alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony456 311
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań376 762

Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 08 - Wenus

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :732.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 08 - Wenus.pdf

alien231 EBooki B BO. BOVA BEN.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 191 stron)

Ben Bova Wenus Tytuł oryginału: Venus Przełożyła Maria Gębicka - Frąc Wydanie anglojęzyczne: 2000 Wydanie polskie: 2004 Dla D.H.G., J.L. i B.B.B. z podziękowaniami, wyrazami wdzięczności i miłości. Niebiosa nic nie mówią i cała ziemia kwitnie pod ich milczącymi rządami. Ludzie też są pobłogosławieni cnotą nieba, jednakże większość z nich to hochsztaplerzy. Rodzą się, jak się zdaje, z pustką w duszy i wszystkie swoje cechy brać muszą ze świata zewnętrznego. Urodzić się pustym w dzisiejszych czasach, tej mieszaninie dobra i zła, a mimo to kroczyć przez życie drogą uczciwości ku splendorom powodzenia - to wyczyn zarezerwowany dla wzorów ludzkiego rodzaju, to zadanie wyrastające ponad naturę zwykłego człowieka. Ihara Saikaku Krater Heli Byłem spóźniony, o czym dobrze wiedziałem. Kłopot w tym, że na Księżycu nie można biegać. Prom ze stacji kosmicznej Nueva Venezuela miał opóźnienie, wystąpił jakiś drobny problem z bagażem przewożonym z Ziemi, dlatego zupełnie sam spieszyłem podpowierzchniowym korytarzem z lądowiska. Przyjęcie zaczęło się ponad godzinę temu. Przestrzegano mnie, żebym nie próbował biegać, nawet w obciążonych butach, które wypożyczyłem w porcie. Jak ostatni głupek, nie posłuchałem dobrej rady - pobiegłem, wykonałem szaleńczy sus i zaryłem nosem w ścianę korytarza. Po tej nauczce ruszyłem dalej posuwistym krokiem, jaki widziałem w programie instruktażowym dla turystów. Czułem się idiotycznie, ale odbijanie się od ścian było znacznie gorsze. W zasadzie nie chciałem uczestniczyć w bezsensownym przyjęciu ojca ani w ogóle przebywać na Księżycu. Ani jedno, ani drugie nie było moim pomysłem. Drzwi na końcu korytarza strzegły dwa wielkie człekokształtne roboty, naprawdę wielkie, wysokie na dwa metry i niemal równie szerokie. Błyszczące metalowe drzwi były szczelnie zamknięte, rzecz jasna. Nie można bez zaproszenia wejść na imprezę ojca; nigdy nie pozwoliłby na taki afront. - Nazwisko, proszę - powiedział robot po lewej. Głos miał niski i chropawy; przypuszczam, że w mniemaniu mojego ojca właśnie tak powinien mówić wykidajło. - Van Humphries - powiedziałem wolno i jak najwyraźniej. Robot wahał się tylko przez ułamek sekundy. - Identyfikacja głosu potwierdzona. Może pan wejść, panie Van Humphries. Oba roboty obróciły się dookoła osi i drzwi się rozsunęły. Hałas uderzył mnie niczym mechaniczny młot: łomot atonalnej muzyki bezskutecznie próbujący zagłuszyć nadmiernie wzmocnione wycie jakiegoś bezpłciowego osobnika, który katował najnowszy przebój. Komora była wielka, ogromna i pełna balangowiczów, setek mężczyzn i kobiet - sądzę, że mogło ich być ponad tysiąc - pijących, krzyczących, palących, krzywiących twarze w grymasach sztucznego, wrzaskliwego śmiechu. Wszyscy byli w imprezowych strojach: neonowe kolory z mnóstwem dżetów, brokatu i elektronicznych błyskotek. Bezwstydnie skąpych, rzecz jasna. Czułem się jak misjonarz w swoim czekoladowym, welurowym pulowerze i jasnobrązowych elastycznych spodniach. W długim elektronicznym oknie, zajmującym całą boczną ścianę groty, ukazywał się

napis WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI SETNYCH URODZIN! na przemian z urywkami pornograficznych filmów. Mogłem się domyślić, że ojciec urządzi przyjęcie w burdelu. W kraterze Heli, nazwanym na cześć jezuickiego astronoma Maximiliana J. Helia. Hazard i przemysł porno przekształciły ten obszar w księżycową stolicę grzechu, róg obfitości pełen zakazanych rozkoszy, ukryty pod pylistym dnem krateru, jakieś sześćset kilometrów na południe od Selene City. Biedny, stary ojciec Heli musiał przewracać się w grobie. - Cześć, nieznajomy! - zawołała arogancka, piersiasta i ruda dziewczyna w szmaragdowozielonym kostiumie tak obcisłym, że musiał być wymalowany sprayem. Potrząsnęła fiolką jakiegoś zielonkawego proszku mniej więcej w moim kierunku, wrzeszcząc: - Baw się! Baw się. To miejsce wyglądało jak piekło Dantego. Nie było gdzie usiąść, tylko pod ścianami stało parę kanap, pełnych już wijących się, splecionych ciał. Wszyscy inni byli na nogach, ramię przy ramieniu, tańcząc albo kołysząc się, falując niczym wielobarwne, bełkoczące, bezsensowne ludzkie morze. Wysoko pod wygładzonym skalnym stropem chodziła po linie para akrobatów w naszywanych cekinami kostiumach arlekinów. Kostiumy migotały, oświetlone paroma punktowcami. Na Ziemi popisywanie się na takiej wysokości byłoby niebezpieczne; tutaj, na Księżycu, też mogli skręcić karki - choć prędzej wyrządziliby krzywdę innym. W jaskini panował taki ścisk, że raczej nie spadliby na podłogę. - Chodź - przynagliła ruda, szarpiąc mnie za rękaw. Zachichotała i dodała: - Nie bądź taki sztywniak! - Gdzie jest Martin Humphries? - Musiałem krzyczeć, żeby usłyszała mnie w tym zgiełku. Zmrużyła szmaragdowe oczy. - Hump? Jubilat? - Odwróciła się w stronę tłumu i machnęła rękaw bliżej nieokreślonym kierunku, wołając: - Stary wał jest gdzieś tutaj. To jego impreza, wiesz? - Stary wał jest moim ojcem - powiedziałem i muszę przyznać, że widok zdumienia na jej twarzy sprawił mi przyjemność. Przebicie się przez tłum było naprawdę ciężką harówką. Otaczali mnie obcy. Nie znałem tutaj nikogo. Każdy z moich przyjaciół padłby trupem na widok tego cyrku. Przeciskając się przez zatłoczoną komorę, zastanawiałem się, czy mój ojciec zna tych ludzi. Pewnie wynajął ich na tę okazję. Ta ruda zdecydowanie była w jego typie. Wie, że nie cierpię tłumów, a jednak zmusił mnie do przyjazdu. Znamienne dla mojego kochającego tatusia. Próbowałem odciąć się od hałasu, smrodu perfum i tytoniu, narkotyków i potu niezliczonych, nieprawdopodobnie stłoczonych ciał. Kolana robiły mi się miękkie, ściskało mnie w dołku. Nie umiem radzić sobie z czymś takim. To mnie przerasta. Osunąłbym się na podłogę, gdyby nie ten ścisk. Kręciło mi się w głowie, ćmiło w oczach. Musiałem przystanąć w środku tłumu i mocno zamknąć oczy. Miałem kłopoty z oddychaniem. Przed lądowaniem rakiety transferowej zrobiłem sobie zastrzyk enzymów, a jednak czułem się tak, jakbym potrzebował następnego, i to prędko. Otworzyłem oczy i powiodłem wzrokiem po potrącającej się, rozwrzeszczanej, spoconej tłuszczy, szukając najbliższego wyjścia. W plątaninie gestykulujących ciał dostrzegłem ojca, siedzącego na podium w drugim końcu jaskini niczym starożytny rzymski cesarz nadzorujący orgię. Był nawet ubrany w zwiewną szkarłatną szatę, a u jego obutych w sandały stóp siedziały dwie gibkie młode kobiety. Mój ojciec. Dziś kończył sto lat. Martin Humphries wyglądał nie więcej niż na czterdzieści, włosy wciąż miał ciemne, twarz jędrną i prawie bez zmarszczek. Ale oczy - oczy były twarde, doświadczone; lśniła w nich chorobliwa rozkosz, gdy patrzył na rozgrywające się przed nim sceny. Korzystał z wszelkich dostępnych kuracji odmładzających, nawet tych

nielegalnych, z użyciem nanomaszyn. Chciał być wiecznie młody i pełen wigoru. Pomyślałem, że pewnie tak będzie. Zawsze dostawał to, czego chciał. Ale wystarczyło jedno spojrzenie w jego oczy, by bez trudu uwierzyć, że stuknęła mu setka. Zobaczył mnie, gdy przedzierałem się przez falujący tłum i przez chwilę czułem na sobie spojrzenie tych zimnych, szarych oczu. Potem odwrócił się z niecierpliwą miną na przystojnej, sztucznie odmłodzonej twarzy. To ty nalegałeś, żebym przybył na ten karnawał, powiedziałem mu bezgłośnie. Dlatego czy ci się to podoba, czy nie, jestem. Nie zwracał na mnie uwagi, gdy podjąłem mozolną wędrówkę. Zasapałem się, płuca paliły mnie żywym ogniem. Potrzebowałem zastrzyku, ale zostawiłem strzykawkę w hotelu. Kiedy wreszcie dotarłem do celu, oparłem się ciężko o miękką, sprężystą tkaninę udrapowaną na podium, walcząc o odzyskanie tchu. Uświadomiłem sobie, że ogłuszający hałas przyjęcia scichł do brzęczącego, stłumionego pomruku. - Tłumiki dźwięku - powiedział ojciec, patrząc na mnie z tym dobrze mi znanym pogardliwym uśmieszkiem. - Nie rób takiej głupiej miny. Nie było schodów, a ja byłem zbyt słaby i skołowany, żeby wciągnąć się na górę i usiąść obok niego. Machnął ręką i dwie młode kobiety zwinnie zeskoczyły z podium, by dołączyć do tłumu. Spostrzegłem, że były nastolatkami. - Chcesz jedną? - zapytał z lubieżnym uśmiechem. - Możesz mieć obie, wystarczy poprosić. Nawet nie pokręciłem głową. Czepiałem się podium, starając się zapanować nad przyspieszonym oddechem. - Na miłość boską, Cherlaku, przestań dyszeć! Wyglądasz jak flądra wyrzucona z wody. Odetchnąłem głęboko i spróbowałem się wyprostować. - Ciebie też miło widzieć, ojcze. - Nie cieszy cię moje przyjęcie? - Ty wiesz lepiej. - W takim razie po co przyszedłeś, Cherlaku? - Twój prawnik powiedział, że obetniesz mi uposażenie, jeśli tego nie zrobię. - Twoje kieszonkowe - zadrwił. - Zarobiłem te pieniądze. - Udając naukowca. Twój brat był prawdziwym naukowcem. Tak, ale Aleks nie żyje. Zginął prawie dwa lata temu i wspomnienie tego dnia nadal sprawiało mi ból. Pamiętałem wszystko tak dobrze, jakby rozegrało się wczoraj. Ojciec szydził ze mnie i upokarzał mnie przez całe życie. Aleks był jego beniaminkiem, jego pierworodnym, jego oczkiem w głowie. Aleks został przygotowany do przejęcia władzy w Humphries Space Systems, jeśli i kiedy ojciec postanowi przejść na emeryturę. Aleks był moim przeciwieństwem: wysoki, atletycznie zbudowany, szybki i przystojny, błyskotliwie inteligentny, towarzyski, czarujący i dowcipny. Ja jestem raczej niski, od urodzenia chorowity i podobno mam skłonności do zamykania się w sobie i introspekcji. Mama zmarła, dając mi życie i ojciec nigdy mi tego nie wybaczył. Kochałem Aleksa. Naprawdę. Ogromnie go podziwiałem. Od kiedy pamiętam, Aleks chronił mnie przed drwinami i kąśliwymi słowami ojca. „Już dobrze, braciszku, nie płacz - mawiał. - Nie pozwolę cię skrzywdzić.” Z biegiem lat przejąłem od Aleksa zamiłowanie do badań, do szukania nowych perspektyw, nowych światów. Ale gdy Aleks naprawdę ruszał z misjami na Marsa i księżyce Jowisza, ja zostawałem w domu, pod kloszem, zbyt słabowity, by wyjść na zewnątrz. Latałem w fotelu, nie w statku kosmicznym. Mnie ekscytowały strumienie danych komputerowych i symulacje wirtualne. Raz przespacerowałem się z Aleksem po czerwonych piaskach Marsa,

połączony przez interaktywny system rzeczywistości wirtualnej. To było najlepsze popołudnie w moim życiu. Potem Aleks zginął podczas wyprawy na Wenus, on i cała jego załoga. A ojciec znienawidził mnie za to, że żyję. Wtedy wyprowadziłem się na dobre i kupiłem dom na Majorce, gdzie byłem sam, daleko od jego pogardliwego sarkazmu. Jakby chcąc ze mnie zadrwić, ojciec przeniósł się do Selene City. Później dowiedziałem się, że poleciał na Księżyc, żeby poddawać się nanoterapii, która zapewniała mu młodość i formę. Na Ziemi nanomaszyny były zakazane, oczywiście. Było jasne, że ojciec poddaje się kuracji odmładzającej, bo nie ma zamiaru przejść na emeryturę. Aleks umarł, a wiedziałem, że mnie za żadne skarby nie przekaże Humphries Space Systems. Będzie rządzić dalej i trzymać mnie na wygnaniu. Tak oto ojciec osiadł czterysta tysięcy kilometrów ode mnie, odgrywając elitarną rolę interplanetarnego potentata, megamiliardera, awanturniczego kobieciarza, niemiłosiernie zepsutego giganta przemysłowego. Taki stan rzeczy najzupełniej mi odpowiadał. Mieszkałem sobie spokojnie na Majorce i pod opieką domowego personelu nie miałem powodów do narzekań. Niektórzy ze służących byli ludźmi, większość była robotami. Dość często wpadali przyjaciele z wizytą. Mogłem latać do Paryża, do Nowego Jorku - gdzie dusza zapragnie, na spektakle teatralne albo na koncerty. Całymi dniami studiowałem nowe informacje o gwiazdach i planetach, stale napływające od naszych kosmicznych badaczy. Dopóki jedna ze znajomych nie powtórzyła mi zasłyszanej plotki: statek mojego brata został celowo uszkodzony. Aleks nie zginął w wypadku; to było morderstwo. Nazajutrz ojciec wezwał mnie na Księżyc, na swoje kretyńskie przyjęcie urodzinowe, pod groźbą obcięcia mi uposażenia. Patrząc na jego młodzieńczo jędrną twarz, zapytałem: - Dlaczego ci na tym zależało? Uśmiechnął się sardonicznie. - Nie podoba ci się przyjęcie? - A tobie? - sparowałem. Ojciec wydał dźwięk, który mógł być zduszonym śmiechem. - Muszę coś ogłosić. Chciałem, żebyś usłyszał to prosto z moich ust. Zaintrygował mnie. Wygłosi oświadczenie? Czyżby jednak przechodził na emeryturę? A zresztą, gdyby nawet, to co z tego? Nigdy nie pozwoli mi kierować korporacją. W zasadzie wcale tego nie chciałem. Dotknął guzika osadzonego w prawej poręczy fotela i ogłupiający hałas wlał się w moje uszy z siłą wystarczającą do rozsadzenia czaszki. Potem musnął drugą poręcz. Muzyka umilkła w połowie taktu. Akrobaci chodzący po linie zamigotali i zniknęli. Obraz holograficzny. Tłum ucichł i znieruchomiał. Wszyscy odwrócili się w stronę podium, jak gromada niesfornych uczniów w balowych strojach, zmuszonych słuchać dyrektora. - Cieszę się, że przybyliście na moje przyjęcie - zagaił ojciec. Jego niski, modulowany głos, sztucznie wzmocniony, odbijał się od ścian zatłoczonej jaskini. - Jesteście zadowoleni? Odpowiedziały mu wiwaty, oklaski, gwizdy i wrzaski. Ojciec podniósł ręce i znów zapadła cisza. - Wygłoszę oświadczenie, które wy, ciężko pracujący przedstawiciele mediów, uznacie za wyjątkowo interesujące. Pół tuzina balonów z podwieszonymi kamerami już unosiło się parę metrów od podium, jak błyszczące bożonarodzeniowe bombki. Kolejne napływały z dalszych części groty, by skupić obiektywy na moim ojcu. - Jak wiecie - mówił - mój ukochany syn Aleksander zginął dwa lata temu podczas próby zbadania planety Wenus. Zbiorowe westchnienie wzbiło się nad głowami.

- Jego statek leży gdzieś na powierzchni tego piekielnego świata. W straszliwym żarze i ciśnieniu, żrąca atmosfera powoli niszczy doczesne szczątki mojego chłopca. Jakaś kobieta zaczęła szlochać. - Chcę zaproponować nagrodę dla tego, kto okaże się dość odważny i twardy, by lecieć na Wenus, dotrzeć na powierzchnię i sprowadzić na Ziemię to, co zostało z mojego syna. Wszyscy jakby się wyprostowali, szerzej otworzyli oczy. Nagroda? Ojciec odczekał dramatyczną chwilę i znacznie silniejszym głosem oznajmił: - Oferuję dziesięć miliardów międzynarodowych dolarów śmiałkowi, który odnajdzie ciało mojego syna i przywiezie je do mnie. Nad tłumem wzbił się stłumiony okrzyk zdziwienia. Przez parę sekund nikt się nie odzywał. Potem komorę wypełnił podniecony gwar. Dziesięć miliardów dolarów! Dotrzeć na powierzchnię Wenus! Nagroda w wysokości dziesięciu miliardów dolarów za odzyskanie ciała Aleksa Humphriesa! Byłem równie oszołomiony jak każdy inny. Może bardziej, bo lepiej od większości tych poprzebieranych darmozjadów wiedziałem, że sprostanie temu wyzwaniu graniczy z niepodobieństwem. Ojciec dotknął guzika w poręczy i gwar natychmiast ścichł do dyskretnego pomruku. - Pięknie - powiedziałem. - Zostaniesz Ojcem Roku. Popatrzył na mnie z pogardą. - Myślisz, że nie mówiłem poważnie? - Myślę, że wiesz, iż nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie próbował dotrzeć na powierzchnią Wenus. Nawet Aleks zamierzał tylko dryfować w warstwach chmur. - Masz mnie więc za oszusta. - Myślę, że chodzi ci o podbudowanie wizerunku, nic więcej. Wzruszył ramionami, jakby moje zdanie nie miało znaczenia. Wrzałem z oburzenia, a on siedział tu, jakby nigdy nic i robił sobie reklamę. - Chcesz wyglądać na zrozpaczonego ojca - krzyknąłem - żeby cały świat pomyślał, że zależało ci na Aleksie. Dlatego oferujesz nagrodę, po którą nikt nie sięgnie. - Och, znajdą się chętni, nie wątpię. - Uśmiechnął się do mnie zimno. - Dziesięć miliardów to nie byle jaka zachęta. - Nie jestem pewien. - Ale ja jestem. Zamierzam ulokować całą sumę na rachunku depozytowym, gdzie nikt nie będzie mógł jej tknąć poza ewentualnym zwycięzcą. - Całe dziesięć miliardów? - Całą sumę - powtórzył. Pochylając się lekko w moją stronę, dodał: - Aby podjąć tyle gotówki, będę musiał tu i ówdzie poczynić oszczędności. - Poważnie? Ile wydałeś na to przyjęcie? Machnął ręką, jakby to me miało znaczenia. - Jednym z cięć będzie twoje kieszonkowe. - Moje uposażenie? - Koniec, Cherlaku. W przyszłym miesiącu kończysz dwadzieścia pięć lat. Kieszonkowe urwie się w twoje urodziny. Jeśli tak, zostanę bez grosza. Bank danych Płonie tak jasno i pięknie na nocnym niebie, że wszystkie kultury Ziemi zwały ją imionami swojej bogini miłości i piękna: Afrodyta, Inana, Isztar, Astarte, Wenus. Czasami jest olśniewającą Gwiazdą Wieczorną, od której jaśniejsze na niebie jest tylko Słonce i Księżyc. Kiedy indziej bywa przywołującą Gwiazdą Zaranną, niosącą światło.

Zawsze lśni niczym bezcenny klejnot. Choć Wenus na naszym niebie wygląda przepięknie, jest najbardziej piekielnym miejscem w całym Układzie Słonecznym. Jej powierzchnia jest dość gorąca, by stopić aluminium. Ciśnienie powietrza jest wystarczająco wysokie, by zgnieść ładowniki statku kosmicznego niczym kruche tekturowe pudełka. Niebo, od bieguna do bieguna, stale zasnu- wają chmury kwasu siarkowego. Atmosfera składa się z dwutlenku węgla i gazów siarkowych. Wenus jest najbliższą planetą względem Ziemi, bliższą niż Mars; może zbliżyć się do Ziemi na odległość wynoszącą niecałe sześćdziesiąt pięć milionów kilometrów . Obiega Słońce bliżej niż Ziemia; jest drugą planetą Układu Słonecznego. Wenus nie ma księżyców. Jest nieco mniejsza od Ziemi, więc siła ciężkości na jej powierzchni wynosi około osiemdziesięciu pięciu procent normalnego ciążenia ziemskiego. Na tym kończą się podobieństwa. Wenus jest gorąca, temperatury na powierzchni znacznie przekraczają czterysta pięćdziesiąt stopni Celsjusza (prawie dziewięćset stopni Fahrenheita). Obraca się wokół osi tak powoli, że jej „dzień” trwa dłużej niż „rok”: obiega Słońce w czasie dwustu dwudziestu pięciu dni ziemskich - jest to rok wenusjański - a obrót wokół własnej osi trwa dwieście czterdzieści trzy dni ziemskie - dzień wenusjański. Wiruje w kierunku wstecznym, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, patrząc od bieguna północnego, podczas gdy Ziemia i inne planety obracają się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Atmosfera Wenus jest tak gęsta, że ciśnienie na powierzchni równa się temu, jakie na Ziemi występuje w oceanach na głębokości około kilometra. Atmosfera w ponad dziewięćdziesięciu pięciu procentach składa się z dwutlenku węgla; niecałe cztery procent stanowi azot, a reszta to niewielkie ilości wolnego tlenu. Grube warstwy chmur, które stale otulają całą powierzchnię planety, odbijają około siedemdziesięciu pięciu procent światła słonecznego, dzięki czemu Wenus wygląda tak jasno i pięknie. Chmury składają się z kropelek kwasu siarkowego oraz innych związków siarki i chloru; praktycznie nie ma w nich pary wodnej. Na Wenus nie brakuje gór i wulkanów, są również dowody wskazujące na istnienie płyt tektonicznych. Przesuwaniu się fragmentów skorupy musiały towarzyszyć „trzęsienia Wenus”. Wyobraźcie sobie spacer po powierzchni tej planety! Grunt jest rozgrzany do czerwoności, gęsta atmosfera zakrzywia światło jak obiektyw „rybie oko”, niebo stale za- snuwają grube chmury. A jednak nie ma tam prawdziwej ciemności: nawet długą wenusjańską noc rozświetla niesamowity posępny blask bijący od rozżarzonego podłoża. Ponieważ ruch obrotowy nakłada się na obiegowy, doba wenusjańską trwa sto siedemnaście dni ziemskich, a Słońce wstaje na zachodzie i zachodzi na wschodzie - tylko że nie widać go przez gęste, wieczne chmury. Patrząc w górę, moglibyście ujrzeć ciemniejsze łaty, powstające i rozpadające się na tle zielonkawożółtych chmur prawie pięćdziesiąt kilometrów nad powierzchnią, przemykające od horyzontu do horyzontu w około pięć godzin. Od czasu do czasu można zobaczyć błyskawicą albo usłyszeć groźny pomruk dalekiego wulkanu. W całym Układzie Słonecznym nie ma bardziej niebezpiecznego miejsca, nie ma miejsca stanowiącego większe wyzwanie. W porównaniu z nim, na Księżycu jest przyjemnie, a wyprawa na Marsa to piknik. Czy na Wenus może istnieć życie, wysoko w chmurach, gdzie temperatury są niższe albo głęboko pod powierzchnią planety? W atmosferze jest coś, co pochłania ultrafiolet; naukowcy planetarni nie są pewni, co to takiego. Czy pod powierzchnią mogą żyć jakieś formy bakteryjne, jak na Ziemi i przypuszczalnie na Marsie i Europie, księżycu Jowisza? Gdyby jakieś stworzenia żyły na powierzchni, musiałyby być przystosowane do wytrzymywania temperatury, w której topi się aluminium, i ciśnienia, które może zmiażdżyć

statek kosmiczny. Zaiste, musiałyby być imponujące. Selene City - To powinieneś być ty. Cherlaku! - ryczał. - To ty powinieneś umrzeć, nie Aleks. Zbudziłem się i usiadłem w ciemności hotelowego pokoju, ściskając w rękach zmiętą pościel. Byłem zlany zimnym potem i trząsłem się od stóp do głów. Sen był aż nazbyt prawdziwy. Zbyt głęboko prawdziwy. Zamknąłem oczy, nie ruszając się z łóżka. Wściekła twarz ojca wisiała przede mną niczym oblicze zagniewanego starożytnego boga. Przyjęcie w kraterze Heli. Ogłoszenie nagrody za lot na Wenus. Stwierdzenie, że obcina mi fundusze. To było dla mnie za wiele. Gdy wróciłem do hotelu w Selene City, byłem bliski omdlenia, wyłożone dywanami korytarze pływały mi przed oczami, nogi miałem słabe jak papierowe serwetki nawet w niskiej grawitacji Księżyca. Od razu poszedłem do łazienki i znalazłem ciśnieniową strzykawkę. Wstrzyknąłem w ramię całą dawkę enzymatycznego leku, potem dowlokłem się do łóżka i prawie od razu zasnąłem. Po to tylko, żeby śnić. Nie, w zasadzie nie był to sen, tylko przeżywanie na nowo tamtego strasznego dnia, kiedy dowiedzieliśmy się o śmierci Aleksa. Koszmar. Przeżyłem powtórnie każdą bolesną chwilę. Kiedy otrzymaliśmy wiadomość, że już nie ma nadziei, ojciec wyłączył ekran wideofonu i odwrócił się do mnie z twarzą wykrzywioną z furii. - Nie żyje - powiedział głosem zimnym i głuchym, z lodem w szarych oczach. - Aleks zginął, a ty żyjesz. Najpierw zabiłeś swoją matkę, a teraz masz czelność żyć, podczas gdy Aleks jest martwy. Stałem, gdy przeszywał mnie palącym wzrokiem, ponury i wściekły. Na mnie. Na mnie! - To powinieneś być ty, Cherlaku - warknął. Złość narastała, twarz z białej robiła się czerwona. - Jesteś nic nie wart! Nikt nie odczułby twojej straty. Ale nie, ty jesteś, ty żyjesz i oddychasz, a Aleks nie żyje. To powinieneś być ty, Cherlaku! - ryczał. - To ty powinieneś zginąć, nie Aleks. Wtedy wyniosłem się z rodzinnej posiadłości w Con-necticut i kupiłem dom na Majorce, jak najdalej od ojca. Przynajmniej tak myślałem. Znowu mnie zakasował, przeprowadzając się do Selene City. Teraz siedziałem na hotelowym łóżku, drżący i zlany zimnym potem, sam, zupełnie sam. Wstałem i poczłapałem na boso do łazienki; prawdę mówiąc, powlokłem się, taki byłem słaby i rozbity. Światło zapaliło się automatycznie. Niezdarnie manipulowałem strzykawką, aż wreszcie umieściłem plastikową ampułkę z odpowiednią dawką enzymu we właściwym miejscu. Przycisnąłem strzykawkę do nagiego ramienia. Cichy syk leku wtryskiwanego przez mikroigły do krwiobiegu zawsze mnie uspokajał. Ale nie tej nocy. Nic nie zdoła mnie uspokoić, pomyślałem. Urodziłem się z rzadkim rodzajem niedokrwistości złośliwej, w następstwie uzależnienia mojej matki od narkotyków. Bez wstrzykiwania koktajlu enzymów, składającego się między innymi z witaminy B12 i hormonu wzrostu pobudzającego organizm do produkowania krwinek czerwonych, choroba byłaby śmiertelna. Bez leku stopniowo traciłbym siły i w końcu umarł. Z nim mogłem wieść zupełnie normalne życie - pomijając konieczność iniekcji co najmniej dwa razy na dobę. Jeśli ktoś kiedyś powie wam, że nanomaszyny potrafią poradzić sobie z każdą jednostką chorobową, tylko że są zakazane na Ziemi, nie dajcie mu wiary. Najlepsze laboratoria w Selene City - stolicy badań nanotechnologicznych - nie zdołały zaprogramować

nanożuka, który co parę godzin wytwarzałby miliony czerwonych ciałek krwi. Wróciłem do łóżka ze skotłowaną, przepoconą pościelą i czekałem, aż lek zacznie działać. Nie mając nic lepszego do roboty, włączyłem wiadomości telewizyjne. Na ściennym ekranie natychmiast ukazała się scena straszliwego spustoszenia: kolejny wściekły huragan przewalił się przez Atlantyk i szalał na Wyspach Brytyjskich. Nawet Bariera - nowoczesna zapora przegradzająca Tamizę - nie powstrzymała fali i wielkie połacie Londynu znalazły się pod wodą, łącznie z opactwem Westminster i gmachem Parlamentu. Oparłem się o poduszki i patrzyłem pustym wzrokiem, jak w zacinającym zimnym deszczu tysiące londyńczyków wylęga na ulice, by uciec przed przybierającą wodą. - Największy kataklizm od czasu nalotów z drugiej wojny światowej, mających miejsce ponad sto lat temu - mówił spiker grobowym głosem. - Następny kanał! - zawołałem. Nie chciałem oglądać śmierci i zniszczenia, ale większość stacji pokazywała agonię Londynu, na żywo i w kolorze. Gdybym wybrał kanał holograficzny, mógłbym obejrzeć to w trzech wymiarach. Flotylle łodzi pływały Strandem i Fleet Street, ratując mężczyzn, kobiety, dzieci, nawet domowe zwierzaki. Brygady robotników zmagały się z żywiołem, próbując ochronić przed zalaniem Pałac Buckingham. Wreszcie znalazłem kanał nie bombardujący widzów obrazami niszczonego miasta. Nadawano panelową dyskusję samozwańczych ekspertów od ocieplenia globalnego, które powodowało katastrofalne sztormy i powodzie. Jeden z nich miał na ramieniu zieloną opaską Międzynarodowej Partii Zielonych, w drugim poznałem znajomego ojca - prawnika korporacyjnego o ciętym języku, zdecydowanie nienawidzącego Zielonych. Pozostali byli naukowcami różnej maści i ani jeden w niczym nie przyznawał racji pozostałym. Wlepiałem w nich szkliste oczy, mając nadzieję, że ciche, kulturalne dywagacje ukołyszą mnie do snu. Wypowiedzi były ilustrowane animowanymi mapami, które przedstawiały kurczenie się pokrywy lodowej na Grenlandii i na Antarktydzie oraz spodziewany wzrost poziomu morza. Połowie amerykańskiego środkowego zachodu groziła przemiana w wielką śródlądową wyspę. Prąd Zatokowy zostanie przerwany, mówili specjaliści, a w konsekwencji Europa i Wyspy Brytyjskie staną się przedłużeniem Syberii. Kojąca kołysanka, idealnie usposabiająca człowieka do snu. Miałem zamiar wyłączyć ekran, gdy zamrugało żółte światełko wiadomości. Zastanowiłem się, kto może mnie szukać o tej porze nocy. - Odbierz - poleciłem. Cały ekran ścienny zrobił się mlecznoszary. Przez chwilę myślałem, że to jakaś usterka. Potem usłyszałem generowany komputerowo głos: - Panie Humphries, proszę mi wybaczyć, że nie pokazuję twarzy. Poznanie mojej tożsamości byłoby dla pana niebezpieczne. - Niebezpieczne? - powtórzyłem. - Dlaczego? - Głos zignorował moje pytanie, a ja zrozumiałem, że słucham nagrania. - Wiemy, że słyszał pan pogłoski, iż statek pańskiego brata został celowo uszkodzony. Jesteśmy przekonani, że odpowiedzialność za jego śmierć ponosi pański ojciec. Pański brat został zamordowany, a mordercą jest pański ojciec. Ekran zgasł. Siedziałem w zaciemnionym pokoju oszołomiony, wstrząśnięty, gapiąc się w lekko rozjarzony ekran. Ojciec kazał zamordować Aleksa? Mój ojciec był odpowiedzialny za jego śmierć? To straszne, okropne oskarżenie, rzucone przez tchórza, który nawet nie miał odwagi pokazać twarzy. A ja mu uwierzyłem. To najbardziej mną wstrząsnęło. U - w ie-rzy-łem. Uwierzyłem, bo dobrze pamiętałem wieczór przed wyruszeniem Aleksa na tę katastrofalną wyprawę na Wenus. Noc, w którą wyjawił mi swoje prawdziwe zamysły. Aleks oficjalnie ogłosił, że leci na Wenus w celu zbadania niekontrolowanego efektu cieplarnianego, co w zasadzie nie mijało się z prawdą. Ale poza tym miał tajny plan. Zdradził mi go w noc przed wyjazdem. Za jego misją naukową stały motywy polityczne. Pamiętam,

jak Aleks siedział w przytulnej, cichej bibliotece domu w Connecticut, gdzie mieszkaliśmy razem z ojcem, i szeptem wyjawiał mi swoje plany. Powiedział, że Ziemia właśnie zaczyna odczuwać skutki efektu cieplarnianego. Lodowce i czapy polarne topią się. Podnosi się poziom morza. Zmienia się klimat globalny. Międzynarodowa Partia Zielonych oznajmiła, że trzeba podjąć drastyczne kroki, zanim cały środkowy zachód Ameryki przemieni się z powrotem w wyspę i zanim stopi się wieczna zmarzlina w Kanadzie, wyrzucając do atmosfery megatony zamarzniętego metanu, co dodatkowo pogłębi efekt cieplarniany. - Jesteś jednym z nich? - wyszeptałem w ciemności. - Zielonym? Zaśmiał się cicho. - Ty też byś był, braciszku, gdybyś nie żył w oderwaniu od rzeczywistości. Pamiętam, że pokręciłem głową i mruknąłem: - Ojciec cię zabije, jak się dowie. - Wie - odparł Aleks. Chciał wykorzystać swoją misję na Wenus, aby z pierwszej ręki pokazać światu następstwa nieokiełznanego efektu cieplarnianego: przeistoczenie planety w martwą skalną kulę spowitą trującymi gazami, bez kropli wody czy źdźbła trawy. Byłaby to potężna ikona, obraz wypalony w świadomości elektoratu świata: oto, co stanie się z Ziemią, jeśli nie zahamujemy efektu cieplarnianego. Zielonym sprzeciwiały się potężne siły polityczne. Ludzie pokroju mojego ojca nie mieli zamiaru pozwalać MPZ na przejęcie kontroli nad międzynarodowymi organizacjami, które regulowały sprawy ochrony środowiska. Zieloni domagali się potrojenia podatków nałożonych na wielonarodowe korporacje, zakazu spalania paliw kopalnych, ewakuacji głównych ośrodków miejskich, redystrybucji bogactwa świata wśród potrzebujących. Ekspedycja Aleksa na Wenus była więc w rzeczywistości misją w interesie Zielonych, mającą dać im potężny oręż do walki przeciwko okopanej władzy establishmentu, przeciwko naszemu rodzonemu ojcu. - Ojciec cię zabije, jak się dowie - powiedziałem. AAleks odparł ponuro: - Wie. Wyrażając lęk o reakcję ojca, użyłem przenośni, jak to się zwykle mówi. Teraz zastanowiłem się, czy Aleks też tak to pojmował. Prędzej podniósłbym Gibraltar, niż zasnął. Przemierzałem pokój długimi posuwistymi krokami, które wymusza niska grawitacja Księżyca, na przemian zły, przestraszony i zrozpaczony. Jak wszystkie lunarne ośrodki, Selene City leży pod powierzchnią, w górach pierścieniowych ogromnego krateru Alfons, więc świt nie zakrada się przez okna, wschód słońca nie obwieszcza narodzin nowego dnia. Światła w korytarzach i miejscach publicznych palą się z jednakową jasnością przez całą dobę. W moim pokoju lampy zapaliły się automatycznie, gdy zacząłem chodzić; ciepło mojego ciała uaktywniło przełączniki. Po paru godzinach wreszcie zrozumiałem, co mam zrobić. Co muszę zrobić. Poleciłem komputerowi, by skontaktował mnie z ojcem. Bez wątpienia jego wyuzdane przyjęcie jeszcze się nie skończyło. Nawiązanie połączenia zabrało parę minut. Wreszcie twarz ojca ukazała się na ekranie. Wyglądał na zmęczonego, ale odprężonego, gdy uśmiechał się do mnie leniwie. Leżał w łóżku, wsparty o lśniące, kryte jedwabiem poduszki. Nie był sam. Słyszałem stłumiony chichot dobiegający spod okrycia. - Wcześnie wstajesz - powiedział dość przyjemnym tonem. - Ty też - odparłem. Parsknął. - Nie rób takiej zgorszonej miny, Cherlaku. Proponowałem ci te panie, pamiętasz?

Szkoda było marnować taki talent. - Zamierzam zdobyć nagrodę - oznajmiłem. Zrobił wielkie oczy. - Co? - Polecę na Wenus. Znajdę ciało Aleksa. - Ty? - roześmiał się. - Był moim bratem! Kochałem go. - Musiałem przyprzeć cię do muru, żebyś przyleciał na Księżyc, a teraz roi ci się lot na Wenus? - Sprawiał wrażenie ogromnie rozbawionego tym pomysłem. - Myślisz, że nie dam rady? - Wiem, że nie dasz rady, Cherlaku. Nawet nie spróbujesz, mimo tej zuchwałej gadki. - - Udowodnię ci! - warknąłem. - I zdobędę twoją cholerną nagrodę! - Oczywiście. A słonie umieją fruwać - zadrwił. - Sam mnie do tego zmuszasz. Dziesięć miliardów stanowi potężną zachętę dla człowieka, który w przyszłym miesiącu zostanie bez dochodów. Głupi uśmieszek zgasł i na twarzy odmalowała się zaduma. - Uważasz, że tak właśnie przypuszczałem? - Polecę - powtórzyłem stanowczo. - I zakładasz, że zgarniesz nagrodę, co? - Albo zginę w czasie próby. - Chyba nie sądzisz, że będziesz jedynym chętnym na moje dziesięć miliardów? - Kto przy zdrowych zmysłach mógłby chociaż pomyśleć o takiej wyprawie? Z szyderczym uśmiechem ojciec odparł: - Och, znam kogoś, kto spróbuje. I nie odpuści. - Kto? - Lars Fuchs. Ten łajdak jest teraz gdzieś w Pasie, ale gdy tyko dowie się o nagrodzie, bez mrugnięcia okiem popędzi na Wenus. - Fuchs? - Ojciec często wspominał o Larsie Fuchsie, zawsze z nienawiścią. Z tego, co wiedziałem - a wiedziałem niewiele - Fuchs eksploatował asteroidy. Kiedyś miał własną korporację i konkurował z ojcem, ale teraz zarabiał na życie jako niezależny górnik w Pasie Asteroid, „skalny szczur”, jak elegancko mawiał ojciec. - Fuchs. Będziesz musiał wyrwać mu nagrodę, Cherlaku. A nie sądzę, byś był na tyle mężczyzną. W tym momencie powinienem zrozumieć, że mną manipuluje, wręcz każe mi tańczyć w takt swojej melodii. Szczerze mówiąc, rozsądek zaćmiewało mi widmo nędzy, w którą miałem popaść, jeśli nie zdobędę nagrody. Cóż, nie tylko o tym myślałem. Ciągle widziałem przystojną, zdeterminowaną twarz Aleksa w tamtą ostatnią noc, którą spędził na Ziemi. - Ojciec cię zabije, jak się dowie - powiedziałem. - Wie - odparł Aleks. Waszyngton D.C. - To życiowa okazja - profesor Greenbaum skrzypiał jak zardzewiały zawias - a ja jestem za stary, by z niej skorzystać. Tak naprawdę nigdy dotąd nie widziałem starego człowieka, nie z bliska, nie w tym samym pokoju. Biedni z pewnością się starzeli, ale wszyscy, których było stać na telo- merazę, zaczynali poddawać się kuracji zaraz po osiągnięciu dojrzałości. Dorośli, którzy zestarzeli się przed dopuszczeniem telomerazy do powszechnego użytku, mieli do dyspozycji zabiegi odmładzające. Daniel Haskel Greenbaum był stary i przygarbiony. Sprawiał wrażenie tak kruchego, że w czasie powitania bałem się, iż strzaskam mu kości, choć odpowiedział mi w miarę krzepkim uściskiem. Skórę miał pomarszczoną i zwiotczałą, pokrytą plamami wątrobowymi,

a oczy mętne i podkrążone. Jego pobrużdżona twarz wyglądała jak zerodowane zbocze, przez stulecia żłobione przez wiatr i wodę. A był dopiero po siedemdziesiątce. Mickey uprzedziła mnie, jak wygląda Greenbaum. Mi-chelle Cochrane studiowała kiedyś pod jego kierunkiem i choć teraz sama była profesorem, nadal go uwielbiała. Nazywała go największym żyjącym planetologiem w Układzie Słonecznym - jeśli w odniesieniu do jego astmatycznej, artretycznej, boleśnie powolnej egzystencji można było mówić o „życiu”. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu me zgodził się na kurację odmładzającą. Może ze względów religijnych, a może tylko z czystej przekory. Uważał, że starzenie się i śmierć są nieuchronne i nie należy przed nimi uciekać. Jako jeden z ostatnich, mogę dodać. - Ma odwagę dowodzić swoich przekonań - powiedziała mi Mickey parę lat wcześniej. - Nie boi się śmierci. - Ja śmiertelnie boję się śmierci - zażartowałem. Mickey nie doszukała się niczego śmiesznego w mojej odżywce. Wiedziałem, że skorzystała z dobrodziejstw telomerazy zaraz po zakończeniu okresu pokwitania i uważała to za rzecz oczywistą. Wszyscy tak robili. Greenbaum był czołowym autorytetem w Wenusologii i Mickey namówiła mnie na spotkanie. Zgodziłem się bez zastanowienia. Dopiero potem dowiedziałem się, że spotkam się w Waszyngtonie nie tylko z poskrzypującym emerytowanym profesorem Greenbaumem, ale również z chmurnym czarnoskórym biurokratą z agencji kosmicznej, niejakim Franklinem Abdullahem. Mój ojciec natychmiast powiadomił media, że jego drugi syn - ja - zamierza lecieć na Wenus po szczątki pierworodnego. Z rodzicielską dumą zapewnił reporterów, że jeśli wrócę z ciałem Aleksa, dostanę dziesięć miliardów dolarów nagrody. Stałem się znaną osobistością, mającą swoje pięć minut. Sława ma swoje plusy, jak słyszałem, ja jednak żadnego nie odkryłem. Nachodzili mnie naukowcy, łowcy przygód, poszukiwacze rozgłosu i wszyscy psychicznie niezrówno- ważeni w układzie Ziemia-Księżyc, błagając o zabranie na Wenus. Nawet fanatycy religijni uznali, że lot na Wenus jest im przeznaczony i ja, jako boski wybraniec, mam ich tam zawieźć. Oczywiście, zaprosiłem na wyprawę pół tuzina najbliższych przyjaciół. Artyści, pisarze, wideograficy mieli wnieść cenny wkład do historii ekspedycji, a także stanowić towarzystwo lepsze od nudnych naukowców i zelotów o nawiedzonych oczach. Potem Mickey zadzwoniła do mnie z biura w Kalifornii i zgodziłem się na spotkanie z nią i Greenbaumem, nawet nie pytając, o co jej chodzi. Na prośbę Abdullaha zebranie odbyło się w kwaterze głównej agencji kosmicznej, zatęchłym, ponurym starym gmachu w podupadłej części centrum Waszyngtonu. Spotkaliśmy się w pozbawionym okien małym pokoju konferencyjnym, wyposażonym jedynie w poobijany metalowy stół i cztery niewiarygodnie niewygodne, sztywne i twarde krzesła. Ściany były ozdobione - jeśli to właściwe słowo - spłowia-łymi fotografiami starożytnych wyrzutni rakietowych. Ściśle mówiąc, niektóre musiały pochodzić sprzed stu lat. Tego popołudnia ujrzałem prawdziwą Mickey. Zawsze komunikowaliśmy się elektronicznie, zwykle przez interaktywne łącze rzeczywistości wirtualnej. Poznaliśmy się - elektronicznie - kilka lat wcześniej, kiedy zacząłem interesować się pracą Aleksa. Zatrudnił ją, żeby mnie uczyła. Co tydzień odbywaliśmy sesje wirtualne, ona w swoim biurze w Cal- tech, ja w domu rodzinnym w Connecticut, a później na Majorce. Razem włóczyliśmy się po Marsie, po księżycach Jowisza i Saturna, po asteroidach - nawet po Wenus. Jej widok był dla mnie szokiem. Najwyraźniej w czesie sesji wirtualnych używała znacznie młodszego, szczuplejszego wizerunku swojej osoby. Po drugiej stronie stołu konferencyjnego siedziała baryłka z mysimi włosami, które zwisały bez życia do płatków uszu. Telomeraza może zapewnić fizyczną młodość, ale nie nadrobi braku ćwiczeń, nie przekreśli lat siedzenia za biurkiem i opychania się niezdrowym jedzeniem. Mickey miała na

sobie czarny pulower i czarne sportowe spodnie, takie ze strzemiączkami. Jej pucołowata twarz tak bardzo promieniowała dobrym humorem i entuzjazmem, że łatwo było zapomnieć o tuszy. Franklin Abdullah stanowił jej przeciwieństwo. Siedział naprzeciwko mnie, w staromodnym trzyczęściowym szarym garniturze, z rękami splecionymi na piersi i z taką miną, jakby nic mu się w życiu nie układało. Wierzcie mi, nie sprawiał wrażenia typowego „nijakiego urzędnika”. Miał charakter. Nie wiedzieć czemu, wydawał się zły, że przygotowuję lot na Wenus. Dziwne podejście jak na przedstawiciela agencji kosmicznej. - Skoro prosiła pani o spotkanie, profesor Cochrane - powiedział - może wyłuszczy nam pani powody. - Głos miał niski i dudniący, jak warczenie lwa. Mickey uśmiechnęła się do niego i powierciła na krześle, jakby szukała wygodnego miejsca na twardej niczym żelazo plastikowej poduszce. Splatając ręce na blacie stołu, popatrzyła na mnie - z niepokojem, pomyślałem. - Van organizuje misję na Wenus - powiedziała, stwierdzając rzecz oczywistą. - Misję załogową. Profesor Greenbaum chrząknął hałaśliwie i Mickey natychmiast umilkła. - Przyszliśmy tutaj, panie Humphries, aby prosić o zabranie przynajmniej jednego wykwalifikowanego planetologa. - Z kompletem odpowiednich czujników i systemów analitycznych - dodała Mickey. Teraz zrozumiałem, na czym jej zależało. Powinienem był to przewidzieć, ale zbyt zajmowało mnie nadzorowanie projektu i budowy mojego statku. I odpieranie wszystkich innych wariatów, którzy chcieli za darmo przelecieć się na Wenus. Zmieszałem się. - Hmm... proszę zrozumieć, to nie jest misja naukowa. Lecę na Wenus... - Żeby zdobyć nagrodę - dopowiedział Greenbaum, zrzędliwie i ze zniecierpliwieniem. - Wiemy. - Żeby odnaleźć szczątki mojego brata. Mickey zgarbiła się na krześle. - Van, to okazja na przeprowadzenie nadzwyczaj cennych badań. Przez wiele dni będziesz pod chmurami! Pomyśl o obserwacjach, jakie można by przeprowadzić! - Mój statek nie jest odpowiednio zaprojektowany - sprzeciwiłem się. - Celem misji jest znalezienie wraku i zabranie ciała mojego brata. To wszystko. Nie mamy miejsca ani możliwości na zabranie naukowca. Zabieramy minimalną załogę. Oczywiście, mijałem się z prawdą, bo przecież zaprosiłem swoich przyjaciół, pisarzy i artystów, którzy po powrocie mieli unieśmiertelnić naszą wyprawę. Inżynierowie i projektanci zajmowali odmienne stanowisko w kwestii zabierania ludzi, którzy nie stanowili niezbędnego personelu. Już wykłócałem się z nimi o wielkość załogi. Nie mogłem teraz prosić o uwzględnienie w planach jeszcze jednej osoby i aparatury naukowej. - Ale, Van - Mickey nie chciała ustąpić - lecieć na Wenus i nie przeprowadzić badań... - Pokręciła głową. Odwróciłem się do Abdullaha, siedzącego u szczytu małego stołu z rękami nadal skrzyżowanymi na piersi. - Myślałem, że badanie Układu Słonecznego leży w gestii agencji kosmicznej. Ponuro pokiwał głową. - Leżało. Czekałem na ciąg dalszy. Abdullah nie dodał ani słowa, więc zapytałem: - W takim razie dlaczego agencja nie wyśle ekspedycji na Wenus? Abdullah powoli rozprostował ręce i wsparł je na blacie. - Panie Humphries, mieszka pan w Connecticut, prawda? - Już nie - odparłem, zastanawiając się, co to ma do rzeczy. - Czy zimą jest tam śnieg?

- Nie, chyba nie. Nie było śniegu od kilku zim pod rząd. - Aha. Widział pan wiśnie w Waszyngtonie? Kwitną. W lutym. W Dzień Świstaka. - Dzisiaj jest Dzień Świstaka, to prawda - zgodził się Greenbaum. Przez chwilę myślałem, że wpadłem w króliczą norkę Alicji. - Nie rozumiem, co... - Urodziłem się w Nowym Orleanie, panie Humphries - podjął Abdullah. Jego niski głos przypominał pomruk dalekiego grzmotu. - A dokładniej w tym, co zostało z miasta po powodziach. - Ale... - Globalne ocieplenie, panie Humphries - warknął. - Słyszał pan o tym? - Oczywiście. Wszyscy słyszeli. - Agencja kosmiczna przeznacza wszystkie środki wyłącznie na badania środowiska Ziemi. Nie mamy ani pieniędzy, ani zezwolenia na robienie innych rzeczy, takich jak badanie planety Wenus. - Ekspedycje na Marsa... - Są finansowane przez osoby prywatne. - Tak, oczywiście. - Wiedziałem o tym; po prostu nigdy nie przyszło mi do głowy, że rządowej agencji kosmiczej nie stać na eksploracją Marsa i innych planet. - Wszystkie badania ciał niebieskich w Układzie Słonecznym są finansowane przez osoby prywatne - podkreślił Greenbaum. - Nawet badania głębokiego kosmosu, przeprowadzane przez astronomów i kosmologów, są subsydiowane przez prywatnych ofiarodawców - wtrąciła Mickey. - Ludzi takich jak Trumball i Yamagata - sprecyzował Greenbaum. - Albo organizacje w rodzaju Gates Foundation i Spielberg Group. O tym, że wielkie korporacje wspierają pozaziemskie operacje wydobywcze i produkcyjne, już wiedziałem. Ojciec często wspominał o rywalizacji o surowce w Pasie Asteroid. - Pański ojciec finansuje misję na Wenus - powiedział Abdullah. - Jesteśmy... - Ja wykładam pieniądze - warknąłem. - Nagroda zostanie wypłacona wtedy, gdy - i jeśli - powrócę ze szczątkami brata. Abdullah na chwilę zamknął oczy, jakby rozważał moje słowa. - Niezależnie od źródła finansowego - powiedział - zwracamy się do pana z prośbą o włączenie naukowca do tej prywatnej wyprawy. - Dla dobra ludzkości - rzekł Greenbaum zgrzytliwie, głosem naprawdę drżącym z emocji. - Pomyśl, co możemy odkryć pod chmurami! - zawołała Mickey z entuzjazmem. Rozumiałem ich, ale myśl o walce z projektantami i inżynierami sprawiła, że potrząsnąłem głową. Greenbaum mylnie zrozumiał mój gest. - Coś panu wyjaśnię, młody człowieku. Chyba podniosłem brwi, bo Mickey chciała mu przeszkodzić; pociągnęła go za rękaw koszuli, ale odsunął jej rękę. Z zaskakującym wigorem jak na rachitycznego staruszka, pomyślałem. - Wie pan co nieco o tektonice płytowej? - zapytał niemal wyzywająco. - Oczywiście - odparłem. - Mickey nauczyła mnie całkiem sporo. Skorupa Ziemi składa się z wielkich płyt kontynentalnych, które przemieszczają się po gorętszym, bardziej plastycznym podłożu. Greenbaum pokiwał głową, najwyraźniej zadowolony z poziomu mojej wiedzy. - Wenus też ma budowę płytową - dodałem. - Miała - poprawił Greenbaum. - Pół miliona lat temu. - A teraz? - Płyty Wenus są zablokowane - powiedziała Mickey. - Jak uskok San Andreas?

- Znacznie gorzej. - Wenus jest na krawędzi wypiętrzenia - powiedział Greenbaum, wpatrując się we mnie. - Od jakichś pięciuset milionów lat płyty są unieruchomione. Na całej powierzchni planety. W tym czasie narastało wewnętrzne ciepło. Niedługo to ciepło wybuchnie i rozedrze skorupę. - Niedługo? - wychrypiałem. - W kategoriach geologicznych - powiedziała Mickey. - - Aha. - Od pięciuset milionów lat powierzchnia Wenus praktycznie się nie zmieniła - mówił Greenbaum. - Wiemy to dzięki przeliczaniu uderzeń meteorytów. Pod powierzchnią jest zamknięte wewnętrzne ciepło planety. Nie może przebić się przez skorupę, nie może uciec. - Na Ziemi wewnętrzne ciepło jest odprowadzane przez wulkany, gorące źródła i tak dalej - wyjaśniła Mickey. - Woda na Ziemi działa jak smar - powiedział Greenbaum, patrząc na mnie intensywnie, jakby oceniał, czy go rozumiem. - Na Wenus nie ma wody w stanie ciekłym, jest na to za gorąco. - Brak wody w stanie ciekłym - Mickey przejęła pałeczkę - oznacza brak poślizgu dla płyt. Płyty utknęły w miejscu i pozostają unieruchomione. Pokiwałem głową. - Rozumiem - wymamrotałem. - Ciepło, które od pięciuset milionów lat narasta we wnętrzu Wenus - rzekł Greenbaum - w końcu musi znaleźć jakieś ujście. - Prędzej czy później - podjęła Mickey - na Wenus nastąpi kataklizm. Zaczną powstawać nowe wulkany, skorupa będzie topić się i tonąć. Z dołu wypłynie nowy materiał krustalny. - I może się to stać, gdy będę na powierzchni? - zapytałem, nagle przestraszony, że mogą mieć rację. - Ależ skąd - uspokoiła mnie Mickey. - Mówimy o jednostkach czasu geologicznego, nie ludzkiego. - Przecież mówiłaś... Greenbaum zachichotał i zaraz sposępniał. - Nie będziemy mieć tyle szczęścia, żeby to zobaczyć. Bogowie nie są aż tak wspaniałomyślni. - Nie nazwałbym tego szczęściem - zauważyłem. - Cała powierzchnia nagle się topi, wulkany wybuchają i tak dalej... - Nie musisz się martwić, Van - zapewniła Mickey. - To nie nastąpi w ciągu paru dni, jakie spędzisz pod chmurami. - - W takim razie o co wam chodzi? - zapytałem. Abdullah wtrącił w basowym rejestrze: - Nie wszyscy naukowcy zgadzają się z profesorem Greenbaumem. - Nie zgadza się z nim większość planetologów - przyznała Mickey. - Cholerni głupcy - burknął Grcenbaum. Teraz już byłem kompletnie skołowany. - Skoro nie zanosi się na ten kataklizm, to czym się tak podniecacie? - Pomiarami sejsmicznymi - powiedział Greenbaum, znowu przeszywając mnie wzrokiem. - Tego nam trzeba. - Wszystko zależy od tego, czy Wenus ma grubą, czy cienką skorupę - sprecyzowała Mickey. Dla mnie cała sprawa zaczynała przypominać konkurs na najlepszą pizzę, ale trzymałem język za zębami i słuchałem. - Jeśli skorupa jest cienka, wystąpienie kataklizmu jest bardziej prawdopodobne -

mówiła Mickey. - Jeśli jest gruba, to my się mylimy, a inni mają rację. - Czy nie można zmierzyć grubości skorupy sensorami automatycznymi? - zapytałem. - W ostatnich latach wykonaliśmy parę pomiarów, ale wyniki nią są rozstrzygające. - Wobec tego wyślijcie kolejne sondy - podsunąłem. To wydawało się takie oczywiste! Oboje odwrócili się do Abdullaha. Pokręcił głową. - Agencji nie wolno wydać nawet centa na badania Wenus ani na nic innego, co nie wiąże się bezpośrednio z problemami środowiska Ziemi. - A prywatni sponsorzy? - zapytałem. - Przecież wysłanie paru sond nie kosztuje aż tak dużo. - Próbowaliśmy zdobyć fundusze - odparła Mickey. - To niełatwe, zwłaszcza kiedy większość specjalistów myśli, że nie mamy racji. - Dlatego pańska misja jest darem niebios - oznajmił Greenbaum z misjonarskim żarem. - Możecie zabrać na Wenus tuziny sensorów sejsmicznych - setki! I naukowca, który się nimi zajmie. Plus trochę innego sprzętu. - Mój statek jest za mały - oświadczyłem, a raczej wymamrotałem przepraszającym tonem. - To życiowa okazja - powtórzył Greenbaum. - Szkoda, że nie jestem trzydzieści lat młodszy. - Nie mogę tego zrobić. - Proszę, Van - powiedziała Mickey. - To naprawdę ważne. Przeniosłem spojrzenie z jej przejętej twarzy na Green-bauma i Abdullaha i z powrotem. - Ja byłabym tym naukowcem - dodała. - Ja polecę z tobą na Wenus. Co miałem zrobić? Nabrałem powietrza w płuca i powiedziałem: - Pogadam ze swoimi ludźmi. Może damy radę cię zabrać. Mickey podskoczyła na krześle jak dziecko, które dostało najwspanialszy prezent gwiazdkowy w historii świata. Greenbaum zgarbił się, jakby rozmowa wyzuła go z sił, ale szczerzył się od ucha do ucha w krzywym, szczerbatym uśmiechu, przywodząc mi na myśl wydrążoną dynię. Nawet Abdullah się uśmiechnął. Okolice Los Angeles Tomas Rodriguez był astronautą; cztery razy odbył lot na Marsa, a potem przeszedł na „emeryturę”, zostając konsultantem koncernów aerokosmicznych i uniwersytetów zajmujących się badaniami planetarnymi. Jednakże marzył o lataniu. Był krzepkiej budowy, z oliwkową karnacją i gęstymi kędzierzawymi włosami, które ścinał niemal po wojskowemu. Przez większość czasu sprawiał wrażenie ponurego, zadumanego, niemal niedostępnego, ale była to tylko maska. Miał pogodne usposobienie i kiedy się uśmiechał, jego twarz zdradzała łagodny charakter. Niestety, teraz się nie uśmiechał. Siedzieliśmy w małym pokoju konferencyjnym, sami. Między nami unosił się holograficzny obraz statku kosmicznego, budowanego z myślą o mojej misji na Wenus. Wisząc w powietrzu nad owalnym stołem, bardziej przypominał opancerzony sterowiec niż cokolwiek innego - i w zasadzie był sterowcem, choć zamiast żelaza użyliśmy najnowszych stopów ceramiczno-metalowych. Lekko marszcząc czoło, Rodriguez mówił: - Panie Humphries, nie możemy podwiesić drugiej gondoli pod balonem bez

powiększania go co najmniej o jedną trzecią. To wyliczenia z komputera i nie ma mowy, żeby je obejść. - Potrzebujemy dodatkowej gondoli, żeby zmieścić załogę - powiedziałem. - Przyjaciele, których chce pan zabrać, nie są załogą. Załoga zmieści się w jednej gondoli, zgodnie z pierwotnym projektem. - To nie tylko moi przyjaciele - warknąłem cierpko. - Jeden z nich jest wybitnym planetologiem, drugi pisarzem, który napisze książkę o naszej wyprawie... - urwałem. Z wyjątkiem Mickey, wszyscy byli po prostu przyjaciółmi, znajomymi, którzy chcieli przeżyć dreszczyk emocji związany z lotem na Wenus. Rodriguez pokręcił głową. - Nie da rady, panie Humphries. Nie w takim terminie. Musielibyśmy rozebrać wszystko, co jest już zbudowane i zacząć od początku. Wyszłoby za drogo, byłem pewien. Już teraz banki robiły się nerwowe, choć miałem w perspektywie zdobycie dziesięciu miliardów nagrody. Międzynarodowi finansiści, których znałem od czasów dzieciństwa, ze marszczonymi czołami mówili o ryzyku i niemożności uzyskania ochrony ubezpieczeniowej. Musieliśmy zbudować jak najtańszy statek; dodanie gondoli, która w rzeczywistości miała być niczym więcej jak modułem pasażerskim, ogromnie zwiększyłoby koszty. Sęk w tym, że już zaprosiłem tych ludzi na wyprawę. Nie mogłem odwołać zaproszenia, nie bez narażania się na wielki wstyd. I obiecałem Mickey, że ze mną poleci. Rodriguez uznał moje milczenie za zgodę. - Zatem postanowione? - zapytał. Milczałem, desperacko obracając w głowie różnorakie pomysły. Może drugi statek? To może się udać. Mógłbym przedstawić projekt bankierom i”przekonać ich, że potrzebuję zabezpieczenia. Jak Rodriguez nazwałby coś takiego? Rezerwa. Tak, rezerwa bezpieczeństwa. - Dobra - powiedział i przystąpił do drobiazgowego omawiania każdego jednego elementu i systemu statku. Czułem, że oczy robią mi się szkliste. Ochrzciłem swój statek Hesperos, jak starożytni Grecy nazywali piękną gwiazdę wieczorną. Niemal identyczny statek Aleksa zwał się Fosforos, co było starogreckim imieniem gwiazdy porannej, zwiastunki dnia. - A tutaj - brzęczał Rodriguez - jest ładownik. Pod statkiem pojawił się niewielki kulisty obiekt, coś w rodzaju batysfery. Był przymocowany do gondoli liną tak cienką, że ledwo ją widziałem. Rodriguez musiał zobaczyć, jak marszczę brwi. - To kabel fulerenowy. Wytrzyma naprężenie rozciągające rzędu kiloton. Podobny uratował mi życie na Marsie, w czasie drugiej wyprawy. Pokiwałem głową, a on mówił dalej, zasypując mnie niezliczonymi detalami. Miał na sobie coś, co żartobliwie nazywał „mundurem konsultanta”: błękitną jak niebo marynarkę bez kołnierzyka, spodnie w tym samym kolorze i rozpiętą pod szyją szafranową koszulę. Kolor koszuli przywodził mi na myśl chmury Wenus. Ja miałem na sobie wygodny strój: sportową koszulę w łososiowym kolorze, oryginalne dżinsy i tenisówki. Wiedziałem, że Rodrigueza niepokoi fakt, iż kopiujemy statek Aleksa, który nie wiadomo czemu zawiódł i zabił swoją załogę. Rodriguez był zwolennikiem ostrożności; twierdził, że jeśli astronauta nie postępuje ostrożnie, nie ma szans na to, by kiedyś zostać byłym astronauta. Ale korzystając z podstawowego projektu Aleksa, mogliśmy zaoszczędzić kupę forsy; zaprojektowanie nowego statku od podstaw pochłonęłoby sporą część nagrody. - Tyle co do projektu i planu statku - oznajmił wreszcie Rodriguez. - Teraz chciałbym przejść do modyfikacji i ulepszeń, jakie zamierzamy wprowadzić. Uśmiechnąłem się mimo woli. - Chce pan powiedzieć, że niektóre modyfikacje nie będą ulepszeniami? Rodriguez wyszczerzył zęby.

- Przepraszam. Czasami plotę trzy po - trzy. Każda modyfikacja będzie ulepszeniem, obiecuję. Odchyliłem się na wyściełanym’obrotowym fotelu i starałem się w jak największym skupieniu słuchać poważnego, nużącego sprawozdania. Było odrętwiające do punktu paraliżu, zwłaszcza że przez okno”widziałem Pacyfik błyszczący w popołudniowym słońcu. Kusiło mnie, żeby zakończyć to przedłużające się posiedzenie i resztę dnia spędzić na sztucznej lagunie za falochronem. Patrząc z tej wysokości, trudno było pogodzić się z faktem, że kiedyś wzdłuż oceanu ciągnęły się plaże i stały domy. Malibu, Santa Monica, Marina Del Rey - ich plaże zatonęły, kiedy zaczęła topić się antarktyczna czapa lodowa. Nawet teraz, w to ciepłe, słoneczne popołudnie, fale dziko biły w nowy falochron i ochlapywały drogę, która biegła pod jego osłoną. Wróciłem myślami do anonimowej wiadomości, jaką odebrałem przez telefon w Selene City. Ojciec zamordował Aleksa? Zbyt straszne, by mogło być prawdziwe, nawet w jego przypadku. Jednakże... Ale jeśli ojciec miał coś wspólnego ze śmiercią Aleksa, dlaczego postanowił odzyskać jego ciało? Czy była to jakaś forma pokuty? Poczucie winy? Przebiegła zagrywka, by oczyścić się z podejrzeń i uciszyć plotki? Takie myśli mnie przerażały. I strasznie przygnębiały. To wszystko zaczynało mnie przerastać. Chciałem od życia niewielu rzeczy: mieszkania w domu na Majorce i paru przyjaciół, którzy wpadaliby z wizytą i których ja mógłbym odwiedzać, gdy najdzie mnie ochota. Nie zależało mi na podejmowaniu ryzykowanego lotu do innego świata. Ani na słuchaniu Rodrigueza, zasypującego mnie niezliczonymi detalami. Robię to dla Aleksa, powiedziałem sobie. Wiedziałem, że to bzdura. Aleks zginął i ani ja, ani nikt inny nie mógł nic zrobić, żeby to zmienić. - Dobrze się pan czuje, panie Humphries? Z wysiłkiem skupiłem uwagę. Rodriguez miał zaniepokojoną, niemal zatroskaną minę. Przeciągnąłem ręką po twarzy. - Przepraszam. Co pan mówił? - Błądził pan myślami gdzieś indziej. Nic panu nie jest? - Uch... muszę zrobić sobie zastrzyk - odparłem, odsuwając fotel od stołu i unoszącego się nad nim hologramu. Rodriguez też się podniósł. - Dobra, pewnie. Możemy dokończyć później. -.Zgoda. - Ruszyłem do drzwi. Tak naprawdę wcale nie potrzebowałem zastrzyku. W razie potrzeby mógłbym go zrobić nawet w pokoju konferencyjnym: to nic wielkiego, wystarczy przycisnąć strzykawkę do skóry i wcisnąć guzik. Ale mówiłem wszystkim, że muszę robić to u - siebie, w swoim pokoju. Była to wygodna bajeczka, umożliwiająca wybrnięcie z kłopotliwych czy nudnych sytuacji, takich jak to męczące spotkanie. Poszedłem więc do prywatnego apartamentu w budynku na wzgórzach Malibu. Dawniej mieściło się tutaj laboratorium badawcze, ale kiedy poziom morza zaczął się podnosić, lokalne władze przeznaczyły gmach do rozbiórki, bo istniała obawa, że zsunie się do oceanu z podmytych wzgórz. Korporacja Humphries Space Systems kupiła kompleks za bezcen, a potem spowodowała wstrzymanie procedur - szczodrze smarując łapy odpowiednim urzędnikom. Byłe laboratorium należało obecnie do korporacji mojego ojca. Ponad połowa przestrzeni została wynajęta innym korporacjom oraz udręczonym inżynierom i administratorom projektu Falochron Los Angeles i Okolice, walczących z czasem i przyborem, aby uchronić miasto przed zalaniem przez wody Oceanu Spokojnego. Moje pokoje, niewielkie, ale przyzwoicie urządzone, mieściły się na najwyższym piętrze centralnego skrzydła. Gdy otworzyłem drzwi, zobaczyłem, że na ekranie wideofonu

mrugają jasnożółte litery komunikatu MASZ WIADOMOŚĆ. - Odbierz - poleciłem w drodze do łazienki. Lustro nad umywalką zamigotało i po chwili ujrzałem surową twarz ojca. - Ostrzegałem cię przed Larsem Fuchsem, prawda? Otóż moi ludzie dowiedzieli się, że kleci jakiś statek w Pasie. Będzie chciał zdobyć nagrodę, jak myślałem. Niezbyt przejąłem się myślą, że będę mieć rywala. Nie w tej chwili. Ze słów ojca wynikało, że Fuchs nie stanowi zagrożenia. Przynajmniej tak sądziłem. A potem ojciec rzucił bombę. - Przy okazji, wybrałem kapitana na twoją ekspedycję. Mniej więcej w ciągu godziny zjawi się u ciebie w Malibu. Nazywa się Desiree Duchamp. Wizerunek ojca zniknął i w lustrze zobaczyłem własną twarz z rozdziawionymi ustami. - Przecież moim kapitanem ma być Rodriguez - powiedziałem słabym głosem. Zabrzęczał dzwonek. Odłożyłem strzykawkę na półkę, wyszedłem do salonu i zawołałem: - Proszę! Drzwi otworzyły się. W progu stała wysoka, szczupła, ciemnowłosa kobieta w nieokreślonym wieku, ubrana w obcisły kombinezon z lśniącej czarnej sztucznej skóry. Gdyby się uśmiechała, mogłaby być piękna, ale minę miała zaciętą, gorzką, niemalże złą. - Proszę wejść - powiedziałem i dodałem: - pani Duchamp. - Kapitan Duchamp, dziękuję. Stawiając długie kroki, wmaszerowała do pokoju. Strój sugerował, że będzie mieć wysokie do połowy łydki buty na szpilkach, ale obcasy miała przyzwoicie niskie. Gdyby nie to, wyglądałaby jak filmowy symbol dominacji seksualnej. Brakuje jej tylko bicza, pomyślałem. - Dziękuje mi pani? To pomysł mojego ojca, nie mój. - To pan leci na Wenus - rzekła cichym głosem. Brzmiałby zmysłowo, gdyby nie była w tak oczywisty sposób niezadowolona. - Mam już kapitana, Tomasa Rodrigueza. Był... - Znam Toma - przerwała mi. - Będzie moim zastępcą. - On jest moim kapitanem - powiedziałem stanowczo. - Już podpisaliśmy kontrakt. Duchamp podeszła do kanapy po drugiej stronie pokoju i rozsiadła się, jakby była u siebie. Przez długą chwilę stałem przy drzwiach, wlepiając w nią oczy. - Niech pan zamknie drzwi - poleciła, marszcząc brwi. Drzwi zamknęły się na mój rozkaz, usłyszałem szczęk zamka. - Proszę posłuchać, panie Humphries - podjęła mniej despotycznym tonem, splatając palce. - Podoba mi się to nie bardziej niż panu. Ale Hump postanowił, że ja mam być kapitanem pańskiego statku i oboje musimy pogodzić się z jego decyzją. Miała długie palce i paznokcie w kolorze strażackiej czerwieni. Przeszedłem przez pokój i usiadłem w fotelu naprzeciwko kanapy. - Dlaczego panią wybrał? - zapytałem. Spochmurniała. - Żeby się mnie pozbyć, czy to nie jasne? - Pozbyć się pani? - Tak sobie wyobraża rozstanie. Znudził się mną; ma parę nowych dziwek. - Była pani jego kochanką? Roześmiała się, naprawdę. - Chryste, nie słyszałam tego określenia do czasu, gdy czytałam romanse pod kocem po zgaszeniu świateł na obozie dla rekrutów. Pokręciłem głową i poczułem zawroty. Była to jednoznaczna oznaka, więc podniosłem się z fotela. - Proszę mi wybaczyć - powiedziałem, idąc do łazienki.

Zrobienie zastrzyku zajęło mi niecałą minutę, ale kiedy wróciłem do salonu, Duchamp siedziała przy biurku pod oknem, a na ściennym ekranie widniał jej życiorys. Była wykwalifikowanym astronautą, bez dwóch zdań. Miała na koncie jedenaście lotów do Pasa Asteroid i trzy do układu Jowisza. Dowodziła czterema z tych ekspedycji. - Jak długo zna pani mojego ojca? - zapytałem, patrząc nie na nią, tylko na ekran. - Poznałam go jakiś rok temu. Sypialiśmy ze sobą przez trzy miesiące. W jego przypadku to rekord. - Z moją matką był żonaty przez sześć lat - powiedziałem, nadal studiując dane na ekranie. - Tak, ale sypiał z mnóstwem innych kobiet. Ona przez połowę czasu była wyłączona z powodu... Zagotowałem się z wściekłości. Odwróciłem się w jej stronę. - Pani nic nie wie! Może sądzi pani, że jest inaczej, może on tak mówił, ale to wszystko kłamstwa. Kłamstwa! Złośliwe, wyrachowane kłamstwa! Zerwała się na nogi, jakby gotując do obrony przed atakiem. - Hej, przecież to nie moja wina. - Mówimy o mojej matce - warknąłem. - Jeśli uzależniła się od narkotyków, to przez niego. - No dobrze - powiedziała pojednawczo. - W porządku. Odetchnąłem głęboko. Potem jak najspokojniej oświadczyłem: - Nie chcę, żeby brała pani udział w mojej misji. Nie jako kapitan. Nie chcę pani w żadnym charakterze. Wzruszyła ramionami, jakby moje zdanie nie miało znaczenia. - Będzie pan musiał wyjaśnić to ze swoim ojcem. - Decyzja nie należy do niego. - Proszę pamiętać o złotej zasadzie - sparowała Duchamp. - Kto ma złoto, ten stanowi zasady. Majorka Urządziłem coś w rodzaju przyjęcia z udziałem paruna-stu bliskich przyjaciół. Przylecieli ze wszystkich stron świata, wszyscy ubrani zgodnie z ostatnim krzykiem mody: mężczyźni w neowiktoriańskich strojach wieczorowych, kobiety w wydekoltowanych sukniach z mnóstwem sztucznych piór i prawdziwych klejnotów. Moda jest efemeryczną rzeczą. Słyszałem, że kiedyś młodzi ludzie tacy jak my, z upodobaniem paradowali w niechlujnych wojskowych mundurach polowych i koszulach maskujących. Następne pokolenie nosiło kolczyki w pępkach i brwiach, nawet w narządach płciowych, i metalowe dżety w językach i wargach. Ich dzieci spędziły swoje buntownicze lata w plastikowych kurtkach, które imitowały zbroje samurajów i tatuowały twarze jak maoryscy wojownicy. Obowiązującym stylem mojej grupy było wyrafinowanie. Ubieraliśmy się ekstrawagancko w staroświeckie smokingi i suknie z cekinami. Udawaliśmy, że palimy sztuczne cygara z nieszkodliwych związków ogranicznych. Błyszczeliśmy bransoletami i kolczykami z cennych metali z astero-id. Wysławialiśmy się wykwintnie, z kultywowanym znudzeniem zaprawionym cynizmem Oskara Wilde’a i Bernarda Shawa. Nie zniżaliśmy się do przekleństw i niechlujnej mowy. Jednak, choć wystroiliśmy się szykownie i rozmawialiśmy nadzwyczaj kulturalnie, moje przyjęcie okazało się totalnym niewypałem. Z ogromnym zażenowaniem wyjąkałem, że nie mogę zabrać ich ze sobą na Wenus. Gdy wyłuszcza-łem powody, z zaskoczeniem ujrzałem ulgę na twarzach niektórych gości.

Ale tylko niektórych. - Przyleciałem tu z Bostonu tylko po to, żeby usłyszeć, iż cofasz zaproszenie? - zapytał Quenton Cleary. Wyglądał imponująco w szkarłatnym mundurze huzarskim ze złotym szamerunkiem, z piersią pełną wstążek i medali. Zbudowany jak atleta, był gwiazdą międzynarodowej drużyny siatkówki, którą sam założył. Grali nawet na Księżycu przeciwko amatorom z Selene City. I niemal wygrali, choć panują tam zupełnie odmienne warunki. - Nie miałem innego wyjścia - powiedziałem nieszczęśliwie. - Musiałem odmówić nawet profesor Cochrane. Kiedy spróbowałem wyjaśnij wszystko od początku, Quenton porwał ze stołu tacę z kryształowymi kieliszkami do szampana i rzucił ją w drugi koniec salonu. Kieliszki rozbiły się o kamienie kominka na tysiące kawałków. Cały Quenton: skłonny do fizycznego wyrażania emocji, ale nie głupi. Nikt nie stał bliżej niż pięć metrów od kominka, kiedy dał upust złości. Nikt nie został skaleczony. Nawet wiszący nad kominkiem Vermeer nie został draśnięty. - No wiesz, Quenton? - wycedził Basil Ustinov. - Cóż, przyleciałem tu aż z Bostonu - odparł Quenton z gniewem. - - A ja z Sankt Petersburga. I co z tego? Jestem rozczarowany, podobnie jak ty, ale skoro Van nie może nic zrobić, to nie ma powodu uciekać się do agresji. Wszyscy przybyli z daleka, z wyjątkiem Gwyneth, która w tym czasie studiowała w Barcelonie. Oczywiście, dzięki kliprom rakietowym podróż trwała nie więcej niż godzinę. Dojazd z lotniska w New Palma do mojego domu na wzgórzach Majorki trwał dłużej niż przylot z Bostonu. Często zastanawiałem się nad zbudowaniem lądowiska dla śmigłowców czy też odrzutowców pionowego startu i lądowania, ale myśl o starciu z miejscowymi i ich nudnym samorządem powstrzymała mnie od wysunięcia propozycji. W zasadzie rozumiałem ich stanowisko. Na wzgórzach naprawdę było ślicznie, z dala od grzmiących rakiet i jazgo-czących helikopterów. Nawet autokary turystyczne nie mogły poruszać się po głównych ulicach miasta, więc w tej części wyspy panowała cisza i spokój. Gdy usadowiłem się na obitej jedwabiem ulubionej kanapie i popatrzyłem przez panoramiczne okna na Morze Śródziemne, zdałem sobie sprawę, jak bardzo kocham swój dom. Morze było spokojne, długie łagodne fale połyskiwały różowo w promieniach zachodzącego słońca. Zbocze schodziło do wody szeregiem tarasów z warzywnikami i winnicami. Hannibal musiał patrzeć na te tarasy. Ta ziemia była uprawiana od zarania dziejów. Podnoszące się morze zalało plaże oraz sporą część starego miasta Palma. Nawet łagodne Morze Śródziemne pochłaniało swoje wybrzeża. Mimo wszystko Majorka stanowiła dla mnie ziemski odpowiednik raju. A ja miałem opuścić ten raj i na wiele miesięcy zamieszkać w metalowej celi, narażając życie i zdrowie, aby być pierwszą osobą, która postawi stopę na rozgrzanej do czerwoności powierzchni Wenus. Pokręciłem głową, zdegustowany absurdalnością sytuacji, w jakiej się postawiłem. Quenton nie spuszczał z tonu. - Nie lubię zrywania obietnic - powiedział z rozdrażnieniem. - Van, dotrzymaj słowa. - Nie mogę nic zrobić - powtórzyłem. - Nie wierzę. Zaczerwieniony, poderwałem się z kanapy. - Zarzucasz mi kłamstwo? Quenton spojrzał na mnie wściekle. - Dałeś słowo i teraz je łamiesz. - W takim razie wynoś się z mojego domu - palnąłem bez zastanowienia. Sam byłem zaskoczony, ale wzbierała we mnie niepohamowana złość.

- No wiesz, Van! - pisnęła Francesca Ianetta. - Ty też - warknąłem. - Wszyscy! - Omiotłem pokój wyciągniętą ręką i krzyknąłem: - Wszyscy macie się wynieść! Natychmiast! Zostawcie mnie w spokoju! Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Byli zszokowani. Wreszcie korpulentny Basil dźwignął się z fotela. - Chyba powinienem wrócić do pracy. „Praca” Basila polegała na rozsmarowywaniu kolorów na ekranie monitora. Wszyscy mówili, że jest nadzwyczaj utalentowanym artystą, ale był wyjątkowo leniwy. Mógł sobie na to pozwolić; miał wyjątkowo bogatą patronkę. Lekko skinąłem głową. - Tak, masz rację. - Wracam do Rzymu - oznajmiła wyniośle Francesca. - Muszę ukończyć operę. - Doskonale. Może się przyłożysz i naprawdę ją skończysz. - No wiesz! - zbulwersowała się. - Ruszać, wszyscy - powtórzyłem, wypędzając ich za drzwi. - Precz! Wstrząśnięci, zdumieni moim niegrzecznym wybuchem, rządkiem opuścili mój dom. Nadal gotując się ze złości, patrzyłem za nimi z okna pokoju rekreacyjnego. Kawalkada ekstrawaganckich jaskrawych automobili, napędzanych prawie bezgłośnymi silnikami elektrycznymi, sunęła krętą ceglaną drogą, która zakosami schodziła ze wzgórza i łączyła się z autostradą. - Pojechali. Odwróciłem się od okna. Gwyneth stała przy mnie. Nie odeszła, a ja byłem z tego rad. Na myśl o niej zawsze jedno słowo przychodzi mi do głowy: urzekająca. Rzucane spod drugich rzęs spojrzenia mówiły mi, że pragnie mnie równie mocno, jak ja jej. Kiedyś zwano by ją kurtyzaną, utrzymanką albo jeszcze gorzej. Dla mnie była kompanem, przyjaciółką dzielącą się ciałem i umysłem. Poważna, cicha, opanowana Gwyneth była wymarzonym towarzyszem. Miała złośliwe poczucie humoru, z którym nieczęsto się zdradzała. Była szczupła, drobna, niemal elfia, z długimi, kasztanowymi włosami, które burzyły się pięknie na wietrze, gdy razem żeglowaliśmy. Miała klasyczne kości policzkowe, zmysłowo pełne usta i migdałowe oczy, złociste, płowo brązowe. Za jej twarz człowiek dałby się zabić. - Na mnie nie jesteś zły, prawda? - zapytała z nieśmiałym uśmiechem. Poczułem, jak mój gniew przygasa. - Jak mógłbym? Obrzuciła mnie dziwnym, zagadkowym spojrzeniem. - Kazałeś im się wynosić... zaczynasz pokazywać, jaki naprawdę jesteś silny. Zaskoczony, zapytałem: - Silny? Ja? - Naprawdę silny - powiedziała, wpatrując się w moją twarz. - Nie jak Quenton w czasie swoich głupich napadów. Głęboko w tobie, Van, tkwi stal. - Tak sądzisz? - Wiedziałam to od chwili, gdy się poznaliśmy. Ale skrywasz ją, nawet przed sobą. - Szeptem dodała: - Zwłaszcza przed sobą. Nagle opadło mnie zakłopotanie. Odwróciłem się od niej i popatrzyłem na samochody niknące w dole drogi. - Pomyślałby kto, że zabiorą się razem - powiedziała, znowu stając tuż przy mnie. - Nikt nie zaproponował, że kogoś podwiezie. Nie myślałem o tym, dopóki nie zwróciła na to uwagi. Mogliby jechać razem, gdyby chcieli; zautomatyzowane samochody same wróciłyby na parking wypożyczalni przy lotnisku.

Wróciliśmy do przestronnego salonu. Roboty już sprzątnęły potłuczone szkło. - Chyba już nigdy się z nimi nie spotkam - powiedziałem. Uśmiechnęła się chłodno. - Zapomną o twoim napadzie złego humoru... dopóki masz pieniądze. - Nie bądź okrutna. - Nie lubiłem myśleć, że tolerują mnie tylko dlatego, że pomogłem im w różnych sprawach. To prawda, byłem głównym sponsorem nieukończonej opery Franceski i - gdy się nad tym zastanowić - Quenton prosił mnie o pożyczkę na utrzymanie swojej drużyny. Było to ponad rok temu i od tej pory nie usłyszałem ani słowa na temat zwrotu pieniędzy. Co by zrobili, gdyby wiedzieli, że jestem bankrutem? Nie miałem odwagi wyznać, że wyschło źródło moich dochodów. Żyłem z pożyczek niechętnie udzielanych przez banki na poczet dziesięciu miliardów nagrody. Bankierzy, choć wielu z nich było dawnymi znajomymi moimi albo rodziny, z każdym miesiącem robili się coraz bardziej nerwowi. Jakby w grę wchodziły ich własne pieniądze! Nie powiedziałem żadnemu z nich o Larsie Fuchsie, a najwidoczniej nie byli tak dobrze poinformowani jak mój ojciec. Wyszliśmy w milczeniu na taras, by obejrzeć ostatnie chwile zachodu słońca: niebo staio w płomieniach, chmury jarzyły się szkarłatem, morze połyskiwało czerwienią. Szum łagodnych fal bijących o niegdyś suche tarasy brzmiał jak płynące z dali westchnienie. Gwyneth wyglądała prześlicznie w eleganckiej, długiej do ziemi sukni ze złotej lamy. Wsparła głowę na moim ramieniu. Objąłem ją w talii. - Ja też jestem zależna od twoich pieniędzy - wyznała niemal szeptem. - Nie zapominaj. Dwa lata temu, kiedy ją poznałem, uczęszczała do szkoły baletowej w Londynie. Potem zdecydowała się na historię sztuki na Sorbonie. Obecnie studiowała architekturę w Barcelonie. Pozwalałam jej korzystać z mojego tamtejszego mieszkania. W ciągu tych dwóch lat żadne z nas nie wspomniało o miłości. Nawet w łóżku. - To bez znaczenia - powiedziałem. - Nie dla mnie. Nie chciałem wiedzieć, co ma na myśli. Cieszyłem się jej towarzystwem; w pewien sposób, jak sądzę, była mi potrzebna. Potrzebowałem jej zdrowego rozsądku, jej wsparcia emocjonalnego, jej spokojnej siły. Odsunęła się ode mnie, gdy słońce zniknęło za horyzontem. Wskazałem francuskie drzwi i wróciliśmy do środka. - Wiesz - zaczęła, gdy usiedliśmy na kanapie pod moim jedynym Turnerem - większość z nich jest zadowolona, że z tobą nie poleci. Pokiwałem głową. - Tak, chyba widziałem ulgę na ich twarzach. Ale nie u Quentona. Uśmiechnęła się. - Po prostu Quenton jest lepszy w ukrywaniu prawdziwych uczuć. - Przecież tak bardzo chciał lecieć. - Na początku. W ciągu paru tygodni jego zapał znacznie przygasł. Nie zauważyłeś? - Nie. Czemu miałbym...? Gwyneth leciutko wzruszyła ramionami. - Mam wrażenie, że w miarę przybliżania się terminu rozpoczęcia wyprawy Quenton i inni coraz bardziej uświadamiali sobie, że się boją. - Boją? - Naturalnie. - Ty też się bałaś? - Naturalnie - powtórzyła. - Opadłem na poduszki i rozmyślałem o tym przez chwilę. - Wszyscy zgodzili się lecieć. Ty też.

- Z początku wyprawa wydawała się bardzo ekscytująca. Lot na Wenus i tak dalej. Ale to niebezpieczne, prawda? Przytaknąłem. I zanim zdałem sobie z tego sprawę, przyznałem: - Ja też się boję. - Aha. - Nie chcę przez to przechodzić. Naprawdę nie chcę. - W takim razie dlaczego to robisz? - Potrzebuję pieniędzy z nagrody. Gwyneth westchnęła. - Zawsze wszystko sprowadza się do pieniędzy, prawda? - Zrobiłem z siebie idiotę. - Nie, jeśli ci się uda. Po powrocie będziesz finansowo niezależny do końca życia. A to jest coś warte, nie sądzisz? - Mogę zginąć. Popatrzyła na mnie dziwnie. - Tak, w tym problem. Siedzieliśmy w milczeniu przez jakiś czas, gdy cienie zmierzchu pogłębiały się i w pokoju robiło się coraz ciemniej. Wreszcie powiedziałem: - Wiesz, zająłem się nauką dzięki Aleksowi. Astronomią planetarną i wszystkim innym. - Poważnie? Ledwo widziałem jej twarz w półmroku. - Tak, był dziesięć lat starszy ode mnie. Odkąd sięgam pamięcią, cokolwiek robił, chciałem go naśladować. - Łącznie z badaniami w terenie. Kiwając głową, wspomniałem: - Pokazywał mi, gdzie był na Marsie. Odbywałem z nim wirtualne podróże. To było fascynujące! Inny świat. Tyle do zobaczenia, tyle do odkrycia. Gwyneth siedziała koło mnie w ciemności, pozwalając mi się wygadać. W końcu oświadczyłem: - Nie chodzi o pieniądze! Nie. Lecę na Wenus, żeby znaleźć brata. Lecę dla Aleksa. Pocałowała mnie lekko w policzek i wyszeptała: - Naturalnie, Van. Czy to była prawda? Czy oboje mówiliśmy prawdę? Chciałem, żeby tak było. Z ukłuciem winy stwierdziłem, że chcę, aby to była prawda. Potem zaczęła: - Co do mieszkania w Barcelonie... - Co? Wahała się przez długą chwilę. - Cóż, tylko... widzisz, jeśli nie wrócisz z wyprawy, nie będę miała prawa go zajmować. Twój ojciec mnie wyrzuci, prawda? On albo jego prawnicy. Nie, pomyślałem. Ojciec cię nie wyeksmituje. Spojrzy w te obiecujące oczy, oceni gibką figurę i weźmie cię dla siebie. Nie powiedziałem jej tego. - Sporządzam testament. Zapiszę ci mieszkanie. Czy to wystarczy? Pocałowała mnie znowu, tym razem w usta. Nigdy nie rozmawialiśmy o miłości ani o wdzięczności, ale rozumieliśmy się doskonale. Start Rodriguez niemal błagał. - Proszę posłuchać, panie Humphries, musi pan podjąć decyzję. Kto do cholery będzie dowodzić tą misją? Z zaskoczeniem usłyszałem przekleństwo, choć umiarkowanie grube. Naprawdę jest wzburzony, pomyślałem. Jego mina zdradzała przygnębienie, niemal rozpacz.

Siedzieliśmy w moim gabinecie w kompleksie portu kosmicznego na Tarawie. Na płycie stał poddawany przeglądowi kliper, który za godzinę miał wynieść nas na orbitę. Rodriguez siedział po drugiej stronie biurka, napięty jak struna. Mój fotel powinien uwalniać od napięcia. Najnowszy model. Miękka pseudoskóra. Regulowany zagłówek. Wbudowane systemy podgrzewające i masujące. Ale stres miał charakter nie tylko fizyczny. Czułem, jak mięśnie i ścięgna szyi i ramion naprężają mi się, jak na kole tortur. Rodriguez miał już na sobie lekki płowy kombinezon. Był gotów do lotu, ale przed startem chciał usłyszeć moją decyzję. - Ona albo ja - powiedział z nieukrywaną goryczą. - Jedno z nas zostanie kapitanem, drugie wróci do domu. Kto? Odkładałem decyzję z miesiąca na miesiąc, starając się unikać Rodrigueza i Duchamp. Miałem doskonały pretekst: napychałem sobie głowę informacjami z dziedziny astronomii planetarnej. Mickey stwierdziła, że skoro nie może lecieć na Wenus, to ja muszę ją zastąpić. Pod jej kierunkiem miałem obsługiwać sondy sejsmiczne i inne sensory. Przez długie miesiące przygotowań Desiree Duchamp zachowywała się tak, jakby nie było cienia wątpliwości, że ona jest kapitanem Hesperos. Rozstawiała załogę po kątach, a Rodrigueza traktowała jak swojego asystenta. Rodriguez miał całkowitą rację. Nie mogłem dłużej odkładać decyzji. Nim zdążyłem powiedzieć słowo, drzwi otworzyły się i do gabinetu weszła, nieproszona, Duchamp. Też była ubrana w brązowawy kombinezon, jak Rodriguez, ale wyglądała schludniej, szykowniej, niemal po wojskowemu. - Jesteście tu obaj. To dobrze - oznajmiła. Rodriguez zerwał się z krzesła. - I dobrze, że ty tu jesteś, Dee. Musimy... Duchamp wycelowała w niego długi, wymanikiurowany palec. - Tommy, nie mam nic przeciwko, gdy zwracasz się do mnie w nieformalny sposób przy właścicielu, ale nigdy nie mów mi po imieniu w obecności załogi. Jestem kapitan Du- champ. - Kto powiedział, że jesteś kapitanem? - warknął Rodriguez. - Człowiek, który płaci za tę wyprawę. - Ja przyjmuję rozkazy od obecnego tutaj pana Humphriesa. Wykrzywiła usta w nikłym uśmiechu. - Ja przyjmuję rozkazy od obecnego tam pana Humphriesa. - Machnęła ręką w stronę sufitu. Mój ojciec nadal mieszkał w Selene City. Oboje popatrzyli na mnie. Podniosłem się powoli, rozważając, co mam zrobić. Zadecyduj! - pomstowałem w duchu. Podejmij decyzję i trzymaj się jej. - Jeśli przejrzy pan pocztę - rzekła Duchamp zimno - zobaczy pan, że jeśli nic zostanę kapitanem, banki wstrzymają kredyty. Wróci pan do domu bez nadziei na pieniądze z wygranej. - Akurat! - Rodriguez podszedł do mnie tak blisko, że niemal zetknęliśmy się nosami i oznajmił z powagą: - Niech pański ojciec grozi komu tylko zechce. Kiedy będziemy na orbicie, nie zdoła nas dosięgnąć. Polecimy na Wenus, wypełnimy misję i nie będzie pan potrzebować jego zasranych pieniędzy. A kiedy wrócimy do domu, będzie pan bohaterem, sławną osobistością! Bez łaski pańskiego starego. Duchamp skontrowała: - Myślisz, że załoga zgodzi się podjąć ryzyko, jeśli nie dostanie zapłaty? - Zaśmiała się ochryple. - Nie oderwiesz się od ziemi! Czułem, że robi mi się niedobrze. Byłem w kropce, rozdzierany w dziesięciu różnych kierunkach. Przycisnąłem ręce do głowy i wrzasnąłem na nich: - Nie możecie dogadać się między sobą? Czemu ja muszę w tym uczestniczyć? - Bo jest pan właścicielem - odparła Duchamp. Rodriguez jednocześnie powiedział:

- Jest pan szefem ekspedycji. - - Czy pan chce, czy me - mówiła Duchamp - pan tu rządzi. To pański obowiązek. Pan musi podjąć decyzję. Nieprawda, pomyślałem. Nadal rządzi mój ojciec. To on podejmuje prawdziwe decyzje. Ja jestem tylko marionetką, pociąganą przez niego za sznurki. Zmusza pinie do podejmowania decyzji zgodnych z jego widzimisię. - I co? - przynaglił mnie Rodriguez. - Jak będzie? Opuściłem ręce. Ściskało mnie w dołku. Kolana miałem jak z gumy. - Ona ma rację - usłyszałem własne słowa. Żałośnie przyznałem: - Jeśli ojciec odetnie fundusze, załoga nawet nie wejdzie na pokład klipra. Rodriguez zaczął: - Mógłbym... - Nie, nie - przerwałem mu niemal ze szlochem. Wziąłem się w garść. - Ona musi być kapitanem. Nie zaryzykuję fiaska misji. Mam związane ręce. Duchamp uśmiechnęła się triumfalnie. - Dziękuję - powiedziała i ruszyła do drzwi. Odwróciła się z ręką na klamce. - Przy okazji, nastąpiła zmiana załogi. Nunnaly wypadła. Jej miejsce zajął biolog. Otworzyła drzwi i wyszła. Stałem, zadowolony, że decyzja wreszcie zapadła i zaskoczony wymianą astronoma na biologa. Po co nam biolog? Na Wenus nie ma życia, wykluczone. Słowa Rodrigueza przywołały mnie do rzeczywistości. - Dobra, więc na tym koniec. Zacisnął ręce w pięści. Wyglądał tak, jakby chciał komuś przylać. Może mnie. - Niech pan nie odchodzi - poprosiłem. - Niech pan przyjmie stanowisko zastępcy. Proszę. Wściekał się, to było jasne. - Podwoję panu wynagrodzenie - kusiłem. Patrzył ponuro na zamknięte drzwi. - Dodam premię z własnych pieniędzy. Proszę nie odchodzić. Potrzebuję pana. Powoli odwrócił się w moją stronę. - Ta suka wie, że nie zrezygnuję z szansy lotu na Wenus. Wie, że polecę niezależnie od zajmowanego stanowiska. Na to liczyła. - A więc poleci pan? - zapytałem niemal bez tchu. - Jako zastępca dowódcy? - Polecę - odparł z goryczą. - Nawet pod takim kapitanem. Nie mogę się wypiąć na taką okazję. Czegoś takiego nie można kupić za żadne pieniądze. Opadłem na swój bezstresowy fotel. Odetchnąłem z ogromną ulgą. - Dzięki, Tom - powiedziałem z wdzięcznością. - Wielkie dzięki. Uśmiechnął się niewesoło. - Ale dostanę podwójną stawkę, szefie. I premię. Przełknę to gówno i będę pańskim zastępcą. Ale chcę dostać obiecaną forsę. Pokiwałem głową. Rodriguez wyszedł z biura. Było mi słabo. Czegoś takiego nie można kupić za żadne pieniądze. Tak powiedział. Ale jednocześnie wziął pieniądze. Czemu nie? Pieniądz jest uniwersalnym smarem. Musisz mieć pieniądze, by kupić,to, czego chcesz, każdą rzecz. I dopóki ojciec płaci za tę ekspedycję, pomyślałem, to on będzie podejmować wszystkie ważne decyzje. W tym czasie nie miałem pojęcia, co zamierza Lars Fuchs. Nawet mój ojciec nie wiedział. Wydawało się, że Lars Fuchs przepadł bez śladu. - Coś kombinuje - przestrzegł ojciec w swoim kolejnym komunikacie. Kazałem komputerowi dać obraz na ekran. - Ale co może zrobić, jeśli nadal jest w Pasie? - Nie byłbym zaskoczony, gdyby opuścił Pas i już leciał na Wenus - odparł. - Jego