alien231

  • Dokumenty8 985
  • Odsłony462 563
  • Obserwuję285
  • Rozmiar dokumentów21.8 GB
  • Ilość pobrań381 770

Bova Ben - Planety Tom 3 - Saturn

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Bova Ben - Planety Tom 3 - Saturn.pdf

alien231 EBooki B BO. BOVA BEN.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 345 stron)

BEN BOVA SATURN PrzełoŜyła Jolanta Pers

Ponownie dedykuję najdroŜszej Barbarze i doktorowi Jeny’emu Poumelle, koledze i przyjacielowi, który wymyślił określenie „pasterze-satelity”, ale nigdy nie otrzymał za to takiego uznania, na jakie zasłuŜył.

W astronomii mamy do czynienia z zagadnieniami, które nas fascynują (...) z powodu ich osobliwości (...) a nie z powodu bezpośrednich korzyści, jakie ich rozwiązanie moŜe przynieść ludzkości. (...) Nie jest mi znane Ŝadne praktyczne zastosowanie pierścieni Saturna. (...) Kiedy jednak rozpatrujemy pierścienie wyłącznie z naukowego punktu widzenia, stają się one szczególnymi ciałami na nieboskłonie. (...) Kiedy uda nam się wreszcie zobaczyć ten wielki łuk rozpostarty nad równikiem planety bez Ŝadnej widocznej podpory, nieprędko ukoimy nasze dusze. James Clerk Maxwell Zaczyna się nowe stulecie. (...) MoŜe będziemy w stanie powstrzymać się, zanim doprowadzimy tę planetę do ruiny. NajwyŜszy czas doprowadzić Ziemię do porządku i obliczyć, jakich wysiłków będzie wymagało zapewnienie zadowalającego i zrównowaŜonego bytu dla wszystkich, w bliŜej nieokreślonej przyszłości. (...) Gdyby kaŜdy na Ziemi chciał osiągnąć taki poziom konsumpcji, jak obecnie w Stanach Zjednoczonych, wymagałoby to zasobów czterech planet rozmiarów Ziemi. Edward O. Wilson

KSIĘGA PIERWSZA Z tego samego powodu zdecydowałem, Ŝe nie umieszczę wokół Saturna nic, czego bym sam nie zaobserwował i nie odkrył – to znaczy dwie małe gwiazdy, które do niego przylegają, jedna na wschodzie i jedna na zachodzie, w przypadku których nie dostrzeŜono Ŝadnej zmiany i nie naleŜy się takowej spodziewać w przyszłości, chyba Ŝe wystąpi jakieś bardzo dziwne zjawisko, odmienne od jakiegokolwiek ruchu, jaki znamy lub umiemy sobie wyobrazić. JednakŜe co do przypuszczenia (...), Ŝe Saturn jest czasem podłuŜny, a czasem towarzyszą mu dwie gwiazdy po bokach, Wasza Ekscelencja moŜe być pewna, Ŝe jest to skutek niedoskonałości teleskopu lub oka obserwatora. (...) Ja, który obserwowałem tę planetę tysiące razy w róŜnych okresach, przez doskonały instrument, mogę zapewnić, Ŝe nie widać tam Ŝadnej zmiany. A rozum, opierając się doświadczeniu wszelkich innych ruchów gwiazd, upewnia nas, Ŝe Ŝadnej zmiany nigdy nie będzie, gdyby bowiem gwiazdy te poruszały się podobnie jak inne, od dawna oddzieliłyby się lub połączyły z Saturnem, nawet gdyby ruch ten był tysiąc razy wolniejszy od jakiegokolwiek innego ruchu gwiazd wędrujących po nieboskłonie. Galileusz Listy o plamach na Słońcu 4 maja 1612 r.

SELENE: SIEDZIBA ASTRO CORPORATION Pancho Lane spojrzała na siostrę i skrzywiła się. – On wcale nie nazywa się Malcolm Eberly. Zmienił imię i nazwisko. Susan uśmiechnęła się z wyŜszością. – A co za róŜnica? – Urodził się jako Max Erlenmeyer w Omaha, stan Nebraska – powiedziała z powagą Pancho. – Aresztowano go w Linzu, w Austrii, za oszustwo w osiemdziesiątym czwartym, próbował uciec z kraju i... – Nic mnie to nie obchodzi! To jakaś prehistoria. On się zmienił. To juŜ nie jest ten sam człowiek. – Nie polecisz. – Polecę – uparła się Susan, a między jej brwiami pojawiła się zmarszczka zniecierpliwienia. – Polecę i nie powstrzymasz mnie. – Jestem twoim prawnym opiekunem, Susan. – Pff! I dlatego tak się wkurzasz? PrzecieŜ ja mam juŜ prawie pięćdziesiąt lat. Susan nie wyglądała na więcej niŜ dwadzieścia. Gdy była nastolatką, Pancho osobiście wstrzyknęła jej w ramię śmiertelny zastrzyk. Uznana za zmarłą Susan została zamroŜona w ciekłym azocie, by doczekać czasów, gdy medycyna będzie zdolna wyleczyć raka pustoszącego jej młode ciało. Pancho zabrała ją w kriogenicznym sarkofagu na KsięŜyc, gdzie pracowała jako astronautka dla Astro Manufacturing Corporation. Pancho została w końcu członkiem zarządu Astro, a nawet prezesem. A Susan czekała, zanurzona w ciekłym azocie do czasu, gdy moŜna ją było przywrócić do Ŝycia. Trwało to ponad dwadzieścia lat. Gdy Susan obudzono i wyleczono z raka, jej umysł był jak niezapisana karta. Pancho wiedziała, Ŝe tak będzie; osoby przywrócone do Ŝycia po hibernacji zwykle traciły połączenia nerwowe w korze mózgowej. Nawet Saito Yamagata, słynny załoŜyciel Yamagata Corporation, obudził się z kriogenicznego snu z umysłem noworodka. Pancho karmiła siostrę, kąpała i uczyła korzystać z toalety, jak noworodka w ciele nastolatki. Uczyła ją mówić i chodzić. I sprowadziła do Selene najlepszych neurofizjologów, by leczyli mózg jej siostry zastrzykami z enzymów pamięci i RNA. RozwaŜała nawet nanoterapię, ale uznała, Ŝe lepiej będzie tego nie robić. Nanotechnologia była dozwolona w Selene wyłącznie pod ścisłym nadzorem, a eksperci przyznawali, Ŝe nanomaszyny raczej nie pomogą Susan w odzyskaniu wspomnień. Niełatwe to były lata, ale w końcu stała się młodą kobietą, która wyglądała dokładnie tak, jak Susan ze wspomnień, ale o zupełnie innej osobowości i poglądach, o całkowicie odmiennym umyśle. Susan nie pamiętała nic ze swojego poprzedniego Ŝycia, ale dzięki robostymulatorom

miała prawie fotograficzną pamięć: wystarczyło, Ŝe zobaczyła coś albo usłyszała raz, a zapamiętywała to na zawsze. Pamiętała szczegóły z taką precyzją, Ŝe Pancho aŜ kręciło się w głowie. Teraz siostry siedziały naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem: Pancho na pluszowej kanapie ze sztucznej skóry koloru burgunda, stojącej w rogu jej urządzonego z przepychem biura, Susan siedziała sztywno, z rękami na kolanach, na brzegu wygodnego fotela po drugiej stronie niskiego stolika z zakrzywionego księŜycowego szkła. Były na tyle podobne do siebie, Ŝe przypadkowy widz natychmiast rozpoznałby w nich siostry. Obie wysokie i smukłe, o długich, szczupłych nogach i rękach, wysportowanej sylwetce. Skóra Pancho była trochę ciemniejsza niŜ u mocno opalonej kobiety rasy białej; skóra Susan miała barwę ciemniejszą o jeden ton. Pancho ścinała włosy krótko – jej fryzura składała się z krótkich, mocno skręconych loczków, gęsto przetkanych siwizną. Susan poddała się kuracji i zafundowała sobie długie, ciemnobrązowe włosy; jej fryzura była najnowszą wersją strzyŜenia na pazia, z opadającymi na ramiona włosami. Jej ubrania były najnowszym krzykiem mody: miała długą do ziemi suknię ze sztucznego jedwabiu z obciąŜnikami na dole, które sprawiały, Ŝe strój właściwie się układał w niskiej księŜycowej grawitacji. Pancho miała na sobie praktyczny garnitur barwy popiołu: dopasowaną marynarkę ze stójką i poszerzane spodnie, opadające na wygodne księŜycowe buty. Jej uszy i nadgarstki zdobiła delikatna biŜuteria. Susan nie nosiła Ŝadnych ozdób z wyjątkiem miniaturowego malunku na czole przedstawiającego Saturna, planetę otoczoną pierścieniami. Susan przerwała milczenie. – Panch, nie powstrzymasz mnie. Lecę. – Ale... Ŝeby aŜ na Saturna? Z bandą uchodźców politycznych? – Oni nie są uchodźcami! – Daj spokój, Suz, połowa rządów na Ziemi opróŜniła z nich obozy odosobnienia. Susan wyprostowała się. – Te fundamentalistyczne reŜimy, na które zawsze narzekasz, zachęcają niewierzących i dysydentów do zgłaszania się na ekspedycję na Saturna. Zachęcają ich, nie deportują. – Pozbywają się wichrzycieli – rzekła Pancho. – Nie wichrzycieli! Wolnomyślicieli. Idealistów. Ludzi, których draŜni sytuacja na Ziemi i chcą ją opuścić, by zacząć wszystko od nowa. – Odmieńców i malkontentów – mruknęła Pancho. – Osobników społecznie nieprzystosowanych. – W tym habitacie zamieszkają najlepsi i najinteligentniejsi ludzie na Ziemi – odparła Susan. – To tylko twoje wyobraŜenie. – Wiem. I będę jedną z nich. – Rany boskie, Suz, Saturn jest dziesięć razy dalej od Słońca niŜ KsięŜyc.

– I co z tego? – odparła Susan, nadal z tym denerwującym uśmiechem. – Ty poleciałaś do Pasa jako pierwsza, prawda? – Tak, ale... – Poleciałaś teŜ na stację na orbicie Jowisza? Pancho skinęła tylko głową. – Więc ja polecę na Saturna. Nie będę sama. Będzie nas dziesięć tysięcy. Naprawdę! Malcolm potrafi odsiać krzykaczy i znaleźć dobrych pracowników. Pomogę mu przy rozmowach. – Postaraj się, Ŝeby mu nie pomagać przy niczym innym – mruknęła Pancho. Uśmiech Susan stał się demoniczny. – Jak dotąd zawsze zachowywał się jak dŜentelmen. – Oby mi się tyłek na harleyu przysmaŜył – mruknęła Pancho. Do licha, pomyślała, od prawie trzydziestu lat pnę się po szczeblach kariery w korporacji, a juŜ po dziesięciu minutach z Susie mówię z akcentem z zachodniego Teksasu. – To jest coś wspaniałego, Panch – rzekła Susan, zupełnie szczerze. – To prawdziwa misja. Lecimy na pięcioletnią wyprawę, Ŝeby badać system Saturna. Naukowcy, inŜynierowie, farmerzy, cała samowystarczalna społeczność! Pancho dostrzegła, Ŝe jej siostra jest naprawdę podekscytowana, jak dzieciak w drodze do wesołego miasteczka. Do licha, pomyślała. Susie ma ciało dorosłej kobiety, ale umysł nastolatki. Jeśli jej nie ochronię, czeka ją tam tylko smutek. – Zgódź się, Pancho – rzekła cicho Susan patrząc na siostrę spod opuszczonych rzęs. – Powiedz, Ŝe nie jesteś na mnie zła. – Nie jestem zła – odparła szczerze Pancho. – Martwię się. Będziesz tam sama. – Z dziesięcioma tysiącami innych! – Bez starszej siostry. Susan nie odzywała się przez sekundę, po czym wyciągnęła rękę nad stolikiem i sięgnęła po dłoń Pancho. – Panch, nie rozumiesz? Właśnie dlatego to robię! Muszę zrobić coś sama! Nie mogę Ŝyć jak dziecko, za które zawsze ktoś wszystko robi! Muszę być wolna! Opadając na miękką, uginającą się sofę, Pancho mruknęła: – Tak, pewnie tak. Chyba zawsze zdawałam sobie z tego sprawę. Tylko... tylko martwię się o ciebie, Susie. – Nic mi nie będzie, Panch. Zobaczysz. – Mam nadzieję. Susan zerwała się z ulgą na równe nogi i ruszyła do drzwi. – Zobaczysz! – powtórzyła. – Będzie super. Kosmicznie! Pancho westchnęła i wstała.

– Och, a tak poza tym – rzekła Susan, oglądając się w otwartych drzwiach gabinetu – zmieniam imię. Nie chcę juŜ nosić imienia Susan. Odtąd będę Holly. I przeszła przez drzwi, zanim Pancho była w stanie wymówić choć słowo protestu. – Holly – mruknęła Pancho do zamkniętych drzwi. Skąd ona to wzięła, na litość boską? Dlaczego chce zmienić imię? Potrząsając głową, Pancho poleciła telefonowi, by połączył ją z szefem ochrony. Kiedy w powietrzu nad jej biurkiem zmaterializowała się przystojna, nieco kwadratowa twarz męŜczyzny, odezwała się: – Wendell, potrzebny mi ktoś, kto poleci do tego pieprzonego habitatu na orbicie Saturna i będzie miał oko na moją siostrę. Ale tak, Ŝeby o niczym nie wiedziała. – JuŜ się robi – odparł szef ochrony. Odwrócił wzrok na chwilę, po czym rzekł: – Hm, a jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór... – Dzisiejszy wieczór jest bez znaczenia – warknęła Pancho. – Proszę kogoś znaleźć, Ŝeby tam poleciał. Kogoś dobrego. I to juŜ. – Tak jest – odparł szef ochrony Pancho.

ORBITA OKOŁOKSIĘśYCOWA – HABITAT GODDARD Malcolm Eberly próbował ukryć panikę, która nadal ogarniała go jak miotane sztormem morze. Wraz z piętnastoma innymi szefami działów stał nieruchomo przy głównym wejściu do habitatu. Lot z Ziemi był dla niego horrorem. Kliper błyskawicznie wszedł na orbitę okołoziemską i grawitacja spadła do zera. Eberly walczył na śmierć i Ŝycie ze strachem przed utratą masy. Przypięty do miękkiego fotela, walczył ze wszystkich sił z potworną chęcią, by zwymiotować. Nie poddam się, powtarzał sobie przez zaciśnięte zęby. Blady i zlany zimnym potem, postanowił w duchu, Ŝe nie zrobi z siebie głupca w obecności pozostałych. Kiedy kliper połączył się z rakietą transferową, zaczął się kolejny koszmar: opuszczenie miejsca. Eberly starał się nie ruszać głową, zaciskał pięści i przymykał oczy. Słuchając wypowiadanych radosnym tonem poleceń stewardes, szedł, nie spuszczając oczu z szarego kombinezonu kobiety idącej przed nim i brnął wzdłuŜ przejścia, czepiając się kolejnych foteli, aŜ prześliznął się przez śluzę rakiety transferowej, nadal w niewaŜkości, zmagając się z podchodzącymi do gardła wnętrznościami. Chyba nikt nie pochorował się tak jak on. Cała reszta – piętnastka męŜczyzn i kobiet – wszyscy szefowie działów jak on sam – plotkowali i chichotali, bawili się, próbując odpinać się od wyściełanych rzepami powierzchni przedziału dla pasaŜerów i unosili się w powietrzu. Eberly’emu robiło się mdło na sam widok. Udało mu się jakoś powstrzymać kłąb śliny w gardle. Nie poddam się, powtarzał sobie. To ja tu rządzę. Człowiek osiągnie wszystko, co sobie postanowi, jeśli tylko wykaŜe siłę i wolę. Przypięty do fotela w rakiecie transferowej patrzył obojętnie przez siebie. Statek uruchomił silniki i ruszył na orbitę księŜycową. Szarpnięcie było lekkie, ale przynajmniej dawało jakieś złudzenie masy. Ale tylko przez parę sekund. Silniki rakiety zgasły i znów poczuł się, jakby spadał w nieskończoną przepaść. Cała reszta nie przestawała gadać, parę osób przechwalało się, ile razy byli juŜ w kosmosie. Oczywiście, zrozumiał Eberly. Wszyscy juŜ to robili. Doznali juŜ kiedyś tego paskudnego uczucia i teraz nie sprawiało im takich problemów. Wszyscy są z bogatych rodzin, rozpuszczone, zepsute dzieciaki, które nigdy w Ŝyciu nie musiały się o nic martwić. A ja jestem tym jedynym, który nigdy przedtem nie był poza Ziemią, który musiał o wszystko walczyć kłami i pazurami, jedynym, który zaznał głodu, choroby i strachu. Muszę sobie jakoś poradzić. Muszę! Inaczej odeślą mnie z powrotem. Zdechnę w cuchnącej celi. Eberly przetrwał godziny w niewaŜkości wyłącznie dzięki ćwiczeniom mentalnym. Kiedy siedząca obok niego kobieta próbowała go zabawiać rozmową, odpowiadał zdawkowo na jej

bezsensowne komentarze, rozpaczliwie próbując nie dopuścić do tego, Ŝeby zauwaŜyła, jak cierpi. Uśmiechał się z przymusem, mając nadzieję, Ŝe nie zauwaŜy zimnego potu perlącego się nad jego wargą. Czuł, jak jego tania, cienka koszulka nasiąka potem. Po chwili udało mu się przerwać jej monolog i skierować jej uwagę na ekran wbudowany w tylną część foteli. Eberly takŜe skupił się na obrazach. Ekran przedstawiał habitat, nieregularny cylinder zawieszony w pustce kosmosu jak kawałek rury kanalizacyjnej pozostawiony przez robotników budowlanych. Habitat rósł na ekranach w miarę zbliŜania się. Eberly dostrzegł, Ŝe powoli się obraca. Wiedział, Ŝe to siła obrotowa wytwarza ciąŜenie w środku cylindra. Przez głowę przelatywały mu liczby: habitat miał dwadzieścia kilometrów długości, cztery kilometry średnicy. Obracał się raz na czterdzieści pięć sekund, dzięki czemu siła odśrodkowa stwarzała złudzenie normalnej ziemskiej grawitacji. Coraz większe podniecenie pozwoliło mu zapomnieć o niemiłym uczuciu w Ŝołądku. Teraz dostrzegł długie okna biegnące przez całą długość gigantycznego cylindra. W polu widzenia pojawił się jasno świecący KsięŜyc. KsięŜyc widziany z tak bliskiej odległości był brzydki, pobruŜdŜony niezliczonymi kraterami. Eberly przypomniał sobie, Ŝe w największym znajduje się miasto-państwo Selene. Habitat szybko urósł tak, Ŝe zaczął zasłaniać wszystko inne. Przez chwilę Eberly bał się, Ŝe w niego uderzą, choć jego racjonalny umysł podpowiadał mu, Ŝe piloci statku mają wszystko pod kontrolą. Widział lustra słoneczne zwisające z zakrzywionych boków cylindra. Widział teŜ wybrzuszenia i walce na skórze habitatu, jak krosty na ogórku. Niektóre z nich były bąblami obserwacyjnymi. Inne to porty doków, silniki sterujące, śluzy powietrzne. – Mówi kapitan – z głośników umieszczonych nad kaŜdym ekranem rozległ się kobiecy głos. – Jesteśmy na orbicie wokół habitatu i przygotowujemy się do połączenia. Będziemy dokowali za trzy minuty. Poczujecie stuknięcie albo i dwa, nie ma się czym przejmować. Łomot wystraszył wszystkich pasaŜerów. Eberly chwycił się mocno podłokietników fotela i czekał na ciąg dalszy. Nic się jednak nie wydarzyło. Tylko Ŝe... Poczuł, jak jego wnętrzności wracają na swoje miejsce. Mdłości ustąpiły. Grawitacja wróciła i znów czuł się normalnie. Nie, lepiej niŜ normalnie. Odwrócił się w stronę kobiety, która siedziała obok niego i przyjrzał się jej twarzy. Miała prawie pucołowatą twarz z duŜymi oczami o kształcie migdałów i czarne kręcone włosy. Eberly pomyślał, Ŝe pochodzi gdzieś z rejonu Morza Śródziemnego. Greczynka, Hiszpanka albo Włoszka. Uśmiechnął się do niej szeroko. – Siedzimy koło siebie od sześciu godzin, a ja się nawet nie przedstawiłem. Jestem Malcolm Eberly. Odwzajemniła uśmiech. – Rozumiem – powiedziała i dodała stukając palcem w naszywkę na bluzce – Jestem Andrea Maronella. Pracuję w zespole agrotechnicznym.

Rolniczka, pomyślał Eberly. Głupia, grzebiąca w ziemi rolniczka. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i odparł: – Jestem szefem działu zarządzania zasobami ludzkimi. – Jak fajnie. Zanim zdołał powiedzieć coś jeszcze, stewardesa poprosiła wszystkich, by wstali i ruszyli w stronę luku. Eberly odpiął pasy i wstał, zadowolony, Ŝe moŜe znów poczuć swoją masę, nie mogąc się doczekać, aŜ zobaczy habitat. PrzeraŜenie, z którym tak walczył, prawie znikło. Wygrałem, ucieszył się. Stawiłem czoło strachowi i pokonałem go. Uprzejmie przepuścił Maronellę przed sobą i ruszył za nią w stronę luku. Szesnaścioro kobiet i męŜczyzn tłoczyło się przy klapie i przechodziło do pomieszczenia o ścianach z surowego metalu. Przy wewnętrznej klapie stał starszy, wysoki i solidnie zbudowany męŜczyzna o gęstych, siwych włosach i krzaczastych szarych wąsach. Miał zniszczoną, ogorzałą twarz ze zmarszczkami w kącikach oczu. Był ubrany w wygodną, zamszową kurtkę i pomięte, spłowiałe dŜinsy. Młodsi męŜczyźni trzymali się krok za nim, odziani w kombinezony. Widać było, Ŝe to jego podwładni. – Witamy w habitacie Goddard – rzekł z sympatycznym uśmiechem. – Jestem profesor James Wilmot. Większość z państwa juŜ poznałem, a z tymi, których jeszcze nie miałem okazji poznać, chętnie się spotkam i porozmawiam o naszej przyszłości. Na razie jednak zapraszam do zwiedzenia miejsca, w którym będziemy mieszkali przez najbliŜsze pięć lat. Po tych słowach jeden z młodszych męŜczyzn postukał w klawiaturę na ścianie przy luku i potęŜne, stalowe drzwi stanęły otworem. Eberly poczuł powiew ciepłego powietrza na twarzy, jak ledwo zapamiętaną matczyną pieszczotę. Grupa szesnastu szefów działów ruszyła w stronę luku. Stało się, pomyślał Eberly, czując nową falę przeraŜenia. Nie ma juŜ odwrotu. To jest nowy świat, w którym mam zamieszkać. Wielki, cylinder, maszyna. Wygnano mnie. Wysyłają mnie aŜ na Saturna. Najdalej jak mogą. Nigdy juŜ nie zobaczę Ziemi. Był jednym z ostatnich. Zanim dotarł do luku, usłyszał serię „ochów” i „achów”. Podszedł i zrozumiał. We wszystkich kierunkach rozpościerał się zielony krajobraz skąpany w ciepłych promieniach słońca. Łagodnie pofalowane trawiaste wzgórza, kępy drzew, małe, wijące się strumienie gdzieś daleko, we mgle. Grupa stała na niewielkim wzniesieniu, z którego roztaczał się widok na wnętrze habitatu. Po obu stronach zakręcającej ścieŜki rosły gęste zarośla kwitnących na czerwono hibiskusów i oleandrów w kolorze bladej lawendy. ŚcieŜka prowadziła do grupy niskich budynków, białych i błyszczących w świetle słońca wlewającym się przez długie okna. Śródziemnomorska wioska, pomyślał Eberly, na łagodnym zboczu trawiastego wzgórza, nad błyszczącym błękitnym jeziorem.

Tak mógłby wyglądać prospekt biura podróŜy zachwalający ideał śródziemnomorskiej wsi. Gdzieś daleko widać było tereny uprawne, małe, prostokątne pola, które wyglądały na świeŜo zaorane, i kolejne grupy pomalowanych na biało budynków. Nie było horyzontu. Teren po prostu zakrzywiał się coraz bardziej, wraz ze wzgórzami, trawą, drzewami i kolejnymi małymi wioskami z brukowanymi uliczkami i połyskującymi strumieniami, coraz wyŜej i wyŜej, aŜ Eberly musiał zadrzeć głowę, by przyjrzeć się wspaniale utrzymanej zieloności. – Oszałamiające – szepnęła Maronella. – Szokujące – dodał ktoś. Dziewiczy świat, pomyślał Eberly, nietknięty wojną, głodem ani nienawiścią. Nietknięty ludzkimi uczuciami. Czekający, aŜ ktoś go ukształtuje i okiełzna. MoŜe wcale nie będzie aŜ tak źle. – To musiało kosztować fortunę – rzekł beznamiętnie młody męŜczyzna. – Jakim cudem konsorcjum było na to stać? Profesor Wilmot uśmiechnął się i dotknął wąsów końcem palca. – Tak naprawdę kupiliśmy to na wyprzedaŜy likwidacyjnej. Poprzedni właściciele zbankrutowali, próbując urządzić tu ośrodek dla emerytów. – Kto dziś idzie na emeryturę? – I dlatego właśnie zbankrutowali – odparł Wilmot. – Ale koszty... – Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów ma pewne środki – rzekł Wilmot. – Mamy teŜ wielu absolwentów, którzy potrafią być hojni, jeśli się ich odpowiednio podejdzie. – Czyli kiedy im się wystarczająco mocno wykręci rękę – zaŜartowała jakaś kobieta. Reszta roześmiała się, nawet Wilmot uprzejmie się uśmiechnął. – CóŜ – rzekł profesor. – Stało się. To będzie wasz dom przez następne pięć lat, a dla wielu z was o wiele dłuŜej. – Kiedy zaczną przybywać następni? – Gdy tylko rada pracowników zatwierdzi kandydatów i przejdą oni ostateczne testy fizyczne i psychologiczne, będą mogli wkroczyć na pokład. Obsadziliśmy juŜ około dwóch trzecich stanowisk, a ludzie zgłaszają się dość licznie. Pozostali zaczęli zadawać pytania, a Wilmot cierpliwie odpowiadał. Eberly przestał zwracać uwagę na te pogawędki. Rozglądał się uwaŜnie po przestrzeni habitatu, napawał się chwilą odkrycia, przybyciem do nowego świata. Dziesięć tysięcy ludzi, tyle będzie mogło do nas dołączyć. Ale habitat moŜe łatwo pomieścić sto tysięcy. A nawet milion! Pomyślał o tym, w jakiej nędzy Ŝył w dzieciństwie: osiem, dziesięć, dwanaście osób w jednym pomieszczeniu. I bezwzględna dyscyplina klasztornych szkół. I więzienie. Dziesięć tysięcy ludzi, dumał. Wszyscy będą Ŝyć w luksusie. Jak królowie! Uśmiechnął się. Nie, powiedział sobie. Tutaj będzie tylko jeden król. Jeden mistrz. To będzie

moje królestwo, a wszyscy inni ugną się pod presją mojej woli.

WIEDEŃ: WIĘZIENIE SCHÖNBRUNN Od chwili, gdy Malcolm Eberly został nagle zwolniony z więzienia po odbyciu niecałej połowy kary za oszustwa i fałszerstwa, do momentu, gdy po raz pierwszy usłyszał o habitacie Goddard, minął ponad rok. Stary, pełen zakamarków pałac Schönbrunn został przekształcony w więzienie po zamieszkach uciekinierów, które obróciły w gruzy większą część Wiednia i okolicy. Gdy Eberly dowiedział się, Ŝe przyjdzie mu odbywać karę w Schönbrunn, ucieszył się; przynajmniej nie było to jedno z tych ponurych więzień państwowych, gdzie trzymano recydywistów. Szybko przekonał się, Ŝe się mylił: więzienie to więzienie, pełne oprychów i zboczeńców. Do stałych zagroŜeń moŜna było zaliczyć ból i poniŜenie, a ich wiernym towarzyszem był strach. Poranek zaczął się jak wszystkie inne: gwizdek na pobudkę wyrwał Eberly’ego ze snu. Zsunął się z górnej pryczy i czekał w milczeniu, aŜ trzech współtowarzyszy skorzysta z urny walki i toalety. Przyzwyczaił się juŜ do panującego w celi odoru i na samym początku pobytu w więzieniu zrozumiał, Ŝe jedynym skutkiem skarg jest pobicie, przez straŜników lub współwięźniów. Wśród skazanych obowiązywała hierarchia. Na szczycie piramidy prestiŜu stali ci, których skazano za zorganizowaną przestępczość. Mordercy, nawet ci nieszczęśnicy, którzy zabili w afekcie, cieszyli się większym szacunkiem niŜ złodzieje czy porywacze. Zwykli oszuści, jak Eberly, znajdowali się na dole tej struktury, skazani na świadczenie usług tym, którzy znajdowali się wyŜej, czy tego chcieli, czy nie. Eberly’emu na szczęście udało się dostać do celi, w której rządził były mechanik samochodowy z Kalabrii, skazany za rozbój, terroryzm, napady na banki i morderstwa. Choć ledwo piśmienny, Kalabryjczyk był urodzonym organizatorem: rządził swoim kawałkiem więzienia jak średniowiecznym lennem, rozsądzając spory i pilnując surowych zasad tak, Ŝe straŜnicy zgadzali się na utrzymywanie przez niego porządku wśród więźniów nieco brutalnymi metodami. Kiedy Eberly odkrył, Ŝe potrzebuje człowieka umiejącego posługiwać się komputerem, by utrzymywać kontakty z rodziną w górskiej wiosce i resztkami bandy ukrywającymi na wzgórzach, został jego sekretarzem i wtedy juŜ nikt nie miał prawa Eberly’ego molestować. Ogłupiająca rutyna kaŜdego długiego, nudnego dnia przyprawiała Eberly’ego o mdłości. Kiedy został objęty ochroną Kalabryjczyka, fizycznie miał się dobrze, ale bezbarwna egzystencja w celi, jedzenie, smród, durne pogawędki współwięźniów, doprowadzały go do obłędu. Próbował się czymś zająć, odwiedzając więzienną bibliotekę, gdzie mógł skorzystać ze ściśle nadzorowanego komputera, który zapewniał przynajmniej jakieś wirtualne połączenie ze światem zewnętrznym. Większość serwisów rozrywkowych była ocenzurowana albo niedostępna, ale

władze więzienia pozwalały, czy nawet zachęcały, do korzystania z serwisów edukacyjnych. Eberly z desperacją zapisywał się na jeden kurs za drugim, zwykle kończąc go przed czasem i rozglądając się za następnym. Najpierw zapisywał się na wszystkie kursy, jakie tylko znalazł: malarstwo renesansowe, psychologia transakcyjna, podział miejskich systemów oczyszczania wody, poezja Goethego. Temat nie miał znaczenia; musiał czymś zająć myśli, musiał opuszczać więzienie na kilka godzin dziennie, choćby tylko wirtualnie. Stopniowo odkrył, Ŝe pociąga go studiowanie historii i polityki. Po jakimś czasie zapisał się na studia magisterskie na Wirtualnym Uniwersytecie Edynburga. Zdziwił się ogromnie, gdy pewnego dnia straŜnik wyciągnął go z kolejki na stołówce, gdzie Eberly wraz ze współwięźniami przesuwał się wolno, czekając na ledwo ciepłe śniadanie. Kapitan, pozbawiony poczucia humoru męŜczyzna o kwadratowej szczęce, postukał Eberly’ego pałką w ramię i rzekł: – Za mną. – Dlaczego ja? Co się stało? – wyrzucił z siebie zdumiony Eberly. Kapitan podstawił mu elektryczną pałkę pod nos i pstryknął przełącznikiem napięcia. – Nie wolno rozmawiać w kolejce! Za mną. Pozostali skazańcy maszerowali w milczeniu, trzymając głowy prosto, ale przyglądając się uwaŜnie Eberly’emu i kapitanowi, by po chwili odwrócić wzrok. Eberly przypomniał sobie, jak nieprzyjemny jest atak elektryczną pałką przy przełączeniu na maksymalne napięcie, opuścił głowę na piersi i posłusznie wyszedł za kapitanem ze stołówki. Klawisz poprowadził go do małego, dusznego pomieszczenia w części więzienia, gdzie mieściły się biura straŜników i administracja. Pokój miał jedno okno, szczelnie zamknięte i tak brudne, Ŝe promienie porannego słońca ledwo się przez nie przedzierały. Długi stół o porysowanej i odpryskującej politurze prawie wypełniał całe pomieszczenie. Siedziało przy nim dwóch męŜczyzn w eleganckich garniturach, prawie wbijając się oparciami krzeseł w nagą, szarą ścianę. – Siadać – rzekł kapitan, wskazując pałką na krzesło stojące z przodu stołu. Zastanawiając się, o co w tym wszystkim chodzi, Eberly powoli usiadł. Kapitan wyszedł na korytarz i zamknął cicho drzwi. – Malcolm Eberly? – spytał męŜczyzna siedzący za stołem. Był gruby, pucołowaty, o róŜowych policzkach i głęboko osadzonych oczach. Eberly’emu przyszedł na myśl wieprz. – Tak, to ja – odparł Eberly, po czym dodał: – Proszę pana. – Urodzony jako Max Erlenmeyer, jeśli nasze dane są poprawne – rzekł męŜczyzna po prawej stronie wieprza. Wyglądał na człowieka sukcesu, miał gładkie, srebrzyste włosy i elegancki granatowy garnitur. Przypominał Eberly’emu wilka morskiego: łatwo było wyobrazić

go sobie w dwurzędowej marynarce i załoŜonej na bakier marynarskiej czapce. – Zmieniłem nazwisko całkowicie legalnie, gdy... – Bzdura – rzekł wilk morski, tonem tak lekkim, jakby prosił o szklankę wody. Wsłuchując się w jego akcent Eberly uznał, Ŝe to Anglik. To moŜe się przydać. – AleŜ, proszę pana... – To bez znaczenia – oznajmił wieprz. – Jeśli chce pan, Ŝeby się do niego zwracać Eberly, nie widzę problemu. MoŜe być? Eberly pokiwał głową, oszołomiony. – Jak ma się odbyć pańskie zwolnienie z więzienia? – spytał wieprz. Eberly poczuł, Ŝe oczy otwierają mu się szeroko. Szybko jednak opanował się i spytał: – A co mam zrobić, Ŝeby zostać zwolnionym? – Niewiele – rzekł wilk morski. – Tylko polecieć na Saturna. Stopniowo zaczynali odkrywać karty. Gruby był z Atlanty, z centrali Nowej Moralności, międzynarodowej organizacji fundamentalistycznej, która wychowała Eberly’ego w Ameryce. – Byliśmy bardzo rozczarowani, kiedy uciekł pan z klasztoru w Nebrasce i wszedł na drogę przestępstwa – rzekł z autentycznym smutkiem na nalanej twarzy. – Nie na drogę przestępstwa – zaprotestował Eberly. – Popełniłem błąd tylko raz, a teraz ponoszę konsekwencje. Wilk morski uśmiechnął się z wyŜszością. – Pana błąd polegał na tym, Ŝe dał się pan złapać. A my chcemy dać panu jeszcze jedną szansę. Wyjaśnił, Ŝe jest katolikiem, współpracującym ze Świętymi Apostołami Europy przy róŜnych programach społecznych. – Jednym z nich jest pan. – Ja? – spytał zaskoczony Eberly. – Nie rozumiem. – To naprawdę proste – rzekł wieprz, kładąc na stole dłonie złoŜone jak do modlitwy. – Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów organizuje ekspedycję na Saturna. – Dziesięć tysięcy ludzi w samowystarczalnym habitacie – dodał wilk morski. – Dziesięć tysięcy tak zwanych intelektualistów – rzekł wieprz z wyraźnym obrzydzeniem – obsługujących kadrę naukową, która chce badać planetę Saturn. Wilk morski rzucił niechętne spojrzenie swojemu koledze, po czym mówił dalej. – Niektóre rządy chcą, Ŝeby pewni ludzie opuścili Ziemię. Po prostu chcą się ich pozbyć. – Ci naukowcy to znakomici ludzie. Oni rzeczywiście chcą lecieć na Saturna. – A wszyscy są oczywiście ateistami – dodał Ŝeglarz. – Oczywiście – mruknął Eberly. Wiemy, Ŝe wielu ludzi chce uciec od dotychczasowego Ŝycia – podsumował wieprz. – Nie

chcą się poddać niezbędnym regułom dyscypliny, jakie narzuca Nowa Moralność. – To samo odnosi się do Brytanii i Europy – mówił wilk morski. – Święci Apostołowie oczyścili miasta, wprowadzili moralność i porządek, pomagali nakarmić głodujących i znajdowali pracę dla tych, którzy ucierpieli podczas powodzi spowodowanych efektem cieplarnianym. Wieprz kiwał głową. – Nadal jednak wielu ludzi twierdzi, Ŝe ograniczamy ich wolność osobistą. Wolność osobistą! To wolność i przyzwolenie o mało nie doprowadziły do upadku cywilizacji. – A powodzie? – wtrącił Eberly. – Efekt cieplarniany, susze i inne klęski Ŝywiołowe? – Kara rozgniewanego Boga – rzekł stanowczo wieprz. – Ostrzega nas, Ŝe musimy nawrócić się na jego naukę. – Co juŜ w zasadzie zrobiliśmy – wtrącił wilk morski. – Nawet na nieszczęsnym Bliskim Wschodzie Miecz Islamu zdziałał cuda. – Ale teraz ta misja na Saturna... – Po wodzą bezboŜnych ateistów. – Będzie tam dziesięć tysięcy ludzi, którzy próbują uciec z drogi cnoty. – Nie moŜemy dopuścić, Ŝeby tak się stało. – Dla ich własnego dobra. – Oczywiście. – Oczywiście – zgodził się pokornie Eberly, po czym dodał: – Nadal nie wiem, co to ma wspólnego ze mną. – Chcemy, Ŝeby pan tam poleciał. – AŜ na Saturna? – jęknął Eberly. – Dokładnie – odparł wilk morski. – Będzie pan naszym przedstawicielem na pokładzie habitatu. MoŜemy umieścić pana na stanowisku szefa działu zarządzania zasobami ludzkimi. – Więc będzie miał pan pewien wpływ na to, kto tam poleci. – Pod naszym nadzorem, to chyba jasne – dodał wieprz. – Szefa działu zasobów ludzkich? MoŜecie to zrobić? – Mamy swoje sposoby – odparł z uśmieszkiem wilk morski. – Pana prawdziwym zadaniem będzie ustanowienie bogobojnych rządów na pokładzie habitatu – rzekł wieprz. – Nie wolno nam dopuścić do tego, Ŝeby ateiści mieli kontrolę nad Ŝyciem dziesięciu tysięcy ludzi! – Nie moŜemy dopuścić do tego, by habitat zmienił się w siedlisko grzechu – podkreślił wilk morski. – Takie ograniczone, zamknięte środowisko potrzebuje, silnych, kontrolowanych rządów.

W przeciwnym razie zniszczy samo siebie, jak ludzie zniszczyli wiele miast na Ziemi. – Jest pan za młody, Ŝeby pamiętać zamieszki i walkę o Ŝywność. – Pamiętam walki w St. Louis – rzekł Eberly, wzdrygając się. – Pamiętam głód. Pamiętam, jak moja siostra umarła wskutek wyniszczającej choroby po wojnie biologicznej. – Nie chcemy, Ŝeby coś takiego przytrafiło się tym biedakom lecącym na Saturna – rzekł wieprz, nadal ze złoŜonymi dłońmi. – Bez względu na to, czy zdają sobie z tego sprawę czy nie – oznajmił wilk morski – będą potrzebowali dyscypliny i porządku, a tylko my moŜemy im to zapewnić. – Liczymy na to, Ŝe wprowadzi ich pan na ścieŜkę prawego Ŝycia. – Co mogę zrobić sam? – Otrzyma pan pomoc. Umieścimy w habitacie małą, ale zaangaŜowaną kadrę podobnie myślących ludzi. – I ja mam być ich przywódcą? – Tak. Ma pan odpowiednie umiejętności, dostrzegamy je w pańskim dossier. Z boŜą pomocą będzie pan rządził dziesięcioma tysiącami dusz. – Zgadza się pan? – spytał wilk morski. – Czy podejmie pan to wyzwanie? Eberly z trudem opanował się, by nie roześmiać im się w twarz. Polecieć na Saturna albo zostać w więzieniu. Być przywódcą i rządzić albo gnić jeszcze dziewięć lat w cuchnącej celi. – Tak – rzekł z cichą determinacją. – Z boŜą pomocą podejmę to wyzwanie. Dwóch męŜczyzn uśmiechnęło się do siebie, zaś Eberly pomyślał, Ŝe zanim habitat doleci do Saturna on i wszyscy pozostali będą juŜ daleko poza zasięgiem tych fanatyków religijnych. – Rzecz jasna, jeśli nie uda się panu zrealizować naszych celów, dopilnujemy, Ŝeby wrócił pan tutaj i odbył resztę wyroku. – MoŜe nawet dodamy kilka punktów do aktu oskarŜenia – rzekł prawie z sympatią wilk morski. – Wie pan, w pana teczce jest w czym wybierać.

45 DNI DO STARTU James Colerane Wilmot był dziedzicem tytułu, baronetem, który opuścił ojczysty Ulster tuŜ przed Ponownym Zjednoczeniem Irlandii, choć jego rodzina mieszkała tam od jakichś pięciuset lat. Trzeba przyznać, Ŝe nie odczuwał Ŝadnego Ŝalu, gdy opuszczał dom rodzinny. Jego rodzina nigdy nie była zamoŜna; od ponad tuzina pokoleń walczyła o utrzymanie godnego Ŝycia hodując owce. Hodowla zwierząt ani trochę Wilmota nie bawiła. Jego namiętnością było badanie zwierzęcia ludzkiego. James Colerane Wilmot był antropologiem. Był takŜe bardzo utalentowanym przywódcą, co wyszło na jaw podczas wyniszczającej, cichej wojny środowisk akademickich. Czuł, Ŝe otrzymanie stanowiska dowodzącego tym dziwnym zbiorowiskiem ludzkim podczas misji na Saturna będzie ukoronowaniem jego kariery, prawdziwym, starannie kontrolowanym programem badawczym, autentycznym eksperymentem prowadzonym w dziedzinie, w której nikt dotąd nie był w stanie prowadzić eksperymentów. Zamknięta, starannie ograniczona społeczność z samowystarczalną ekologią i niezaleŜną gospodarką. KaŜdy aspekt ludzkiej egzystencji pod kontrolą. Ludzie z Europy, obu Ameryk, Azji i Afryki. Wolnomyśliciele, przewaŜnie ludzie, którzy nie chcieli poddać się ograniczeniom własnych społeczeństw. I oczywiście naukowcy. Oficjalnym celem tej misji było przeprowadzenie badań naukowych Saturna i jego gigantycznego księŜyca, Tytana. Wilmot miał jednak lepsze informacje. Wiedział, Ŝe prawdziwy cel lotu na Saturna jest inny, a sponsorzy zapewniający wsparcie finansowe woleli utrzymać go w tajemnicy. Chiny odmówiły wzięcia udziału w eksperymencie. Jak zwykle wolały zachować to dla siebie, izolacjoniści do szpiku kości. Poza tym udział miała wziąć większość grup rasowych i religijnych. Jakie społeczeństwo stworzą dla siebie ci ludzie? To był dopiero prawdziwy eksperyment antropologiczny! Wilmot w duchu szalał z radości na samą myśl, choć sam ukryty cel tego eksperymentu, prawdziwy powód wyprawy na Saturna, bardzo go martwił. Starał się jednak o tym nie myśleć, ciesząc się na samą myśl o rysujących się przed nim perspektywach. Jego biuro było ścisłym odzwierciedleniem jego osobowości. Było prawie wierną kopią jego gabinetu w Cambridge. Zabrał ze sobą wielkie biurko zaprojektowane w Danii, o wyrazistych liniach, i wygodny fotel dopasowujący się do kształtu jego kręgosłupa, regały na ksiąŜki i mały okrągły stół konferencyjny z czterema prostymi krzesłami. Wszystko z jasnego bukowego drewna, czyste, praktyczne, a mimo to ciepłe i wygodne. Nawet dywan, który pokrywał prawie całą podłogę, został przywieziony z Ziemi. W końcu, tłumaczył sobie Wilmot, będę tam mieszkał i pracował przez co najmniej pięć lat. Muszę mieć jakieś podstawowe wygody.

Jedyną nowością w gabinecie był fotel dla gości, kolejne dzieło duńskiego wzornictwa, składające się z lśniącej chromem rurowatej konstrukcji i skórzanych poduszek barwy karmelu. Siedział w nim Manuel Gaeta i wyglądał na bardziej zrelaksowanego niŜ sam Wilmot. Trzecią osobą w pomieszczeniu był Edouard Urbain, główny naukowiec wyprawy, niski, smukły ciemnobrody męŜczyzna z zaczesanymi do tyłu, rzednącymi włosami za powiększającą się łysiną. Siedział na jednym z zapasowych, wyglądających na spręŜyste krzeseł, zwykle stojących przy stole konferencyjnym w rogu. Wilmot nie przepadał za Urbainem; uwaŜał go za niepanującego nad emocjami Francuza, choć Urbain urodził się i wychował w Quebecu. – Jak widzę, pana potencjał fizyczny i umysłowy jest wręcz niezwykły – zwrócił się Wilmot do Gaety, wskazując na wyświetlone na ekranie ściennym wyniki testów. – Bardziej niŜ niezwykły, w istocie jest pan niezwykłym okazem. Gaeta uśmiechnął się niedbale. – Taka praca. Miał cichy głos, o prawie muzycznym brzmieniu. Był niewysoki, ale solidnie zbudowany i krzepki. Pod miękko układającą się koszulą rysowały się twarde mięśnie. Nie był szczególnie przystojny; widać było, Ŝe miał kiedyś złamany nos, być moŜe wielokrotnie, a solidna szczęka nadawała mu wygląd buldoga. W głęboko osadzonych ciemnych oczach czaiło się coś przyjaznego, a jego uśmiech był zniewalający. – Muszę coś panu powiedzieć, panie Gaeta... – Manuelu – przerwał mu młodszy męŜczyzna. – Proszę mi mówić po imieniu. Wilmot poczuł się nieco niezręcznie. W przypadku tego męŜczyzny wolał zachować lekki dystans. ZauwaŜył, Ŝe choć Gaeta mówi po angielsku z amerykańskim akcentem, swoje imię wymawia wyraźnie po hiszpańsku. Wilmot zerknął na Urbaina, który nie zareagował, jeśli nie liczyć lekkiego uniesienia jednej brwi. – Tak, przepraszam – rzekł Wilmot. – Muszę jednak panu... ci powiedzieć, Manuelu, bez względu na to, co mówią maniacy, zejście na powierzchnię Tytana będzie niemoŜliwe. Uśmiech Gaety nie zbladł ani odrobinę. – Astro Corporation wyłoŜyła pięć milionów międzynarodowych dolarów na to, Ŝebym wykonał ten numer. Twoje konsorcjum uniwersyteckie podpisało umowę. Urbain zareagował prawie gwałtownie. – Nie! PrzecieŜ to niemoŜliwe! Nie da się zejść na powierzchnię Tytana. To byłoby pogwałcenie wszystkich znanych nam zasad. – Musiało zajść jakieś nieporozumienie – rzekł łagodnie Wilmot. – Nikt dotąd nie był na powierzchni Tytana, a... – Przepraszam – przerwał mu Gaeta – ale właśnie o to chodzi. Gdyby ktoś juŜ był na powierzchni Tytana, to nie byłoby sensu, Ŝebym wykonywał ten numer.

– Numer – powtórzył Wilmot z dezaprobatą. – Mam wyposaŜenie – mówił dalej Gaeta. – Zostało przetestowane. Moja załoga jutro wchodzi na pokład. Potrzebuję tylko kawałka przestrzeni w warsztacie, gdzie mógłbym ustawić i przetestować sprzęt. Wszystko mamy juŜ przygotowane. Urbain potrząsnął gwałtownie głową. – Na powierzchnię Tytana wysyłano dotąd wyłącznie zdalnie sterowane sondy. Ale nie ludzi! – Z całym szacunkiem – rzekł spokojnie i uprzejmie Gaeta – myśli pan jak naukowiec. – Oczywiście. A jak inaczej miałbym myśleć? – A ja robię w showbiznesie, nie w nauce. Płacą mi za wykonywanie ryzykownych numerów, na przykład surfowanie w obłokach Jowisza albo zjazdy na nartach z Mount Olympus na Marsie. – Numery – mruknął znów Wilmot. – Tak, numery. Ludzie płacą mnóstwo pieniędzy za uczestnictwo w moich numerach. Po to jest sprzęt VR. – Ekscytacja rzeczywistością wirtualną. Doświadczenie z drugiej ręki. – Tak, tania podnieta. Ale przynosi kupę forsy. Moi inwestorzy odzyskają połowę wkładu w ciągu pierwszych dziesięciu sekund mojego pojawienia się w sieciach VR. – Ryzykuje pan Ŝyciem, Ŝeby inni ludzie mogli przeŜyć przygodę podpięci do sieci VR – rzekł Urbain prawie oskarŜycielskim tonem. Gaeta uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Cały dowcip w umiejętności radzenia sobie z ryzykiem. Prowadźcie swoje badania, kupcie albo zbudujcie potrzebny sprzęt. Mówią, Ŝe jestem ryzykantem, ale na pewno nie głupcem. – I chce pan zostać pierwszym człowiekiem, który stanie na powierzchni Tytana? – To nie powinno być aŜ tak trudne. I tak tam lecicie, więc zabierzemy się z wami. Tytan ma atmosferę i przyzwoitą grawitację. NatęŜenie promieniowania jest najgorsze na Jowiszu. – A skaŜenie? – dopytywał się Urbain. Brwi Gaety powędrowały w górę. – SkaŜenie? – Na Tytanie jest Ŝycie. To mikroorganizmy: jednokomórkowce podobne do bakterii. Niemniej jednak jest to forma Ŝycia i musimy chronić ją przed skaŜeniem. To jest nasz podstawowy obowiązek. Kaskader znów wyglądał na zrelaksowanego. – Och, pewnie. Będę miał na sobie opancerzony skafander. MoŜna go wyszorować i naświetlić ultrafioletem, kiedy wrócę. Wszystko, co będzie na zewnętrznej powierzchni skafandra, zginie. Urbain potrząsnął głową jeszcze bardziej zapalczywie.

– Nie rozumie pan. Nie chodzi o to, Ŝeby chronić nas przed skaŜeniem, ale te mikroorganizmy przed skaŜeniem przez nas. – śe jak? – Na Tytanie istnieje unikatowy system ekologiczny – rzekł Urbain z zapałem w błękitnych oczach i najeŜoną brodą. – Nie moŜemy ryzykować, Ŝe pan go skazi. – Ale to tylko zarazki! Urbainowi opadła szczęka. Wyglądał jak Wierzący, który właśnie usłyszał bluźnierstwo. – To są unikatowe organizmy – poprawił go z powagą Wilmot. – I nie wolno zakłócać im spokoju. – PrzecieŜ na Tytanie juŜ lądowały sondy – zaprotestował Gaeta. – I to całe mnóstwo! – Wszystko poddano tak dokładnej dezynfekcji, jak tylko pozwalają na to zdobycze nauki – wyjaśnił Urbain. – Poddano je naświetlaniu promieniowaniem gamma, które prawie zniszczyło układy elektryczne. Niektóre z nich rzeczywiście zostały uszkodzone podczas dekontaminacji. Gaeta wzruszył ramionami. – W porządku, moŜecie tak samo odkazić mój skafander. – Z tobą w środku? – spytał cicho Wilmot. – W środku? A czemu? Bo wchodząc do skafandra zostawi pan całą dŜunglę mikroskopijnej flory i fauny na wszystkim, czego pan się dotknie – wyjaśnił Urbain. – Pot, wydzieliny ciała, i co tam jeszcze. Jeden odcisk palca, jeden oddech zawiera wystarczającą liczbę ziemskich mikrobów, Ŝeby zniszczyć Ŝycie na Tytanie. – Będę musiał być w skafandrze, kiedy podsmaŜycie go promieniowaniem gamma? Wilmot skinął głową. – Inaczej nie pozwolimy panu udać się na powierzchnię Tytana – wyjaśnił obojętnie Urbain.

38 DNI DO STARTU AleŜ on jest przystojny, kiedy się uśmiecha, odnotowała w pamięci Susan vel Holly. Tylko zawsze jest taki powaŜny! Malcolm Eberly wpatrywał się intensywnie w trójwymiarowy obraz unoszący się w powietrzu nad jego biurkiem. Susan przypominał typowego kalifornijskiego surfera, ale tylko od szyi w górę. Miał krótko ostrzyŜone blond włosy, zgodnie z najnowszą modą, wystające kości policzkowe i wydatną, mocno zarysowaną szczękę. Kształtny nos i zdumiewające błękitne oczy koloru alpejskiego nieba. I zabójczy uśmiech, ale tak rzadko się uśmiechał. Odchyliła się, Ŝeby pokazać mu się w całej krasie: ubrana w prostą bluzę i spodnie, które wolał, z rozpuszczonymi włosami, bez niesfornych loczków, które ścięła, bez malunku na czole; Ŝadnych ozdób z wyjątkiem malutkich kolczyków z asteroidalnych diamentów w uszach. Nie zauwaŜył Ŝadnej z tych zmian. – Musimy być bardziej selektywni podczas procesu wyboru – rzekł, nie spuszczając wzroku z obrazu. Mówił niskim, głębokim, wibrującym głosem, z amerykańskim akcentem, ale czasem dało się słyszeć staranny, wyszkolony akcent brytyjski. – Popatrz – Eberly pstryknął pilotem i obraz uniósł się nad biurko; Susan dostrzegła trójwymiarowy wykres. Biuro było małe i prosto urządzone: nie było tam nic poza szarym, metalowym biurkiem Eberly’ego i sztywnym plastikowym fotelem, na którym siedziała Susan. śadnych dekoracji na ścianach, a blat biurka był wręcz aseptycznie pusty. Susan pochyliła się na swoim niewygodnym, trzeszczącym krześle, by przyjrzeć się uwaŜniej poszarpanym kolorowym liniom pnącym się w górę na rozpościerającym się przed jej oczami wykresie. Zapamiętała go poprzedniego wieczora, zanim poszła do domu. – W ciągu dwóch tygodni, odkąd zaczęłaś pracować w dziale zasobów ludzkich – powiedział Eberly – liczba zrekrutowanych wzrosła prawie o trzydzieści procent. Mogłoby z tego wynikać, Ŝe wykonujesz więcej pracy niŜ cała reszta personelu razem wzięta. Bo chcę ci zrobić przyjemność, powiedziała w duchu. Nie miała jednak dość odwagi, Ŝeby powiedzieć mu to wprost; nie miała odwagi, Ŝeby powiedzieć cokolwiek, więc tylko się uśmiechała. Nie odwzajemnił uśmiechu i mówił dalej. – Zbyt wielu wśród nowo przybyłych to skazani dysydenci polityczni i wichrzyciele. Skoro były z nimi problemy na Ziemi, będą i tutaj. Jej uśmiech zgasł. – Ale czy nie taki jest cel naszej misji? – spytała. – Dać ludziom szansę? Nowe Ŝycie? – W granicach rozsądku, Holly. W granicach rozsądku. Nie chcemy tam nałogowych buntowników, zdeklarowanych wichrzycieli. MoŜe mamy jeszcze w następnym etapie zapraszać

terrorystów do habitatu? – Czyja źle wykonuję swoje obowiązki? Myślała, Ŝe zacznie ją pocieszać, pochwali za dobrą pracę. Zamiast tego Eberly wstał i okrąŜył biurko. – Chodź, pójdziemy się trochę przejść. Zerwała się na równe nogi. Była odrobinę wyŜsza od niego. Od ramion w dół Eberly był smukły, prawie chudy. Cienkie ramiona, wąska klatka piersiowa, zarys brzuszka. Przydałoby mu się trochę ćwiczeń, pomyślała. Zbyt cięŜko pracuje w biurze. Muszę go częściej wyciągać na zewnątrz, zaprowadzić na siłownię, Ŝeby się trochę rozruszał. Szła za nim w milczeniu korytarzem, który ciągnął się wzdłuŜ innych biur administracji habitatu i kończył drzwiami prowadzącymi na zewnątrz. Przez długie okna wlewało się jasne światło słoneczne. Pomiędzy hiacyntami fruwały kolorowe motyle, wielobarwne tulipany i krwistoczerwone maki kwitły wzdłuŜ ścieŜki. W milczeniu minęli ścieŜkę, która biegła wzdłuŜ grupy niskich, białych budynków, a dalej grzbietem wzgórza, na którym zbudowano wioskę. WyłoŜona ciemną cegłą dróŜka prowadziła dalej na brzeg jeziora u stóp wzgórza i na uroczą łąkę. Minął ich rowerzysta, zjeŜdŜający wolno łagodnym zboczem. Młode drzewa liściaste rzucały cień, Susan słyszała bzyczenie owadów i śpiew ptaków wśród krzewów. Zamknięty system ekologiczny, z takim trudem załoŜony i utrzymywany. Przyglądając się porośniętym trawą poletkom i kępom wysokich drzew wznoszących się wzdłuŜ dalszego odcinka ścieŜki, Susan pomyślała, Ŝe trudno uwierzyć w to, Ŝe znajdują się wewnątrz wielkiego, zbudowanego przez ludzi walca, unoszącego się w kosmicznej pustce kilkaset kilometrów nad powierzchnią KsięŜyca, przynajmniej do chwili, aŜ się nie podniesie głowy i nie zobaczy, Ŝe teren wznosi się do góry. – Holly? Skierowała na niego uwagę. – Przepraszam – wyjąkała zawstydzona. – Chyba się zamyśliłam. Pokiwał głową, jakby przyjął jej przeprosiny. – Tak, zapominam czasem, jakie to jest piękne. Masz absolutną rację, nikt nie powinien przyjmować tego jako czegoś oczywistego. – Co mówiłeś? – NiewaŜne – uniósł rękę i zatoczył nią krąg dramatycznym gestem. – To jest waŜne, Holly. Ten świat, który dla siebie stworzycie. Teraz mam na imię Holly, przypomniała sobie. Skoro moŜesz zapamiętać wszystko, co się z tobą dzieje, pamiętaj, jak masz na imię, na litość boską. Zdecydowała się jednak zapytać: – Dlaczego chciałeś, Ŝebym zmieniła imię?

Eberly przechylił głowę i zamyślił się, nim odpowiedział. – Zasugerowałem kaŜdemu z nowych rekrutów, Ŝeby zmienił imię. Wkraczasz do nowego świata, zaczynasz nowe Ŝycie. Nowe imię wydaje się czymś na miejscu, prawda? – Och, tak! Na pewno. – A mimo to – westchnął – tak niewielu postępuje zgodnie z moją sugestią. Przywiązują się do przeszłości. – To trochę jak chrzest, prawda? – spytała Holly. Spojrzał na nią i dostrzegła w jego przeszywających błękitnych oczach coś na kształt szacunku. – Tak, jak chrzest. Narodzenie się na nowo. Rozpoczynanie nowego Ŝycia. – To będzie moje trzecie Ŝycie – powiedziała. Eberly pokiwał głową. – Nie pamiętam mojego pierwszego Ŝycia – powiedziała. – Pamiętam tylko, Ŝe moje drugie Ŝycie zaczęło się siedem lat temu. – Nie – odparł stanowczo Eberly – Twoje Ŝycie zaczęło się dwa tygodnie temu, kiedy tu przybyłaś. – Tak. Słusznie. – I dlatego zmieniłaś imię, tak? – Tak – powtórzyła z namysłem. Jaki on jest piekielnie powaŜny! Szkoda, Ŝe nie potrafię sprawić, by się uśmiechnął. Eberly zatrzymał się i obrócił powoli dookoła, napawając się widokiem świata, który rozpościerał się wokół nich i wspinał gdzieś wysoko nad ich głowami, by całkowicie ich otoczyć. – Urodziłem się w strasznej nędzy – powiedział cicho, prawie szeptem. – Urodziłem się przedwcześnie, bardzo chory. Wszyscy sądzili, Ŝe nie przeŜyję. Mój ojciec ulotnił się, kiedy byłem jeszcze niemowlęciem, a matka znalazła sobie wędrownego robotnika, Meksykanina. Chciał, Ŝebym umarł. Gdyby nie Nowa Moralność, umarłbym przed ukończeniem szóstego miesiąca Ŝycia. Zabrali mnie do szpitala, wysłali do szkoły. Uratowali moje ciało i duszę. – Cieszę się – rzekła Holly. – Nowa Moralność uratowała Amerykę – wyjaśnił Eberly. – Kiedy efekt cieplarniany spowodował zalanie terenów nadbrzeŜnych i zaczęła się wojna o Ŝywność, Nowa Moralność przywróciła porządek i przyzwoitość. – W ogóle nie pamiętam Stanów – odparła. – Tylko Selene. Wcześniej nic. Zachichotał. – Ale nie masz problemu z zapamiętaniem wszystkiego, co działo się potem. W Ŝyciu nie spotkałem nikogo, kto miałby taką pamięć. Holly wzruszyła obojętnie ramionami.