Ben Bova
Wenus
Tytuł oryginału: Venus
PrzełoŜyła Maria Gębicka - Frąc
Wydanie anglojęzyczne: 2000
Wydanie polskie: 2004
Dla D.H.G., J.L. i B.B.B. z podziękowaniami, wyrazami wdzięczności i miłości.
Niebiosa nic nie mówią i cała ziemia kwitnie pod ich milczącymi rządami. Ludzie
teŜ
są pobłogosławieni cnotą nieba, jednakŜe większość z nich to hochsztaplerzy.
Rodzą się, jak
się zdaje, z pustką w duszy i wszystkie swoje cechy brać muszą ze świata
zewnętrznego.
Urodzić się pustym w dzisiejszych czasach, tej mieszaninie dobra i zła, a mimo
to kroczyć
przez Ŝycie drogą uczciwości ku splendorom powodzenia - to wyczyn zarezerwowany
dla
wzorów ludzkiego rodzaju, to zadanie wyrastające ponad naturę zwykłego
człowieka.
Ihara Saikaku
Krater Heli
Byłem spóźniony, o czym dobrze wiedziałem. Kłopot w tym, Ŝe na KsięŜycu nie
moŜna biegać.
Prom ze stacji kosmicznej Nueva Venezuela miał opóźnienie, wystąpił jakiś drobny
problem z bagaŜem przewoŜonym z Ziemi, dlatego zupełnie sam spieszyłem
podpowierzchniowym korytarzem z lądowiska. Przyjęcie zaczęło się ponad godzinę
temu.
Przestrzegano mnie, Ŝebym nie próbował biegać, nawet w obciąŜonych butach, które
wypoŜyczyłem w porcie. Jak ostatni głupek, nie posłuchałem dobrej rady -
pobiegłem,
wykonałem szaleńczy sus i zaryłem nosem w ścianę korytarza. Po tej nauczce
ruszyłem dalej
posuwistym krokiem, jaki widziałem w programie instruktaŜowym dla turystów.
Czułem się
idiotycznie, ale odbijanie się od ścian było znacznie gorsze.
W zasadzie nie chciałem uczestniczyć w bezsensownym przyjęciu ojca ani w ogóle
przebywać na KsięŜycu. Ani jedno, ani drugie nie było moim pomysłem.
Drzwi na końcu korytarza strzegły dwa wielkie człekokształtne roboty, naprawdę
wielkie, wysokie na dwa metry i niemal równie szerokie. Błyszczące metalowe
drzwi były
szczelnie zamknięte, rzecz jasna. Nie moŜna bez zaproszenia wejść na imprezę
ojca; nigdy nie
pozwoliłby na taki afront.
- Nazwisko, proszę - powiedział robot po lewej. Głos miał niski i chropawy;
przypuszczam, Ŝe w mniemaniu mojego ojca właśnie tak powinien mówić wykidajło.
- Van Humphries - powiedziałem wolno i jak najwyraźniej.
Robot wahał się tylko przez ułamek sekundy.
- Identyfikacja głosu potwierdzona. MoŜe pan wejść, panie Van Humphries.
Oba roboty obróciły się dookoła osi i drzwi się rozsunęły. Hałas uderzył mnie
niczym
mechaniczny młot: łomot atonalnej muzyki bezskutecznie próbujący zagłuszyć
nadmiernie
wzmocnione wycie jakiegoś bezpłciowego osobnika, który katował najnowszy
przebój.
Komora była wielka, ogromna i pełna balangowiczów, setek męŜczyzn i kobiet -
sądzę, Ŝe mogło ich być ponad tysiąc - pijących, krzyczących, palących,
krzywiących twarze
w grymasach sztucznego, wrzaskliwego śmiechu.
Wszyscy byli w imprezowych strojach: neonowe kolory z mnóstwem dŜetów, brokatu
i elektronicznych błyskotek. Bezwstydnie skąpych, rzecz jasna. Czułem się jak
misjonarz w
swoim czekoladowym, welurowym pulowerze i jasnobrązowych elastycznych spodniach.
W długim elektronicznym oknie, zajmującym całą boczną ścianę groty, ukazywał się
napis WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI SETNYCH URODZIN! na przemian z
urywkami pornograficznych filmów.
Mogłem się domyślić, Ŝe ojciec urządzi przyjęcie w burdelu. W kraterze Heli,
nazwanym na cześć jezuickiego astronoma Maximiliana J. Helia. Hazard i przemysł
porno
przekształciły ten obszar w księŜycową stolicę grzechu, róg obfitości pełen
zakazanych
rozkoszy, ukryty pod pylistym dnem krateru, jakieś sześćset kilometrów na
południe od
Selene City. Biedny, stary ojciec Heli musiał przewracać się w grobie.
- Cześć, nieznajomy! - zawołała arogancka, piersiasta i ruda dziewczyna w
szmaragdowozielonym kostiumie tak obcisłym, Ŝe musiał być wymalowany sprayem.
Potrząsnęła fiolką jakiegoś zielonkawego proszku mniej więcej w moim kierunku,
wrzeszcząc: - Baw się!
Baw się. To miejsce wyglądało jak piekło Dantego. Nie było gdzie usiąść, tylko
pod
ścianami stało parę kanap, pełnych juŜ wijących się, splecionych ciał. Wszyscy
inni byli na
nogach, ramię przy ramieniu, tańcząc albo kołysząc się, falując niczym
wielobarwne,
bełkoczące, bezsensowne ludzkie morze.
Wysoko pod wygładzonym skalnym stropem chodziła po linie para akrobatów w
naszywanych cekinami kostiumach arlekinów. Kostiumy migotały, oświetlone paroma
punktowcami. Na Ziemi popisywanie się na takiej wysokości byłoby niebezpieczne;
tutaj, na
KsięŜycu, teŜ mogli skręcić karki - choć prędzej wyrządziliby krzywdę innym. W
jaskini
panował taki ścisk, Ŝe raczej nie spadliby na podłogę.
- Chodź - przynagliła ruda, szarpiąc mnie za rękaw. Zachichotała i dodała: - Nie
bądź
taki sztywniak!
- Gdzie jest Martin Humphries? - Musiałem krzyczeć, Ŝeby usłyszała mnie w tym
zgiełku.
ZmruŜyła szmaragdowe oczy.
- Hump? Jubilat? - Odwróciła się w stronę tłumu i machnęła rękaw bliŜej
nieokreślonym kierunku, wołając: - Stary wał jest gdzieś tutaj. To jego impreza,
wiesz?
- Stary wał jest moim ojcem - powiedziałem i muszę przyznać, Ŝe widok zdumienia
na
jej twarzy sprawił mi przyjemność.
Przebicie się przez tłum było naprawdę cięŜką harówką. Otaczali mnie obcy. Nie
znałem tutaj nikogo. KaŜdy z moich przyjaciół padłby trupem na widok tego cyrku.
Przeciskając się przez zatłoczoną komorę, zastanawiałem się, czy mój ojciec zna
tych ludzi.
Pewnie wynajął ich na tę okazję. Ta ruda zdecydowanie była w jego typie.
Wie, Ŝe nie cierpię tłumów, a jednak zmusił mnie do przyjazdu. Znamienne dla
mojego kochającego tatusia. Próbowałem odciąć się od hałasu, smrodu perfum i
tytoniu,
narkotyków i potu niezliczonych, nieprawdopodobnie stłoczonych ciał. Kolana
robiły mi się
miękkie, ściskało mnie w dołku.
Nie umiem radzić sobie z czymś takim. To mnie przerasta. Osunąłbym się na
podłogę,
gdyby nie ten ścisk. Kręciło mi się w głowie, ćmiło w oczach.
Musiałem przystanąć w środku tłumu i mocno zamknąć oczy. Miałem kłopoty z
oddychaniem. Przed lądowaniem rakiety transferowej zrobiłem sobie zastrzyk
enzymów, a
jednak czułem się tak, jakbym potrzebował następnego, i to prędko.
Otworzyłem oczy i powiodłem wzrokiem po potrącającej się, rozwrzeszczanej,
spoconej tłuszczy, szukając najbliŜszego wyjścia. W plątaninie gestykulujących
ciał
dostrzegłem ojca, siedzącego na podium w drugim końcu jaskini niczym staroŜytny
rzymski
cesarz nadzorujący orgię. Był nawet ubrany w zwiewną szkarłatną szatę, a u jego
obutych w
sandały stóp siedziały dwie gibkie młode kobiety.
Mój ojciec. Dziś kończył sto lat. Martin Humphries wyglądał nie więcej niŜ na
czterdzieści, włosy wciąŜ miał ciemne, twarz jędrną i prawie bez zmarszczek. Ale
oczy - oczy
były twarde, doświadczone; lśniła w nich chorobliwa rozkosz, gdy patrzył na
rozgrywające
się przed nim sceny. Korzystał z wszelkich dostępnych kuracji odmładzających,
nawet tych
nielegalnych, z uŜyciem nanomaszyn. Chciał być wiecznie młody i pełen wigoru.
Pomyślałem, Ŝe pewnie tak będzie. Zawsze dostawał to, czego chciał. Ale
wystarczyło jedno
spojrzenie w jego oczy, by bez trudu uwierzyć, Ŝe stuknęła mu setka.
Zobaczył mnie, gdy przedzierałem się przez falujący tłum i przez chwilę czułem
na
sobie spojrzenie tych zimnych, szarych oczu. Potem odwrócił się z niecierpliwą
miną na
przystojnej, sztucznie odmłodzonej twarzy.
To ty nalegałeś, Ŝebym przybył na ten karnawał, powiedziałem mu bezgłośnie.
Dlatego czy ci się to podoba, czy nie, jestem.
Nie zwracał na mnie uwagi, gdy podjąłem mozolną wędrówkę. Zasapałem się, płuca
paliły mnie Ŝywym ogniem. Potrzebowałem zastrzyku, ale zostawiłem strzykawkę w
hotelu.
Kiedy wreszcie dotarłem do celu, oparłem się cięŜko o miękką, spręŜystą tkaninę
udrapowaną
na podium, walcząc o odzyskanie tchu. Uświadomiłem sobie, Ŝe ogłuszający hałas
przyjęcia
scichł do brzęczącego, stłumionego pomruku.
- Tłumiki dźwięku - powiedział ojciec, patrząc na mnie z tym dobrze mi znanym
pogardliwym uśmieszkiem. - Nie rób takiej głupiej miny.
Nie było schodów, a ja byłem zbyt słaby i skołowany, Ŝeby wciągnąć się na górę i
usiąść obok niego.
Machnął ręką i dwie młode kobiety zwinnie zeskoczyły z podium, by dołączyć do
tłumu. Spostrzegłem, Ŝe były nastolatkami.
- Chcesz jedną? - zapytał z lubieŜnym uśmiechem. - MoŜesz mieć obie, wystarczy
poprosić.
Nawet nie pokręciłem głową. Czepiałem się podium, starając się zapanować nad
przyspieszonym oddechem.
- Na miłość boską, Cherlaku, przestań dyszeć! Wyglądasz jak flądra wyrzucona z
wody.
Odetchnąłem głęboko i spróbowałem się wyprostować.
- Ciebie teŜ miło widzieć, ojcze.
- Nie cieszy cię moje przyjęcie?
- Ty wiesz lepiej.
- W takim razie po co przyszedłeś, Cherlaku?
- Twój prawnik powiedział, Ŝe obetniesz mi uposaŜenie, jeśli tego nie zrobię.
- Twoje kieszonkowe - zadrwił.
- Zarobiłem te pieniądze.
- Udając naukowca. Twój brat był prawdziwym naukowcem.
Tak, ale Aleks nie Ŝyje. Zginął prawie dwa lata temu i wspomnienie tego dnia
nadal
sprawiało mi ból. Pamiętałem wszystko tak dobrze, jakby rozegrało się wczoraj.
Ojciec szydził ze mnie i upokarzał mnie przez całe Ŝycie. Aleks był jego
beniaminkiem, jego pierworodnym, jego oczkiem w głowie. Aleks został
przygotowany do
przejęcia władzy w Humphries Space Systems, jeśli i kiedy ojciec postanowi
przejść na
emeryturę. Aleks był moim przeciwieństwem: wysoki, atletycznie zbudowany, szybki
i
przystojny, błyskotliwie inteligentny, towarzyski, czarujący i dowcipny. Ja
jestem raczej
niski, od urodzenia chorowity i podobno mam skłonności do zamykania się w sobie
i
introspekcji. Mama zmarła, dając mi Ŝycie i ojciec nigdy mi tego nie wybaczył.
Kochałem Aleksa. Naprawdę. Ogromnie go podziwiałem. Od kiedy pamiętam, Aleks
chronił mnie przed drwinami i kąśliwymi słowami ojca. „JuŜ dobrze, braciszku,
nie płacz -
mawiał. - Nie pozwolę cię skrzywdzić.”
Z biegiem lat przejąłem od Aleksa zamiłowanie do badań, do szukania nowych
perspektyw, nowych światów. Ale gdy Aleks naprawdę ruszał z misjami na Marsa i
księŜyce
Jowisza, ja zostawałem w domu, pod kloszem, zbyt słabowity, by wyjść na
zewnątrz. Latałem
w fotelu, nie w statku kosmicznym. Mnie ekscytowały strumienie danych
komputerowych i
symulacje wirtualne. Raz przespacerowałem się z Aleksem po czerwonych piaskach
Marsa,
połączony przez interaktywny system rzeczywistości wirtualnej. To było najlepsze
popołudnie w moim Ŝyciu.
Potem Aleks zginął podczas wyprawy na Wenus, on i cała jego załoga. A ojciec
znienawidził mnie za to, Ŝe Ŝyję.
Wtedy wyprowadziłem się na dobre i kupiłem dom na Majorce, gdzie byłem sam,
daleko od jego pogardliwego sarkazmu. Jakby chcąc ze mnie zadrwić, ojciec
przeniósł się do
Selene City. Później dowiedziałem się, Ŝe poleciał na KsięŜyc, Ŝeby poddawać się
nanoterapii, która zapewniała mu młodość i formę. Na Ziemi nanomaszyny były
zakazane,
oczywiście.
Było jasne, Ŝe ojciec poddaje się kuracji odmładzającej, bo nie ma zamiaru
przejść na
emeryturę. Aleks umarł, a wiedziałem, Ŝe mnie za Ŝadne skarby nie przekaŜe
Humphries
Space Systems. Będzie rządzić dalej i trzymać mnie na wygnaniu.
Tak oto ojciec osiadł czterysta tysięcy kilometrów ode mnie, odgrywając elitarną
rolę
interplanetarnego potentata, megamiliardera, awanturniczego kobieciarza,
niemiłosiernie
zepsutego giganta przemysłowego. Taki stan rzeczy najzupełniej mi odpowiadał.
Mieszkałem
sobie spokojnie na Majorce i pod opieką domowego personelu nie miałem powodów do
narzekań. Niektórzy ze słuŜących byli ludźmi, większość była robotami. Dość
często wpadali
przyjaciele z wizytą. Mogłem latać do ParyŜa, do Nowego Jorku - gdzie dusza
zapragnie, na
spektakle teatralne albo na koncerty. Całymi dniami studiowałem nowe informacje
o
gwiazdach i planetach, stale napływające od naszych kosmicznych badaczy.
Dopóki jedna ze znajomych nie powtórzyła mi zasłyszanej plotki: statek mojego
brata
został celowo uszkodzony. Aleks nie zginął w wypadku; to było morderstwo.
Nazajutrz ojciec
wezwał mnie na KsięŜyc, na swoje kretyńskie przyjęcie urodzinowe, pod groźbą
obcięcia mi
uposaŜenia.
Patrząc na jego młodzieńczo jędrną twarz, zapytałem:
- Dlaczego ci na tym zaleŜało? Uśmiechnął się sardonicznie.
- Nie podoba ci się przyjęcie?
- A tobie? - sparowałem.
Ojciec wydał dźwięk, który mógł być zduszonym śmiechem.
- Muszę coś ogłosić. Chciałem, Ŝebyś usłyszał to prosto z moich ust.
Zaintrygował mnie. Wygłosi oświadczenie? CzyŜby jednak przechodził na emeryturę?
A zresztą, gdyby nawet, to co z tego? Nigdy nie pozwoli mi kierować korporacją.
W zasadzie
wcale tego nie chciałem.
Dotknął guzika osadzonego w prawej poręczy fotela i ogłupiający hałas wlał się w
moje uszy z siłą wystarczającą do rozsadzenia czaszki. Potem musnął drugą
poręcz. Muzyka
umilkła w połowie taktu. Akrobaci chodzący po linie zamigotali i zniknęli. Obraz
holograficzny.
Tłum ucichł i znieruchomiał. Wszyscy odwrócili się w stronę podium, jak gromada
niesfornych uczniów w balowych strojach, zmuszonych słuchać dyrektora.
- Cieszę się, Ŝe przybyliście na moje przyjęcie - zagaił ojciec. Jego niski,
modulowany
głos, sztucznie wzmocniony, odbijał się od ścian zatłoczonej jaskini. -
Jesteście zadowoleni?
Odpowiedziały mu wiwaty, oklaski, gwizdy i wrzaski. Ojciec podniósł ręce i znów
zapadła cisza.
- Wygłoszę oświadczenie, które wy, cięŜko pracujący przedstawiciele mediów,
uznacie za wyjątkowo interesujące.
Pół tuzina balonów z podwieszonymi kamerami juŜ unosiło się parę metrów od
podium, jak błyszczące boŜonarodzeniowe bombki. Kolejne napływały z dalszych
części
groty, by skupić obiektywy na moim ojcu.
- Jak wiecie - mówił - mój ukochany syn Aleksander zginął dwa lata temu podczas
próby zbadania planety Wenus.
Zbiorowe westchnienie wzbiło się nad głowami.
- Jego statek leŜy gdzieś na powierzchni tego piekielnego świata. W straszliwym
Ŝarze
i ciśnieniu, Ŝrąca atmosfera powoli niszczy doczesne szczątki mojego chłopca.
Jakaś kobieta zaczęła szlochać.
- Chcę zaproponować nagrodę dla tego, kto okaŜe się dość odwaŜny i twardy, by
lecieć na Wenus, dotrzeć na powierzchnię i sprowadzić na Ziemię to, co zostało z
mojego
syna.
Wszyscy jakby się wyprostowali, szerzej otworzyli oczy. Nagroda?
Ojciec odczekał dramatyczną chwilę i znacznie silniejszym głosem oznajmił:
- Oferuję dziesięć miliardów międzynarodowych dolarów śmiałkowi, który odnajdzie
ciało mojego syna i przywiezie je do mnie.
Nad tłumem wzbił się stłumiony okrzyk zdziwienia. Przez parę sekund nikt się nie
odzywał. Potem komorę wypełnił podniecony gwar. Dziesięć miliardów dolarów!
Dotrzeć na
powierzchnię Wenus! Nagroda w wysokości dziesięciu miliardów dolarów za
odzyskanie
ciała Aleksa Humphriesa!
Byłem równie oszołomiony jak kaŜdy inny. MoŜe bardziej, bo lepiej od większości
tych poprzebieranych darmozjadów wiedziałem, Ŝe sprostanie temu wyzwaniu
graniczy z
niepodobieństwem.
Ojciec dotknął guzika w poręczy i gwar natychmiast ścichł do dyskretnego
pomruku.
- Pięknie - powiedziałem. - Zostaniesz Ojcem Roku. Popatrzył na mnie z pogardą.
- Myślisz, Ŝe nie mówiłem powaŜnie?
- Myślę, Ŝe wiesz, iŜ nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie próbował dotrzeć na
powierzchnią Wenus. Nawet Aleks zamierzał tylko dryfować w warstwach chmur.
- Masz mnie więc za oszusta.
- Myślę, Ŝe chodzi ci o podbudowanie wizerunku, nic więcej.
Wzruszył ramionami, jakby moje zdanie nie miało znaczenia.
Wrzałem z oburzenia, a on siedział tu, jakby nigdy nic i robił sobie reklamę.
- Chcesz wyglądać na zrozpaczonego ojca - krzyknąłem - Ŝeby cały świat pomyślał,
Ŝe zaleŜało ci na Aleksie. Dlatego oferujesz nagrodę, po którą nikt nie sięgnie.
- Och, znajdą się chętni, nie wątpię. - Uśmiechnął się do mnie zimno. - Dziesięć
miliardów to nie byle jaka zachęta.
- Nie jestem pewien.
- Ale ja jestem. Zamierzam ulokować całą sumę na rachunku depozytowym, gdzie
nikt nie będzie mógł jej tknąć poza ewentualnym zwycięzcą.
- Całe dziesięć miliardów?
- Całą sumę - powtórzył. Pochylając się lekko w moją stronę, dodał: - Aby podjąć
tyle
gotówki, będę musiał tu i ówdzie poczynić oszczędności.
- PowaŜnie? Ile wydałeś na to przyjęcie? Machnął ręką, jakby to me miało
znaczenia.
- Jednym z cięć będzie twoje kieszonkowe.
- Moje uposaŜenie?
- Koniec, Cherlaku. W przyszłym miesiącu kończysz dwadzieścia pięć lat.
Kieszonkowe urwie się w twoje urodziny.
Jeśli tak, zostanę bez grosza.
Bank danych
Płonie tak jasno i pięknie na nocnym niebie, Ŝe wszystkie kultury Ziemi zwały ją
imionami swojej bogini miłości i piękna: Afrodyta, Inana, Isztar, Astarte,
Wenus.
Czasami jest olśniewającą Gwiazdą Wieczorną, od której jaśniejsze na niebie jest
tylko Słonce i KsięŜyc. Kiedy indziej bywa przywołującą Gwiazdą Zaranną, niosącą
światło.
Zawsze lśni niczym bezcenny klejnot.
Choć Wenus na naszym niebie wygląda przepięknie, jest najbardziej piekielnym
miejscem w całym Układzie Słonecznym. Jej powierzchnia jest dość gorąca, by
stopić
aluminium. Ciśnienie powietrza jest wystarczająco wysokie, by zgnieść ładowniki
statku
kosmicznego niczym kruche tekturowe pudełka. Niebo, od bieguna do bieguna, stale
zasnu-
wają chmury kwasu siarkowego. Atmosfera składa się z dwutlenku węgla i gazów
siarkowych.
Wenus jest najbliŜszą planetą względem Ziemi, bliŜszą niŜ Mars; moŜe zbliŜyć się
do
Ziemi na odległość wynoszącą niecałe sześćdziesiąt pięć milionów kilometrów .
Obiega
Słońce bliŜej niŜ Ziemia; jest drugą planetą Układu Słonecznego. Wenus nie ma
księŜyców.
Jest nieco mniejsza od Ziemi, więc siła cięŜkości na jej powierzchni wynosi
około
osiemdziesięciu pięciu procent normalnego ciąŜenia ziemskiego.
Na tym kończą się podobieństwa. Wenus jest gorąca, temperatury na powierzchni
znacznie przekraczają czterysta pięćdziesiąt stopni Celsjusza (prawie
dziewięćset stopni
Fahrenheita). Obraca się wokół osi tak powoli, Ŝe jej „dzień” trwa dłuŜej niŜ
„rok”: obiega
Słońce w czasie dwustu dwudziestu pięciu dni ziemskich - jest to rok wenusjański
- a obrót
wokół własnej osi trwa dwieście czterdzieści trzy dni ziemskie - dzień
wenusjański. Wiruje w
kierunku wstecznym, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, patrząc od bieguna
północnego,
podczas gdy Ziemia i inne planety obracają się zgodnie z ruchem wskazówek
zegara.
Atmosfera Wenus jest tak gęsta, Ŝe ciśnienie na powierzchni równa się temu,
jakie na
Ziemi występuje w oceanach na głębokości około kilometra. Atmosfera w ponad
dziewięćdziesięciu pięciu procentach składa się z dwutlenku węgla; niecałe
cztery procent
stanowi azot, a reszta to niewielkie ilości wolnego tlenu.
Grube warstwy chmur, które stale otulają całą powierzchnię planety, odbijają
około
siedemdziesięciu pięciu procent światła słonecznego, dzięki czemu Wenus wygląda
tak jasno
i pięknie. Chmury składają się z kropelek kwasu siarkowego oraz innych związków
siarki i
chloru; praktycznie nie ma w nich pary wodnej.
Na Wenus nie brakuje gór i wulkanów, są równieŜ dowody wskazujące na istnienie
płyt tektonicznych. Przesuwaniu się fragmentów skorupy musiały towarzyszyć
„trzęsienia
Wenus”.
Wyobraźcie sobie spacer po powierzchni tej planety! Grunt jest rozgrzany do
czerwoności, gęsta atmosfera zakrzywia światło jak obiektyw „rybie oko”, niebo
stale za-
snuwają grube chmury. A jednak nie ma tam prawdziwej ciemności: nawet długą
wenusjańską noc rozświetla niesamowity posępny blask bijący od rozŜarzonego
podłoŜa.
PoniewaŜ ruch obrotowy nakłada się na obiegowy, doba wenusjańską trwa sto
siedemnaście dni ziemskich, a Słońce wstaje na zachodzie i zachodzi na wschodzie
- tylko Ŝe
nie widać go przez gęste, wieczne chmury.
Patrząc w górę, moglibyście ujrzeć ciemniejsze łaty, powstające i rozpadające
się na
tle zielonkawoŜółtych chmur prawie pięćdziesiąt kilometrów nad powierzchnią,
przemykające
od horyzontu do horyzontu w około pięć godzin. Od czasu do czasu moŜna zobaczyć
błyskawicą albo usłyszeć groźny pomruk dalekiego wulkanu.
W całym Układzie Słonecznym nie ma bardziej niebezpiecznego miejsca, nie ma
miejsca stanowiącego większe wyzwanie. W porównaniu z nim, na KsięŜycu jest
przyjemnie,
a wyprawa na Marsa to piknik.
Czy na Wenus moŜe istnieć Ŝycie, wysoko w chmurach, gdzie temperatury są niŜsze
albo głęboko pod powierzchnią planety? W atmosferze jest coś, co pochłania
ultrafiolet;
naukowcy planetarni nie są pewni, co to takiego. Czy pod powierzchnią mogą Ŝyć
jakieś
formy bakteryjne, jak na Ziemi i przypuszczalnie na Marsie i Europie, księŜycu
Jowisza?
Gdyby jakieś stworzenia Ŝyły na powierzchni, musiałyby być przystosowane do
wytrzymywania temperatury, w której topi się aluminium, i ciśnienia, które moŜe
zmiaŜdŜyć
statek kosmiczny.
Zaiste, musiałyby być imponujące.
Selene City
- To powinieneś być ty. Cherlaku! - ryczał. - To ty powinieneś umrzeć, nie
Aleks.
Zbudziłem się i usiadłem w ciemności hotelowego pokoju, ściskając w rękach
zmiętą
pościel. Byłem zlany zimnym potem i trząsłem się od stóp do głów.
Sen był aŜ nazbyt prawdziwy. Zbyt głęboko prawdziwy. Zamknąłem oczy, nie
ruszając się z łóŜka. Wściekła twarz ojca wisiała przede mną niczym oblicze
zagniewanego
staroŜytnego boga.
Przyjęcie w kraterze Heli. Ogłoszenie nagrody za lot na Wenus. Stwierdzenie, Ŝe
obcina mi fundusze. To było dla mnie za wiele. Gdy wróciłem do hotelu w Selene
City,
byłem bliski omdlenia, wyłoŜone dywanami korytarze pływały mi przed oczami, nogi
miałem
słabe jak papierowe serwetki nawet w niskiej grawitacji KsięŜyca. Od razu
poszedłem do
łazienki i znalazłem ciśnieniową strzykawkę. Wstrzyknąłem w ramię całą dawkę
enzymatycznego leku, potem dowlokłem się do łóŜka i prawie od razu zasnąłem.
Po to tylko, Ŝeby śnić. Nie, w zasadzie nie był to sen, tylko przeŜywanie na
nowo
tamtego strasznego dnia, kiedy dowiedzieliśmy się o śmierci Aleksa. Koszmar.
PrzeŜyłem
powtórnie kaŜdą bolesną chwilę.
Kiedy otrzymaliśmy wiadomość, Ŝe juŜ nie ma nadziei, ojciec wyłączył ekran
wideofonu i odwrócił się do mnie z twarzą wykrzywioną z furii.
- Nie Ŝyje - powiedział głosem zimnym i głuchym, z lodem w szarych oczach. -
Aleks
zginął, a ty Ŝyjesz. Najpierw zabiłeś swoją matkę, a teraz masz czelność Ŝyć,
podczas gdy
Aleks jest martwy.
Stałem, gdy przeszywał mnie palącym wzrokiem, ponury i wściekły. Na mnie. Na
mnie!
- To powinieneś być ty, Cherlaku - warknął. Złość narastała, twarz z białej
robiła się
czerwona. - Jesteś nic nie wart! Nikt nie odczułby twojej straty. Ale nie, ty
jesteś, ty Ŝyjesz i
oddychasz, a Aleks nie Ŝyje. To powinieneś być ty, Cherlaku! - ryczał. - To ty
powinieneś
zginąć, nie Aleks.
Wtedy wyniosłem się z rodzinnej posiadłości w Con-necticut i kupiłem dom na
Majorce, jak najdalej od ojca. Przynajmniej tak myślałem. Znowu mnie zakasował,
przeprowadzając się do Selene City.
Teraz siedziałem na hotelowym łóŜku, drŜący i zlany zimnym potem, sam, zupełnie
sam.
Wstałem i poczłapałem na boso do łazienki; prawdę mówiąc, powlokłem się, taki
byłem słaby i rozbity. Światło zapaliło się automatycznie. Niezdarnie
manipulowałem
strzykawką, aŜ wreszcie umieściłem plastikową ampułkę z odpowiednią dawką enzymu
we
właściwym miejscu. Przycisnąłem strzykawkę do nagiego ramienia. Cichy syk leku
wtryskiwanego przez mikroigły do krwiobiegu zawsze mnie uspokajał. Ale nie tej
nocy. Nic
nie zdoła mnie uspokoić, pomyślałem.
Urodziłem się z rzadkim rodzajem niedokrwistości złośliwej, w następstwie
uzaleŜnienia mojej matki od narkotyków. Bez wstrzykiwania koktajlu enzymów,
składającego
się między innymi z witaminy B12 i hormonu wzrostu pobudzającego organizm do
produkowania krwinek czerwonych, choroba byłaby śmiertelna. Bez leku stopniowo
traciłbym siły i w końcu umarł. Z nim mogłem wieść zupełnie normalne Ŝycie -
pomijając
konieczność iniekcji co najmniej dwa razy na dobę.
Jeśli ktoś kiedyś powie wam, Ŝe nanomaszyny potrafią poradzić sobie z kaŜdą
jednostką chorobową, tylko Ŝe są zakazane na Ziemi, nie dajcie mu wiary.
Najlepsze
laboratoria w Selene City - stolicy badań nanotechnologicznych - nie zdołały
zaprogramować
nanoŜuka, który co parę godzin wytwarzałby miliony czerwonych ciałek krwi.
Wróciłem do łóŜka ze skotłowaną, przepoconą pościelą i czekałem, aŜ lek zacznie
działać. Nie mając nic lepszego do roboty, włączyłem wiadomości telewizyjne. Na
ściennym
ekranie natychmiast ukazała się scena straszliwego spustoszenia: kolejny
wściekły huragan
przewalił się przez Atlantyk i szalał na Wyspach Brytyjskich. Nawet Bariera -
nowoczesna
zapora przegradzająca Tamizę - nie powstrzymała fali i wielkie połacie Londynu
znalazły się
pod wodą, łącznie z opactwem Westminster i gmachem Parlamentu.
Oparłem się o poduszki i patrzyłem pustym wzrokiem, jak w zacinającym zimnym
deszczu tysiące londyńczyków wylęga na ulice, by uciec przed przybierającą wodą.
- Największy kataklizm od czasu nalotów z drugiej wojny światowej, mających
miejsce ponad sto lat temu - mówił spiker grobowym głosem.
- Następny kanał! - zawołałem. Nie chciałem oglądać śmierci i zniszczenia, ale
większość stacji pokazywała agonię Londynu, na Ŝywo i w kolorze. Gdybym wybrał
kanał
holograficzny, mógłbym obejrzeć to w trzech wymiarach. Flotylle łodzi pływały
Strandem i
Fleet Street, ratując męŜczyzn, kobiety, dzieci, nawet domowe zwierzaki. Brygady
robotników zmagały się z Ŝywiołem, próbując ochronić przed zalaniem Pałac
Buckingham.
Wreszcie znalazłem kanał nie bombardujący widzów obrazami niszczonego miasta.
Nadawano panelową dyskusję samozwańczych ekspertów od ocieplenia globalnego,
które
powodowało katastrofalne sztormy i powodzie. Jeden z nich miał na ramieniu
zieloną opaską
Międzynarodowej Partii Zielonych, w drugim poznałem znajomego ojca - prawnika
korporacyjnego o ciętym języku, zdecydowanie nienawidzącego Zielonych. Pozostali
byli
naukowcami róŜnej maści i ani jeden w niczym nie przyznawał racji pozostałym.
Wlepiałem w nich szkliste oczy, mając nadzieję, Ŝe ciche, kulturalne dywagacje
ukołyszą mnie do snu. Wypowiedzi były ilustrowane animowanymi mapami, które
przedstawiały kurczenie się pokrywy lodowej na Grenlandii i na Antarktydzie oraz
spodziewany wzrost poziomu morza. Połowie amerykańskiego środkowego zachodu
groziła
przemiana w wielką śródlądową wyspę. Prąd Zatokowy zostanie przerwany, mówili
specjaliści, a w konsekwencji Europa i Wyspy Brytyjskie staną się przedłuŜeniem
Syberii.
Kojąca kołysanka, idealnie usposabiająca człowieka do snu. Miałem zamiar
wyłączyć
ekran, gdy zamrugało Ŝółte światełko wiadomości. Zastanowiłem się, kto moŜe mnie
szukać o
tej porze nocy.
- Odbierz - poleciłem.
Cały ekran ścienny zrobił się mlecznoszary. Przez chwilę myślałem, Ŝe to jakaś
usterka. Potem usłyszałem generowany komputerowo głos:
- Panie Humphries, proszę mi wybaczyć, Ŝe nie pokazuję twarzy. Poznanie mojej
toŜsamości byłoby dla pana niebezpieczne.
- Niebezpieczne? - powtórzyłem. - Dlaczego?
-
Głos zignorował moje pytanie, a ja zrozumiałem, Ŝe słucham nagrania.
- Wiemy, Ŝe słyszał pan pogłoski, iŜ statek pańskiego brata został celowo
uszkodzony.
Jesteśmy przekonani, Ŝe odpowiedzialność za jego śmierć ponosi pański ojciec.
Pański brat
został zamordowany, a mordercą jest pański ojciec.
Ekran zgasł. Siedziałem w zaciemnionym pokoju oszołomiony, wstrząśnięty, gapiąc
się w lekko rozjarzony ekran. Ojciec kazał zamordować Aleksa? Mój ojciec był
odpowiedzialny za jego śmierć? To straszne, okropne oskarŜenie, rzucone przez
tchórza,
który nawet nie miał odwagi pokazać twarzy.
A ja mu uwierzyłem. To najbardziej mną wstrząsnęło. U - w ie-rzy-łem.
Uwierzyłem, bo dobrze pamiętałem wieczór przed wyruszeniem Aleksa na tę
katastrofalną wyprawę na Wenus. Noc, w którą wyjawił mi swoje prawdziwe zamysły.
Aleks oficjalnie ogłosił, Ŝe leci na Wenus w celu zbadania niekontrolowanego
efektu
cieplarnianego, co w zasadzie nie mijało się z prawdą. Ale poza tym miał tajny
plan. Zdradził
mi go w noc przed wyjazdem. Za jego misją naukową stały motywy polityczne.
Pamiętam,
jak Aleks siedział w przytulnej, cichej bibliotece domu w Connecticut, gdzie
mieszkaliśmy
razem z ojcem, i szeptem wyjawiał mi swoje plany.
Powiedział, Ŝe Ziemia właśnie zaczyna odczuwać skutki efektu cieplarnianego.
Lodowce i czapy polarne topią się. Podnosi się poziom morza. Zmienia się klimat
globalny.
Międzynarodowa Partia Zielonych oznajmiła, Ŝe trzeba podjąć drastyczne kroki,
zanim cały
środkowy zachód Ameryki przemieni się z powrotem w wyspę i zanim stopi się
wieczna
zmarzlina w Kanadzie, wyrzucając do atmosfery megatony zamarzniętego metanu, co
dodatkowo pogłębi efekt cieplarniany.
- Jesteś jednym z nich? - wyszeptałem w ciemności. - Zielonym?
Zaśmiał się cicho.
- Ty teŜ byś był, braciszku, gdybyś nie Ŝył w oderwaniu od rzeczywistości.
Pamiętam, Ŝe pokręciłem głową i mruknąłem:
- Ojciec cię zabije, jak się dowie.
- Wie - odparł Aleks.
Chciał wykorzystać swoją misję na Wenus, aby z pierwszej ręki pokazać światu
następstwa nieokiełznanego efektu cieplarnianego: przeistoczenie planety w
martwą skalną
kulę spowitą trującymi gazami, bez kropli wody czy źdźbła trawy. Byłaby to
potęŜna ikona,
obraz wypalony w świadomości elektoratu świata: oto, co stanie się z Ziemią,
jeśli nie
zahamujemy efektu cieplarnianego.
Zielonym sprzeciwiały się potęŜne siły polityczne. Ludzie pokroju mojego ojca
nie
mieli zamiaru pozwalać MPZ na przejęcie kontroli nad międzynarodowymi
organizacjami,
które regulowały sprawy ochrony środowiska. Zieloni domagali się potrojenia
podatków
nałoŜonych na wielonarodowe korporacje, zakazu spalania paliw kopalnych,
ewakuacji
głównych ośrodków miejskich, redystrybucji bogactwa świata wśród potrzebujących.
Ekspedycja Aleksa na Wenus była więc w rzeczywistości misją w interesie
Zielonych,
mającą dać im potęŜny oręŜ do walki przeciwko okopanej władzy establishmentu,
przeciwko
naszemu rodzonemu ojcu.
- Ojciec cię zabije, jak się dowie - powiedziałem. A Aleks odparł ponuro:
- Wie.
WyraŜając lęk o reakcję ojca, uŜyłem przenośni, jak to się zwykle mówi. Teraz
zastanowiłem się, czy Aleks teŜ tak to pojmował.
Prędzej podniósłbym Gibraltar, niŜ zasnął. Przemierzałem pokój długimi
posuwistymi
krokami, które wymusza niska grawitacja KsięŜyca, na przemian zły, przestraszony
i
zrozpaczony.
Jak wszystkie lunarne ośrodki, Selene City leŜy pod powierzchnią, w górach
pierścieniowych ogromnego krateru Alfons, więc świt nie zakrada się przez okna,
wschód
słońca nie obwieszcza narodzin nowego dnia. Światła w korytarzach i miejscach
publicznych
palą się z jednakową jasnością przez całą dobę. W moim pokoju lampy zapaliły się
automatycznie, gdy zacząłem chodzić; ciepło mojego ciała uaktywniło
przełączniki.
Po paru godzinach wreszcie zrozumiałem, co mam zrobić. Co muszę zrobić.
Poleciłem komputerowi, by skontaktował mnie z ojcem. Bez wątpienia jego wyuzdane
przyjęcie jeszcze się nie skończyło.
Nawiązanie połączenia zabrało parę minut. Wreszcie twarz ojca ukazała się na
ekranie.
Wyglądał na zmęczonego, ale odpręŜonego, gdy uśmiechał się do mnie leniwie.
LeŜał
w łóŜku, wsparty o lśniące, kryte jedwabiem poduszki. Nie był sam. Słyszałem
stłumiony
chichot dobiegający spod okrycia.
- Wcześnie wstajesz - powiedział dość przyjemnym tonem.
- Ty teŜ - odparłem. Parsknął.
- Nie rób takiej zgorszonej miny, Cherlaku. Proponowałem ci te panie, pamiętasz?
Szkoda było marnować taki talent.
- Zamierzam zdobyć nagrodę - oznajmiłem. Zrobił wielkie oczy.
- Co?
- Polecę na Wenus. Znajdę ciało Aleksa.
- Ty? - roześmiał się.
- Był moim bratem! Kochałem go.
- Musiałem przyprzeć cię do muru, Ŝebyś przyleciał na KsięŜyc, a teraz roi ci
się lot
na Wenus? - Sprawiał wraŜenie ogromnie rozbawionego tym pomysłem.
- Myślisz, Ŝe nie dam rady?
- Wiem, Ŝe nie dasz rady, Cherlaku. Nawet nie spróbujesz, mimo tej zuchwałej
gadki.
-
- Udowodnię ci! - warknąłem. - I zdobędę twoją cholerną nagrodę!
- Oczywiście. A słonie umieją fruwać - zadrwił.
- Sam mnie do tego zmuszasz. Dziesięć miliardów stanowi potęŜną zachętę dla
człowieka, który w przyszłym miesiącu zostanie bez dochodów.
Głupi uśmieszek zgasł i na twarzy odmalowała się zaduma.
- UwaŜasz, Ŝe tak właśnie przypuszczałem?
- Polecę - powtórzyłem stanowczo.
- I zakładasz, Ŝe zgarniesz nagrodę, co?
- Albo zginę w czasie próby.
- Chyba nie sądzisz, Ŝe będziesz jedynym chętnym na moje dziesięć miliardów?
- Kto przy zdrowych zmysłach mógłby chociaŜ pomyśleć o takiej wyprawie?
Z szyderczym uśmiechem ojciec odparł:
- Och, znam kogoś, kto spróbuje. I nie odpuści. - Kto?
- Lars Fuchs. Ten łajdak jest teraz gdzieś w Pasie, ale gdy tyko dowie się o
nagrodzie,
bez mrugnięcia okiem popędzi na Wenus.
- Fuchs? - Ojciec często wspominał o Larsie Fuchsie, zawsze z nienawiścią. Z
tego,
co wiedziałem - a wiedziałem niewiele - Fuchs eksploatował asteroidy. Kiedyś
miał własną
korporację i konkurował z ojcem, ale teraz zarabiał na Ŝycie jako niezaleŜny
górnik w Pasie
Asteroid, „skalny szczur”, jak elegancko mawiał ojciec.
- Fuchs. Będziesz musiał wyrwać mu nagrodę, Cherlaku. A nie sądzę, byś był na
tyle
męŜczyzną.
W tym momencie powinienem zrozumieć, Ŝe mną manipuluje, wręcz kaŜe mi tańczyć
w takt swojej melodii. Szczerze mówiąc, rozsądek zaćmiewało mi widmo nędzy, w
którą
miałem popaść, jeśli nie zdobędę nagrody.
CóŜ, nie tylko o tym myślałem. Ciągle widziałem przystojną, zdeterminowaną twarz
Aleksa w tamtą ostatnią noc, którą spędził na Ziemi.
- Ojciec cię zabije, jak się dowie - powiedziałem.
- Wie - odparł Aleks.
Waszyngton D.C.
- To Ŝyciowa okazja - profesor Greenbaum skrzypiał jak zardzewiały zawias - a ja
jestem za stary, by z niej skorzystać.
Tak naprawdę nigdy dotąd nie widziałem starego człowieka, nie z bliska, nie w
tym
samym pokoju. Biedni z pewnością się starzeli, ale wszyscy, których było stać na
telo-
merazę, zaczynali poddawać się kuracji zaraz po osiągnięciu dojrzałości.
Dorośli, którzy
zestarzeli się przed dopuszczeniem telomerazy do powszechnego uŜytku, mieli do
dyspozycji
zabiegi odmładzające.
Daniel Haskel Greenbaum był stary i przygarbiony. Sprawiał wraŜenie tak
kruchego,
Ŝe w czasie powitania bałem się, iŜ strzaskam mu kości, choć odpowiedział mi w
miarę
krzepkim uściskiem. Skórę miał pomarszczoną i zwiotczałą, pokrytą plamami
wątrobowymi,
a oczy mętne i podkrąŜone. Jego pobruŜdŜona twarz wyglądała jak zerodowane
zbocze, przez
stulecia Ŝłobione przez wiatr i wodę.
A był dopiero po siedemdziesiątce.
Mickey uprzedziła mnie, jak wygląda Greenbaum. Mi-chelle Cochrane studiowała
kiedyś pod jego kierunkiem i choć teraz sama była profesorem, nadal go
uwielbiała.
Nazywała go największym Ŝyjącym planetologiem w Układzie Słonecznym - jeśli w
odniesieniu do jego astmatycznej, artretycznej, boleśnie powolnej egzystencji
moŜna było
mówić o „Ŝyciu”. Z jakiegoś bliŜej nieokreślonego powodu me zgodził się na
kurację
odmładzającą. MoŜe ze względów religijnych, a moŜe tylko z czystej przekory.
UwaŜał, Ŝe
starzenie się i śmierć są nieuchronne i nie naleŜy przed nimi uciekać.
Jako jeden z ostatnich, mogę dodać.
- Ma odwagę dowodzić swoich przekonań - powiedziała mi Mickey parę lat
wcześniej. - Nie boi się śmierci.
- Ja śmiertelnie boję się śmierci - zaŜartowałem. Mickey nie doszukała się
niczego
śmiesznego w mojej odŜywce. Wiedziałem, Ŝe skorzystała z dobrodziejstw
telomerazy zaraz
po zakończeniu okresu pokwitania i uwaŜała to za rzecz oczywistą. Wszyscy tak
robili.
Greenbaum był czołowym autorytetem w Wenusologii i Mickey namówiła mnie na
spotkanie. Zgodziłem się bez zastanowienia. Dopiero potem dowiedziałem się, Ŝe
spotkam się
w Waszyngtonie nie tylko z poskrzypującym emerytowanym profesorem Greenbaumem,
ale
równieŜ z chmurnym czarnoskórym biurokratą z agencji kosmicznej, niejakim
Franklinem
Abdullahem.
Mój ojciec natychmiast powiadomił media, Ŝe jego drugi syn - ja - zamierza
lecieć na
Wenus po szczątki pierworodnego. Z rodzicielską dumą zapewnił reporterów, Ŝe
jeśli wrócę z
ciałem Aleksa, dostanę dziesięć miliardów dolarów nagrody. Stałem się znaną
osobistością,
mającą swoje pięć minut.
Sława ma swoje plusy, jak słyszałem, ja jednak Ŝadnego nie odkryłem. Nachodzili
mnie naukowcy, łowcy przygód, poszukiwacze rozgłosu i wszyscy psychicznie
niezrówno-
waŜeni w układzie Ziemia-KsięŜyc, błagając o zabranie na Wenus. Nawet fanatycy
religijni
uznali, Ŝe lot na Wenus jest im przeznaczony i ja, jako boski wybraniec, mam ich
tam
zawieźć. Oczywiście, zaprosiłem na wyprawę pół tuzina najbliŜszych przyjaciół.
Artyści,
pisarze, wideograficy mieli wnieść cenny wkład do historii ekspedycji, a takŜe
stanowić
towarzystwo lepsze od nudnych naukowców i zelotów o nawiedzonych oczach.
Potem Mickey zadzwoniła do mnie z biura w Kalifornii i zgodziłem się na
spotkanie z
nią i Greenbaumem, nawet nie pytając, o co jej chodzi.
Na prośbę Abdullaha zebranie odbyło się w kwaterze głównej agencji kosmicznej,
zatęchłym, ponurym starym gmachu w podupadłej części centrum Waszyngtonu.
Spotkaliśmy
się w pozbawionym okien małym pokoju konferencyjnym, wyposaŜonym jedynie w
poobijany metalowy stół i cztery niewiarygodnie niewygodne, sztywne i twarde
krzesła.
Ściany były ozdobione - jeśli to właściwe słowo - spłowia-łymi fotografiami
staroŜytnych
wyrzutni rakietowych. Ściśle mówiąc, niektóre musiały pochodzić sprzed stu lat.
Tego popołudnia ujrzałem prawdziwą Mickey. Zawsze komunikowaliśmy się
elektronicznie, zwykle przez interaktywne łącze rzeczywistości wirtualnej.
Poznaliśmy się -
elektronicznie - kilka lat wcześniej, kiedy zacząłem interesować się pracą
Aleksa. Zatrudnił
ją, Ŝeby mnie uczyła. Co tydzień odbywaliśmy sesje wirtualne, ona w swoim biurze
w Cal-
tech, ja w domu rodzinnym w Connecticut, a później na Majorce. Razem włóczyliśmy
się po
Marsie, po księŜycach Jowisza i Saturna, po asteroidach - nawet po Wenus.
Jej widok był dla mnie szokiem. Najwyraźniej w czesie sesji wirtualnych uŜywała
znacznie młodszego, szczuplejszego wizerunku swojej osoby. Po drugiej stronie
stołu
konferencyjnego siedziała baryłka z mysimi włosami, które zwisały bez Ŝycia do
płatków
uszu. Telomeraza moŜe zapewnić fizyczną młodość, ale nie nadrobi braku ćwiczeń,
nie
przekreśli lat siedzenia za biurkiem i opychania się niezdrowym jedzeniem.
Mickey miała na
sobie czarny pulower i czarne sportowe spodnie, takie ze strzemiączkami. Jej
pucołowata
twarz tak bardzo promieniowała dobrym humorem i entuzjazmem, Ŝe łatwo było
zapomnieć o
tuszy.
Franklin Abdullah stanowił jej przeciwieństwo. Siedział naprzeciwko mnie, w
staromodnym trzyczęściowym szarym garniturze, z rękami splecionymi na piersi i z
taką
miną, jakby nic mu się w Ŝyciu nie układało. Wierzcie mi, nie sprawiał wraŜenia
typowego
„nijakiego urzędnika”. Miał charakter. Nie wiedzieć czemu, wydawał się zły, Ŝe
przygotowuję lot na Wenus. Dziwne podejście jak na przedstawiciela agencji
kosmicznej.
- Skoro prosiła pani o spotkanie, profesor Cochrane - powiedział - moŜe
wyłuszczy
nam pani powody. - Głos miał niski i dudniący, jak warczenie lwa.
Mickey uśmiechnęła się do niego i powierciła na krześle, jakby szukała wygodnego
miejsca na twardej niczym Ŝelazo plastikowej poduszce. Splatając ręce na blacie
stołu,
popatrzyła na mnie - z niepokojem, pomyślałem.
- Van organizuje misję na Wenus - powiedziała, stwierdzając rzecz oczywistą. -
Misję
załogową.
Profesor Greenbaum chrząknął hałaśliwie i Mickey natychmiast umilkła.
- Przyszliśmy tutaj, panie Humphries, aby prosić o zabranie przynajmniej jednego
wykwalifikowanego planetologa.
- Z kompletem odpowiednich czujników i systemów analitycznych - dodała Mickey.
Teraz zrozumiałem, na czym jej zaleŜało. Powinienem był to przewidzieć, ale zbyt
zajmowało mnie nadzorowanie projektu i budowy mojego statku. I odpieranie
wszystkich
innych wariatów, którzy chcieli za darmo przelecieć się na Wenus.
Zmieszałem się.
- Hmm... proszę zrozumieć, to nie jest misja naukowa. Lecę na Wenus...
- śeby zdobyć nagrodę - dopowiedział Greenbaum, zrzędliwie i ze
zniecierpliwieniem. - Wiemy.
- śeby odnaleźć szczątki mojego brata. Mickey zgarbiła się na krześle.
- Van, to okazja na przeprowadzenie nadzwyczaj cennych badań. Przez wiele dni
będziesz pod chmurami! Pomyśl o obserwacjach, jakie moŜna by przeprowadzić!
- Mój statek nie jest odpowiednio zaprojektowany - sprzeciwiłem się. - Celem
misji
jest znalezienie wraku i zabranie ciała mojego brata. To wszystko. Nie mamy
miejsca ani
moŜliwości na zabranie naukowca. Zabieramy minimalną załogę.
Oczywiście, mijałem się z prawdą, bo przecieŜ zaprosiłem swoich przyjaciół,
pisarzy i
artystów, którzy po powrocie mieli unieśmiertelnić naszą wyprawę. InŜynierowie i
projektanci zajmowali odmienne stanowisko w kwestii zabierania ludzi, którzy nie
stanowili
niezbędnego personelu. JuŜ wykłócałem się z nimi o wielkość załogi. Nie mogłem
teraz
prosić o uwzględnienie w planach jeszcze jednej osoby i aparatury naukowej.
- Ale, Van - Mickey nie chciała ustąpić - lecieć na Wenus i nie przeprowadzić
badań...
- Pokręciła głową.
Odwróciłem się do Abdullaha, siedzącego u szczytu małego stołu z rękami nadal
skrzyŜowanymi na piersi.
- Myślałem, Ŝe badanie Układu Słonecznego leŜy w gestii agencji kosmicznej.
Ponuro pokiwał głową.
- LeŜało.
Czekałem na ciąg dalszy. Abdullah nie dodał ani słowa, więc zapytałem:
- W takim razie dlaczego agencja nie wyśle ekspedycji na Wenus?
Abdullah powoli rozprostował ręce i wsparł je na blacie.
- Panie Humphries, mieszka pan w Connecticut, prawda?
- JuŜ nie - odparłem, zastanawiając się, co to ma do rzeczy.
- Czy zimą jest tam śnieg?
- Nie, chyba nie. Nie było śniegu od kilku zim pod rząd.
- Aha. Widział pan wiśnie w Waszyngtonie? Kwitną. W lutym. W Dzień Świstaka.
- Dzisiaj jest Dzień Świstaka, to prawda - zgodził się Greenbaum.
Przez chwilę myślałem, Ŝe wpadłem w króliczą norkę Alicji.
- Nie rozumiem, co...
- Urodziłem się w Nowym Orleanie, panie Humphries - podjął Abdullah. Jego niski
głos przypominał pomruk dalekiego grzmotu. - A dokładniej w tym, co zostało z
miasta po
powodziach. - Ale...
- Globalne ocieplenie, panie Humphries - warknął. - Słyszał pan o tym?
- Oczywiście. Wszyscy słyszeli.
- Agencja kosmiczna przeznacza wszystkie środki wyłącznie na badania środowiska
Ziemi. Nie mamy ani pieniędzy, ani zezwolenia na robienie innych rzeczy, takich
jak badanie
planety Wenus.
- Ekspedycje na Marsa...
- Są finansowane przez osoby prywatne.
- Tak, oczywiście. - Wiedziałem o tym; po prostu nigdy nie przyszło mi do głowy,
Ŝe
rządowej agencji kosmiczej nie stać na eksploracją Marsa i innych planet.
- Wszystkie badania ciał niebieskich w Układzie Słonecznym są finansowane przez
osoby prywatne - podkreślił Greenbaum.
- Nawet badania głębokiego kosmosu, przeprowadzane przez astronomów i
kosmologów, są subsydiowane przez prywatnych ofiarodawców - wtrąciła Mickey.
- Ludzi takich jak Trumball i Yamagata - sprecyzował Greenbaum.
- Albo organizacje w rodzaju Gates Foundation i Spielberg Group.
O tym, Ŝe wielkie korporacje wspierają pozaziemskie operacje wydobywcze i
produkcyjne, juŜ wiedziałem. Ojciec często wspominał o rywalizacji o surowce w
Pasie
Asteroid.
- Pański ojciec finansuje misję na Wenus - powiedział Abdullah. - Jesteśmy...
- Ja wykładam pieniądze - warknąłem. - Nagroda zostanie wypłacona wtedy, gdy - i
jeśli - powrócę ze szczątkami brata.
Abdullah na chwilę zamknął oczy, jakby rozwaŜał moje słowa.
- NiezaleŜnie od źródła finansowego - powiedział - zwracamy się do pana z prośbą
o
włączenie naukowca do tej prywatnej wyprawy.
- Dla dobra ludzkości - rzekł Greenbaum zgrzytliwie, głosem naprawdę drŜącym z
emocji.
- Pomyśl, co moŜemy odkryć pod chmurami! - zawołała Mickey z entuzjazmem.
Rozumiałem ich, ale myśl o walce z projektantami i inŜynierami sprawiła, Ŝe
potrząsnąłem głową. Greenbaum mylnie zrozumiał mój gest.
- Coś panu wyjaśnię, młody człowieku.
Chyba podniosłem brwi, bo Mickey chciała mu przeszkodzić; pociągnęła go za rękaw
koszuli, ale odsunął jej rękę. Z zaskakującym wigorem jak na rachitycznego
staruszka,
pomyślałem.
- Wie pan co nieco o tektonice płytowej? - zapytał niemal wyzywająco.
- Oczywiście - odparłem. - Mickey nauczyła mnie całkiem sporo. Skorupa Ziemi
składa się z wielkich płyt kontynentalnych, które przemieszczają się po
gorętszym, bardziej
plastycznym podłoŜu.
Greenbaum pokiwał głową, najwyraźniej zadowolony z poziomu mojej wiedzy.
- Wenus teŜ ma budowę płytową - dodałem.
- Miała - poprawił Greenbaum. - Pół miliona lat temu.
- A teraz?
- Płyty Wenus są zablokowane - powiedziała Mickey.
- Jak uskok San Andreas?
- Znacznie gorzej.
- Wenus jest na krawędzi wypiętrzenia - powiedział Greenbaum, wpatrując się we
mnie. - Od jakichś pięciuset milionów lat płyty są unieruchomione. Na całej
powierzchni
planety. W tym czasie narastało wewnętrzne ciepło. Niedługo to ciepło wybuchnie
i rozedrze
skorupę.
- Niedługo? - wychrypiałem.
- W kategoriach geologicznych - powiedziała Mickey.
-
- Aha.
- Od pięciuset milionów lat powierzchnia Wenus praktycznie się nie zmieniła -
mówił
Greenbaum. - Wiemy to dzięki przeliczaniu uderzeń meteorytów. Pod powierzchnią
jest
zamknięte wewnętrzne ciepło planety. Nie moŜe przebić się przez skorupę, nie
moŜe uciec.
- Na Ziemi wewnętrzne ciepło jest odprowadzane przez wulkany, gorące źródła i
tak
dalej - wyjaśniła Mickey.
- Woda na Ziemi działa jak smar - powiedział Greenbaum, patrząc na mnie
intensywnie, jakby oceniał, czy go rozumiem. - Na Wenus nie ma wody w stanie
ciekłym, jest
na to za gorąco.
- Brak wody w stanie ciekłym - Mickey przejęła pałeczkę - oznacza brak poślizgu
dla
płyt. Płyty utknęły w miejscu i pozostają unieruchomione.
Pokiwałem głową.
- Rozumiem - wymamrotałem.
- Ciepło, które od pięciuset milionów lat narasta we wnętrzu Wenus - rzekł
Greenbaum - w końcu musi znaleźć jakieś ujście.
- Prędzej czy później - podjęła Mickey - na Wenus nastąpi kataklizm. Zaczną
powstawać nowe wulkany, skorupa będzie topić się i tonąć. Z dołu wypłynie nowy
materiał
krustalny.
- I moŜe się to stać, gdy będę na powierzchni? - zapytałem, nagle przestraszony,
Ŝe
mogą mieć rację.
- AleŜ skąd - uspokoiła mnie Mickey. - Mówimy o jednostkach czasu geologicznego,
nie ludzkiego.
- PrzecieŜ mówiłaś...
Greenbaum zachichotał i zaraz sposępniał.
- Nie będziemy mieć tyle szczęścia, Ŝeby to zobaczyć. Bogowie nie są aŜ tak
wspaniałomyślni.
- Nie nazwałbym tego szczęściem - zauwaŜyłem. - Cała powierzchnia nagle się
topi,
wulkany wybuchają i tak dalej...
- Nie musisz się martwić, Van - zapewniła Mickey. - To nie nastąpi w ciągu paru
dni,
jakie spędzisz pod chmurami.
-
- W takim razie o co wam chodzi? - zapytałem. Abdullah wtrącił w basowym
rejestrze:
- Nie wszyscy naukowcy zgadzają się z profesorem Greenbaumem.
- Nie zgadza się z nim większość planetologów - przyznała Mickey.
- Cholerni głupcy - burknął Grcenbaum. Teraz juŜ byłem kompletnie skołowany.
- Skoro nie zanosi się na ten kataklizm, to czym się tak podniecacie?
- Pomiarami sejsmicznymi - powiedział Greenbaum, znowu przeszywając mnie
wzrokiem. - Tego nam trzeba.
- Wszystko zaleŜy od tego, czy Wenus ma grubą, czy cienką skorupę - sprecyzowała
Mickey.
Dla mnie cała sprawa zaczynała przypominać konkurs na najlepszą pizzę, ale
trzymałem język za zębami i słuchałem.
- Jeśli skorupa jest cienka, wystąpienie kataklizmu jest bardziej prawdopodobne
-
mówiła Mickey. - Jeśli jest gruba, to my się mylimy, a inni mają rację.
- Czy nie moŜna zmierzyć grubości skorupy sensorami automatycznymi? - zapytałem.
- W ostatnich latach wykonaliśmy parę pomiarów, ale wyniki nią są
rozstrzygające.
- Wobec tego wyślijcie kolejne sondy - podsunąłem. To wydawało się takie
oczywiste!
Oboje odwrócili się do Abdullaha. Pokręcił głową.
- Agencji nie wolno wydać nawet centa na badania Wenus ani na nic innego, co nie
wiąŜe się bezpośrednio z problemami środowiska Ziemi.
- A prywatni sponsorzy? - zapytałem. - PrzecieŜ wysłanie paru sond nie kosztuje
aŜ
tak duŜo.
- Próbowaliśmy zdobyć fundusze - odparła Mickey. - To niełatwe, zwłaszcza kiedy
większość specjalistów myśli, Ŝe nie mamy racji.
- Dlatego pańska misja jest darem niebios - oznajmił Greenbaum z misjonarskim
Ŝarem. - MoŜecie zabrać na Wenus tuziny sensorów sejsmicznych - setki! I
naukowca, który
się nimi zajmie. Plus trochę innego sprzętu.
- Mój statek jest za mały - oświadczyłem, a raczej wymamrotałem przepraszającym
tonem.
- To Ŝyciowa okazja - powtórzył Greenbaum. - Szkoda, Ŝe nie jestem trzydzieści
lat
młodszy.
- Nie mogę tego zrobić.
- Proszę, Van - powiedziała Mickey. - To naprawdę waŜne.
Przeniosłem spojrzenie z jej przejętej twarzy na Green-bauma i Abdullaha i z
powrotem.
- Ja byłabym tym naukowcem - dodała. - Ja polecę z tobą na Wenus.
Co miałem zrobić?
Nabrałem powietrza w płuca i powiedziałem:
- Pogadam ze swoimi ludźmi. MoŜe damy radę cię zabrać.
Mickey podskoczyła na krześle jak dziecko, które dostało najwspanialszy prezent
gwiazdkowy w historii świata. Greenbaum zgarbił się, jakby rozmowa wyzuła go z
sił, ale
szczerzył się od ucha do ucha w krzywym, szczerbatym uśmiechu, przywodząc mi na
myśl
wydrąŜoną dynię.
Nawet Abdullah się uśmiechnął.
Okolice Los Angeles
Tomas Rodriguez był astronautą; cztery razy odbył lot na Marsa, a potem
przeszedł na
„emeryturę”, zostając konsultantem koncernów aerokosmicznych i uniwersytetów
zajmujących się badaniami planetarnymi. JednakŜe marzył o lataniu.
Był krzepkiej budowy, z oliwkową karnacją i gęstymi kędzierzawymi włosami, które
ścinał niemal po wojskowemu. Przez większość czasu sprawiał wraŜenie ponurego,
zadumanego, niemal niedostępnego, ale była to tylko maska. Miał pogodne
usposobienie i
kiedy się uśmiechał, jego twarz zdradzała łagodny charakter.
Niestety, teraz się nie uśmiechał.
Siedzieliśmy w małym pokoju konferencyjnym, sami. Między nami unosił się
holograficzny obraz statku kosmicznego, budowanego z myślą o mojej misji na
Wenus.
Wisząc w powietrzu nad owalnym stołem, bardziej przypominał opancerzony
sterowiec niŜ
cokolwiek innego - i w zasadzie był sterowcem, choć zamiast Ŝelaza uŜyliśmy
najnowszych
stopów ceramiczno-metalowych.
Lekko marszcząc czoło, Rodriguez mówił:
- Panie Humphries, nie moŜemy podwiesić drugiej gondoli pod balonem bez
powiększania go co najmniej o jedną trzecią. To wyliczenia z komputera i nie ma
mowy, Ŝeby
je obejść.
- Potrzebujemy dodatkowej gondoli, Ŝeby zmieścić załogę - powiedziałem.
- Przyjaciele, których chce pan zabrać, nie są załogą. Załoga zmieści się w
jednej
gondoli, zgodnie z pierwotnym projektem.
- To nie tylko moi przyjaciele - warknąłem cierpko. - Jeden z nich jest wybitnym
planetologiem, drugi pisarzem, który napisze ksiąŜkę o naszej wyprawie... -
urwałem. Z
wyjątkiem Mickey, wszyscy byli po prostu przyjaciółmi, znajomymi, którzy chcieli
przeŜyć
dreszczyk emocji związany z lotem na Wenus.
Rodriguez pokręcił głową.
- Nie da rady, panie Humphries. Nie w takim terminie. Musielibyśmy rozebrać
wszystko, co jest juŜ zbudowane i zacząć od początku.
Wyszłoby za drogo, byłem pewien. JuŜ teraz banki robiły się nerwowe, choć miałem
w perspektywie zdobycie dziesięciu miliardów nagrody. Międzynarodowi finansiści,
których
znałem od czasów dzieciństwa, ze marszczonymi czołami mówili o ryzyku i
niemoŜności
uzyskania ochrony ubezpieczeniowej. Musieliśmy zbudować jak najtańszy statek;
dodanie
gondoli, która w rzeczywistości miała być niczym więcej jak modułem pasaŜerskim,
ogromnie zwiększyłoby koszty.
Sęk w tym, Ŝe juŜ zaprosiłem tych ludzi na wyprawę. Nie mogłem odwołać
zaproszenia, nie bez naraŜania się na wielki wstyd. I obiecałem Mickey, Ŝe ze
mną poleci.
Rodriguez uznał moje milczenie za zgodę.
- Zatem postanowione? - zapytał.
Milczałem, desperacko obracając w głowie róŜnorakie pomysły. MoŜe drugi statek?
To moŜe się udać. Mógłbym przedstawić projekt bankierom i”przekonać ich, Ŝe
potrzebuję
zabezpieczenia. Jak Rodriguez nazwałby coś takiego? Rezerwa. Tak, rezerwa
bezpieczeństwa.
- Dobra - powiedział i przystąpił do drobiazgowego omawiania kaŜdego jednego
elementu i systemu statku. Czułem, Ŝe oczy robią mi się szkliste.
Ochrzciłem swój statek Hesperos, jak staroŜytni Grecy nazywali piękną gwiazdę
wieczorną. Niemal identyczny statek Aleksa zwał się Fosforos, co było
starogreckim
imieniem gwiazdy porannej, zwiastunki dnia.
- A tutaj - brzęczał Rodriguez - jest ładownik.
Pod statkiem pojawił się niewielki kulisty obiekt, coś w rodzaju batysfery. Był
przymocowany do gondoli liną tak cienką, Ŝe ledwo ją widziałem.
Rodriguez musiał zobaczyć, jak marszczę brwi.
- To kabel fulerenowy. Wytrzyma napręŜenie rozciągające rzędu kiloton. Podobny
uratował mi Ŝycie na Marsie, w czasie drugiej wyprawy.
Pokiwałem głową, a on mówił dalej, zasypując mnie niezliczonymi detalami. Miał
na
sobie coś, co Ŝartobliwie nazywał „mundurem konsultanta”: błękitną jak niebo
marynarkę bez
kołnierzyka, spodnie w tym samym kolorze i rozpiętą pod szyją szafranową
koszulę. Kolor
koszuli przywodził mi na myśl chmury Wenus. Ja miałem na sobie wygodny strój:
sportową
koszulę w łososiowym kolorze, oryginalne dŜinsy i tenisówki.
Wiedziałem, Ŝe Rodrigueza niepokoi fakt, iŜ kopiujemy statek Aleksa, który nie
wiadomo czemu zawiódł i zabił swoją załogę. Rodriguez był zwolennikiem
ostroŜności;
twierdził, Ŝe jeśli astronauta nie postępuje ostroŜnie, nie ma szans na to, by
kiedyś zostać
byłym astronauta. Ale korzystając z podstawowego projektu Aleksa, mogliśmy
zaoszczędzić
kupę forsy; zaprojektowanie nowego statku od podstaw pochłonęłoby sporą część
nagrody.
- Tyle co do projektu i planu statku - oznajmił wreszcie Rodriguez. - Teraz
chciałbym
przejść do modyfikacji i ulepszeń, jakie zamierzamy wprowadzić.
Uśmiechnąłem się mimo woli.
- Chce pan powiedzieć, Ŝe niektóre modyfikacje nie będą ulepszeniami?
Rodriguez wyszczerzył zęby.
- Przepraszam. Czasami plotę trzy po - trzy. KaŜda modyfikacja będzie
ulepszeniem,
obiecuję.
Odchyliłem się na wyściełanym’obrotowym fotelu i starałem się w jak największym
skupieniu słuchać powaŜnego, nuŜącego sprawozdania. Było odrętwiające do punktu
paraliŜu,
zwłaszcza Ŝe przez okno”widziałem Pacyfik błyszczący w popołudniowym słońcu.
Kusiło
mnie, Ŝeby zakończyć to przedłuŜające się posiedzenie i resztę dnia spędzić na
sztucznej
lagunie za falochronem.
Patrząc z tej wysokości, trudno było pogodzić się z faktem, Ŝe kiedyś wzdłuŜ
oceanu
ciągnęły się plaŜe i stały domy. Malibu, Santa Monica, Marina Del Rey - ich
plaŜe zatonęły,
kiedy zaczęła topić się antarktyczna czapa lodowa. Nawet teraz, w to ciepłe,
słoneczne
popołudnie, fale dziko biły w nowy falochron i ochlapywały drogę, która biegła
pod jego
osłoną.
Wróciłem myślami do anonimowej wiadomości, jaką odebrałem przez telefon w
Selene City. Ojciec zamordował Aleksa?
Zbyt straszne, by mogło być prawdziwe, nawet w jego przypadku. JednakŜe...
Ale jeśli ojciec miał coś wspólnego ze śmiercią Aleksa, dlaczego postanowił
odzyskać
jego ciało? Czy była to jakaś forma pokuty? Poczucie winy? Przebiegła zagrywka,
by
oczyścić się z podejrzeń i uciszyć plotki?
Takie myśli mnie przeraŜały. I strasznie przygnębiały. To wszystko zaczynało
mnie
przerastać. Chciałem od Ŝycia niewielu rzeczy: mieszkania w domu na Majorce i
paru
przyjaciół, którzy wpadaliby z wizytą i których ja mógłbym odwiedzać, gdy
najdzie mnie
ochota. Nie zaleŜało mi na podejmowaniu ryzykowanego lotu do innego świata. Ani
na
słuchaniu Rodrigueza, zasypującego mnie niezliczonymi detalami.
Robię to dla Aleksa, powiedziałem sobie. Wiedziałem, Ŝe to bzdura. Aleks zginął
i ani
ja, ani nikt inny nie mógł nic zrobić, Ŝeby to zmienić.
- Dobrze się pan czuje, panie Humphries?
Z wysiłkiem skupiłem uwagę. Rodriguez miał zaniepokojoną, niemal zatroskaną
minę. Przeciągnąłem ręką po twarzy.
- Przepraszam. Co pan mówił?
- Błądził pan myślami gdzieś indziej. Nic panu nie jest?
- Uch... muszę zrobić sobie zastrzyk - odparłem, odsuwając fotel od stołu i
unoszącego się nad nim hologramu.
Rodriguez teŜ się podniósł.
- Dobra, pewnie. MoŜemy dokończyć później. -.Zgoda. - Ruszyłem do drzwi.
Tak naprawdę wcale nie potrzebowałem zastrzyku. W razie potrzeby mógłbym go
zrobić nawet w pokoju konferencyjnym: to nic wielkiego, wystarczy przycisnąć
strzykawkę
do skóry i wcisnąć guzik. Ale mówiłem wszystkim, Ŝe muszę robić to u - siebie, w
swoim
pokoju. Była to wygodna bajeczka, umoŜliwiająca wybrnięcie z kłopotliwych czy
nudnych
sytuacji, takich jak to męczące spotkanie.
Poszedłem więc do prywatnego apartamentu w budynku na wzgórzach Malibu.
Dawniej mieściło się tutaj laboratorium badawcze, ale kiedy poziom morza zaczął
się
podnosić, lokalne władze przeznaczyły gmach do rozbiórki, bo istniała obawa, Ŝe
zsunie się
do oceanu z podmytych wzgórz. Korporacja Humphries Space Systems kupiła kompleks
za
bezcen, a potem spowodowała wstrzymanie procedur - szczodrze smarując łapy
odpowiednim
urzędnikom.
Byłe laboratorium naleŜało obecnie do korporacji mojego ojca. Ponad połowa
przestrzeni została wynajęta innym korporacjom oraz udręczonym inŜynierom i
administratorom projektu Falochron Los Angeles i Okolice, walczących z czasem i
przyborem, aby uchronić miasto przed zalaniem przez wody Oceanu Spokojnego.
Moje pokoje, niewielkie, ale przyzwoicie urządzone, mieściły się na najwyŜszym
piętrze centralnego skrzydła. Gdy otworzyłem drzwi, zobaczyłem, Ŝe na ekranie
wideofonu
mrugają jasnoŜółte litery komunikatu MASZ WIADOMOŚĆ.
- Odbierz - poleciłem w drodze do łazienki.
Lustro nad umywalką zamigotało i po chwili ujrzałem surową twarz ojca.
- Ostrzegałem cię przed Larsem Fuchsem, prawda? OtóŜ moi ludzie dowiedzieli się,
Ŝe kleci jakiś statek w Pasie. Będzie chciał zdobyć nagrodę, jak myślałem.
Niezbyt przejąłem się myślą, Ŝe będę mieć rywala. Nie w tej chwili. Ze słów ojca
wynikało, Ŝe Fuchs nie stanowi zagroŜenia. Przynajmniej tak sądziłem.
A potem ojciec rzucił bombę.
- Przy okazji, wybrałem kapitana na twoją ekspedycję. Mniej więcej w ciągu
godziny
zjawi się u ciebie w Malibu. Nazywa się Desiree Duchamp.
Wizerunek ojca zniknął i w lustrze zobaczyłem własną twarz z rozdziawionymi
ustami.
- PrzecieŜ moim kapitanem ma być Rodriguez - powiedziałem słabym głosem.
Zabrzęczał dzwonek.
OdłoŜyłem strzykawkę na półkę, wyszedłem do salonu i zawołałem:
- Proszę!
Drzwi otworzyły się. W progu stała wysoka, szczupła, ciemnowłosa kobieta w
nieokreślonym wieku, ubrana w obcisły kombinezon z lśniącej czarnej sztucznej
skóry.
Gdyby się uśmiechała, mogłaby być piękna, ale minę miała zaciętą, gorzką,
niemalŜe złą.
- Proszę wejść - powiedziałem i dodałem: - pani Duchamp.
- Kapitan Duchamp, dziękuję.
Stawiając długie kroki, wmaszerowała do pokoju. Strój sugerował, Ŝe będzie mieć
wysokie do połowy łydki buty na szpilkach, ale obcasy miała przyzwoicie niskie.
Gdyby nie
to, wyglądałaby jak filmowy symbol dominacji seksualnej. Brakuje jej tylko
bicza,
pomyślałem.
- Dziękuje mi pani? To pomysł mojego ojca, nie mój.
- To pan leci na Wenus - rzekła cichym głosem. Brzmiałby zmysłowo, gdyby nie
była
w tak oczywisty sposób niezadowolona.
- Mam juŜ kapitana, Tomasa Rodrigueza. Był...
- Znam Toma - przerwała mi. - Będzie moim zastępcą.
- On jest moim kapitanem - powiedziałem stanowczo. - JuŜ podpisaliśmy kontrakt.
Duchamp podeszła do kanapy po drugiej stronie pokoju i rozsiadła się, jakby była
u
siebie. Przez długą chwilę stałem przy drzwiach, wlepiając w nią oczy.
- Niech pan zamknie drzwi - poleciła, marszcząc brwi. Drzwi zamknęły się na mój
rozkaz, usłyszałem szczęk zamka.
- Proszę posłuchać, panie Humphries - podjęła mniej despotycznym tonem,
splatając
palce. - Podoba mi się to nie bardziej niŜ panu. Ale Hump postanowił, Ŝe ja mam
być
kapitanem pańskiego statku i oboje musimy pogodzić się z jego decyzją.
Miała długie palce i paznokcie w kolorze straŜackiej czerwieni. Przeszedłem
przez
pokój i usiadłem w fotelu naprzeciwko kanapy.
- Dlaczego panią wybrał? - zapytałem. Spochmurniała.
- śeby się mnie pozbyć, czy to nie jasne?
- Pozbyć się pani?
- Tak sobie wyobraŜa rozstanie. Znudził się mną; ma parę nowych dziwek.
- Była pani jego kochanką? Roześmiała się, naprawdę.
- Chryste, nie słyszałam tego określenia do czasu, gdy czytałam romanse pod
kocem
po zgaszeniu świateł na obozie dla rekrutów.
Pokręciłem głową i poczułem zawroty. Była to jednoznaczna oznaka, więc
podniosłem się z fotela.
- Proszę mi wybaczyć - powiedziałem, idąc do łazienki.
Zrobienie zastrzyku zajęło mi niecałą minutę, ale kiedy wróciłem do salonu,
Duchamp
siedziała przy biurku pod oknem, a na ściennym ekranie widniał jej Ŝyciorys.
Była
wykwalifikowanym astronautą, bez dwóch zdań. Miała na koncie jedenaście lotów do
Pasa
Asteroid i trzy do układu Jowisza. Dowodziła czterema z tych ekspedycji.
- Jak długo zna pani mojego ojca? - zapytałem, patrząc nie na nią, tylko na
ekran.
- Poznałam go jakiś rok temu. Sypialiśmy ze sobą przez trzy miesiące. W jego
przypadku to rekord.
- Z moją matką był Ŝonaty przez sześć lat - powiedziałem, nadal studiując dane
na
ekranie.
- Tak, ale sypiał z mnóstwem innych kobiet. Ona przez połowę czasu była
wyłączona
z powodu...
Zagotowałem się z wściekłości. Odwróciłem się w jej stronę.
- Pani nic nie wie! MoŜe sądzi pani, Ŝe jest inaczej, moŜe on tak mówił, ale to
wszystko kłamstwa. Kłamstwa! Złośliwe, wyrachowane kłamstwa!
Zerwała się na nogi, jakby gotując do obrony przed atakiem.
- Hej, przecieŜ to nie moja wina.
- Mówimy o mojej matce - warknąłem. - Jeśli uzaleŜniła się od narkotyków, to
przez
niego.
- No dobrze - powiedziała pojednawczo. - W porządku.
Odetchnąłem głęboko. Potem jak najspokojniej oświadczyłem:
- Nie chcę, Ŝeby brała pani udział w mojej misji. Nie jako kapitan. Nie chcę
pani w
Ŝadnym charakterze.
Wzruszyła ramionami, jakby moje zdanie nie miało znaczenia.
- Będzie pan musiał wyjaśnić to ze swoim ojcem.
- Decyzja nie naleŜy do niego.
- Proszę pamiętać o złotej zasadzie - sparowała Duchamp. - Kto ma złoto, ten
stanowi
zasady.
Majorka
Urządziłem coś w rodzaju przyjęcia z udziałem paruna-stu bliskich przyjaciół.
Przylecieli ze wszystkich stron świata, wszyscy ubrani zgodnie z ostatnim
krzykiem mody:
męŜczyźni w neowiktoriańskich strojach wieczorowych, kobiety w wydekoltowanych
sukniach z mnóstwem sztucznych piór i prawdziwych klejnotów.
Moda jest efemeryczną rzeczą. Słyszałem, Ŝe kiedyś młodzi ludzie tacy jak my, z
upodobaniem paradowali w niechlujnych wojskowych mundurach polowych i koszulach
maskujących. Następne pokolenie nosiło kolczyki w pępkach i brwiach, nawet w
narządach
płciowych, i metalowe dŜety w językach i wargach. Ich dzieci spędziły swoje
buntownicze
lata w plastikowych kurtkach, które imitowały zbroje samurajów i tatuowały
twarze jak
maoryscy wojownicy.
Obowiązującym stylem mojej grupy było wyrafinowanie. Ubieraliśmy się
ekstrawagancko w staroświeckie smokingi i suknie z cekinami. Udawaliśmy, Ŝe
palimy
sztuczne cygara z nieszkodliwych związków ogranicznych. Błyszczeliśmy
bransoletami i
kolczykami z cennych metali z astero-id. Wysławialiśmy się wykwintnie, z
kultywowanym
znudzeniem zaprawionym cynizmem Oskara Wilde’a i Bernarda Shawa. Nie zniŜaliśmy
się
do przekleństw i niechlujnej mowy.
Jednak, choć wystroiliśmy się szykownie i rozmawialiśmy nadzwyczaj kulturalnie,
moje przyjęcie okazało się totalnym niewypałem. Z ogromnym zaŜenowaniem
wyjąkałem, Ŝe
nie mogę zabrać ich ze sobą na Wenus. Gdy wyłuszcza-łem powody, z zaskoczeniem
ujrzałem ulgę na twarzach niektórych gości.
Ale tylko niektórych.
- Przyleciałem tu z Bostonu tylko po to, Ŝeby usłyszeć, iŜ cofasz zaproszenie? -
zapytał Quenton Cleary. Wyglądał imponująco w szkarłatnym mundurze huzarskim ze
złotym
szamerunkiem, z piersią pełną wstąŜek i medali. Zbudowany jak atleta, był
gwiazdą
międzynarodowej druŜyny siatkówki, którą sam załoŜył. Grali nawet na KsięŜycu
przeciwko
amatorom z Selene City. I niemal wygrali, choć panują tam zupełnie odmienne
warunki.
- Nie miałem innego wyjścia - powiedziałem nieszczęśliwie. - Musiałem odmówić
nawet profesor Cochrane.
Kiedy spróbowałem wyjaśnij wszystko od początku, Quenton porwał ze stołu tacę z
kryształowymi kieliszkami do szampana i rzucił ją w drugi koniec salonu.
Kieliszki rozbiły
się o kamienie kominka na tysiące kawałków.
Cały Quenton: skłonny do fizycznego wyraŜania emocji, ale nie głupi. Nikt nie
stał
bliŜej niŜ pięć metrów od kominka, kiedy dał upust złości. Nikt nie został
skaleczony. Nawet
wiszący nad kominkiem Vermeer nie został draśnięty.
- No wiesz, Quenton? - wycedził Basil Ustinov.
- CóŜ, przyleciałem tu aŜ z Bostonu - odparł Quenton z gniewem.
-
- A ja z Sankt Petersburga. I co z tego? Jestem rozczarowany, podobnie jak ty,
ale
skoro Van nie moŜe nic zrobić, to nie ma powodu uciekać się do agresji.
Wszyscy przybyli z daleka, z wyjątkiem Gwyneth, która w tym czasie studiowała w
Barcelonie. Oczywiście, dzięki kliprom rakietowym podróŜ trwała nie więcej niŜ
godzinę.
Dojazd z lotniska w New Palma do mojego domu na wzgórzach Majorki trwał dłuŜej
niŜ
przylot z Bostonu. Często zastanawiałem się nad zbudowaniem lądowiska dla
śmigłowców
czy teŜ odrzutowców pionowego startu i lądowania, ale myśl o starciu z
miejscowymi i ich
nudnym samorządem powstrzymała mnie od wysunięcia propozycji.
W zasadzie rozumiałem ich stanowisko. Na wzgórzach naprawdę było ślicznie, z
dala
od grzmiących rakiet i jazgo-czących helikopterów. Nawet autokary turystyczne
nie mogły
poruszać się po głównych ulicach miasta, więc w tej części wyspy panowała cisza
i spokój.
Gdy usadowiłem się na obitej jedwabiem ulubionej kanapie i popatrzyłem przez
panoramiczne okna na Morze Śródziemne, zdałem sobie sprawę, jak bardzo kocham
swój
dom. Morze było spokojne, długie łagodne fale połyskiwały róŜowo w promieniach
zachodzącego słońca. Zbocze schodziło do wody szeregiem tarasów z warzywnikami i
winnicami. Hannibal musiał patrzeć na te tarasy. Ta ziemia była uprawiana od
zarania
dziejów.
Podnoszące się morze zalało plaŜe oraz sporą część starego miasta Palma. Nawet
łagodne Morze Śródziemne pochłaniało swoje wybrzeŜa. Mimo wszystko Majorka
stanowiła
dla mnie ziemski odpowiednik raju.
A ja miałem opuścić ten raj i na wiele miesięcy zamieszkać w metalowej celi,
naraŜając Ŝycie i zdrowie, aby być pierwszą osobą, która postawi stopę na
rozgrzanej do
czerwoności powierzchni Wenus. Pokręciłem głową, zdegustowany absurdalnością
sytuacji,
w jakiej się postawiłem.
Quenton nie spuszczał z tonu.
- Nie lubię zrywania obietnic - powiedział z rozdraŜnieniem. - Van, dotrzymaj
słowa.
- Nie mogę nic zrobić - powtórzyłem.
- Nie wierzę.
Zaczerwieniony, poderwałem się z kanapy.
- Zarzucasz mi kłamstwo? Quenton spojrzał na mnie wściekle.
- Dałeś słowo i teraz je łamiesz.
- W takim razie wynoś się z mojego domu - palnąłem bez zastanowienia. Sam byłem
zaskoczony, ale wzbierała we mnie niepohamowana złość.
- No wiesz, Van! - pisnęła Francesca Ianetta.
- Ty teŜ - warknąłem. - Wszyscy! - Omiotłem pokój wyciągniętą ręką i krzyknąłem:
-
Wszyscy macie się wynieść! Natychmiast! Zostawcie mnie w spokoju!
Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Byli zszokowani. Wreszcie korpulentny
Basil
dźwignął się z fotela.
- Chyba powinienem wrócić do pracy.
„Praca” Basila polegała na rozsmarowywaniu kolorów na ekranie monitora. Wszyscy
mówili, Ŝe jest nadzwyczaj utalentowanym artystą, ale był wyjątkowo leniwy. Mógł
sobie na
to pozwolić; miał wyjątkowo bogatą patronkę.
Lekko skinąłem głową.
- Tak, masz rację.
- Wracam do Rzymu - oznajmiła wyniośle Francesca. - Muszę ukończyć operę.
- Doskonale. MoŜe się przyłoŜysz i naprawdę ją skończysz.
- No wiesz! - zbulwersowała się.
- Ruszać, wszyscy - powtórzyłem, wypędzając ich za drzwi. - Precz!
Wstrząśnięci, zdumieni moim niegrzecznym wybuchem, rządkiem opuścili mój dom.
Nadal gotując się ze złości, patrzyłem za nimi z okna pokoju rekreacyjnego.
Kawalkada
ekstrawaganckich jaskrawych automobili, napędzanych prawie bezgłośnymi silnikami
elektrycznymi, sunęła krętą ceglaną drogą, która zakosami schodziła ze wzgórza i
łączyła się
z autostradą.
- Pojechali.
Odwróciłem się od okna. Gwyneth stała przy mnie. Nie odeszła, a ja byłem z tego
rad.
Na myśl o niej zawsze jedno słowo przychodzi mi do głowy: urzekająca. Rzucane
spod drugich rzęs spojrzenia mówiły mi, Ŝe pragnie mnie równie mocno, jak ja
jej. Kiedyś
zwano by ją kurtyzaną, utrzymanką albo jeszcze gorzej. Dla mnie była kompanem,
przyjaciółką dzielącą się ciałem i umysłem. PowaŜna, cicha, opanowana Gwyneth
była
wymarzonym towarzyszem. Miała złośliwe poczucie humoru, z którym nieczęsto się
zdradzała. Była szczupła, drobna, niemal elfia, z długimi, kasztanowymi włosami,
które
burzyły się pięknie na wietrze, gdy razem Ŝeglowaliśmy. Miała klasyczne kości
policzkowe,
zmysłowo pełne usta i migdałowe oczy, złociste, płowo brązowe. Za jej twarz
człowiek dałby
się zabić.
- Na mnie nie jesteś zły, prawda? - zapytała z nieśmiałym uśmiechem.
Poczułem, jak mój gniew przygasa.
- Jak mógłbym?
Obrzuciła mnie dziwnym, zagadkowym spojrzeniem.
- Kazałeś im się wynosić... zaczynasz pokazywać, jaki naprawdę jesteś silny.
Zaskoczony, zapytałem:
- Silny? Ja?
- Naprawdę silny - powiedziała, wpatrując się w moją twarz. - Nie jak Quenton w
czasie swoich głupich napadów. Głęboko w tobie, Van, tkwi stal.
- Tak sądzisz?
- Wiedziałam to od chwili, gdy się poznaliśmy. Ale skrywasz ją, nawet przed
sobą. -
Szeptem dodała: - Zwłaszcza przed sobą.
Nagle opadło mnie zakłopotanie. Odwróciłem się od niej i popatrzyłem na
samochody
niknące w dole drogi.
- Pomyślałby kto, Ŝe zabiorą się razem - powiedziała, znowu stając tuŜ przy
mnie. -
Nikt nie zaproponował, Ŝe kogoś podwiezie.
Nie myślałem o tym, dopóki nie zwróciła na to uwagi. Mogliby jechać razem, gdyby
chcieli; zautomatyzowane samochody same wróciłyby na parking wypoŜyczalni przy
lotnisku.
Wróciliśmy do przestronnego salonu. Roboty juŜ sprzątnęły potłuczone szkło.
- Chyba juŜ nigdy się z nimi nie spotkam - powiedziałem. Uśmiechnęła się
chłodno.
- Zapomną o twoim napadzie złego humoru... dopóki masz pieniądze.
- Nie bądź okrutna. - Nie lubiłem myśleć, Ŝe tolerują mnie tylko dlatego, Ŝe
pomogłem im w róŜnych sprawach. To prawda, byłem głównym sponsorem nieukończonej
opery Franceski i - gdy się nad tym zastanowić - Quenton prosił mnie o poŜyczkę
na
utrzymanie swojej druŜyny. Było to ponad rok temu i od tej pory nie usłyszałem
ani słowa na
temat zwrotu pieniędzy.
Co by zrobili, gdyby wiedzieli, Ŝe jestem bankrutem? Nie miałem odwagi wyznać,
Ŝe
wyschło źródło moich dochodów. śyłem z poŜyczek niechętnie udzielanych przez
banki na
poczet dziesięciu miliardów nagrody. Bankierzy, choć wielu z nich było dawnymi
znajomymi
moimi albo rodziny, z kaŜdym miesiącem robili się coraz bardziej nerwowi. Jakby
w grę
wchodziły ich własne pieniądze! Nie powiedziałem Ŝadnemu z nich o Larsie
Fuchsie, a
najwidoczniej nie byli tak dobrze poinformowani jak mój ojciec.
Wyszliśmy w milczeniu na taras, by obejrzeć ostatnie chwile zachodu słońca:
niebo
staio w płomieniach, chmury jarzyły się szkarłatem, morze połyskiwało
czerwienią. Szum
łagodnych fal bijących o niegdyś suche tarasy brzmiał jak płynące z dali
westchnienie.
Gwyneth wyglądała prześlicznie w eleganckiej, długiej do ziemi sukni ze złotej
lamy.
Wsparła głowę na moim ramieniu. Objąłem ją w talii.
- Ja teŜ jestem zaleŜna od twoich pieniędzy - wyznała niemal szeptem. - Nie
zapominaj.
Dwa lata temu, kiedy ją poznałem, uczęszczała do szkoły baletowej w Londynie.
Potem zdecydowała się na historię sztuki na Sorbonie. Obecnie studiowała
architekturę w
Barcelonie. Pozwalałam jej korzystać z mojego tamtejszego mieszkania. W ciągu
tych dwóch
lat Ŝadne z nas nie wspomniało o miłości. Nawet w łóŜku.
- To bez znaczenia - powiedziałem.
- Nie dla mnie.
Nie chciałem wiedzieć, co ma na myśli. Cieszyłem się jej towarzystwem; w pewien
sposób, jak sądzę, była mi potrzebna. Potrzebowałem jej zdrowego rozsądku, jej
wsparcia
emocjonalnego, jej spokojnej siły.
Odsunęła się ode mnie, gdy słońce zniknęło za horyzontem. Wskazałem francuskie
drzwi i wróciliśmy do środka.
- Wiesz - zaczęła, gdy usiedliśmy na kanapie pod moim jedynym Turnerem -
większość z nich jest zadowolona, Ŝe z tobą nie poleci.
Pokiwałem głową.
- Tak, chyba widziałem ulgę na ich twarzach. Ale nie u Quentona.
Uśmiechnęła się.
- Po prostu Quenton jest lepszy w ukrywaniu prawdziwych uczuć.
- PrzecieŜ tak bardzo chciał lecieć.
- Na początku. W ciągu paru tygodni jego zapał znacznie przygasł. Nie
zauwaŜyłeś?
Ben Bova Wenus Tytuł oryginału: Venus PrzełoŜyła Maria Gębicka - Frąc Wydanie anglojęzyczne: 2000 Wydanie polskie: 2004 Dla D.H.G., J.L. i B.B.B. z podziękowaniami, wyrazami wdzięczności i miłości. Niebiosa nic nie mówią i cała ziemia kwitnie pod ich milczącymi rządami. Ludzie teŜ są pobłogosławieni cnotą nieba, jednakŜe większość z nich to hochsztaplerzy. Rodzą się, jak się zdaje, z pustką w duszy i wszystkie swoje cechy brać muszą ze świata zewnętrznego. Urodzić się pustym w dzisiejszych czasach, tej mieszaninie dobra i zła, a mimo to kroczyć przez Ŝycie drogą uczciwości ku splendorom powodzenia - to wyczyn zarezerwowany dla wzorów ludzkiego rodzaju, to zadanie wyrastające ponad naturę zwykłego człowieka. Ihara Saikaku Krater Heli Byłem spóźniony, o czym dobrze wiedziałem. Kłopot w tym, Ŝe na KsięŜycu nie moŜna biegać. Prom ze stacji kosmicznej Nueva Venezuela miał opóźnienie, wystąpił jakiś drobny problem z bagaŜem przewoŜonym z Ziemi, dlatego zupełnie sam spieszyłem podpowierzchniowym korytarzem z lądowiska. Przyjęcie zaczęło się ponad godzinę temu. Przestrzegano mnie, Ŝebym nie próbował biegać, nawet w obciąŜonych butach, które wypoŜyczyłem w porcie. Jak ostatni głupek, nie posłuchałem dobrej rady - pobiegłem, wykonałem szaleńczy sus i zaryłem nosem w ścianę korytarza. Po tej nauczce ruszyłem dalej posuwistym krokiem, jaki widziałem w programie instruktaŜowym dla turystów. Czułem się idiotycznie, ale odbijanie się od ścian było znacznie gorsze. W zasadzie nie chciałem uczestniczyć w bezsensownym przyjęciu ojca ani w ogóle przebywać na KsięŜycu. Ani jedno, ani drugie nie było moim pomysłem. Drzwi na końcu korytarza strzegły dwa wielkie człekokształtne roboty, naprawdę wielkie, wysokie na dwa metry i niemal równie szerokie. Błyszczące metalowe drzwi były szczelnie zamknięte, rzecz jasna. Nie moŜna bez zaproszenia wejść na imprezę ojca; nigdy nie pozwoliłby na taki afront. - Nazwisko, proszę - powiedział robot po lewej. Głos miał niski i chropawy; przypuszczam, Ŝe w mniemaniu mojego ojca właśnie tak powinien mówić wykidajło. - Van Humphries - powiedziałem wolno i jak najwyraźniej. Robot wahał się tylko przez ułamek sekundy. - Identyfikacja głosu potwierdzona. MoŜe pan wejść, panie Van Humphries. Oba roboty obróciły się dookoła osi i drzwi się rozsunęły. Hałas uderzył mnie niczym mechaniczny młot: łomot atonalnej muzyki bezskutecznie próbujący zagłuszyć nadmiernie wzmocnione wycie jakiegoś bezpłciowego osobnika, który katował najnowszy przebój. Komora była wielka, ogromna i pełna balangowiczów, setek męŜczyzn i kobiet -
sądzę, Ŝe mogło ich być ponad tysiąc - pijących, krzyczących, palących, krzywiących twarze w grymasach sztucznego, wrzaskliwego śmiechu. Wszyscy byli w imprezowych strojach: neonowe kolory z mnóstwem dŜetów, brokatu i elektronicznych błyskotek. Bezwstydnie skąpych, rzecz jasna. Czułem się jak misjonarz w swoim czekoladowym, welurowym pulowerze i jasnobrązowych elastycznych spodniach. W długim elektronicznym oknie, zajmującym całą boczną ścianę groty, ukazywał się napis WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI SETNYCH URODZIN! na przemian z urywkami pornograficznych filmów. Mogłem się domyślić, Ŝe ojciec urządzi przyjęcie w burdelu. W kraterze Heli, nazwanym na cześć jezuickiego astronoma Maximiliana J. Helia. Hazard i przemysł porno przekształciły ten obszar w księŜycową stolicę grzechu, róg obfitości pełen zakazanych rozkoszy, ukryty pod pylistym dnem krateru, jakieś sześćset kilometrów na południe od Selene City. Biedny, stary ojciec Heli musiał przewracać się w grobie. - Cześć, nieznajomy! - zawołała arogancka, piersiasta i ruda dziewczyna w szmaragdowozielonym kostiumie tak obcisłym, Ŝe musiał być wymalowany sprayem. Potrząsnęła fiolką jakiegoś zielonkawego proszku mniej więcej w moim kierunku, wrzeszcząc: - Baw się! Baw się. To miejsce wyglądało jak piekło Dantego. Nie było gdzie usiąść, tylko pod ścianami stało parę kanap, pełnych juŜ wijących się, splecionych ciał. Wszyscy inni byli na nogach, ramię przy ramieniu, tańcząc albo kołysząc się, falując niczym wielobarwne, bełkoczące, bezsensowne ludzkie morze. Wysoko pod wygładzonym skalnym stropem chodziła po linie para akrobatów w naszywanych cekinami kostiumach arlekinów. Kostiumy migotały, oświetlone paroma punktowcami. Na Ziemi popisywanie się na takiej wysokości byłoby niebezpieczne; tutaj, na KsięŜycu, teŜ mogli skręcić karki - choć prędzej wyrządziliby krzywdę innym. W jaskini panował taki ścisk, Ŝe raczej nie spadliby na podłogę. - Chodź - przynagliła ruda, szarpiąc mnie za rękaw. Zachichotała i dodała: - Nie bądź taki sztywniak! - Gdzie jest Martin Humphries? - Musiałem krzyczeć, Ŝeby usłyszała mnie w tym zgiełku. ZmruŜyła szmaragdowe oczy. - Hump? Jubilat? - Odwróciła się w stronę tłumu i machnęła rękaw bliŜej nieokreślonym kierunku, wołając: - Stary wał jest gdzieś tutaj. To jego impreza, wiesz? - Stary wał jest moim ojcem - powiedziałem i muszę przyznać, Ŝe widok zdumienia na jej twarzy sprawił mi przyjemność. Przebicie się przez tłum było naprawdę cięŜką harówką. Otaczali mnie obcy. Nie znałem tutaj nikogo. KaŜdy z moich przyjaciół padłby trupem na widok tego cyrku. Przeciskając się przez zatłoczoną komorę, zastanawiałem się, czy mój ojciec zna tych ludzi. Pewnie wynajął ich na tę okazję. Ta ruda zdecydowanie była w jego typie. Wie, Ŝe nie cierpię tłumów, a jednak zmusił mnie do przyjazdu. Znamienne dla mojego kochającego tatusia. Próbowałem odciąć się od hałasu, smrodu perfum i tytoniu, narkotyków i potu niezliczonych, nieprawdopodobnie stłoczonych ciał. Kolana robiły mi się miękkie, ściskało mnie w dołku. Nie umiem radzić sobie z czymś takim. To mnie przerasta. Osunąłbym się na podłogę,
gdyby nie ten ścisk. Kręciło mi się w głowie, ćmiło w oczach. Musiałem przystanąć w środku tłumu i mocno zamknąć oczy. Miałem kłopoty z oddychaniem. Przed lądowaniem rakiety transferowej zrobiłem sobie zastrzyk enzymów, a jednak czułem się tak, jakbym potrzebował następnego, i to prędko. Otworzyłem oczy i powiodłem wzrokiem po potrącającej się, rozwrzeszczanej, spoconej tłuszczy, szukając najbliŜszego wyjścia. W plątaninie gestykulujących ciał dostrzegłem ojca, siedzącego na podium w drugim końcu jaskini niczym staroŜytny rzymski cesarz nadzorujący orgię. Był nawet ubrany w zwiewną szkarłatną szatę, a u jego obutych w sandały stóp siedziały dwie gibkie młode kobiety. Mój ojciec. Dziś kończył sto lat. Martin Humphries wyglądał nie więcej niŜ na czterdzieści, włosy wciąŜ miał ciemne, twarz jędrną i prawie bez zmarszczek. Ale oczy - oczy były twarde, doświadczone; lśniła w nich chorobliwa rozkosz, gdy patrzył na rozgrywające się przed nim sceny. Korzystał z wszelkich dostępnych kuracji odmładzających, nawet tych nielegalnych, z uŜyciem nanomaszyn. Chciał być wiecznie młody i pełen wigoru. Pomyślałem, Ŝe pewnie tak będzie. Zawsze dostawał to, czego chciał. Ale wystarczyło jedno spojrzenie w jego oczy, by bez trudu uwierzyć, Ŝe stuknęła mu setka. Zobaczył mnie, gdy przedzierałem się przez falujący tłum i przez chwilę czułem na sobie spojrzenie tych zimnych, szarych oczu. Potem odwrócił się z niecierpliwą miną na przystojnej, sztucznie odmłodzonej twarzy. To ty nalegałeś, Ŝebym przybył na ten karnawał, powiedziałem mu bezgłośnie. Dlatego czy ci się to podoba, czy nie, jestem. Nie zwracał na mnie uwagi, gdy podjąłem mozolną wędrówkę. Zasapałem się, płuca paliły mnie Ŝywym ogniem. Potrzebowałem zastrzyku, ale zostawiłem strzykawkę w hotelu. Kiedy wreszcie dotarłem do celu, oparłem się cięŜko o miękką, spręŜystą tkaninę udrapowaną na podium, walcząc o odzyskanie tchu. Uświadomiłem sobie, Ŝe ogłuszający hałas przyjęcia scichł do brzęczącego, stłumionego pomruku. - Tłumiki dźwięku - powiedział ojciec, patrząc na mnie z tym dobrze mi znanym pogardliwym uśmieszkiem. - Nie rób takiej głupiej miny. Nie było schodów, a ja byłem zbyt słaby i skołowany, Ŝeby wciągnąć się na górę i usiąść obok niego. Machnął ręką i dwie młode kobiety zwinnie zeskoczyły z podium, by dołączyć do tłumu. Spostrzegłem, Ŝe były nastolatkami. - Chcesz jedną? - zapytał z lubieŜnym uśmiechem. - MoŜesz mieć obie, wystarczy poprosić. Nawet nie pokręciłem głową. Czepiałem się podium, starając się zapanować nad przyspieszonym oddechem. - Na miłość boską, Cherlaku, przestań dyszeć! Wyglądasz jak flądra wyrzucona z wody. Odetchnąłem głęboko i spróbowałem się wyprostować. - Ciebie teŜ miło widzieć, ojcze. - Nie cieszy cię moje przyjęcie? - Ty wiesz lepiej. - W takim razie po co przyszedłeś, Cherlaku? - Twój prawnik powiedział, Ŝe obetniesz mi uposaŜenie, jeśli tego nie zrobię. - Twoje kieszonkowe - zadrwił. - Zarobiłem te pieniądze.
- Udając naukowca. Twój brat był prawdziwym naukowcem. Tak, ale Aleks nie Ŝyje. Zginął prawie dwa lata temu i wspomnienie tego dnia nadal sprawiało mi ból. Pamiętałem wszystko tak dobrze, jakby rozegrało się wczoraj. Ojciec szydził ze mnie i upokarzał mnie przez całe Ŝycie. Aleks był jego beniaminkiem, jego pierworodnym, jego oczkiem w głowie. Aleks został przygotowany do przejęcia władzy w Humphries Space Systems, jeśli i kiedy ojciec postanowi przejść na emeryturę. Aleks był moim przeciwieństwem: wysoki, atletycznie zbudowany, szybki i przystojny, błyskotliwie inteligentny, towarzyski, czarujący i dowcipny. Ja jestem raczej niski, od urodzenia chorowity i podobno mam skłonności do zamykania się w sobie i introspekcji. Mama zmarła, dając mi Ŝycie i ojciec nigdy mi tego nie wybaczył. Kochałem Aleksa. Naprawdę. Ogromnie go podziwiałem. Od kiedy pamiętam, Aleks chronił mnie przed drwinami i kąśliwymi słowami ojca. „JuŜ dobrze, braciszku, nie płacz - mawiał. - Nie pozwolę cię skrzywdzić.” Z biegiem lat przejąłem od Aleksa zamiłowanie do badań, do szukania nowych perspektyw, nowych światów. Ale gdy Aleks naprawdę ruszał z misjami na Marsa i księŜyce Jowisza, ja zostawałem w domu, pod kloszem, zbyt słabowity, by wyjść na zewnątrz. Latałem w fotelu, nie w statku kosmicznym. Mnie ekscytowały strumienie danych komputerowych i symulacje wirtualne. Raz przespacerowałem się z Aleksem po czerwonych piaskach Marsa, połączony przez interaktywny system rzeczywistości wirtualnej. To było najlepsze popołudnie w moim Ŝyciu. Potem Aleks zginął podczas wyprawy na Wenus, on i cała jego załoga. A ojciec znienawidził mnie za to, Ŝe Ŝyję. Wtedy wyprowadziłem się na dobre i kupiłem dom na Majorce, gdzie byłem sam, daleko od jego pogardliwego sarkazmu. Jakby chcąc ze mnie zadrwić, ojciec przeniósł się do Selene City. Później dowiedziałem się, Ŝe poleciał na KsięŜyc, Ŝeby poddawać się nanoterapii, która zapewniała mu młodość i formę. Na Ziemi nanomaszyny były zakazane, oczywiście. Było jasne, Ŝe ojciec poddaje się kuracji odmładzającej, bo nie ma zamiaru przejść na emeryturę. Aleks umarł, a wiedziałem, Ŝe mnie za Ŝadne skarby nie przekaŜe Humphries Space Systems. Będzie rządzić dalej i trzymać mnie na wygnaniu. Tak oto ojciec osiadł czterysta tysięcy kilometrów ode mnie, odgrywając elitarną rolę interplanetarnego potentata, megamiliardera, awanturniczego kobieciarza, niemiłosiernie zepsutego giganta przemysłowego. Taki stan rzeczy najzupełniej mi odpowiadał. Mieszkałem sobie spokojnie na Majorce i pod opieką domowego personelu nie miałem powodów do narzekań. Niektórzy ze słuŜących byli ludźmi, większość była robotami. Dość często wpadali przyjaciele z wizytą. Mogłem latać do ParyŜa, do Nowego Jorku - gdzie dusza zapragnie, na spektakle teatralne albo na koncerty. Całymi dniami studiowałem nowe informacje o gwiazdach i planetach, stale napływające od naszych kosmicznych badaczy. Dopóki jedna ze znajomych nie powtórzyła mi zasłyszanej plotki: statek mojego brata
został celowo uszkodzony. Aleks nie zginął w wypadku; to było morderstwo. Nazajutrz ojciec wezwał mnie na KsięŜyc, na swoje kretyńskie przyjęcie urodzinowe, pod groźbą obcięcia mi uposaŜenia. Patrząc na jego młodzieńczo jędrną twarz, zapytałem: - Dlaczego ci na tym zaleŜało? Uśmiechnął się sardonicznie. - Nie podoba ci się przyjęcie? - A tobie? - sparowałem. Ojciec wydał dźwięk, który mógł być zduszonym śmiechem. - Muszę coś ogłosić. Chciałem, Ŝebyś usłyszał to prosto z moich ust. Zaintrygował mnie. Wygłosi oświadczenie? CzyŜby jednak przechodził na emeryturę? A zresztą, gdyby nawet, to co z tego? Nigdy nie pozwoli mi kierować korporacją. W zasadzie wcale tego nie chciałem. Dotknął guzika osadzonego w prawej poręczy fotela i ogłupiający hałas wlał się w moje uszy z siłą wystarczającą do rozsadzenia czaszki. Potem musnął drugą poręcz. Muzyka umilkła w połowie taktu. Akrobaci chodzący po linie zamigotali i zniknęli. Obraz holograficzny. Tłum ucichł i znieruchomiał. Wszyscy odwrócili się w stronę podium, jak gromada niesfornych uczniów w balowych strojach, zmuszonych słuchać dyrektora. - Cieszę się, Ŝe przybyliście na moje przyjęcie - zagaił ojciec. Jego niski, modulowany głos, sztucznie wzmocniony, odbijał się od ścian zatłoczonej jaskini. - Jesteście zadowoleni? Odpowiedziały mu wiwaty, oklaski, gwizdy i wrzaski. Ojciec podniósł ręce i znów zapadła cisza. - Wygłoszę oświadczenie, które wy, cięŜko pracujący przedstawiciele mediów, uznacie za wyjątkowo interesujące. Pół tuzina balonów z podwieszonymi kamerami juŜ unosiło się parę metrów od podium, jak błyszczące boŜonarodzeniowe bombki. Kolejne napływały z dalszych części groty, by skupić obiektywy na moim ojcu. - Jak wiecie - mówił - mój ukochany syn Aleksander zginął dwa lata temu podczas próby zbadania planety Wenus. Zbiorowe westchnienie wzbiło się nad głowami. - Jego statek leŜy gdzieś na powierzchni tego piekielnego świata. W straszliwym Ŝarze i ciśnieniu, Ŝrąca atmosfera powoli niszczy doczesne szczątki mojego chłopca. Jakaś kobieta zaczęła szlochać. - Chcę zaproponować nagrodę dla tego, kto okaŜe się dość odwaŜny i twardy, by lecieć na Wenus, dotrzeć na powierzchnię i sprowadzić na Ziemię to, co zostało z mojego syna. Wszyscy jakby się wyprostowali, szerzej otworzyli oczy. Nagroda? Ojciec odczekał dramatyczną chwilę i znacznie silniejszym głosem oznajmił: - Oferuję dziesięć miliardów międzynarodowych dolarów śmiałkowi, który odnajdzie ciało mojego syna i przywiezie je do mnie. Nad tłumem wzbił się stłumiony okrzyk zdziwienia. Przez parę sekund nikt się nie odzywał. Potem komorę wypełnił podniecony gwar. Dziesięć miliardów dolarów! Dotrzeć na powierzchnię Wenus! Nagroda w wysokości dziesięciu miliardów dolarów za odzyskanie ciała Aleksa Humphriesa! Byłem równie oszołomiony jak kaŜdy inny. MoŜe bardziej, bo lepiej od większości tych poprzebieranych darmozjadów wiedziałem, Ŝe sprostanie temu wyzwaniu graniczy z niepodobieństwem.
Ojciec dotknął guzika w poręczy i gwar natychmiast ścichł do dyskretnego pomruku. - Pięknie - powiedziałem. - Zostaniesz Ojcem Roku. Popatrzył na mnie z pogardą. - Myślisz, Ŝe nie mówiłem powaŜnie? - Myślę, Ŝe wiesz, iŜ nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie próbował dotrzeć na powierzchnią Wenus. Nawet Aleks zamierzał tylko dryfować w warstwach chmur. - Masz mnie więc za oszusta. - Myślę, Ŝe chodzi ci o podbudowanie wizerunku, nic więcej. Wzruszył ramionami, jakby moje zdanie nie miało znaczenia. Wrzałem z oburzenia, a on siedział tu, jakby nigdy nic i robił sobie reklamę. - Chcesz wyglądać na zrozpaczonego ojca - krzyknąłem - Ŝeby cały świat pomyślał, Ŝe zaleŜało ci na Aleksie. Dlatego oferujesz nagrodę, po którą nikt nie sięgnie. - Och, znajdą się chętni, nie wątpię. - Uśmiechnął się do mnie zimno. - Dziesięć miliardów to nie byle jaka zachęta. - Nie jestem pewien. - Ale ja jestem. Zamierzam ulokować całą sumę na rachunku depozytowym, gdzie nikt nie będzie mógł jej tknąć poza ewentualnym zwycięzcą. - Całe dziesięć miliardów? - Całą sumę - powtórzył. Pochylając się lekko w moją stronę, dodał: - Aby podjąć tyle gotówki, będę musiał tu i ówdzie poczynić oszczędności. - PowaŜnie? Ile wydałeś na to przyjęcie? Machnął ręką, jakby to me miało znaczenia. - Jednym z cięć będzie twoje kieszonkowe. - Moje uposaŜenie? - Koniec, Cherlaku. W przyszłym miesiącu kończysz dwadzieścia pięć lat. Kieszonkowe urwie się w twoje urodziny. Jeśli tak, zostanę bez grosza. Bank danych Płonie tak jasno i pięknie na nocnym niebie, Ŝe wszystkie kultury Ziemi zwały ją imionami swojej bogini miłości i piękna: Afrodyta, Inana, Isztar, Astarte, Wenus. Czasami jest olśniewającą Gwiazdą Wieczorną, od której jaśniejsze na niebie jest tylko Słonce i KsięŜyc. Kiedy indziej bywa przywołującą Gwiazdą Zaranną, niosącą światło. Zawsze lśni niczym bezcenny klejnot. Choć Wenus na naszym niebie wygląda przepięknie, jest najbardziej piekielnym miejscem w całym Układzie Słonecznym. Jej powierzchnia jest dość gorąca, by stopić aluminium. Ciśnienie powietrza jest wystarczająco wysokie, by zgnieść ładowniki statku kosmicznego niczym kruche tekturowe pudełka. Niebo, od bieguna do bieguna, stale zasnu- wają chmury kwasu siarkowego. Atmosfera składa się z dwutlenku węgla i gazów siarkowych. Wenus jest najbliŜszą planetą względem Ziemi, bliŜszą niŜ Mars; moŜe zbliŜyć się do Ziemi na odległość wynoszącą niecałe sześćdziesiąt pięć milionów kilometrów . Obiega Słońce bliŜej niŜ Ziemia; jest drugą planetą Układu Słonecznego. Wenus nie ma księŜyców. Jest nieco mniejsza od Ziemi, więc siła cięŜkości na jej powierzchni wynosi około osiemdziesięciu pięciu procent normalnego ciąŜenia ziemskiego. Na tym kończą się podobieństwa. Wenus jest gorąca, temperatury na powierzchni
znacznie przekraczają czterysta pięćdziesiąt stopni Celsjusza (prawie dziewięćset stopni Fahrenheita). Obraca się wokół osi tak powoli, Ŝe jej „dzień” trwa dłuŜej niŜ „rok”: obiega Słońce w czasie dwustu dwudziestu pięciu dni ziemskich - jest to rok wenusjański - a obrót wokół własnej osi trwa dwieście czterdzieści trzy dni ziemskie - dzień wenusjański. Wiruje w kierunku wstecznym, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, patrząc od bieguna północnego, podczas gdy Ziemia i inne planety obracają się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Atmosfera Wenus jest tak gęsta, Ŝe ciśnienie na powierzchni równa się temu, jakie na Ziemi występuje w oceanach na głębokości około kilometra. Atmosfera w ponad dziewięćdziesięciu pięciu procentach składa się z dwutlenku węgla; niecałe cztery procent stanowi azot, a reszta to niewielkie ilości wolnego tlenu. Grube warstwy chmur, które stale otulają całą powierzchnię planety, odbijają około siedemdziesięciu pięciu procent światła słonecznego, dzięki czemu Wenus wygląda tak jasno i pięknie. Chmury składają się z kropelek kwasu siarkowego oraz innych związków siarki i chloru; praktycznie nie ma w nich pary wodnej. Na Wenus nie brakuje gór i wulkanów, są równieŜ dowody wskazujące na istnienie płyt tektonicznych. Przesuwaniu się fragmentów skorupy musiały towarzyszyć „trzęsienia Wenus”. Wyobraźcie sobie spacer po powierzchni tej planety! Grunt jest rozgrzany do czerwoności, gęsta atmosfera zakrzywia światło jak obiektyw „rybie oko”, niebo stale za- snuwają grube chmury. A jednak nie ma tam prawdziwej ciemności: nawet długą wenusjańską noc rozświetla niesamowity posępny blask bijący od rozŜarzonego podłoŜa. PoniewaŜ ruch obrotowy nakłada się na obiegowy, doba wenusjańską trwa sto siedemnaście dni ziemskich, a Słońce wstaje na zachodzie i zachodzi na wschodzie - tylko Ŝe nie widać go przez gęste, wieczne chmury. Patrząc w górę, moglibyście ujrzeć ciemniejsze łaty, powstające i rozpadające się na tle zielonkawoŜółtych chmur prawie pięćdziesiąt kilometrów nad powierzchnią, przemykające od horyzontu do horyzontu w około pięć godzin. Od czasu do czasu moŜna zobaczyć błyskawicą albo usłyszeć groźny pomruk dalekiego wulkanu. W całym Układzie Słonecznym nie ma bardziej niebezpiecznego miejsca, nie ma miejsca stanowiącego większe wyzwanie. W porównaniu z nim, na KsięŜycu jest przyjemnie, a wyprawa na Marsa to piknik. Czy na Wenus moŜe istnieć Ŝycie, wysoko w chmurach, gdzie temperatury są niŜsze albo głęboko pod powierzchnią planety? W atmosferze jest coś, co pochłania ultrafiolet; naukowcy planetarni nie są pewni, co to takiego. Czy pod powierzchnią mogą Ŝyć jakieś formy bakteryjne, jak na Ziemi i przypuszczalnie na Marsie i Europie, księŜycu Jowisza? Gdyby jakieś stworzenia Ŝyły na powierzchni, musiałyby być przystosowane do wytrzymywania temperatury, w której topi się aluminium, i ciśnienia, które moŜe zmiaŜdŜyć statek kosmiczny.
Zaiste, musiałyby być imponujące. Selene City - To powinieneś być ty. Cherlaku! - ryczał. - To ty powinieneś umrzeć, nie Aleks. Zbudziłem się i usiadłem w ciemności hotelowego pokoju, ściskając w rękach zmiętą pościel. Byłem zlany zimnym potem i trząsłem się od stóp do głów. Sen był aŜ nazbyt prawdziwy. Zbyt głęboko prawdziwy. Zamknąłem oczy, nie ruszając się z łóŜka. Wściekła twarz ojca wisiała przede mną niczym oblicze zagniewanego staroŜytnego boga. Przyjęcie w kraterze Heli. Ogłoszenie nagrody za lot na Wenus. Stwierdzenie, Ŝe obcina mi fundusze. To było dla mnie za wiele. Gdy wróciłem do hotelu w Selene City, byłem bliski omdlenia, wyłoŜone dywanami korytarze pływały mi przed oczami, nogi miałem słabe jak papierowe serwetki nawet w niskiej grawitacji KsięŜyca. Od razu poszedłem do łazienki i znalazłem ciśnieniową strzykawkę. Wstrzyknąłem w ramię całą dawkę enzymatycznego leku, potem dowlokłem się do łóŜka i prawie od razu zasnąłem. Po to tylko, Ŝeby śnić. Nie, w zasadzie nie był to sen, tylko przeŜywanie na nowo tamtego strasznego dnia, kiedy dowiedzieliśmy się o śmierci Aleksa. Koszmar. PrzeŜyłem powtórnie kaŜdą bolesną chwilę. Kiedy otrzymaliśmy wiadomość, Ŝe juŜ nie ma nadziei, ojciec wyłączył ekran wideofonu i odwrócił się do mnie z twarzą wykrzywioną z furii. - Nie Ŝyje - powiedział głosem zimnym i głuchym, z lodem w szarych oczach. - Aleks zginął, a ty Ŝyjesz. Najpierw zabiłeś swoją matkę, a teraz masz czelność Ŝyć, podczas gdy Aleks jest martwy. Stałem, gdy przeszywał mnie palącym wzrokiem, ponury i wściekły. Na mnie. Na mnie! - To powinieneś być ty, Cherlaku - warknął. Złość narastała, twarz z białej robiła się czerwona. - Jesteś nic nie wart! Nikt nie odczułby twojej straty. Ale nie, ty jesteś, ty Ŝyjesz i oddychasz, a Aleks nie Ŝyje. To powinieneś być ty, Cherlaku! - ryczał. - To ty powinieneś zginąć, nie Aleks. Wtedy wyniosłem się z rodzinnej posiadłości w Con-necticut i kupiłem dom na Majorce, jak najdalej od ojca. Przynajmniej tak myślałem. Znowu mnie zakasował, przeprowadzając się do Selene City. Teraz siedziałem na hotelowym łóŜku, drŜący i zlany zimnym potem, sam, zupełnie sam. Wstałem i poczłapałem na boso do łazienki; prawdę mówiąc, powlokłem się, taki byłem słaby i rozbity. Światło zapaliło się automatycznie. Niezdarnie manipulowałem strzykawką, aŜ wreszcie umieściłem plastikową ampułkę z odpowiednią dawką enzymu we właściwym miejscu. Przycisnąłem strzykawkę do nagiego ramienia. Cichy syk leku wtryskiwanego przez mikroigły do krwiobiegu zawsze mnie uspokajał. Ale nie tej nocy. Nic nie zdoła mnie uspokoić, pomyślałem. Urodziłem się z rzadkim rodzajem niedokrwistości złośliwej, w następstwie uzaleŜnienia mojej matki od narkotyków. Bez wstrzykiwania koktajlu enzymów, składającego
się między innymi z witaminy B12 i hormonu wzrostu pobudzającego organizm do produkowania krwinek czerwonych, choroba byłaby śmiertelna. Bez leku stopniowo traciłbym siły i w końcu umarł. Z nim mogłem wieść zupełnie normalne Ŝycie - pomijając konieczność iniekcji co najmniej dwa razy na dobę. Jeśli ktoś kiedyś powie wam, Ŝe nanomaszyny potrafią poradzić sobie z kaŜdą jednostką chorobową, tylko Ŝe są zakazane na Ziemi, nie dajcie mu wiary. Najlepsze laboratoria w Selene City - stolicy badań nanotechnologicznych - nie zdołały zaprogramować nanoŜuka, który co parę godzin wytwarzałby miliony czerwonych ciałek krwi. Wróciłem do łóŜka ze skotłowaną, przepoconą pościelą i czekałem, aŜ lek zacznie działać. Nie mając nic lepszego do roboty, włączyłem wiadomości telewizyjne. Na ściennym ekranie natychmiast ukazała się scena straszliwego spustoszenia: kolejny wściekły huragan przewalił się przez Atlantyk i szalał na Wyspach Brytyjskich. Nawet Bariera - nowoczesna zapora przegradzająca Tamizę - nie powstrzymała fali i wielkie połacie Londynu znalazły się pod wodą, łącznie z opactwem Westminster i gmachem Parlamentu. Oparłem się o poduszki i patrzyłem pustym wzrokiem, jak w zacinającym zimnym deszczu tysiące londyńczyków wylęga na ulice, by uciec przed przybierającą wodą. - Największy kataklizm od czasu nalotów z drugiej wojny światowej, mających miejsce ponad sto lat temu - mówił spiker grobowym głosem. - Następny kanał! - zawołałem. Nie chciałem oglądać śmierci i zniszczenia, ale większość stacji pokazywała agonię Londynu, na Ŝywo i w kolorze. Gdybym wybrał kanał holograficzny, mógłbym obejrzeć to w trzech wymiarach. Flotylle łodzi pływały Strandem i Fleet Street, ratując męŜczyzn, kobiety, dzieci, nawet domowe zwierzaki. Brygady robotników zmagały się z Ŝywiołem, próbując ochronić przed zalaniem Pałac Buckingham. Wreszcie znalazłem kanał nie bombardujący widzów obrazami niszczonego miasta. Nadawano panelową dyskusję samozwańczych ekspertów od ocieplenia globalnego, które powodowało katastrofalne sztormy i powodzie. Jeden z nich miał na ramieniu zieloną opaską Międzynarodowej Partii Zielonych, w drugim poznałem znajomego ojca - prawnika korporacyjnego o ciętym języku, zdecydowanie nienawidzącego Zielonych. Pozostali byli naukowcami róŜnej maści i ani jeden w niczym nie przyznawał racji pozostałym. Wlepiałem w nich szkliste oczy, mając nadzieję, Ŝe ciche, kulturalne dywagacje ukołyszą mnie do snu. Wypowiedzi były ilustrowane animowanymi mapami, które przedstawiały kurczenie się pokrywy lodowej na Grenlandii i na Antarktydzie oraz spodziewany wzrost poziomu morza. Połowie amerykańskiego środkowego zachodu groziła przemiana w wielką śródlądową wyspę. Prąd Zatokowy zostanie przerwany, mówili specjaliści, a w konsekwencji Europa i Wyspy Brytyjskie staną się przedłuŜeniem Syberii. Kojąca kołysanka, idealnie usposabiająca człowieka do snu. Miałem zamiar wyłączyć ekran, gdy zamrugało Ŝółte światełko wiadomości. Zastanowiłem się, kto moŜe mnie szukać o tej porze nocy. - Odbierz - poleciłem. Cały ekran ścienny zrobił się mlecznoszary. Przez chwilę myślałem, Ŝe to jakaś usterka. Potem usłyszałem generowany komputerowo głos: - Panie Humphries, proszę mi wybaczyć, Ŝe nie pokazuję twarzy. Poznanie mojej toŜsamości byłoby dla pana niebezpieczne. - Niebezpieczne? - powtórzyłem. - Dlaczego?
- Głos zignorował moje pytanie, a ja zrozumiałem, Ŝe słucham nagrania. - Wiemy, Ŝe słyszał pan pogłoski, iŜ statek pańskiego brata został celowo uszkodzony. Jesteśmy przekonani, Ŝe odpowiedzialność za jego śmierć ponosi pański ojciec. Pański brat został zamordowany, a mordercą jest pański ojciec. Ekran zgasł. Siedziałem w zaciemnionym pokoju oszołomiony, wstrząśnięty, gapiąc się w lekko rozjarzony ekran. Ojciec kazał zamordować Aleksa? Mój ojciec był odpowiedzialny za jego śmierć? To straszne, okropne oskarŜenie, rzucone przez tchórza, który nawet nie miał odwagi pokazać twarzy. A ja mu uwierzyłem. To najbardziej mną wstrząsnęło. U - w ie-rzy-łem. Uwierzyłem, bo dobrze pamiętałem wieczór przed wyruszeniem Aleksa na tę katastrofalną wyprawę na Wenus. Noc, w którą wyjawił mi swoje prawdziwe zamysły. Aleks oficjalnie ogłosił, Ŝe leci na Wenus w celu zbadania niekontrolowanego efektu cieplarnianego, co w zasadzie nie mijało się z prawdą. Ale poza tym miał tajny plan. Zdradził mi go w noc przed wyjazdem. Za jego misją naukową stały motywy polityczne. Pamiętam, jak Aleks siedział w przytulnej, cichej bibliotece domu w Connecticut, gdzie mieszkaliśmy razem z ojcem, i szeptem wyjawiał mi swoje plany. Powiedział, Ŝe Ziemia właśnie zaczyna odczuwać skutki efektu cieplarnianego. Lodowce i czapy polarne topią się. Podnosi się poziom morza. Zmienia się klimat globalny. Międzynarodowa Partia Zielonych oznajmiła, Ŝe trzeba podjąć drastyczne kroki, zanim cały środkowy zachód Ameryki przemieni się z powrotem w wyspę i zanim stopi się wieczna zmarzlina w Kanadzie, wyrzucając do atmosfery megatony zamarzniętego metanu, co dodatkowo pogłębi efekt cieplarniany. - Jesteś jednym z nich? - wyszeptałem w ciemności. - Zielonym? Zaśmiał się cicho. - Ty teŜ byś był, braciszku, gdybyś nie Ŝył w oderwaniu od rzeczywistości. Pamiętam, Ŝe pokręciłem głową i mruknąłem: - Ojciec cię zabije, jak się dowie. - Wie - odparł Aleks. Chciał wykorzystać swoją misję na Wenus, aby z pierwszej ręki pokazać światu następstwa nieokiełznanego efektu cieplarnianego: przeistoczenie planety w martwą skalną kulę spowitą trującymi gazami, bez kropli wody czy źdźbła trawy. Byłaby to potęŜna ikona, obraz wypalony w świadomości elektoratu świata: oto, co stanie się z Ziemią, jeśli nie zahamujemy efektu cieplarnianego. Zielonym sprzeciwiały się potęŜne siły polityczne. Ludzie pokroju mojego ojca nie mieli zamiaru pozwalać MPZ na przejęcie kontroli nad międzynarodowymi organizacjami, które regulowały sprawy ochrony środowiska. Zieloni domagali się potrojenia podatków nałoŜonych na wielonarodowe korporacje, zakazu spalania paliw kopalnych, ewakuacji głównych ośrodków miejskich, redystrybucji bogactwa świata wśród potrzebujących. Ekspedycja Aleksa na Wenus była więc w rzeczywistości misją w interesie Zielonych, mającą dać im potęŜny oręŜ do walki przeciwko okopanej władzy establishmentu, przeciwko
naszemu rodzonemu ojcu. - Ojciec cię zabije, jak się dowie - powiedziałem. A Aleks odparł ponuro: - Wie. WyraŜając lęk o reakcję ojca, uŜyłem przenośni, jak to się zwykle mówi. Teraz zastanowiłem się, czy Aleks teŜ tak to pojmował. Prędzej podniósłbym Gibraltar, niŜ zasnął. Przemierzałem pokój długimi posuwistymi krokami, które wymusza niska grawitacja KsięŜyca, na przemian zły, przestraszony i zrozpaczony. Jak wszystkie lunarne ośrodki, Selene City leŜy pod powierzchnią, w górach pierścieniowych ogromnego krateru Alfons, więc świt nie zakrada się przez okna, wschód słońca nie obwieszcza narodzin nowego dnia. Światła w korytarzach i miejscach publicznych palą się z jednakową jasnością przez całą dobę. W moim pokoju lampy zapaliły się automatycznie, gdy zacząłem chodzić; ciepło mojego ciała uaktywniło przełączniki. Po paru godzinach wreszcie zrozumiałem, co mam zrobić. Co muszę zrobić. Poleciłem komputerowi, by skontaktował mnie z ojcem. Bez wątpienia jego wyuzdane przyjęcie jeszcze się nie skończyło. Nawiązanie połączenia zabrało parę minut. Wreszcie twarz ojca ukazała się na ekranie. Wyglądał na zmęczonego, ale odpręŜonego, gdy uśmiechał się do mnie leniwie. LeŜał w łóŜku, wsparty o lśniące, kryte jedwabiem poduszki. Nie był sam. Słyszałem stłumiony chichot dobiegający spod okrycia. - Wcześnie wstajesz - powiedział dość przyjemnym tonem. - Ty teŜ - odparłem. Parsknął. - Nie rób takiej zgorszonej miny, Cherlaku. Proponowałem ci te panie, pamiętasz? Szkoda było marnować taki talent. - Zamierzam zdobyć nagrodę - oznajmiłem. Zrobił wielkie oczy. - Co? - Polecę na Wenus. Znajdę ciało Aleksa. - Ty? - roześmiał się. - Był moim bratem! Kochałem go. - Musiałem przyprzeć cię do muru, Ŝebyś przyleciał na KsięŜyc, a teraz roi ci się lot na Wenus? - Sprawiał wraŜenie ogromnie rozbawionego tym pomysłem. - Myślisz, Ŝe nie dam rady? - Wiem, Ŝe nie dasz rady, Cherlaku. Nawet nie spróbujesz, mimo tej zuchwałej gadki. - - Udowodnię ci! - warknąłem. - I zdobędę twoją cholerną nagrodę! - Oczywiście. A słonie umieją fruwać - zadrwił. - Sam mnie do tego zmuszasz. Dziesięć miliardów stanowi potęŜną zachętę dla człowieka, który w przyszłym miesiącu zostanie bez dochodów. Głupi uśmieszek zgasł i na twarzy odmalowała się zaduma. - UwaŜasz, Ŝe tak właśnie przypuszczałem? - Polecę - powtórzyłem stanowczo. - I zakładasz, Ŝe zgarniesz nagrodę, co? - Albo zginę w czasie próby. - Chyba nie sądzisz, Ŝe będziesz jedynym chętnym na moje dziesięć miliardów? - Kto przy zdrowych zmysłach mógłby chociaŜ pomyśleć o takiej wyprawie? Z szyderczym uśmiechem ojciec odparł: - Och, znam kogoś, kto spróbuje. I nie odpuści. - Kto? - Lars Fuchs. Ten łajdak jest teraz gdzieś w Pasie, ale gdy tyko dowie się o nagrodzie,
bez mrugnięcia okiem popędzi na Wenus. - Fuchs? - Ojciec często wspominał o Larsie Fuchsie, zawsze z nienawiścią. Z tego, co wiedziałem - a wiedziałem niewiele - Fuchs eksploatował asteroidy. Kiedyś miał własną korporację i konkurował z ojcem, ale teraz zarabiał na Ŝycie jako niezaleŜny górnik w Pasie Asteroid, „skalny szczur”, jak elegancko mawiał ojciec. - Fuchs. Będziesz musiał wyrwać mu nagrodę, Cherlaku. A nie sądzę, byś był na tyle męŜczyzną. W tym momencie powinienem zrozumieć, Ŝe mną manipuluje, wręcz kaŜe mi tańczyć w takt swojej melodii. Szczerze mówiąc, rozsądek zaćmiewało mi widmo nędzy, w którą miałem popaść, jeśli nie zdobędę nagrody. CóŜ, nie tylko o tym myślałem. Ciągle widziałem przystojną, zdeterminowaną twarz Aleksa w tamtą ostatnią noc, którą spędził na Ziemi. - Ojciec cię zabije, jak się dowie - powiedziałem. - Wie - odparł Aleks. Waszyngton D.C. - To Ŝyciowa okazja - profesor Greenbaum skrzypiał jak zardzewiały zawias - a ja jestem za stary, by z niej skorzystać. Tak naprawdę nigdy dotąd nie widziałem starego człowieka, nie z bliska, nie w tym samym pokoju. Biedni z pewnością się starzeli, ale wszyscy, których było stać na telo- merazę, zaczynali poddawać się kuracji zaraz po osiągnięciu dojrzałości. Dorośli, którzy zestarzeli się przed dopuszczeniem telomerazy do powszechnego uŜytku, mieli do dyspozycji zabiegi odmładzające. Daniel Haskel Greenbaum był stary i przygarbiony. Sprawiał wraŜenie tak kruchego, Ŝe w czasie powitania bałem się, iŜ strzaskam mu kości, choć odpowiedział mi w miarę krzepkim uściskiem. Skórę miał pomarszczoną i zwiotczałą, pokrytą plamami wątrobowymi, a oczy mętne i podkrąŜone. Jego pobruŜdŜona twarz wyglądała jak zerodowane zbocze, przez stulecia Ŝłobione przez wiatr i wodę. A był dopiero po siedemdziesiątce. Mickey uprzedziła mnie, jak wygląda Greenbaum. Mi-chelle Cochrane studiowała kiedyś pod jego kierunkiem i choć teraz sama była profesorem, nadal go uwielbiała. Nazywała go największym Ŝyjącym planetologiem w Układzie Słonecznym - jeśli w odniesieniu do jego astmatycznej, artretycznej, boleśnie powolnej egzystencji moŜna było mówić o „Ŝyciu”. Z jakiegoś bliŜej nieokreślonego powodu me zgodził się na kurację odmładzającą. MoŜe ze względów religijnych, a moŜe tylko z czystej przekory. UwaŜał, Ŝe starzenie się i śmierć są nieuchronne i nie naleŜy przed nimi uciekać. Jako jeden z ostatnich, mogę dodać. - Ma odwagę dowodzić swoich przekonań - powiedziała mi Mickey parę lat wcześniej. - Nie boi się śmierci. - Ja śmiertelnie boję się śmierci - zaŜartowałem. Mickey nie doszukała się niczego śmiesznego w mojej odŜywce. Wiedziałem, Ŝe skorzystała z dobrodziejstw telomerazy zaraz
po zakończeniu okresu pokwitania i uwaŜała to za rzecz oczywistą. Wszyscy tak robili. Greenbaum był czołowym autorytetem w Wenusologii i Mickey namówiła mnie na spotkanie. Zgodziłem się bez zastanowienia. Dopiero potem dowiedziałem się, Ŝe spotkam się w Waszyngtonie nie tylko z poskrzypującym emerytowanym profesorem Greenbaumem, ale równieŜ z chmurnym czarnoskórym biurokratą z agencji kosmicznej, niejakim Franklinem Abdullahem. Mój ojciec natychmiast powiadomił media, Ŝe jego drugi syn - ja - zamierza lecieć na Wenus po szczątki pierworodnego. Z rodzicielską dumą zapewnił reporterów, Ŝe jeśli wrócę z ciałem Aleksa, dostanę dziesięć miliardów dolarów nagrody. Stałem się znaną osobistością, mającą swoje pięć minut. Sława ma swoje plusy, jak słyszałem, ja jednak Ŝadnego nie odkryłem. Nachodzili mnie naukowcy, łowcy przygód, poszukiwacze rozgłosu i wszyscy psychicznie niezrówno- waŜeni w układzie Ziemia-KsięŜyc, błagając o zabranie na Wenus. Nawet fanatycy religijni uznali, Ŝe lot na Wenus jest im przeznaczony i ja, jako boski wybraniec, mam ich tam zawieźć. Oczywiście, zaprosiłem na wyprawę pół tuzina najbliŜszych przyjaciół. Artyści, pisarze, wideograficy mieli wnieść cenny wkład do historii ekspedycji, a takŜe stanowić towarzystwo lepsze od nudnych naukowców i zelotów o nawiedzonych oczach. Potem Mickey zadzwoniła do mnie z biura w Kalifornii i zgodziłem się na spotkanie z nią i Greenbaumem, nawet nie pytając, o co jej chodzi. Na prośbę Abdullaha zebranie odbyło się w kwaterze głównej agencji kosmicznej, zatęchłym, ponurym starym gmachu w podupadłej części centrum Waszyngtonu. Spotkaliśmy się w pozbawionym okien małym pokoju konferencyjnym, wyposaŜonym jedynie w poobijany metalowy stół i cztery niewiarygodnie niewygodne, sztywne i twarde krzesła. Ściany były ozdobione - jeśli to właściwe słowo - spłowia-łymi fotografiami staroŜytnych wyrzutni rakietowych. Ściśle mówiąc, niektóre musiały pochodzić sprzed stu lat. Tego popołudnia ujrzałem prawdziwą Mickey. Zawsze komunikowaliśmy się elektronicznie, zwykle przez interaktywne łącze rzeczywistości wirtualnej. Poznaliśmy się - elektronicznie - kilka lat wcześniej, kiedy zacząłem interesować się pracą Aleksa. Zatrudnił ją, Ŝeby mnie uczyła. Co tydzień odbywaliśmy sesje wirtualne, ona w swoim biurze w Cal- tech, ja w domu rodzinnym w Connecticut, a później na Majorce. Razem włóczyliśmy się po Marsie, po księŜycach Jowisza i Saturna, po asteroidach - nawet po Wenus. Jej widok był dla mnie szokiem. Najwyraźniej w czesie sesji wirtualnych uŜywała znacznie młodszego, szczuplejszego wizerunku swojej osoby. Po drugiej stronie stołu konferencyjnego siedziała baryłka z mysimi włosami, które zwisały bez Ŝycia do płatków uszu. Telomeraza moŜe zapewnić fizyczną młodość, ale nie nadrobi braku ćwiczeń, nie przekreśli lat siedzenia za biurkiem i opychania się niezdrowym jedzeniem. Mickey miała na
sobie czarny pulower i czarne sportowe spodnie, takie ze strzemiączkami. Jej pucołowata twarz tak bardzo promieniowała dobrym humorem i entuzjazmem, Ŝe łatwo było zapomnieć o tuszy. Franklin Abdullah stanowił jej przeciwieństwo. Siedział naprzeciwko mnie, w staromodnym trzyczęściowym szarym garniturze, z rękami splecionymi na piersi i z taką miną, jakby nic mu się w Ŝyciu nie układało. Wierzcie mi, nie sprawiał wraŜenia typowego „nijakiego urzędnika”. Miał charakter. Nie wiedzieć czemu, wydawał się zły, Ŝe przygotowuję lot na Wenus. Dziwne podejście jak na przedstawiciela agencji kosmicznej. - Skoro prosiła pani o spotkanie, profesor Cochrane - powiedział - moŜe wyłuszczy nam pani powody. - Głos miał niski i dudniący, jak warczenie lwa. Mickey uśmiechnęła się do niego i powierciła na krześle, jakby szukała wygodnego miejsca na twardej niczym Ŝelazo plastikowej poduszce. Splatając ręce na blacie stołu, popatrzyła na mnie - z niepokojem, pomyślałem. - Van organizuje misję na Wenus - powiedziała, stwierdzając rzecz oczywistą. - Misję załogową. Profesor Greenbaum chrząknął hałaśliwie i Mickey natychmiast umilkła. - Przyszliśmy tutaj, panie Humphries, aby prosić o zabranie przynajmniej jednego wykwalifikowanego planetologa. - Z kompletem odpowiednich czujników i systemów analitycznych - dodała Mickey. Teraz zrozumiałem, na czym jej zaleŜało. Powinienem był to przewidzieć, ale zbyt zajmowało mnie nadzorowanie projektu i budowy mojego statku. I odpieranie wszystkich innych wariatów, którzy chcieli za darmo przelecieć się na Wenus. Zmieszałem się. - Hmm... proszę zrozumieć, to nie jest misja naukowa. Lecę na Wenus... - śeby zdobyć nagrodę - dopowiedział Greenbaum, zrzędliwie i ze zniecierpliwieniem. - Wiemy. - śeby odnaleźć szczątki mojego brata. Mickey zgarbiła się na krześle. - Van, to okazja na przeprowadzenie nadzwyczaj cennych badań. Przez wiele dni będziesz pod chmurami! Pomyśl o obserwacjach, jakie moŜna by przeprowadzić! - Mój statek nie jest odpowiednio zaprojektowany - sprzeciwiłem się. - Celem misji jest znalezienie wraku i zabranie ciała mojego brata. To wszystko. Nie mamy miejsca ani moŜliwości na zabranie naukowca. Zabieramy minimalną załogę. Oczywiście, mijałem się z prawdą, bo przecieŜ zaprosiłem swoich przyjaciół, pisarzy i artystów, którzy po powrocie mieli unieśmiertelnić naszą wyprawę. InŜynierowie i projektanci zajmowali odmienne stanowisko w kwestii zabierania ludzi, którzy nie stanowili niezbędnego personelu. JuŜ wykłócałem się z nimi o wielkość załogi. Nie mogłem teraz prosić o uwzględnienie w planach jeszcze jednej osoby i aparatury naukowej. - Ale, Van - Mickey nie chciała ustąpić - lecieć na Wenus i nie przeprowadzić badań... - Pokręciła głową. Odwróciłem się do Abdullaha, siedzącego u szczytu małego stołu z rękami nadal skrzyŜowanymi na piersi. - Myślałem, Ŝe badanie Układu Słonecznego leŜy w gestii agencji kosmicznej. Ponuro pokiwał głową. - LeŜało.
Czekałem na ciąg dalszy. Abdullah nie dodał ani słowa, więc zapytałem: - W takim razie dlaczego agencja nie wyśle ekspedycji na Wenus? Abdullah powoli rozprostował ręce i wsparł je na blacie. - Panie Humphries, mieszka pan w Connecticut, prawda? - JuŜ nie - odparłem, zastanawiając się, co to ma do rzeczy. - Czy zimą jest tam śnieg? - Nie, chyba nie. Nie było śniegu od kilku zim pod rząd. - Aha. Widział pan wiśnie w Waszyngtonie? Kwitną. W lutym. W Dzień Świstaka. - Dzisiaj jest Dzień Świstaka, to prawda - zgodził się Greenbaum. Przez chwilę myślałem, Ŝe wpadłem w króliczą norkę Alicji. - Nie rozumiem, co... - Urodziłem się w Nowym Orleanie, panie Humphries - podjął Abdullah. Jego niski głos przypominał pomruk dalekiego grzmotu. - A dokładniej w tym, co zostało z miasta po powodziach. - Ale... - Globalne ocieplenie, panie Humphries - warknął. - Słyszał pan o tym? - Oczywiście. Wszyscy słyszeli. - Agencja kosmiczna przeznacza wszystkie środki wyłącznie na badania środowiska Ziemi. Nie mamy ani pieniędzy, ani zezwolenia na robienie innych rzeczy, takich jak badanie planety Wenus. - Ekspedycje na Marsa... - Są finansowane przez osoby prywatne. - Tak, oczywiście. - Wiedziałem o tym; po prostu nigdy nie przyszło mi do głowy, Ŝe rządowej agencji kosmiczej nie stać na eksploracją Marsa i innych planet. - Wszystkie badania ciał niebieskich w Układzie Słonecznym są finansowane przez osoby prywatne - podkreślił Greenbaum. - Nawet badania głębokiego kosmosu, przeprowadzane przez astronomów i kosmologów, są subsydiowane przez prywatnych ofiarodawców - wtrąciła Mickey. - Ludzi takich jak Trumball i Yamagata - sprecyzował Greenbaum. - Albo organizacje w rodzaju Gates Foundation i Spielberg Group. O tym, Ŝe wielkie korporacje wspierają pozaziemskie operacje wydobywcze i produkcyjne, juŜ wiedziałem. Ojciec często wspominał o rywalizacji o surowce w Pasie Asteroid. - Pański ojciec finansuje misję na Wenus - powiedział Abdullah. - Jesteśmy... - Ja wykładam pieniądze - warknąłem. - Nagroda zostanie wypłacona wtedy, gdy - i jeśli - powrócę ze szczątkami brata. Abdullah na chwilę zamknął oczy, jakby rozwaŜał moje słowa. - NiezaleŜnie od źródła finansowego - powiedział - zwracamy się do pana z prośbą o włączenie naukowca do tej prywatnej wyprawy. - Dla dobra ludzkości - rzekł Greenbaum zgrzytliwie, głosem naprawdę drŜącym z emocji. - Pomyśl, co moŜemy odkryć pod chmurami! - zawołała Mickey z entuzjazmem. Rozumiałem ich, ale myśl o walce z projektantami i inŜynierami sprawiła, Ŝe potrząsnąłem głową. Greenbaum mylnie zrozumiał mój gest. - Coś panu wyjaśnię, młody człowieku. Chyba podniosłem brwi, bo Mickey chciała mu przeszkodzić; pociągnęła go za rękaw koszuli, ale odsunął jej rękę. Z zaskakującym wigorem jak na rachitycznego staruszka, pomyślałem. - Wie pan co nieco o tektonice płytowej? - zapytał niemal wyzywająco. - Oczywiście - odparłem. - Mickey nauczyła mnie całkiem sporo. Skorupa Ziemi składa się z wielkich płyt kontynentalnych, które przemieszczają się po gorętszym, bardziej plastycznym podłoŜu. Greenbaum pokiwał głową, najwyraźniej zadowolony z poziomu mojej wiedzy. - Wenus teŜ ma budowę płytową - dodałem.
- Miała - poprawił Greenbaum. - Pół miliona lat temu. - A teraz? - Płyty Wenus są zablokowane - powiedziała Mickey. - Jak uskok San Andreas? - Znacznie gorzej. - Wenus jest na krawędzi wypiętrzenia - powiedział Greenbaum, wpatrując się we mnie. - Od jakichś pięciuset milionów lat płyty są unieruchomione. Na całej powierzchni planety. W tym czasie narastało wewnętrzne ciepło. Niedługo to ciepło wybuchnie i rozedrze skorupę. - Niedługo? - wychrypiałem. - W kategoriach geologicznych - powiedziała Mickey. - - Aha. - Od pięciuset milionów lat powierzchnia Wenus praktycznie się nie zmieniła - mówił Greenbaum. - Wiemy to dzięki przeliczaniu uderzeń meteorytów. Pod powierzchnią jest zamknięte wewnętrzne ciepło planety. Nie moŜe przebić się przez skorupę, nie moŜe uciec. - Na Ziemi wewnętrzne ciepło jest odprowadzane przez wulkany, gorące źródła i tak dalej - wyjaśniła Mickey. - Woda na Ziemi działa jak smar - powiedział Greenbaum, patrząc na mnie intensywnie, jakby oceniał, czy go rozumiem. - Na Wenus nie ma wody w stanie ciekłym, jest na to za gorąco. - Brak wody w stanie ciekłym - Mickey przejęła pałeczkę - oznacza brak poślizgu dla płyt. Płyty utknęły w miejscu i pozostają unieruchomione. Pokiwałem głową. - Rozumiem - wymamrotałem. - Ciepło, które od pięciuset milionów lat narasta we wnętrzu Wenus - rzekł Greenbaum - w końcu musi znaleźć jakieś ujście. - Prędzej czy później - podjęła Mickey - na Wenus nastąpi kataklizm. Zaczną powstawać nowe wulkany, skorupa będzie topić się i tonąć. Z dołu wypłynie nowy materiał krustalny. - I moŜe się to stać, gdy będę na powierzchni? - zapytałem, nagle przestraszony, Ŝe mogą mieć rację. - AleŜ skąd - uspokoiła mnie Mickey. - Mówimy o jednostkach czasu geologicznego, nie ludzkiego. - PrzecieŜ mówiłaś... Greenbaum zachichotał i zaraz sposępniał. - Nie będziemy mieć tyle szczęścia, Ŝeby to zobaczyć. Bogowie nie są aŜ tak wspaniałomyślni. - Nie nazwałbym tego szczęściem - zauwaŜyłem. - Cała powierzchnia nagle się topi, wulkany wybuchają i tak dalej... - Nie musisz się martwić, Van - zapewniła Mickey. - To nie nastąpi w ciągu paru dni, jakie spędzisz pod chmurami. - - W takim razie o co wam chodzi? - zapytałem. Abdullah wtrącił w basowym rejestrze: - Nie wszyscy naukowcy zgadzają się z profesorem Greenbaumem. - Nie zgadza się z nim większość planetologów - przyznała Mickey. - Cholerni głupcy - burknął Grcenbaum. Teraz juŜ byłem kompletnie skołowany. - Skoro nie zanosi się na ten kataklizm, to czym się tak podniecacie?
- Pomiarami sejsmicznymi - powiedział Greenbaum, znowu przeszywając mnie wzrokiem. - Tego nam trzeba. - Wszystko zaleŜy od tego, czy Wenus ma grubą, czy cienką skorupę - sprecyzowała Mickey. Dla mnie cała sprawa zaczynała przypominać konkurs na najlepszą pizzę, ale trzymałem język za zębami i słuchałem. - Jeśli skorupa jest cienka, wystąpienie kataklizmu jest bardziej prawdopodobne - mówiła Mickey. - Jeśli jest gruba, to my się mylimy, a inni mają rację. - Czy nie moŜna zmierzyć grubości skorupy sensorami automatycznymi? - zapytałem. - W ostatnich latach wykonaliśmy parę pomiarów, ale wyniki nią są rozstrzygające. - Wobec tego wyślijcie kolejne sondy - podsunąłem. To wydawało się takie oczywiste! Oboje odwrócili się do Abdullaha. Pokręcił głową. - Agencji nie wolno wydać nawet centa na badania Wenus ani na nic innego, co nie wiąŜe się bezpośrednio z problemami środowiska Ziemi. - A prywatni sponsorzy? - zapytałem. - PrzecieŜ wysłanie paru sond nie kosztuje aŜ tak duŜo. - Próbowaliśmy zdobyć fundusze - odparła Mickey. - To niełatwe, zwłaszcza kiedy większość specjalistów myśli, Ŝe nie mamy racji. - Dlatego pańska misja jest darem niebios - oznajmił Greenbaum z misjonarskim Ŝarem. - MoŜecie zabrać na Wenus tuziny sensorów sejsmicznych - setki! I naukowca, który się nimi zajmie. Plus trochę innego sprzętu. - Mój statek jest za mały - oświadczyłem, a raczej wymamrotałem przepraszającym tonem. - To Ŝyciowa okazja - powtórzył Greenbaum. - Szkoda, Ŝe nie jestem trzydzieści lat młodszy. - Nie mogę tego zrobić. - Proszę, Van - powiedziała Mickey. - To naprawdę waŜne. Przeniosłem spojrzenie z jej przejętej twarzy na Green-bauma i Abdullaha i z powrotem. - Ja byłabym tym naukowcem - dodała. - Ja polecę z tobą na Wenus. Co miałem zrobić? Nabrałem powietrza w płuca i powiedziałem: - Pogadam ze swoimi ludźmi. MoŜe damy radę cię zabrać. Mickey podskoczyła na krześle jak dziecko, które dostało najwspanialszy prezent gwiazdkowy w historii świata. Greenbaum zgarbił się, jakby rozmowa wyzuła go z sił, ale szczerzył się od ucha do ucha w krzywym, szczerbatym uśmiechu, przywodząc mi na myśl wydrąŜoną dynię. Nawet Abdullah się uśmiechnął. Okolice Los Angeles Tomas Rodriguez był astronautą; cztery razy odbył lot na Marsa, a potem przeszedł na „emeryturę”, zostając konsultantem koncernów aerokosmicznych i uniwersytetów zajmujących się badaniami planetarnymi. JednakŜe marzył o lataniu. Był krzepkiej budowy, z oliwkową karnacją i gęstymi kędzierzawymi włosami, które ścinał niemal po wojskowemu. Przez większość czasu sprawiał wraŜenie ponurego, zadumanego, niemal niedostępnego, ale była to tylko maska. Miał pogodne usposobienie i kiedy się uśmiechał, jego twarz zdradzała łagodny charakter. Niestety, teraz się nie uśmiechał.
Siedzieliśmy w małym pokoju konferencyjnym, sami. Między nami unosił się holograficzny obraz statku kosmicznego, budowanego z myślą o mojej misji na Wenus. Wisząc w powietrzu nad owalnym stołem, bardziej przypominał opancerzony sterowiec niŜ cokolwiek innego - i w zasadzie był sterowcem, choć zamiast Ŝelaza uŜyliśmy najnowszych stopów ceramiczno-metalowych. Lekko marszcząc czoło, Rodriguez mówił: - Panie Humphries, nie moŜemy podwiesić drugiej gondoli pod balonem bez powiększania go co najmniej o jedną trzecią. To wyliczenia z komputera i nie ma mowy, Ŝeby je obejść. - Potrzebujemy dodatkowej gondoli, Ŝeby zmieścić załogę - powiedziałem. - Przyjaciele, których chce pan zabrać, nie są załogą. Załoga zmieści się w jednej gondoli, zgodnie z pierwotnym projektem. - To nie tylko moi przyjaciele - warknąłem cierpko. - Jeden z nich jest wybitnym planetologiem, drugi pisarzem, który napisze ksiąŜkę o naszej wyprawie... - urwałem. Z wyjątkiem Mickey, wszyscy byli po prostu przyjaciółmi, znajomymi, którzy chcieli przeŜyć dreszczyk emocji związany z lotem na Wenus. Rodriguez pokręcił głową. - Nie da rady, panie Humphries. Nie w takim terminie. Musielibyśmy rozebrać wszystko, co jest juŜ zbudowane i zacząć od początku. Wyszłoby za drogo, byłem pewien. JuŜ teraz banki robiły się nerwowe, choć miałem w perspektywie zdobycie dziesięciu miliardów nagrody. Międzynarodowi finansiści, których znałem od czasów dzieciństwa, ze marszczonymi czołami mówili o ryzyku i niemoŜności uzyskania ochrony ubezpieczeniowej. Musieliśmy zbudować jak najtańszy statek; dodanie gondoli, która w rzeczywistości miała być niczym więcej jak modułem pasaŜerskim, ogromnie zwiększyłoby koszty. Sęk w tym, Ŝe juŜ zaprosiłem tych ludzi na wyprawę. Nie mogłem odwołać zaproszenia, nie bez naraŜania się na wielki wstyd. I obiecałem Mickey, Ŝe ze mną poleci. Rodriguez uznał moje milczenie za zgodę. - Zatem postanowione? - zapytał. Milczałem, desperacko obracając w głowie róŜnorakie pomysły. MoŜe drugi statek? To moŜe się udać. Mógłbym przedstawić projekt bankierom i”przekonać ich, Ŝe potrzebuję zabezpieczenia. Jak Rodriguez nazwałby coś takiego? Rezerwa. Tak, rezerwa bezpieczeństwa. - Dobra - powiedział i przystąpił do drobiazgowego omawiania kaŜdego jednego elementu i systemu statku. Czułem, Ŝe oczy robią mi się szkliste. Ochrzciłem swój statek Hesperos, jak staroŜytni Grecy nazywali piękną gwiazdę wieczorną. Niemal identyczny statek Aleksa zwał się Fosforos, co było starogreckim imieniem gwiazdy porannej, zwiastunki dnia. - A tutaj - brzęczał Rodriguez - jest ładownik. Pod statkiem pojawił się niewielki kulisty obiekt, coś w rodzaju batysfery. Był przymocowany do gondoli liną tak cienką, Ŝe ledwo ją widziałem. Rodriguez musiał zobaczyć, jak marszczę brwi. - To kabel fulerenowy. Wytrzyma napręŜenie rozciągające rzędu kiloton. Podobny uratował mi Ŝycie na Marsie, w czasie drugiej wyprawy. Pokiwałem głową, a on mówił dalej, zasypując mnie niezliczonymi detalami. Miał na sobie coś, co Ŝartobliwie nazywał „mundurem konsultanta”: błękitną jak niebo marynarkę bez
kołnierzyka, spodnie w tym samym kolorze i rozpiętą pod szyją szafranową koszulę. Kolor koszuli przywodził mi na myśl chmury Wenus. Ja miałem na sobie wygodny strój: sportową koszulę w łososiowym kolorze, oryginalne dŜinsy i tenisówki. Wiedziałem, Ŝe Rodrigueza niepokoi fakt, iŜ kopiujemy statek Aleksa, który nie wiadomo czemu zawiódł i zabił swoją załogę. Rodriguez był zwolennikiem ostroŜności; twierdził, Ŝe jeśli astronauta nie postępuje ostroŜnie, nie ma szans na to, by kiedyś zostać byłym astronauta. Ale korzystając z podstawowego projektu Aleksa, mogliśmy zaoszczędzić kupę forsy; zaprojektowanie nowego statku od podstaw pochłonęłoby sporą część nagrody. - Tyle co do projektu i planu statku - oznajmił wreszcie Rodriguez. - Teraz chciałbym przejść do modyfikacji i ulepszeń, jakie zamierzamy wprowadzić. Uśmiechnąłem się mimo woli. - Chce pan powiedzieć, Ŝe niektóre modyfikacje nie będą ulepszeniami? Rodriguez wyszczerzył zęby. - Przepraszam. Czasami plotę trzy po - trzy. KaŜda modyfikacja będzie ulepszeniem, obiecuję. Odchyliłem się na wyściełanym’obrotowym fotelu i starałem się w jak największym skupieniu słuchać powaŜnego, nuŜącego sprawozdania. Było odrętwiające do punktu paraliŜu, zwłaszcza Ŝe przez okno”widziałem Pacyfik błyszczący w popołudniowym słońcu. Kusiło mnie, Ŝeby zakończyć to przedłuŜające się posiedzenie i resztę dnia spędzić na sztucznej lagunie za falochronem. Patrząc z tej wysokości, trudno było pogodzić się z faktem, Ŝe kiedyś wzdłuŜ oceanu ciągnęły się plaŜe i stały domy. Malibu, Santa Monica, Marina Del Rey - ich plaŜe zatonęły, kiedy zaczęła topić się antarktyczna czapa lodowa. Nawet teraz, w to ciepłe, słoneczne popołudnie, fale dziko biły w nowy falochron i ochlapywały drogę, która biegła pod jego osłoną. Wróciłem myślami do anonimowej wiadomości, jaką odebrałem przez telefon w Selene City. Ojciec zamordował Aleksa? Zbyt straszne, by mogło być prawdziwe, nawet w jego przypadku. JednakŜe... Ale jeśli ojciec miał coś wspólnego ze śmiercią Aleksa, dlaczego postanowił odzyskać jego ciało? Czy była to jakaś forma pokuty? Poczucie winy? Przebiegła zagrywka, by oczyścić się z podejrzeń i uciszyć plotki? Takie myśli mnie przeraŜały. I strasznie przygnębiały. To wszystko zaczynało mnie przerastać. Chciałem od Ŝycia niewielu rzeczy: mieszkania w domu na Majorce i paru przyjaciół, którzy wpadaliby z wizytą i których ja mógłbym odwiedzać, gdy najdzie mnie ochota. Nie zaleŜało mi na podejmowaniu ryzykowanego lotu do innego świata. Ani na słuchaniu Rodrigueza, zasypującego mnie niezliczonymi detalami. Robię to dla Aleksa, powiedziałem sobie. Wiedziałem, Ŝe to bzdura. Aleks zginął i ani ja, ani nikt inny nie mógł nic zrobić, Ŝeby to zmienić.
- Dobrze się pan czuje, panie Humphries? Z wysiłkiem skupiłem uwagę. Rodriguez miał zaniepokojoną, niemal zatroskaną minę. Przeciągnąłem ręką po twarzy. - Przepraszam. Co pan mówił? - Błądził pan myślami gdzieś indziej. Nic panu nie jest? - Uch... muszę zrobić sobie zastrzyk - odparłem, odsuwając fotel od stołu i unoszącego się nad nim hologramu. Rodriguez teŜ się podniósł. - Dobra, pewnie. MoŜemy dokończyć później. -.Zgoda. - Ruszyłem do drzwi. Tak naprawdę wcale nie potrzebowałem zastrzyku. W razie potrzeby mógłbym go zrobić nawet w pokoju konferencyjnym: to nic wielkiego, wystarczy przycisnąć strzykawkę do skóry i wcisnąć guzik. Ale mówiłem wszystkim, Ŝe muszę robić to u - siebie, w swoim pokoju. Była to wygodna bajeczka, umoŜliwiająca wybrnięcie z kłopotliwych czy nudnych sytuacji, takich jak to męczące spotkanie. Poszedłem więc do prywatnego apartamentu w budynku na wzgórzach Malibu. Dawniej mieściło się tutaj laboratorium badawcze, ale kiedy poziom morza zaczął się podnosić, lokalne władze przeznaczyły gmach do rozbiórki, bo istniała obawa, Ŝe zsunie się do oceanu z podmytych wzgórz. Korporacja Humphries Space Systems kupiła kompleks za bezcen, a potem spowodowała wstrzymanie procedur - szczodrze smarując łapy odpowiednim urzędnikom. Byłe laboratorium naleŜało obecnie do korporacji mojego ojca. Ponad połowa przestrzeni została wynajęta innym korporacjom oraz udręczonym inŜynierom i administratorom projektu Falochron Los Angeles i Okolice, walczących z czasem i przyborem, aby uchronić miasto przed zalaniem przez wody Oceanu Spokojnego. Moje pokoje, niewielkie, ale przyzwoicie urządzone, mieściły się na najwyŜszym piętrze centralnego skrzydła. Gdy otworzyłem drzwi, zobaczyłem, Ŝe na ekranie wideofonu mrugają jasnoŜółte litery komunikatu MASZ WIADOMOŚĆ. - Odbierz - poleciłem w drodze do łazienki. Lustro nad umywalką zamigotało i po chwili ujrzałem surową twarz ojca. - Ostrzegałem cię przed Larsem Fuchsem, prawda? OtóŜ moi ludzie dowiedzieli się, Ŝe kleci jakiś statek w Pasie. Będzie chciał zdobyć nagrodę, jak myślałem. Niezbyt przejąłem się myślą, Ŝe będę mieć rywala. Nie w tej chwili. Ze słów ojca wynikało, Ŝe Fuchs nie stanowi zagroŜenia. Przynajmniej tak sądziłem. A potem ojciec rzucił bombę. - Przy okazji, wybrałem kapitana na twoją ekspedycję. Mniej więcej w ciągu godziny zjawi się u ciebie w Malibu. Nazywa się Desiree Duchamp. Wizerunek ojca zniknął i w lustrze zobaczyłem własną twarz z rozdziawionymi ustami. - PrzecieŜ moim kapitanem ma być Rodriguez - powiedziałem słabym głosem. Zabrzęczał dzwonek. OdłoŜyłem strzykawkę na półkę, wyszedłem do salonu i zawołałem: - Proszę! Drzwi otworzyły się. W progu stała wysoka, szczupła, ciemnowłosa kobieta w nieokreślonym wieku, ubrana w obcisły kombinezon z lśniącej czarnej sztucznej skóry. Gdyby się uśmiechała, mogłaby być piękna, ale minę miała zaciętą, gorzką, niemalŜe złą. - Proszę wejść - powiedziałem i dodałem: - pani Duchamp. - Kapitan Duchamp, dziękuję. Stawiając długie kroki, wmaszerowała do pokoju. Strój sugerował, Ŝe będzie mieć
wysokie do połowy łydki buty na szpilkach, ale obcasy miała przyzwoicie niskie. Gdyby nie to, wyglądałaby jak filmowy symbol dominacji seksualnej. Brakuje jej tylko bicza, pomyślałem. - Dziękuje mi pani? To pomysł mojego ojca, nie mój. - To pan leci na Wenus - rzekła cichym głosem. Brzmiałby zmysłowo, gdyby nie była w tak oczywisty sposób niezadowolona. - Mam juŜ kapitana, Tomasa Rodrigueza. Był... - Znam Toma - przerwała mi. - Będzie moim zastępcą. - On jest moim kapitanem - powiedziałem stanowczo. - JuŜ podpisaliśmy kontrakt. Duchamp podeszła do kanapy po drugiej stronie pokoju i rozsiadła się, jakby była u siebie. Przez długą chwilę stałem przy drzwiach, wlepiając w nią oczy. - Niech pan zamknie drzwi - poleciła, marszcząc brwi. Drzwi zamknęły się na mój rozkaz, usłyszałem szczęk zamka. - Proszę posłuchać, panie Humphries - podjęła mniej despotycznym tonem, splatając palce. - Podoba mi się to nie bardziej niŜ panu. Ale Hump postanowił, Ŝe ja mam być kapitanem pańskiego statku i oboje musimy pogodzić się z jego decyzją. Miała długie palce i paznokcie w kolorze straŜackiej czerwieni. Przeszedłem przez pokój i usiadłem w fotelu naprzeciwko kanapy. - Dlaczego panią wybrał? - zapytałem. Spochmurniała. - śeby się mnie pozbyć, czy to nie jasne? - Pozbyć się pani? - Tak sobie wyobraŜa rozstanie. Znudził się mną; ma parę nowych dziwek. - Była pani jego kochanką? Roześmiała się, naprawdę. - Chryste, nie słyszałam tego określenia do czasu, gdy czytałam romanse pod kocem po zgaszeniu świateł na obozie dla rekrutów. Pokręciłem głową i poczułem zawroty. Była to jednoznaczna oznaka, więc podniosłem się z fotela. - Proszę mi wybaczyć - powiedziałem, idąc do łazienki. Zrobienie zastrzyku zajęło mi niecałą minutę, ale kiedy wróciłem do salonu, Duchamp siedziała przy biurku pod oknem, a na ściennym ekranie widniał jej Ŝyciorys. Była wykwalifikowanym astronautą, bez dwóch zdań. Miała na koncie jedenaście lotów do Pasa Asteroid i trzy do układu Jowisza. Dowodziła czterema z tych ekspedycji. - Jak długo zna pani mojego ojca? - zapytałem, patrząc nie na nią, tylko na ekran. - Poznałam go jakiś rok temu. Sypialiśmy ze sobą przez trzy miesiące. W jego przypadku to rekord. - Z moją matką był Ŝonaty przez sześć lat - powiedziałem, nadal studiując dane na ekranie. - Tak, ale sypiał z mnóstwem innych kobiet. Ona przez połowę czasu była wyłączona z powodu... Zagotowałem się z wściekłości. Odwróciłem się w jej stronę. - Pani nic nie wie! MoŜe sądzi pani, Ŝe jest inaczej, moŜe on tak mówił, ale to wszystko kłamstwa. Kłamstwa! Złośliwe, wyrachowane kłamstwa! Zerwała się na nogi, jakby gotując do obrony przed atakiem. - Hej, przecieŜ to nie moja wina.
- Mówimy o mojej matce - warknąłem. - Jeśli uzaleŜniła się od narkotyków, to przez niego. - No dobrze - powiedziała pojednawczo. - W porządku. Odetchnąłem głęboko. Potem jak najspokojniej oświadczyłem: - Nie chcę, Ŝeby brała pani udział w mojej misji. Nie jako kapitan. Nie chcę pani w Ŝadnym charakterze. Wzruszyła ramionami, jakby moje zdanie nie miało znaczenia. - Będzie pan musiał wyjaśnić to ze swoim ojcem. - Decyzja nie naleŜy do niego. - Proszę pamiętać o złotej zasadzie - sparowała Duchamp. - Kto ma złoto, ten stanowi zasady. Majorka Urządziłem coś w rodzaju przyjęcia z udziałem paruna-stu bliskich przyjaciół. Przylecieli ze wszystkich stron świata, wszyscy ubrani zgodnie z ostatnim krzykiem mody: męŜczyźni w neowiktoriańskich strojach wieczorowych, kobiety w wydekoltowanych sukniach z mnóstwem sztucznych piór i prawdziwych klejnotów. Moda jest efemeryczną rzeczą. Słyszałem, Ŝe kiedyś młodzi ludzie tacy jak my, z upodobaniem paradowali w niechlujnych wojskowych mundurach polowych i koszulach maskujących. Następne pokolenie nosiło kolczyki w pępkach i brwiach, nawet w narządach płciowych, i metalowe dŜety w językach i wargach. Ich dzieci spędziły swoje buntownicze lata w plastikowych kurtkach, które imitowały zbroje samurajów i tatuowały twarze jak maoryscy wojownicy. Obowiązującym stylem mojej grupy było wyrafinowanie. Ubieraliśmy się ekstrawagancko w staroświeckie smokingi i suknie z cekinami. Udawaliśmy, Ŝe palimy sztuczne cygara z nieszkodliwych związków ogranicznych. Błyszczeliśmy bransoletami i kolczykami z cennych metali z astero-id. Wysławialiśmy się wykwintnie, z kultywowanym znudzeniem zaprawionym cynizmem Oskara Wilde’a i Bernarda Shawa. Nie zniŜaliśmy się do przekleństw i niechlujnej mowy. Jednak, choć wystroiliśmy się szykownie i rozmawialiśmy nadzwyczaj kulturalnie, moje przyjęcie okazało się totalnym niewypałem. Z ogromnym zaŜenowaniem wyjąkałem, Ŝe nie mogę zabrać ich ze sobą na Wenus. Gdy wyłuszcza-łem powody, z zaskoczeniem ujrzałem ulgę na twarzach niektórych gości. Ale tylko niektórych. - Przyleciałem tu z Bostonu tylko po to, Ŝeby usłyszeć, iŜ cofasz zaproszenie? - zapytał Quenton Cleary. Wyglądał imponująco w szkarłatnym mundurze huzarskim ze złotym szamerunkiem, z piersią pełną wstąŜek i medali. Zbudowany jak atleta, był gwiazdą międzynarodowej druŜyny siatkówki, którą sam załoŜył. Grali nawet na KsięŜycu przeciwko amatorom z Selene City. I niemal wygrali, choć panują tam zupełnie odmienne warunki. - Nie miałem innego wyjścia - powiedziałem nieszczęśliwie. - Musiałem odmówić nawet profesor Cochrane. Kiedy spróbowałem wyjaśnij wszystko od początku, Quenton porwał ze stołu tacę z
kryształowymi kieliszkami do szampana i rzucił ją w drugi koniec salonu. Kieliszki rozbiły się o kamienie kominka na tysiące kawałków. Cały Quenton: skłonny do fizycznego wyraŜania emocji, ale nie głupi. Nikt nie stał bliŜej niŜ pięć metrów od kominka, kiedy dał upust złości. Nikt nie został skaleczony. Nawet wiszący nad kominkiem Vermeer nie został draśnięty. - No wiesz, Quenton? - wycedził Basil Ustinov. - CóŜ, przyleciałem tu aŜ z Bostonu - odparł Quenton z gniewem. - - A ja z Sankt Petersburga. I co z tego? Jestem rozczarowany, podobnie jak ty, ale skoro Van nie moŜe nic zrobić, to nie ma powodu uciekać się do agresji. Wszyscy przybyli z daleka, z wyjątkiem Gwyneth, która w tym czasie studiowała w Barcelonie. Oczywiście, dzięki kliprom rakietowym podróŜ trwała nie więcej niŜ godzinę. Dojazd z lotniska w New Palma do mojego domu na wzgórzach Majorki trwał dłuŜej niŜ przylot z Bostonu. Często zastanawiałem się nad zbudowaniem lądowiska dla śmigłowców czy teŜ odrzutowców pionowego startu i lądowania, ale myśl o starciu z miejscowymi i ich nudnym samorządem powstrzymała mnie od wysunięcia propozycji. W zasadzie rozumiałem ich stanowisko. Na wzgórzach naprawdę było ślicznie, z dala od grzmiących rakiet i jazgo-czących helikopterów. Nawet autokary turystyczne nie mogły poruszać się po głównych ulicach miasta, więc w tej części wyspy panowała cisza i spokój. Gdy usadowiłem się na obitej jedwabiem ulubionej kanapie i popatrzyłem przez panoramiczne okna na Morze Śródziemne, zdałem sobie sprawę, jak bardzo kocham swój dom. Morze było spokojne, długie łagodne fale połyskiwały róŜowo w promieniach zachodzącego słońca. Zbocze schodziło do wody szeregiem tarasów z warzywnikami i winnicami. Hannibal musiał patrzeć na te tarasy. Ta ziemia była uprawiana od zarania dziejów. Podnoszące się morze zalało plaŜe oraz sporą część starego miasta Palma. Nawet łagodne Morze Śródziemne pochłaniało swoje wybrzeŜa. Mimo wszystko Majorka stanowiła dla mnie ziemski odpowiednik raju. A ja miałem opuścić ten raj i na wiele miesięcy zamieszkać w metalowej celi, naraŜając Ŝycie i zdrowie, aby być pierwszą osobą, która postawi stopę na rozgrzanej do czerwoności powierzchni Wenus. Pokręciłem głową, zdegustowany absurdalnością sytuacji, w jakiej się postawiłem. Quenton nie spuszczał z tonu. - Nie lubię zrywania obietnic - powiedział z rozdraŜnieniem. - Van, dotrzymaj słowa. - Nie mogę nic zrobić - powtórzyłem. - Nie wierzę. Zaczerwieniony, poderwałem się z kanapy. - Zarzucasz mi kłamstwo? Quenton spojrzał na mnie wściekle. - Dałeś słowo i teraz je łamiesz. - W takim razie wynoś się z mojego domu - palnąłem bez zastanowienia. Sam byłem zaskoczony, ale wzbierała we mnie niepohamowana złość. - No wiesz, Van! - pisnęła Francesca Ianetta.
- Ty teŜ - warknąłem. - Wszyscy! - Omiotłem pokój wyciągniętą ręką i krzyknąłem: - Wszyscy macie się wynieść! Natychmiast! Zostawcie mnie w spokoju! Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Byli zszokowani. Wreszcie korpulentny Basil dźwignął się z fotela. - Chyba powinienem wrócić do pracy. „Praca” Basila polegała na rozsmarowywaniu kolorów na ekranie monitora. Wszyscy mówili, Ŝe jest nadzwyczaj utalentowanym artystą, ale był wyjątkowo leniwy. Mógł sobie na to pozwolić; miał wyjątkowo bogatą patronkę. Lekko skinąłem głową. - Tak, masz rację. - Wracam do Rzymu - oznajmiła wyniośle Francesca. - Muszę ukończyć operę. - Doskonale. MoŜe się przyłoŜysz i naprawdę ją skończysz. - No wiesz! - zbulwersowała się. - Ruszać, wszyscy - powtórzyłem, wypędzając ich za drzwi. - Precz! Wstrząśnięci, zdumieni moim niegrzecznym wybuchem, rządkiem opuścili mój dom. Nadal gotując się ze złości, patrzyłem za nimi z okna pokoju rekreacyjnego. Kawalkada ekstrawaganckich jaskrawych automobili, napędzanych prawie bezgłośnymi silnikami elektrycznymi, sunęła krętą ceglaną drogą, która zakosami schodziła ze wzgórza i łączyła się z autostradą. - Pojechali. Odwróciłem się od okna. Gwyneth stała przy mnie. Nie odeszła, a ja byłem z tego rad. Na myśl o niej zawsze jedno słowo przychodzi mi do głowy: urzekająca. Rzucane spod drugich rzęs spojrzenia mówiły mi, Ŝe pragnie mnie równie mocno, jak ja jej. Kiedyś zwano by ją kurtyzaną, utrzymanką albo jeszcze gorzej. Dla mnie była kompanem, przyjaciółką dzielącą się ciałem i umysłem. PowaŜna, cicha, opanowana Gwyneth była wymarzonym towarzyszem. Miała złośliwe poczucie humoru, z którym nieczęsto się zdradzała. Była szczupła, drobna, niemal elfia, z długimi, kasztanowymi włosami, które burzyły się pięknie na wietrze, gdy razem Ŝeglowaliśmy. Miała klasyczne kości policzkowe, zmysłowo pełne usta i migdałowe oczy, złociste, płowo brązowe. Za jej twarz człowiek dałby się zabić. - Na mnie nie jesteś zły, prawda? - zapytała z nieśmiałym uśmiechem. Poczułem, jak mój gniew przygasa. - Jak mógłbym? Obrzuciła mnie dziwnym, zagadkowym spojrzeniem. - Kazałeś im się wynosić... zaczynasz pokazywać, jaki naprawdę jesteś silny. Zaskoczony, zapytałem: - Silny? Ja? - Naprawdę silny - powiedziała, wpatrując się w moją twarz. - Nie jak Quenton w czasie swoich głupich napadów. Głęboko w tobie, Van, tkwi stal. - Tak sądzisz? - Wiedziałam to od chwili, gdy się poznaliśmy. Ale skrywasz ją, nawet przed sobą. - Szeptem dodała: - Zwłaszcza przed sobą. Nagle opadło mnie zakłopotanie. Odwróciłem się od niej i popatrzyłem na samochody niknące w dole drogi. - Pomyślałby kto, Ŝe zabiorą się razem - powiedziała, znowu stając tuŜ przy mnie. - Nikt nie zaproponował, Ŝe kogoś podwiezie.
Nie myślałem o tym, dopóki nie zwróciła na to uwagi. Mogliby jechać razem, gdyby chcieli; zautomatyzowane samochody same wróciłyby na parking wypoŜyczalni przy lotnisku. Wróciliśmy do przestronnego salonu. Roboty juŜ sprzątnęły potłuczone szkło. - Chyba juŜ nigdy się z nimi nie spotkam - powiedziałem. Uśmiechnęła się chłodno. - Zapomną o twoim napadzie złego humoru... dopóki masz pieniądze. - Nie bądź okrutna. - Nie lubiłem myśleć, Ŝe tolerują mnie tylko dlatego, Ŝe pomogłem im w róŜnych sprawach. To prawda, byłem głównym sponsorem nieukończonej opery Franceski i - gdy się nad tym zastanowić - Quenton prosił mnie o poŜyczkę na utrzymanie swojej druŜyny. Było to ponad rok temu i od tej pory nie usłyszałem ani słowa na temat zwrotu pieniędzy. Co by zrobili, gdyby wiedzieli, Ŝe jestem bankrutem? Nie miałem odwagi wyznać, Ŝe wyschło źródło moich dochodów. śyłem z poŜyczek niechętnie udzielanych przez banki na poczet dziesięciu miliardów nagrody. Bankierzy, choć wielu z nich było dawnymi znajomymi moimi albo rodziny, z kaŜdym miesiącem robili się coraz bardziej nerwowi. Jakby w grę wchodziły ich własne pieniądze! Nie powiedziałem Ŝadnemu z nich o Larsie Fuchsie, a najwidoczniej nie byli tak dobrze poinformowani jak mój ojciec. Wyszliśmy w milczeniu na taras, by obejrzeć ostatnie chwile zachodu słońca: niebo staio w płomieniach, chmury jarzyły się szkarłatem, morze połyskiwało czerwienią. Szum łagodnych fal bijących o niegdyś suche tarasy brzmiał jak płynące z dali westchnienie. Gwyneth wyglądała prześlicznie w eleganckiej, długiej do ziemi sukni ze złotej lamy. Wsparła głowę na moim ramieniu. Objąłem ją w talii. - Ja teŜ jestem zaleŜna od twoich pieniędzy - wyznała niemal szeptem. - Nie zapominaj. Dwa lata temu, kiedy ją poznałem, uczęszczała do szkoły baletowej w Londynie. Potem zdecydowała się na historię sztuki na Sorbonie. Obecnie studiowała architekturę w Barcelonie. Pozwalałam jej korzystać z mojego tamtejszego mieszkania. W ciągu tych dwóch lat Ŝadne z nas nie wspomniało o miłości. Nawet w łóŜku. - To bez znaczenia - powiedziałem. - Nie dla mnie. Nie chciałem wiedzieć, co ma na myśli. Cieszyłem się jej towarzystwem; w pewien sposób, jak sądzę, była mi potrzebna. Potrzebowałem jej zdrowego rozsądku, jej wsparcia emocjonalnego, jej spokojnej siły. Odsunęła się ode mnie, gdy słońce zniknęło za horyzontem. Wskazałem francuskie drzwi i wróciliśmy do środka. - Wiesz - zaczęła, gdy usiedliśmy na kanapie pod moim jedynym Turnerem - większość z nich jest zadowolona, Ŝe z tobą nie poleci. Pokiwałem głową. - Tak, chyba widziałem ulgę na ich twarzach. Ale nie u Quentona. Uśmiechnęła się. - Po prostu Quenton jest lepszy w ukrywaniu prawdziwych uczuć. - PrzecieŜ tak bardzo chciał lecieć. - Na początku. W ciągu paru tygodni jego zapał znacznie przygasł. Nie zauwaŜyłeś?