystkie lata
nauczyły ją cierpliwości? Nie, uświadomiła sobie. Tylko zmę-
czyły.
- Ja nie chcę czekać - rzekł Humphries i zwrócił się do Dorna:
- Zabierz nas tam. Już dość się naczekałem. Muszę zobaczyć.
Oczy Dorna, jedno brązowe jak u EWerdy, drugie płonące czer-
wonym, elektronicznym blaskiem, na dłuższą chwilę zatrzymały się
na Humphriesie.
- No i? - naciskał Humphries.
- Obawiam się, panie Humphries, że komora będzie zamknięta
jeszcze przez następne dwanaście godzin. Niemożli...
- Zamknięta? Przez kogo? Z czyjego polecenia?
- Komora ma własne sterowanie. Zainstalował je ten, kto stwo-
rzył sam artefakt.
- Nikt mi o tym nie powiedział - mruknął Humphries.
- Państwa kwatery są na końcu korytarza - odparł Dorn.
Odwrócił się prawie jak lity blok metalu, ramiona i biodra
razem, głowa nieruchoma na ramionach i ruszył centralnym kory-
tarzem. Elverda szła obok niego, przy jego metalowym boku, nadal
zła z powodu takiej autodesekracji. Zupełnie wbrew sobie zaczęła
rozmyślać, jakim wyzwaniem byłoby wyrzeźbienie go. Gdyby był
młodszy, pomyślała. Gdybym ja nie stała nad grobem. Istota ludzka
i nieludzka, w jednej, dziwnie pełnej pasji postaci.
Humphries kroczył po drugiej stronie Dorna i widać było, że
z trudem tłumi gniew.
W milczeniu szli korytarzem. Obciążone buty Humphriesa
stukały o nierówne skaliste podłoże. Buty Dorna prawie nie czyniły
hałasu. Może i jest w połowie maszyną, pomyślała Elverda, ale po-
rusza się jak pantera.
Grawitacja własna asteroidy była tak słaba, że Humphriesowi
potrzebne były obciążone buty, by zapobiec idiotycznemu potyka-
niu się. Elverda, która spędziła większość swojego długiego życia
w środowiskach o niskiej grawitacji, czuła się jak w domu. Korytarz,
którym szli, był tak naprawdę tunelem, zacienionym i tajemniczym,
a może naturalnym kominem, utworzonym w metalicznej masie
przez uciekające gazy, całe eony temu, gdy asteroida była jeszcze
w stanie płynnym. Teraz wystygła i była tak chłodna, że Elverda
poczuła, jak drży. Chropowaty sufit był tak nisko, że chciała się
pochylić, choć racjonalna część jej umysłu podpowiadała jej, że to
nie jest konieczne.
Wkrótce ściany stały się bardziej gładkie, a sufit był wyżej.
Ludzie poszerzyli tunel i nadali mu przekrój kwadratu, z laserową
precyzją. Po obu stronach były drzwi, a sufit emanował pozbawionym
błysku i cienia światłem. Elverda zaplotła ręce, czując chłód, którego
mężczyźni najwyraźniej nie dostrzegali.
Zatrzymali się przy szerokich podwójnych drzwiach. Dom
wystukał kod dostępu na panelu wbudowanym w ścianę i drzwi
rozsunęły się.
- Pańska kwatera - rzekł do Humphriesa. - Może pan oczywiście
zmienić kod, jeśli pan chce.
Humphries skinął uprzejmie i przeszedł przez otwarte drzwi.
Elverda zauważyła kątem oka obszerny apartament, wykładzinę
i holograficzne okna na ścianach.
Humphries obrócił się w drzwiach przodem do nich.
- Oczekuję, że skontaktujecie się z nami za dwanaście godzin
- rzekł do Dorna stanowczym tonem.
- Jedenaście godzin i pięćdziesiąt siedem minut - odparł
Dom.
Humphries nadął nozdrza i zatrzasnął przesuwne drzwi.
- Tędy - Dorn wykonał gest ludzką ręką. - Obawiam się, że pani
kwatera nie jest tak wystawna jak pana Humphriesa.
- Jestem jego gościem - odparła. - To on płaci rachunki.
- Jest pani wielką artystką. Słyszałem o pani.
- Dziękuję.
- Za mówienie prawdy? To nie jest konieczne.
Byłam wielką artystką, rzekła sobie w duchu EWerda. Kiedyś.
Dawno temu. Teraz jestem starą kobietą czekającą na śmierć. Głośno
powiedziała j ednak:
- Widział pan moje prace?
- Tylko hologramy - odparł Dorn niskim głosem. - Kiedyś
chciałem zobaczyć Pamiętającego na własne oczy, ale... przeszkodziły
mi inne sprawy.
- Był pan wtedy żołnierzem?
- Tak. Kapłanem zostałem dopiero tutaj.
Elverda chciała mu zadać jeszcze parę pytań, ale Dorn zatrzymał
się przed nieoznaczonymi drzwiami i otworzył je przed nią. Przez
chwilę wydawało jej się, że wyciąga do niej protezę. Cofnęła się.
- Skontaktuję się za jedenaście godzin i pięćdziesiąt sześć minut
- rzekł, jakby zauważył jej odruch.
- Dziękuję.
Odwrócił się, jak maszyna na łożysku.
- Proszę poczekać - zawołała EWerda. - Proszę powiedzieć, kto
jeszcze tu jest? Jest tak cicho.
- Nikogo nie ma. Tylko my troje.
- Ale...
- Ja dowodzę oddziałem ochrony. Rozkazałem pozostałym, żeby
wrócili na statek i tam czekali.
- A naukowcy? Rodzina poszukiwaczy, którzy znaleźli ten
artefakt?
- Są na statku pana Humphriesa, na tym, którym pani przyleciała
- wyjaśnił. - Pod ochroną moich ludzi.
EWerda spojrzała mu w oczy. Jeśli cokolwiek w nich płonęło,
nie była w stanie dojść do tego, co to jest.
- Jesteśmy tu sami?
Dorn skinął poważnie głową.
- Pani, ja i pan Humphries, który płaci wszystkie rachunki.
Ludzka połowa jego twarzy była równie nieruchoma co meta-
lowa. EWerda nie potrafiła określić, czy próbuje żartować, czy mówi
z goryczą.
- Dziękuję - odparła. Odwrócił się, a ona zamknęła drzwi.
Jej kwatera składała się z pojedynczego pokoju, w którym było
przyjemnie ciepło, ale który nie był wiele większy od jej kajuty na
statku, którym przylecieli. EWerda zobaczyła, że ktoś położył na
łóżku jej skromną torbę podróżną, a podniszczony, stary komputer do
rysowania w wytartym pudle podróżnym stał na biurku. Popatrzyła
na pudło z komputerem, jakby ją o coś oskarżało. Powinnam była
zostawić go w domu, pomyślała.
Mały robot użytkowy, składający się prawie wyłącznie z lśnią-
cego metalicznego cylindra i sześciu błyszczących ramion, złożonych
jak u modlącej się modliszki, stał cicho w najdalszym kącie. Elverda
przyglądała mu się przez chwilę. Przynajmniej był w całości maszy-
ną, a nie ludzką istotą, która poddała się samookaleczeniu. Przybrać
najpiękniejszą formę we wszechświecie i zmienić się w hybrydę,
trawestację ludzkości. Po co to zrobił? Żeby być lepszym żołnierzem?
Bardziej sprawną maszyną do zabijania?
Dlaczego odesłał wszystkich pozostałych? Zastanawiała się,
otwierając torbę podróżną. Gdy niosła swoje przybory toaletowe do
wąskiej niszy, która służyła za łazienkę, uderzyła ją nowa myśl. Czy
odesłał ich zanim zobaczył artefakt, czy później? Czy on w ogóle go
widział? Może...
Dostrzegła swoje odbicie w lustrze nad umywalką i zamarła.
Kiedyś mówiono o niej, że wygląda dostojnie jak królowa, bogini
z miedzi. Teraz wyglądała na zgaszoną, zasuszoną na kość, jej twarz
wyglądała jak geologiczna mapa przedstawiająca zbyt wiele lat życia,
kombinezon kosmiczny wisiał na niej jak na manekinie.
Jesteś stara, powiedziała do swego odbicia. Stara, obolała
i zmęczona.
To była długa podróż, powiedziała sobie. Musisz odpocząć. Jakiś
głos w jej głowie roześmiał się szyderczo. Przez całą podróż do tego
kawałka kosmicznej skały nie robiłaś nic, tylko odpoczywałaś. Jesteś
gotowa na wieczny odpoczynek, po co zaprzeczasz?
dch ouva
Kiedyś' uczyła na Uniwersytecie Selene, a księżyc był najbliż-
szym Ziemi miejscem, gdzie mogła przebywać po spędzeniu wielu
lat w niskiej grawitacji. Na tyle bliskim planety, gdzie się urodziła,
jedynej planety w Układzie Słonecznym, gdzie było życie i ciepło,
jedynego miejsca, gdzie można było przechadzać się w promieniach
słońca i czuć, jak jego ciepło przenika przez kos'ci, wąchać żyzną
ziemię pielęgnującą jego dar, czuć chłodną bryzę muskającą włosy.
Ona jednak odeszła od Ziemi całkowicie. Stała na lodowej grani
zamarzniętego oceanu Europy; z orbitującego statku oglądała spię-
trzone chmury Jowisza, wirujące i zmieniające kolory; wyrzeźbiła
kilometrowego Pamiętającego w skale. Nie była jednak w stanie
oglądać wioski, gdzie się urodziła, w miejscu, gdzie uderzały fale
Pacyfiku, i patrzeć na białe chmurki przybierające kształty nieist-
niejących zwierząt.
Jej twórcze życie od dawna nie istniało. Żyła za długo; nie
miała już żadnych przyjaciół, i nigdy nie miała rodziny. Jej życie nie
miało już żadnego sensu, żadnego celu poza udawaniem i czekaniem.
Odmawiała poddania się kuracji odmładzającej, jaką jej propono-
wano. Na uniwersytecie nie zajmowała się już prawdziwą pracą, ale
pomaganiem studentom, w których nie wypalił się jeszcze płomień
s'wieżoś"ci i inspiracji. Jej życie było pełne żalu za rzeczami, których
nie udało jej się osiągnąć i z powodu wszystkich niepowodzeń, jakie
tylko zdołała sobie przypomnieć. Niepowodzeń w miłos'ci; te były
najbardziej gorzkie. Była sławna jako największa artystka w Układzie
Słonecznym: ta, która wyrzeźbiła Pamiętającego, twórczyni pierwsze-
go olbrzymiego obrazu w jonosferze, Dziewicy Andów. Szanowano
ją, ale nie kochano. Czuła się pusta, samotna, bezpłodna. Nie było
już nic, na co mogłaby czekać; absolutnie nic.
I wtedy w jej życie wkroczył Martin Humphries. Młodszy o całe
pokolenie, sprytny, żywotny, nawet bezwzględny, wpadł do jej aka-
demickiej wieży z nowiną, że głęboko, w Pasie Asteroid, odkryto
obcy artefakt.
- To jakaś' forma dzieła sztuki - powiedział z nieomal rozpacz-
liwym podekscytowaniem. - Musi pani tam polecieć i to obejrzeć.
Próbując opanować od dawna zapomnianą tęsknotę, która gdzieś
się w niej tliła, EWerda zapytała cicho:
Cicna wojna
- Dlaczego muszę z panem lecieć, panie Humphries? Dlaczego
ja? Jestem starą ko...
- Jest pani największą artystką naszych czasów - przerwał jej,
nie wahając się nawet na mgnienie oka. - Musi pani to zobaczyć!
Proszę przestać robić ze mnie idiotę z tą fałszywą skromnością. Jest
pani prawie jedyną osobą w całym wirującym Układzie Słonecznym,
która zasłużyła, żeby to zobaczyć!
- Prawie? A kto jeszcze? - spytała.
Zamrugał ze zdziwieniem.
- Oczywiście, że ja.
I teraz jesteśmy na tej bezimiennej asteroidzie, czekając, aż bę-
dzie można zobaczyć obce dzieło sztuki. Tylko nas troje. Najbogatszy
człowiek w Układzie Słonecznym. Podstarzała artystka, która żyje
dłużej niż trzeba. I żołnierz-cyborg, który wyrzucił stąd wszystkich
innych ludzi.
On twierdzi, że jest kapłanem, przypomniała sobie Elverda.
Kapłan, który jest w połowie maszyną. Zadrżała, jakby powiał
chłodny wiatr.
Ostry brzęczyk przerwał jej rozmyślania. Spoglądając w kie-
runku głównej części pomieszczenia EWerda zobaczyła, że ekran
telefonu miga na czerwono w rytm dźwięku.
- Telefon! - zawołała.
Na ekranie błyskawicznie pojawiła się twarz Humphriesa.
- Proszę przyjść do mojej kwatery - oświadczył. - Musimy
porozmawiać.
- Proszę dać mi jeszcze godzinę. Muszę...
- Natychmiast.
Brwi Elverdy wyniośle powędrowały w górę. Czuła, jak uchodzą
z niej siły. Kupił sobie prawo do rozkazywania jej. On może ci nawet
zakazać dostępu do artefaktu.
- Dobrze - przytaknęła.
Humphries przechadzał się po pluszowej wykładzinie, gdy
wkroczyła do jego kwatery. Zmienił swój kombinezon na luźny,
błękitny pulower i kosztowne spodnie z prawdziwego diagonalu.
Zasunął za nią drzwi, zatrzymał się przed niską kozetką i spojrzał
na nią z powagą.
- Czy pani wie, kim jest ten cały Dorn?
- Wiem tylko to, co nam powiedział - odparła.
- Sprawdziłem go. Moi ludzie na statku mają kompletne do-
ssier. To rzeźnik, który przeprowadził masakrę na Poczwarce, sześć
lat temu.
-On...
- Tysiąc sto osób, mężczyzn, kobiet i dzieci. Wymordowani. To
on poprowadził atak.
- Powiedział, że był żołnierzem.
- Najemnikiem. Bezwzględnym mordercą. Kiedyś, dawno
temu, pracował dla Yamagaty. Poczwarka była habitatem skalnych
szczurów. Kiedy jej populacja odmówiła wydania Larsa Fuchsa,
Yamagata wysłał go na czele oddziału, który miał przekonać ich do
współpracy. Zabił wszystkich. Rozwalił habitat na strzępy i pozwolił
im umrzeć.
Elverda chwyciła, drżąc, najbliższe krzesło i opadła na nie. Miała
wrażenie, że z jej nóg uchodzi życie.
- Wtedy nazywał się Harbin. Dorik Harbin.
- Sądzono go?
- Nie. Uciekł. Znikł. Zawsze sądziłem, że Yamagata pomagał mu
się ukrywać. O wszystkim pomyśleli, zawsze tak robią. Musiał potem
zmienić nazwisko. Nikt nie wynająłby rzeźnika, nawet Yamagata.
- Jego .twarz... pół ciała... - Elverda poczuła straszną słabość,
prawie na granicy omdlenia. - Kiedy to się...?
- Pewnie po jego ucieczce. Może to taka próba zamaskowania się.
- A teraz pracuje znów dla pana. - Chciała się roześmiać iro-
nicznie, ale nie miała siły.
- Zwabił nas na ten kawałek skały! Nie ma tu nikogo poza
naszą trójką.
- Ma pan swoich ludzi na statku. Na pewno przybędą na we-
zwanie.
- Jego oddział ochrony ma trzymać wszystkich poza nami z dala
od asteroidy. On wydał te rozkazy.
- Może je pan cofnąć.
Pierwszy raz od spotkania Martina Humphriesa zobaczyła nie-
pewność na jego twarzy.
- Nie jestem pewien - odparł.
- Czemu? - spytała EWerda. - Czemu on to robi?
- Tego włas'nie zamierzam się dowiedzieć - Humphries podszedł
do konsoli telefonu. - Harbin! - zawołał. - Proszę natychmiast przyjść
do mojej kwatery.
Zsyntetyzowany przez komputer głos odparł natychmiast, na-
wet bez mikrosekundy opóźnienia: - Dorik Harbin już nie istnieje.
Przekierowuję rozmowę do Dorna.
Szare oczy Humphriesa zwęziły się na widok pustego ekranu
telefonu.
- Dom nie jest w tej chwili dostępny - oznajmił głos telefonu.
- Skontaktuje się za jedenaście godzin i trzydzieści dwie minuty.
- Co to ma znaczyć, że Dorn nie jest dostępny? - warknął Hum-
phries w stronę telefonu. - Połącz mnie z oficerem wachtowym na
pokładzie Orła Humphriesa.
- Łącza zewnętrzne w tej chwili nie działają - odparł telefon.
- To niemożliwe!
- Łącza zewnętrzne w tej chwili nie działają - powtórzył nie-
wzruszony głos.
Humphries spojrzał na pusty ekran, po czym powoli odwrócił
się w stronę Elverdy Apacheta.
- Odciął nas. Jesteśmy w pułapce.
Sześć lat wcześniej
Selene: siedziba Astro Corporation
Pancho Lane odchyliła się na swoim rzeźbionym krześle,
splatając palce przez oczami, usiłując ukryć podejrzliwość wobec
mężczyzny siedzącego przed jej biurkiem.
Jedną z podstawowych rzeczy, jakich nauczyła się przez te
wszystkie lata pracy w charakterze szefa Astro Corporation, była
kontrola nad emocjami. Kiedyś wstałaby z krzesła, obeszła biurko
dookoła, złapała tego łżącego w żywe oczy sępa za kark i kopnęła
go w tyłek, aż poleciałby do Nairobi, skąd podobno pochodzi. Ale
teraz po prostu siedziała milcząc i czekała, co tamten ma do powie-
dzenia.
- Sojusz strategiczny przyniósłby nam obojgu korzyści - oświad-
czył głębokim, melodyjnym barytonem. - W końcu tutaj, na Księżycu,
jesteśmy sąsiadami, prawda?
Pod względem fizycznym był z niego niezły byczek, przyznała
Pancho. Jeśli to on ma być przynętą, to przynajmniej przysłali coś,
w co można wbić zęby. Silny, szerokie kości policzkowe, mocna linia
szczęki. Ciemne, głębokie oczy, które błyszczały, kiedy się uśmiechał,
a robił to często. Błyszczące, białe zęby. Skóra tak czarna, że prawie
fioletowa. Konserwatywny, szary, formalny rozpinany sweter, ale
spod niego wyzierała pstrokata, wzorzysta kamizelka i delikatna,
żółta koszula, która była rozpięta pod szyją i ukazywała pojedynczy
łańcuch z grubego złota.
- Wasza baza będzie ponad cztery tysiące kilometrów stąd,
w basenie Aitlena.
- Tak, oczywiście - odparł, z tym olśniewającym uśmiechem.
- Ale nasza baza w Shackleton będzie zaledwie sto kilometrów od
elektrowni Astro w Paśmie Malaperta.
- Góry Wiecznego Światła - mruknęła Pancho, kiwając głową.
Japończycy nazywali je Górami Lśniącymi. Daleko, w pobliżu księ-
życowego bieguna południowego, było kilka wzniesień tak wysokich,
że ich szczyty cały czas oświetlało słońce. Astro założyła tam elek-
trownię słoneczną, blisko złóż zamarzniętej wody.
- Instalacja, którą tam budujemy, będzie czymś więcej niż bazą
- dodał przedstawiciel z Nairobi. - Mamy zamiar założyć prawdziwe
miasto w kraterze Shackletona, jak Selene.
- Naprawdę? - odparła Pancho z nieodgadnionym wyrazem twa-
rzy. Kilka minut wcześniej poinformowano ją, że kolejny frachtowiec
Astro zaginął w Pasie; już drugi w ciągu kilku tygodni. Humphries
znowu za tym stoi, pomyślała, rozmyślając. Jeśli ten facet nie jest
szpiclem Humphriesa, to niech mnie wrzucą do basenu z łajnem.
Kolejną ważną rzeczą, której Pancho się nauczyła, było zachowanie
młodzieńczego wyglądu. Kuracje odmładzające były kiedyś kosztowną
ekstrawagancją dla gwiazd filmowych, a teraz próżność stała się czymś
powszechnym, szczególnie wśród szaleńczo ambitnych handlarzy władzą
w gigantycznych korporacjach. Pancho wyglądała więc fizycznie najakieś
trzydzieści lat: wysoka, długonoga, szczupła. Usunęła sobie nawet tatuaż
z pośladka, bo intrygi rodem z sal konferencyjnych wymagały czasem
łóżkowych manewrów, a ona nie chciała, żeby błąd z młodości stał się
podstawą do szeptanych plotek. Nie zrobiła jednak nic ze swoją twarzą,
którą uważała za dość pospolitą z wyjątkiem nieszczęsnej, mocno zary-
sowanej, kwadratowej szczęki. Jej jedyne ustępstwo wobec upływu lat
polegało na tym, że nie farbowała swoich krótko przyciętych włosów, gdy
całkiem osiwiała. Wizaży ści powiedzieli jej, że stanowią piękny kontrast
przy jej skórze koloru mokki.
Pancho w pewnym stopniu sprzeciwiała się najnowszym trendom
w modzie. W tym sezonie nosiło się puchate pulowery i ciężkie swetry,
z wycięciami w strategicznych miejscach, co przyciągało uwagę. Zamiast
tego Pancho miała na sobie dopasowany garnitur ze spodniami, który
podkreślał jej wzrost i smukłą figurę, oraz elegancką biżuterię przywie-
zioną z asteroid: kolczyki i bransolety. Jej biuro nie było specjalnie duże,
jak zwykłe korporacyjne apartamenty, ale było urządzone z przepychem:
nowoczesne meble i obrazy, które Pancho osobiście zamówiła, oraz ho-
lookna przedstawiające scenerię z pół tuzina światów.
- Przepraszam, jeśli to pytanie zabrzmi głupio, ale nigdy dotąd
nie byłem na Księżycu. Czy ta boazeria jest z prawdziwego drewna?
- spytał gość z szeroko otwartymi oczami.
No, daj spokój, zżymała się w duchu Pancho, przecież nie jesteś
aż takim wieśniakiem.
- A pani biurko? Czy przyleciało z Ziemi aż na Księżyc?
- W pewnym sensie - odparła obojętnym tonem, zastanawiając się,
w jakim stopniu ta naiwność jest udawana. - Nasz dział biotechnologii
przysłał ładunek zmodyfikowanych genetycznie bakterii, które produkują
celulozę. Tak samo jak drzewa, tylko na poziomie komórkowym.
- Rozumiem - odparł niepewnie. - Bakterie wyprodukowały
dla pani bioinżynieryjne drzewo.
Pancho skinęła głową.
- Sprowadzamy z Ziemi tylko małe robaki, a one same się
powielają.
- Fantastycznie. Nairobi Industries nie ma działu biotechnologii. W po-
równaniu z Astro czy Humphries Space Systems jesteśmy małą firmą.
- Cóż, wszyscy kiedyś zaczynaliśmy od zera - odparła Pancho,
zastanawiając się, czy nie brzmi to głupkowato.
Jej gość najwyraźniej tego nie zauważył.
- A zatem, w zamian za pomoc przy budowie bazy na Księżycu
proponujemy niezwykłe wejście na rynek afrykański i subkontynentu
indyjskiego.
Subkontynent indyjski, pomyślała Pancho ponuro. Broń jądrowa,
wojna biologiczna; dla biednych durni niewiele już zostało. AAfryka
to nadal w dużym stopniu chaos.
- Staramy się także zbudować silne związki z Australią i Nową
Zelandią- mówił dalej. - Boją się handlować z Afrykanami, ale widzą
okazję do interesu, więc próbują pokonywać uprzedzenia.
Pancho skinęła głową. Ten facet to szpicel, nic innego. Ktoś', dla
kogo pracuje, jest diabelnie sprytny, że przysłał z ofertą Murzyna.
Myśli, że mi odbije i nie zauważę zastawionej pułapki.
Humphries. To musi być Martin Humphries, pomyślała. Stary
Humper poluje na Astro od lat. To jest jego kolejny manewr. I znowu
zaczął zestrzeliwać nasze frachtowce.
Jakby czytając jej w myślach, przedstawiciel Nairobi dodał
konfidencjonalnie, prawie szeptem:
- Poza tym, sojusz między naszymi firmami da nam przewagę
nad Humphries Space Systems, że tak powiem. Razem możemy
odebrać HSS ładny kawałek rynku.
Panczo poczuła, że jej brwi unoszą się w górę.
- Ma pan na myśli metale i minerały z asteroid, które kupują
korporacje na Ziemi?
- Tak. Oczywiście. Ale Selene też importuje dużo surowców
pozyskiwanych przez Humphriesa w Pasie.
Jak Pancho wiedziała, wielka walka toczyła się o kontrolę nad
zasobami z Pasa Asteroid. Metale i minerały pozyskiwane w Pasie
były przetwarzane przez ziemski przemysł, poważnie nadszarpnięty
przez klęski naturalne spowodowane przełomem cieplarnianym.
- Cóż - rzekł przedstawiciel Nairobi ze swoim błyszczącym
uśmiechem - przecież wszyscy wiemy, że o to chodzi. Nie wzbudza
to w pani zainteresowania?
Pancho odwzajemniła uśmiech.
- Oczywiście, że wzbudza - oparła, wspominając dzieciństwo
w Zachodnim Teksasie, kiedy to ona i jej rówieśnicy krzyżowali
palce, kiedy pletli jakieś bzdury. - Poświęcamy temu zagadnieniu
wiele uwagi, zapewniam pana.
- Więc zarekomenduje pani ten sojusz zarządowi?
Na jego przystojnej, młodej twarzy dostrzegła zapał.
Nadal się uśmiechając, Pancho odparła:
- Chciałam o tym trochę pomyśleć, poproszę moich pracowni-
ków o przejrzenie danych. A potem, jeśli wszystko będzie w porząd-
ku, oczywiście przedstawię problem zarządowi.
Prawie rozpromienił się z radości, pomyślała. Ten, kto przysłał
tego mięśniaka, nie zrobił tego z powodu jego twarzy pokerzysty.
Wstała, a on poderwał się tak niezręcznie, że przez sekundę
Pancho wydawało się, że podleci pod sufit. Potknął się lekko i musiał
chwycić się brzegu biurka, nieprzyzwyczajony do niskiej księżycowej
grawitacji.
- Ostrożnie - rzekła z uśmieszkiem. - Tutaj waży pan tylko
jedną szóstą normalnego ziemskiego ciężaru.
Rzucił jej zawstydzone spojrzenie.
- Zapomniałem. Obciążone buty wiele nie pomagają. Proszę
mi wybaczyć.
- Żaden problem. Do księżycowej grawitacji wszyscy muszą
się przyzwyczaić. Jak długo zostaje pan w Selene?
- Jutro wyjeżdżam.
- Nie będzie pan rozmawiał z nikim z HSS?
- Nie. Pan Humphries ma reputację pożeracza mniejszych firm
i raczej im nie pomaga.
A może on wcale nie jest od Humphriesa?, pomyślała Pancho.
- Więc przyleciał pan tu tylko po to, żeby zobaczyć się ze
mną?
Skinął głową.
- Ten sojusz jest dla nas bardzo ważny. Chciałem porozmawiać
o tym z panią twarzą w twarz, nie przez wideofon.
- Całkiem słusznie - odparła Pancho, obchodząc biurko i wy-
konując gest w stronę drzwi. - Szmergla dostaję od tego trzysekun-
dowego opóźnienia w łączności.
Zamrugał.
- Szmergla? To jakiś księżycowy slang?
- We Wschodnim Teksasie tak się mówi na świra.
- Pani jest z Teksasu?
- Kiedyś byłam.
Pancho pozostawała niewzruszona, patrząc, jak próbuje ją wma-
newrować w konwersację, która skończy się zaproszeniem na kolację,
zanim wyprosi go ze swojego biura. Ładnie pachnie, zauważyła. Jakaś
woda kolońska przypominająca cynamon i cierpkie przyprawy.
Wreszcie zdobył się na to.
-Jak sądzę, ktoś, kto zajmuje takie ważne stanowisko jak pani,
musi mieć bardzo wypełniony kalendarz.
22
Den nuva
- Istotnie. Bardzo.
- Miałem nadzieję, że może zjemy dziś razem kolację. Nie znam
nikogo innego w Selene City.
Zrobiła przed nim przestawienie: wyświetliła swój terminarz
na ekranie ściennym.
- Jestem umówiona na obiad z moją dyrektor od PR.
Wyglądał na autentycznie zdruzgotanego.
- Ach. Rozumiem.
Pancho nie mogła się opanować i uśmiechnęła się.
- Do licha, mogę z nią pogadać kiedy indziej. Chodźmy na
kolację.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Pancho odkryła, że w łóżku też jest dobry. A nawet świetny.
Ale następnego dnia, kiedy już wracał na Ziemię, Pancho spożyła
śniadanie składające się z soku pomarańczowego i witaminy C, po
czym zadzwoniła z kuchni do swojego dyrektora ochrony i kazała
mu gruntownie sprawdzić faceta. Jeśli nie jest od Humphriesa, może
ktoś inny chce się wedrzeć na to terytorium.
Zachichotała i ruszyła w stronę biura. Zapomniała, jak miał na
imię.
Szybki statek Nautilus
Statek był kiedyś frachtowcem o niemożliwej nazwie Światła
Lubbock, żeglującym po Pasie Asteroid, odbierającym rudy wyko-
pane przez skalne szczury i przewożącym je do fabryk na orbicie
okołoziemskiej i na Księżycu. Lars Fuchs i jego banda obszarpań-
ców przejęła statek i nazwała go Nautilus, imieniem fikcyjnej łodzi
podwodnej, należącej do mściciela, kapitana Nemo.
Przez te wszystkie lata Lars dużo w statku zmienił. Nadal miał on
kształt hantli, wirujących na fulerenowej nici, co zapewniało załodze
złudzenie grawitacji. W zewnętrznych zasobnikach nadal mógł prze-
wozić tysiące ton rudy. Teraz jednak miał tam pięć potężnych laserów,
których Fuchs używał jako broni. Był też opancerzony cienką warstwą
asteroidowej blachy miedzianej, umieszczonej kilka centymetrów od
prawdziwego kadłuba statku, co wystarczyło na sekundę lub nawet
więcej absorbować promień podczerwonego lasera. Napęd Nautilusa
należał do najpotężniejszych w Pasie. Prędkos'ć i zwrotność były dla
pirackiego statku ważne.
Na zabałaganionym mostku Fuchs pochylił się nad fotelem pilota
i skrzywił na widok odczytu skanera.
- To tylko frachtowiec, nic innego - rzekła Amarjagal, jego
pilotka. Była potężną, spokojną kobietą mongolskiego pochodzenia,
która pracowała dla Fuchsa, odkąd uciekł z centrum górniczego na
Ceres, wybierając wygnanie i piractwo.
- Z modułem załogowym? - warknął Fuchs.
Nodon, inżynier pokładowy, także należał do bandy wyrzutków
Fuchsa od początku. Byl chudy jak szczapa, sama skóra i kos'ci,
z głową ogoloną na łyso i ceremonialnymi tatuażami z blizn w formie
spiral na policzkach. Nad ustami miał złowieszczy czarny wąs, a jego
ciemne brązowe oczy były wielkie i pełne wyrazu, jakby malowała
się w nich dusza.
- Moduł załogowy oznacza, że tam jest żywnos'ć -przypomniał,
przyglądając się obrazowi na ekranie.
-1 zapasy lekarstw - dodała Amarjagal.
-1 jedne, i drugie bardzo by się przydały - rzekł Nodon.
Fuchs potrząsnął głową z namysłem.
- To może być pułapka.
Nikt z załogi nie odpowiedział. Patrzyli na siebie i milczeli.
Fuchs miał na sobie czarny pulower i bezkształtne czarne spodnie.
Był krępy, o baryłkowatej klatce piersiowej i wyglądał jak niedźwiedź,
zwłaszcza, gdy ryczał w złości, a jego gniew był nieprzejednany. Miał
szeroką twarz o mocno zarysowanej szczęce, jakby wyrzeźbioną przez
nienawiść, z cienkimi, zawsze zaciętymi ustami, głęboko osadzonymi
oczami, patrzącymi o wiele dalej, niż widzieli inni. Wyglądał jak borsuk
albo rosomak, mały, ale piekielnie niebezpieczny.
Od prawie dziesięciu lat Lars Fuchs był piratem, renegatem
żeglującym przez puste, milczące przestrzenie Pasa, łupiącym statki
należące do Humphries Space Systems.
Kiedyś uważał się za najszczęśliwszego człowieka w Układzie
Słonecznym. Zakochany student lecący na pierwszą załogową ekspe-
24
tsen dwu
dycję do Pasa Asteroid, który potem poślubił najpiękniejszą kobietę,
jaką widział w życiu, Amandę Cunningham. Potem jednak wplątał
się w walkę o bogactwa Pasa Asteroid, jeden człowiek przeciwko
Martinowi Humphriesowi, najbogatszemu człowiekowi poza Ziemią,
i wynajętym zbirom Humphries Space Systems. Kiedy najemnicy
HSS wreszcie go osaczyli, Amanda błagała Humphriesa, by darował
Larsowi życie.
Humphries był miłosierny, w najokrutniejszy sposób, jaki
można sobie wyobrazić. Fuchs został wygnany z Ceres, jedynego
stałego osiedla w Pasie, zaś Amanda rozwiodła się z nim i wyszła za
Humphriesa. To ona była ceną za życie Fuchsa. Od tej chwili Fuchs
wędrował przez mroczną pustkę Pasa jak Latający Holender, nigdy
nie dokując w ludzkich siedzibach, czasem prowadząc poszukiwania
na asteroidach leżących na najdalszych rubieżach i kopiąc rudy metali
i minerałów, które następnie sprzedawał statkom rafineriom.
Częściej jednak napadał na frachtowce HSS, jak jastrząb ata-
kujący gołębia, pozbawiał je zapasów, a nawet kradł rudę, którą
przewoziły, a potem potajemnie sprzedawał innym skalnym szczurom
handlującym w Pasie. Powtarzanie sobie, że jest cierniem w żywym
organizmie Humphriesa, było kiepską metodą zachowania szacunku
do samego siebie. Na pewno był to niewielki cierń, ale wystarczał
Fuchsowi, by pozostać przy zdrowych zmysłach. Choć prawie za-
wsze atakował automatyczne bezzałogowe frachtowce lecące z rudą
do układu Ziemia/Księżyc, czasem jednak atakował statek z załogą.
Fuchs nie uważał siebie za mordercę, ale czasem dochodziło do
rozlewu krwi.
Jak wtedy, gdy zniszczył bazę najemników HSS na Weście.
Teraz skrzywił się na widok zbliżającego się frachtowca z mo-
dułem załogowym.
- Zapasy nam się kończą - rzekł cicho Nodon, na granicy
szeptu.
- Nie będą mieli dużo na pokładzie - odmruknąl Fuchs.
- Powinno wystarczyć dla nas i dla reszty załogi na parę tygo-
dni.
- Może. Moglibyśmy zabrać więcej zapasów ze statku logi-
stycznego.
Nodon lekko skinął głową.
- Pewnie tak.
Mimo nazwy, Pas Asteroid był wielkim obszarem pustki między
orbitami Marsa i Jowisza, usianym malutkimi, zimnymi, ciemnymi
bryłkami metalu i skały, wirującymi dookoła Słońca, resztkami po-
zostałymi po stworzeniu Układu Słonecznego. Największa, Ceres,
mierzyła zaledwie tysiąc kilometrów s'rednicy. Większość asteroid
miała rozmiar kamyków, otoczaków, pyłu. Odpady, pomyślał Fuchs.
Strzępy materii, które nigdy nie stały się prawdziwą planetą. Resztki.
Boże śmieci.
Te śmieci były jednak istnym skarbcem dla zdesperowanej
ludzkos'ci będącej w potrzebie. Ziemia bardzo ucierpiała wskutek
zmiany klimatu, przełomu cieplarnianego, który zaatakował ją nagle
i podstępnie, w ciągu paru dziesięcioleci. Lodowce roztopiły się, po-
ziom oceanów wzrósł, miasta nadmorskie na całym świecie zostały
zalane, globalna sieć energetyczna rozpadła się, setki milionów ludzi
straciło dach nad głową, środki utrzymania, a nawet życie. Tereny
rolne wyschły na pył z powodu wiecznej suszy, pustynie skąpały
deszcze, potężne burze dawały się we znaki przerażonym, głodującym
uciekinierom na całym świecie.
Na dalekich obszarach Pasa Asteroid było mnóstwo metali i mi-
nerałów, surowców, które mogły zastąpić utracone bogactwa naturalne
Ziemi. Fabryki budowane na orbicie i na Księżycu potrzebowały
surowców. Dla znękanej, cierpiącej Ziemi ratunkiem były bogactwa
i energia z kosmosu.
Fuchs teraz o tym nie myślał. Skupiał się raczej na frachtowcu
żeglującym w Pasie, lecącym wolno w stronę Ziemi.
- Jeśli na pokładzie jest załoga, dlaczego lecą wolno po elipsie
Hohmanna? Czemu nie odpalą napędu fuzyjnego i nie przyspieszą
lotu na Ziemię?
- Może mają awarię silników - podsunęła Amarjagal, nie odry-
wając wzroku od przyrządów.
- Nie wysyłali wołania o pomoc.
Pilotka nie odezwała się.
- Moglibyśmy go wywołać - zaproponował Nodon.
-1 dać mu znać, że lecimy jego tropem? - warknął Fuchs.
- Jeśli my go widzimy, to on też nas widzi.
- To niech nas wywoła.
- Nie wysyła niczego poza normalnym sygnałem śledzenia
i namiarem telemetrycznym - rzekła Amarjagal.
- Jak się nazywa i gdzie jest zarejestrowany?
Pilotka dotknęła klawiatury i na tle obrazu statku pojawiły się
dane: John C. Fremont, armator i użytkownik: Humphries Space
Systems.
Fuchs wziął głęboki oddech.
- Spadamy stąd - rzekł, łapiąc pilotkę za ramię szeroką dłonią
0 grubych palcach. - Ten statek to pułapka.
Amarjagal spojrzała na inżyniera siedzącego po jej prawej stro-
nie, po czym posłusznie wstukała nowe parametry kursu. Nautilus
uruchomił silniki fuzyjne i odleciał w głąb Pasa.
Na pokładzie statku John C. Fremont Dorik Harbin obserwował
ekran radaru na panelu sterowania, wpatrując się swymi błękitnymi
jak lód oczami w obraz statku Fuchsa odlatującego gdzieś daleko.
Jego oblicze było twarzą wojownika z dawnych lat: wysokie
kości policzkowe, wąskie oczy, błyszcząca, ciemna broda łącząca
się z grubą, ciemną strzechą włosów nad czołem. Na jego szarym
kombinezonie widniało logo HSS, na kieszeni na lewej piersi, a na
rękawach i mankietach wyszyto symbole stopnia i funkcji; nosił go
jak wojskowy mundur, nieskazitelnie czysty i wyprasowany. W jego
oczach barwy lodowca czaiła się udręka. Spał tylko wtedy, gdy już
nie mógł utrzymać się na nogach i nawet wtedy musiał brać środki
nasenne, by odpędzić czające się w jego duszy koszmary.
A teraz o mało się nie uśmiechnął. W przeszłości już parę razy
polował na Fuchsa, a ten wyrzutek prawie zawsze mu uciekał. Z jed-
nym wyjątkiem, a i tak była wtedy potrzebna cała armia najemników,
a Humphries pozwolił Fuchsowi ujść z życiem. Harbin dowiedział
się, że tak naprawdę chodziło o żonę Fuchsa.
Teraz jednak Humphries rozkazał Harbinowi znaleźć Fuchsa
1 zabić. Dyskretnie. W zimnych ciemnościach Pasa, gdzie przez całe
miesiące, a nawet lata, nie byłoby wiadomo, że ktoś zginął. Harbin
ścigał swoją zwierzynę sam. Obecność innych ludzi powodowała
komplikacje, wywoływała wspomnienia i pragnienia, których wolał
uniknąć.
Harbin potrząsnął głową, zastanawiając się, co tak naprawdę
zamierza Humphries.
Lepiej nie wiedzieć, powiedział sobie w duchu. Popełniłeś
w życiu tyle zbrodni, że wystarczy ci na koszmary do końca życia.
Cudze nie są ci do niczego potrzebne.
Selene: Święto Zimowego Przesilenia
Było to najważniejsze wydarzenie towarzyskie roku. Każdy,
kto cokolwiek znaczył w Selene City, był zaproszony, a każdy, kto
był zaproszony, ładnie się ubierał i przybywał na przyjęcie. Douglas
Stavenger, potomek rodziny, która dała początek księżycowemu
narodowi, przyprowadził żonę. Ambasador Globalnej Rady Ekono-
micznej, która pod każdym względem - z wyjątkiem nazwy - była
ziemskim rządem, przyprowadził dwie z czterech swoich żon. Pancho
Lane, szefowa konkurencyjnej Astro Corporation, przyszła sama. No-
buhiko Yamagata, szef gigantycznej japońskiej korporacji, specjalnie
w tym celu przyleciał do Selene. Nawet Wielki George Ambrose,
kędzierzawy rudzielec, który przewodził skalnym szczurom z Ceres,
przyleciał swoim szybkim statkiem aż z Pasa, by być na przyjęciu
bożonarodzeniowym Martina Humphriesa.
Na zaproszeniach określano je jako Święto Zimowego
Przesilenia, by nie urazić muzułmanów, buddystów, hinduistów
i zatwardziałych ateistów, jacy znaleźli się na liście zaproszo-
nych. Niektórzy z chrześcijańskich konserwatystów narzekali na
brak szacunku, ale Martin Humphries przecież nigdy nie udawał
wierzącego. Wielki George narzekał, z kuflem piwa w obu łapach
wielkich jak bochny, że w jego rodzinnej Australii ten dzień zapo-
wiadał dopiero zimowe ciemności, a nie coraz dłuższe dni, które
prowadziły do wiosny.
Jednym z powodów, dla których wszyscy stawiali się w komple-
cie, była iście królewska willa Humphriesa na najgłębiej położonym
poziomie Selene City. Rzadko zapraszał kogokolwiek do swojego
UCH LJ\J\a.
dworzyszcza, więc to ciekawość zwabiła większą liczbę z tych setek
gości niż pogoń za dobrą świąteczną zabawą.
Teoretycznie rozległy dom z płaskim dachem należał do centrum
badawczego trustu Humphriesa. Była to oczywiście fikcja, pomnik
sprytu Martina Humphriesa.
Pozbawiona powietrza powierzchnia Księżyca była narażona na
różnice temperatur rzędu czterystu stopni Fahrenheita między cieniem
a słońcem, skąpana w twardym promieniowaniu Słońca i przestrzeni
kosmicznej, bombardowana nieustannym deszczem mikroskopijnych
meteoroidów. Osiedla ludzkie zbudowano więc pod powierzchnią,
a im głębiej było położone dane lokum, tym bardziej było prestiżowe
i kosztowne.
Humphries zbudował swój dom w najgłębszej grocie pod
pierwotną Bazą Księżycową, siedem poziomów pod powierzchnią.
Założył tam olbrzymi ogród, który wypełniał grotę uderzającą do
głowy wonią róż i bzów, nawadnianych wodą produkowaną z tlenu
i wodoru wydobywanego ze skał na powierzchni Księżyca, oświetla-
nych długimi lampami o szerokim widmie świetlnym symulującym
światło Słońca. Powierzchnia ogrodu przekraczała nieco kilometr
kwadratowy, dziesięć hektarów. Utrzymanie tego niesamowitego
raju kosztowało fortunę, z pretensjonalnymi, wiecznie kwitnącymi
azaliami i piwoniami, z olchami i brzozami o białej korze, z wdzięcz-
nymi gałęziami uroczynu. Kwitnące krzewy białych i różowych
gardenii dorównywały wzrostem drzewom. Humphries założył trust
badawczy w celu finansowania tego ogrodu, a nawet zmusił rząd
Selene do zaakceptowania nieco absurdalnego uzasadnienia, że jest
to długoterminowy projekt badawczy dotyczący sztucznej ekologii
na Księżycu.
Tymczasem w rzeczywistości Humphries po prostu chciał
mieszkać na Księżycu, jak najdalej od zrzędliwego ojca i targanej
burzami powierzchni ojczystej planety. Zbudował więc sobie dwór
pośrodku podziemnego Edenu; którego połowę zajmowały laboratoria
badawcze i warsztaty botaniczne, a drugą - wystawny dom, w którym
mieszkał tylko Martin Humphries.
Mieszkalna połowa willi była na tyle duża, że mogła pomieścić
setki gości. Większość zresztą zmies'ciła się w olbrzymim salonie,
zaś inni spacerowali po eleganckiej jadalni, galerii obrazów i patio
na zewnątrz.
Pancho ruszyła prosto do baru wbudowanego w wypełnioną
książkami bibliotekę, gdzie znalazła Wielkiego George' a Ambrose' a,
z oszronionym kuflem w ręce, pogrążonego w dyskusji ze zgrabną,
krótko ostrzyżoną blondynką. George odruchowo owijał wokół palca
wolnej ręki kołnierzyk koszuli i widać było, jak nieswojo czuje się
w smokingu. Ciekawe, kto mu zawiązał muszkę, pomyślała Pancho.
Może to taka przypinana.
Uśmiechając się złośliwie, Pancho przecisnęła się przez rozplot-
kowany tłum i zamówiła bourbona z piwem imbirowym u jednego
z trzech barmanów o zaaferowanym wyrazie twarzy. Słyszała wokół
siebie szum dziesiątków rozmów, śmiechy, dzwonienie kostek lodu
w szklankach, wszystkie te odgłosy wypełniały wielkie pomieszcze-
nie z sufitem wyłożonym belkami. Pancho oparła się łokciami o bar
i poszukała w tłumie wzrokiem Amandy.
- Hej, Pancho! - Wielki George wyplątał się z objęć blondynki
i przepchnął w jej stronę, a tłum rozstępował się przed nim jak ża-
glówki pierzchające przed supertankowcem.
- Co tam słychować, stara kumpelo? - spytał George swoim
zadziwiająco wysokim, słodkim tenorem.
Pancho zaśmiała się. Pnąc się po śliskich stopniach korporacyjnej
drabiny w Astro włożyła dużo wysiłku w zgubienie swojego akcentu
z Zachodniego Teksasu, a tymczasem akcent George' a stał się jeszcze
cięższy od chwili, gdy widziała go ostatni raz.
- Niezła impreza, nie? - próbowała przekrzyczeć hałasujący
tłum.
George pokiwał głową z entuzjazmem.
- W tym pokoju jest tyle kasy, że wystarczyłoby na sfinansowa-
nie wycieczki na Alfę Centaura.
-1 z powrotem.
- Co u ciebie, Panch?
- Nie mam powodów do narzekań - skłamała, nie chcąc rozma-
wiać o ginących frachtowcach. - A co tam u skalnych szczurów?
- Zamknęliśmy ostatni magazyn na Ceres - odparł. - Teraz
wszystko jest już na Poczwarce.
30__________________________________^.. ^.»
- Skończyliście wreszcie habitat?
- E, nigdy go nie skończymy. Cały czas coś dorabiamy, tu
zawiesimy, tam dokleimy. Ale nie musimy już mieszkać w kurzu na
dole. I mamy przyzwoitą grawitację.
Nadal przeszukując tłum wzrokiem, Pancho spytała:
- Cale jedno g7
- Jedną szóstą, jak tu. Wystarczy, żeby kości produkowały wapń,
i takie tam.
- Widziałeś Mandy?
Brodata twarz George'a skrzywiła się w grymasie.
- Panią Humphries? Nie. Ani śladu.
Pancho zauważyła w głosie rudzielca cień potępienia. Jak
większość skalnych szczurów nienawidził Martina Humphriesa.
Może ma żal do Amandy, że wyszła za Humphriesa, zastanawiała
się Pancho.
Zanim jednak spytała go o to, Humphries pojawił się w drzwiach
prowadzących do salonu, z Amandą u boku, którą prowadził za
nadgarstek.
Była nieziemsko piękna, w białej sukni bez rękawów, opadającej
aż do ziemi miękkimi fałdami. Mimo jej luźnego kroju wszyscy wi-
dzieli, że Amandą jest najpiękniejszą kobietą w Układzie Słonecznym,
pomyślała Pancho: lśniące blond włosy, twarz, która zawstydziłaby
nawet Helenę trojańską, figura, która wprawiała mężczyzn, a nawet
wiele kobiet, w niemy zachwyt. Uśmiechając się lekko, Pancho
zauważyła, że włosy Amandy ułożono tak, iż wyglądała na centy-
metr wyższą od Humphriesa, mimo wkładek, jakie on zawsze nosił
w butach.
Kiedy Pancho poznała Humphriesa, ponad dziesięć lat temu,
miał okrągłą, nalaną twarz, miękkie ciało, niewielki brzuszek. Ale
miał twarde, przeszywające oczy jak szare odłamki krzemienia
umieszczone pośrodku pustej twarzy. Odkąd ożenił się z Amandą,
stał się smuklejszy, prostszy, rysy mu się wyostrzyły. Pancho doszła
do wniosku, że korzystał z nanoterapii; operacje plastyczne stały się
zbędne, skoro można zmusić nanomaszyny, by naciągnęły mięśnie,
wygładziły skórę, zlikwidowały zmarszczki. Tylko te szary oczy
pozostały niezmienione: brutalne i bezlitosne.
- Czy mogę prosić o uwagę? - zawołał Humphries silnym
barytonem.
Wszyscy zamilkli i odwrócili się w kierunku gospodarza i go-
spodyni.
Us'miechając się szeroko, Humphries oznajmił:
- Czy możecie na chwilę oderwać się od baru? Amanda i ja
chcielis'my cos' ogłosić.
Gos'cie posłusznie ruszyli w stronę salonu. Pancho i George
ociągali się chwilę przy barze, aż dołączyli do pozostałych. George
nawet odstawił swój kufel. Salon wypełnił tłum kobiet w wykwint-
nych sukniach i olśniewającej biżuterii oraz mężczyzn w formalnych
czarnych strojach. Pawie i pingwiny, pomyślała Pancho. Tylko że
kobiety to pawie.
Salon był wielki, ale Pancho poczuła się nieswojo w obecności
tylu stłoczonych ludzi, choć byli tak dobrze ubrani. Skrzywiła się,
czując woń perfum zmieszaną z wonią potu.
Humphries poprowadził Amandę do fortepianu stojącego po-
środku, po czym wspiął się na taboret. Amanda stała na podłodze obok
niego, uśmiechała się, ale Pancho widziała, że czuje się niezręcznie;
wyglądała na nieszczęśliwą, prawie przerażoną.
- Drodzy przyjaciele - zaczął Humphries.
Przyjaciele, też mi coś, pomyślała Pancho. On nie ma przyjaciół,
tylko ludzi, których kupuje albo zastrasza.
- Cieszę się, że was tu wszystkich widzę. Mam nadzieję, że
dobrze się bawicie.
Jakiś lizus zaczął klaskać i po chwili klaskał cały tłum. Nawet
Pancho im zawtórowała.
Humphries uśmiechnął się i usiłował przybrać skromny wyraz
twarzy.
- Tak się cieszę - rzekł. - Jestem taki szczęśliwy, że mogę się
z wami podzielić dobrą nowiną - zawahał się na moment, napawa-
jąc niecierpliwością tłumu. - Amanda i ja spodziewamy się syna.
Nie znamy jeszcze dokładnej daty porodu, ale nastąpi to gdzieś pod
koniec sierpnia.
Kobiety zagruchały słodko, mężczyźni wznieśli kilka okrzyków,
po czym wszyscy zaczęli klaskać i wykrzykiwać gratulacje. Pancho
była na tyle wysoka, że widziała wszystko ponad głowami tłumu.
Nie spuszczała wzroku z Amandy. Mandy uśmiechała się, ale w tym
uśmiechu nie było ani śladu szczęścia.
Tłum utworzył zaimprowizowaną kolejkę do składania gratulacji
i każdy gość podchodził do Humphriesa i przyszłej matki, by uścisnąć
im dłonie. Kiedy przyszła kolej na Pancho, ta dostrzegła w oczach
Amandy, błękitnych jak porcelana, pustkę i rozpacz.
Znała Amandę z lat, gdy razem pracowały jako astronautki dla
Astro Corporation. Pancho była przy tym, jak Mandy poznała Larsa
Fuchsa, a potem przy jego oświadczynach. Były starymi przyjaciół-
kami od serca - dopóki Amanda nie wyszła za Humphriesa. Przez
ostatnie osiem lat widywała Mandy rzadko i nigdy samą.
- Gratulacje, Mandy - rzekła Pancho obejmując jej dłoń swoimi
dwoma. Ręka Amandy była zimna i Pancho poczuła, jak drży.
- Mnie też pogratuluj, Pancho -rzekł Humphries, radosny i roz-
promieniony. - Będę ojcem. Beze mnie by się to nie udało.
- Jasne - rzekła Pancho puszczając dłoń Amandy. - Gratulacje.
Dobra robota.
Chciała zapytać, dlaczego zajęło im to aż osiem lat, ale ugryzła
się w język. Chciała powiedzieć, że zapłodnienie kobiety nie jest jakąś
skomplikowaną pracą, ale też udało jej się powstrzymać.
- A teraz mam już wszystko, co jest mi do szczęścia potrzebne
- rzekł Humphries, trzymając dłoń Amandy gestem posiadacza.
- Z wyjątkiem Astro Corporation. Czemu nie przejdziesz z honorami
na emeryturę, Pancho, i nie wpuścisz mnie na należne mi miejsce
prezesa zarządu Astro?
- Możesz sobie pomarzyć, Martin - mruknęła Pancho.
Uśmiechając się radośnie, Humphries rzekł:
- To będę musiał znaleźć jakiś inny sposób na przejęcie kontroli
nad Astro.
- Po moim trupie.
Humphries uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Pamiętaj, że to ty powiedziałaś, nie ja, Pancho.
Pancho zmarszczyłabrwi, zostawiła ich i wmieszała się w tłum,
ale nie spuszczała Amandy z oczu. Gdybym tylko mogła porozmawiać
z nią na osobności, bez wiszącego na niej Humpera...
W końcu zobaczyła, że Amanda uwalnia się od męża i idzie
w stronę schodów prowadzących do jej sypialni. Wyglądała, jakby
wychodziła cichaczem, uciekała. Pancho przemknęła do kuchni obok
zapracowanej, narzekającej służby, która już zaczęła zmywać talerze
i szkło, po czym pobiegła tylnymi schodami.
Pancho wiedziała, gdzie znajdował się główny apartament. Osiem
lat temu, zanim Mandy wyszła za Fuchsa i Humphries intensywnie się
do niej zalecał, Pancho włamała się do willi Humphriesa i poszperała
tam jako szpieg przemysłowy na rzecz Astro Corporation. Słysząc hałas
gos'ci z dolnej kondygnacji, przemknęła korytarzem na piętrze i przez
otwarte drzwi do salonu przylegającego do głównej sypialni.
Przytrzymując swoją długą spódnicę, żeby nie szeleściła, Pancho
weszła do sypialni i rozejrzała się. Amanda była w łazience. Pancho
widziała jej odbicie w wielkim lustrze przez otwarte drzwi łazienki;
stała przy umywalce, trzymając małą buteleczkę z pigułkami. Cała
sypialnia była wyłożona lustrami, były na ścianach i na suficie.
Ciekawe, czy Humper nadal ma kamery za lustrami, zastanowiła
się Pancho.
- Hej, Mandy, jesteś tam? - spytała, wchodząc do wyłożonego
grubym dywanem pomieszczenia.
Amanda drgnęła, zaskoczona. Upuściła buteleczkę z pigułkami,
którą trzymała w ręce. Spadły do umywalki i na podłogę jak minia-
turowa burza gradowa.
- O rany, przepraszam - rzekła Pancho stając w otwartych
drzwiach łazienki. - Nie chciałam cię wystraszyć.
- Nie szkodzi, Pancho - odparła Amanda, głosem równie
drżącym jak jej dłonie. Zaczęła zbierać pigułki z umywalki i pró-
bowała włożyć je z powrotem do buteleczki. Co druga wypadała jej
spomiędzy palców.
Pancho uklękła i zaczęła zbierać owalne, czerwone jak krew
pastylki. Nie było na nich żadnej nazwy.
- Co to jest? - spytała. - Coś specjalnego?
Opierając się o umywalkę, próbując odzyskać panowanie nad
sobą, Amanda odparła:
- Cos'jak środki uspokajające.
- Potrzebujesz ich?
- Od czasu do czasu - rzekła Amanda.
Pancho wyjęła buteleczkę z drżących rąk Amandy. Nie było na
niej naklejki.
- Nie potrzeba ci tego gówna - mruknęła Pancho. Przeszła obok
Amandy i zaczęła wrzucać pastylki do toalety.
- Nie! - wrzasnęła Amanda, wyrywając butelkę z rąk Pancho.
-Nie waż się!
- Mandy, to paskudztwo ci nie pomoże.
Łzy napłynęły do oczu Amandy.
- Nie mów mi, co mi pomoże. Nie wiesz tego. Nie masz o ni-
czym pojęcia.
Pancho spojrzała w jej zaczerwienione oczy.
- Mandy, to ja, poznajesz mnie? Mnie możesz powiedzieć, co
cię dręczy.
Amanda potrząsnęła głową.
- Nie chcesz wiedzieć, Pancho. Naprawdę.
Zakręciła buteleczkę, a udało jej się to dopiero za trzecim razem, po
czym otworzyła apteczkę nad urny walką, by schować tam butelkę. Pancho
dojrzała, że cała apteczka jest wypełniona podobnymi butelkami.
- Rany, masz tu niezłą aptekę.
Amanda milczała.
- Potrzebne ci to wszystko?
- Od czasu do czasu - powtórzyła Amanda.
- Ale po co?
Amanda zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech, drżąc.
- Bo mi pomaga.
-W czym?
- Kiedy Martin domaga się przedstawień specjalnych - rzekła tak
cicho, że Pancho prawie jej nie słyszała. - Kiedy zaprasza inne kobie-
ty, żeby pomogły nam w łóżku. Kiedy chce, żebym brała afrodyzjaki,
aby bardziej reagować na niego i na jego przyjaciół. Wiesz, niektórzy
to gwiazdy filmowe. Rozpoznałabyś ich, Pancho. Są sławni.
Pancho poczuła, jak opada jej szczęka.
- A kiedy Martin przyprowadza jednego albo dwóch swoich
dziwnych przyjaciół, żeby do nas dołączyli, naprawdę potrzebuję
prochów, żeby to przetrwać. I do oglądania tych filmów, jakie wy-
świetla na suficie. I żeby próbować zasnąć i nie widzieć przed oczami
w kółko tych strasznych, potwornych scen...
Amanda szlochała, łzy płynęły jej po policzkach, dalszych
słów nie dało się już zrozumieć. Pancho objęła ją swoimi długimi
ramionami i przytuliła mocno. Nie wiedziała, co powiedzieć, więc
tylko szeptała: >- Cicho, cicho. Wszystko będzie dobrze, Mandy. Zobaczysz.
Wszystko będzie dobrze.
Po kilku minutach Amanda odsunęła ją lekko.
- Nie widzisz, co się dzieje, Pancho? Nie rozumiesz? On zabije
Larsa, jeśli nie będę go zadowalać. Jestem pod jego całkowitą kon-
trolą. Nie ma dla mnie ucieczki.
Pancho nie znalazła na to żadnej odpowiedzi.
- Dlatego zgodziłam się na dziecko, Pancho. Powiedział, że jeśli
urodzę syna, przestanie się bawić w te seksualne gry. Będę musiała
rzucić prochy. Już zaczęłam detoks.
- Ciekawe, co sieci informacyjne dałyby za tę historię - mruk-
nęła Pancho.
- Nie możesz! Nie wolno ci! - w załzawionych oczach Amandy
pojawiło się przerażenie. - Powiedziałam ci tylko...
Pancho złapała ją za drżące ramiona.
- Hej, to ja, pamiętasz? Jestem twoją przyjaciółką, Mandy. Nic
nie wyjdzie poza te drzwi.
Amanda patrzyła na nią.
- Nawet gdyby miało to uratować Astro od przejęcia przez
Humpera. To jest tylko między tobą a mną, Many. Nikim więcej.
Na zawsze.
Amanda pokiwała powoli głową.
- Ale coś ci powiem. Mam ochotę zejść na dół i walnąć tego nadę-
tego skurwiela tak, żeby już nigdy nie był w stanie się uśmiechnąć.
Amanda powoli potrząsnęła głową.
- Gdyby to było takie proste, Pancho. Gdyby to tylko było takie
proste.
W pokoju zadzwonił telefon. Amanda wzięła głęboki oddech
i podeszła do łóżka. Pancho zamknęła drzwi od łazienki, chowając
się przed kamerą telefonu.
36
DCII DUVtt
- Odbierz - rzekła Amanda.
Pancho usłyszała zirytowany głos:
- Ile jeszcze masz zamiar tam siedzieć? Niektórzy gos'cie już
wychodzą.
- Zaraz zejdę na dół, Martinie.
Amanda wróciła do łazienki i zaczęła poprawiać makijaż. Jeśli
nawet Humper zauważy, że płakała, pomyślała Pancho, to nie ma to
dla niego większego znaczenia.
I wtedy przyszła jej do głowy nowa myśl. Gdyby Lars o tym wie-
dział, zabiłby Humphriesa. Wyrżnąłby wszystkie armie w Układzie
Słonecznym, żeby dopaść Humphriesa i poderżnąć mu gardło.
Selene: Apartament Hotelu Luna
Ten nocy Pancho nie mogła zasnąć. Wędrowała po pokojach
swojego apartamentu mieszkalnego, a w jej głowie kłębiły się myśli
0 Amandzie i Humphriesie.
Całe lata zajęło Pancho zrozumienie, że jako członek zarządu
jednej z największych korporacji w Układzie Słonecznym, może so-
bie pozwolić na luksusy. Stało się to dopiero wtedy, gdy jej młodsza
siostra odleciała na pięcioletnią wyprawę na Saturna; dopiero wtedy
zrozumiała: Sis ma własne życie, nie jestem już za nią odpowiedzialna.
Mogę zacząć żyć, jak tylko zechcę.
Zmieniła swój styl życia w minimalnym stopniu. W jej garde-
robie pojawiły się lepsze rzeczy, choć nie wykwintne. Nie stała się
bywalczynią przyjęć; nigdy nie wspominano o niej w brukowcach.
Prawie każdą chwilę na jawie poświęcała pracy dyrektora wykonaw-
czego Astro Corporation, nadal spędzała mnóstwo czasu w fabrykach
1 laboratoriach badawczych, i równie dużo w salach konferencyjnych.
Znała każdego szefa działu i licznych kierowników niższego szczebla
po imieniu, jak kumpli z knajpy.
Jedyną widoczną zmianą było jej mieszkanie. Przez całe lata
Pancho mieszkała z siostrą w dwóch przylegających dwupokojo-
wych modułach mieszkalnych na trzecim poziomie Selene. Kiedy
podróżowała na Ziemię, mieszkała w apartamentach firmowych.
Gdy jej siostra odleciała, przez kilka miesięcy Pancho doznawała
uczucia samotności, zdradzona przez siostrę, którą wychowała od
niemowlęctwa - i to dwukrotnie, bo Sis umarła i przez całe lata była
przechowywana w krionicznym sarkofagu, zaś Pancho jej doglądała
i czekała na lekarstwo na raka, który odebrał jej pierwsze życie.
Kiedy Sis przywrócono do życia z kąpieli w ciekłym azocie,
Pancho musiała ją znów uczyć chodzić, korzystać z toalety, mówić
i żyć, jak osoba dorosła. A potem mała odleciała na Saturna z grupą
naukowców i ich personelem pomocniczym, zaczynając drugie życie
jako niezależna osoba, jak najdalej od swojej starszej siostry.
W końcu Pancho zrozumiała, że teraz ona też może żyć jak
osoba niezależna, więc zaszalała po raz pierwszy w życiu. Wynajęła
kilka pokoi w chylącym się ku upadkowi Hotelu Luna i sprowadziła
wykonawców, którzy zburzyli s'ciany i stropy tworząc obszerny, no-
woczesny apartament z wysoko położonymi sufitami, który doskonale
pasował do jej osobowos'ci. Pomieszczenia o podwójnej wysokości
były specjalnym luksusem; nikt w Selene nie miał takiej przestrzeni,
nawet Martin Humphries w swojej okazałej rezydencji.
Niektórzy mówili, że próbuje pokazać Humphriesowi, iż ona
też może żyć w bogactwie. Ta myśl nigdy nie przyszła Pancho do
głowy, po prostu podjęła decyzję o budowie domu swoich marzeń,
a marzenia te były liczne i zróżnicowane.
W każdym pomieszczeniu ściany, sufity i podłogi zostały po-
kryte inteligentnymi ekranami. Pancho mogła zmieniać dekorację,
nastrój, a nawet zapach w pokoju, dotykając przycisku lub wydając
polecenie. Mogła żyć w pałacu kalifa Bagdadu, na szczycie wieży
Eiffela albo w głębi pachnącego lasu sosnowego kanadyjskich Gór
Skalistych, albo nawet na pokrytej kurzem prerii ojczystego Zachod-
niego Teksasu.
Tej nocy jednak spacerowała po pustej, pokrytej bliznami po-
wierzchni Księżyca, którą pokazywały w czasie rzeczywistym kamery
w kraterze Alphonsus: cichej, pozbawionej powietrza, z lśniącą nie-
biesko-białą Ziemią, zwieszającą się na tle upstrzonego gwiazdami
czarnego nieba.
Mandy nie chce, żeby Lars się dowiedział, co się z nią dzieje,
doszła wreszcie do wniosku Pancho, bo wtedy oszalałby i próbowałby
zabić Humphriesa, a ludzie HSS zlikwidowaliby Larsa przy pierwszej
próbie zbliżenia się do niego.
Zatrzymała się i popatrzyła na ciemne, nierówne dno krateru
Alphonsus, pokryte malutkimi kraterami i pocięte bruzdami. Może
właśnie tego chce Humphries. Obiecał Mandy, że nie będzie próbował
zabić Fuchsa, jeśli Mandy za niego wyjdzie, ale teraz tak zatruwa jej
życie, żeby Lars próbował ją ratować i dał się zabić.
To zupełnie w stylu Humpera. Zmuszenie kogoś, żeby tańczył,
jak mu zagra. Nie będzie ścigał Larsa; zmusi go, żeby sam do niego
przyszedł.
Ciekawe, co zrobi Lars, kiedy się dowie, że Mandy jest w ciąży?
Czy to wystarczy, żeby go sprowokować? Czy właśnie po to Hum-
phries zmusił Mandy do zajścia w ciążę? Przecież on już ma jednego
syna, już przekazał swoje geny. Ludzie plotkują, że to jego klon, na
litość boską. Po co mu więc następny syn?
Żeby zabić Larsa, odpowiedziała sobie Pancho.
Co ja powinnam z tym zrobić? Czy w ogóle coś powinnam robić?
Ostrzec Larsa? Próbować pomóc Mandy, pokazać jej, że ma kogoś, komu
może zaufać? Albo trzymać się z dala od tego całego bałaganu.
Pancho patrzyła na zniszczony, wystrzępiony pierścień skał ota-
czający krater Alphonsus. Wygląda tak, jak ja się czuję, powiedziała
do siebie. Znużona. Doświadczona przez los.
Co powinnam zrobić? Nie myśląc o tym, zawołała:
- Schemat dekoracji, głęboki kosmos.
Powierzchnia Księżyca nagle znikła. Pancho znalazła się pośrod-
ku pustej przestrzeni, otoczona gwiazdami, lśniącymi mgławicami
i wirującymi galaktykami w czarnej nieskończoności.
- Okolica Saturna - zawołała.
Przed jej oczami pojawiła się otoczona pierścieniami planeta,
unosząca się w pustce, piękna, ciesząca oko, spłaszczona na końcach
sfera w delikatnych pastelowych kolorach, z przerażająco białymi
pierścieniami pośrodku.
Właśnie tam jest Sis, pomyślała Pancho. Setki milionów kilo-
metrów stąd.
Nagle potrząsnęła głową, jakby chciała się pozbyć tego obra-
zu.
(jicna wujuct___________________________________o^
- Wersal, sala lustrzana - powiedziała i znalazła się we francu-
skim pałacu, patrząc na własne odbicia.
Co powinnam zrobić w sprawie Mandy, powtarzała sobie. I nagle
uderzyła ją nowa myśl: a co ja chcę zrobić?
Ja. Ja sama. Co;'a chcę zrobić?
Kiedyś Pancho była nieokrzesaną astronautką, która podejmowa-
ła trudniejsze wyzwania niż inni i grała ostrzej od kolegów. Kiedy jej
siostra zachorowała na raka, tyle lat temu - Pancho żyła dla innych.
Dla siostry. I wtedy pojawił się Dan Randolph, zatrudnił ją jako
astronautkę, a na łożu śmierci przekazał jej swoje udziały w Astro
Corporation. Odtąd toczyła wojnę w imieniu Dana, walczyła o zacho-
wanie Astro w całości, o uczynienie jej zyskowną firmą, o trzymanie
jej z dala od pazernych łap Humphriesa. A teraz doszła Amanda.
A co ze mną, myślała. Kim chcę być, gdy dorosnę?
Przyjrzała się swojemu odbiciu w najbliższym lustrze i zobaczy-
ła, poza sięgającą ziemi balową spódnicą i bluzką z błyszczącej lamy,
poza skutkami kosmetycznych terapii, niezgrabną, tyczkowatą czarną
dziewczynę z Ameryki, z Zachodniego Teksasu, która nadal tkwiła
pod tą kosztowną fasadą. Czego chcesz od życia, dziewczyno?
Jej odbicie potrząsnęło głową. To bez znaczenia. Odziedziczy-
łaś po Danie Randolphie obowiązki. Spoczywają na twoich barkach.
Mandy, Humphries, a nawet ten chłoptaś z Nairobi Industries, oni
wszyscy są częścią tej gry. Czy ci się to podoba, czy nie. Nie ma
znaczenia, czego ty chcesz. Przynajmniej dopóki ta gra się nie
skończy, w taki czy inny sposób. Zwłaszcza teraz, kiedy Humper
znowu zaczyna dobierać się do Astro. Ponownie wypowiedział
jej wojnę. Myślałam, że wszystko skończyło się osiem lat temu,
ale Humphries nie zapomina. Trzeci frachtowiec w ciągu paru
tygodni, zgodnie z porannym raportem. Jak dotąd napada tylko na
statki bezzałogowe, ale to dopiero początek. Sonduje mnie, czeka
na moją reakcję.
I nie chodzi tylko o Humphriesa, przypomniała sobie Pancho,
idąc wolno wyłożonym lustrami korytarzem. Chodzi o cały ten prze-
klęty świat. Ziemia zaczęła wracać do formy po przełomie cieplar-
nianym. Surowce z Pasa są tak tanie, że gospodarka znów zaczyna
rozkwitać. Jeśli jednak Humphries przejmie całkowitą kontrolę nad
Pasem, podniesie ceny według swego widzimisię. On dąży do mo-
nopolu. Chce zbudować dla siebie pieprzone imperium.
Masz obowiązki, powiedziała do swojego odbicia w lustrze. Nie
masz czasu na użalanie się nad sobą.
- Akropol - wydala polecenie i poszła w stronę sypialni po-
między rzędami smukłych kolumn, z rozpościerającymi się w dole
starożytnymi Atenami, w gorącym letnim słońcu pod błękitnym
niebem bez jednej chmurki.
W sypialni odbyła dwie rozmowy telefoniczne; jedną z firmą
inwestycyjną z Nowego Jorku, której zawsze używała przy spraw-
dzaniu potencjalnych partnerów w interesach albo rywali; druga była
telefonem prywatnym do Wielkiego George'a Ambrose'a. Zdziwiła
się, gdy syntetyzowany głos poinformował ją, że George Ambrose
już opuścił Selene; leciał na Ceres.
- Znajdź go, gdziekolwiek jest - warknęła Pancho do telefonu.
- Muszę z nim pogadać.
Ziemia: klasztor Chota, Nepal
Pierwszą rzeczą, jaką zrobił Nobuhiko Yamagata po powrocie
na Ziemię z przyjęcia u Humphriesa były odwiedziny u jego czcigod-
nego ojca, co oznaczało nocny lot firmowym samolotem do Patny
nad Gangesem, a potem nużący lot wiropłatem na zaśnieżone stoki
Himalajów.
Saito Yamagata założył Yamagata Corporation u zarania ery
kosmicznej i uczynił z niej jednego z najpotężniejszych gigantów
przemysłowych na świecie. To dzięki wizji Saito zbudowano pierwsze
energetyczne satelity słoneczne i założono fabryki na orbicie oko-
łoziemskiej. To Saito pomagał należącej do Dana Randolpha Astro
Corporation w dawnych, pionierskich czasach, gdy ludzkość dotarła
zaledwie na powierzchnię Księżyca.
Kiedy Nobuhiko był jeszcze młodym człowiekiem, który dopiero
zaczynał poznawać zawiłości korporacyjnej polityki i potęgi, Saito
zachorował na nieoperacyjnego raka mózgu. Zamiast poddać się
losowi ze stoickim spokojem, Yamagata ojciec kazał się zamrozić,
zakonserwować w ciekłym azocie do chwili, aż postępy medycyny
będą na tyle zaawansowane, że będzie można usunąć guz nie uszka-
dzając mózgu.
Młody Nobu zarządzał Yamagata Corporation, gdy efekt cie-
plarniany zaatakował Ziemię powodując globalną katastrofę. Japonia
ucierpiała bardziej niż większość krajów uprzemysłowionych z powodu
powodzi, które zmiotły nadmorskie miasta i potężnych burz, które
bezlitośnie wzburzyły ocean. Trzęsienia ziemi burzyły całe miasta, fale
tsunami przewaliły się przez Pacyfik. Wiele krajów, które sprzedawały
żywność Japonii, także ucierpiało z powodu przełomu cieplarnianego.
Uprawy na polach ginęły z powodu suszy lub były niszczone przez
powodzie. Dziesiątki milionów ludzi głodowały, miliony ginęły.
A Saito spoczywał w swoim sarkofagu z płynnym azotem,
z prawnego punktu widzenia martwy, czekając, aż go obudzą i przy-
wrócą do życia.
Pod rządami Nobuhiko Yamagata Corporation wycofała się
z kosmosu i poświęcała wszystkie zasoby finansowe i techniczne
na odbudowę zniszczonych japońskich miast. W końcu dowiedział
się, że może użyć nanomaszyn do bezpiecznego zniszczenia guza
w mózgu ojca; urządzenia rozmiaru wirusa można było zaprogramo-
wać, by zniszczyły guza cząsteczka po cząsteczce. Nanotechnologia
była na Ziemi zakazana; strachliwe tłumy i ulegli politycy skłonili
światowych ekspertów do zakazania nanotechnologii na Ziemi. Nobu
zrozumiał, że musi zawieźć ciało ojca do Selene i tam przeprowadzić
nanoterapię. Ale zdecydował, że tego nie zrobi.
Nie zrobił tego z powodu olbrzymich nacisków politycznych,
jakim poddano by Yamagata Corporation za użycie technologii, która
była na Ziemi zakazana, nie tylko z powodu moralnych i religijnych
oporów przeciwko takiemu postępowaniu - choć Nobuhiko publicznie
oskarżał te siły za podjęcie takiej decyzji. W rzeczywistości Nobu bał
się samej mys'li o powrocie ojca, w obawie, że ojcu nie spodoba się
sposób zarządzania korporacją. Saito nigdy nie był łatwy w kontak-
tach; jego syn był zawsze rozdarty między lojalnością wobec rodziny
a chęcią zatrzymania władzy we własnych rękach.
W końcu wygrała lojalność. Nadszedł wreszcie dzień, gdy eks-
perci medyczni korporacji powiedzieli Nobu, że guza jego ojca można
bezpiecznie usunąć bez korzystania z nanomaszyn. Nobu poczuł, że
nie ma wyboru: musi zgodzić się na operację.
Eksperci medyczni powiedzieli mu także, z pewnym ociąganiem,
że choć można ożywić człowieka po kriogenicznej kąpieli, jego
umysł jej zwykle czy sty jak umysł niemowlęcia. Długie przebywanie
w kriogenicznych temperaturach niszczyło połączenia synaptyczne
wyższych os'rodków w mózgu. Osoba taka była fizycznie dorosła, ale
jako kriogenicznego noworodka należało ją na nowo uczyć korzysta-
nia z toalety, mówienia, chodzenia, zachowywania się jak dorosły.
I nawet wtedy umysł nowo narodzonego prawdopodobnie był inny niż
umysł osoby, którą pogrążono w kriogenicznym śnie. Różnice mogły
być subtelne, ale Nobuhiko ostrzeżono, że nie powinien spodziewać
się, że jego ojciec będzie tą samą osobą, co przed śmiercią.
Z pewną trwogą Nobu nakazał ożywienie ojca, a następnie
nadzorował jego szkolenie i naukę, zastanawiając się, czy koniec
końców stanie się tym samym człowiekiem, którego znał. Umysł
Saito powoli powracał. Był tym samym człowiekiem. Ajednocześnie
nie tym samym.
Pierwsza oznaka odmiennej osobowości Saito objawiła się tego
ranka, gdy psychologowie poinformowali, że zakończyli pracę. Nobu
przywiózł ojca do biura w Nowym Kioto. Kiedyś biuro to należało do
Saito, os'rodek władzy korporacji obejmującej cały świat.
Saito przeszedł przez całe biuro obok syna, uśmiechając się
radośnie, aż zamknięto drzwi i zostali sami.
Rozejrzał się z zainteresowaniem po wielkim, zakrzywionym
biurku, pluszowych krzesłach, wiszących na ścianach drzewory-
tach.
- Niczego tu nie zmieniłeś.
Nobuhiko starannie przywrócił wygląd biura ojca do stanu
z czasów, kiedy uznano go za klinicznie zmarłego.
Saito spojrzał w oczy syna i przez dłuższą chwilę przyglądał się
jego twarzy w milczeniu.
- Mój Boże - rzekł w końcu. - To jest jak patrzenie w lustro.
Rzeczywiście, wyglądali bardziej na bliźniaków niż na ojca i sy-
na. Obaj byli mocno zbudowani, z okrągłymi twarzami i głębokimi
oczami o kształcie migdała. Obaj mieli na sobie identyczne formalne
garnitury. Saito odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się, szczerym, spon-
tanicznym śmiechem pełnym rozbawienia:
- Ty jesteś równie stary co ja!
- Ale nie tak mądry - odparł odruchowo Nobu.
Saito poklepał syna po ramieniu.
- Powiedziano mi, jakie miałeś problemy. I jak je rozwiązałeś.
Wątpię, czy poradziłbym sobie lepiej.
Nobu stał pośrodku biura. Jego ojciec wyglądał tak, jakim go
zapamiętał. Nobu doznał szoku, gdy sobie uświadomił, że wygląda-
ją prawie identycznie. Czując zdenerwowanie i niepewność, Nobu
wykonał gest w stronę zakrzywionej powierzchni biurka.
- Czekało na ciebie, ojcze.
Saito spoważniał.
- Nie. To jest teraz twoje biurko. To twój gabinet.
-Ale...
- Ja już z tym skończyłem - oświadczył Saito. - Przechodzę na
emeryturę. Nie mam zamiaru wracać do pracy.
Nobu zamrugał ze zdumienia.
- Ale to wszystko jest twoje, ojcze. To jest...
Potrząsając głową Saito powtórzył:
- Ja już z tym skończyłem. Cały świat z moich czasów już nie
istnieje. Wszyscy ludzie, których znalem, wszyscy przyjaciele -już
nie żyją.
- Nie wszyscy.
- Tak, ale przez te lata tak bardzo się zmienili, że ja bym ich nie
poznał. Nie chcę jeszcze raz przeżywać tego samego życia. Cały świat
idzie do przodu. Cała korporacja spoczywa teraz na twoich barkach,
Nobu. Nie chcę ani kawałka.
- Co w takim razie będziesz robił? - spytał zdumiony Nobu-
hiko.
Saito poinformował, że chce zaszyć się w klasztorze, wysoko
w Himalajach, i spędzać życie na nauce i medytacji. Nobu nie byłby
bardziej zaskoczony, gdyby dowiedział się, że jego ojciec jest seryj-
nym mordercą albo pedofilem.
I choć teraz spędzał czas głównie na pisaniu pamiętników
(a może właśnie dlatego zaczął je pisać), Saito Yamagata nie potrafił
całkowicie rozstać się z korporacją, której pos'więcił swoje pierwsze
życie. Gdy tylko syn do niego dzwonił, Saito słuchał uważnie najnow-
szych wieści, a potem proponował radę. Na początku Nobu drażniło
nieustanne zainteresowanie ojca korporacją, potem jednak zaczął
doceniać mądrość ojca i coraz częściej na niej polegał.
Nobuhiko poleciał więc do Patny, skąd korporacyjny wiropłat
zabrał go w ostatnią część podróży, by mógł zobaczyć się z ojcem.
Rozmowy wideofoniczne były całkiem przydatne, ale nic nie mogło
zastąpić osobistej wizyty, rozmowy twarzą w twarz, której nikt nie
mógł podsłuchać.
W górach było bardzo zimno. Wokół wiropłatu lądującego na
wysypanym żwirem placu przy kamiennych ścianach klasztoru,
wirował śnieg. Mimo kurtki z kapturem Nobu przemarzł, gdy lama
w szatach koloru szafranu prowadził go po podłodze z grubych desek
do pomieszczenia wyłożonego polerowaną dębiną.
Saito czekał na niego w małym pomieszczeniu z jednym oknem,
z którego roztaczał się widok na pokryte śniegiem góry. Jedynymi
sprzętami były dwie maty i niski stolik z laki, ale w poczerniałym od
sadzy kominku wesoło trzaskał ogień. Nobu starannie ułożył kurtkę
na podłodze i stał przy kominku, z wdzięcznością chłonąc ciepło.
Saito czekał cierpliwie w milczeniu, aż syn ogrzeje się i odejdzie
od kominka. Miał na sobie ciemnoniebieskie kimono z rodzinnym
herbem przedstawiającym żurawia w locie. Wreszcie Saito gorąco
uściskał syna mocno, co ucieszyło Nobu, choć solidny uścisk po-
zbawił go na chwilę oddechu. Na dużych wysokościach należy się
powstrzymywać od serdecznych uścisków.
- Zgubiłeś kilogram albo dwa - rzekł starszy Yamagata, odsu-
wając się od syna na łokieć. - To dobrze.
Nobuhiko pochylił brodę potwierdzająco. Saito poklepał się
po brzuchu.
- A ja je znalazłem! I jeszcze parę innych - zaśmiał się ser-
BEN BOVA CICHA WOJNA Przełożyła Jolanta Pers Pamięci Stephena Jaya Goulda, naukowca, pisarza, wielbiciela bejsbolu, inspirującego wszystkich ludzi myślących. Na wojnie wszystko jest proste, ale bywa, że nagłe najprostsza rzecz staje się trudna... Wojna jest dziedziną niepewności; trzy czwarte tego, na czym oparte są działania wojenne pokrywa mgła większej lub mniejszej niepewności. Karl von Clausewitz "O wojnie" Asteroida 67-046 - Byłem żołnierzem - rzekł. - A teraz jestem kapłanem. Możesz mówić mi Dorn. Elverda Apacheta nie mogła oderwać od niego wzroku. Widy wa- ła już cyborgów, ale ten... osobnik wydawał się bardziej maszyną niż człowiekiem. Poczuła dreszcz potępienia. Jak ludzka istota mogłaby dopuścić do tego, żeby jej ciało było tak zdeformowane? Nie był wysoki; EWerda była o kilka centymetrów wyższa od niego. Ramiona miał jednak dość szerokie, klatkę piersiową solidną i potężną. Lewa strona twarzy była z grawerowanego metalu, tak samo górna częs'ć głowy; jak mycka z najlepszej trawionej stali. Lewa ręka Dorna była protezą. Nawet nie próbował tego ukry- wać. W jakim stopniu jego ciało, ukryte pod szorstką tkaniną znisz- czonej tuniki i wytartych spodni, składało się z metalu i elektrycznych maszyn? Choć jego ubranie było wystrzępione, sięgające połowy łydki buty były wypolerowane na wysoki połysk. - Kapłanem? - spytał Martin Humphries. - Jakiego wyznania? Jakiego zakonu? Połówka warg Dorna, która była w stanie się poruszyć, wygięła się lekko. Us'miech albo grymas, EWerda nie była w stanie określić. - Zaprowadzę was do waszych kwater - rzekł Dorn. Miał niski głos, który brzmiał, jakby wydobywał się z brzucha bestii. Odbijał się lekkim echem po wykutych w skale ścianach. Humphries wyglądał na zaskoczonego. Nie był przyzwyczajony do tego, że ignoruje się jego pytania. Elverda obserwowała wyraz jego twarzy. Humphries był tak przystojny, jak tylko umożliwiały to terapie regeneracyjne i nanomaszyny kosmetyczne; wyraziste rysy, prosty kręgosłup, zgrabne kończyny, atletycznie płaski brzuch. Tylko jego szare oczy były bezwzględne i nieubłagane. Unosi się wokół niego jakaś' aura zepsucia, pomyślała Elverda. Jakby już był martwy i zaczynał gnić od środka. Wyglądało, jakby napięcie między tymi dwoma mężczyznami wysysało całą energię z niemłodego ciała EWerdy. - To była daleka podróż - rzekła. - Jestem bardzo zmęczona. Marzę o gorącym prysznicu i długiej drzemce. - Nie chcesz najpierw zobaczyć? - warknął Humphries. - Sama podróż zajęła nam ponad tydzień. Parę godzin możemy poczekać. - Głęboko w duchu zdumiały ją jej własne słowa. Kiedyś' odczuwałaby nieopanowane podniecenie. Czy te wszystkie lata nauczyły ją cierpliwości? Nie, uświadomiła sobie. Tylko zmę-
czyły. - Ja nie chcę czekać - rzekł Humphries i zwrócił się do Dorna: - Zabierz nas tam. Już dość się naczekałem. Muszę zobaczyć. Oczy Dorna, jedno brązowe jak u EWerdy, drugie płonące czer- wonym, elektronicznym blaskiem, na dłuższą chwilę zatrzymały się na Humphriesie. - No i? - naciskał Humphries. - Obawiam się, panie Humphries, że komora będzie zamknięta jeszcze przez następne dwanaście godzin. Niemożli... - Zamknięta? Przez kogo? Z czyjego polecenia? - Komora ma własne sterowanie. Zainstalował je ten, kto stwo- rzył sam artefakt. - Nikt mi o tym nie powiedział - mruknął Humphries. - Państwa kwatery są na końcu korytarza - odparł Dorn. Odwrócił się prawie jak lity blok metalu, ramiona i biodra razem, głowa nieruchoma na ramionach i ruszył centralnym kory- tarzem. Elverda szła obok niego, przy jego metalowym boku, nadal zła z powodu takiej autodesekracji. Zupełnie wbrew sobie zaczęła rozmyślać, jakim wyzwaniem byłoby wyrzeźbienie go. Gdyby był młodszy, pomyślała. Gdybym ja nie stała nad grobem. Istota ludzka i nieludzka, w jednej, dziwnie pełnej pasji postaci. Humphries kroczył po drugiej stronie Dorna i widać było, że z trudem tłumi gniew. W milczeniu szli korytarzem. Obciążone buty Humphriesa stukały o nierówne skaliste podłoże. Buty Dorna prawie nie czyniły hałasu. Może i jest w połowie maszyną, pomyślała Elverda, ale po- rusza się jak pantera. Grawitacja własna asteroidy była tak słaba, że Humphriesowi potrzebne były obciążone buty, by zapobiec idiotycznemu potyka- niu się. Elverda, która spędziła większość swojego długiego życia w środowiskach o niskiej grawitacji, czuła się jak w domu. Korytarz, którym szli, był tak naprawdę tunelem, zacienionym i tajemniczym, a może naturalnym kominem, utworzonym w metalicznej masie przez uciekające gazy, całe eony temu, gdy asteroida była jeszcze w stanie płynnym. Teraz wystygła i była tak chłodna, że Elverda poczuła, jak drży. Chropowaty sufit był tak nisko, że chciała się pochylić, choć racjonalna część jej umysłu podpowiadała jej, że to nie jest konieczne. Wkrótce ściany stały się bardziej gładkie, a sufit był wyżej. Ludzie poszerzyli tunel i nadali mu przekrój kwadratu, z laserową precyzją. Po obu stronach były drzwi, a sufit emanował pozbawionym błysku i cienia światłem. Elverda zaplotła ręce, czując chłód, którego mężczyźni najwyraźniej nie dostrzegali. Zatrzymali się przy szerokich podwójnych drzwiach. Dom wystukał kod dostępu na panelu wbudowanym w ścianę i drzwi rozsunęły się. - Pańska kwatera - rzekł do Humphriesa. - Może pan oczywiście zmienić kod, jeśli pan chce. Humphries skinął uprzejmie i przeszedł przez otwarte drzwi. Elverda zauważyła kątem oka obszerny apartament, wykładzinę i holograficzne okna na ścianach. Humphries obrócił się w drzwiach przodem do nich.
- Oczekuję, że skontaktujecie się z nami za dwanaście godzin - rzekł do Dorna stanowczym tonem. - Jedenaście godzin i pięćdziesiąt siedem minut - odparł Dom. Humphries nadął nozdrza i zatrzasnął przesuwne drzwi. - Tędy - Dorn wykonał gest ludzką ręką. - Obawiam się, że pani kwatera nie jest tak wystawna jak pana Humphriesa. - Jestem jego gościem - odparła. - To on płaci rachunki. - Jest pani wielką artystką. Słyszałem o pani. - Dziękuję. - Za mówienie prawdy? To nie jest konieczne. Byłam wielką artystką, rzekła sobie w duchu EWerda. Kiedyś. Dawno temu. Teraz jestem starą kobietą czekającą na śmierć. Głośno powiedziała j ednak: - Widział pan moje prace? - Tylko hologramy - odparł Dorn niskim głosem. - Kiedyś chciałem zobaczyć Pamiętającego na własne oczy, ale... przeszkodziły mi inne sprawy. - Był pan wtedy żołnierzem? - Tak. Kapłanem zostałem dopiero tutaj. Elverda chciała mu zadać jeszcze parę pytań, ale Dorn zatrzymał się przed nieoznaczonymi drzwiami i otworzył je przed nią. Przez chwilę wydawało jej się, że wyciąga do niej protezę. Cofnęła się. - Skontaktuję się za jedenaście godzin i pięćdziesiąt sześć minut - rzekł, jakby zauważył jej odruch. - Dziękuję. Odwrócił się, jak maszyna na łożysku. - Proszę poczekać - zawołała EWerda. - Proszę powiedzieć, kto jeszcze tu jest? Jest tak cicho. - Nikogo nie ma. Tylko my troje. - Ale... - Ja dowodzę oddziałem ochrony. Rozkazałem pozostałym, żeby wrócili na statek i tam czekali. - A naukowcy? Rodzina poszukiwaczy, którzy znaleźli ten artefakt? - Są na statku pana Humphriesa, na tym, którym pani przyleciała - wyjaśnił. - Pod ochroną moich ludzi. EWerda spojrzała mu w oczy. Jeśli cokolwiek w nich płonęło, nie była w stanie dojść do tego, co to jest. - Jesteśmy tu sami? Dorn skinął poważnie głową. - Pani, ja i pan Humphries, który płaci wszystkie rachunki. Ludzka połowa jego twarzy była równie nieruchoma co meta- lowa. EWerda nie potrafiła określić, czy próbuje żartować, czy mówi z goryczą. - Dziękuję - odparła. Odwrócił się, a ona zamknęła drzwi. Jej kwatera składała się z pojedynczego pokoju, w którym było przyjemnie ciepło, ale który nie był wiele większy od jej kajuty na statku, którym przylecieli. EWerda zobaczyła, że ktoś położył na łóżku jej skromną torbę podróżną, a podniszczony, stary komputer do rysowania w wytartym pudle podróżnym stał na biurku. Popatrzyła
na pudło z komputerem, jakby ją o coś oskarżało. Powinnam była zostawić go w domu, pomyślała. Mały robot użytkowy, składający się prawie wyłącznie z lśnią- cego metalicznego cylindra i sześciu błyszczących ramion, złożonych jak u modlącej się modliszki, stał cicho w najdalszym kącie. Elverda przyglądała mu się przez chwilę. Przynajmniej był w całości maszy- ną, a nie ludzką istotą, która poddała się samookaleczeniu. Przybrać najpiękniejszą formę we wszechświecie i zmienić się w hybrydę, trawestację ludzkości. Po co to zrobił? Żeby być lepszym żołnierzem? Bardziej sprawną maszyną do zabijania? Dlaczego odesłał wszystkich pozostałych? Zastanawiała się, otwierając torbę podróżną. Gdy niosła swoje przybory toaletowe do wąskiej niszy, która służyła za łazienkę, uderzyła ją nowa myśl. Czy odesłał ich zanim zobaczył artefakt, czy później? Czy on w ogóle go widział? Może... Dostrzegła swoje odbicie w lustrze nad umywalką i zamarła. Kiedyś mówiono o niej, że wygląda dostojnie jak królowa, bogini z miedzi. Teraz wyglądała na zgaszoną, zasuszoną na kość, jej twarz wyglądała jak geologiczna mapa przedstawiająca zbyt wiele lat życia, kombinezon kosmiczny wisiał na niej jak na manekinie. Jesteś stara, powiedziała do swego odbicia. Stara, obolała i zmęczona. To była długa podróż, powiedziała sobie. Musisz odpocząć. Jakiś głos w jej głowie roześmiał się szyderczo. Przez całą podróż do tego kawałka kosmicznej skały nie robiłaś nic, tylko odpoczywałaś. Jesteś gotowa na wieczny odpoczynek, po co zaprzeczasz? dch ouva Kiedyś' uczyła na Uniwersytecie Selene, a księżyc był najbliż- szym Ziemi miejscem, gdzie mogła przebywać po spędzeniu wielu lat w niskiej grawitacji. Na tyle bliskim planety, gdzie się urodziła, jedynej planety w Układzie Słonecznym, gdzie było życie i ciepło, jedynego miejsca, gdzie można było przechadzać się w promieniach słońca i czuć, jak jego ciepło przenika przez kos'ci, wąchać żyzną ziemię pielęgnującą jego dar, czuć chłodną bryzę muskającą włosy. Ona jednak odeszła od Ziemi całkowicie. Stała na lodowej grani zamarzniętego oceanu Europy; z orbitującego statku oglądała spię- trzone chmury Jowisza, wirujące i zmieniające kolory; wyrzeźbiła kilometrowego Pamiętającego w skale. Nie była jednak w stanie oglądać wioski, gdzie się urodziła, w miejscu, gdzie uderzały fale Pacyfiku, i patrzeć na białe chmurki przybierające kształty nieist- niejących zwierząt. Jej twórcze życie od dawna nie istniało. Żyła za długo; nie miała już żadnych przyjaciół, i nigdy nie miała rodziny. Jej życie nie miało już żadnego sensu, żadnego celu poza udawaniem i czekaniem. Odmawiała poddania się kuracji odmładzającej, jaką jej propono- wano. Na uniwersytecie nie zajmowała się już prawdziwą pracą, ale pomaganiem studentom, w których nie wypalił się jeszcze płomień s'wieżoś"ci i inspiracji. Jej życie było pełne żalu za rzeczami, których nie udało jej się osiągnąć i z powodu wszystkich niepowodzeń, jakie tylko zdołała sobie przypomnieć. Niepowodzeń w miłos'ci; te były najbardziej gorzkie. Była sławna jako największa artystka w Układzie Słonecznym: ta, która wyrzeźbiła Pamiętającego, twórczyni pierwsze-
go olbrzymiego obrazu w jonosferze, Dziewicy Andów. Szanowano ją, ale nie kochano. Czuła się pusta, samotna, bezpłodna. Nie było już nic, na co mogłaby czekać; absolutnie nic. I wtedy w jej życie wkroczył Martin Humphries. Młodszy o całe pokolenie, sprytny, żywotny, nawet bezwzględny, wpadł do jej aka- demickiej wieży z nowiną, że głęboko, w Pasie Asteroid, odkryto obcy artefakt. - To jakaś' forma dzieła sztuki - powiedział z nieomal rozpacz- liwym podekscytowaniem. - Musi pani tam polecieć i to obejrzeć. Próbując opanować od dawna zapomnianą tęsknotę, która gdzieś się w niej tliła, EWerda zapytała cicho: Cicna wojna - Dlaczego muszę z panem lecieć, panie Humphries? Dlaczego ja? Jestem starą ko... - Jest pani największą artystką naszych czasów - przerwał jej, nie wahając się nawet na mgnienie oka. - Musi pani to zobaczyć! Proszę przestać robić ze mnie idiotę z tą fałszywą skromnością. Jest pani prawie jedyną osobą w całym wirującym Układzie Słonecznym, która zasłużyła, żeby to zobaczyć! - Prawie? A kto jeszcze? - spytała. Zamrugał ze zdziwieniem. - Oczywiście, że ja. I teraz jesteśmy na tej bezimiennej asteroidzie, czekając, aż bę- dzie można zobaczyć obce dzieło sztuki. Tylko nas troje. Najbogatszy człowiek w Układzie Słonecznym. Podstarzała artystka, która żyje dłużej niż trzeba. I żołnierz-cyborg, który wyrzucił stąd wszystkich innych ludzi. On twierdzi, że jest kapłanem, przypomniała sobie Elverda. Kapłan, który jest w połowie maszyną. Zadrżała, jakby powiał chłodny wiatr. Ostry brzęczyk przerwał jej rozmyślania. Spoglądając w kie- runku głównej części pomieszczenia EWerda zobaczyła, że ekran telefonu miga na czerwono w rytm dźwięku. - Telefon! - zawołała. Na ekranie błyskawicznie pojawiła się twarz Humphriesa. - Proszę przyjść do mojej kwatery - oświadczył. - Musimy porozmawiać. - Proszę dać mi jeszcze godzinę. Muszę... - Natychmiast. Brwi Elverdy wyniośle powędrowały w górę. Czuła, jak uchodzą z niej siły. Kupił sobie prawo do rozkazywania jej. On może ci nawet zakazać dostępu do artefaktu. - Dobrze - przytaknęła. Humphries przechadzał się po pluszowej wykładzinie, gdy wkroczyła do jego kwatery. Zmienił swój kombinezon na luźny, błękitny pulower i kosztowne spodnie z prawdziwego diagonalu. Zasunął za nią drzwi, zatrzymał się przed niską kozetką i spojrzał na nią z powagą. - Czy pani wie, kim jest ten cały Dorn? - Wiem tylko to, co nam powiedział - odparła. - Sprawdziłem go. Moi ludzie na statku mają kompletne do- ssier. To rzeźnik, który przeprowadził masakrę na Poczwarce, sześć
lat temu. -On... - Tysiąc sto osób, mężczyzn, kobiet i dzieci. Wymordowani. To on poprowadził atak. - Powiedział, że był żołnierzem. - Najemnikiem. Bezwzględnym mordercą. Kiedyś, dawno temu, pracował dla Yamagaty. Poczwarka była habitatem skalnych szczurów. Kiedy jej populacja odmówiła wydania Larsa Fuchsa, Yamagata wysłał go na czele oddziału, który miał przekonać ich do współpracy. Zabił wszystkich. Rozwalił habitat na strzępy i pozwolił im umrzeć. Elverda chwyciła, drżąc, najbliższe krzesło i opadła na nie. Miała wrażenie, że z jej nóg uchodzi życie. - Wtedy nazywał się Harbin. Dorik Harbin. - Sądzono go? - Nie. Uciekł. Znikł. Zawsze sądziłem, że Yamagata pomagał mu się ukrywać. O wszystkim pomyśleli, zawsze tak robią. Musiał potem zmienić nazwisko. Nikt nie wynająłby rzeźnika, nawet Yamagata. - Jego .twarz... pół ciała... - Elverda poczuła straszną słabość, prawie na granicy omdlenia. - Kiedy to się...? - Pewnie po jego ucieczce. Może to taka próba zamaskowania się. - A teraz pracuje znów dla pana. - Chciała się roześmiać iro- nicznie, ale nie miała siły. - Zwabił nas na ten kawałek skały! Nie ma tu nikogo poza naszą trójką. - Ma pan swoich ludzi na statku. Na pewno przybędą na we- zwanie. - Jego oddział ochrony ma trzymać wszystkich poza nami z dala od asteroidy. On wydał te rozkazy. - Może je pan cofnąć. Pierwszy raz od spotkania Martina Humphriesa zobaczyła nie- pewność na jego twarzy. - Nie jestem pewien - odparł. - Czemu? - spytała EWerda. - Czemu on to robi? - Tego włas'nie zamierzam się dowiedzieć - Humphries podszedł do konsoli telefonu. - Harbin! - zawołał. - Proszę natychmiast przyjść do mojej kwatery. Zsyntetyzowany przez komputer głos odparł natychmiast, na- wet bez mikrosekundy opóźnienia: - Dorik Harbin już nie istnieje. Przekierowuję rozmowę do Dorna. Szare oczy Humphriesa zwęziły się na widok pustego ekranu telefonu. - Dom nie jest w tej chwili dostępny - oznajmił głos telefonu. - Skontaktuje się za jedenaście godzin i trzydzieści dwie minuty. - Co to ma znaczyć, że Dorn nie jest dostępny? - warknął Hum- phries w stronę telefonu. - Połącz mnie z oficerem wachtowym na pokładzie Orła Humphriesa. - Łącza zewnętrzne w tej chwili nie działają - odparł telefon. - To niemożliwe! - Łącza zewnętrzne w tej chwili nie działają - powtórzył nie- wzruszony głos. Humphries spojrzał na pusty ekran, po czym powoli odwrócił
się w stronę Elverdy Apacheta. - Odciął nas. Jesteśmy w pułapce. Sześć lat wcześniej Selene: siedziba Astro Corporation Pancho Lane odchyliła się na swoim rzeźbionym krześle, splatając palce przez oczami, usiłując ukryć podejrzliwość wobec mężczyzny siedzącego przed jej biurkiem. Jedną z podstawowych rzeczy, jakich nauczyła się przez te wszystkie lata pracy w charakterze szefa Astro Corporation, była kontrola nad emocjami. Kiedyś wstałaby z krzesła, obeszła biurko dookoła, złapała tego łżącego w żywe oczy sępa za kark i kopnęła go w tyłek, aż poleciałby do Nairobi, skąd podobno pochodzi. Ale teraz po prostu siedziała milcząc i czekała, co tamten ma do powie- dzenia. - Sojusz strategiczny przyniósłby nam obojgu korzyści - oświad- czył głębokim, melodyjnym barytonem. - W końcu tutaj, na Księżycu, jesteśmy sąsiadami, prawda? Pod względem fizycznym był z niego niezły byczek, przyznała Pancho. Jeśli to on ma być przynętą, to przynajmniej przysłali coś, w co można wbić zęby. Silny, szerokie kości policzkowe, mocna linia szczęki. Ciemne, głębokie oczy, które błyszczały, kiedy się uśmiechał, a robił to często. Błyszczące, białe zęby. Skóra tak czarna, że prawie fioletowa. Konserwatywny, szary, formalny rozpinany sweter, ale spod niego wyzierała pstrokata, wzorzysta kamizelka i delikatna, żółta koszula, która była rozpięta pod szyją i ukazywała pojedynczy łańcuch z grubego złota. - Wasza baza będzie ponad cztery tysiące kilometrów stąd, w basenie Aitlena. - Tak, oczywiście - odparł, z tym olśniewającym uśmiechem. - Ale nasza baza w Shackleton będzie zaledwie sto kilometrów od elektrowni Astro w Paśmie Malaperta. - Góry Wiecznego Światła - mruknęła Pancho, kiwając głową. Japończycy nazywali je Górami Lśniącymi. Daleko, w pobliżu księ- życowego bieguna południowego, było kilka wzniesień tak wysokich, że ich szczyty cały czas oświetlało słońce. Astro założyła tam elek- trownię słoneczną, blisko złóż zamarzniętej wody. - Instalacja, którą tam budujemy, będzie czymś więcej niż bazą - dodał przedstawiciel z Nairobi. - Mamy zamiar założyć prawdziwe miasto w kraterze Shackletona, jak Selene. - Naprawdę? - odparła Pancho z nieodgadnionym wyrazem twa- rzy. Kilka minut wcześniej poinformowano ją, że kolejny frachtowiec Astro zaginął w Pasie; już drugi w ciągu kilku tygodni. Humphries znowu za tym stoi, pomyślała, rozmyślając. Jeśli ten facet nie jest szpiclem Humphriesa, to niech mnie wrzucą do basenu z łajnem. Kolejną ważną rzeczą, której Pancho się nauczyła, było zachowanie młodzieńczego wyglądu. Kuracje odmładzające były kiedyś kosztowną ekstrawagancją dla gwiazd filmowych, a teraz próżność stała się czymś powszechnym, szczególnie wśród szaleńczo ambitnych handlarzy władzą w gigantycznych korporacjach. Pancho wyglądała więc fizycznie najakieś trzydzieści lat: wysoka, długonoga, szczupła. Usunęła sobie nawet tatuaż z pośladka, bo intrygi rodem z sal konferencyjnych wymagały czasem łóżkowych manewrów, a ona nie chciała, żeby błąd z młodości stał się
podstawą do szeptanych plotek. Nie zrobiła jednak nic ze swoją twarzą, którą uważała za dość pospolitą z wyjątkiem nieszczęsnej, mocno zary- sowanej, kwadratowej szczęki. Jej jedyne ustępstwo wobec upływu lat polegało na tym, że nie farbowała swoich krótko przyciętych włosów, gdy całkiem osiwiała. Wizaży ści powiedzieli jej, że stanowią piękny kontrast przy jej skórze koloru mokki. Pancho w pewnym stopniu sprzeciwiała się najnowszym trendom w modzie. W tym sezonie nosiło się puchate pulowery i ciężkie swetry, z wycięciami w strategicznych miejscach, co przyciągało uwagę. Zamiast tego Pancho miała na sobie dopasowany garnitur ze spodniami, który podkreślał jej wzrost i smukłą figurę, oraz elegancką biżuterię przywie- zioną z asteroid: kolczyki i bransolety. Jej biuro nie było specjalnie duże, jak zwykłe korporacyjne apartamenty, ale było urządzone z przepychem: nowoczesne meble i obrazy, które Pancho osobiście zamówiła, oraz ho- lookna przedstawiające scenerię z pół tuzina światów. - Przepraszam, jeśli to pytanie zabrzmi głupio, ale nigdy dotąd nie byłem na Księżycu. Czy ta boazeria jest z prawdziwego drewna? - spytał gość z szeroko otwartymi oczami. No, daj spokój, zżymała się w duchu Pancho, przecież nie jesteś aż takim wieśniakiem. - A pani biurko? Czy przyleciało z Ziemi aż na Księżyc? - W pewnym sensie - odparła obojętnym tonem, zastanawiając się, w jakim stopniu ta naiwność jest udawana. - Nasz dział biotechnologii przysłał ładunek zmodyfikowanych genetycznie bakterii, które produkują celulozę. Tak samo jak drzewa, tylko na poziomie komórkowym. - Rozumiem - odparł niepewnie. - Bakterie wyprodukowały dla pani bioinżynieryjne drzewo. Pancho skinęła głową. - Sprowadzamy z Ziemi tylko małe robaki, a one same się powielają. - Fantastycznie. Nairobi Industries nie ma działu biotechnologii. W po- równaniu z Astro czy Humphries Space Systems jesteśmy małą firmą. - Cóż, wszyscy kiedyś zaczynaliśmy od zera - odparła Pancho, zastanawiając się, czy nie brzmi to głupkowato. Jej gość najwyraźniej tego nie zauważył. - A zatem, w zamian za pomoc przy budowie bazy na Księżycu proponujemy niezwykłe wejście na rynek afrykański i subkontynentu indyjskiego. Subkontynent indyjski, pomyślała Pancho ponuro. Broń jądrowa, wojna biologiczna; dla biednych durni niewiele już zostało. AAfryka to nadal w dużym stopniu chaos. - Staramy się także zbudować silne związki z Australią i Nową Zelandią- mówił dalej. - Boją się handlować z Afrykanami, ale widzą okazję do interesu, więc próbują pokonywać uprzedzenia. Pancho skinęła głową. Ten facet to szpicel, nic innego. Ktoś', dla kogo pracuje, jest diabelnie sprytny, że przysłał z ofertą Murzyna. Myśli, że mi odbije i nie zauważę zastawionej pułapki. Humphries. To musi być Martin Humphries, pomyślała. Stary Humper poluje na Astro od lat. To jest jego kolejny manewr. I znowu zaczął zestrzeliwać nasze frachtowce. Jakby czytając jej w myślach, przedstawiciel Nairobi dodał konfidencjonalnie, prawie szeptem:
- Poza tym, sojusz między naszymi firmami da nam przewagę nad Humphries Space Systems, że tak powiem. Razem możemy odebrać HSS ładny kawałek rynku. Panczo poczuła, że jej brwi unoszą się w górę. - Ma pan na myśli metale i minerały z asteroid, które kupują korporacje na Ziemi? - Tak. Oczywiście. Ale Selene też importuje dużo surowców pozyskiwanych przez Humphriesa w Pasie. Jak Pancho wiedziała, wielka walka toczyła się o kontrolę nad zasobami z Pasa Asteroid. Metale i minerały pozyskiwane w Pasie były przetwarzane przez ziemski przemysł, poważnie nadszarpnięty przez klęski naturalne spowodowane przełomem cieplarnianym. - Cóż - rzekł przedstawiciel Nairobi ze swoim błyszczącym uśmiechem - przecież wszyscy wiemy, że o to chodzi. Nie wzbudza to w pani zainteresowania? Pancho odwzajemniła uśmiech. - Oczywiście, że wzbudza - oparła, wspominając dzieciństwo w Zachodnim Teksasie, kiedy to ona i jej rówieśnicy krzyżowali palce, kiedy pletli jakieś bzdury. - Poświęcamy temu zagadnieniu wiele uwagi, zapewniam pana. - Więc zarekomenduje pani ten sojusz zarządowi? Na jego przystojnej, młodej twarzy dostrzegła zapał. Nadal się uśmiechając, Pancho odparła: - Chciałam o tym trochę pomyśleć, poproszę moich pracowni- ków o przejrzenie danych. A potem, jeśli wszystko będzie w porząd- ku, oczywiście przedstawię problem zarządowi. Prawie rozpromienił się z radości, pomyślała. Ten, kto przysłał tego mięśniaka, nie zrobił tego z powodu jego twarzy pokerzysty. Wstała, a on poderwał się tak niezręcznie, że przez sekundę Pancho wydawało się, że podleci pod sufit. Potknął się lekko i musiał chwycić się brzegu biurka, nieprzyzwyczajony do niskiej księżycowej grawitacji. - Ostrożnie - rzekła z uśmieszkiem. - Tutaj waży pan tylko jedną szóstą normalnego ziemskiego ciężaru. Rzucił jej zawstydzone spojrzenie. - Zapomniałem. Obciążone buty wiele nie pomagają. Proszę mi wybaczyć. - Żaden problem. Do księżycowej grawitacji wszyscy muszą się przyzwyczaić. Jak długo zostaje pan w Selene? - Jutro wyjeżdżam. - Nie będzie pan rozmawiał z nikim z HSS? - Nie. Pan Humphries ma reputację pożeracza mniejszych firm i raczej im nie pomaga. A może on wcale nie jest od Humphriesa?, pomyślała Pancho. - Więc przyleciał pan tu tylko po to, żeby zobaczyć się ze mną? Skinął głową. - Ten sojusz jest dla nas bardzo ważny. Chciałem porozmawiać o tym z panią twarzą w twarz, nie przez wideofon. - Całkiem słusznie - odparła Pancho, obchodząc biurko i wy- konując gest w stronę drzwi. - Szmergla dostaję od tego trzysekun- dowego opóźnienia w łączności.
Zamrugał. - Szmergla? To jakiś księżycowy slang? - We Wschodnim Teksasie tak się mówi na świra. - Pani jest z Teksasu? - Kiedyś byłam. Pancho pozostawała niewzruszona, patrząc, jak próbuje ją wma- newrować w konwersację, która skończy się zaproszeniem na kolację, zanim wyprosi go ze swojego biura. Ładnie pachnie, zauważyła. Jakaś woda kolońska przypominająca cynamon i cierpkie przyprawy. Wreszcie zdobył się na to. -Jak sądzę, ktoś, kto zajmuje takie ważne stanowisko jak pani, musi mieć bardzo wypełniony kalendarz. 22 Den nuva - Istotnie. Bardzo. - Miałem nadzieję, że może zjemy dziś razem kolację. Nie znam nikogo innego w Selene City. Zrobiła przed nim przestawienie: wyświetliła swój terminarz na ekranie ściennym. - Jestem umówiona na obiad z moją dyrektor od PR. Wyglądał na autentycznie zdruzgotanego. - Ach. Rozumiem. Pancho nie mogła się opanować i uśmiechnęła się. - Do licha, mogę z nią pogadać kiedy indziej. Chodźmy na kolację. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Pancho odkryła, że w łóżku też jest dobry. A nawet świetny. Ale następnego dnia, kiedy już wracał na Ziemię, Pancho spożyła śniadanie składające się z soku pomarańczowego i witaminy C, po czym zadzwoniła z kuchni do swojego dyrektora ochrony i kazała mu gruntownie sprawdzić faceta. Jeśli nie jest od Humphriesa, może ktoś inny chce się wedrzeć na to terytorium. Zachichotała i ruszyła w stronę biura. Zapomniała, jak miał na imię. Szybki statek Nautilus Statek był kiedyś frachtowcem o niemożliwej nazwie Światła Lubbock, żeglującym po Pasie Asteroid, odbierającym rudy wyko- pane przez skalne szczury i przewożącym je do fabryk na orbicie okołoziemskiej i na Księżycu. Lars Fuchs i jego banda obszarpań- ców przejęła statek i nazwała go Nautilus, imieniem fikcyjnej łodzi podwodnej, należącej do mściciela, kapitana Nemo. Przez te wszystkie lata Lars dużo w statku zmienił. Nadal miał on kształt hantli, wirujących na fulerenowej nici, co zapewniało załodze złudzenie grawitacji. W zewnętrznych zasobnikach nadal mógł prze- wozić tysiące ton rudy. Teraz jednak miał tam pięć potężnych laserów, których Fuchs używał jako broni. Był też opancerzony cienką warstwą asteroidowej blachy miedzianej, umieszczonej kilka centymetrów od prawdziwego kadłuba statku, co wystarczyło na sekundę lub nawet więcej absorbować promień podczerwonego lasera. Napęd Nautilusa należał do najpotężniejszych w Pasie. Prędkos'ć i zwrotność były dla pirackiego statku ważne. Na zabałaganionym mostku Fuchs pochylił się nad fotelem pilota
i skrzywił na widok odczytu skanera. - To tylko frachtowiec, nic innego - rzekła Amarjagal, jego pilotka. Była potężną, spokojną kobietą mongolskiego pochodzenia, która pracowała dla Fuchsa, odkąd uciekł z centrum górniczego na Ceres, wybierając wygnanie i piractwo. - Z modułem załogowym? - warknął Fuchs. Nodon, inżynier pokładowy, także należał do bandy wyrzutków Fuchsa od początku. Byl chudy jak szczapa, sama skóra i kos'ci, z głową ogoloną na łyso i ceremonialnymi tatuażami z blizn w formie spiral na policzkach. Nad ustami miał złowieszczy czarny wąs, a jego ciemne brązowe oczy były wielkie i pełne wyrazu, jakby malowała się w nich dusza. - Moduł załogowy oznacza, że tam jest żywnos'ć -przypomniał, przyglądając się obrazowi na ekranie. -1 zapasy lekarstw - dodała Amarjagal. -1 jedne, i drugie bardzo by się przydały - rzekł Nodon. Fuchs potrząsnął głową z namysłem. - To może być pułapka. Nikt z załogi nie odpowiedział. Patrzyli na siebie i milczeli. Fuchs miał na sobie czarny pulower i bezkształtne czarne spodnie. Był krępy, o baryłkowatej klatce piersiowej i wyglądał jak niedźwiedź, zwłaszcza, gdy ryczał w złości, a jego gniew był nieprzejednany. Miał szeroką twarz o mocno zarysowanej szczęce, jakby wyrzeźbioną przez nienawiść, z cienkimi, zawsze zaciętymi ustami, głęboko osadzonymi oczami, patrzącymi o wiele dalej, niż widzieli inni. Wyglądał jak borsuk albo rosomak, mały, ale piekielnie niebezpieczny. Od prawie dziesięciu lat Lars Fuchs był piratem, renegatem żeglującym przez puste, milczące przestrzenie Pasa, łupiącym statki należące do Humphries Space Systems. Kiedyś uważał się za najszczęśliwszego człowieka w Układzie Słonecznym. Zakochany student lecący na pierwszą załogową ekspe- 24 tsen dwu dycję do Pasa Asteroid, który potem poślubił najpiękniejszą kobietę, jaką widział w życiu, Amandę Cunningham. Potem jednak wplątał się w walkę o bogactwa Pasa Asteroid, jeden człowiek przeciwko Martinowi Humphriesowi, najbogatszemu człowiekowi poza Ziemią, i wynajętym zbirom Humphries Space Systems. Kiedy najemnicy HSS wreszcie go osaczyli, Amanda błagała Humphriesa, by darował Larsowi życie. Humphries był miłosierny, w najokrutniejszy sposób, jaki można sobie wyobrazić. Fuchs został wygnany z Ceres, jedynego stałego osiedla w Pasie, zaś Amanda rozwiodła się z nim i wyszła za Humphriesa. To ona była ceną za życie Fuchsa. Od tej chwili Fuchs wędrował przez mroczną pustkę Pasa jak Latający Holender, nigdy nie dokując w ludzkich siedzibach, czasem prowadząc poszukiwania na asteroidach leżących na najdalszych rubieżach i kopiąc rudy metali i minerałów, które następnie sprzedawał statkom rafineriom. Częściej jednak napadał na frachtowce HSS, jak jastrząb ata- kujący gołębia, pozbawiał je zapasów, a nawet kradł rudę, którą przewoziły, a potem potajemnie sprzedawał innym skalnym szczurom handlującym w Pasie. Powtarzanie sobie, że jest cierniem w żywym
organizmie Humphriesa, było kiepską metodą zachowania szacunku do samego siebie. Na pewno był to niewielki cierń, ale wystarczał Fuchsowi, by pozostać przy zdrowych zmysłach. Choć prawie za- wsze atakował automatyczne bezzałogowe frachtowce lecące z rudą do układu Ziemia/Księżyc, czasem jednak atakował statek z załogą. Fuchs nie uważał siebie za mordercę, ale czasem dochodziło do rozlewu krwi. Jak wtedy, gdy zniszczył bazę najemników HSS na Weście. Teraz skrzywił się na widok zbliżającego się frachtowca z mo- dułem załogowym. - Zapasy nam się kończą - rzekł cicho Nodon, na granicy szeptu. - Nie będą mieli dużo na pokładzie - odmruknąl Fuchs. - Powinno wystarczyć dla nas i dla reszty załogi na parę tygo- dni. - Może. Moglibyśmy zabrać więcej zapasów ze statku logi- stycznego. Nodon lekko skinął głową. - Pewnie tak. Mimo nazwy, Pas Asteroid był wielkim obszarem pustki między orbitami Marsa i Jowisza, usianym malutkimi, zimnymi, ciemnymi bryłkami metalu i skały, wirującymi dookoła Słońca, resztkami po- zostałymi po stworzeniu Układu Słonecznego. Największa, Ceres, mierzyła zaledwie tysiąc kilometrów s'rednicy. Większość asteroid miała rozmiar kamyków, otoczaków, pyłu. Odpady, pomyślał Fuchs. Strzępy materii, które nigdy nie stały się prawdziwą planetą. Resztki. Boże śmieci. Te śmieci były jednak istnym skarbcem dla zdesperowanej ludzkos'ci będącej w potrzebie. Ziemia bardzo ucierpiała wskutek zmiany klimatu, przełomu cieplarnianego, który zaatakował ją nagle i podstępnie, w ciągu paru dziesięcioleci. Lodowce roztopiły się, po- ziom oceanów wzrósł, miasta nadmorskie na całym świecie zostały zalane, globalna sieć energetyczna rozpadła się, setki milionów ludzi straciło dach nad głową, środki utrzymania, a nawet życie. Tereny rolne wyschły na pył z powodu wiecznej suszy, pustynie skąpały deszcze, potężne burze dawały się we znaki przerażonym, głodującym uciekinierom na całym świecie. Na dalekich obszarach Pasa Asteroid było mnóstwo metali i mi- nerałów, surowców, które mogły zastąpić utracone bogactwa naturalne Ziemi. Fabryki budowane na orbicie i na Księżycu potrzebowały surowców. Dla znękanej, cierpiącej Ziemi ratunkiem były bogactwa i energia z kosmosu. Fuchs teraz o tym nie myślał. Skupiał się raczej na frachtowcu żeglującym w Pasie, lecącym wolno w stronę Ziemi. - Jeśli na pokładzie jest załoga, dlaczego lecą wolno po elipsie Hohmanna? Czemu nie odpalą napędu fuzyjnego i nie przyspieszą lotu na Ziemię? - Może mają awarię silników - podsunęła Amarjagal, nie odry- wając wzroku od przyrządów. - Nie wysyłali wołania o pomoc. Pilotka nie odezwała się. - Moglibyśmy go wywołać - zaproponował Nodon.
-1 dać mu znać, że lecimy jego tropem? - warknął Fuchs. - Jeśli my go widzimy, to on też nas widzi. - To niech nas wywoła. - Nie wysyła niczego poza normalnym sygnałem śledzenia i namiarem telemetrycznym - rzekła Amarjagal. - Jak się nazywa i gdzie jest zarejestrowany? Pilotka dotknęła klawiatury i na tle obrazu statku pojawiły się dane: John C. Fremont, armator i użytkownik: Humphries Space Systems. Fuchs wziął głęboki oddech. - Spadamy stąd - rzekł, łapiąc pilotkę za ramię szeroką dłonią 0 grubych palcach. - Ten statek to pułapka. Amarjagal spojrzała na inżyniera siedzącego po jej prawej stro- nie, po czym posłusznie wstukała nowe parametry kursu. Nautilus uruchomił silniki fuzyjne i odleciał w głąb Pasa. Na pokładzie statku John C. Fremont Dorik Harbin obserwował ekran radaru na panelu sterowania, wpatrując się swymi błękitnymi jak lód oczami w obraz statku Fuchsa odlatującego gdzieś daleko. Jego oblicze było twarzą wojownika z dawnych lat: wysokie kości policzkowe, wąskie oczy, błyszcząca, ciemna broda łącząca się z grubą, ciemną strzechą włosów nad czołem. Na jego szarym kombinezonie widniało logo HSS, na kieszeni na lewej piersi, a na rękawach i mankietach wyszyto symbole stopnia i funkcji; nosił go jak wojskowy mundur, nieskazitelnie czysty i wyprasowany. W jego oczach barwy lodowca czaiła się udręka. Spał tylko wtedy, gdy już nie mógł utrzymać się na nogach i nawet wtedy musiał brać środki nasenne, by odpędzić czające się w jego duszy koszmary. A teraz o mało się nie uśmiechnął. W przeszłości już parę razy polował na Fuchsa, a ten wyrzutek prawie zawsze mu uciekał. Z jed- nym wyjątkiem, a i tak była wtedy potrzebna cała armia najemników, a Humphries pozwolił Fuchsowi ujść z życiem. Harbin dowiedział się, że tak naprawdę chodziło o żonę Fuchsa. Teraz jednak Humphries rozkazał Harbinowi znaleźć Fuchsa 1 zabić. Dyskretnie. W zimnych ciemnościach Pasa, gdzie przez całe miesiące, a nawet lata, nie byłoby wiadomo, że ktoś zginął. Harbin ścigał swoją zwierzynę sam. Obecność innych ludzi powodowała komplikacje, wywoływała wspomnienia i pragnienia, których wolał uniknąć. Harbin potrząsnął głową, zastanawiając się, co tak naprawdę zamierza Humphries. Lepiej nie wiedzieć, powiedział sobie w duchu. Popełniłeś w życiu tyle zbrodni, że wystarczy ci na koszmary do końca życia. Cudze nie są ci do niczego potrzebne. Selene: Święto Zimowego Przesilenia Było to najważniejsze wydarzenie towarzyskie roku. Każdy, kto cokolwiek znaczył w Selene City, był zaproszony, a każdy, kto był zaproszony, ładnie się ubierał i przybywał na przyjęcie. Douglas Stavenger, potomek rodziny, która dała początek księżycowemu narodowi, przyprowadził żonę. Ambasador Globalnej Rady Ekono- micznej, która pod każdym względem - z wyjątkiem nazwy - była ziemskim rządem, przyprowadził dwie z czterech swoich żon. Pancho Lane, szefowa konkurencyjnej Astro Corporation, przyszła sama. No-
buhiko Yamagata, szef gigantycznej japońskiej korporacji, specjalnie w tym celu przyleciał do Selene. Nawet Wielki George Ambrose, kędzierzawy rudzielec, który przewodził skalnym szczurom z Ceres, przyleciał swoim szybkim statkiem aż z Pasa, by być na przyjęciu bożonarodzeniowym Martina Humphriesa. Na zaproszeniach określano je jako Święto Zimowego Przesilenia, by nie urazić muzułmanów, buddystów, hinduistów i zatwardziałych ateistów, jacy znaleźli się na liście zaproszo- nych. Niektórzy z chrześcijańskich konserwatystów narzekali na brak szacunku, ale Martin Humphries przecież nigdy nie udawał wierzącego. Wielki George narzekał, z kuflem piwa w obu łapach wielkich jak bochny, że w jego rodzinnej Australii ten dzień zapo- wiadał dopiero zimowe ciemności, a nie coraz dłuższe dni, które prowadziły do wiosny. Jednym z powodów, dla których wszyscy stawiali się w komple- cie, była iście królewska willa Humphriesa na najgłębiej położonym poziomie Selene City. Rzadko zapraszał kogokolwiek do swojego UCH LJ\J\a. dworzyszcza, więc to ciekawość zwabiła większą liczbę z tych setek gości niż pogoń za dobrą świąteczną zabawą. Teoretycznie rozległy dom z płaskim dachem należał do centrum badawczego trustu Humphriesa. Była to oczywiście fikcja, pomnik sprytu Martina Humphriesa. Pozbawiona powietrza powierzchnia Księżyca była narażona na różnice temperatur rzędu czterystu stopni Fahrenheita między cieniem a słońcem, skąpana w twardym promieniowaniu Słońca i przestrzeni kosmicznej, bombardowana nieustannym deszczem mikroskopijnych meteoroidów. Osiedla ludzkie zbudowano więc pod powierzchnią, a im głębiej było położone dane lokum, tym bardziej było prestiżowe i kosztowne. Humphries zbudował swój dom w najgłębszej grocie pod pierwotną Bazą Księżycową, siedem poziomów pod powierzchnią. Założył tam olbrzymi ogród, który wypełniał grotę uderzającą do głowy wonią róż i bzów, nawadnianych wodą produkowaną z tlenu i wodoru wydobywanego ze skał na powierzchni Księżyca, oświetla- nych długimi lampami o szerokim widmie świetlnym symulującym światło Słońca. Powierzchnia ogrodu przekraczała nieco kilometr kwadratowy, dziesięć hektarów. Utrzymanie tego niesamowitego raju kosztowało fortunę, z pretensjonalnymi, wiecznie kwitnącymi azaliami i piwoniami, z olchami i brzozami o białej korze, z wdzięcz- nymi gałęziami uroczynu. Kwitnące krzewy białych i różowych gardenii dorównywały wzrostem drzewom. Humphries założył trust badawczy w celu finansowania tego ogrodu, a nawet zmusił rząd Selene do zaakceptowania nieco absurdalnego uzasadnienia, że jest to długoterminowy projekt badawczy dotyczący sztucznej ekologii na Księżycu. Tymczasem w rzeczywistości Humphries po prostu chciał mieszkać na Księżycu, jak najdalej od zrzędliwego ojca i targanej burzami powierzchni ojczystej planety. Zbudował więc sobie dwór pośrodku podziemnego Edenu; którego połowę zajmowały laboratoria badawcze i warsztaty botaniczne, a drugą - wystawny dom, w którym mieszkał tylko Martin Humphries.
Mieszkalna połowa willi była na tyle duża, że mogła pomieścić setki gości. Większość zresztą zmies'ciła się w olbrzymim salonie, zaś inni spacerowali po eleganckiej jadalni, galerii obrazów i patio na zewnątrz. Pancho ruszyła prosto do baru wbudowanego w wypełnioną książkami bibliotekę, gdzie znalazła Wielkiego George' a Ambrose' a, z oszronionym kuflem w ręce, pogrążonego w dyskusji ze zgrabną, krótko ostrzyżoną blondynką. George odruchowo owijał wokół palca wolnej ręki kołnierzyk koszuli i widać było, jak nieswojo czuje się w smokingu. Ciekawe, kto mu zawiązał muszkę, pomyślała Pancho. Może to taka przypinana. Uśmiechając się złośliwie, Pancho przecisnęła się przez rozplot- kowany tłum i zamówiła bourbona z piwem imbirowym u jednego z trzech barmanów o zaaferowanym wyrazie twarzy. Słyszała wokół siebie szum dziesiątków rozmów, śmiechy, dzwonienie kostek lodu w szklankach, wszystkie te odgłosy wypełniały wielkie pomieszcze- nie z sufitem wyłożonym belkami. Pancho oparła się łokciami o bar i poszukała w tłumie wzrokiem Amandy. - Hej, Pancho! - Wielki George wyplątał się z objęć blondynki i przepchnął w jej stronę, a tłum rozstępował się przed nim jak ża- glówki pierzchające przed supertankowcem. - Co tam słychować, stara kumpelo? - spytał George swoim zadziwiająco wysokim, słodkim tenorem. Pancho zaśmiała się. Pnąc się po śliskich stopniach korporacyjnej drabiny w Astro włożyła dużo wysiłku w zgubienie swojego akcentu z Zachodniego Teksasu, a tymczasem akcent George' a stał się jeszcze cięższy od chwili, gdy widziała go ostatni raz. - Niezła impreza, nie? - próbowała przekrzyczeć hałasujący tłum. George pokiwał głową z entuzjazmem. - W tym pokoju jest tyle kasy, że wystarczyłoby na sfinansowa- nie wycieczki na Alfę Centaura. -1 z powrotem. - Co u ciebie, Panch? - Nie mam powodów do narzekań - skłamała, nie chcąc rozma- wiać o ginących frachtowcach. - A co tam u skalnych szczurów? - Zamknęliśmy ostatni magazyn na Ceres - odparł. - Teraz wszystko jest już na Poczwarce. 30__________________________________^.. ^.» - Skończyliście wreszcie habitat? - E, nigdy go nie skończymy. Cały czas coś dorabiamy, tu zawiesimy, tam dokleimy. Ale nie musimy już mieszkać w kurzu na dole. I mamy przyzwoitą grawitację. Nadal przeszukując tłum wzrokiem, Pancho spytała: - Cale jedno g7 - Jedną szóstą, jak tu. Wystarczy, żeby kości produkowały wapń, i takie tam. - Widziałeś Mandy? Brodata twarz George'a skrzywiła się w grymasie. - Panią Humphries? Nie. Ani śladu. Pancho zauważyła w głosie rudzielca cień potępienia. Jak większość skalnych szczurów nienawidził Martina Humphriesa.
Może ma żal do Amandy, że wyszła za Humphriesa, zastanawiała się Pancho. Zanim jednak spytała go o to, Humphries pojawił się w drzwiach prowadzących do salonu, z Amandą u boku, którą prowadził za nadgarstek. Była nieziemsko piękna, w białej sukni bez rękawów, opadającej aż do ziemi miękkimi fałdami. Mimo jej luźnego kroju wszyscy wi- dzieli, że Amandą jest najpiękniejszą kobietą w Układzie Słonecznym, pomyślała Pancho: lśniące blond włosy, twarz, która zawstydziłaby nawet Helenę trojańską, figura, która wprawiała mężczyzn, a nawet wiele kobiet, w niemy zachwyt. Uśmiechając się lekko, Pancho zauważyła, że włosy Amandy ułożono tak, iż wyglądała na centy- metr wyższą od Humphriesa, mimo wkładek, jakie on zawsze nosił w butach. Kiedy Pancho poznała Humphriesa, ponad dziesięć lat temu, miał okrągłą, nalaną twarz, miękkie ciało, niewielki brzuszek. Ale miał twarde, przeszywające oczy jak szare odłamki krzemienia umieszczone pośrodku pustej twarzy. Odkąd ożenił się z Amandą, stał się smuklejszy, prostszy, rysy mu się wyostrzyły. Pancho doszła do wniosku, że korzystał z nanoterapii; operacje plastyczne stały się zbędne, skoro można zmusić nanomaszyny, by naciągnęły mięśnie, wygładziły skórę, zlikwidowały zmarszczki. Tylko te szary oczy pozostały niezmienione: brutalne i bezlitosne. - Czy mogę prosić o uwagę? - zawołał Humphries silnym barytonem. Wszyscy zamilkli i odwrócili się w kierunku gospodarza i go- spodyni. Us'miechając się szeroko, Humphries oznajmił: - Czy możecie na chwilę oderwać się od baru? Amanda i ja chcielis'my cos' ogłosić. Gos'cie posłusznie ruszyli w stronę salonu. Pancho i George ociągali się chwilę przy barze, aż dołączyli do pozostałych. George nawet odstawił swój kufel. Salon wypełnił tłum kobiet w wykwint- nych sukniach i olśniewającej biżuterii oraz mężczyzn w formalnych czarnych strojach. Pawie i pingwiny, pomyślała Pancho. Tylko że kobiety to pawie. Salon był wielki, ale Pancho poczuła się nieswojo w obecności tylu stłoczonych ludzi, choć byli tak dobrze ubrani. Skrzywiła się, czując woń perfum zmieszaną z wonią potu. Humphries poprowadził Amandę do fortepianu stojącego po- środku, po czym wspiął się na taboret. Amanda stała na podłodze obok niego, uśmiechała się, ale Pancho widziała, że czuje się niezręcznie; wyglądała na nieszczęśliwą, prawie przerażoną. - Drodzy przyjaciele - zaczął Humphries. Przyjaciele, też mi coś, pomyślała Pancho. On nie ma przyjaciół, tylko ludzi, których kupuje albo zastrasza. - Cieszę się, że was tu wszystkich widzę. Mam nadzieję, że dobrze się bawicie. Jakiś lizus zaczął klaskać i po chwili klaskał cały tłum. Nawet Pancho im zawtórowała. Humphries uśmiechnął się i usiłował przybrać skromny wyraz twarzy.
- Tak się cieszę - rzekł. - Jestem taki szczęśliwy, że mogę się z wami podzielić dobrą nowiną - zawahał się na moment, napawa- jąc niecierpliwością tłumu. - Amanda i ja spodziewamy się syna. Nie znamy jeszcze dokładnej daty porodu, ale nastąpi to gdzieś pod koniec sierpnia. Kobiety zagruchały słodko, mężczyźni wznieśli kilka okrzyków, po czym wszyscy zaczęli klaskać i wykrzykiwać gratulacje. Pancho była na tyle wysoka, że widziała wszystko ponad głowami tłumu. Nie spuszczała wzroku z Amandy. Mandy uśmiechała się, ale w tym uśmiechu nie było ani śladu szczęścia. Tłum utworzył zaimprowizowaną kolejkę do składania gratulacji i każdy gość podchodził do Humphriesa i przyszłej matki, by uścisnąć im dłonie. Kiedy przyszła kolej na Pancho, ta dostrzegła w oczach Amandy, błękitnych jak porcelana, pustkę i rozpacz. Znała Amandę z lat, gdy razem pracowały jako astronautki dla Astro Corporation. Pancho była przy tym, jak Mandy poznała Larsa Fuchsa, a potem przy jego oświadczynach. Były starymi przyjaciół- kami od serca - dopóki Amanda nie wyszła za Humphriesa. Przez ostatnie osiem lat widywała Mandy rzadko i nigdy samą. - Gratulacje, Mandy - rzekła Pancho obejmując jej dłoń swoimi dwoma. Ręka Amandy była zimna i Pancho poczuła, jak drży. - Mnie też pogratuluj, Pancho -rzekł Humphries, radosny i roz- promieniony. - Będę ojcem. Beze mnie by się to nie udało. - Jasne - rzekła Pancho puszczając dłoń Amandy. - Gratulacje. Dobra robota. Chciała zapytać, dlaczego zajęło im to aż osiem lat, ale ugryzła się w język. Chciała powiedzieć, że zapłodnienie kobiety nie jest jakąś skomplikowaną pracą, ale też udało jej się powstrzymać. - A teraz mam już wszystko, co jest mi do szczęścia potrzebne - rzekł Humphries, trzymając dłoń Amandy gestem posiadacza. - Z wyjątkiem Astro Corporation. Czemu nie przejdziesz z honorami na emeryturę, Pancho, i nie wpuścisz mnie na należne mi miejsce prezesa zarządu Astro? - Możesz sobie pomarzyć, Martin - mruknęła Pancho. Uśmiechając się radośnie, Humphries rzekł: - To będę musiał znaleźć jakiś inny sposób na przejęcie kontroli nad Astro. - Po moim trupie. Humphries uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Pamiętaj, że to ty powiedziałaś, nie ja, Pancho. Pancho zmarszczyłabrwi, zostawiła ich i wmieszała się w tłum, ale nie spuszczała Amandy z oczu. Gdybym tylko mogła porozmawiać z nią na osobności, bez wiszącego na niej Humpera... W końcu zobaczyła, że Amanda uwalnia się od męża i idzie w stronę schodów prowadzących do jej sypialni. Wyglądała, jakby wychodziła cichaczem, uciekała. Pancho przemknęła do kuchni obok zapracowanej, narzekającej służby, która już zaczęła zmywać talerze i szkło, po czym pobiegła tylnymi schodami. Pancho wiedziała, gdzie znajdował się główny apartament. Osiem lat temu, zanim Mandy wyszła za Fuchsa i Humphries intensywnie się do niej zalecał, Pancho włamała się do willi Humphriesa i poszperała tam jako szpieg przemysłowy na rzecz Astro Corporation. Słysząc hałas
gos'ci z dolnej kondygnacji, przemknęła korytarzem na piętrze i przez otwarte drzwi do salonu przylegającego do głównej sypialni. Przytrzymując swoją długą spódnicę, żeby nie szeleściła, Pancho weszła do sypialni i rozejrzała się. Amanda była w łazience. Pancho widziała jej odbicie w wielkim lustrze przez otwarte drzwi łazienki; stała przy umywalce, trzymając małą buteleczkę z pigułkami. Cała sypialnia była wyłożona lustrami, były na ścianach i na suficie. Ciekawe, czy Humper nadal ma kamery za lustrami, zastanowiła się Pancho. - Hej, Mandy, jesteś tam? - spytała, wchodząc do wyłożonego grubym dywanem pomieszczenia. Amanda drgnęła, zaskoczona. Upuściła buteleczkę z pigułkami, którą trzymała w ręce. Spadły do umywalki i na podłogę jak minia- turowa burza gradowa. - O rany, przepraszam - rzekła Pancho stając w otwartych drzwiach łazienki. - Nie chciałam cię wystraszyć. - Nie szkodzi, Pancho - odparła Amanda, głosem równie drżącym jak jej dłonie. Zaczęła zbierać pigułki z umywalki i pró- bowała włożyć je z powrotem do buteleczki. Co druga wypadała jej spomiędzy palców. Pancho uklękła i zaczęła zbierać owalne, czerwone jak krew pastylki. Nie było na nich żadnej nazwy. - Co to jest? - spytała. - Coś specjalnego? Opierając się o umywalkę, próbując odzyskać panowanie nad sobą, Amanda odparła: - Cos'jak środki uspokajające. - Potrzebujesz ich? - Od czasu do czasu - rzekła Amanda. Pancho wyjęła buteleczkę z drżących rąk Amandy. Nie było na niej naklejki. - Nie potrzeba ci tego gówna - mruknęła Pancho. Przeszła obok Amandy i zaczęła wrzucać pastylki do toalety. - Nie! - wrzasnęła Amanda, wyrywając butelkę z rąk Pancho. -Nie waż się! - Mandy, to paskudztwo ci nie pomoże. Łzy napłynęły do oczu Amandy. - Nie mów mi, co mi pomoże. Nie wiesz tego. Nie masz o ni- czym pojęcia. Pancho spojrzała w jej zaczerwienione oczy. - Mandy, to ja, poznajesz mnie? Mnie możesz powiedzieć, co cię dręczy. Amanda potrząsnęła głową. - Nie chcesz wiedzieć, Pancho. Naprawdę. Zakręciła buteleczkę, a udało jej się to dopiero za trzecim razem, po czym otworzyła apteczkę nad urny walką, by schować tam butelkę. Pancho dojrzała, że cała apteczka jest wypełniona podobnymi butelkami. - Rany, masz tu niezłą aptekę. Amanda milczała. - Potrzebne ci to wszystko? - Od czasu do czasu - powtórzyła Amanda. - Ale po co? Amanda zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech, drżąc.
- Bo mi pomaga. -W czym? - Kiedy Martin domaga się przedstawień specjalnych - rzekła tak cicho, że Pancho prawie jej nie słyszała. - Kiedy zaprasza inne kobie- ty, żeby pomogły nam w łóżku. Kiedy chce, żebym brała afrodyzjaki, aby bardziej reagować na niego i na jego przyjaciół. Wiesz, niektórzy to gwiazdy filmowe. Rozpoznałabyś ich, Pancho. Są sławni. Pancho poczuła, jak opada jej szczęka. - A kiedy Martin przyprowadza jednego albo dwóch swoich dziwnych przyjaciół, żeby do nas dołączyli, naprawdę potrzebuję prochów, żeby to przetrwać. I do oglądania tych filmów, jakie wy- świetla na suficie. I żeby próbować zasnąć i nie widzieć przed oczami w kółko tych strasznych, potwornych scen... Amanda szlochała, łzy płynęły jej po policzkach, dalszych słów nie dało się już zrozumieć. Pancho objęła ją swoimi długimi ramionami i przytuliła mocno. Nie wiedziała, co powiedzieć, więc tylko szeptała: >- Cicho, cicho. Wszystko będzie dobrze, Mandy. Zobaczysz. Wszystko będzie dobrze. Po kilku minutach Amanda odsunęła ją lekko. - Nie widzisz, co się dzieje, Pancho? Nie rozumiesz? On zabije Larsa, jeśli nie będę go zadowalać. Jestem pod jego całkowitą kon- trolą. Nie ma dla mnie ucieczki. Pancho nie znalazła na to żadnej odpowiedzi. - Dlatego zgodziłam się na dziecko, Pancho. Powiedział, że jeśli urodzę syna, przestanie się bawić w te seksualne gry. Będę musiała rzucić prochy. Już zaczęłam detoks. - Ciekawe, co sieci informacyjne dałyby za tę historię - mruk- nęła Pancho. - Nie możesz! Nie wolno ci! - w załzawionych oczach Amandy pojawiło się przerażenie. - Powiedziałam ci tylko... Pancho złapała ją za drżące ramiona. - Hej, to ja, pamiętasz? Jestem twoją przyjaciółką, Mandy. Nic nie wyjdzie poza te drzwi. Amanda patrzyła na nią. - Nawet gdyby miało to uratować Astro od przejęcia przez Humpera. To jest tylko między tobą a mną, Many. Nikim więcej. Na zawsze. Amanda pokiwała powoli głową. - Ale coś ci powiem. Mam ochotę zejść na dół i walnąć tego nadę- tego skurwiela tak, żeby już nigdy nie był w stanie się uśmiechnąć. Amanda powoli potrząsnęła głową. - Gdyby to było takie proste, Pancho. Gdyby to tylko było takie proste. W pokoju zadzwonił telefon. Amanda wzięła głęboki oddech i podeszła do łóżka. Pancho zamknęła drzwi od łazienki, chowając się przed kamerą telefonu. 36 DCII DUVtt - Odbierz - rzekła Amanda. Pancho usłyszała zirytowany głos: - Ile jeszcze masz zamiar tam siedzieć? Niektórzy gos'cie już
wychodzą. - Zaraz zejdę na dół, Martinie. Amanda wróciła do łazienki i zaczęła poprawiać makijaż. Jeśli nawet Humper zauważy, że płakała, pomyślała Pancho, to nie ma to dla niego większego znaczenia. I wtedy przyszła jej do głowy nowa myśl. Gdyby Lars o tym wie- dział, zabiłby Humphriesa. Wyrżnąłby wszystkie armie w Układzie Słonecznym, żeby dopaść Humphriesa i poderżnąć mu gardło. Selene: Apartament Hotelu Luna Ten nocy Pancho nie mogła zasnąć. Wędrowała po pokojach swojego apartamentu mieszkalnego, a w jej głowie kłębiły się myśli 0 Amandzie i Humphriesie. Całe lata zajęło Pancho zrozumienie, że jako członek zarządu jednej z największych korporacji w Układzie Słonecznym, może so- bie pozwolić na luksusy. Stało się to dopiero wtedy, gdy jej młodsza siostra odleciała na pięcioletnią wyprawę na Saturna; dopiero wtedy zrozumiała: Sis ma własne życie, nie jestem już za nią odpowiedzialna. Mogę zacząć żyć, jak tylko zechcę. Zmieniła swój styl życia w minimalnym stopniu. W jej garde- robie pojawiły się lepsze rzeczy, choć nie wykwintne. Nie stała się bywalczynią przyjęć; nigdy nie wspominano o niej w brukowcach. Prawie każdą chwilę na jawie poświęcała pracy dyrektora wykonaw- czego Astro Corporation, nadal spędzała mnóstwo czasu w fabrykach 1 laboratoriach badawczych, i równie dużo w salach konferencyjnych. Znała każdego szefa działu i licznych kierowników niższego szczebla po imieniu, jak kumpli z knajpy. Jedyną widoczną zmianą było jej mieszkanie. Przez całe lata Pancho mieszkała z siostrą w dwóch przylegających dwupokojo- wych modułach mieszkalnych na trzecim poziomie Selene. Kiedy podróżowała na Ziemię, mieszkała w apartamentach firmowych. Gdy jej siostra odleciała, przez kilka miesięcy Pancho doznawała uczucia samotności, zdradzona przez siostrę, którą wychowała od niemowlęctwa - i to dwukrotnie, bo Sis umarła i przez całe lata była przechowywana w krionicznym sarkofagu, zaś Pancho jej doglądała i czekała na lekarstwo na raka, który odebrał jej pierwsze życie. Kiedy Sis przywrócono do życia z kąpieli w ciekłym azocie, Pancho musiała ją znów uczyć chodzić, korzystać z toalety, mówić i żyć, jak osoba dorosła. A potem mała odleciała na Saturna z grupą naukowców i ich personelem pomocniczym, zaczynając drugie życie jako niezależna osoba, jak najdalej od swojej starszej siostry. W końcu Pancho zrozumiała, że teraz ona też może żyć jak osoba niezależna, więc zaszalała po raz pierwszy w życiu. Wynajęła kilka pokoi w chylącym się ku upadkowi Hotelu Luna i sprowadziła wykonawców, którzy zburzyli s'ciany i stropy tworząc obszerny, no- woczesny apartament z wysoko położonymi sufitami, który doskonale pasował do jej osobowos'ci. Pomieszczenia o podwójnej wysokości były specjalnym luksusem; nikt w Selene nie miał takiej przestrzeni, nawet Martin Humphries w swojej okazałej rezydencji. Niektórzy mówili, że próbuje pokazać Humphriesowi, iż ona też może żyć w bogactwie. Ta myśl nigdy nie przyszła Pancho do głowy, po prostu podjęła decyzję o budowie domu swoich marzeń, a marzenia te były liczne i zróżnicowane.
W każdym pomieszczeniu ściany, sufity i podłogi zostały po- kryte inteligentnymi ekranami. Pancho mogła zmieniać dekorację, nastrój, a nawet zapach w pokoju, dotykając przycisku lub wydając polecenie. Mogła żyć w pałacu kalifa Bagdadu, na szczycie wieży Eiffela albo w głębi pachnącego lasu sosnowego kanadyjskich Gór Skalistych, albo nawet na pokrytej kurzem prerii ojczystego Zachod- niego Teksasu. Tej nocy jednak spacerowała po pustej, pokrytej bliznami po- wierzchni Księżyca, którą pokazywały w czasie rzeczywistym kamery w kraterze Alphonsus: cichej, pozbawionej powietrza, z lśniącą nie- biesko-białą Ziemią, zwieszającą się na tle upstrzonego gwiazdami czarnego nieba. Mandy nie chce, żeby Lars się dowiedział, co się z nią dzieje, doszła wreszcie do wniosku Pancho, bo wtedy oszalałby i próbowałby zabić Humphriesa, a ludzie HSS zlikwidowaliby Larsa przy pierwszej próbie zbliżenia się do niego. Zatrzymała się i popatrzyła na ciemne, nierówne dno krateru Alphonsus, pokryte malutkimi kraterami i pocięte bruzdami. Może właśnie tego chce Humphries. Obiecał Mandy, że nie będzie próbował zabić Fuchsa, jeśli Mandy za niego wyjdzie, ale teraz tak zatruwa jej życie, żeby Lars próbował ją ratować i dał się zabić. To zupełnie w stylu Humpera. Zmuszenie kogoś, żeby tańczył, jak mu zagra. Nie będzie ścigał Larsa; zmusi go, żeby sam do niego przyszedł. Ciekawe, co zrobi Lars, kiedy się dowie, że Mandy jest w ciąży? Czy to wystarczy, żeby go sprowokować? Czy właśnie po to Hum- phries zmusił Mandy do zajścia w ciążę? Przecież on już ma jednego syna, już przekazał swoje geny. Ludzie plotkują, że to jego klon, na litość boską. Po co mu więc następny syn? Żeby zabić Larsa, odpowiedziała sobie Pancho. Co ja powinnam z tym zrobić? Czy w ogóle coś powinnam robić? Ostrzec Larsa? Próbować pomóc Mandy, pokazać jej, że ma kogoś, komu może zaufać? Albo trzymać się z dala od tego całego bałaganu. Pancho patrzyła na zniszczony, wystrzępiony pierścień skał ota- czający krater Alphonsus. Wygląda tak, jak ja się czuję, powiedziała do siebie. Znużona. Doświadczona przez los. Co powinnam zrobić? Nie myśląc o tym, zawołała: - Schemat dekoracji, głęboki kosmos. Powierzchnia Księżyca nagle znikła. Pancho znalazła się pośrod- ku pustej przestrzeni, otoczona gwiazdami, lśniącymi mgławicami i wirującymi galaktykami w czarnej nieskończoności. - Okolica Saturna - zawołała. Przed jej oczami pojawiła się otoczona pierścieniami planeta, unosząca się w pustce, piękna, ciesząca oko, spłaszczona na końcach sfera w delikatnych pastelowych kolorach, z przerażająco białymi pierścieniami pośrodku. Właśnie tam jest Sis, pomyślała Pancho. Setki milionów kilo- metrów stąd. Nagle potrząsnęła głową, jakby chciała się pozbyć tego obra- zu. (jicna wujuct___________________________________o^
- Wersal, sala lustrzana - powiedziała i znalazła się we francu- skim pałacu, patrząc na własne odbicia. Co powinnam zrobić w sprawie Mandy, powtarzała sobie. I nagle uderzyła ją nowa myśl: a co ja chcę zrobić? Ja. Ja sama. Co;'a chcę zrobić? Kiedyś Pancho była nieokrzesaną astronautką, która podejmowa- ła trudniejsze wyzwania niż inni i grała ostrzej od kolegów. Kiedy jej siostra zachorowała na raka, tyle lat temu - Pancho żyła dla innych. Dla siostry. I wtedy pojawił się Dan Randolph, zatrudnił ją jako astronautkę, a na łożu śmierci przekazał jej swoje udziały w Astro Corporation. Odtąd toczyła wojnę w imieniu Dana, walczyła o zacho- wanie Astro w całości, o uczynienie jej zyskowną firmą, o trzymanie jej z dala od pazernych łap Humphriesa. A teraz doszła Amanda. A co ze mną, myślała. Kim chcę być, gdy dorosnę? Przyjrzała się swojemu odbiciu w najbliższym lustrze i zobaczy- ła, poza sięgającą ziemi balową spódnicą i bluzką z błyszczącej lamy, poza skutkami kosmetycznych terapii, niezgrabną, tyczkowatą czarną dziewczynę z Ameryki, z Zachodniego Teksasu, która nadal tkwiła pod tą kosztowną fasadą. Czego chcesz od życia, dziewczyno? Jej odbicie potrząsnęło głową. To bez znaczenia. Odziedziczy- łaś po Danie Randolphie obowiązki. Spoczywają na twoich barkach. Mandy, Humphries, a nawet ten chłoptaś z Nairobi Industries, oni wszyscy są częścią tej gry. Czy ci się to podoba, czy nie. Nie ma znaczenia, czego ty chcesz. Przynajmniej dopóki ta gra się nie skończy, w taki czy inny sposób. Zwłaszcza teraz, kiedy Humper znowu zaczyna dobierać się do Astro. Ponownie wypowiedział jej wojnę. Myślałam, że wszystko skończyło się osiem lat temu, ale Humphries nie zapomina. Trzeci frachtowiec w ciągu paru tygodni, zgodnie z porannym raportem. Jak dotąd napada tylko na statki bezzałogowe, ale to dopiero początek. Sonduje mnie, czeka na moją reakcję. I nie chodzi tylko o Humphriesa, przypomniała sobie Pancho, idąc wolno wyłożonym lustrami korytarzem. Chodzi o cały ten prze- klęty świat. Ziemia zaczęła wracać do formy po przełomie cieplar- nianym. Surowce z Pasa są tak tanie, że gospodarka znów zaczyna rozkwitać. Jeśli jednak Humphries przejmie całkowitą kontrolę nad Pasem, podniesie ceny według swego widzimisię. On dąży do mo- nopolu. Chce zbudować dla siebie pieprzone imperium. Masz obowiązki, powiedziała do swojego odbicia w lustrze. Nie masz czasu na użalanie się nad sobą. - Akropol - wydala polecenie i poszła w stronę sypialni po- między rzędami smukłych kolumn, z rozpościerającymi się w dole starożytnymi Atenami, w gorącym letnim słońcu pod błękitnym niebem bez jednej chmurki. W sypialni odbyła dwie rozmowy telefoniczne; jedną z firmą inwestycyjną z Nowego Jorku, której zawsze używała przy spraw- dzaniu potencjalnych partnerów w interesach albo rywali; druga była telefonem prywatnym do Wielkiego George'a Ambrose'a. Zdziwiła się, gdy syntetyzowany głos poinformował ją, że George Ambrose już opuścił Selene; leciał na Ceres. - Znajdź go, gdziekolwiek jest - warknęła Pancho do telefonu. - Muszę z nim pogadać.
Ziemia: klasztor Chota, Nepal Pierwszą rzeczą, jaką zrobił Nobuhiko Yamagata po powrocie na Ziemię z przyjęcia u Humphriesa były odwiedziny u jego czcigod- nego ojca, co oznaczało nocny lot firmowym samolotem do Patny nad Gangesem, a potem nużący lot wiropłatem na zaśnieżone stoki Himalajów. Saito Yamagata założył Yamagata Corporation u zarania ery kosmicznej i uczynił z niej jednego z najpotężniejszych gigantów przemysłowych na świecie. To dzięki wizji Saito zbudowano pierwsze energetyczne satelity słoneczne i założono fabryki na orbicie oko- łoziemskiej. To Saito pomagał należącej do Dana Randolpha Astro Corporation w dawnych, pionierskich czasach, gdy ludzkość dotarła zaledwie na powierzchnię Księżyca. Kiedy Nobuhiko był jeszcze młodym człowiekiem, który dopiero zaczynał poznawać zawiłości korporacyjnej polityki i potęgi, Saito zachorował na nieoperacyjnego raka mózgu. Zamiast poddać się losowi ze stoickim spokojem, Yamagata ojciec kazał się zamrozić, zakonserwować w ciekłym azocie do chwili, aż postępy medycyny będą na tyle zaawansowane, że będzie można usunąć guz nie uszka- dzając mózgu. Młody Nobu zarządzał Yamagata Corporation, gdy efekt cie- plarniany zaatakował Ziemię powodując globalną katastrofę. Japonia ucierpiała bardziej niż większość krajów uprzemysłowionych z powodu powodzi, które zmiotły nadmorskie miasta i potężnych burz, które bezlitośnie wzburzyły ocean. Trzęsienia ziemi burzyły całe miasta, fale tsunami przewaliły się przez Pacyfik. Wiele krajów, które sprzedawały żywność Japonii, także ucierpiało z powodu przełomu cieplarnianego. Uprawy na polach ginęły z powodu suszy lub były niszczone przez powodzie. Dziesiątki milionów ludzi głodowały, miliony ginęły. A Saito spoczywał w swoim sarkofagu z płynnym azotem, z prawnego punktu widzenia martwy, czekając, aż go obudzą i przy- wrócą do życia. Pod rządami Nobuhiko Yamagata Corporation wycofała się z kosmosu i poświęcała wszystkie zasoby finansowe i techniczne na odbudowę zniszczonych japońskich miast. W końcu dowiedział się, że może użyć nanomaszyn do bezpiecznego zniszczenia guza w mózgu ojca; urządzenia rozmiaru wirusa można było zaprogramo- wać, by zniszczyły guza cząsteczka po cząsteczce. Nanotechnologia była na Ziemi zakazana; strachliwe tłumy i ulegli politycy skłonili światowych ekspertów do zakazania nanotechnologii na Ziemi. Nobu zrozumiał, że musi zawieźć ciało ojca do Selene i tam przeprowadzić nanoterapię. Ale zdecydował, że tego nie zrobi. Nie zrobił tego z powodu olbrzymich nacisków politycznych, jakim poddano by Yamagata Corporation za użycie technologii, która była na Ziemi zakazana, nie tylko z powodu moralnych i religijnych oporów przeciwko takiemu postępowaniu - choć Nobuhiko publicznie oskarżał te siły za podjęcie takiej decyzji. W rzeczywistości Nobu bał się samej mys'li o powrocie ojca, w obawie, że ojcu nie spodoba się sposób zarządzania korporacją. Saito nigdy nie był łatwy w kontak- tach; jego syn był zawsze rozdarty między lojalnością wobec rodziny a chęcią zatrzymania władzy we własnych rękach. W końcu wygrała lojalność. Nadszedł wreszcie dzień, gdy eks-
perci medyczni korporacji powiedzieli Nobu, że guza jego ojca można bezpiecznie usunąć bez korzystania z nanomaszyn. Nobu poczuł, że nie ma wyboru: musi zgodzić się na operację. Eksperci medyczni powiedzieli mu także, z pewnym ociąganiem, że choć można ożywić człowieka po kriogenicznej kąpieli, jego umysł jej zwykle czy sty jak umysł niemowlęcia. Długie przebywanie w kriogenicznych temperaturach niszczyło połączenia synaptyczne wyższych os'rodków w mózgu. Osoba taka była fizycznie dorosła, ale jako kriogenicznego noworodka należało ją na nowo uczyć korzysta- nia z toalety, mówienia, chodzenia, zachowywania się jak dorosły. I nawet wtedy umysł nowo narodzonego prawdopodobnie był inny niż umysł osoby, którą pogrążono w kriogenicznym śnie. Różnice mogły być subtelne, ale Nobuhiko ostrzeżono, że nie powinien spodziewać się, że jego ojciec będzie tą samą osobą, co przed śmiercią. Z pewną trwogą Nobu nakazał ożywienie ojca, a następnie nadzorował jego szkolenie i naukę, zastanawiając się, czy koniec końców stanie się tym samym człowiekiem, którego znał. Umysł Saito powoli powracał. Był tym samym człowiekiem. Ajednocześnie nie tym samym. Pierwsza oznaka odmiennej osobowości Saito objawiła się tego ranka, gdy psychologowie poinformowali, że zakończyli pracę. Nobu przywiózł ojca do biura w Nowym Kioto. Kiedyś biuro to należało do Saito, os'rodek władzy korporacji obejmującej cały świat. Saito przeszedł przez całe biuro obok syna, uśmiechając się radośnie, aż zamknięto drzwi i zostali sami. Rozejrzał się z zainteresowaniem po wielkim, zakrzywionym biurku, pluszowych krzesłach, wiszących na ścianach drzewory- tach. - Niczego tu nie zmieniłeś. Nobuhiko starannie przywrócił wygląd biura ojca do stanu z czasów, kiedy uznano go za klinicznie zmarłego. Saito spojrzał w oczy syna i przez dłuższą chwilę przyglądał się jego twarzy w milczeniu. - Mój Boże - rzekł w końcu. - To jest jak patrzenie w lustro. Rzeczywiście, wyglądali bardziej na bliźniaków niż na ojca i sy- na. Obaj byli mocno zbudowani, z okrągłymi twarzami i głębokimi oczami o kształcie migdała. Obaj mieli na sobie identyczne formalne garnitury. Saito odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się, szczerym, spon- tanicznym śmiechem pełnym rozbawienia: - Ty jesteś równie stary co ja! - Ale nie tak mądry - odparł odruchowo Nobu. Saito poklepał syna po ramieniu. - Powiedziano mi, jakie miałeś problemy. I jak je rozwiązałeś. Wątpię, czy poradziłbym sobie lepiej. Nobu stał pośrodku biura. Jego ojciec wyglądał tak, jakim go zapamiętał. Nobu doznał szoku, gdy sobie uświadomił, że wygląda- ją prawie identycznie. Czując zdenerwowanie i niepewność, Nobu wykonał gest w stronę zakrzywionej powierzchni biurka. - Czekało na ciebie, ojcze. Saito spoważniał. - Nie. To jest teraz twoje biurko. To twój gabinet. -Ale...
- Ja już z tym skończyłem - oświadczył Saito. - Przechodzę na emeryturę. Nie mam zamiaru wracać do pracy. Nobu zamrugał ze zdumienia. - Ale to wszystko jest twoje, ojcze. To jest... Potrząsając głową Saito powtórzył: - Ja już z tym skończyłem. Cały świat z moich czasów już nie istnieje. Wszyscy ludzie, których znalem, wszyscy przyjaciele -już nie żyją. - Nie wszyscy. - Tak, ale przez te lata tak bardzo się zmienili, że ja bym ich nie poznał. Nie chcę jeszcze raz przeżywać tego samego życia. Cały świat idzie do przodu. Cała korporacja spoczywa teraz na twoich barkach, Nobu. Nie chcę ani kawałka. - Co w takim razie będziesz robił? - spytał zdumiony Nobu- hiko. Saito poinformował, że chce zaszyć się w klasztorze, wysoko w Himalajach, i spędzać życie na nauce i medytacji. Nobu nie byłby bardziej zaskoczony, gdyby dowiedział się, że jego ojciec jest seryj- nym mordercą albo pedofilem. I choć teraz spędzał czas głównie na pisaniu pamiętników (a może właśnie dlatego zaczął je pisać), Saito Yamagata nie potrafił całkowicie rozstać się z korporacją, której pos'więcił swoje pierwsze życie. Gdy tylko syn do niego dzwonił, Saito słuchał uważnie najnow- szych wieści, a potem proponował radę. Na początku Nobu drażniło nieustanne zainteresowanie ojca korporacją, potem jednak zaczął doceniać mądrość ojca i coraz częściej na niej polegał. Nobuhiko poleciał więc do Patny, skąd korporacyjny wiropłat zabrał go w ostatnią część podróży, by mógł zobaczyć się z ojcem. Rozmowy wideofoniczne były całkiem przydatne, ale nic nie mogło zastąpić osobistej wizyty, rozmowy twarzą w twarz, której nikt nie mógł podsłuchać. W górach było bardzo zimno. Wokół wiropłatu lądującego na wysypanym żwirem placu przy kamiennych ścianach klasztoru, wirował śnieg. Mimo kurtki z kapturem Nobu przemarzł, gdy lama w szatach koloru szafranu prowadził go po podłodze z grubych desek do pomieszczenia wyłożonego polerowaną dębiną. Saito czekał na niego w małym pomieszczeniu z jednym oknem, z którego roztaczał się widok na pokryte śniegiem góry. Jedynymi sprzętami były dwie maty i niski stolik z laki, ale w poczerniałym od sadzy kominku wesoło trzaskał ogień. Nobu starannie ułożył kurtkę na podłodze i stał przy kominku, z wdzięcznością chłonąc ciepło. Saito czekał cierpliwie w milczeniu, aż syn ogrzeje się i odejdzie od kominka. Miał na sobie ciemnoniebieskie kimono z rodzinnym herbem przedstawiającym żurawia w locie. Wreszcie Saito gorąco uściskał syna mocno, co ucieszyło Nobu, choć solidny uścisk po- zbawił go na chwilę oddechu. Na dużych wysokościach należy się powstrzymywać od serdecznych uścisków. - Zgubiłeś kilogram albo dwa - rzekł starszy Yamagata, odsu- wając się od syna na łokieć. - To dobrze. Nobuhiko pochylił brodę potwierdzająco. Saito poklepał się po brzuchu. - A ja je znalazłem! I jeszcze parę innych - zaśmiał się ser-