BEN BOVA
JOWISZ
PrzełoŜyła Maria Gębicka - Frąc
Prolog: Stacja Orbitalna Gold
Trzeba było aŜ sześciu, Ŝeby go utopić.
Niechętnie, z wielkim ociąganiem Grant Archer rozebrał się do naga, jak mu kazali. Ale gdy
pchnęli go na brzeg wielkiego zbiornika, wiedział, Ŝe nie wejdzie do środka bez walki.
Podrasowana gorylica złapała go za prawą rękę; uwaŜała, Ŝeby nie połamać mu kości, lecz mimo
wszystko jej silny uścisk sprawiał ból. Dwaj ochroniarze trzymali za lewą rękę, trzeci zła-pał go w
pasie, a czwarty oderwał bose stopy od pokładu, więc Grant stracił oparcie i mógł tylko szamotać
się w powietrzu. Wszystko odbywało się w absolutnej ciszy. Grant nie wrzeszczał ani nie wołał
ratunku, nic błagał ani nie przeklinał. Jedynymi dźwiękami było szuranie butów straŜników po
meta-lowych płytach pokładu, ich wytęŜone, urywane oddechy i spa-nikowane, rozpaczliwe
dyszenie Granta.
Ponury dowódca straŜy wprawnie złapał w wielkie mięsi-ste łapska jego ogoloną głowę i wepchnął
ją do zbiornika wypeł-nionego gęstym, oleistym płynem.
Grant zacisnął oczy i wstrzymywał oddech do chwili, gdy klatka piersiowa zagroziła wybuchem.
Płonął od środka, dusił się, tonął. Ból był nie do zniesienia. Nie mógł oddychać. Musiał oddychać.
NiezaleŜnie od tego, co mu powiedzieli, na najgłęb-szym poziomie jaźni wiedział, Ŝe to go zabije.
Nie ma powietrza! Nie moŜna oddychać!
Odruch wziął górę nad rozsądkiem. Wbrew sobie, wbrew strachowi, Grant otworzył usta, Ŝeby
zaczerpnąć tchu. Zakrztusił się. Chciał zawyć, krzyknąć, błagać o pomoc lub miłosierdzie.
Lodowaty płyn wypełnił jego płuca. Całe ciało zadrŜało, zadygo-tało z ostatnią nadzieją Ŝycia, gdy
bezlitosne ręce wepchnęły go do zbiornika. Grant tonął, opadał coraz niŜej. Otworzył oczy. Na
dole paliły się światła. Oddychał! Kasz-lał, krztusił się, jego ciałem wstrząsały niekontrolowane
dresz-cze, ale oddychał. Mógł oddychać płynem, który wypełniał płu-ca. Jak zwyczajnym
powietrzem, mówili. Kłamstwo, podłe kłam-stwo. Ciecz była ciemna i gęsta, zupełnie obca, wroga,
lepka i straszna.
Ale oddychał.
Opadał w kierunku świateł. Mrugając w ich blasku zoba-czył, Ŝe na dole czekają na niego nagie,
bezwłose postacie. - Witamy w zespole. - W jego uszach zadudnił sarkastycz-ny głos, niski,
powolny, rezonujący echem.
Drugi, nie tak głośny, ale jeszcze bardziej basowy, dodał:
- W porządku, przygotujmy go do operacji.
KSIĘGA I
BoŜe mój, BoŜe mój, czemuś mnie opuścił?
Daleko od mego Wybawcy słowa mego jęku.”
Psalm 22
Grant Armstrong Archer III
Choć urodził się w jednej z najstarszych rodzin w Orego-nie, Grant Archer wychowywał się w
środowisku dalekim od wpływowego. W jednym z najwcześniejszych wspomnień wi-dział matkę
w sklepie Good Will, gdy przerzucała sterty uŜywa-nej odzieŜy w poszukiwaniu swetrów i
tenisówek, w których mógłby chodzić do szkoły.
Jego ojciec, pastor metodystyczny w niewielkiej dzielnicy podmiejskiej Salem, był człowiekiem
powszechnie szanowanym, ale nie traktowano go zbyt powaŜnie, bo, mówiąc słowami jed-nej z
wdów naleŜących do klubu golfowego, „był biedny jak mysz kościelna”.
* - Tłumaczenia wszystkich cytatów biblijnych pochodzą z Biblii Tysiąclecia wydanie III
poprawione Większość urzędników Nowej Moralności podejrzliwie od-nosiła się do nauki i
naukowców, tych „humanistów”, którzy często próbowali zadać kłam słowu Pisma Świętego.
Nawet oj-ciec radził Grantowi trzymać się z daleka od biologii i innych specjalizacji naukowych,
które mogły ściągnąć na niego uwagę śledczych Nowej Moralności.
Grant nie widział w tym problemu. Gdy tylko podrósł na tyle, by z podziwem i zdumieniem patrzeć
na nocne niebo, za-pragnął zostać astronomem. W szkole średniej, gdzie był najlep-szym uczniem
w klasie, zawęził zainteresowania do fizyki czar-nych dziur. Choć ekscytowały go odkrycia na
Marsie i na dale-kich księŜycach Jowisza, największą ciekawość budziły w nim przedśmiertne
drgawki olbrzymich gwiazd. Jeśli zdoła zgłębić mechanizm zakrzywiania czasoprzestrzeni przez
zapadające się gwiazdy, moŜe pewnego dnia odkryje sposób umoŜliwiający lu-dziom
wykorzystywanie tych zakrzywień do podróŜy między-gwiezdnych.
Marzył o pracy w obserwatorium astronomicznym po dru-giej stronie KsięŜyca, o studiowaniu
gwiazd po kolapsie w zim-nej i ciemnej głębi kosmosu. A jednak ostrzeŜono go, Ŝe nawet tam, po
drugiej stronie KsięŜyca, nie brakuje napięć i niebezpie-czeństw. Mimo ostrej krytyki Nowej
Moralności i surowych praw narzuconych przez dyrektorów obserwatorium, niektórzy
astronomowie nadal kradli czas, by przez wielkie teleskopy po-szukiwać śladów inteligencji
pozaziemskiej. Kiedy taka zakaza-na działalność wychodziła na jaw, winni w niełasce wracali na
Ziemię, z nieodwracalnie zwichniętymi karierami. Grant tym się nie przejmował. Zamierzał
trzymać się z da-leka od kłopotów i unikać konfliktów z wszechobecnymi agen-tami Nowej
Moralności, poświęcając się badaniom nad enigma-tycznymi i całkowicie bezpiecznymi czarnymi
dziurami. Pilno-wał się, Ŝeby nigdy nie uŜywać strasznego słowa „ewolucja” w odniesieniu do
cykli Ŝyciowych gwiazd i ich ostatecznej prze-miany w czarne dziury. Donosiciele Nowej
Moralności byli wy-czuleni na to niebezpieczne słowo.
Jeszcze przed ukończeniem liceum Grant wyrósł na spo-kojnego, szerokiego w ramionach
młodzieńca z gęstą strze-cha oiaskowych włosów, które często spadały mu na piwne oczy. Był
dobroduszny i uprzejmy; w swoim bezlitosnym systemie rankingowym dziewczęta dawały mu
trójc: w porządku jako kumpel, zwłaszcza gdy szło o pomoc w odrabianiu lekcji, ale za nudny, by
umawiać się z nim na randki, chyba Ŝe w sytuacjach kryzysowych. Wysoki na metr osiemdziesiąt i
chudy jak szcza-pa, Grant grał w szkolnej druŜynie koszykówki i uprawiał biegi; nie był wybitną
gwiazdą, ale godnym zaufania zawodnikiem, który zapewnia spokój ducha trenerowi.
W ostatniej klasie zaproponowano mu stypendium w za-mian za czteroletnią pracę w SłuŜbie
Publicznej. Przed SłuŜbą nie było ucieczki: kaŜdy absolwent szkoły średniej musiał odby-wać ją co
najmniej przez dwa lata, a potem jeszcze przez dwa w wieku lat pięćdziesięciu. Szkolny doradca
Nowej Moralności powiedział, Ŝe godząc się na okres czteroletni po studiach, Grant otrzyma pełne
stypendium na wybranej przez siebie uczelni i dał do zrozumienia, Ŝe odpracuje SłuŜbę Publiczną
w dziedzinie, w której się kształcił, czyli w astrofizyce. Grant przyjął stypendium i zobowiązanie,
stale marząc o drugiej stronie KsięŜyca. Rozpoczął studia na Harvardzie i tam, ku rozkosznemu
zdumieniu, zakochał się w kruczowłosej bio-chemiczce, niejakiej Marjorie Gold. Dzięki niej po raz
pierwszy w Ŝyciu poczuł się waŜny. W jej towarzystwie cichy, zrówno-waŜony, jasnowłosy młody
student astronomii czuł, Ŝe mógłby podbić wszechświat.
Pobrali się na ostatnim roku studiów, choć Grant wiedział, Ŝe spędzi cztery lata w obserwatorium
na KsięŜycu. Marjorie w tym czasie miała odbywać swoją SłuŜbę Publiczną w Mię-
dzynarodowych Siłach Pokojowych, tropiąc tajne fabryki broni biologicznej w dŜunglach Azji
Południowo-Wschodniej i Ame-ryki Łacińskiej.
JednakŜe byli młodzi i ich miłość nie mogła czekać. Pobrali się mimo zastrzeŜeń rodziców.
- Będę przylatywać z KsięŜyca co parę miesięcy - powie-dział Grant, gdy leŜeli razem w łóŜku i
rozmyślali o następnych czterech latach.
- Wtedy będę brać urlop - obiecała Marjorie.
- Przed wypełnieniem zobowiązań będę juŜ miał doktorat.
- Dostaniesz posadę na kaŜdym uniwersytecie.
- A wtedy moŜemy zacząć starania o dziecko.
- Chłopca.
- Nie chcesz mieć córki?
- Później. Jak juŜ nauczę się być matką. Wtedy moŜemy mieć córkę.
Grant uśmiechnął się w ciemności sypialni, pocałował Mar-jorie i zaczęli się kochać. Były to
bezpieczne dni jej cyklu. Oboje ukończyli studia z wyróŜnieniem, przy czym Grant jako najlepszy
na roku. Marjorie, zgodnie z oczekiwaniami, zo-stała skierowana do pracy w siłach pokojowych.
Grant był wstrząśnięty, gdy dostał przydział nie do obserwatorium po dru-giej stronie KsięŜyca, ale
do Stacji Badawczej Thomas Gold na orbicie Jowisza, ponad siedemset milionów kilometrów od
Mar-jorie nawet w czasie maksymalnego zbliŜenia do Ziemi.
,...po której stoi pan stronie”
Ojciec Granta radził zachować cierpliwość. - Jeśli chcą cię tam wysłać, to muszą mieć powody.
Trze-ba pogodzić się z sytuacją, synu.
Grant stwierdził, Ŝe nie potrafi tego zrobić. Brakowało mu cierpliwości, mimo najŜarliwszych
modlitw. Jego ojciec był czło-wiekiem potulnym i ustępliwym, i co przez to zyskał? śycie na
uboczu i w biedzie oraz protekcjonalne uśmiechy za plecami. To nie dla mnie, powiedział sobie
Grant.
Wbrew radzie pojednawczego ojca rozpoczął walkę o zmia-nę skierowania, wędrując przez kolejne
biura aŜ do gabinetu re-gionalnego dyrektora północno-wschodniego okręgu Nowej Mo-ralności.
- Nie mogę spędzić czterech lat na Jowiszu - upierał się.
- Jestem Ŝonaty! Nie mogę być tak daleko przez cztery lata! Poza tym jestem astrofizykiem i na
Jowiszu moja specjalizacja nie jest potrzebna. Zmarnuję cztery lata! Jak mam zrobić dokto-rat,
kiedy tam nie prowadzi się Ŝadnych badań astrofizycznych? Dyrektor regionalny siedział sztywno
wyprostowany na krześle z wysokim oparciem, z łokciami wspartymi na blacie wielkiego
dębowego biurka i smukłymi dłońmi złączonymi czub-kami palców. Nazywał się Ellis Beech. Był
powaŜnym Afroame-rykaninem o skórze barwy sadzy. Twarz miał chudą, pociągłą, ze szpiczastym
podbródkiem; brązowoŜółte ponure oczy nie-wzruszenie wpatrywały się w petenta przez całą jego
natarczywą, błagalną tyradę.
Wreszcie Grantowi zabrakło słów. Nie wiedział, co jeszcze mógłby dodać. Starał się zapanować
nad gniewem, ale był pew-ny, Ŝe nadmiernie podniósł głos, zdradzając swoje oburzenie i
zdenerwowanie. Nigdy nie okazuj złości, radził mu ojciec. Bądź spokojny, rozsądny. Gniew rodzi
gniew; jeśli chcesz, Ŝeby dy-rektor spojrzał na problem z twojego punktu widzenia, postaraj się go
nie zrazić.
Grant zgarbił się na krześle, czekając na odpowiedź. Dy-rektor nie wyglądał na zraŜonego. Grant
miał wraŜenie, Ŝe nie usłyszał nawet połowy z tego, co mu powiedział. Biurko było zarzucone
papierami, od cienkich pojedynczych arkuszy po grube tomy w czerwonych oprawach, a ekran
komputera migał denerwująco. Było jasne, Ŝe Beech jest bardzo waŜną i bardzo zajętą osobą, choć
jego telefon nie zadzwonił ani razu, od kie-dy Grant przemierzył gruby dywan wyłoŜonego
boazerią gabi-netu.
- Miałem lecieć na drugą stronę - wymamrotał, próbując skłonić zadumanego męŜczyznę do jakiejś
reakcji. - Jestem tego świadom - rzekł wreszcie Beech. I dodał:
- Niestety, jest pan potrzebny na Jowiszu.
- Jak mogę być pot...
- Pozwól, młody człowieku, wyjaśnię panu sytuację.
Grant pokiwał głową.
- Naukowcy pracują w stacji badawczej na orbicie Jowi-sza od prawie dwudziestu lat - podjął
Beech, kładąc leciutki na-cisk na słowo „naukowcy”. - Interesują się formami Ŝycia od-krytymi na
dwóch księŜycach planety.
- Trzech - poprawił Grant odruchowo. - A poza tym zna-leźli formy Ŝycia w atmosferze Jowisza.
Beech ciągnął niewzruszenie:
- Prace te są niezwykle kosztowne. Naukowcy trwonią pieniądze, które mogłyby zostać
spoŜytkowane na pomoc bied-nym i pokrzywdzonym przez los tutaj, na Ziemi. Nim Grant zdąŜył
coś powiedzieć, Beech ruchem dłoni na-kazał mu milczenie.
- Mimo to Nowa Moralność nie sprzeciwia się ich działal-ności. Choć wielu z nich robi wszystko,
co w swojej mocy, Ŝeby podwaŜyć prawdą Pisma Świętego, pozwalamy im konty-nuować
bezboŜne badania.
Grant nie uwaŜał za bezboŜne badań nad algami i mikroba-mi Ŝyjącymi w skutych lodem morzach
księŜyców Jowisza. Czy próbę pełnego zrozumienia boskiego dzieła moŜna uwaŜać za bez-boŜną?
- Dlaczego nie sprzeciwiamy się trwonieniu funduszy i cza-su? - zapytał Beech retorycznie. -
PoniewaŜ Nowa Moralność i bogobojne organizacje w innych krajach muszą wchodzić w
kompromis z Międzynarodową Administracją Astronautyczną... i globalną strukturą władzy
finansowej, pozwolę sobie dodać. - Kompromis? - zdumiał się Grant.
- Fuzja. Synteza jądrowa. Ekonomiczny dobrobyt świata zaleŜy od elektrowni termojądrowych.
Bez energii z syntezy nasz świat powróci do nędzy, chaosu i zepsucia, z którego lęgły się wojny i
terroryzm we wcześniejszych latach. Dzięki fuzji pod-wyŜszymy poziom Ŝycia nawet
największych nędzarzy, zanie-siemy nadzieję i ocalenie w najbardziej zacofane zakątki Ziemi.
Grant rozumiał jego racje.
- A paliwo do fuzji, czyli izotopy wodoru i helu, pochodzą z Jowisza.
- OtóŜ to. - Beech ponuro pokiwał głową. - Pierwsze elek-trownie termojądrowe wykorzystywały
izotopy z KsięŜyca, ale ich pozyskiwanie okazało się zbyt drogie. Natomiast atmosfera Jowisza jest
dosłownie gęsta od paliw termojądrowych. Zauto-matyzowane czerparki przywoŜą tony izotopów.
- Ale co to ma wspólnego z badaniami naukowymi prowa-dzonymi na orbicie Jowisza?
Beech rozłoŜył ręce, jakby mówiąc: Proszę mnie nie winić. - Kiedy Nowa Moralność wykazała, Ŝe
fundusze pochła-niane przez badania mogłyby zostać znacznie lepiej wykorzysta-ne na Ziemi,
humaniści z MAA i globalni ekonomiści zaŜądali kontynuowania badań. Zdecydowanie sprzeciwili
się zakończe-niu działalności naukowej.
Całe szczęście, pomyślał Grant.
- W ten sposób doszło do kompromisu: naukowcy mogą kontynuować prace, dopóki będą one
finansowane z zysków, jakie przynoszą czerparki.
- Paliwa termojądrowe płacą za operacje badawcze - pod-sumował Grant.
- Tak, tak właśnie było przez dziesięć ostatnich lat. - Ale co to ma wspólnego ze mną? Dlaczego
wysyłacie mnie na Jowisza?
- Wiemy, czym zajmują się naukowcy na księŜycach Jo-wisza. Ale w ubiegłym roku wysłali sondę
na samą planetę. - Wysłali mnóstwo sond na Jowisza.
- Ta była załogowa.
Grant sapnął ze zdumienia.
- Sonda załogowa? Jest pan pewien? Nigdy nie słyszałem o czymś takim.
- My równieŜ. Zrobili to w sekrecie.
- Nie wierzę. Jak mogliby...
- Dlatego wysyłamy pana na orbitę Jowisza. Musimy się dowiedzieć, do czego zmierzają ci
bezboŜni humaniści - rzekł Beech stanowczym tonem.
- Mnie? Chcecie, Ŝebym ich szpiegował?
- Musimy wiedzieć, co robią i dlaczego nie informują o swoich poczynaniach nawet MAA.
- PrzecieŜ ja nie jestem szpiegiem. Sam jestem naukow-cem!
PowaŜna twarz Beecha skrzywiła się w grymasie niezado-wolenia.
- Panie Archer, z pewnością zakłada pan, iŜ moŜna być jednocześnie naukowcem i wierzącym.
- Tak! Między nauką i wiarą nie ma Ŝadnej fundamentalnej sprzeczności.
- MoŜliwe. Ale tam, w stacji badawczej na orbicie Jowisza, naukowcy robią coś, co pragną przed
nami ukryć. Musimy się dowiedzieć, co knują.
\
- Ale... dlaczego ja?
- Niezbadane są wyroki boskie, mój chłopcze. Został pan wybrany. Proszę pogodzić się z tym
faktem. - To zniszczy mi Ŝycie - zaprotestował Grant. - Cztery lata bez Ŝony, cztery lata stracone
na Bóg wie co. Nigdy nie zrobię doktoratu!
Beech ponownie pokiwał głową.
- Tak, to ofiara, zdaję sobie sprawę. Ale powinien pan się ra-dować, gdyŜ to zaszczytne
poświęcenie.
- Łatwo panu mówić. To moje Ŝycie zostanie przewrócone do góry nogami.
- Coś panu wyjaśnię - rzekł Beech, stukając czubkiem pal-ca w zasłany papierami blat biurka. -
Czy ma pan pojęcie, jak wyglądał świat, zanim Nowa Moralność i inne organizacje prze-jęły
władzę polityczną w większości krajów? Grant lekko przesunął się na krześle.
- Było mnóstwo problemów...
- Ha! - parsknął Beech.
Grant spostrzegł, Ŝe jego oczy mają barwę lwich ślepiów.
I Ŝe Beech patrzy na niego niczym lew na gazelę.
- To znaczy, ekonomicznych, społecznych... - Świat był dołem kloacznym! - warknął Beech. -
Korup-cja i zepsucie. Brak moralnego przywództwa. Politycy spełnia-jący najdziksze zachcianki
grup nacisku, przeprowadzający gło-sowania i walczący o popularność, nie zwracający uwagi na
prawdziwe problemy, które narastały i piętrzyły się. - Przepaść między bogatymi i biednymi
poszerzała się co-raz bardziej - wyrecytował Grant, wspominając lekcje z liceum. - I to
doprowadziło do terroryzmu, zamieszek, zbrodni. - Beech lekko podniósł głos. - Na całym świecie
szalały wojny domowe. Terroryści uŜywali broni biologicznej. - Tragedia w Kalkucie.
- Trzy miliony ofiar.
- I Sao Paolo.
- Kolejne dwa miliony.
Grant widział filmy w szkole: sterty trupów na ulicach, ra-townicy w skafandrach kosmicznych,
mających ich chronić przed śmiercionośnymi czynnikami biologicznymi. - Rządy były
sparaliŜowane, niezdolne do działania - podjął Beech ostro - dopóki duch boski nie powrócił w
korytarze władzy. - Nastąpiło coś w rodzaju cudu, prawda? - mruknął Grant.
Beech potrząsnął głową.
- To nie był cud, tylko wynik cięŜkiej pracy uczciwych, bogobojnych ludzi. Przejęliśmy kontrolę
nad rządami na całym świecie, my, Nowa Moralność, Światło Allacha, Święci Aposto-łowie w
Europie.
- Ruch Nowe Tao w Azji - dodał Grant.
- Tak, tak. A dlaczego powiodło nam się wprowadzenie siły i mądrości moralnej na arenę
polityczną? Bo religia jest syste-mem dwójkowym.
- Jakim?
- Dwójkowym. Nakazy religijne opierają się na zasadach moralnych. Jest dobro i jest zło. Nic
pośrodku. Nic! W religii nie ma miejsca na krętactwa polityków. Dobro lub zło, czerń lub biel,
wejście lub wyjście. System dwójkowy. - Dlatego Nowa Moralność odniosła sukces tam, gdzie za-
wiodły inne ruchy reformatorskie - powiedział Grant, akceptu-jąc argumenty Beecha.
- OtóŜ to. Dlatego mogliśmy oczyścić dotknięte plagą prze-stępczości ulice naszych miast. Dlatego
mogliśmy rozpędzić wszystkie te samozwańcze grupy, które rzekomo działały w obronie praw
obywatelskich, a w rzeczywistości dąŜyły do uzyskania społecznej aprobaty na wszelkie grzeszne
czyny. Dla-tego mogliśmy zaprowadzić ład i zapewnić stabilizację naszemu narodowi - i całemu
światu.
Grant musiał przyznać, Ŝe świat pod bogobojnymi, silnymi moralnie rządami organizacji w rodzaju
Nowej Moralności był znacznie lepszy od tego, który znał z lekcji historii - od świata zepsucia i
rozpasania.
- Działamy w imię BoŜe - ciągnął Beech z ogniem w oczach, wypręŜony jak struna, z dłońmi
ułoŜonymi płasko na biurku. - Karmimy biednych, niesiemy wykształcenie i oświecenie miesz-
kańcom nawet najbardziej zapadłych części Azji, Afryki i Ame-ryki Południowej.
Ustabilizowaliśmy przyrost naturalny świata bez mordowania nienarodzonych. Podnosimy
standard Ŝycia naj-biedniejszych z biednych.
Grantowi kręciło się w głowie.
- Ale co to ma wspólnego z Jowiszem... i ze mną?
Beech surowo zmierzył go wzrokiem.
- Młody człowieku, w Ŝyciu kaŜdego nadchodzi chwila, kiedy trzeba dokonać wyboru między
dobrem i złem. Musi pan zadecydować, po której stoi stronie: Boga czy Mamona. - Nie rozumiem.
- Naukowcy na Jowiszu coś knują, coś chcą zachować w sekrecie. Musimy się dowiedzieć, co robią
i dlaczego skry-wają przed nami swoje poczynania.
- Czy to nie jest zadanie dla MAA? PrzecieŜ to oni kierują badaniami naukowymi.
- Mamy przedstawicieli w Międzynarodowej Administracji Astronautycznej.
- W takim razie dlaczego nie zostawicie tego MAA?
Niemal z politowaniem Beech powiedział:
- Ceną za wielką władzę jest wielka odpowiedzialność. Chcąc utrzymać stabilność i mieć pewność,
Ŝe nikt - naukowiec, re-wolucjonista czy szalony terrorysta - nie zagrozi zdobytym z wielkim
trudem osiągnięciom, musimy sprawować kontrolę nad wszystkimi razem i kaŜdym z osobna, na
całym świecie. - Kontrolować kaŜdego?
- Tak. Naukowcy na Jowiszu myślą, Ŝe nie podlegają na-szej władzy. Musimy im pokazać, Ŝe jest
inaczej. Pan został wybrany na agenta, który zapoczątkuje bolesną lekcję. Pan po-moŜe nam
dowiedzieć się, do czego zmierzają i w jakim celu. Grant był zbyt skonsternowany, Ŝeby
odpowiedzieć. Zro-zumiał, Ŝe klamka zapadła. Poleci na Jowisza, aby się dowie-dzieć, co robią
naukowcy. Nie wykręci się od tej powinności. Siedział przed biurkiem Beecha z mętlikiem w
głowie, roz-darty między poczuciem obowiązku a oburzeniem, Ŝe nie ma absolutnie Ŝadnego
wpływu na decyzję dotyczącą czterech na-stępnych lat jego Ŝycia.
Czy tego chce, czy nie, poleci na Jowisza.
Z niespodziewanym uśmiechem Beech dodał:
- Oczywiście, jeśli szybko wywiąŜe się pan z zadania, moŜe zdołamy załatwić przeniesienie do
innej placówki badawczej, ta-kiej jak obserwatorium po drugiej stronie. - Na KsięŜycu? - Grant
chwycił się słomki.
PowaŜnie kiwając głową, Beech zaznaczył:
- W zamian za satysfakcjonujące nas wyniki. Nadzieje Granta zgasły. Kij i marchewka,
uświadomił so-bie. KsięŜyc jest marchewką, która ma zdopingować mnie do zrobienia tego, na
czym im zaleŜy.
- Na stacji Jowisza będzie pan zdany wyłącznie na siebie - podjął Beech. - Nikt nie będzie znał
prawdziwego powodu pańskiego pobytu, a pan nikomu go nie wyjawi. Grant nie skomentował.
- Ale nie będzie pan sam, panie Archer. Będzie pan pod stałą obserwacją.
- Pod obserwacją?
Z nieznacznym uśmiechem Beech oznajmił:
- Bóg pana widzi, Archer. Bóg będzie miał baczenie na kaŜ-dy pański ruch, kaŜdy oddech, kaŜdą
myśl, która wpadnie panu do głowy.
Bezkresny ocean
To bezkresny ocean, ponad dziesięć razy większy od całej planety Ziemi. Pod wirującymi
chmurami, które pokrywają Jo-wisza od bieguna do bieguna, ocean nigdy nie zaznał światła Słońca
ani nie poczuł twardych, ograniczających konturów lądu. Fale nie uderzają w urwiste brzegi, nie
ryczą na piaszczystej plaŜy, bo na ogromnej powierzchni Jowisza nie ma lądu, nie ma nawet wyspy
czy rafy. Grzywacze oceanu przewalają się bez przeszkód, wiecznie.
Podgrzewane z dołu przez wrzące jądro planety, szaleńczo zakręcane przez hiperkinetyczny ruch
obrotowy Jowisza, dzikie prądy pędzą przez bezkresne rrorze niczym nawałnice wysoko-ściowe w
górnych warstwach atmosfety. Długie i potęŜne fale z szaleńczym rykiem nieustannie okrąŜają
glob. Ocean burzą po-tęŜne sztormy i tajfuny większe niŜ całe planety, wyjące z furią przez długie
stulecia. To największy, najgłębszy, najbardziej po-tęŜny, najbardziej dynamiczny i straszliwy
ocean w całym Ukła-dzie Słonecznym.
Jowisz, największa ze wszystkich planet, objętością prze-wyŜsza Ziemię ponad tysiąckrotnie,
natomiast masą ponad trzy-sta razy. Jest taki wielki, Ŝe z łatwością mógłby wchłonąć wszyst-kie
inne planety układu. Sama Wielka Czerwona Plama, burza, która szaleje od wieków, jest większa
od Ziemi. Plama jest je-dyną charakterystyczną cechą wśród niezliczonych wirów i smug
pędzących bez opamiętania chmur.
Jowisz składa się głównie z najlŜejszych pierwiastków, wo-doru i helu, bardziej przypominając
gwiazdę niŜ planetę. Mimo swojego rozmiaru i masy obraca się wokół osi w niecałe dzie-sięć
godzin, a szybki ruch obrotowy powoduje wyraźne spłasz-czenie na biegunach. Jowisz przypomina
wielką pasiastą piłkę plaŜową, spłaszczoną pod cięŜarem niewidzialnego dziecka. Pod wpływem
szybkiego ruchu planety gruba pokrywa chmur rwie się na pasma i wstęgi o wielu odcieniach:
bladoŜół-te, szafranowo-pomarańczowe, białe, płowoŜółto-brązowe, nie-bieskawe, róŜowe,
czerwone. Tytaniczne huragany gnają chmury z prędkością setek kilometrów na godzinę. Skąd
biorą się kolory chmur? Co leŜy pod nimi? Od ponad stulecia astronomowie wysyłali sondy w
atmosferę Jowisza, lecz ledwo próbniki spe-netrowały wierzchnią warstwę, miaŜdŜyło je kolosalne
ciśnie-nie.
Ale dociekliwi badacze nie poddali się i z czasem stwierdzi-li, Ŝe pięćdziesiąt tysięcy kilometrów -
czyli niemal cztery razy więcej niŜ wynosi średnica Ziemi - pod chmurami leŜy bezkre-sny ocean
prawie jedenastokrotnie większy od całej Ziemi i głę-boki na pięć tysięcy kilometrów. Tworzy go
woda przesycona związkami amoniaku i siarki, silnie zakwaszona, lecz tym nie-mniej woda, a w
Układzie Słonecznym wszędzie tam, gdzie występuje woda, tam istnieje Ŝycie.
Czy jest Ŝycie w ogromnym, głębokim oceanie Jowisza?
Frachtowiec Orał Roberta
- Chcesz powiedzieć, Ŝe twoja Ŝona z domu nazywa się Gold? - zapytał Raoul Tavalera.
Grant pokiwał głową.
- Zgadza się.
- Tak samo jak stacja badawcza?
Tavalera miał długą końską twarz, zęby jakby o parę nume-rów za duŜe, wodniste wytrzeszczone
oczy i krzaczaste czarne brwi. Razem wziąwszy wyglądał na ponuraka. Gęste kręcone włosy na
rozkaz srogiej kapitan wiązał w długi kucyk. - To tylko zbieg okoliczności - odparł Grant. - Nie
ma Ŝadnego pokrewieństwa. Stacja nosi imię Thomasa Golda, astro-noma z dwudziestego wieku.
Brytyjczyka, jak sądzę. - Pewnie śyda.
Grand poczuł, jak brwi wędrują mu w górę. - Oni zawsze zmieniali nazwiska, wiesz, Ŝeby nikt się
nie poła-pał, Ŝe są śydami. Pewnie nazywał się Goldberg albo Goldstein. Grant powstrzymał się
od komentarza. Siedział z Tavalerą przy jedynym stole w obskurnym, ciasnym kambuzie. Tavalera,
takŜe świeŜo upieczony absolwent, był inŜynierem i zamierzał odpracować dwa lata SłuŜby
Publicznej na pokładzie czerparki. Byli sami; załoga obsadzała stanowiska robocze. Automaty zje-
dzeniem i piciem o tej porze były zimne i puste. Porysowane, wyświechtane metalowe grodzie i
pokład świadczyły o wielolet-niej eksploatacji frachtowca.
Grant poszedł do kambuza, Ŝeby na krótko oderwać się od studiowania informacji dotyczących
olbrzymiej planety. Więk-szość czasu w trakcie nuŜącej podróŜy do Stacji Badawczej Gold spędzał
na nadrabianiu braków w wiedzy o Jowiszu i jego świ-cie księŜyców.
Tavalera zjawił się chwilę później. Najwyraźniej nie miał nic lepszego do roboty, bo postanowił
wciągnąć go w rozmowę. Czy daje do zrozumienia, Ŝe Marjorie jest śydówką? - za-stanowił się
Grant. UwaŜał, Ŝe to miły zbieg okoliczności, Ŝe
20__________________________________________Ben Bova stacja badawcza, do której się
kieruje, nosi to samo nazwisko co jego Ŝona. Uznał to za dobry omen - co oczywiście nie znaczy,
Ŝe wierzył w omeny. Coś takiego byłoby zabobonem, praktycz-nie grzechem, ale potrzebował
czegoś, co podnosiłoby go na duchu w czasie tej długiej, powolnej, nieprawdopodobnie nud-nej
podróŜy do układu Jowisza.
Grant myślał, Ŝe pomknie do celu na pokładzie jednego z nowych statków o napędzie
termojądrowym, które większość drogi pokonywały ze stałym przyspieszeniem, co skracało czas
podróŜy do kilku tygodni. Marzenie ściętej głowy! Absolwenci podróŜowali najtańszymi
dostępnymi środkami transportu, co znaczyło, Ŝe obaj z Tavalerą będą tkwić na tym gruchocie
przez ponad pół roku. W największe osłupienie wprawiła go informa-cja, Ŝe czas przelotu nie
wlicza się do okresu SłuŜby Publicznej. - SłuŜba Publiczna - powiedział cierpko urzędnik Nowej
Moralności, kiedy Grant rejestrował się przed wyjazdem - jest dokładnie tym, co słyszysz: pracą
dla dobra publicznego. Prze-lot statkiem kosmicznym nie jest słuŜbą, tylko wypoczynkiem. Grant
wykłócał się na kolejnych szczeblach administracji aŜ do samego urzędu państwowego, ale
jedynym, co zyskał, była reputacja upierdliwca. Nie pomogły nawet modlitwy. We-dług
regulaminu podróŜ była czasem wolnym i kropka. Ładny mi czas wolny, pomyślał Grant. Roberts
był stary i powolny, szary i ponury. Jednostka załogowa obracała się na długiej linie wokół
masywnego modułu towarowego, dzięki cze-mu panowała w niej sztuczna grawitacja równa mniej
więcej połowie ziemskiej. Kwatery Granta i Tavalery były ciasną klitką wielkości trumny z
dwiema kojami wciśniętymi jedna nad drugą w ten sposób, Ŝe zaledwie dziesięć centymetrów
przestrzeni dzieliło nos Granta od zarwanego materaca Tavalery. Na przygnębiającym,
rozlatującym się frachtowcu do prze-wozu rudy nie było miejsca nawet na kapliczkę. Grant odpra-
wiał niedzielne modły w zmaltretowanym kambuzie, korzysta-jąc z nagranych naboŜeństw ojca i
mając nadzieję, Ŝe ani Tavale-ra, ani nikt z załogi nie przeszkodzi mu w praktykach religij-nych.
Gburowata, siwowłosa kapitan warczała na niego, ilekroć się spotkali. „Nie wchodź nikomu w
drogę, mądralo!” - to były Jowisz ________________________________________2J_ najmilsze
słowa, jakie od niej usłyszał. Członkowie załogi - trzech męŜczyzn i trzy kobiety - całkowicie
ignorowali pasaŜerów. Wszyscy posługiwali się słownictwem, za które na Ziemi stanę-liby przed
lokalną komisją obyczajowości. Grant w samotności nagrywał długie wiadomości dla Mar-jorie,
czy była w Ugandzie, w Brazylii czy w ruinach KambodŜy. Łączność wideo w czasie
rzeczywistym nie była moŜliwa: ro-snąca odległość między Ziemią a Robertsem powodowała
coraz dłuŜsze opóźnienia w przekazie, udaremniając wszelkie próby przeprowadzenia normalnej
rozmowy. Marjorie rzadziej przysy-łała mu wiadomości, ale przecieŜ miała o wiele więcej zajęć.
Zawsze wyglądała na zadowoloną i pełną optymizmu. KaŜdą wiadomość kończyła podaniem ilości
godzin dzielących Granta od powrotu na Ziemię.
- Trzydzieści dwa tysiące sto siedemnaście godzin i znowu będziemy razem, kochanie - mówiła. -
Z kaŜdą sekundą jesteś coraz bliŜej mnie.
Za kaŜdym razem, gdy myślał o liczbach, był bliski załama-nia i płaczu.
Szukał ucieczki w poszerzaniu wiedzy o Jowiszu, godzina-mi przesiadując w ciasnej, obskurnej
mesie, metalowym sze-ścianie z trudem mieszczącym przykręcony śrubami stół i czte-ry
plastikowe krzesła, chyba najbardziej niewygodne w Układzie Słonecznym. Tam spędzał
większość czasu, zostawiając klau-strofobiczny przedział sypialny Tavalerze. Wsuwał się na koję
dopiero wtedy, gdy oczy mu się zamykały od ślęczenia przed ekranem w grodzi, połączonym z
jego osobistym komputerem. Członkowie załogi od czasu do czasu zachodzili do mesy, ale
generalnie nie odzywali się do niego. Tylko kapitan mu prze-szkadzała swoim utyskiwaniem, Ŝe
zmuszono ją do przewoŜe-nia darmozjadów. Dla niej był zbędnym bagaŜem, bezcelowo
zuŜywającym powietrze i Ŝywność. Do Tavalery odnosiła się z większą tolerancją; on przynajmniej
był mechanikiem i miał robić w układzie Jowisza coś poŜytecznego. Granta uwaŜała za
potencjalnego jajogłowca, który będzie bawić się na stacji ba-dawczej, zamiast wykonywać
prawdziwą robotę. Grant starał się ignorować jej wrogość i z uporem zajmo-wał się studiami.
Chciał przed przybyciem do stacji Gold przy-swoić sobie wszystko, co w owym czasie wiedziano o
Jowi-szu. Skoro musiał spędzić tam cztery lata, zamierzał wykorzy-stać czas produktywnie, nie
tylko jako szpicel Nowej Moralno-ści.
Na zwykle ponurej twarzy Tavalery gościło rozbawienie.
Szczerzył wielkie zęby w szerokim uśmiechu.
- Ja cię chrzanię, człowieku, chajtnąłeś się z śydówką.
Grant zdusił ogień irytacji.
- Ona nie jest śydówką, a gdyby nawet, to co z tego? Tavalera pochylił się nad wąskim stołem tak
mocno, Ŝe Grant poczuł jego nieprzyjemny oddech.
- Rzecz w tym, Ŝe oni nie wierzą w seks po ślubie. Poderwał głowę i zaniósł się długim,
szczekliwym śmie-chem. Grant wlepił w niego oczy. O to chodziło w tej rozmo-wie? - zapytał się
w duchu. Chciał mnie nabrać na kawał z długą brodą?
Śmiejąc się, Tavalera wytknął go palcem.
- śałuj, Ŝe nie widziałeś swojej miny, geniuszu! Była niesa-mowita!
Grant zmusił się do uśmiechu.
- Chyba dałem się nabrać, co?
- Pewnie.
Pogadali jeszcze przez parę minut, ale Grant wymyślił jakąś wymówkę i pomknął do mesy, Ŝeby
wrócić do pracy. Idąc krót-kim korytarzem przez środek modułu mieszkalnego, zastana-wiał się, o
co chodziło Tavalerze. Czy coś się kryło pod jego prymitywnymi Ŝartami? Czy rozmowa o śydach
była jakimś sprawdzianem? Nowa Moralność wszędzie ma agentów, czuj-nie wypatrujących
wichrzycieli i wywrotowych idei. MoŜe fak-tycznie mnie obserwują, Ŝeby ocenić, czy będę
wiarygodnym szpiegiem? Beech dał do zrozumienia, Ŝe będą mieć mnie na oku. Czy Tavalera
donosi swoim zwierzchnikom z NM? Najprawdopodobniej Tavalera był tym, za kogo się poda-
wał, czyli świeŜo upieczonym inŜynierem z niedojrzałym poczu-ciem humoru. Grant jednak uznał,
Ŝe moŜe być donosicielem, informującym najbliŜszego agenta NM o nieprawomyślnych za-
chowaniach. Notka pochwalna dobrze wyglądałaby w jego ak-tach.
Podejście
Przez ponad tydzień po parę godzin dziennie Grant patrzył, jak spłaszczony glob Jowisza
powiększa się powoli, gdy stary, wysłuŜony Roberts zbliŜał się do planety. Minęło go bliskie
spotkanie z Marsem; czerwona planeta znajdowała się po drugiej stronie Słońca, kiedy przecinali
jej or-bitę. Przez Pas Asteroid przepłynęli tak, jakby go wcale nie było - ani jedna skała, ani jeden
kamyk nie pojawił się w polu widze-nia. Radar statku wychwycił kilka dalekich ech, ale Ŝaden
obiekt nie był na tyle duŜy, by zalśnić w promieniach Słońca. Z Jowiszem sprawa przedstawiała
się zgoła inaczej. Król planet Układu Słonecznego, dość wielki, by pomieścić w sobie wiele
odpowiedników Ziemi, prezentował się spektakularnie. Jak na króla przystało, wędrował po niebie
w otoczeniu orszaku. Dzień po dniu Grant z głodem w oczach patrzył, jak cztery naj-większe
satelity tańczą wokół swojego pana. Czuł się jak sam stary Galileusz, obserwując kwartet małych
światów orbitują-cych wokół kolosalnego, pasiastego globu. Nieświadomie wyniósł codzienne
obserwacje do rangi ry-tuału. Szedł do mesy zaraz po śniadaniu, zawsze sam. Nie pragnął
towarzystwa, zwłaszcza Tavalery’ego. W mesie pod-łączał palmtop do systemu i uzyskiwał dostęp
do kamer stat-ku. KaŜdy dzień zaczynał od wyświetlania widoku Jowisza w czasie rzeczywistym,
bez powiększenia. Chciał widzieć co-raz bliŜszą planetę taką, jaką zobaczyłby, gdyby przebywał na
zewnątrz i patrzył gołym okiem. Dopiero później wczytywał program powiększający i
przystępował do dokładniejszej in-spekcji.
Jowisz powiększał się z dnia na dzień. Grant zaczął do-strzegać inne, mniejsze księŜyce, okrąŜające
masywną bryłę pla-nety: maleńkie kropeczki, nawet przy największym powiększe-niu kamer.
Przechwycone asteroidy, nie ulega wątpliwości; drobne światki pojmane przez króla i zmuszone do
okrąŜania jego maje-statu, dopóki nie zbliŜą się zbyt mocno i nie zostaną rozerwane przez
kolosalną grawitacją.
Pewne rzeczy sprawiły mu zawód. Pasma chmur okazały się ciemniejsze i mniej kolorowe, niŜ się
spodziewał. Barwy były stonowane, przygaszone w porównaniu z tymi, które widział na filmach.
Zrozumiał, Ŝe odcienie zostały sztucznie wzmocnione, Ŝeby wyraźniej pokazać ruch chmur. Nie
mógł teŜ dostrzec cien-kich pierścieni nad równikiem Jowisza, niezaleŜnie od usilnych starań.
Kamery statku miały za małą rozdzielczość. - Rzuć okiem na Io, mądralo.
Grant poderwał głowę i w otwartym włazie mesy zobaczył kapitan. Była to kanciasta, surowa
kobieta o szaroblond wło-sach, po wojskowemu ściętych na zapałkę, podkreślających zie-mistą
cerę. Jej spłowiały oliwkowo-zielony kombinezon wyda-wał się wymięty, wystrzępiony,
bezkształtny. W grubych pal-cach trzymała pusty plastikowy kubek.
- Prometeusz wybucha - powiedziała.
Po raz pierwszy w czasie długiej podróŜy przemówiła do niego bez warczenia. Grant był zbyt
zaskoczony, Ŝeby coś po-wiedzieć. Siedział przy stole jak sparaliŜowany. Ze zirytowaną miną
kapitan podeszła bliŜej, pochyliła się nad jego ramieniem i wyszczekała komendy do palmtopa.
Ekran na grodzi zamrugał. Ukazał się na nim cętkowany pomarańczo-wo-czerwony glob Io,
najbardziej wewnętrzny z czterech du-Ŝych księŜyców galileuszowych.
- Wygląda jak pizza - mruknęła.
Grant zobaczył, Ŝe Io faktycznie przypomina pizzę, pokrytą gorącą siarką zamiast serem, przybraną
kraterami i wulkanami w miejsce pieczarek czy plasterków kiełbasy. Kapitan wydała kolejne
polecenie i widok Io uległ tak szyb-kiemu powiększeniu, Ŝe Grantowi niemal zakręciło się w gło-
wie. Pomarańczowa od siarki tarcza ostrą krzywizną odcinała się od czarnego kosmosu. Grant
dostrzegł brudnoŜółty pióro-pusz na tle ciemności.
- Prometeusz znowu się brandzluje - zaśmiała się kapitan.
Ignorując jej grubiaństwo, Grant wreszcie odzyskał głos.
- Dziękuję.
- Czekaj, nie spiesz się tak do ucieczki. - Wydała następne pole-cenie, pochylając się tak blisko, Ŝe
Grant poczuł woń jej potu i ciepło ciała. - Cierpliwości. - Wyprostowała się, gdy Io znowu się
oddaliła. Grant wbijał oczy w ekran.
- Czego mam wypatrywać?
- Zobaczysz.
Plamisty czerwono-Ŝółty dysk nagle zamrugał. Ułamek se-kundy później Grant zrozumiał, Ŝe Io
weszła w szeroki, głęboki cień Jowisza.
- Daj jej chwilę - wyszeptała kapitan za jego plecami. Grant zobaczył słabą zielonkawą poświatę,
upiornie bladą, chorobliwą, jak gasnące światło jakiegoś dziwacznego głęboko-morskiego
stworzenia. Zdziwienie odebrało mu mowę. - Cząstki wysokoenergetyczne z magnetosfery
Jowisza roz-Ŝarzają atmosferę Io. Światło jest słabe, widać je tylko w cieniu Jowisza.
Racja, pomyślał Grant. Gdzieś o tym czytał. Atomy tlenu i siarki wzbudzone przez zderzenia z
cząsteczkami magnetosfe-ry. Jak zorze na Ziemi, ten sam mechanizm fizyczny. Ale ogląda-nie
zjawiska na własne oczy stanowiło nadzwyczajną premię. - Dziękuję - powtórzył, odwracając się
od ekranu.
Kapitan wzruszyła cięŜkimi ramionami.
- Jak byłam w twoim wieku, chciałam zostać naukowcem. Chciałam badać Układ Słoneczny.
Szukać nowego Ŝycia, dokony-wać odkryć. - Westchnęła cięŜko. - Zamiast tego pilotuję tę balię. -
To waŜna praca.
- O tak, z pewnością. - Mówiła z akcentem, którego Grant nie potrafił zidentyfikować. Rosyjski?
Polski? - Przez większość czasu komputer kieruje statkiem, a ja nie mam nic innego do roboty, jak
tylko pilnować, Ŝeby załoga czegoś nie schrzaniła. Grant nie wiedział, co powiedzieć.
- CóŜ, teraz przynajmniej od czasu do czasu woŜę przy-stojnych młodych mądralińskich - dodała z
niespodziewanym uśmiechem.
Nagle Grant poczuł się w mesie jak w pułapce. - Uch... - zaczął podnosić się z krzesła. - Mam
jeszcze sporo do zrobienia. I muszę wysłać wideogram do Ŝony. Wysy-łam codziennie i...
Kapitan roześmiała się na całe gardło.
- Tak, naturalnie. Rozumiem, urodziwy mądralo. Nie ma powodów do obaw.
Ze śmiechem odwróciła się do ekspresu.
- Dopóki działa system rzeczywistości wirtualnej, absolut-nie nic ci nie grozi, przystojniaczku.
Grant opadł na krzesło, gdy podśmiewając się, nalała kawę do kubka i ruszyła do wyjścia.
Raptem zatrzymała się i odwróciła.
- Przy okazji, na mostku jest bąbel obserwacyjny. Jeśli chcesz popatrzeć na Jowisza bez
pośrednictwa kamer, moŜesz z niego korzystać.
Grant zamrugał ze zdziwienia.
- Uch... dziękuję - wydukał. - Bardzo dziękuję. Przepra-szam, jeśli...
Ale kapitan juŜ szła korytarzem w stroną mostka, zaśmie-wając się pod nosem.
Przez długą chwilę Grant siedział sam, zastanawiając się, czy źle ją zrozumiał i czy nie zrobił z
siebie głupka. Ale wspo-mniała o systemie VR. Słyszał o uŜywaniu symulacji wirtual-nych do
uprawiania seksu. Był pewien, Ŝe właśnie o to jej cho-dziło.
Pokręcił głową, próbując wyrzucić rozmowę z pamięci. Ja z nią? ZadrŜał na samą myśl.
Natychmiast zaczął układać ko-lejną wiadomość dla Marjorie, rzecz jasna nie wspominając o
rozmowie z kapitan. I, wbrew sobie, zastanawiał się, jaki jest seks wirtualny.
Przybycie
Wyglądając przez przejrzysty bąbel ze szkłostali, Grant wi-dział, Ŝe Jowisz jest nic tylko ogromny,
ale teŜ Ŝywy. Weszli juŜ na orbitą. Kolosalna zakrzywiona bryła planety była taka wielka, Ŝe nie
widział nic innego prócz wstęg i wirów chmur, które z zawrotną prędkością pędziły nad
powierzchnią. Chmury zmieniały się i rozkwitały na jego oczach, kołowały w wirach wielkości
Azji, poruszały się i pulsowały jak Ŝywe stworzenia. Błyskawice, nagłe eksplozje światła, migotały
w chmurach niczym lampy sygnalizacyjne.
Grant wiedział, Ŝe w tych chmurach jest Ŝycie. Ogromne baloniaste stworzenia zwane meduzami
Clarke’a, które dryfo-wały na wietrze o sile huraganu. Ptaki, które nigdy nie lądowały, całe Ŝycie
spędzając w powietrzu. Cienkie jak pajęczyna pająki-latawce, które chwytały mikroskopijne spory.
Węglowe makro-cząsteczki łańcuchowe, które powstają w chmurach i dryfują w dół, w kierunku
globalnego oceanu.
Słowa psalmu, nieproszone, zabrzmiały w jego głowie:
Niebiosa głoszą chwałę Boga,
Dzieło rąk Jego nieboskłon obwieszcza...
1 była tam Czerwona Plama, kolosalna wirująca burza, więk-sza od całej Ziemi, szalejąca od ponad
czterystu lat. Błyskawice mrugały wokół jej obwodu; zdaniem Granta wyglądały jak młó-cące
rzęski jakiejś kolosalnej bakterii, która sunie po powierzch-ni gigantycznej planety.
Gdzieś na orbicie równikowej wokół Jowisza krąŜyła Stacja Badawcza Gold, cel jego podróŜy,
największy sztuczny obiekt w Układzie Słonecznym - poza kosmicznymi miastami orbitujący-mi
między Ziemią a KsięŜycem. Mimo swojej wielkości stacja nie była widoczna na tle ogromnej,
przytłaczającej przestrzeni Jowisza. Jak abstrakcyjny obraz, pomyślał Grant, patrząc na gnają-ce
chmury, bladoŜółte, rdzawobrązowe, białe, róŜowe, jasno-niebieskie. Ale dynamiczny obraz,
ruchliwy, zmienny, usiany światłem - i Ŝywy.
Mars był światem martwym, zimnym i milczącym mimo swoich porostów i staroŜytnych ruin przy
urwisku. Wenus była piecem: ospałym, duszącym, bezuŜytecznym. Na Europie, Kal-listo i
Ganimedesie, bliskich księŜycach Jowisza, niemal dorów-nujących wielkością planecie Merkury,
pod płaszczami wiecz-nego lodu istniały kruche ekosystemy mikroskopijnych stwo-rzeń.
Ale w pełnych podziwu oczach Granta potęŜny Jowisz tęt-nił Ŝyciem, tryskał energią.
Przez cztery dni kapitan stopniowo zwiększała ruch obro-towy statku i teraz moduł mieszkalny
krąŜył wokół pustej ładowni na tyle szybko, by na jego pokładzie wytworzyła się grawitacja niemal
równa jednemu g. Po wielu miesiącach Ŝycia w grawita-cji o połowę mniejszej, nagły wzrost
cięŜaru sprawił, Ŝe Grant stale czuł się zmęczony, obolały i zniechęcony. Ale nie wtedy, gdy
przebywał w bąblu obserwacyjnym. Gdy siedział na jedynym wyściełanym fotelu, patrząc na
ogrom Jowisza, jego myśli pędziły jak wielobarwne chmury. Nie miał pojęcia, na czym będzie
polegać jego praca, gdy wreszcie spotkają się ze stacją Gold. Z pewnością Międzynarodowa
Administracja Astronautyczna nie za-fundowała mu wyjazdu na orbitę Jowisza, Ŝeby studiował
pulsary i czarne dziury. Oczywiście, wolałby to robić, ale... Nie, myślał, z fascynacją patrząc na
planetę, w układzie Jowisza interesowano się głównie mikroskopijnymi formami Ŝycia na
zamarzniętej Europie i Kallisto oraz stworzeniami Ŝyją-cymi w atmosferze planety. Do takiej
roboty powinni kierować biologów i geologów, nie sfrustrowanego astrofizyka. A jednak Nowa
Moralność twierdziła, Ŝe naukowcy wysłali statek załogowy w wirujące chmury planety. W
sekrecie. Czy to prawda? Co znaleźli? Dlaczego prowadzili prace w tajemni-cy? Naukowcy nie
postępują w ten sposób, przekonywał się Grant. Ktoś w Nowej Moralności jest paranoikiem, a ja
będę przez cztery lata płacie za jego głupią podejrzliwość. Z narastającą rozpaczą uświadomił
sobie, Ŝe naukowcy prawdopodobnie kaŜą mu obsługiwać sprzęt do wiercenia w lodzie na
powierzchni księŜyca. Albo, co gorsza, zostanie po-słany pod lód, w głąb lodowatego oceanu. Ta
myśl go przeraŜa-ła: zamknięty pod lodem, w obcym świecie ciemności bez po-wietrza - z
wyjątkiem tego w butlach na własnych plecach. Okropne. PrzeraŜające.
- Za trzy minuty rozpoczyna się manewr cumowania. - Głos kapitan popłynął z osadzonej w grodzi
kratki głośnika, lekko chrapliwy i płaski. - Zbędny personel ma udać się do swoich kwater albo do
kambuza.
- Zbędny personel - mruknął Grant, podnosząc się z wy-ściełanego fotela. - To znaczy ja. - I
Tavalera, dodał w duchu. W zwiększonej grawitacji ciało reagowało z niechęcią, ocięŜale. Przez
długą chwilę stał w ciasnym bąblu obserwacyjnym, nie zwracając uwagi na bolące nogi, nadal
patrząc na Jowisza. Nie widział stacji badawczej; albo nie było jej w polu widzenia, albo była za
mała w porównaniu z ogromnym Jowiszem, Ŝeby ją zauwaŜyć. Odwrócił się z ociąganiem i przez
niski właz wyszedł na korytarz, który prowadził do kambuza.
Tavalcra juŜ tam siedział nad parującym kubkiem. Z wyra-zem zakłopotania na końskiej twarzy
wycierał brodę serwetką. Grant zobaczył mokre plamy na przodzie jego kombinezonu. - UwaŜaj
przy piciu - przestrzegł Tavalera. - Przy jednym g płyn leje się znacznie szybciej.
Grant pomyślał, Ŝe nie potrzebuje ostrzeŜenia. Bolące nogi mówiły mu wszystko, co musiał
wiedzieć o grawitacji. Klapnął cięŜko na krzesło naprzeciwko Tavalery.
- Pewnie to nasz ostatni wspólny dzień - powiedział młody inŜynier.
Grant w milczeniu pokiwał głową.
- Dziś rano dostałem przydział. - Mina Tavalery wahała się między zmartwieniem a nadzieją. - To
czerparka, jak najbar-dziej: Glen P. Wilson.
Grant milczał. W porannym biuletynie łączności nie było przydziału dla niego. O ile wiedział, miał
dostać go po zameldo-waniu się na pokładzie stacji badawczej.
- Z tego, co słyszałem, to stary statek, rozklekotany i trzesz-czący, ale dobry. Niezawodny. Ma
wysoki wskaźnik wydajności. Zdaniem Granta mówił tak, jakby próbował przekonać sa-mego
siebie do czegoś, w co naprawdę nie wierzył. - Dwa lata - mówił - a potem do domu, wolny i bez
zobo-wiązań.
- To dobrze.
- Ty będziesz tutaj przez cztery lata, prawda?
- Zgadza się.
Tavalera potrząsnął głową jak człowiek, który jest znacznie mądrzejszy.
- Wdepnąłeś, co nie? Cztery łata.
- Nie będę odrabiać jeszcze dwóch, gdy stuknie mi pięć-dziesiątka - zaznaczył Grant. Z odrobiną
złośliwości dodał: - Ale ty tak.
Jeśli Tavalera wyczuł jego rozdraŜnienie, to nie dał tego po sobie poznać. Machnął długą ręką w
powietrzu. - MoŜe tak, moŜe nie. Nim skończę pięćdziesiątkę, mogę być zbyt waŜny dla Nowej
Moralności, Ŝeby ktokolwiek się mnie czepiał.
Grant znowu się zastanowił, czy przypadkiem Tavalera nie sprawdza jego lojalności. Czy nasza
rozmowa jest monitorowa-na? - zapytał się w duchu.
Podnosząc lekko głos, odparł:
- Zawsze uwaŜałem, Ŝe SłuŜbę Publiczną powinno wypeł-niać się z przyjemnością. NaleŜy
zrewanŜować się społeczeń-stwu. To waŜne, prawda?
Tavalera odchylił się na krześle i spojrzał na niego chytrze. - Tak, pewnie. Ale są rzeczy waŜne i
waŜniejsze. Rozu-miesz, o co mi chodzi?
Statek zadrŜał. DrŜenie było lekkie, ale tak niespodziewane, Ŝe obaj natychmiast poderwali głowy.
Grant poczuł ostre ssanie w dołku. Tavalera szeroko otworzył oczy.
- Manewr cumowania - powiedział po chwili milczenia.
- Tak, jasne - przyznał Grant, siląc się na nonszalancki ton.
Tavalera podniósł się z krzesła.
- Chodź do bąbla obserwacyjnego, popatrzymy.
- Ale kapitan powiedziała...
Tavalera ze śmiechem ruszył do włazu.
- Daj spokój, nie moŜna całymi dniami zachowywać się jak tresowana małpa. Co zrobi, jak nas
przyłapie, wyrzuci ze stat-ku?
Przy ekranie na grodzi odezwał się brzęczyk. - Wiadomość dla Granta Archera - oznajmił
syntetyzowa-ny głos systemu łączności.
Wdzięczny za ten przerywnik, Grant powiedział:
- Na ekran, proszę.
Ekran pozostał pusty.
- Komunikat prywatny - uprzedził komputer. Wideogram od Marjorie, pomyślał Grant. Tavalera
nie po-zwoli mi obejrzeć go na osobności. Jeśli sam tego nie zrobi, poproszę go, Ŝeby się wyniósł.
- Na ekran, proszę - powtórzył.
Ku jego zaskoczeniu na ekranie ukazały się bliźniacze godła Międzynarodowej Administracji
Astronautycznej i Urzędu Cen-zury Nowej Moralności. Nim zdąŜył zareagować, godła znikły, a w
ich miejscu pojawił się sąŜnisty dokument z nagłówkiem TAJNY PRZYDZIAŁ.
Grant zobaczył, Ŝe Tavalera wytrzeszcza oczy. - Lepiej wrócę na koję i przeczytam go na laptopie
- po-wiedział.
- Pewnie tak - wykrztusił Tavalera.
Gdy Grant go mijał, Ŝeby wyjść na korytarz, dodał:
- Nie przypuszczałem, Ŝe jesteś agentem NM. - Nie jestem - zaprzeczył Grant, pragnąc, Ŝeby było
to prawdą.
- Aha, pewnie.
Młody inŜynier poszedł w kierunku bąbla obserwacyjnego, zaś Grant ruszył do klaustrofobicznego
przedziału sypialnego. Gdy usadowił się na wąskiej koi, bardzo uwaŜnie przeczytał zo-bowiązanie
do zachowania tajemnicy. Dwa razy. Trzy razy. Miał rozkaz je podpisać. Dokument nie
pozostawiał mu wyboru. Jeśli nie podpisze, Nowa Moralność odwoła jego kontrakt w SłuŜbie
Publicznej i kaŜe mu wrócić na Ziemię „w czasie odpowiadają-cym przebywającemu na stacji
personelowi MAA”. To znaczy-ło, Ŝe czas przelotu na Jowisza pójdzie na marne. Do tego doj-dzie
czas oczekiwania na odesłanie na Ziemię i czas powrotu. Co gorsza, Granta opadło nieodparte
wraŜenie, Ŝe po powro-cie do domu władze przydzielą go do najgorszej, najczarniejszej,
najbrudniejszej roboty, jaką tylko zdołają wynaleźć. Urzędnicy NM nie mieli litości dla
odszczepieńców i przeciwników. Dlatego podpisał klauzulę tajności. W swojej esencji doku-ment
był prosty. Stanowił, Ŝe wszystkie informacje, dane, wie-dza i fakty, które zdobędzie podczas
pełnienia SłuŜby Publicznej, są sklasyfikowane jako poufne i nie wolno przekazywać ich Ŝad-nej
osobie, agencji ani sieci komputerowej. Pod groźbą kary. Grant czuł się jak w potrzasku. Nowa
Moralność chciała, Ŝeby donosił, co robią naukowcy; MAA chciała, Ŝeby zobowią-zał się do
zachowania tajemnicy. Potem spłynęło na niego olśnie-nie. Te organizacje nie ufają sobie! Być
moŜe MAA i Nowa Mo-ralność ponoszą wspólną odpowiedzialność za kierowanie stacją Gold, ale
nie mają zaufania jedna do drugiej. Nawet nie darzą się sympatią. 1 mnie pakują w sam środek.
Cokolwiek zrobię, znaj-dę się w kłopotach, uświadomił sobie.
Pragnąc, Ŝeby obie strony zostawiły go w spokoju, zasta-nawiając się, co takiego tajnego mogą
robić naukowcy na stacji Gold, Grant podpisał dokument i - jak nakazywał program praw-ny -
przyłoŜył laptopa najpierw do prawego oka, potem do le-wego, Ŝeby poświadczyć toŜsamość.
Wszystkie te środki ostroŜności wprawiły go w konsterna-cję, zaniepokojenie i wściekłość, ale
wywarły takŜe pozytywny skutek. Kiedy Roberts przycumował do stacji kosmicznej i Grant
zatargał swoją jedyną torbę podróŜną do włazu śluzy, Tavalera poŜegnał się z nim z nieznanym
dotąd szacunkiem w oczach.
To niemalŜe zabawne, pomyślał Grant. Przez większą część podróŜy byłem na wpół przekonany,
Ŝe Raoul jest informatorem Nowej Moralności. Teraz on jest pewien, Ŝe ja jestem szpiclem. Prawie
się roześmiał, gdy potrząsał ręką Tavalery. Prawie. Uświadomił sobie, Ŝe rzeczywiście jest
informato-rem Nowej Moralności. Przynajmniej tego po nim oczekiwano.
„Witamy w gułagu*
Grant wreszcie zobaczył orbitalną stację kosmiczną, w prze-locie, gdy spieszył rękawem
transferowym łączącym węzeł do-kujący ze śluzą Robertsa.
Ten krótki rzut okiem wprawił go w jeszcze większe zanie-pokojenie.
W milczeniu zmówił modlitwę, dziękując Bogu za bezpieczne przybycie, i dołączył suplikę:
„Panie, uczyń mnie godnym po-słannictwa, które mi wyznaczyłeś”.
Zakrzywiona konstrukcja, widoczna w oknie nad głową, wydawała się ogromna, kolosalna -
gigantyczny łuk szarego metalu, matowy i dziobaty po długich latach wystawienia na
promieniowanie i pył kosmiczny.
Grantowi mignęło wspomnienie z dzieciństwa: rodzice za-brali go do San Francisco, gdzie
niewiadomo jak trafili do podej-rzanej, niebezpiecznej dzielnicy miasta w pobliŜu olbrzymich,
oblepionych błotem przypór Bay Bridge. Oddech uwiązł mu w gardle; przez chwilę wyobraŜał
sobie, Ŝe cały cięŜar wielkiego mostu z grzmotem spadł mu na głowę, Ŝe plątanina stalowych
dźwigarów i wielkie bloki kamienia miaŜdŜą go wraz z rodzica-mi w ich kruchym, otwartym
automobilu.
Gdy szedł we wnętrzu giętkiej rury, opadło go to samo okrop-ne uczucie: wielkie, grube koło stacji
zaraz runie mu na głowę. Znów wstrzymał oddech i przez chwilę czuł się bardzo mały, bardzo
bezbronny, bardzo bliski śmierci.
Chwila przeminęła. Grant dokończył modlitwę, idąc samotnie przez rurę; był jedyną osobą
przesiadającą się z frachtowca do stacji badawczej. PodłoŜe pod jego butami wydawało się mięk-
kie i gąbczaste po wielu miesiącach chodzenia po stalowym po-kładzie. Wszystko w porządku,
zapewnił się w duchu. Powie-dział sobie, Ŝe w chwili przestąpienia włazu na drugim końcu rury
oficjalnie rozpocznie SłuŜbę Publiczną, a wtedy kaŜda se-kunda będzie go zbliŜać do końca
czteroletniej umowy. Z kaŜdą sekundą będzie bliŜej Marjorie, domu i Ŝycia, o jakim marzył. Ale
zaintrygowało go coś, co dostrzegł w panoramie stacji - coś, czego nie powinno tam być. Po
miesiącach studiowania planów w czasie długiego lotu do Jowisza, dobrze zaznajomił się z
rozkładem stacji. Stacja Badawcza Gold była masywnym, gru-bym obwarzankiem, mającym ponad
pięć kilometrów średnicy. Wykonywała jeden pełny obrót na minutę, wytwarzając sztuczną
grawitację niemal dokładnie równą jednemu g, co zapewniało mieszkańcom warunki zbliŜone do
ziemskich. Grant dostrzegł dziwny dodatek sterczący z obwarzanka, metaliczną soczewkowatą
konstrukcję, okrągłą i spłaszczoną jak dysk, połączoną ze stacją jedną smukłą rurą i odstającą od
głów-nego korpusu jak oparzony kciuk. Nie powinno jej tu być. Grant znał plany Stacji Gold na
pamięć; miesiącami studiował detale projektu i instrukcje obsługi. Na planach nie było Ŝadnego
obiek-tu z boku obwarzanka. Nie mogło być. Coś takiego zakłóciłoby obroty stacji i
zdestabilizowało ją do tego stopnia, Ŝe cała kon-strukcja rozpadłaby się na kawałki.
Grant wiedział, Ŝe taki wyrostek nie ma prawa bytu, ale przecieŜ widział go na własne oczy. Był
tego pewien. Zaintrygowany, niemal zmartwiony, pokonał kilka ostatnich metrów dzielących go
od końca tunelu. Musiał lekko pochylić głowę, Ŝeby przejść przez właz prowadzący do stacji.
Znalazł się w małej, pustej komorze. Metalowe ściany były porysowa-ne, matowe; podłogę
tworzyła metalowa siatka, niegdyś poma-lowana, ale teraz po farbie zostały tylko szare ślady.
Czekał na niego wysoki, szczupły męŜczyzna w jasnosza-rych spodniach i niebieskiej koszuli z
miękkiego weluru. Miał znudzony wyraz na wychudzonej, ascetycznej twarzy. Grant nigdy nie
widział takiej jasnej karnacji; męŜczyzna wyglądał jak duch. Włosy miał bardzo jasne, niemal
białe, rzadkie i proste, sięgające ramion. Choć błyszczało w nich srebro, Grant uznał, Ŝe męŜczyzna
jest tylko trochę starszy od niego. - Grant Archer? - zapytał męŜczyzna, wyciągając rękę. Grant
pokiwał głową i przełoŜył torbę z ręki do ręki, Ŝeby się przywitać.
- Jestem Egon Karlstad. - Uścisk miał wywaŜony: nie za silny, nie za słaby.
- Miło pana poznać - Grant usłyszał, jak właz za jego ple-cami zamyka się cicho, potem seria
szybkich szczęknięć i łomo-tów poinformowała o odłączeniu się rury.
Karlstad wyszczerzył zęby w sardonicznym uśmiechu.
- Witamy na Stacji Badawczej Gold. Witamy w gułagu.
- Co to jest gułag? - zaciekawił się Grant. - Dowie się pan - odparł Karlstad z rezygnacją. Odwrócił
się, Ŝeby przez drugi właz wyjść na długi, szeroki korytarz. Wewnątrz stacja wydawała się większa
niŜ od zewnątrz. Korytarz był przestronny i nawet wyłoŜony wykładziną, choć wyświechtaną i
marnej jakości. Po wielu miesiącach pobytu w sfatygowanym, starym Robertsie Grant cieszył się
poczu-ciem przestrzeni i wolności. Mijali ich męŜczyźni i kobiety, uśmie-chający się albo mówiący
„cześć” do jego przewodnika. Karl-stad nikogo nie przedstawił, tylko stale mówił o tym, co mieści
się za mijanymi drzwiami po obu stronach korytarza: laborato-rium hydrodynamiki, zakład
kriogeniki, warsztat konserwacji elektroniki i tak dalej. Wielu nazw Grant nie zrozumiał. Wiedział,
Ŝe znajduje się we wnętrzu obwarzanka, ale z po-wodu ogromu stacji wydawało się, Ŝe korytarz
jest idealnie pła-ski i prosty, dopiero w dali jakby zakrzywiał się do góry. CóŜ, pomyślał, wreszcie
będę przebywać we względnie przy-jaznym otoczeniu. I pracować z prawdziwymi naukowcami.
Miał wraŜenie, Ŝe minęło pół godziny, nim Karlstad otwo-rzył nie oznakowane drzwi.
- Pański przedział, panie Archer.
- Grant. Proszę mówić mi po imieniu.
Karlstad zgiął się w lekkim ukłonie.
- Dobrze. Ja jestem Egon. Mieszkam dwoje drzwi dalej.
- Wskazał ręką w głąb korytarza.
Grant pokiwał głową. Karlstad wystukał kod na zamku elek-tronicznym w futrynie drzwi.
- MoŜesz wprowadzić swój kod, oczywiście - powiedział.
- Tylko daj znać do biura ochrony.
Drzwi rozsunęły się. Przestronny przedział mieszkalny, urzą-dzony funkcjonalnie, bez odrobiny
luksusu, przypominał pokój w internacie. Na umeblowanie składało się prawdziwe łóŜko, nie koja,
biurko, stół, krzesła i półki; była nawet kuchenka ze zle-wem i mikrofalówką. WyposaŜenie nie
wyglądało na nowe. Wszystko pachniało lekko środkiem dezynfekcyjnym, nawet cienka szara
wykładzina.
- Dwie ściany to inteligentne ekrany - mówił Karlstad.
- Na prawo jest łazienka, a drugie drzwi to szafa. Grant rzucił torbę na łóŜko. Fajnie, pomyślał.
Naprawdę fajnie. Będzie mi tutaj wygodnie.
Karlstad zamknął drzwi i zostawił go samego w nowej kwa-terze. Grant nie zdąŜył go zapytać o
dziwną konstrukcję ster-czącą na obwodzie stacji. Gdy rzucił się na łóŜko, Ŝeby wypró-bować
spręŜystość materaca, przestał o niej myśleć. Ludzie kie-rujący stacją nie budowaliby niczego, co
naraziłoby ich na nie-bezpieczeństwo. PrzecieŜ nie są szaleńcami. Rozpakowanie skromnego
dobytku nie zajęło duŜo czasu. Ubrania zapełniły ledwie dziesiątą część pojemnej szafy i szuflad
komody. Grant usiadł za biurkiem i podłączył palmtop do ścien-nych ekranów. Najpierw
skomponował długą, optymistyczną wiadomość dla Marjorie. Poinformował ją, Ŝe bezpiecznie
przy-był do stacji, a później pokazał - obracając się na fotelu z kom-puterem z kamerą w ręku -
jaka duŜa i wygodna jest jego nowa kwatera. Następnie wystosował identyczną wiadomość do
swoich rodziców w Oregonie.
Ale zaraz potem pomyślał o dziwnej konstrukcji. Mocno spłasz-czony owal, jak gruby dysk. I
wielki, co najmniej kilkaset metrów średnicy. To nie dawało mu spokoju. Po wysłaniu wiadomości
do rodziców wczytał plany stacji i przejrzał je dokładnie. Nic. W pli-kach palmtopa nie znalazł ani
jednej wzmianki o takiej strukturze. - A moŜe to sobie wyobraziłem? - wyszeptał. Pokręcił głową.
Widział, był tego pewien.
Podłączył się do bazy stacji i wczytał plany. TeŜ nic. Marsz-cząc czoło z frustracji, przewinął pliki
stacji. Wiele było opa-trzonych informacją DOSTĘP TYLKO DLA UPOWAśNIO-NYCH.
Wreszcie znalazł to, czego chciał: widoki stacji w czasie rzeczywistym, przekazywane z innych
satelitów orbitujących wokół Jowisza.
Z początku zahipnotyzowały go satelitarne widoki samego Jowisza, nieskończenie fascynujący
kalejdoskop wirujących, zle-wających się kolorów. Oderwanie się od nich i skupienie na szu-kaniu
stacji wymagało nie byle jakiego wysiłku woli. Jest. Gruby torus z matowego, dziobatego metalu,
mały i kruchy na przytłaczającym tle pstrokatych, rozpędzonych chmur. I to coś w kształcie spodka
z jednej strony, połączone z obwarzankiem stacji jedną niewiarygodnie cienką rurą. Grant
zamroził obraz na ściennym ekranie i ujął spodek w ramkę, a następnie polecił:
- Komputer, wczytaj schemat dla wskazanego obrazu. Bez odpowiedzi. Palmtop mruczał; obraz na
ekranie nie uległ zmianie. Zapędzony w kozi róg, Grant wyciągnął klawiaturę wbu-dowaną w
biurko, podłączył ją do swojego komputera i wypisał polecenie.
Widok chmur zniknął. Grant juŜ chciał uśmiechnąć się zwy-cięsko, gdy nagle zamrugał napis
BRAK DOSTĘPU i ekrany zga-sły.
- Cholera jasna! - warknął i natychmiast poŜałował, Ŝe dał się ponieść emocjom.
Zresetował palmtop i spróbował jeszcze raz. Stracił poczu-cie czasu, usiłując coś wycisnąć z
głupiego systemu kompute-rowego. NiezaleŜnie od starań, kaŜda próba kończyła się komu-nikatem
BRAK DOSTĘPU i automatycznym wyłączeniem. Pukanie do drzwi oderwało jego uwagą od
zadania. Z chrząk-nięciem irytacji podniósł się z krzesła. Był zaskoczony sztywno-ścią pleców;
musiał godziny garbić się nad komputerem. Przed drzwiami stał Egon Karlstad.
- Czeka cię spotkanie z kimś wyjątkowym - oznajmił z cie-niem uśmiechu na bladej twarzy. -
Doktor Wo chce cię widzieć. - Doktor Wo?
- Wo jak wojak. Jest dyrektorem stacji. El supremo.
- Chce mnie widzieć? Dlaczego?
Karlstad przegarnął ręką srebrzyste włosy. - Nie mam zielonego pojęcia. Nieczęsto mi się zwierza.
Ale kiedy dzwoni dzwonek, lepiej się śliń.
Grant wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi.
- Mam się ślinić?
- Pies Pawłowa - odparł Karlstad, ruszając korytarzem.
- Odruch warunkowy i tak dalej.
- Aha, pamiętam... z lekcji biologii.
- Jestem biofizykiem, wiesz.
- Naprawdę? Co tu robisz? Czy wszyscy biolodzy nic pra-cują na księŜycach galileuszowych?
Karlstad pomachał ręką do dwóch kobiet idących w ich stronę. - Stacja jest bazą wszystkich prac
badawczych na księŜy-cach. Tam nie moŜna przebywać dłuŜej niŜ po parę tygodni na raz:
promieniowanie się kumuluje, rozumiesz. - Tutaj jesteśmy bezpieczni?
- Pewnie. Chronią nas magnesy nadprzewodzące, jak w ko-morach burzowych na statkach
kosmicznych, tylko większe. Poza tym orbitujemy dość blisko Jowisza, więc jesteśmy wewnątrz
pa-sów van Allena, poniŜej pola największego promieniowania. - Całe szczęście.
- Stwierdzenie roku!
Szli korytarzem przez całe kilometry, jak się wydawało. Karl-stad niemal sunął w powietrzu, chudy
i blady jak duch, na pozór równie niewaŜki. Bezbarwna, niematerialna zjawa, pomyślał Grant.
Większość mijanych drzwi była zamknięta. Przeszli przez otwartą przestrzeń, najwyraźniej mesę
czy kafeterię. Ludzie sta-li w kolejkach i brali tace, nakładali porcje i przechodzili do sto-łów. W
powietrzu unosił się apetyczny zapach gorącego jedze-nia i przypraw. Grantowi naprawdę pociekła
ślina. - Pora lunchu? - zapytał.
- Kolacji - odparł Karlstad. - Twój zegarek spóźnia się o siedem czy osiem godzin.
Grant nie zdawał sobie sprawy, Ŝe na starym Robertsie obo-wiązywał inny czas. ZałoŜył, Ŝe jest
jednakowy na wszystkich pojazdach kosmicznych.
Minęli kolejne otwarte przestrzenie, warsztaty i sale gimna-styczne, a potem długi odcinek z
drzwiami umieszczonymi bli-sko siebie. Tutaj wykładzina była nowsza, grubsza, choć tak samo
nijako szara jak wszędzie indziej.
- Terytorium kierownicze - mruknął Karlstad. Na kaŜdych drzwiach wisiała tabliczka.
Wreszcie przystanęli przed tymi z napisem
U ZHANG WO
DYREKTOR STACJI
- Jesteśmy na miejscu - powiedział Karlstad.
- Nie wejdziesz ze mną?
Karlstad podniósł ręce w udawanym przestrachu.
- Chce widzieć ciebie, nie mnie. Ja jestem tylko dostawcą. Poza tym... - wahał się przez ułamek
sekundy - im rzadziej widuje się Starego, tym lepiej.
Li Zhang Wo
Karlstad odszedł, zostawiając Granta samego przed zamknię-tymi drzwiami gabinetu dyrektora.
Czując lekkie zdenerwowa-nie, Grant zwinął rękę w pięść, Ŝeby zapukać. Zawahał się. Nie ma się
czego bać, powiedział sobie. Nie zrobiłeś nic złego. Poza tym, masz okazję pogadać z samym
szefem. Mo-Ŝesz mu powiedzieć, Ŝe jesteś astrofizykiem i Ŝe ściąganie cię tutaj było pomyłką.
MoŜe zdołasz go namówić, Ŝeby odesłał cię na Ziemię albo przynajmniej na KsięŜyc.
Zebrał się na odwagę i lekko zapukał do drzwi.
Bez odpowiedzi.
Rozejrzał się po korytarzu. Nikogo w zasięgu wzroku. Karl-stad zniknął. Wyglądało tak, jakby nikt
nie chciał przebywać w pobliŜu gabinetu.
Biorąc głęboki oddech, Grant zapukał ponownie, mocniej. Znów bez odpowiedzi. Zastanawiał się,
co zrobić. Nagle usłyszał stłumiony głos:
- Wejść.
Rozsunął drzwi i wszedł. Pokój był przegrzany, w powie-trzu wisiała wilgoć, jak w cieplarni. Grant
poczuł kropelki potu nad górną wargą. Mimo gorąca dyrektor był ubrany w bluzę mundurową ze
stójką, zapiętą pod samą szyję. Gabinet prezentował się dość skromnie. Grant uznał, Ŝe jest nie
większy od jego kwatery. Stało tutaj duŜe biurko z lśniącego metalu, z wbudowanym ekranem
komputerowym; pustą płasz-czyznę blatu oŜywiał jedynie wazon z delikatnymi czerwonymi i
białymi chryzantemami, dość osobliwy w tym miejscu. Przed biurkiem stało krzesło z
nierdzewnych stalowych rurek z płową tapicerką, a w kącie mały owalny stół konferencyjny z
czterema sztywnymi plastikowymi fotelami. Ekran ścienny za biurkiem ukazywał surową pustynię,
jałową przestrzeń piasku ciągnącą się po horyzont w palących promieniach słońca. Na ten widok
Grantowi zrobiło się jeszcze bardziej gorąco. Pozostałe ściany były puste. Jedyną ozdobę pokoju
stanowił paradoksalny wazon z kwiatami na dyrektorskim biurku.
Na pewno nie są prawdziwe, pomyślał Grant. Nikt nie tra-ciłby czasu i środków na hodowanie
kwiatów na stacji. A jednak chryzantemy wyglądały w miarę naturalnie. A wazon o wdzięcz-nym
kształcie, orientalne dzieło sztuki, przypominał eksponat muzealny.
Nie odrywając wzroku od ekranu komputera, doktor Wo szorstkim gestem wskazał krzesło przed
biurkiem. Grant usiadł posłusznie, myśląc, Ŝe dyrektor bawi się w starą grę „kto tu rządzi”: udaje,
Ŝe jest taki zapracowany, iŜ nie ma czasu nawet się przywitać. Znał ludzi takiego pokroju ze szkoły
i urzędów Nowej Moralności.
W porządku, pomyślał. Gdy tylko podniesie głowę, powiem mu, Ŝe jestem astrofizykiem i
powinienem być na KsięŜycu. Dość szpiegowania i klauzul tajności.
Czując pot we włosach, wpatrywał się w twarz doktora Wo i czekał, aŜ dyrektor raczy go
zauwaŜyć. Była to twarz mię-sista i szeroka, z grubymi rysami i małymi węgielkami oczu osa-
dzonymi głęboko pod brwiami tak cienkimi, Ŝe praktycznie nie było ich widać. Skóra miała kolor
starego pergaminu. Nad górną wargą rysowała się wąska kreska ciemnych wąsów. Trudno było
określić kolor jego krótko przystrzyŜonych włosów; Grant uznał, Ŝe są popielate. DuŜa i kanciasta
głowa wydawała się za cięŜka nawet w zestawieniu z potęŜnymi ramionami, opiętymi materiałem
bluzy.
Wreszcie doktor Wo oderwał oczy od ekranu i wbił je w Granta. Płonęły jak rozŜarzone węgle.
- Słyszałem pukanie za pierwszym razem. - Głos brzmiał chrapliwie, jakby dyrektor chorował na
zapalenie gardła. Grant zamrugał ze zdziwienia.
- Kiedy nikt nie odpowiedział, pomyślałem... - Jest pan człowiekiem niecierpliwym - rzucił Wo
oskarŜy-cielsko. - Niedobrze jak na kogoś, kto chce zostać naukowcem. - Nie... nie sądziłem, Ŝe
pan usłyszał.
- Jest pan równieŜ zbytnio ciekawy. To moŜe panu zaszko-dzić. - Wo dźgnął palcem w ekran na
biurku, jak oskarŜyciel wyłuszczający swoje racje. - Nieuprawniony personel nie ma dostępu do
pewnych sekcji stacji, pan jednak zaraz po wejściu na pokład próbował wtykać w nie wścibski nos.
Dlaczego? - No... wydawało mi się dziwne, sir, umieszczanie dodat-kowej konstrukcji z boku koła
bez równowaŜenia jej niczym po drugiej stronie.
- Aha, jest więc pan konstruktorem?
Grant skrzywił się wewnętrznie, słysząc jego ton. Dyrek-tor mówił z wysiłkiem, jakby kaŜde słowo
opłacał bólem. - Nie, sir, ale to mnie zaciekawiło.
Wo parsknął niecierpliwie.
- Lepsi od pana to projektowali. I kiedy na ekranie ukazuje się komunikat o odmowie dostępu,
powinien pan skierować swoją ciekawość gdzieś indziej. Zrozumiano?
- Tak jest. Ale jeśli moŜna, chciałbym... - Włączył pan wszelkie moŜliwe alarmy, próbując zdobyć
poufne informacje.
- Nie wiedziałem, Ŝe tutaj robi się coś tajnego - Grant jesz-cze nie skończył mówić, gdy
uświadomił sobie, Ŝe kłamie. Prze-cieŜ znalazł się tutaj z powodu sekretów. - Nie wiedział pan?
Czy nie podpisał pan klauzuli tajności?
- Tak, ale myślałem...
- Myślał pan, Ŝe to tylko papierek? - Wo pochylił się, kła-dąc pięści na biurku. Miał potęŜne race;
grube nadgarstki i przed-ramiona pęczniały w rękawach bluzy. - Kolejny bezsensowny zakaz
wymyślony przez biurokratów kierujących stacją? - Nie, sir. Ale co do mojego przydziału... -
Został pan skierowany na tę stację. Pod moje kierownic-two. Będzie pan postępować zgodnie z
warunkami sygnowanej klauzuli tajności. To obowiązek. Nie ma wyjątków. - Nie... - Grant z
trudem przełknął ślinę - nie skojarzyłem klauzuli tajności z komunikatem o braku dostępu. Jak pan
po-wiedział, sir, górę wzięła ciekawość.
Wo patrzył na niego zimno przez długą chwilę. Wreszcie powiedział:
- Dobrze. Uwierzę na słowo. Ale ochrona będzie miała pana na oku.
Grant wiedział, kiedy zachowywać się potulnie. - Przepraszam, jeśli sprawiłem jakieś kłopoty, ale
widzi pan, jestem astrofizykiem i nie rozumiem, co tutaj robię. - To pański problem, mądralo.
Proszę natychmiast zgłosić się do szefa ochrony, który zaznajomi pana z obowiązującymi na stacji
protokołami bezpieczeństwa.
-Ale...
- Natychmiast, powiedziałem! Co pan tu jeszcze robi? Pro-szę iść do biura szefa ochrony.
Zrozumiano? Grant zerwał się na nogi i ruszył do drzwi.
- Zły początek, Archer - wycedził dyrektor. Grant odwrócił się i zobaczył, Ŝe Wo lekko odsunął
fotel od biurka. Był to elektryczny wózek inwalidzki. Pod długą bluzą dyrektor nosił śmieszne
zielone spodenki w szkocką kratę. Jego nogi, Ŝałośnie chude, wyniszczone, pokryte bliznami i
powykrę-cane, zwisały bezuŜytecznie z fotela. Wyglądał jak gnom czy troll z bajek dla dzieci.
Jeśli doktor Wo przejął się zaszokowaną miną Granta, to tego nie okazał.
- Niech pan wróci na właściwe tory i nie próbuje z nich schodzić - warknął. - Bo jak nie...
- Tak jest - powiedział Grant. - Rozkaz.
Na zewnątrz, w przyjemnym chłodzie korytarza, Grant uświadomił sobie, Ŝe Wo nie dał mu szansy
na poproszenie o przeniesienie na KsięŜyc... ani gdziekolwiek indziej, skoro o tym mowa. Czuł się
okropnie. Zastanowił się, gdzie moŜe się mieścić przeklęte biuro ochrony. Wiedział, Ŝe gdzieś w
koryta-rzu; tylko jeden główny korytarz biegł przez koło stacji. Ale sta-cja była wielka. Grant zdał
sobie sprawę, Ŝe moŜe go czekać godzinny marsz.
Wokół panowała cisza i spokój; nie było nikogo, kogo mógł-by zapytać o drogę. Nagle zauwaŜył
wideofon na ścianie. Wczytał plan stacji i znalazł biuro szefa ochrony, niejakiego Lane’a O’Ha-ry.
Biuro leŜało kilkadziesiąt metrów dalej w głębi korytarza.
Grant zapukał do drzwi z nazwiskiem O’Hara.
- Wejść.
Pokój był znacznie mniejszy od gabinetu dyrektora. Grant uznał, Ŝe to poczekalnia: stało tu tylko
małe biurko, a przed nim krzesło z prostym oparciem. Za biurkiem siedziała rezolutna mło-da
kobieta. Naprzeciwko wejścia znajdowały się drzwi bez Ŝad-nego napisu. Tam musi mieścić się
gabinet O’Hary, pomyślał. - Nazywam się Grant Archer. Dyrektor przysłał mnie do pana O’Hary.
- Panny O’Hara - poprawiła. - To ja. - Dziewczyna pod-niosła się z krzesła i wyciągnęła rękę nad
biurkiem. Była co naj-mniej dwa centymetry wyŜsza od Granta.
Grant, zaskoczony, ujął jej dłoń.
- Pani jest szefem ochrony?
- Lane O’Hara... Elaine, jeśli zajrzeć do aktu chrztu.
- Aha - bąknął.
Lane O’Hara była nie starsza od niego, szczupła jak wierzbo-wa witka. Strój, swobodny szary golf
i błyszczące spodnie z czar-nej skóry, z rzędami matowoszarych metalowych nitów na zewnętrz-
nych szewkach, podkreślał jej chłopięcą figurę. Miała elfią twarz z wysoko zarysowanymi kośćmi
policzkowymi, zadartym nosem, trochę szpiczastym podbródkiem i pełnymi ustami wygiętymi w
uprzejmym uśmiechu. Jej jasnozielone oczy teŜ były uśmiechnię-te. Kasztanowe włosy wiązała w
ciasny kok z tyłu głowy. - Czego się pan spodziewał? - zapytała. - Wielkiego brutal-nego
gliniarza? - Mówiła z akcentem, jakiego Grant dotąd nie słyszał: czarującym, melodyjnym.
- Chyba tak - odparł z uśmiechem, gdy skorzystał z zapro-szenia i usiadł na krześle przed biurkiem.
- Och, takich teŜ mamy - zapewniła, siadając na małym obrotowym fotelu. - Na stacji tej wielkości
przydaje się paru osiłków.
Grant wyobraził sobie srogich, krzepkich ochroniarzy, zna-nych mu z czasów szkolnych.
- Dyrektor wściekł się - podjęła lekkim tonem - Ŝe szperał pan w planach stacji, próbując się
dowiedzieć, co jest w anek-sie.
- Byłem ciekaw...
- Oczywiście. KaŜdy jest. Ale w tej kwestii dyrektor jest ciut przewraŜliwiony. Wie pan, to jego
projekt specjalny. - Nie wiedziałem.
- Skąd mógł pan wiedzieć, skoro przybył pan ledwie godzi-nę temu? - wzruszyła szczupłymi
ramionami. - Proszę posłu-chać, jestem zobowiązana do przeprowadzenia standardowego szkolenia
dotyczącego ochrony i nic na to nie poradzimy. Posta-ram się zrobić to dość szybko, Ŝeby skończyć
przez zamknię-ciem kafeterii.
- Która jest tutaj godzina?
O’Hara współczująco potrząsnęła głową.
- Nie dali panu czasu nawet na spojrzenie na zegarek, praw-da?
Grant polubił szefową ochrony i doszedł do wniosku, Ŝe odprawa sprawi mu duŜą przyjemność.
„Nasi intelektualni kuzyni”
Nie sprawiła. Zaraz po przejściu do regulaminów bezpie-czeństwa stacji O’Hara przybrała ściśle
oficjalną pozę. Wczyta-ła na ekrany ścienne oszałamiający zestaw zasad i zakazów, po-tem
maglowała Granta przez czas, który wydawał mu się cią-gnąć godzinami.
Wreszcie przyznała niechętnie:
- To chyba wystarczy. - Dopiero wtedy poinformowała go, Ŝe za kwadrans kafeteria przestaje
wydawać kolację. - Nie wiem, gdzie to jest.
- Proszę skręcić w prawo za drzwiami i iść przed siebie. Grant podniósł się z krzesła, ścierpnięty
po długotrwałym siedzeniu.
- Radzę się pospieszyć - powiedziała O’Hara.
-A pani nie będzie jadła?
Westchnęła cięŜko.
- Mam nadzieję, Ŝe będę, ale mam robotę do skończenia.
No, proszę zmykać!
Grant ruszył prosto do kafeterii, zatrzymując się tylko raz, by skorzystać ze ściennego telefonu i
dokładnie określić swoje połoŜenie.
Pomyślał, Ŝe równie dobrze mógłby kierować się słuchem, gdy zbliŜył się do zatłoczonej,
hałaśliwej stołówki. Po raz pierw-szy od opuszczenia Ziemi znalazł się w znajomym otoczeniu.
Gdy poczuł zapach jedzenia, prawdziwego, gotowanego, nie porcji odgrzewanych w
mikrofalówkach, jak na pokładzie Ro-bertsa, niemalŜe łzy zakręciły mu się w oczach. Kafeteria
zajmowała otwartą przestrzeń po obu stronach głównego korytarza. Pod zakrzywionymi grodziami
po obu stro-nach stały długie lady i automaty do wydawania jedzenia. Kilku spóźnialskich
przesuwało się wzdłuŜ nich, nakładając na tace wybrane potrawy. Ludzie lawirowali pomiędzy
stolikami, wy-bierając miejsca, szukając znajomych.
Grant uświadomił sobie, Ŝe nie zna nikogo w tym tłumie. Połowa miejsc nie była zajęta, ale w
kafeterii musiało przebywać ze sto osób, rozgadanych, śmiejących się hałaśliwie. I obcych. Nagle
zauwaŜył Egona Karlstada, siedzącego w towarzy-stwie dwóch kobiet i muskularnego
ciemnoskórego męŜczyzny. Przy tym stoliku nie było wolnych miejsc, więc Grant ponuro
przesuwał się w kolejce, pewien, Ŝe będzie jeść samotnie albo z nieznajomymi. Jego nastrój szybko
się poprawił, kiedy zoba-czył wybór apetycznych potraw. Niewątpliwie ich podstawę sta-nowiła
soja i syntetyki, ale warzywa wyglądały na jędrne i świe-Ŝe, a owoce jak z rajskiego ogrodu,
soczyste i kuszące. Kwiaty na biurku Wo są prawdziwe, uzmysłowił sobie.
Muszą tu mieć wielkie farmy hydroponiczne. Ustawił dania na tacy, dodał największy kubek z
mlekiem sojowym z automatu i ruszył przez labirynt stolików, szukając miejsca.
- Archer! - ktoś zawołał. - Grant! Tutaj.
Odwrócił się i zobaczył machającego do niego Karlstada.
Z radością skręcił w jego stronę.
- Nie chciałem przeszkadzać... - wymamrotał kulawo, gdy stanął przy stole. Nadal wszystkie cztery
miejsca były zajęte. - Bzdura - parsknął Karlstad. Gwałtownym ruchem przy-sunął krzesło od
sąsiedniego stolika, strasząc parę pogrąŜoną w głębokiej dyskusji.
Grant ostroŜnie połoŜył tacę na blacie i opadł na krzesło.
- Dzięki.
Zdjął talerze i kubek, a potem - widział, Ŝe inni tak robią - wsunął tacę pod krzesło. Zaczął
odmawiać pospieszną, mil-czącą modlitwę, ale Karlstad mu przeszkodził. - Ursula van Neumann -
powiedział, wskazując nadąsaną walkirię, która siedziała na lewo od Granta. Blondynka uśmiech-
nęła się krzywo, jakby bolał ją ząb. - Jest jednym z najlepszych specjalistów komputerowych. Masz
problem z symulacją albo analizą, idź do Ursuli.
Kobieta ponuro pokiwała głową.
- Mówi to tylu ludziom, Ŝe zawsze mam pełne ręce roboty. Nim Grant mógł coś powiedzieć,
Karlstad odwrócił się w stronę drugiej kobiety, drobnej brunetki o orientalnej urodzie, z twarzą
okrągłą i płaską jak patelnia.
- Tamiko Hideshi, fizykochemik.
- Do mnie przyjdziesz - powiedziała Hideshi z iskrami w ciemnych oczach - gdy będziesz miał
problem ze zrozumie-niem procesów chemicznych zachodzących w oceanie Europy. Wszyscy
przy stoliku roześmieli się, z wyjątkiem Granta.
- Chyba nie złapałem Ŝartu - przyznał.
Hideshi delikatnie dotknęła jego ramienia. - śart polega na tym, Ŝe nikt nie rozumie procesów che-
micznych zachodzących pod tym cholernym lodem. Specjaliści babrają się tam od ponad dziesięciu
lat, a wcześniej przez trzy-dzieści ślęczeli nad danymi z automatycznych sond, i nadal nie jesteśmy
w stanie dojść z tym do ładu.
- Aha, rozumiem.
- A ten wielki osiłek - powiedział Karlstad, wskazując kciu-kiem czarnego męŜczyznę - to Zareb
Muzorawa. Hydrodyna-mika.
- Przyjaciele mówią mi Zeb - rzekł Muzorawa cichym, wy-waŜonym tonem.
Patrząc na muskularnego męŜczyznę o ciemnobrązowych zaczerwienionych oczach, z ogoloną
głową i paskiem zarostu wzdłuŜ krawędzi szczęki, Grant spodziewał się, Ŝe jego głos będzie
przypominać warczenie lwa, ale brzmiał łagodnie i do-brotliwie. Muzorawa uśmiechnął się i
dzikość jego brodatej twa-rzy rozpuściła się w cieple Ŝyczliwości.
Muzorawa był ubrany w wygodny, miękki sweter z golfem i czarne spodnie z metalowymi nitami
na szewkach, podobne do tych, jakie nosiła Lane O’Hara. Van Neumann miała na sobie swobodną
sukienkę bez rękawów, z głębokim dekoltem uwy-datniającym bujne piersi, a Hideshi
wystrzępiony oliwkowo-bury kombinezon.
Grant powiedział:
- Cieszę się, Ŝe mogłem was poznać. - Chciał nabrać sałat-kę na widelec, ale Hideshi mu
przeszkodziła. - Jaka jest twoja dziedzina?
- Jestem astrofizykiem.
- Astrofizykiem?
Przytaknął.
- Specjalizuję się w badaniach kolapsów grawitacyjnych.
Wiecie, supernowe, pulsary, czarne dziury... takie rzeczy.
- Do licha, więc co tutaj robisz? - zapytała van Neumann. - Dlaczego doktor Wo cię wybrał? -
zainteresował się Karl-stad.
Grant mógł tylko wzruszyć ramionami.
- Odpracowuję SłuŜbę Publiczną. Nie sądzę, by doktorowi Wo zaleŜało konkretnie na mnie; jestem
po prostu absolwentem skierowanym tutaj przez dział kadr.
Karlstad domyślnie pokiwał głową.
- Zapchajdziura.
Muzorawa był innego zdania.
- Nie byłbym taki pewien. Dyrektor zawsze starannie do-biera personel. Bardzo starannie. Nikt nie
przybywa na tę stację, o ile on tego nie chce.
Grant wiedział, Ŝe to nieprawda. Został tu przysłany, Ŝeby szpiegować doktora Wo i innych
naukowców. MoŜe Wo o tym wie, pomyślał nagle. Dlatego jest taki wkurzony. Van Neumann ze
zmartwieniem ściągnęła brwi.
- Nic ma tutaj roboty dla astrofizyka, to pewne. Grant powiódł wzrokiem po czterech
towarzyszach, re-prezentujących biofizyką, inŜynierię komputerową, fizykoche-mię i
hydrodynamikę. Czy ich specjalizacje o czymś świadczą? - zastanowił się.
- Czym się zajmujecie? - zapytał.
Hideshi odpowiedziała pierwsza:
- Ursula i ja wspieramy zespoły badające księŜyce galile-uszowe.
Grant zwrócił się do Muzorawy.
-A ty?
Muzorawa spojrzał w sufit, potem odparł z rezerwą:
- Ja wchodzę w skład innego zespołu, który koncentruje się na Jowiszu.
- Na samej planecie, nie księŜycach?
- Zgadza się.
- Hydrodynamika - mruknął Grant. - A zatem badasz at-mosferą. Chmury...
- I formy Ŝycia - wtrącił Karlstad.
- Te wielkie latające balony. Dlaczego nazywa sieje medu-zami Clarke’a? Wcale nie przypominają
ziemskich meduz. - Są jakieś tysiąc razy większe - powiedziała van Neumann. - I dryfują w
atmosferze Jowisza - dodała Hideshi. - Nie w oceanie.
Muzorawa powiedział:
- W atmosferze Ŝyją fascynujące stworzenia. Szybowniki, które gnieŜdŜą się na balonach meduz,
nigdy nie dotykając po-wierzchni oceanu...
- To okaleczony ekosystem - stwierdził Karlstad. - Dopie-ro się podnosi po kataklizmie
Shoemaker-Levy. Grant popadł w konsternacją, ale po chwili przypomniał sobie wiadomości ze
szkoły. Kometa Shoemaker-Levy uderzyła w Jowisza z siłą tysięcy bomb wodorowych. - To się
zdarzyło prawie sto lat temu - powiedział. - Skutki nadal są odczuwalne?
Karlstad pokiwał głową, mocno zaciskając usta.
- Bóg raczy wiedzieć, ile gatunków zginęło. - Ale katastrofa nie wywarła wpływu na mannę -
zazna-czyła Hideshi.
- A co to takiego? - zapytał Grant.
- Związki organiczne, które tworzą się w chmurach - wy-jaśnił Karlstad. - Łańcuchowe cząsteczki
węgla, które powoli spadają do morza.
- Znaleźliście formy Ŝycia w oceanie? - zapytał Grant.
Popatrzyli po sobie. Karlstad odparł:
- Oficjalnie, nie.
Grant zapomniał o nietkniętej kolacji.
-A nieoficjalnie?
Do stolika podszedł niski, zaaferowany rudzielec z gęsty-mi, czerwonymi jak cegła wąsami.
Szorstko złapał Karlstada za ramię.
- Jak leci, stary? To nowy?
Karlstad wyszczerzył zęby i pokiwał głową. - Grant Archer - powiedział. - Grant, to jedna z
najwaŜ-niejszych osób na stacji: Rodney Devlin.
- Lepiej znany jako Czerwony Diabeł - dodała van Neu-mann oschle.
Widząc poplamiony jedzeniem biały fartuch Grant domyślił się, Ŝe Devlin jest kucharzem albo
jakimś innym pracownikiem kuchni. Miał wiecznie młodzieńczą twarz, szczupłą, z zapadniętymi
policz-kami i szerokim uśmiechem pod krzaczastym wąsem. - Red jest kuchmistrzem - wyjaśnił
Karlstad. - W Ŝyciu nie słyszałam bardziej przesadnego określenia - parsknęła Hideshi.
- Co więcej... - ciągnął Karlstad niewzruszenie - Red jest człowiekiem, który załatwi ci wszystko,
co tylko chcesz - od papieru toaletowego po wirtualny seks. W rzeczywistości to on rządzi stacją.
Muzorawa uśmiechnął się lekko.
- Doktor Wo o tym nie wie, rzecz jasna.
- Nie bądź taki pewien, Zeb - rzekł Devlin wesoło. - Grant, stary, gdybyś czegoś potrzebował, wal
do mnie. Dobrze się tobą zajmę. Mam rację?
Pozostali pokiwali głowami albo wymruczeli potwierdze-nie. Devlin klepnął Granta po plecach i
ruszył do następnego stolika.
- Naprawdę jest taki waŜny? - zapytał Grant.
- Lepiej w to uwierz - mruknęła van Neumann.
- On wszystkim rządzi?
- Nieoficjalnie - powiedział Muzorawa. - Red jest kimś w rodzaju zaopatrzeniowca.
- Kwatermistrza - dodał Karlstad.
- W kaŜdej organizacji jest ktoś taki - podjął Muzorawa. - KaŜda organizacja potrzebuje osoby,
która umie lawirować w gąszczu biurokratycznych przepisów, działać pomiędzy for-malnymi
literami prawa.
- Kombinatora - wycedziła van Neumann zimno. - Kwatermistrza - powtórzył Karlstad z uporem. -
To lep-sze słowo.
Van Neumann wzruszyła ramionami, jakby to jej nie obcho-dziło. Grant poznał, Ŝe nie lubi
Devlina. Przypomniał sobie przerwaną rozmowę.
- Na czym to skończyliśmy...? Mówiłeś, Ŝe w oceanie Jo-wisza jest Ŝycie?
- Nie wrzeszcz tak! - syknął Muzorawa.
Karlstad pochylił się nad stołem.
- MoŜemy powiedzieć ci tylko tyle, Ŝe kilka z głębokich sond wykryło na dole ruch jakichś
obiektów - wyszeptał. - śywych?
BEN BOVA JOWISZ PrzełoŜyła Maria Gębicka - Frąc Prolog: Stacja Orbitalna Gold Trzeba było aŜ sześciu, Ŝeby go utopić. Niechętnie, z wielkim ociąganiem Grant Archer rozebrał się do naga, jak mu kazali. Ale gdy pchnęli go na brzeg wielkiego zbiornika, wiedział, Ŝe nie wejdzie do środka bez walki. Podrasowana gorylica złapała go za prawą rękę; uwaŜała, Ŝeby nie połamać mu kości, lecz mimo wszystko jej silny uścisk sprawiał ból. Dwaj ochroniarze trzymali za lewą rękę, trzeci zła-pał go w pasie, a czwarty oderwał bose stopy od pokładu, więc Grant stracił oparcie i mógł tylko szamotać się w powietrzu. Wszystko odbywało się w absolutnej ciszy. Grant nie wrzeszczał ani nie wołał ratunku, nic błagał ani nie przeklinał. Jedynymi dźwiękami było szuranie butów straŜników po meta-lowych płytach pokładu, ich wytęŜone, urywane oddechy i spa-nikowane, rozpaczliwe dyszenie Granta. Ponury dowódca straŜy wprawnie złapał w wielkie mięsi-ste łapska jego ogoloną głowę i wepchnął ją do zbiornika wypeł-nionego gęstym, oleistym płynem. Grant zacisnął oczy i wstrzymywał oddech do chwili, gdy klatka piersiowa zagroziła wybuchem. Płonął od środka, dusił się, tonął. Ból był nie do zniesienia. Nie mógł oddychać. Musiał oddychać. NiezaleŜnie od tego, co mu powiedzieli, na najgłęb-szym poziomie jaźni wiedział, Ŝe to go zabije. Nie ma powietrza! Nie moŜna oddychać! Odruch wziął górę nad rozsądkiem. Wbrew sobie, wbrew strachowi, Grant otworzył usta, Ŝeby zaczerpnąć tchu. Zakrztusił się. Chciał zawyć, krzyknąć, błagać o pomoc lub miłosierdzie. Lodowaty płyn wypełnił jego płuca. Całe ciało zadrŜało, zadygo-tało z ostatnią nadzieją Ŝycia, gdy bezlitosne ręce wepchnęły go do zbiornika. Grant tonął, opadał coraz niŜej. Otworzył oczy. Na dole paliły się światła. Oddychał! Kasz-lał, krztusił się, jego ciałem wstrząsały niekontrolowane dresz-cze, ale oddychał. Mógł oddychać płynem, który wypełniał płu-ca. Jak zwyczajnym powietrzem, mówili. Kłamstwo, podłe kłam-stwo. Ciecz była ciemna i gęsta, zupełnie obca, wroga, lepka i straszna. Ale oddychał. Opadał w kierunku świateł. Mrugając w ich blasku zoba-czył, Ŝe na dole czekają na niego nagie, bezwłose postacie. - Witamy w zespole. - W jego uszach zadudnił sarkastycz-ny głos, niski, powolny, rezonujący echem. Drugi, nie tak głośny, ale jeszcze bardziej basowy, dodał: - W porządku, przygotujmy go do operacji. KSIĘGA I BoŜe mój, BoŜe mój, czemuś mnie opuścił? Daleko od mego Wybawcy słowa mego jęku.” Psalm 22 Grant Armstrong Archer III Choć urodził się w jednej z najstarszych rodzin w Orego-nie, Grant Archer wychowywał się w środowisku dalekim od wpływowego. W jednym z najwcześniejszych wspomnień wi-dział matkę w sklepie Good Will, gdy przerzucała sterty uŜywa-nej odzieŜy w poszukiwaniu swetrów i tenisówek, w których mógłby chodzić do szkoły.
Jego ojciec, pastor metodystyczny w niewielkiej dzielnicy podmiejskiej Salem, był człowiekiem powszechnie szanowanym, ale nie traktowano go zbyt powaŜnie, bo, mówiąc słowami jed-nej z wdów naleŜących do klubu golfowego, „był biedny jak mysz kościelna”. * - Tłumaczenia wszystkich cytatów biblijnych pochodzą z Biblii Tysiąclecia wydanie III poprawione Większość urzędników Nowej Moralności podejrzliwie od-nosiła się do nauki i naukowców, tych „humanistów”, którzy często próbowali zadać kłam słowu Pisma Świętego. Nawet oj-ciec radził Grantowi trzymać się z daleka od biologii i innych specjalizacji naukowych, które mogły ściągnąć na niego uwagę śledczych Nowej Moralności. Grant nie widział w tym problemu. Gdy tylko podrósł na tyle, by z podziwem i zdumieniem patrzeć na nocne niebo, za-pragnął zostać astronomem. W szkole średniej, gdzie był najlep-szym uczniem w klasie, zawęził zainteresowania do fizyki czar-nych dziur. Choć ekscytowały go odkrycia na Marsie i na dale-kich księŜycach Jowisza, największą ciekawość budziły w nim przedśmiertne drgawki olbrzymich gwiazd. Jeśli zdoła zgłębić mechanizm zakrzywiania czasoprzestrzeni przez zapadające się gwiazdy, moŜe pewnego dnia odkryje sposób umoŜliwiający lu-dziom wykorzystywanie tych zakrzywień do podróŜy między-gwiezdnych. Marzył o pracy w obserwatorium astronomicznym po dru-giej stronie KsięŜyca, o studiowaniu gwiazd po kolapsie w zim-nej i ciemnej głębi kosmosu. A jednak ostrzeŜono go, Ŝe nawet tam, po drugiej stronie KsięŜyca, nie brakuje napięć i niebezpie-czeństw. Mimo ostrej krytyki Nowej Moralności i surowych praw narzuconych przez dyrektorów obserwatorium, niektórzy astronomowie nadal kradli czas, by przez wielkie teleskopy po-szukiwać śladów inteligencji pozaziemskiej. Kiedy taka zakaza-na działalność wychodziła na jaw, winni w niełasce wracali na Ziemię, z nieodwracalnie zwichniętymi karierami. Grant tym się nie przejmował. Zamierzał trzymać się z da-leka od kłopotów i unikać konfliktów z wszechobecnymi agen-tami Nowej Moralności, poświęcając się badaniom nad enigma-tycznymi i całkowicie bezpiecznymi czarnymi dziurami. Pilno-wał się, Ŝeby nigdy nie uŜywać strasznego słowa „ewolucja” w odniesieniu do cykli Ŝyciowych gwiazd i ich ostatecznej prze-miany w czarne dziury. Donosiciele Nowej Moralności byli wy-czuleni na to niebezpieczne słowo. Jeszcze przed ukończeniem liceum Grant wyrósł na spo-kojnego, szerokiego w ramionach młodzieńca z gęstą strze-cha oiaskowych włosów, które często spadały mu na piwne oczy. Był dobroduszny i uprzejmy; w swoim bezlitosnym systemie rankingowym dziewczęta dawały mu trójc: w porządku jako kumpel, zwłaszcza gdy szło o pomoc w odrabianiu lekcji, ale za nudny, by umawiać się z nim na randki, chyba Ŝe w sytuacjach kryzysowych. Wysoki na metr osiemdziesiąt i chudy jak szcza-pa, Grant grał w szkolnej druŜynie koszykówki i uprawiał biegi; nie był wybitną gwiazdą, ale godnym zaufania zawodnikiem, który zapewnia spokój ducha trenerowi. W ostatniej klasie zaproponowano mu stypendium w za-mian za czteroletnią pracę w SłuŜbie Publicznej. Przed SłuŜbą nie było ucieczki: kaŜdy absolwent szkoły średniej musiał odby-wać ją co najmniej przez dwa lata, a potem jeszcze przez dwa w wieku lat pięćdziesięciu. Szkolny doradca Nowej Moralności powiedział, Ŝe godząc się na okres czteroletni po studiach, Grant otrzyma pełne stypendium na wybranej przez siebie uczelni i dał do zrozumienia, Ŝe odpracuje SłuŜbę Publiczną w dziedzinie, w której się kształcił, czyli w astrofizyce. Grant przyjął stypendium i zobowiązanie, stale marząc o drugiej stronie KsięŜyca. Rozpoczął studia na Harvardzie i tam, ku rozkosznemu zdumieniu, zakochał się w kruczowłosej bio-chemiczce, niejakiej Marjorie Gold. Dzięki niej po raz pierwszy w Ŝyciu poczuł się waŜny. W jej towarzystwie cichy, zrówno-waŜony, jasnowłosy młody student astronomii czuł, Ŝe mógłby podbić wszechświat. Pobrali się na ostatnim roku studiów, choć Grant wiedział, Ŝe spędzi cztery lata w obserwatorium na KsięŜycu. Marjorie w tym czasie miała odbywać swoją SłuŜbę Publiczną w Mię- dzynarodowych Siłach Pokojowych, tropiąc tajne fabryki broni biologicznej w dŜunglach Azji Południowo-Wschodniej i Ame-ryki Łacińskiej.
JednakŜe byli młodzi i ich miłość nie mogła czekać. Pobrali się mimo zastrzeŜeń rodziców. - Będę przylatywać z KsięŜyca co parę miesięcy - powie-dział Grant, gdy leŜeli razem w łóŜku i rozmyślali o następnych czterech latach. - Wtedy będę brać urlop - obiecała Marjorie. - Przed wypełnieniem zobowiązań będę juŜ miał doktorat. - Dostaniesz posadę na kaŜdym uniwersytecie. - A wtedy moŜemy zacząć starania o dziecko. - Chłopca. - Nie chcesz mieć córki? - Później. Jak juŜ nauczę się być matką. Wtedy moŜemy mieć córkę. Grant uśmiechnął się w ciemności sypialni, pocałował Mar-jorie i zaczęli się kochać. Były to bezpieczne dni jej cyklu. Oboje ukończyli studia z wyróŜnieniem, przy czym Grant jako najlepszy na roku. Marjorie, zgodnie z oczekiwaniami, zo-stała skierowana do pracy w siłach pokojowych. Grant był wstrząśnięty, gdy dostał przydział nie do obserwatorium po dru-giej stronie KsięŜyca, ale do Stacji Badawczej Thomas Gold na orbicie Jowisza, ponad siedemset milionów kilometrów od Mar-jorie nawet w czasie maksymalnego zbliŜenia do Ziemi. ,...po której stoi pan stronie” Ojciec Granta radził zachować cierpliwość. - Jeśli chcą cię tam wysłać, to muszą mieć powody. Trze-ba pogodzić się z sytuacją, synu. Grant stwierdził, Ŝe nie potrafi tego zrobić. Brakowało mu cierpliwości, mimo najŜarliwszych modlitw. Jego ojciec był czło-wiekiem potulnym i ustępliwym, i co przez to zyskał? śycie na uboczu i w biedzie oraz protekcjonalne uśmiechy za plecami. To nie dla mnie, powiedział sobie Grant. Wbrew radzie pojednawczego ojca rozpoczął walkę o zmia-nę skierowania, wędrując przez kolejne biura aŜ do gabinetu re-gionalnego dyrektora północno-wschodniego okręgu Nowej Mo-ralności. - Nie mogę spędzić czterech lat na Jowiszu - upierał się. - Jestem Ŝonaty! Nie mogę być tak daleko przez cztery lata! Poza tym jestem astrofizykiem i na Jowiszu moja specjalizacja nie jest potrzebna. Zmarnuję cztery lata! Jak mam zrobić dokto-rat, kiedy tam nie prowadzi się Ŝadnych badań astrofizycznych? Dyrektor regionalny siedział sztywno wyprostowany na krześle z wysokim oparciem, z łokciami wspartymi na blacie wielkiego dębowego biurka i smukłymi dłońmi złączonymi czub-kami palców. Nazywał się Ellis Beech. Był powaŜnym Afroame-rykaninem o skórze barwy sadzy. Twarz miał chudą, pociągłą, ze szpiczastym podbródkiem; brązowoŜółte ponure oczy nie-wzruszenie wpatrywały się w petenta przez całą jego natarczywą, błagalną tyradę. Wreszcie Grantowi zabrakło słów. Nie wiedział, co jeszcze mógłby dodać. Starał się zapanować nad gniewem, ale był pew-ny, Ŝe nadmiernie podniósł głos, zdradzając swoje oburzenie i zdenerwowanie. Nigdy nie okazuj złości, radził mu ojciec. Bądź spokojny, rozsądny. Gniew rodzi gniew; jeśli chcesz, Ŝeby dy-rektor spojrzał na problem z twojego punktu widzenia, postaraj się go nie zrazić. Grant zgarbił się na krześle, czekając na odpowiedź. Dy-rektor nie wyglądał na zraŜonego. Grant miał wraŜenie, Ŝe nie usłyszał nawet połowy z tego, co mu powiedział. Biurko było zarzucone papierami, od cienkich pojedynczych arkuszy po grube tomy w czerwonych oprawach, a ekran komputera migał denerwująco. Było jasne, Ŝe Beech jest bardzo waŜną i bardzo zajętą osobą, choć jego telefon nie zadzwonił ani razu, od kie-dy Grant przemierzył gruby dywan wyłoŜonego boazerią gabi-netu.
- Miałem lecieć na drugą stronę - wymamrotał, próbując skłonić zadumanego męŜczyznę do jakiejś reakcji. - Jestem tego świadom - rzekł wreszcie Beech. I dodał: - Niestety, jest pan potrzebny na Jowiszu. - Jak mogę być pot... - Pozwól, młody człowieku, wyjaśnię panu sytuację. Grant pokiwał głową. - Naukowcy pracują w stacji badawczej na orbicie Jowi-sza od prawie dwudziestu lat - podjął Beech, kładąc leciutki na-cisk na słowo „naukowcy”. - Interesują się formami Ŝycia od-krytymi na dwóch księŜycach planety. - Trzech - poprawił Grant odruchowo. - A poza tym zna-leźli formy Ŝycia w atmosferze Jowisza. Beech ciągnął niewzruszenie: - Prace te są niezwykle kosztowne. Naukowcy trwonią pieniądze, które mogłyby zostać spoŜytkowane na pomoc bied-nym i pokrzywdzonym przez los tutaj, na Ziemi. Nim Grant zdąŜył coś powiedzieć, Beech ruchem dłoni na-kazał mu milczenie. - Mimo to Nowa Moralność nie sprzeciwia się ich działal-ności. Choć wielu z nich robi wszystko, co w swojej mocy, Ŝeby podwaŜyć prawdą Pisma Świętego, pozwalamy im konty-nuować bezboŜne badania. Grant nie uwaŜał za bezboŜne badań nad algami i mikroba-mi Ŝyjącymi w skutych lodem morzach księŜyców Jowisza. Czy próbę pełnego zrozumienia boskiego dzieła moŜna uwaŜać za bez-boŜną? - Dlaczego nie sprzeciwiamy się trwonieniu funduszy i cza-su? - zapytał Beech retorycznie. - PoniewaŜ Nowa Moralność i bogobojne organizacje w innych krajach muszą wchodzić w kompromis z Międzynarodową Administracją Astronautyczną... i globalną strukturą władzy finansowej, pozwolę sobie dodać. - Kompromis? - zdumiał się Grant. - Fuzja. Synteza jądrowa. Ekonomiczny dobrobyt świata zaleŜy od elektrowni termojądrowych. Bez energii z syntezy nasz świat powróci do nędzy, chaosu i zepsucia, z którego lęgły się wojny i terroryzm we wcześniejszych latach. Dzięki fuzji pod-wyŜszymy poziom Ŝycia nawet największych nędzarzy, zanie-siemy nadzieję i ocalenie w najbardziej zacofane zakątki Ziemi. Grant rozumiał jego racje. - A paliwo do fuzji, czyli izotopy wodoru i helu, pochodzą z Jowisza. - OtóŜ to. - Beech ponuro pokiwał głową. - Pierwsze elek-trownie termojądrowe wykorzystywały izotopy z KsięŜyca, ale ich pozyskiwanie okazało się zbyt drogie. Natomiast atmosfera Jowisza jest dosłownie gęsta od paliw termojądrowych. Zauto-matyzowane czerparki przywoŜą tony izotopów. - Ale co to ma wspólnego z badaniami naukowymi prowa-dzonymi na orbicie Jowisza? Beech rozłoŜył ręce, jakby mówiąc: Proszę mnie nie winić. - Kiedy Nowa Moralność wykazała, Ŝe fundusze pochła-niane przez badania mogłyby zostać znacznie lepiej wykorzysta-ne na Ziemi, humaniści z MAA i globalni ekonomiści zaŜądali kontynuowania badań. Zdecydowanie sprzeciwili się zakończe-niu działalności naukowej. Całe szczęście, pomyślał Grant. - W ten sposób doszło do kompromisu: naukowcy mogą kontynuować prace, dopóki będą one finansowane z zysków, jakie przynoszą czerparki. - Paliwa termojądrowe płacą za operacje badawcze - pod-sumował Grant. - Tak, tak właśnie było przez dziesięć ostatnich lat. - Ale co to ma wspólnego ze mną? Dlaczego wysyłacie mnie na Jowisza?
- Wiemy, czym zajmują się naukowcy na księŜycach Jo-wisza. Ale w ubiegłym roku wysłali sondę na samą planetę. - Wysłali mnóstwo sond na Jowisza. - Ta była załogowa. Grant sapnął ze zdumienia. - Sonda załogowa? Jest pan pewien? Nigdy nie słyszałem o czymś takim. - My równieŜ. Zrobili to w sekrecie. - Nie wierzę. Jak mogliby... - Dlatego wysyłamy pana na orbitę Jowisza. Musimy się dowiedzieć, do czego zmierzają ci bezboŜni humaniści - rzekł Beech stanowczym tonem. - Mnie? Chcecie, Ŝebym ich szpiegował? - Musimy wiedzieć, co robią i dlaczego nie informują o swoich poczynaniach nawet MAA. - PrzecieŜ ja nie jestem szpiegiem. Sam jestem naukow-cem! PowaŜna twarz Beecha skrzywiła się w grymasie niezado-wolenia. - Panie Archer, z pewnością zakłada pan, iŜ moŜna być jednocześnie naukowcem i wierzącym. - Tak! Między nauką i wiarą nie ma Ŝadnej fundamentalnej sprzeczności. - MoŜliwe. Ale tam, w stacji badawczej na orbicie Jowisza, naukowcy robią coś, co pragną przed nami ukryć. Musimy się dowiedzieć, co knują. \ - Ale... dlaczego ja? - Niezbadane są wyroki boskie, mój chłopcze. Został pan wybrany. Proszę pogodzić się z tym faktem. - To zniszczy mi Ŝycie - zaprotestował Grant. - Cztery lata bez Ŝony, cztery lata stracone na Bóg wie co. Nigdy nie zrobię doktoratu! Beech ponownie pokiwał głową. - Tak, to ofiara, zdaję sobie sprawę. Ale powinien pan się ra-dować, gdyŜ to zaszczytne poświęcenie. - Łatwo panu mówić. To moje Ŝycie zostanie przewrócone do góry nogami. - Coś panu wyjaśnię - rzekł Beech, stukając czubkiem pal-ca w zasłany papierami blat biurka. - Czy ma pan pojęcie, jak wyglądał świat, zanim Nowa Moralność i inne organizacje prze-jęły władzę polityczną w większości krajów? Grant lekko przesunął się na krześle. - Było mnóstwo problemów... - Ha! - parsknął Beech. Grant spostrzegł, Ŝe jego oczy mają barwę lwich ślepiów. I Ŝe Beech patrzy na niego niczym lew na gazelę. - To znaczy, ekonomicznych, społecznych... - Świat był dołem kloacznym! - warknął Beech. - Korup-cja i zepsucie. Brak moralnego przywództwa. Politycy spełnia-jący najdziksze zachcianki grup nacisku, przeprowadzający gło-sowania i walczący o popularność, nie zwracający uwagi na prawdziwe problemy, które narastały i piętrzyły się. - Przepaść między bogatymi i biednymi poszerzała się co-raz bardziej - wyrecytował Grant, wspominając lekcje z liceum. - I to doprowadziło do terroryzmu, zamieszek, zbrodni. - Beech lekko podniósł głos. - Na całym świecie szalały wojny domowe. Terroryści uŜywali broni biologicznej. - Tragedia w Kalkucie. - Trzy miliony ofiar. - I Sao Paolo. - Kolejne dwa miliony.
Grant widział filmy w szkole: sterty trupów na ulicach, ra-townicy w skafandrach kosmicznych, mających ich chronić przed śmiercionośnymi czynnikami biologicznymi. - Rządy były sparaliŜowane, niezdolne do działania - podjął Beech ostro - dopóki duch boski nie powrócił w korytarze władzy. - Nastąpiło coś w rodzaju cudu, prawda? - mruknął Grant. Beech potrząsnął głową. - To nie był cud, tylko wynik cięŜkiej pracy uczciwych, bogobojnych ludzi. Przejęliśmy kontrolę nad rządami na całym świecie, my, Nowa Moralność, Światło Allacha, Święci Aposto-łowie w Europie. - Ruch Nowe Tao w Azji - dodał Grant. - Tak, tak. A dlaczego powiodło nam się wprowadzenie siły i mądrości moralnej na arenę polityczną? Bo religia jest syste-mem dwójkowym. - Jakim? - Dwójkowym. Nakazy religijne opierają się na zasadach moralnych. Jest dobro i jest zło. Nic pośrodku. Nic! W religii nie ma miejsca na krętactwa polityków. Dobro lub zło, czerń lub biel, wejście lub wyjście. System dwójkowy. - Dlatego Nowa Moralność odniosła sukces tam, gdzie za- wiodły inne ruchy reformatorskie - powiedział Grant, akceptu-jąc argumenty Beecha. - OtóŜ to. Dlatego mogliśmy oczyścić dotknięte plagą prze-stępczości ulice naszych miast. Dlatego mogliśmy rozpędzić wszystkie te samozwańcze grupy, które rzekomo działały w obronie praw obywatelskich, a w rzeczywistości dąŜyły do uzyskania społecznej aprobaty na wszelkie grzeszne czyny. Dla-tego mogliśmy zaprowadzić ład i zapewnić stabilizację naszemu narodowi - i całemu światu. Grant musiał przyznać, Ŝe świat pod bogobojnymi, silnymi moralnie rządami organizacji w rodzaju Nowej Moralności był znacznie lepszy od tego, który znał z lekcji historii - od świata zepsucia i rozpasania. - Działamy w imię BoŜe - ciągnął Beech z ogniem w oczach, wypręŜony jak struna, z dłońmi ułoŜonymi płasko na biurku. - Karmimy biednych, niesiemy wykształcenie i oświecenie miesz- kańcom nawet najbardziej zapadłych części Azji, Afryki i Ame-ryki Południowej. Ustabilizowaliśmy przyrost naturalny świata bez mordowania nienarodzonych. Podnosimy standard Ŝycia naj-biedniejszych z biednych. Grantowi kręciło się w głowie. - Ale co to ma wspólnego z Jowiszem... i ze mną? Beech surowo zmierzył go wzrokiem. - Młody człowieku, w Ŝyciu kaŜdego nadchodzi chwila, kiedy trzeba dokonać wyboru między dobrem i złem. Musi pan zadecydować, po której stoi stronie: Boga czy Mamona. - Nie rozumiem. - Naukowcy na Jowiszu coś knują, coś chcą zachować w sekrecie. Musimy się dowiedzieć, co robią i dlaczego skry-wają przed nami swoje poczynania. - Czy to nie jest zadanie dla MAA? PrzecieŜ to oni kierują badaniami naukowymi. - Mamy przedstawicieli w Międzynarodowej Administracji Astronautycznej. - W takim razie dlaczego nie zostawicie tego MAA? Niemal z politowaniem Beech powiedział: - Ceną za wielką władzę jest wielka odpowiedzialność. Chcąc utrzymać stabilność i mieć pewność, Ŝe nikt - naukowiec, re-wolucjonista czy szalony terrorysta - nie zagrozi zdobytym z wielkim trudem osiągnięciom, musimy sprawować kontrolę nad wszystkimi razem i kaŜdym z osobna, na całym świecie. - Kontrolować kaŜdego?
- Tak. Naukowcy na Jowiszu myślą, Ŝe nie podlegają na-szej władzy. Musimy im pokazać, Ŝe jest inaczej. Pan został wybrany na agenta, który zapoczątkuje bolesną lekcję. Pan po-moŜe nam dowiedzieć się, do czego zmierzają i w jakim celu. Grant był zbyt skonsternowany, Ŝeby odpowiedzieć. Zro-zumiał, Ŝe klamka zapadła. Poleci na Jowisza, aby się dowie-dzieć, co robią naukowcy. Nie wykręci się od tej powinności. Siedział przed biurkiem Beecha z mętlikiem w głowie, roz-darty między poczuciem obowiązku a oburzeniem, Ŝe nie ma absolutnie Ŝadnego wpływu na decyzję dotyczącą czterech na-stępnych lat jego Ŝycia. Czy tego chce, czy nie, poleci na Jowisza. Z niespodziewanym uśmiechem Beech dodał: - Oczywiście, jeśli szybko wywiąŜe się pan z zadania, moŜe zdołamy załatwić przeniesienie do innej placówki badawczej, ta-kiej jak obserwatorium po drugiej stronie. - Na KsięŜycu? - Grant chwycił się słomki. PowaŜnie kiwając głową, Beech zaznaczył: - W zamian za satysfakcjonujące nas wyniki. Nadzieje Granta zgasły. Kij i marchewka, uświadomił so-bie. KsięŜyc jest marchewką, która ma zdopingować mnie do zrobienia tego, na czym im zaleŜy. - Na stacji Jowisza będzie pan zdany wyłącznie na siebie - podjął Beech. - Nikt nie będzie znał prawdziwego powodu pańskiego pobytu, a pan nikomu go nie wyjawi. Grant nie skomentował. - Ale nie będzie pan sam, panie Archer. Będzie pan pod stałą obserwacją. - Pod obserwacją? Z nieznacznym uśmiechem Beech oznajmił: - Bóg pana widzi, Archer. Bóg będzie miał baczenie na kaŜ-dy pański ruch, kaŜdy oddech, kaŜdą myśl, która wpadnie panu do głowy. Bezkresny ocean To bezkresny ocean, ponad dziesięć razy większy od całej planety Ziemi. Pod wirującymi chmurami, które pokrywają Jo-wisza od bieguna do bieguna, ocean nigdy nie zaznał światła Słońca ani nie poczuł twardych, ograniczających konturów lądu. Fale nie uderzają w urwiste brzegi, nie ryczą na piaszczystej plaŜy, bo na ogromnej powierzchni Jowisza nie ma lądu, nie ma nawet wyspy czy rafy. Grzywacze oceanu przewalają się bez przeszkód, wiecznie. Podgrzewane z dołu przez wrzące jądro planety, szaleńczo zakręcane przez hiperkinetyczny ruch obrotowy Jowisza, dzikie prądy pędzą przez bezkresne rrorze niczym nawałnice wysoko-ściowe w górnych warstwach atmosfety. Długie i potęŜne fale z szaleńczym rykiem nieustannie okrąŜają glob. Ocean burzą po-tęŜne sztormy i tajfuny większe niŜ całe planety, wyjące z furią przez długie stulecia. To największy, najgłębszy, najbardziej po-tęŜny, najbardziej dynamiczny i straszliwy ocean w całym Ukła-dzie Słonecznym. Jowisz, największa ze wszystkich planet, objętością prze-wyŜsza Ziemię ponad tysiąckrotnie, natomiast masą ponad trzy-sta razy. Jest taki wielki, Ŝe z łatwością mógłby wchłonąć wszyst-kie inne planety układu. Sama Wielka Czerwona Plama, burza, która szaleje od wieków, jest większa od Ziemi. Plama jest je-dyną charakterystyczną cechą wśród niezliczonych wirów i smug pędzących bez opamiętania chmur. Jowisz składa się głównie z najlŜejszych pierwiastków, wo-doru i helu, bardziej przypominając gwiazdę niŜ planetę. Mimo swojego rozmiaru i masy obraca się wokół osi w niecałe dzie-sięć godzin, a szybki ruch obrotowy powoduje wyraźne spłasz-czenie na biegunach. Jowisz przypomina
wielką pasiastą piłkę plaŜową, spłaszczoną pod cięŜarem niewidzialnego dziecka. Pod wpływem szybkiego ruchu planety gruba pokrywa chmur rwie się na pasma i wstęgi o wielu odcieniach: bladoŜół-te, szafranowo-pomarańczowe, białe, płowoŜółto-brązowe, nie-bieskawe, róŜowe, czerwone. Tytaniczne huragany gnają chmury z prędkością setek kilometrów na godzinę. Skąd biorą się kolory chmur? Co leŜy pod nimi? Od ponad stulecia astronomowie wysyłali sondy w atmosferę Jowisza, lecz ledwo próbniki spe-netrowały wierzchnią warstwę, miaŜdŜyło je kolosalne ciśnie-nie. Ale dociekliwi badacze nie poddali się i z czasem stwierdzi-li, Ŝe pięćdziesiąt tysięcy kilometrów - czyli niemal cztery razy więcej niŜ wynosi średnica Ziemi - pod chmurami leŜy bezkre-sny ocean prawie jedenastokrotnie większy od całej Ziemi i głę-boki na pięć tysięcy kilometrów. Tworzy go woda przesycona związkami amoniaku i siarki, silnie zakwaszona, lecz tym nie-mniej woda, a w Układzie Słonecznym wszędzie tam, gdzie występuje woda, tam istnieje Ŝycie. Czy jest Ŝycie w ogromnym, głębokim oceanie Jowisza? Frachtowiec Orał Roberta - Chcesz powiedzieć, Ŝe twoja Ŝona z domu nazywa się Gold? - zapytał Raoul Tavalera. Grant pokiwał głową. - Zgadza się. - Tak samo jak stacja badawcza? Tavalera miał długą końską twarz, zęby jakby o parę nume-rów za duŜe, wodniste wytrzeszczone oczy i krzaczaste czarne brwi. Razem wziąwszy wyglądał na ponuraka. Gęste kręcone włosy na rozkaz srogiej kapitan wiązał w długi kucyk. - To tylko zbieg okoliczności - odparł Grant. - Nie ma Ŝadnego pokrewieństwa. Stacja nosi imię Thomasa Golda, astro-noma z dwudziestego wieku. Brytyjczyka, jak sądzę. - Pewnie śyda. Grand poczuł, jak brwi wędrują mu w górę. - Oni zawsze zmieniali nazwiska, wiesz, Ŝeby nikt się nie poła-pał, Ŝe są śydami. Pewnie nazywał się Goldberg albo Goldstein. Grant powstrzymał się od komentarza. Siedział z Tavalerą przy jedynym stole w obskurnym, ciasnym kambuzie. Tavalera, takŜe świeŜo upieczony absolwent, był inŜynierem i zamierzał odpracować dwa lata SłuŜby Publicznej na pokładzie czerparki. Byli sami; załoga obsadzała stanowiska robocze. Automaty zje- dzeniem i piciem o tej porze były zimne i puste. Porysowane, wyświechtane metalowe grodzie i pokład świadczyły o wielolet-niej eksploatacji frachtowca. Grant poszedł do kambuza, Ŝeby na krótko oderwać się od studiowania informacji dotyczących olbrzymiej planety. Więk-szość czasu w trakcie nuŜącej podróŜy do Stacji Badawczej Gold spędzał na nadrabianiu braków w wiedzy o Jowiszu i jego świ-cie księŜyców. Tavalera zjawił się chwilę później. Najwyraźniej nie miał nic lepszego do roboty, bo postanowił wciągnąć go w rozmowę. Czy daje do zrozumienia, Ŝe Marjorie jest śydówką? - za-stanowił się Grant. UwaŜał, Ŝe to miły zbieg okoliczności, Ŝe 20__________________________________________Ben Bova stacja badawcza, do której się kieruje, nosi to samo nazwisko co jego Ŝona. Uznał to za dobry omen - co oczywiście nie znaczy, Ŝe wierzył w omeny. Coś takiego byłoby zabobonem, praktycz-nie grzechem, ale potrzebował czegoś, co podnosiłoby go na duchu w czasie tej długiej, powolnej, nieprawdopodobnie nud-nej podróŜy do układu Jowisza. Grant myślał, Ŝe pomknie do celu na pokładzie jednego z nowych statków o napędzie termojądrowym, które większość drogi pokonywały ze stałym przyspieszeniem, co skracało czas podróŜy do kilku tygodni. Marzenie ściętej głowy! Absolwenci podróŜowali najtańszymi dostępnymi środkami transportu, co znaczyło, Ŝe obaj z Tavalerą będą tkwić na tym gruchocie przez ponad pół roku. W największe osłupienie wprawiła go informa-cja, Ŝe czas przelotu nie
wlicza się do okresu SłuŜby Publicznej. - SłuŜba Publiczna - powiedział cierpko urzędnik Nowej Moralności, kiedy Grant rejestrował się przed wyjazdem - jest dokładnie tym, co słyszysz: pracą dla dobra publicznego. Prze-lot statkiem kosmicznym nie jest słuŜbą, tylko wypoczynkiem. Grant wykłócał się na kolejnych szczeblach administracji aŜ do samego urzędu państwowego, ale jedynym, co zyskał, była reputacja upierdliwca. Nie pomogły nawet modlitwy. We-dług regulaminu podróŜ była czasem wolnym i kropka. Ładny mi czas wolny, pomyślał Grant. Roberts był stary i powolny, szary i ponury. Jednostka załogowa obracała się na długiej linie wokół masywnego modułu towarowego, dzięki cze-mu panowała w niej sztuczna grawitacja równa mniej więcej połowie ziemskiej. Kwatery Granta i Tavalery były ciasną klitką wielkości trumny z dwiema kojami wciśniętymi jedna nad drugą w ten sposób, Ŝe zaledwie dziesięć centymetrów przestrzeni dzieliło nos Granta od zarwanego materaca Tavalery. Na przygnębiającym, rozlatującym się frachtowcu do prze-wozu rudy nie było miejsca nawet na kapliczkę. Grant odpra- wiał niedzielne modły w zmaltretowanym kambuzie, korzysta-jąc z nagranych naboŜeństw ojca i mając nadzieję, Ŝe ani Tavale-ra, ani nikt z załogi nie przeszkodzi mu w praktykach religij-nych. Gburowata, siwowłosa kapitan warczała na niego, ilekroć się spotkali. „Nie wchodź nikomu w drogę, mądralo!” - to były Jowisz ________________________________________2J_ najmilsze słowa, jakie od niej usłyszał. Członkowie załogi - trzech męŜczyzn i trzy kobiety - całkowicie ignorowali pasaŜerów. Wszyscy posługiwali się słownictwem, za które na Ziemi stanę-liby przed lokalną komisją obyczajowości. Grant w samotności nagrywał długie wiadomości dla Mar-jorie, czy była w Ugandzie, w Brazylii czy w ruinach KambodŜy. Łączność wideo w czasie rzeczywistym nie była moŜliwa: ro-snąca odległość między Ziemią a Robertsem powodowała coraz dłuŜsze opóźnienia w przekazie, udaremniając wszelkie próby przeprowadzenia normalnej rozmowy. Marjorie rzadziej przysy-łała mu wiadomości, ale przecieŜ miała o wiele więcej zajęć. Zawsze wyglądała na zadowoloną i pełną optymizmu. KaŜdą wiadomość kończyła podaniem ilości godzin dzielących Granta od powrotu na Ziemię. - Trzydzieści dwa tysiące sto siedemnaście godzin i znowu będziemy razem, kochanie - mówiła. - Z kaŜdą sekundą jesteś coraz bliŜej mnie. Za kaŜdym razem, gdy myślał o liczbach, był bliski załama-nia i płaczu. Szukał ucieczki w poszerzaniu wiedzy o Jowiszu, godzina-mi przesiadując w ciasnej, obskurnej mesie, metalowym sze-ścianie z trudem mieszczącym przykręcony śrubami stół i czte-ry plastikowe krzesła, chyba najbardziej niewygodne w Układzie Słonecznym. Tam spędzał większość czasu, zostawiając klau-strofobiczny przedział sypialny Tavalerze. Wsuwał się na koję dopiero wtedy, gdy oczy mu się zamykały od ślęczenia przed ekranem w grodzi, połączonym z jego osobistym komputerem. Członkowie załogi od czasu do czasu zachodzili do mesy, ale generalnie nie odzywali się do niego. Tylko kapitan mu prze-szkadzała swoim utyskiwaniem, Ŝe zmuszono ją do przewoŜe-nia darmozjadów. Dla niej był zbędnym bagaŜem, bezcelowo zuŜywającym powietrze i Ŝywność. Do Tavalery odnosiła się z większą tolerancją; on przynajmniej był mechanikiem i miał robić w układzie Jowisza coś poŜytecznego. Granta uwaŜała za potencjalnego jajogłowca, który będzie bawić się na stacji ba-dawczej, zamiast wykonywać prawdziwą robotę. Grant starał się ignorować jej wrogość i z uporem zajmo-wał się studiami. Chciał przed przybyciem do stacji Gold przy-swoić sobie wszystko, co w owym czasie wiedziano o Jowi-szu. Skoro musiał spędzić tam cztery lata, zamierzał wykorzy-stać czas produktywnie, nie tylko jako szpicel Nowej Moralno-ści. Na zwykle ponurej twarzy Tavalery gościło rozbawienie. Szczerzył wielkie zęby w szerokim uśmiechu. - Ja cię chrzanię, człowieku, chajtnąłeś się z śydówką. Grant zdusił ogień irytacji.
- Ona nie jest śydówką, a gdyby nawet, to co z tego? Tavalera pochylił się nad wąskim stołem tak mocno, Ŝe Grant poczuł jego nieprzyjemny oddech. - Rzecz w tym, Ŝe oni nie wierzą w seks po ślubie. Poderwał głowę i zaniósł się długim, szczekliwym śmie-chem. Grant wlepił w niego oczy. O to chodziło w tej rozmo-wie? - zapytał się w duchu. Chciał mnie nabrać na kawał z długą brodą? Śmiejąc się, Tavalera wytknął go palcem. - śałuj, Ŝe nie widziałeś swojej miny, geniuszu! Była niesa-mowita! Grant zmusił się do uśmiechu. - Chyba dałem się nabrać, co? - Pewnie. Pogadali jeszcze przez parę minut, ale Grant wymyślił jakąś wymówkę i pomknął do mesy, Ŝeby wrócić do pracy. Idąc krót-kim korytarzem przez środek modułu mieszkalnego, zastana-wiał się, o co chodziło Tavalerze. Czy coś się kryło pod jego prymitywnymi Ŝartami? Czy rozmowa o śydach była jakimś sprawdzianem? Nowa Moralność wszędzie ma agentów, czuj-nie wypatrujących wichrzycieli i wywrotowych idei. MoŜe fak-tycznie mnie obserwują, Ŝeby ocenić, czy będę wiarygodnym szpiegiem? Beech dał do zrozumienia, Ŝe będą mieć mnie na oku. Czy Tavalera donosi swoim zwierzchnikom z NM? Najprawdopodobniej Tavalera był tym, za kogo się poda- wał, czyli świeŜo upieczonym inŜynierem z niedojrzałym poczu-ciem humoru. Grant jednak uznał, Ŝe moŜe być donosicielem, informującym najbliŜszego agenta NM o nieprawomyślnych za- chowaniach. Notka pochwalna dobrze wyglądałaby w jego ak-tach. Podejście Przez ponad tydzień po parę godzin dziennie Grant patrzył, jak spłaszczony glob Jowisza powiększa się powoli, gdy stary, wysłuŜony Roberts zbliŜał się do planety. Minęło go bliskie spotkanie z Marsem; czerwona planeta znajdowała się po drugiej stronie Słońca, kiedy przecinali jej or-bitę. Przez Pas Asteroid przepłynęli tak, jakby go wcale nie było - ani jedna skała, ani jeden kamyk nie pojawił się w polu widze-nia. Radar statku wychwycił kilka dalekich ech, ale Ŝaden obiekt nie był na tyle duŜy, by zalśnić w promieniach Słońca. Z Jowiszem sprawa przedstawiała się zgoła inaczej. Król planet Układu Słonecznego, dość wielki, by pomieścić w sobie wiele odpowiedników Ziemi, prezentował się spektakularnie. Jak na króla przystało, wędrował po niebie w otoczeniu orszaku. Dzień po dniu Grant z głodem w oczach patrzył, jak cztery naj-większe satelity tańczą wokół swojego pana. Czuł się jak sam stary Galileusz, obserwując kwartet małych światów orbitują-cych wokół kolosalnego, pasiastego globu. Nieświadomie wyniósł codzienne obserwacje do rangi ry-tuału. Szedł do mesy zaraz po śniadaniu, zawsze sam. Nie pragnął towarzystwa, zwłaszcza Tavalery’ego. W mesie pod-łączał palmtop do systemu i uzyskiwał dostęp do kamer stat-ku. KaŜdy dzień zaczynał od wyświetlania widoku Jowisza w czasie rzeczywistym, bez powiększenia. Chciał widzieć co-raz bliŜszą planetę taką, jaką zobaczyłby, gdyby przebywał na zewnątrz i patrzył gołym okiem. Dopiero później wczytywał program powiększający i przystępował do dokładniejszej in-spekcji. Jowisz powiększał się z dnia na dzień. Grant zaczął do-strzegać inne, mniejsze księŜyce, okrąŜające masywną bryłę pla-nety: maleńkie kropeczki, nawet przy największym powiększe-niu kamer. Przechwycone asteroidy, nie ulega wątpliwości; drobne światki pojmane przez króla i zmuszone do okrąŜania jego maje-statu, dopóki nie zbliŜą się zbyt mocno i nie zostaną rozerwane przez kolosalną grawitacją. Pewne rzeczy sprawiły mu zawód. Pasma chmur okazały się ciemniejsze i mniej kolorowe, niŜ się spodziewał. Barwy były stonowane, przygaszone w porównaniu z tymi, które widział na filmach. Zrozumiał, Ŝe odcienie zostały sztucznie wzmocnione, Ŝeby wyraźniej pokazać ruch chmur. Nie
mógł teŜ dostrzec cien-kich pierścieni nad równikiem Jowisza, niezaleŜnie od usilnych starań. Kamery statku miały za małą rozdzielczość. - Rzuć okiem na Io, mądralo. Grant poderwał głowę i w otwartym włazie mesy zobaczył kapitan. Była to kanciasta, surowa kobieta o szaroblond wło-sach, po wojskowemu ściętych na zapałkę, podkreślających zie-mistą cerę. Jej spłowiały oliwkowo-zielony kombinezon wyda-wał się wymięty, wystrzępiony, bezkształtny. W grubych pal-cach trzymała pusty plastikowy kubek. - Prometeusz wybucha - powiedziała. Po raz pierwszy w czasie długiej podróŜy przemówiła do niego bez warczenia. Grant był zbyt zaskoczony, Ŝeby coś po-wiedzieć. Siedział przy stole jak sparaliŜowany. Ze zirytowaną miną kapitan podeszła bliŜej, pochyliła się nad jego ramieniem i wyszczekała komendy do palmtopa. Ekran na grodzi zamrugał. Ukazał się na nim cętkowany pomarańczo-wo-czerwony glob Io, najbardziej wewnętrzny z czterech du-Ŝych księŜyców galileuszowych. - Wygląda jak pizza - mruknęła. Grant zobaczył, Ŝe Io faktycznie przypomina pizzę, pokrytą gorącą siarką zamiast serem, przybraną kraterami i wulkanami w miejsce pieczarek czy plasterków kiełbasy. Kapitan wydała kolejne polecenie i widok Io uległ tak szyb-kiemu powiększeniu, Ŝe Grantowi niemal zakręciło się w gło- wie. Pomarańczowa od siarki tarcza ostrą krzywizną odcinała się od czarnego kosmosu. Grant dostrzegł brudnoŜółty pióro-pusz na tle ciemności. - Prometeusz znowu się brandzluje - zaśmiała się kapitan. Ignorując jej grubiaństwo, Grant wreszcie odzyskał głos. - Dziękuję. - Czekaj, nie spiesz się tak do ucieczki. - Wydała następne pole-cenie, pochylając się tak blisko, Ŝe Grant poczuł woń jej potu i ciepło ciała. - Cierpliwości. - Wyprostowała się, gdy Io znowu się oddaliła. Grant wbijał oczy w ekran. - Czego mam wypatrywać? - Zobaczysz. Plamisty czerwono-Ŝółty dysk nagle zamrugał. Ułamek se-kundy później Grant zrozumiał, Ŝe Io weszła w szeroki, głęboki cień Jowisza. - Daj jej chwilę - wyszeptała kapitan za jego plecami. Grant zobaczył słabą zielonkawą poświatę, upiornie bladą, chorobliwą, jak gasnące światło jakiegoś dziwacznego głęboko-morskiego stworzenia. Zdziwienie odebrało mu mowę. - Cząstki wysokoenergetyczne z magnetosfery Jowisza roz-Ŝarzają atmosferę Io. Światło jest słabe, widać je tylko w cieniu Jowisza. Racja, pomyślał Grant. Gdzieś o tym czytał. Atomy tlenu i siarki wzbudzone przez zderzenia z cząsteczkami magnetosfe-ry. Jak zorze na Ziemi, ten sam mechanizm fizyczny. Ale ogląda-nie zjawiska na własne oczy stanowiło nadzwyczajną premię. - Dziękuję - powtórzył, odwracając się od ekranu. Kapitan wzruszyła cięŜkimi ramionami. - Jak byłam w twoim wieku, chciałam zostać naukowcem. Chciałam badać Układ Słoneczny. Szukać nowego Ŝycia, dokony-wać odkryć. - Westchnęła cięŜko. - Zamiast tego pilotuję tę balię. - To waŜna praca. - O tak, z pewnością. - Mówiła z akcentem, którego Grant nie potrafił zidentyfikować. Rosyjski? Polski? - Przez większość czasu komputer kieruje statkiem, a ja nie mam nic innego do roboty, jak tylko pilnować, Ŝeby załoga czegoś nie schrzaniła. Grant nie wiedział, co powiedzieć. - CóŜ, teraz przynajmniej od czasu do czasu woŜę przy-stojnych młodych mądralińskich - dodała z niespodziewanym uśmiechem.
Nagle Grant poczuł się w mesie jak w pułapce. - Uch... - zaczął podnosić się z krzesła. - Mam jeszcze sporo do zrobienia. I muszę wysłać wideogram do Ŝony. Wysy-łam codziennie i... Kapitan roześmiała się na całe gardło. - Tak, naturalnie. Rozumiem, urodziwy mądralo. Nie ma powodów do obaw. Ze śmiechem odwróciła się do ekspresu. - Dopóki działa system rzeczywistości wirtualnej, absolut-nie nic ci nie grozi, przystojniaczku. Grant opadł na krzesło, gdy podśmiewając się, nalała kawę do kubka i ruszyła do wyjścia. Raptem zatrzymała się i odwróciła. - Przy okazji, na mostku jest bąbel obserwacyjny. Jeśli chcesz popatrzeć na Jowisza bez pośrednictwa kamer, moŜesz z niego korzystać. Grant zamrugał ze zdziwienia. - Uch... dziękuję - wydukał. - Bardzo dziękuję. Przepra-szam, jeśli... Ale kapitan juŜ szła korytarzem w stroną mostka, zaśmie-wając się pod nosem. Przez długą chwilę Grant siedział sam, zastanawiając się, czy źle ją zrozumiał i czy nie zrobił z siebie głupka. Ale wspo-mniała o systemie VR. Słyszał o uŜywaniu symulacji wirtual-nych do uprawiania seksu. Był pewien, Ŝe właśnie o to jej cho-dziło. Pokręcił głową, próbując wyrzucić rozmowę z pamięci. Ja z nią? ZadrŜał na samą myśl. Natychmiast zaczął układać ko-lejną wiadomość dla Marjorie, rzecz jasna nie wspominając o rozmowie z kapitan. I, wbrew sobie, zastanawiał się, jaki jest seks wirtualny. Przybycie Wyglądając przez przejrzysty bąbel ze szkłostali, Grant wi-dział, Ŝe Jowisz jest nic tylko ogromny, ale teŜ Ŝywy. Weszli juŜ na orbitą. Kolosalna zakrzywiona bryła planety była taka wielka, Ŝe nie widział nic innego prócz wstęg i wirów chmur, które z zawrotną prędkością pędziły nad powierzchnią. Chmury zmieniały się i rozkwitały na jego oczach, kołowały w wirach wielkości Azji, poruszały się i pulsowały jak Ŝywe stworzenia. Błyskawice, nagłe eksplozje światła, migotały w chmurach niczym lampy sygnalizacyjne. Grant wiedział, Ŝe w tych chmurach jest Ŝycie. Ogromne baloniaste stworzenia zwane meduzami Clarke’a, które dryfo-wały na wietrze o sile huraganu. Ptaki, które nigdy nie lądowały, całe Ŝycie spędzając w powietrzu. Cienkie jak pajęczyna pająki-latawce, które chwytały mikroskopijne spory. Węglowe makro-cząsteczki łańcuchowe, które powstają w chmurach i dryfują w dół, w kierunku globalnego oceanu. Słowa psalmu, nieproszone, zabrzmiały w jego głowie: Niebiosa głoszą chwałę Boga, Dzieło rąk Jego nieboskłon obwieszcza... 1 była tam Czerwona Plama, kolosalna wirująca burza, więk-sza od całej Ziemi, szalejąca od ponad czterystu lat. Błyskawice mrugały wokół jej obwodu; zdaniem Granta wyglądały jak młó-cące rzęski jakiejś kolosalnej bakterii, która sunie po powierzch-ni gigantycznej planety. Gdzieś na orbicie równikowej wokół Jowisza krąŜyła Stacja Badawcza Gold, cel jego podróŜy, największy sztuczny obiekt w Układzie Słonecznym - poza kosmicznymi miastami orbitujący-mi między Ziemią a KsięŜycem. Mimo swojej wielkości stacja nie była widoczna na tle ogromnej, przytłaczającej przestrzeni Jowisza. Jak abstrakcyjny obraz, pomyślał Grant, patrząc na gnają-ce
chmury, bladoŜółte, rdzawobrązowe, białe, róŜowe, jasno-niebieskie. Ale dynamiczny obraz, ruchliwy, zmienny, usiany światłem - i Ŝywy. Mars był światem martwym, zimnym i milczącym mimo swoich porostów i staroŜytnych ruin przy urwisku. Wenus była piecem: ospałym, duszącym, bezuŜytecznym. Na Europie, Kal-listo i Ganimedesie, bliskich księŜycach Jowisza, niemal dorów-nujących wielkością planecie Merkury, pod płaszczami wiecz-nego lodu istniały kruche ekosystemy mikroskopijnych stwo-rzeń. Ale w pełnych podziwu oczach Granta potęŜny Jowisz tęt-nił Ŝyciem, tryskał energią. Przez cztery dni kapitan stopniowo zwiększała ruch obro-towy statku i teraz moduł mieszkalny krąŜył wokół pustej ładowni na tyle szybko, by na jego pokładzie wytworzyła się grawitacja niemal równa jednemu g. Po wielu miesiącach Ŝycia w grawita-cji o połowę mniejszej, nagły wzrost cięŜaru sprawił, Ŝe Grant stale czuł się zmęczony, obolały i zniechęcony. Ale nie wtedy, gdy przebywał w bąblu obserwacyjnym. Gdy siedział na jedynym wyściełanym fotelu, patrząc na ogrom Jowisza, jego myśli pędziły jak wielobarwne chmury. Nie miał pojęcia, na czym będzie polegać jego praca, gdy wreszcie spotkają się ze stacją Gold. Z pewnością Międzynarodowa Administracja Astronautyczna nie za-fundowała mu wyjazdu na orbitę Jowisza, Ŝeby studiował pulsary i czarne dziury. Oczywiście, wolałby to robić, ale... Nie, myślał, z fascynacją patrząc na planetę, w układzie Jowisza interesowano się głównie mikroskopijnymi formami Ŝycia na zamarzniętej Europie i Kallisto oraz stworzeniami Ŝyją-cymi w atmosferze planety. Do takiej roboty powinni kierować biologów i geologów, nie sfrustrowanego astrofizyka. A jednak Nowa Moralność twierdziła, Ŝe naukowcy wysłali statek załogowy w wirujące chmury planety. W sekrecie. Czy to prawda? Co znaleźli? Dlaczego prowadzili prace w tajemni-cy? Naukowcy nie postępują w ten sposób, przekonywał się Grant. Ktoś w Nowej Moralności jest paranoikiem, a ja będę przez cztery lata płacie za jego głupią podejrzliwość. Z narastającą rozpaczą uświadomił sobie, Ŝe naukowcy prawdopodobnie kaŜą mu obsługiwać sprzęt do wiercenia w lodzie na powierzchni księŜyca. Albo, co gorsza, zostanie po-słany pod lód, w głąb lodowatego oceanu. Ta myśl go przeraŜa-ła: zamknięty pod lodem, w obcym świecie ciemności bez po-wietrza - z wyjątkiem tego w butlach na własnych plecach. Okropne. PrzeraŜające. - Za trzy minuty rozpoczyna się manewr cumowania. - Głos kapitan popłynął z osadzonej w grodzi kratki głośnika, lekko chrapliwy i płaski. - Zbędny personel ma udać się do swoich kwater albo do kambuza. - Zbędny personel - mruknął Grant, podnosząc się z wy-ściełanego fotela. - To znaczy ja. - I Tavalera, dodał w duchu. W zwiększonej grawitacji ciało reagowało z niechęcią, ocięŜale. Przez długą chwilę stał w ciasnym bąblu obserwacyjnym, nie zwracając uwagi na bolące nogi, nadal patrząc na Jowisza. Nie widział stacji badawczej; albo nie było jej w polu widzenia, albo była za mała w porównaniu z ogromnym Jowiszem, Ŝeby ją zauwaŜyć. Odwrócił się z ociąganiem i przez niski właz wyszedł na korytarz, który prowadził do kambuza. Tavalcra juŜ tam siedział nad parującym kubkiem. Z wyra-zem zakłopotania na końskiej twarzy wycierał brodę serwetką. Grant zobaczył mokre plamy na przodzie jego kombinezonu. - UwaŜaj przy piciu - przestrzegł Tavalera. - Przy jednym g płyn leje się znacznie szybciej. Grant pomyślał, Ŝe nie potrzebuje ostrzeŜenia. Bolące nogi mówiły mu wszystko, co musiał wiedzieć o grawitacji. Klapnął cięŜko na krzesło naprzeciwko Tavalery. - Pewnie to nasz ostatni wspólny dzień - powiedział młody inŜynier. Grant w milczeniu pokiwał głową. - Dziś rano dostałem przydział. - Mina Tavalery wahała się między zmartwieniem a nadzieją. - To czerparka, jak najbar-dziej: Glen P. Wilson.
Grant milczał. W porannym biuletynie łączności nie było przydziału dla niego. O ile wiedział, miał dostać go po zameldo-waniu się na pokładzie stacji badawczej. - Z tego, co słyszałem, to stary statek, rozklekotany i trzesz-czący, ale dobry. Niezawodny. Ma wysoki wskaźnik wydajności. Zdaniem Granta mówił tak, jakby próbował przekonać sa-mego siebie do czegoś, w co naprawdę nie wierzył. - Dwa lata - mówił - a potem do domu, wolny i bez zobo-wiązań. - To dobrze. - Ty będziesz tutaj przez cztery lata, prawda? - Zgadza się. Tavalera potrząsnął głową jak człowiek, który jest znacznie mądrzejszy. - Wdepnąłeś, co nie? Cztery łata. - Nie będę odrabiać jeszcze dwóch, gdy stuknie mi pięć-dziesiątka - zaznaczył Grant. Z odrobiną złośliwości dodał: - Ale ty tak. Jeśli Tavalera wyczuł jego rozdraŜnienie, to nie dał tego po sobie poznać. Machnął długą ręką w powietrzu. - MoŜe tak, moŜe nie. Nim skończę pięćdziesiątkę, mogę być zbyt waŜny dla Nowej Moralności, Ŝeby ktokolwiek się mnie czepiał. Grant znowu się zastanowił, czy przypadkiem Tavalera nie sprawdza jego lojalności. Czy nasza rozmowa jest monitorowa-na? - zapytał się w duchu. Podnosząc lekko głos, odparł: - Zawsze uwaŜałem, Ŝe SłuŜbę Publiczną powinno wypeł-niać się z przyjemnością. NaleŜy zrewanŜować się społeczeń-stwu. To waŜne, prawda? Tavalera odchylił się na krześle i spojrzał na niego chytrze. - Tak, pewnie. Ale są rzeczy waŜne i waŜniejsze. Rozu-miesz, o co mi chodzi? Statek zadrŜał. DrŜenie było lekkie, ale tak niespodziewane, Ŝe obaj natychmiast poderwali głowy. Grant poczuł ostre ssanie w dołku. Tavalera szeroko otworzył oczy. - Manewr cumowania - powiedział po chwili milczenia. - Tak, jasne - przyznał Grant, siląc się na nonszalancki ton. Tavalera podniósł się z krzesła. - Chodź do bąbla obserwacyjnego, popatrzymy. - Ale kapitan powiedziała... Tavalera ze śmiechem ruszył do włazu. - Daj spokój, nie moŜna całymi dniami zachowywać się jak tresowana małpa. Co zrobi, jak nas przyłapie, wyrzuci ze stat-ku? Przy ekranie na grodzi odezwał się brzęczyk. - Wiadomość dla Granta Archera - oznajmił syntetyzowa-ny głos systemu łączności. Wdzięczny za ten przerywnik, Grant powiedział: - Na ekran, proszę. Ekran pozostał pusty. - Komunikat prywatny - uprzedził komputer. Wideogram od Marjorie, pomyślał Grant. Tavalera nie po-zwoli mi obejrzeć go na osobności. Jeśli sam tego nie zrobi, poproszę go, Ŝeby się wyniósł. - Na ekran, proszę - powtórzył. Ku jego zaskoczeniu na ekranie ukazały się bliźniacze godła Międzynarodowej Administracji Astronautycznej i Urzędu Cen-zury Nowej Moralności. Nim zdąŜył zareagować, godła znikły, a w ich miejscu pojawił się sąŜnisty dokument z nagłówkiem TAJNY PRZYDZIAŁ.
Grant zobaczył, Ŝe Tavalera wytrzeszcza oczy. - Lepiej wrócę na koję i przeczytam go na laptopie - po-wiedział. - Pewnie tak - wykrztusił Tavalera. Gdy Grant go mijał, Ŝeby wyjść na korytarz, dodał: - Nie przypuszczałem, Ŝe jesteś agentem NM. - Nie jestem - zaprzeczył Grant, pragnąc, Ŝeby było to prawdą. - Aha, pewnie. Młody inŜynier poszedł w kierunku bąbla obserwacyjnego, zaś Grant ruszył do klaustrofobicznego przedziału sypialnego. Gdy usadowił się na wąskiej koi, bardzo uwaŜnie przeczytał zo-bowiązanie do zachowania tajemnicy. Dwa razy. Trzy razy. Miał rozkaz je podpisać. Dokument nie pozostawiał mu wyboru. Jeśli nie podpisze, Nowa Moralność odwoła jego kontrakt w SłuŜbie Publicznej i kaŜe mu wrócić na Ziemię „w czasie odpowiadają-cym przebywającemu na stacji personelowi MAA”. To znaczy-ło, Ŝe czas przelotu na Jowisza pójdzie na marne. Do tego doj-dzie czas oczekiwania na odesłanie na Ziemię i czas powrotu. Co gorsza, Granta opadło nieodparte wraŜenie, Ŝe po powro-cie do domu władze przydzielą go do najgorszej, najczarniejszej, najbrudniejszej roboty, jaką tylko zdołają wynaleźć. Urzędnicy NM nie mieli litości dla odszczepieńców i przeciwników. Dlatego podpisał klauzulę tajności. W swojej esencji doku-ment był prosty. Stanowił, Ŝe wszystkie informacje, dane, wie-dza i fakty, które zdobędzie podczas pełnienia SłuŜby Publicznej, są sklasyfikowane jako poufne i nie wolno przekazywać ich Ŝad-nej osobie, agencji ani sieci komputerowej. Pod groźbą kary. Grant czuł się jak w potrzasku. Nowa Moralność chciała, Ŝeby donosił, co robią naukowcy; MAA chciała, Ŝeby zobowią-zał się do zachowania tajemnicy. Potem spłynęło na niego olśnie-nie. Te organizacje nie ufają sobie! Być moŜe MAA i Nowa Mo-ralność ponoszą wspólną odpowiedzialność za kierowanie stacją Gold, ale nie mają zaufania jedna do drugiej. Nawet nie darzą się sympatią. 1 mnie pakują w sam środek. Cokolwiek zrobię, znaj-dę się w kłopotach, uświadomił sobie. Pragnąc, Ŝeby obie strony zostawiły go w spokoju, zasta-nawiając się, co takiego tajnego mogą robić naukowcy na stacji Gold, Grant podpisał dokument i - jak nakazywał program praw-ny - przyłoŜył laptopa najpierw do prawego oka, potem do le-wego, Ŝeby poświadczyć toŜsamość. Wszystkie te środki ostroŜności wprawiły go w konsterna-cję, zaniepokojenie i wściekłość, ale wywarły takŜe pozytywny skutek. Kiedy Roberts przycumował do stacji kosmicznej i Grant zatargał swoją jedyną torbę podróŜną do włazu śluzy, Tavalera poŜegnał się z nim z nieznanym dotąd szacunkiem w oczach. To niemalŜe zabawne, pomyślał Grant. Przez większą część podróŜy byłem na wpół przekonany, Ŝe Raoul jest informatorem Nowej Moralności. Teraz on jest pewien, Ŝe ja jestem szpiclem. Prawie się roześmiał, gdy potrząsał ręką Tavalery. Prawie. Uświadomił sobie, Ŝe rzeczywiście jest informato-rem Nowej Moralności. Przynajmniej tego po nim oczekiwano. „Witamy w gułagu* Grant wreszcie zobaczył orbitalną stację kosmiczną, w prze-locie, gdy spieszył rękawem transferowym łączącym węzeł do-kujący ze śluzą Robertsa. Ten krótki rzut okiem wprawił go w jeszcze większe zanie-pokojenie. W milczeniu zmówił modlitwę, dziękując Bogu za bezpieczne przybycie, i dołączył suplikę: „Panie, uczyń mnie godnym po-słannictwa, które mi wyznaczyłeś”.
Zakrzywiona konstrukcja, widoczna w oknie nad głową, wydawała się ogromna, kolosalna - gigantyczny łuk szarego metalu, matowy i dziobaty po długich latach wystawienia na promieniowanie i pył kosmiczny. Grantowi mignęło wspomnienie z dzieciństwa: rodzice za-brali go do San Francisco, gdzie niewiadomo jak trafili do podej-rzanej, niebezpiecznej dzielnicy miasta w pobliŜu olbrzymich, oblepionych błotem przypór Bay Bridge. Oddech uwiązł mu w gardle; przez chwilę wyobraŜał sobie, Ŝe cały cięŜar wielkiego mostu z grzmotem spadł mu na głowę, Ŝe plątanina stalowych dźwigarów i wielkie bloki kamienia miaŜdŜą go wraz z rodzica-mi w ich kruchym, otwartym automobilu. Gdy szedł we wnętrzu giętkiej rury, opadło go to samo okrop-ne uczucie: wielkie, grube koło stacji zaraz runie mu na głowę. Znów wstrzymał oddech i przez chwilę czuł się bardzo mały, bardzo bezbronny, bardzo bliski śmierci. Chwila przeminęła. Grant dokończył modlitwę, idąc samotnie przez rurę; był jedyną osobą przesiadającą się z frachtowca do stacji badawczej. PodłoŜe pod jego butami wydawało się mięk- kie i gąbczaste po wielu miesiącach chodzenia po stalowym po-kładzie. Wszystko w porządku, zapewnił się w duchu. Powie-dział sobie, Ŝe w chwili przestąpienia włazu na drugim końcu rury oficjalnie rozpocznie SłuŜbę Publiczną, a wtedy kaŜda se-kunda będzie go zbliŜać do końca czteroletniej umowy. Z kaŜdą sekundą będzie bliŜej Marjorie, domu i Ŝycia, o jakim marzył. Ale zaintrygowało go coś, co dostrzegł w panoramie stacji - coś, czego nie powinno tam być. Po miesiącach studiowania planów w czasie długiego lotu do Jowisza, dobrze zaznajomił się z rozkładem stacji. Stacja Badawcza Gold była masywnym, gru-bym obwarzankiem, mającym ponad pięć kilometrów średnicy. Wykonywała jeden pełny obrót na minutę, wytwarzając sztuczną grawitację niemal dokładnie równą jednemu g, co zapewniało mieszkańcom warunki zbliŜone do ziemskich. Grant dostrzegł dziwny dodatek sterczący z obwarzanka, metaliczną soczewkowatą konstrukcję, okrągłą i spłaszczoną jak dysk, połączoną ze stacją jedną smukłą rurą i odstającą od głów-nego korpusu jak oparzony kciuk. Nie powinno jej tu być. Grant znał plany Stacji Gold na pamięć; miesiącami studiował detale projektu i instrukcje obsługi. Na planach nie było Ŝadnego obiek-tu z boku obwarzanka. Nie mogło być. Coś takiego zakłóciłoby obroty stacji i zdestabilizowało ją do tego stopnia, Ŝe cała kon-strukcja rozpadłaby się na kawałki. Grant wiedział, Ŝe taki wyrostek nie ma prawa bytu, ale przecieŜ widział go na własne oczy. Był tego pewien. Zaintrygowany, niemal zmartwiony, pokonał kilka ostatnich metrów dzielących go od końca tunelu. Musiał lekko pochylić głowę, Ŝeby przejść przez właz prowadzący do stacji. Znalazł się w małej, pustej komorze. Metalowe ściany były porysowa-ne, matowe; podłogę tworzyła metalowa siatka, niegdyś poma-lowana, ale teraz po farbie zostały tylko szare ślady. Czekał na niego wysoki, szczupły męŜczyzna w jasnosza-rych spodniach i niebieskiej koszuli z miękkiego weluru. Miał znudzony wyraz na wychudzonej, ascetycznej twarzy. Grant nigdy nie widział takiej jasnej karnacji; męŜczyzna wyglądał jak duch. Włosy miał bardzo jasne, niemal białe, rzadkie i proste, sięgające ramion. Choć błyszczało w nich srebro, Grant uznał, Ŝe męŜczyzna jest tylko trochę starszy od niego. - Grant Archer? - zapytał męŜczyzna, wyciągając rękę. Grant pokiwał głową i przełoŜył torbę z ręki do ręki, Ŝeby się przywitać. - Jestem Egon Karlstad. - Uścisk miał wywaŜony: nie za silny, nie za słaby. - Miło pana poznać - Grant usłyszał, jak właz za jego ple-cami zamyka się cicho, potem seria szybkich szczęknięć i łomo-tów poinformowała o odłączeniu się rury. Karlstad wyszczerzył zęby w sardonicznym uśmiechu. - Witamy na Stacji Badawczej Gold. Witamy w gułagu. - Co to jest gułag? - zaciekawił się Grant. - Dowie się pan - odparł Karlstad z rezygnacją. Odwrócił się, Ŝeby przez drugi właz wyjść na długi, szeroki korytarz. Wewnątrz stacja wydawała się większa
niŜ od zewnątrz. Korytarz był przestronny i nawet wyłoŜony wykładziną, choć wyświechtaną i marnej jakości. Po wielu miesiącach pobytu w sfatygowanym, starym Robertsie Grant cieszył się poczu-ciem przestrzeni i wolności. Mijali ich męŜczyźni i kobiety, uśmie-chający się albo mówiący „cześć” do jego przewodnika. Karl-stad nikogo nie przedstawił, tylko stale mówił o tym, co mieści się za mijanymi drzwiami po obu stronach korytarza: laborato-rium hydrodynamiki, zakład kriogeniki, warsztat konserwacji elektroniki i tak dalej. Wielu nazw Grant nie zrozumiał. Wiedział, Ŝe znajduje się we wnętrzu obwarzanka, ale z po-wodu ogromu stacji wydawało się, Ŝe korytarz jest idealnie pła-ski i prosty, dopiero w dali jakby zakrzywiał się do góry. CóŜ, pomyślał, wreszcie będę przebywać we względnie przy-jaznym otoczeniu. I pracować z prawdziwymi naukowcami. Miał wraŜenie, Ŝe minęło pół godziny, nim Karlstad otwo-rzył nie oznakowane drzwi. - Pański przedział, panie Archer. - Grant. Proszę mówić mi po imieniu. Karlstad zgiął się w lekkim ukłonie. - Dobrze. Ja jestem Egon. Mieszkam dwoje drzwi dalej. - Wskazał ręką w głąb korytarza. Grant pokiwał głową. Karlstad wystukał kod na zamku elek-tronicznym w futrynie drzwi. - MoŜesz wprowadzić swój kod, oczywiście - powiedział. - Tylko daj znać do biura ochrony. Drzwi rozsunęły się. Przestronny przedział mieszkalny, urzą-dzony funkcjonalnie, bez odrobiny luksusu, przypominał pokój w internacie. Na umeblowanie składało się prawdziwe łóŜko, nie koja, biurko, stół, krzesła i półki; była nawet kuchenka ze zle-wem i mikrofalówką. WyposaŜenie nie wyglądało na nowe. Wszystko pachniało lekko środkiem dezynfekcyjnym, nawet cienka szara wykładzina. - Dwie ściany to inteligentne ekrany - mówił Karlstad. - Na prawo jest łazienka, a drugie drzwi to szafa. Grant rzucił torbę na łóŜko. Fajnie, pomyślał. Naprawdę fajnie. Będzie mi tutaj wygodnie. Karlstad zamknął drzwi i zostawił go samego w nowej kwa-terze. Grant nie zdąŜył go zapytać o dziwną konstrukcję ster-czącą na obwodzie stacji. Gdy rzucił się na łóŜko, Ŝeby wypró-bować spręŜystość materaca, przestał o niej myśleć. Ludzie kie-rujący stacją nie budowaliby niczego, co naraziłoby ich na nie-bezpieczeństwo. PrzecieŜ nie są szaleńcami. Rozpakowanie skromnego dobytku nie zajęło duŜo czasu. Ubrania zapełniły ledwie dziesiątą część pojemnej szafy i szuflad komody. Grant usiadł za biurkiem i podłączył palmtop do ścien-nych ekranów. Najpierw skomponował długą, optymistyczną wiadomość dla Marjorie. Poinformował ją, Ŝe bezpiecznie przy-był do stacji, a później pokazał - obracając się na fotelu z kom-puterem z kamerą w ręku - jaka duŜa i wygodna jest jego nowa kwatera. Następnie wystosował identyczną wiadomość do swoich rodziców w Oregonie. Ale zaraz potem pomyślał o dziwnej konstrukcji. Mocno spłasz-czony owal, jak gruby dysk. I wielki, co najmniej kilkaset metrów średnicy. To nie dawało mu spokoju. Po wysłaniu wiadomości do rodziców wczytał plany stacji i przejrzał je dokładnie. Nic. W pli-kach palmtopa nie znalazł ani jednej wzmianki o takiej strukturze. - A moŜe to sobie wyobraziłem? - wyszeptał. Pokręcił głową. Widział, był tego pewien. Podłączył się do bazy stacji i wczytał plany. TeŜ nic. Marsz-cząc czoło z frustracji, przewinął pliki stacji. Wiele było opa-trzonych informacją DOSTĘP TYLKO DLA UPOWAśNIO-NYCH. Wreszcie znalazł to, czego chciał: widoki stacji w czasie rzeczywistym, przekazywane z innych satelitów orbitujących wokół Jowisza. Z początku zahipnotyzowały go satelitarne widoki samego Jowisza, nieskończenie fascynujący kalejdoskop wirujących, zle-wających się kolorów. Oderwanie się od nich i skupienie na szu-kaniu stacji wymagało nie byle jakiego wysiłku woli. Jest. Gruby torus z matowego, dziobatego metalu,
mały i kruchy na przytłaczającym tle pstrokatych, rozpędzonych chmur. I to coś w kształcie spodka z jednej strony, połączone z obwarzankiem stacji jedną niewiarygodnie cienką rurą. Grant zamroził obraz na ściennym ekranie i ujął spodek w ramkę, a następnie polecił: - Komputer, wczytaj schemat dla wskazanego obrazu. Bez odpowiedzi. Palmtop mruczał; obraz na ekranie nie uległ zmianie. Zapędzony w kozi róg, Grant wyciągnął klawiaturę wbu-dowaną w biurko, podłączył ją do swojego komputera i wypisał polecenie. Widok chmur zniknął. Grant juŜ chciał uśmiechnąć się zwy-cięsko, gdy nagle zamrugał napis BRAK DOSTĘPU i ekrany zga-sły. - Cholera jasna! - warknął i natychmiast poŜałował, Ŝe dał się ponieść emocjom. Zresetował palmtop i spróbował jeszcze raz. Stracił poczu-cie czasu, usiłując coś wycisnąć z głupiego systemu kompute-rowego. NiezaleŜnie od starań, kaŜda próba kończyła się komu-nikatem BRAK DOSTĘPU i automatycznym wyłączeniem. Pukanie do drzwi oderwało jego uwagą od zadania. Z chrząk-nięciem irytacji podniósł się z krzesła. Był zaskoczony sztywno-ścią pleców; musiał godziny garbić się nad komputerem. Przed drzwiami stał Egon Karlstad. - Czeka cię spotkanie z kimś wyjątkowym - oznajmił z cie-niem uśmiechu na bladej twarzy. - Doktor Wo chce cię widzieć. - Doktor Wo? - Wo jak wojak. Jest dyrektorem stacji. El supremo. - Chce mnie widzieć? Dlaczego? Karlstad przegarnął ręką srebrzyste włosy. - Nie mam zielonego pojęcia. Nieczęsto mi się zwierza. Ale kiedy dzwoni dzwonek, lepiej się śliń. Grant wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. - Mam się ślinić? - Pies Pawłowa - odparł Karlstad, ruszając korytarzem. - Odruch warunkowy i tak dalej. - Aha, pamiętam... z lekcji biologii. - Jestem biofizykiem, wiesz. - Naprawdę? Co tu robisz? Czy wszyscy biolodzy nic pra-cują na księŜycach galileuszowych? Karlstad pomachał ręką do dwóch kobiet idących w ich stronę. - Stacja jest bazą wszystkich prac badawczych na księŜy-cach. Tam nie moŜna przebywać dłuŜej niŜ po parę tygodni na raz: promieniowanie się kumuluje, rozumiesz. - Tutaj jesteśmy bezpieczni? - Pewnie. Chronią nas magnesy nadprzewodzące, jak w ko-morach burzowych na statkach kosmicznych, tylko większe. Poza tym orbitujemy dość blisko Jowisza, więc jesteśmy wewnątrz pa-sów van Allena, poniŜej pola największego promieniowania. - Całe szczęście. - Stwierdzenie roku! Szli korytarzem przez całe kilometry, jak się wydawało. Karl-stad niemal sunął w powietrzu, chudy i blady jak duch, na pozór równie niewaŜki. Bezbarwna, niematerialna zjawa, pomyślał Grant. Większość mijanych drzwi była zamknięta. Przeszli przez otwartą przestrzeń, najwyraźniej mesę czy kafeterię. Ludzie sta-li w kolejkach i brali tace, nakładali porcje i przechodzili do sto-łów. W powietrzu unosił się apetyczny zapach gorącego jedze-nia i przypraw. Grantowi naprawdę pociekła ślina. - Pora lunchu? - zapytał. - Kolacji - odparł Karlstad. - Twój zegarek spóźnia się o siedem czy osiem godzin. Grant nie zdawał sobie sprawy, Ŝe na starym Robertsie obo-wiązywał inny czas. ZałoŜył, Ŝe jest jednakowy na wszystkich pojazdach kosmicznych.
Minęli kolejne otwarte przestrzenie, warsztaty i sale gimna-styczne, a potem długi odcinek z drzwiami umieszczonymi bli-sko siebie. Tutaj wykładzina była nowsza, grubsza, choć tak samo nijako szara jak wszędzie indziej. - Terytorium kierownicze - mruknął Karlstad. Na kaŜdych drzwiach wisiała tabliczka. Wreszcie przystanęli przed tymi z napisem U ZHANG WO DYREKTOR STACJI - Jesteśmy na miejscu - powiedział Karlstad. - Nie wejdziesz ze mną? Karlstad podniósł ręce w udawanym przestrachu. - Chce widzieć ciebie, nie mnie. Ja jestem tylko dostawcą. Poza tym... - wahał się przez ułamek sekundy - im rzadziej widuje się Starego, tym lepiej. Li Zhang Wo Karlstad odszedł, zostawiając Granta samego przed zamknię-tymi drzwiami gabinetu dyrektora. Czując lekkie zdenerwowa-nie, Grant zwinął rękę w pięść, Ŝeby zapukać. Zawahał się. Nie ma się czego bać, powiedział sobie. Nie zrobiłeś nic złego. Poza tym, masz okazję pogadać z samym szefem. Mo-Ŝesz mu powiedzieć, Ŝe jesteś astrofizykiem i Ŝe ściąganie cię tutaj było pomyłką. MoŜe zdołasz go namówić, Ŝeby odesłał cię na Ziemię albo przynajmniej na KsięŜyc. Zebrał się na odwagę i lekko zapukał do drzwi. Bez odpowiedzi. Rozejrzał się po korytarzu. Nikogo w zasięgu wzroku. Karl-stad zniknął. Wyglądało tak, jakby nikt nie chciał przebywać w pobliŜu gabinetu. Biorąc głęboki oddech, Grant zapukał ponownie, mocniej. Znów bez odpowiedzi. Zastanawiał się, co zrobić. Nagle usłyszał stłumiony głos: - Wejść. Rozsunął drzwi i wszedł. Pokój był przegrzany, w powie-trzu wisiała wilgoć, jak w cieplarni. Grant poczuł kropelki potu nad górną wargą. Mimo gorąca dyrektor był ubrany w bluzę mundurową ze stójką, zapiętą pod samą szyję. Gabinet prezentował się dość skromnie. Grant uznał, Ŝe jest nie większy od jego kwatery. Stało tutaj duŜe biurko z lśniącego metalu, z wbudowanym ekranem komputerowym; pustą płasz-czyznę blatu oŜywiał jedynie wazon z delikatnymi czerwonymi i białymi chryzantemami, dość osobliwy w tym miejscu. Przed biurkiem stało krzesło z nierdzewnych stalowych rurek z płową tapicerką, a w kącie mały owalny stół konferencyjny z czterema sztywnymi plastikowymi fotelami. Ekran ścienny za biurkiem ukazywał surową pustynię, jałową przestrzeń piasku ciągnącą się po horyzont w palących promieniach słońca. Na ten widok Grantowi zrobiło się jeszcze bardziej gorąco. Pozostałe ściany były puste. Jedyną ozdobę pokoju stanowił paradoksalny wazon z kwiatami na dyrektorskim biurku. Na pewno nie są prawdziwe, pomyślał Grant. Nikt nie tra-ciłby czasu i środków na hodowanie kwiatów na stacji. A jednak chryzantemy wyglądały w miarę naturalnie. A wazon o wdzięcz-nym kształcie, orientalne dzieło sztuki, przypominał eksponat muzealny. Nie odrywając wzroku od ekranu komputera, doktor Wo szorstkim gestem wskazał krzesło przed biurkiem. Grant usiadł posłusznie, myśląc, Ŝe dyrektor bawi się w starą grę „kto tu rządzi”: udaje, Ŝe jest taki zapracowany, iŜ nie ma czasu nawet się przywitać. Znał ludzi takiego pokroju ze szkoły i urzędów Nowej Moralności. W porządku, pomyślał. Gdy tylko podniesie głowę, powiem mu, Ŝe jestem astrofizykiem i powinienem być na KsięŜycu. Dość szpiegowania i klauzul tajności.
Czując pot we włosach, wpatrywał się w twarz doktora Wo i czekał, aŜ dyrektor raczy go zauwaŜyć. Była to twarz mię-sista i szeroka, z grubymi rysami i małymi węgielkami oczu osa- dzonymi głęboko pod brwiami tak cienkimi, Ŝe praktycznie nie było ich widać. Skóra miała kolor starego pergaminu. Nad górną wargą rysowała się wąska kreska ciemnych wąsów. Trudno było określić kolor jego krótko przystrzyŜonych włosów; Grant uznał, Ŝe są popielate. DuŜa i kanciasta głowa wydawała się za cięŜka nawet w zestawieniu z potęŜnymi ramionami, opiętymi materiałem bluzy. Wreszcie doktor Wo oderwał oczy od ekranu i wbił je w Granta. Płonęły jak rozŜarzone węgle. - Słyszałem pukanie za pierwszym razem. - Głos brzmiał chrapliwie, jakby dyrektor chorował na zapalenie gardła. Grant zamrugał ze zdziwienia. - Kiedy nikt nie odpowiedział, pomyślałem... - Jest pan człowiekiem niecierpliwym - rzucił Wo oskarŜy-cielsko. - Niedobrze jak na kogoś, kto chce zostać naukowcem. - Nie... nie sądziłem, Ŝe pan usłyszał. - Jest pan równieŜ zbytnio ciekawy. To moŜe panu zaszko-dzić. - Wo dźgnął palcem w ekran na biurku, jak oskarŜyciel wyłuszczający swoje racje. - Nieuprawniony personel nie ma dostępu do pewnych sekcji stacji, pan jednak zaraz po wejściu na pokład próbował wtykać w nie wścibski nos. Dlaczego? - No... wydawało mi się dziwne, sir, umieszczanie dodat-kowej konstrukcji z boku koła bez równowaŜenia jej niczym po drugiej stronie. - Aha, jest więc pan konstruktorem? Grant skrzywił się wewnętrznie, słysząc jego ton. Dyrek-tor mówił z wysiłkiem, jakby kaŜde słowo opłacał bólem. - Nie, sir, ale to mnie zaciekawiło. Wo parsknął niecierpliwie. - Lepsi od pana to projektowali. I kiedy na ekranie ukazuje się komunikat o odmowie dostępu, powinien pan skierować swoją ciekawość gdzieś indziej. Zrozumiano? - Tak jest. Ale jeśli moŜna, chciałbym... - Włączył pan wszelkie moŜliwe alarmy, próbując zdobyć poufne informacje. - Nie wiedziałem, Ŝe tutaj robi się coś tajnego - Grant jesz-cze nie skończył mówić, gdy uświadomił sobie, Ŝe kłamie. Prze-cieŜ znalazł się tutaj z powodu sekretów. - Nie wiedział pan? Czy nie podpisał pan klauzuli tajności? - Tak, ale myślałem... - Myślał pan, Ŝe to tylko papierek? - Wo pochylił się, kła-dąc pięści na biurku. Miał potęŜne race; grube nadgarstki i przed-ramiona pęczniały w rękawach bluzy. - Kolejny bezsensowny zakaz wymyślony przez biurokratów kierujących stacją? - Nie, sir. Ale co do mojego przydziału... - Został pan skierowany na tę stację. Pod moje kierownic-two. Będzie pan postępować zgodnie z warunkami sygnowanej klauzuli tajności. To obowiązek. Nie ma wyjątków. - Nie... - Grant z trudem przełknął ślinę - nie skojarzyłem klauzuli tajności z komunikatem o braku dostępu. Jak pan po-wiedział, sir, górę wzięła ciekawość. Wo patrzył na niego zimno przez długą chwilę. Wreszcie powiedział: - Dobrze. Uwierzę na słowo. Ale ochrona będzie miała pana na oku. Grant wiedział, kiedy zachowywać się potulnie. - Przepraszam, jeśli sprawiłem jakieś kłopoty, ale widzi pan, jestem astrofizykiem i nie rozumiem, co tutaj robię. - To pański problem, mądralo. Proszę natychmiast zgłosić się do szefa ochrony, który zaznajomi pana z obowiązującymi na stacji protokołami bezpieczeństwa.
-Ale... - Natychmiast, powiedziałem! Co pan tu jeszcze robi? Pro-szę iść do biura szefa ochrony. Zrozumiano? Grant zerwał się na nogi i ruszył do drzwi. - Zły początek, Archer - wycedził dyrektor. Grant odwrócił się i zobaczył, Ŝe Wo lekko odsunął fotel od biurka. Był to elektryczny wózek inwalidzki. Pod długą bluzą dyrektor nosił śmieszne zielone spodenki w szkocką kratę. Jego nogi, Ŝałośnie chude, wyniszczone, pokryte bliznami i powykrę-cane, zwisały bezuŜytecznie z fotela. Wyglądał jak gnom czy troll z bajek dla dzieci. Jeśli doktor Wo przejął się zaszokowaną miną Granta, to tego nie okazał. - Niech pan wróci na właściwe tory i nie próbuje z nich schodzić - warknął. - Bo jak nie... - Tak jest - powiedział Grant. - Rozkaz. Na zewnątrz, w przyjemnym chłodzie korytarza, Grant uświadomił sobie, Ŝe Wo nie dał mu szansy na poproszenie o przeniesienie na KsięŜyc... ani gdziekolwiek indziej, skoro o tym mowa. Czuł się okropnie. Zastanowił się, gdzie moŜe się mieścić przeklęte biuro ochrony. Wiedział, Ŝe gdzieś w koryta-rzu; tylko jeden główny korytarz biegł przez koło stacji. Ale sta-cja była wielka. Grant zdał sobie sprawę, Ŝe moŜe go czekać godzinny marsz. Wokół panowała cisza i spokój; nie było nikogo, kogo mógł-by zapytać o drogę. Nagle zauwaŜył wideofon na ścianie. Wczytał plan stacji i znalazł biuro szefa ochrony, niejakiego Lane’a O’Ha-ry. Biuro leŜało kilkadziesiąt metrów dalej w głębi korytarza. Grant zapukał do drzwi z nazwiskiem O’Hara. - Wejść. Pokój był znacznie mniejszy od gabinetu dyrektora. Grant uznał, Ŝe to poczekalnia: stało tu tylko małe biurko, a przed nim krzesło z prostym oparciem. Za biurkiem siedziała rezolutna mło-da kobieta. Naprzeciwko wejścia znajdowały się drzwi bez Ŝad-nego napisu. Tam musi mieścić się gabinet O’Hary, pomyślał. - Nazywam się Grant Archer. Dyrektor przysłał mnie do pana O’Hary. - Panny O’Hara - poprawiła. - To ja. - Dziewczyna pod-niosła się z krzesła i wyciągnęła rękę nad biurkiem. Była co naj-mniej dwa centymetry wyŜsza od Granta. Grant, zaskoczony, ujął jej dłoń. - Pani jest szefem ochrony? - Lane O’Hara... Elaine, jeśli zajrzeć do aktu chrztu. - Aha - bąknął. Lane O’Hara była nie starsza od niego, szczupła jak wierzbo-wa witka. Strój, swobodny szary golf i błyszczące spodnie z czar-nej skóry, z rzędami matowoszarych metalowych nitów na zewnętrz- nych szewkach, podkreślał jej chłopięcą figurę. Miała elfią twarz z wysoko zarysowanymi kośćmi policzkowymi, zadartym nosem, trochę szpiczastym podbródkiem i pełnymi ustami wygiętymi w uprzejmym uśmiechu. Jej jasnozielone oczy teŜ były uśmiechnię-te. Kasztanowe włosy wiązała w ciasny kok z tyłu głowy. - Czego się pan spodziewał? - zapytała. - Wielkiego brutal-nego gliniarza? - Mówiła z akcentem, jakiego Grant dotąd nie słyszał: czarującym, melodyjnym. - Chyba tak - odparł z uśmiechem, gdy skorzystał z zapro-szenia i usiadł na krześle przed biurkiem. - Och, takich teŜ mamy - zapewniła, siadając na małym obrotowym fotelu. - Na stacji tej wielkości przydaje się paru osiłków. Grant wyobraził sobie srogich, krzepkich ochroniarzy, zna-nych mu z czasów szkolnych. - Dyrektor wściekł się - podjęła lekkim tonem - Ŝe szperał pan w planach stacji, próbując się dowiedzieć, co jest w anek-sie. - Byłem ciekaw...
- Oczywiście. KaŜdy jest. Ale w tej kwestii dyrektor jest ciut przewraŜliwiony. Wie pan, to jego projekt specjalny. - Nie wiedziałem. - Skąd mógł pan wiedzieć, skoro przybył pan ledwie godzi-nę temu? - wzruszyła szczupłymi ramionami. - Proszę posłu-chać, jestem zobowiązana do przeprowadzenia standardowego szkolenia dotyczącego ochrony i nic na to nie poradzimy. Posta-ram się zrobić to dość szybko, Ŝeby skończyć przez zamknię-ciem kafeterii. - Która jest tutaj godzina? O’Hara współczująco potrząsnęła głową. - Nie dali panu czasu nawet na spojrzenie na zegarek, praw-da? Grant polubił szefową ochrony i doszedł do wniosku, Ŝe odprawa sprawi mu duŜą przyjemność. „Nasi intelektualni kuzyni” Nie sprawiła. Zaraz po przejściu do regulaminów bezpie-czeństwa stacji O’Hara przybrała ściśle oficjalną pozę. Wczyta-ła na ekrany ścienne oszałamiający zestaw zasad i zakazów, po-tem maglowała Granta przez czas, który wydawał mu się cią-gnąć godzinami. Wreszcie przyznała niechętnie: - To chyba wystarczy. - Dopiero wtedy poinformowała go, Ŝe za kwadrans kafeteria przestaje wydawać kolację. - Nie wiem, gdzie to jest. - Proszę skręcić w prawo za drzwiami i iść przed siebie. Grant podniósł się z krzesła, ścierpnięty po długotrwałym siedzeniu. - Radzę się pospieszyć - powiedziała O’Hara. -A pani nie będzie jadła? Westchnęła cięŜko. - Mam nadzieję, Ŝe będę, ale mam robotę do skończenia. No, proszę zmykać! Grant ruszył prosto do kafeterii, zatrzymując się tylko raz, by skorzystać ze ściennego telefonu i dokładnie określić swoje połoŜenie. Pomyślał, Ŝe równie dobrze mógłby kierować się słuchem, gdy zbliŜył się do zatłoczonej, hałaśliwej stołówki. Po raz pierw-szy od opuszczenia Ziemi znalazł się w znajomym otoczeniu. Gdy poczuł zapach jedzenia, prawdziwego, gotowanego, nie porcji odgrzewanych w mikrofalówkach, jak na pokładzie Ro-bertsa, niemalŜe łzy zakręciły mu się w oczach. Kafeteria zajmowała otwartą przestrzeń po obu stronach głównego korytarza. Pod zakrzywionymi grodziami po obu stro-nach stały długie lady i automaty do wydawania jedzenia. Kilku spóźnialskich przesuwało się wzdłuŜ nich, nakładając na tace wybrane potrawy. Ludzie lawirowali pomiędzy stolikami, wy-bierając miejsca, szukając znajomych. Grant uświadomił sobie, Ŝe nie zna nikogo w tym tłumie. Połowa miejsc nie była zajęta, ale w kafeterii musiało przebywać ze sto osób, rozgadanych, śmiejących się hałaśliwie. I obcych. Nagle zauwaŜył Egona Karlstada, siedzącego w towarzy-stwie dwóch kobiet i muskularnego ciemnoskórego męŜczyzny. Przy tym stoliku nie było wolnych miejsc, więc Grant ponuro przesuwał się w kolejce, pewien, Ŝe będzie jeść samotnie albo z nieznajomymi. Jego nastrój szybko się poprawił, kiedy zoba-czył wybór apetycznych potraw. Niewątpliwie ich podstawę sta-nowiła soja i syntetyki, ale warzywa wyglądały na jędrne i świe-Ŝe, a owoce jak z rajskiego ogrodu, soczyste i kuszące. Kwiaty na biurku Wo są prawdziwe, uzmysłowił sobie. Muszą tu mieć wielkie farmy hydroponiczne. Ustawił dania na tacy, dodał największy kubek z mlekiem sojowym z automatu i ruszył przez labirynt stolików, szukając miejsca.
- Archer! - ktoś zawołał. - Grant! Tutaj. Odwrócił się i zobaczył machającego do niego Karlstada. Z radością skręcił w jego stronę. - Nie chciałem przeszkadzać... - wymamrotał kulawo, gdy stanął przy stole. Nadal wszystkie cztery miejsca były zajęte. - Bzdura - parsknął Karlstad. Gwałtownym ruchem przy-sunął krzesło od sąsiedniego stolika, strasząc parę pogrąŜoną w głębokiej dyskusji. Grant ostroŜnie połoŜył tacę na blacie i opadł na krzesło. - Dzięki. Zdjął talerze i kubek, a potem - widział, Ŝe inni tak robią - wsunął tacę pod krzesło. Zaczął odmawiać pospieszną, mil-czącą modlitwę, ale Karlstad mu przeszkodził. - Ursula van Neumann - powiedział, wskazując nadąsaną walkirię, która siedziała na lewo od Granta. Blondynka uśmiech- nęła się krzywo, jakby bolał ją ząb. - Jest jednym z najlepszych specjalistów komputerowych. Masz problem z symulacją albo analizą, idź do Ursuli. Kobieta ponuro pokiwała głową. - Mówi to tylu ludziom, Ŝe zawsze mam pełne ręce roboty. Nim Grant mógł coś powiedzieć, Karlstad odwrócił się w stronę drugiej kobiety, drobnej brunetki o orientalnej urodzie, z twarzą okrągłą i płaską jak patelnia. - Tamiko Hideshi, fizykochemik. - Do mnie przyjdziesz - powiedziała Hideshi z iskrami w ciemnych oczach - gdy będziesz miał problem ze zrozumie-niem procesów chemicznych zachodzących w oceanie Europy. Wszyscy przy stoliku roześmieli się, z wyjątkiem Granta. - Chyba nie złapałem Ŝartu - przyznał. Hideshi delikatnie dotknęła jego ramienia. - śart polega na tym, Ŝe nikt nie rozumie procesów che- micznych zachodzących pod tym cholernym lodem. Specjaliści babrają się tam od ponad dziesięciu lat, a wcześniej przez trzy-dzieści ślęczeli nad danymi z automatycznych sond, i nadal nie jesteśmy w stanie dojść z tym do ładu. - Aha, rozumiem. - A ten wielki osiłek - powiedział Karlstad, wskazując kciu-kiem czarnego męŜczyznę - to Zareb Muzorawa. Hydrodyna-mika. - Przyjaciele mówią mi Zeb - rzekł Muzorawa cichym, wy-waŜonym tonem. Patrząc na muskularnego męŜczyznę o ciemnobrązowych zaczerwienionych oczach, z ogoloną głową i paskiem zarostu wzdłuŜ krawędzi szczęki, Grant spodziewał się, Ŝe jego głos będzie przypominać warczenie lwa, ale brzmiał łagodnie i do-brotliwie. Muzorawa uśmiechnął się i dzikość jego brodatej twa-rzy rozpuściła się w cieple Ŝyczliwości. Muzorawa był ubrany w wygodny, miękki sweter z golfem i czarne spodnie z metalowymi nitami na szewkach, podobne do tych, jakie nosiła Lane O’Hara. Van Neumann miała na sobie swobodną sukienkę bez rękawów, z głębokim dekoltem uwy-datniającym bujne piersi, a Hideshi wystrzępiony oliwkowo-bury kombinezon. Grant powiedział: - Cieszę się, Ŝe mogłem was poznać. - Chciał nabrać sałat-kę na widelec, ale Hideshi mu przeszkodziła. - Jaka jest twoja dziedzina? - Jestem astrofizykiem. - Astrofizykiem? Przytaknął. - Specjalizuję się w badaniach kolapsów grawitacyjnych.
Wiecie, supernowe, pulsary, czarne dziury... takie rzeczy. - Do licha, więc co tutaj robisz? - zapytała van Neumann. - Dlaczego doktor Wo cię wybrał? - zainteresował się Karl-stad. Grant mógł tylko wzruszyć ramionami. - Odpracowuję SłuŜbę Publiczną. Nie sądzę, by doktorowi Wo zaleŜało konkretnie na mnie; jestem po prostu absolwentem skierowanym tutaj przez dział kadr. Karlstad domyślnie pokiwał głową. - Zapchajdziura. Muzorawa był innego zdania. - Nie byłbym taki pewien. Dyrektor zawsze starannie do-biera personel. Bardzo starannie. Nikt nie przybywa na tę stację, o ile on tego nie chce. Grant wiedział, Ŝe to nieprawda. Został tu przysłany, Ŝeby szpiegować doktora Wo i innych naukowców. MoŜe Wo o tym wie, pomyślał nagle. Dlatego jest taki wkurzony. Van Neumann ze zmartwieniem ściągnęła brwi. - Nic ma tutaj roboty dla astrofizyka, to pewne. Grant powiódł wzrokiem po czterech towarzyszach, re-prezentujących biofizyką, inŜynierię komputerową, fizykoche-mię i hydrodynamikę. Czy ich specjalizacje o czymś świadczą? - zastanowił się. - Czym się zajmujecie? - zapytał. Hideshi odpowiedziała pierwsza: - Ursula i ja wspieramy zespoły badające księŜyce galile-uszowe. Grant zwrócił się do Muzorawy. -A ty? Muzorawa spojrzał w sufit, potem odparł z rezerwą: - Ja wchodzę w skład innego zespołu, który koncentruje się na Jowiszu. - Na samej planecie, nie księŜycach? - Zgadza się. - Hydrodynamika - mruknął Grant. - A zatem badasz at-mosferą. Chmury... - I formy Ŝycia - wtrącił Karlstad. - Te wielkie latające balony. Dlaczego nazywa sieje medu-zami Clarke’a? Wcale nie przypominają ziemskich meduz. - Są jakieś tysiąc razy większe - powiedziała van Neumann. - I dryfują w atmosferze Jowisza - dodała Hideshi. - Nie w oceanie. Muzorawa powiedział: - W atmosferze Ŝyją fascynujące stworzenia. Szybowniki, które gnieŜdŜą się na balonach meduz, nigdy nie dotykając po-wierzchni oceanu... - To okaleczony ekosystem - stwierdził Karlstad. - Dopie-ro się podnosi po kataklizmie Shoemaker-Levy. Grant popadł w konsternacją, ale po chwili przypomniał sobie wiadomości ze szkoły. Kometa Shoemaker-Levy uderzyła w Jowisza z siłą tysięcy bomb wodorowych. - To się zdarzyło prawie sto lat temu - powiedział. - Skutki nadal są odczuwalne? Karlstad pokiwał głową, mocno zaciskając usta. - Bóg raczy wiedzieć, ile gatunków zginęło. - Ale katastrofa nie wywarła wpływu na mannę - zazna-czyła Hideshi. - A co to takiego? - zapytał Grant.
- Związki organiczne, które tworzą się w chmurach - wy-jaśnił Karlstad. - Łańcuchowe cząsteczki węgla, które powoli spadają do morza. - Znaleźliście formy Ŝycia w oceanie? - zapytał Grant. Popatrzyli po sobie. Karlstad odparł: - Oficjalnie, nie. Grant zapomniał o nietkniętej kolacji. -A nieoficjalnie? Do stolika podszedł niski, zaaferowany rudzielec z gęsty-mi, czerwonymi jak cegła wąsami. Szorstko złapał Karlstada za ramię. - Jak leci, stary? To nowy? Karlstad wyszczerzył zęby i pokiwał głową. - Grant Archer - powiedział. - Grant, to jedna z najwaŜ-niejszych osób na stacji: Rodney Devlin. - Lepiej znany jako Czerwony Diabeł - dodała van Neu-mann oschle. Widząc poplamiony jedzeniem biały fartuch Grant domyślił się, Ŝe Devlin jest kucharzem albo jakimś innym pracownikiem kuchni. Miał wiecznie młodzieńczą twarz, szczupłą, z zapadniętymi policz-kami i szerokim uśmiechem pod krzaczastym wąsem. - Red jest kuchmistrzem - wyjaśnił Karlstad. - W Ŝyciu nie słyszałam bardziej przesadnego określenia - parsknęła Hideshi. - Co więcej... - ciągnął Karlstad niewzruszenie - Red jest człowiekiem, który załatwi ci wszystko, co tylko chcesz - od papieru toaletowego po wirtualny seks. W rzeczywistości to on rządzi stacją. Muzorawa uśmiechnął się lekko. - Doktor Wo o tym nie wie, rzecz jasna. - Nie bądź taki pewien, Zeb - rzekł Devlin wesoło. - Grant, stary, gdybyś czegoś potrzebował, wal do mnie. Dobrze się tobą zajmę. Mam rację? Pozostali pokiwali głowami albo wymruczeli potwierdze-nie. Devlin klepnął Granta po plecach i ruszył do następnego stolika. - Naprawdę jest taki waŜny? - zapytał Grant. - Lepiej w to uwierz - mruknęła van Neumann. - On wszystkim rządzi? - Nieoficjalnie - powiedział Muzorawa. - Red jest kimś w rodzaju zaopatrzeniowca. - Kwatermistrza - dodał Karlstad. - W kaŜdej organizacji jest ktoś taki - podjął Muzorawa. - KaŜda organizacja potrzebuje osoby, która umie lawirować w gąszczu biurokratycznych przepisów, działać pomiędzy for-malnymi literami prawa. - Kombinatora - wycedziła van Neumann zimno. - Kwatermistrza - powtórzył Karlstad z uporem. - To lep-sze słowo. Van Neumann wzruszyła ramionami, jakby to jej nie obcho-dziło. Grant poznał, Ŝe nie lubi Devlina. Przypomniał sobie przerwaną rozmowę. - Na czym to skończyliśmy...? Mówiłeś, Ŝe w oceanie Jo-wisza jest Ŝycie? - Nie wrzeszcz tak! - syknął Muzorawa. Karlstad pochylił się nad stołem. - MoŜemy powiedzieć ci tylko tyle, Ŝe kilka z głębokich sond wykryło na dole ruch jakichś obiektów - wyszeptał. - śywych?