alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony456 311
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań376 762

Bova Ben - Wojna o Asteroidy Tom 2 - Skalne Szczury

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Bova Ben - Wojna o Asteroidy Tom 2 - Skalne Szczury.pdf

alien231 EBooki B BO. BOVA BEN.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

BEN BOVA SKALNE SZCZURY Dla Charlesa N. Browna i zespołu Locusa KaŜdy zabija kiedyś to, co kocha Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali. Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni, Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali. Tchórz się posłuŜy wtedy pocałunkiem, Człowiek odwaŜny - ostrzem zimnej stali! Jeden zabija miłość, gdy jest młody, Inny - gdy starość ku ziemi go chyli; Jeden rękami PoŜądania dławi, Inny - rękami Złota podstępnymi. Najczulszy noŜa ostrego dobędzie I śmierć przynajmniej w nagłej zada chwili. Oscar Wilde Ballada o więzieniu w Reading’ ‘ Oscar Wilde „Ballada o więzieniu w Reading”. Tłum. Włodek. Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1976 Prolog: Selene Na widok wkraczającego na przyjęcie weselne Martina Humphriesa, niezapowiedzianego i niezaproszonego, Amanda ścisnęła mocno ramię swego męŜa. Wszyscy obecni w barze Pelikan umilkli. Tłum, który hała-śliwie gratulował Amandzie i Larsowi Fuchsowi, rzucając spro-śnymi Ŝartami i racząc się „sokiem księŜycowym”, zastygł, jakby ktoś zalał knajpę ciekłym azotem. Fuchs lekko poklepał Ŝonę po ręce obronnym gestem, po czym skrzywił się na widok Humph- riesa. Nawet Pancho Lane, która nigdy nie traciła animuszu, stała przy barze z drinkiem w jednej dłoni, drugą zwijając w pięść. Pelikan nie był miejscem w stylu Humphriesa. To był bar dla robotników, spelunka w norach podziemnych tuneli i komór, gdzie przychodzili w poszukiwaniu rozrywki i towarzystwa in-nych lunonautów mieszkańcy KsięŜyca. Garniturowcy, jak Hum-phries, pijali w eleganckim barze w Grand PlaŜa, z resztą kadry kierowniczej i turystami. Humphries najwyraźniej nie był świadom tej wrogości i czuł się całkowicie swobodnie w morzu nieprzyjaznych spojrzeń, choć wyglądał, jakby był tu zupełnie nie na miejscu, mały człowieczek z nienagannym manicure, w idealnie skrojonym garniturze z impe-rialnego błękitu pośrodku młodych, hałaśliwych górników i opera-torów traktora w wystrzępionych i wyblakłych kombinezonach, noszących kolczyki z kamieni pochodzących z asteroid. Nawet ko-biety wyglądały na silniejsze i bardziej muskularne niŜ Humphries. Jeśli nawet okrągła, róŜowa twarzyczka Humphriesa wyglą-dała na łagodną i przyjazną, jego oczy mówiły coś wręcz prze-ciwnego. Szare i bezlitosne, jak odłamki krzemienia, miały iden- tyczny kolor jak skała, z której były ściany i niski sufit samego podziemnego baru. Przeszedł prosto przez cichy, niezadowolony tłum i podszedł do stolika, przy którym siedzieli Amanda i Fuchs. - Wiem, Ŝe nie zaprosiliście mnie na wasze przyjęcie - rzekł spokojnym, mocnym głosem. - Mam nadzieję, Ŝe wybaczycie mi wtargnięcie. Zostanę tylko minutkę. - Czego chcesz? - spytał Fuchs, nadal marszcząc brwi i nie ruszając się z krzesła obok Ŝony. Był krępym, ciemnowłosym męŜczyzną, o potęŜnym torsie oraz krótkich ramionach i nogach, potęŜnie umięśnionym. Malutki kolczyk w jego uchu był diamen-cikiem, który kupił jeszcze za studenckich czasów w Szwajcarii. - Twojej Ŝony - odparł z pełnym smutku uśmiechem Hum-phries - ale juŜ wybrała ciebie, a nie mnie.

Fuchs uniósł się powoli z krzesła, zaciskając grube palce w pięści. Wszyscy obecni w barze utkwili w nim wzrok i nie spusz-czali z oka. Amanda przeniosła wzrok z Fuchsa na Humphriesa i z po-wrotem na Fuchsa. Wyglądała na bliską paniki. Była olśniewa-jąco piękną kobietą, z niewinną twarzą o szerokich oczach i ku-sząco zaokrąglonej figurze, która sprawiała, Ŝe męŜczyźni zaczy-nali fantazjować, a kobiety spoglądać z niekłamaną zazdrością. Nawet w zwykłym białym kombinezonie wyglądała niesamowi-cie seksownie. - Lars - wyszeptała Amanda. - Proszę. Humphries uniósł obie dłonie w przepraszającym geście. - MoŜe źle się wyraziłem. Nie przyszedłem tu, Ŝeby się bić. - To po co przyszedłeś? - spytał Fuchs niskim, zachryp-niętym tonem. - śeby dać wam mój prezent ślubny - odparł Humphries i znów się uśmiechnął. - śeby pokazać, Ŝe nie Ŝywię wobec was Ŝadnych nieprzyjaznych uczuć... Ŝe tak powiem. - Prezent? - spytała Amanda. - Jeśli go ode mnie przyjmiecie - rzekł Humphries. - Co to jest? - spytał Fuchs. - Starpower 1. Błękitne jak porcelana oczy Amandy otwarły się tak szero-ko, Ŝe dało się dostrzec białka. - Statek? - Jest twój, jeśli tylko go przyjmiesz. Zapłacę nawet za naprawy niezbędne, Ŝeby znowu był sprawny. Tłum poruszył się, westchnął, zamruczał. Fuchs spojrzał na Amandę, zobaczył, Ŝe jest poraŜona propozycją Humphriesa. - MoŜecie go uŜyć - mówił dalej Fuchs - by powrócić do Pasa Asteroid i zacząć eksploatację. Jest tam mnóstwo skał, które moŜna zająć i wykorzystać. Fuch był pod wraŜeniem, wbrew sobie. - To bardzo... bardzo hojnie z pana strony. Humphries znów się uśmiechnął. Machając niedbale dłonią, rzekł: - NowoŜeńcom przyda się jakieś źródło dochodu. Lećcie i zajmijcie parą skał, przywieźcie rudę i będziecie ustawieni na całe Ŝycie. - Bardzo hojnie - mruknął Fuchs. Humphries wyciągnął rękę. Fuchs zawahał się przez sekun-dę, po czym ujął ją w swoją wielką łapę, całkowicie ją obejmu-jąc - Dziękuję panu, panie Humphries - rzekł, energicznie po-trząsając ręką Humphriesa. - Bardzo panu dziękuję. Amanda milczała. Humphries uwolnił rękę i bez słowa wyszedł z baru. Tłum poruszył się i rozległy się dziesiątki rozmów naraz. Kilka osób otoczyło Fuchsa i Amandę, gratulując im i proponując swoje usługi w charakterze załogantów. Właściciel Pelikana ogłosił drinki na koszt firmy i tłum ruszył w stronę baru. Pancho Lane przecisnęła się przez tłum i drzwi, wychodząc na korytarz, gdzie Humphries podąŜał w stronę ruchomych schodów prowadzących w dół, do jego apartamentu na najniŜszym pozio-mie Selene. Dopadła go po kilku długich księŜycowych krokach. - Myślałam, Ŝe wywalili cię z Selene - rzekła. Patrząc na nią, Humphries musiał spoglądać w górę. Pan-cho była smukła i wiotka, miała skórę barwy mokki, niewiele ciem-niejszą niŜ u białych kobiet opalających się pod słońcem jej oj-czystego zachodniego Teksasu. Miała krótko przycięte włosy, całą głowę pokrywały ciemne, ciasno zwinięte loki. Skrzywił się. - Moi prawnicy pracują nad odwołaniem. Nie mogą mnie wygnać bez sprawiedliwego procesu. - A to moŜe potrwać lata, prawda? - W najgorszym razie. Pancho najchętniej wpakowałaby go do rakiety i wystrzeli-ła w kierunku Plutona. Humphries dokonał sabotaŜu uszkadza-jąc statek Starpower I podczas pierwszej - i jak dotąd jedynej - misji do Pasa. Dan Randolph zmarł właśnie dlatego. Opano-wanie uczuć wymagało od niej zaangaŜowania całej woli. Tak spokojnie, jak tylko zdołała, Pancho rzekła: - Strasznie byłeś hojny.

- Gest prawdziwej miłości - odparł, nie zwalniając kroku. - Tak. Jasne. - Pancho bez problemu dotrzymywała mu tempa. - CóŜ innego? - Po pierwsze, ten statek nie jest twój, Ŝebyś go komuś dawał. NaleŜy... - NaleŜał - warknął Humphries. - Czas przeszły. Zdjęliśmy go ze stanu. - Zdjęliście go ze stanu? Kiedy? Jak u licha moŜna zrobić coś takiego? Humphries roześmiał się. - Widzi pani, pani dyrektor? śeby być w zarządzie, trzeba znać parę sztuczek, o których takie umorusane popychadło jak ty, nie ma pojęcia. - Pewnie tak - przyznała Pancho. - Ale nauczę się. - Pewnie, Ŝe się nauczysz. Pancho została właśnie wybrana do zarządu Astro Manu-facturing, przy silnym sprzeciwie Humphriesa. Takie Ŝyczenie wyraził Dan Randolph na łoŜu śmierci. - Więc zdjęliście Starpower 1 ze stanu zaledwie po jednym locie? - JuŜ się zuŜył - wyjaśnił Humphries. - Wykazał moŜliwo-ści napędu fuzyjnego. Teraz moŜemy zbudować lepszy, specjal-nie zaprojektowany do kopania na asteroidach. - I poszedłeś zgrywać Świętego Mikołaja wobec Amandy i Larsa. Humphries wzruszył ramionami. Doszli razem do prawie pustego tunelu i dotarli do rucho-mych schodów prowadzących w dół. Pancho chwyciła Humphriesa za ramię i zatrzymała go u szczytu schodów. - Wiem, co knujesz - rzekła. - Naprawdę? - Wymyśliłeś sobie, Ŝe Lars poleci do Pasa i zostawi Man-dy tutaj, w Selene. - Sądzę, Ŝe istnieje taka moŜliwość - odparł Humphries, próbując uwolnić się od jej uchwytu. - I wtedy będziesz mógł się do niej dobrać. Humphries otworzył usta, by odpowiedzieć i zawahał się. Jego twarz przybrała powaŜny wyraz. W końcu rzekł: - Pancho, czy przyszło ci kiedyś do głowy, Ŝe ja naprawdę kocham Amandę? A wiesz, Ŝe tak jest. Pancho wiedziała, Ŝe Humphries cieszył się reputacją kobie-ciarza. Miała na to mnóstwo dowodów. - MoŜesz sobie mówić, Ŝe ją kochasz, Humpy, ale jest tak tylko dlatego, Ŝe to jedyna kobieta stąd do Lubbock, która nie wskoczyłaby z tobą do łóŜka. Uśmiechnął się chłodno. - Czy chcesz przez to powiedzieć, Ŝe ty byś wskoczyła? - Musiałoby ci się przyśnić! Humphries zaśmiał się i ruszył schodami. Przez chwilę Pan-cho obserwowała, jak odjeŜdŜa, po czym odwróciła się i ruszyła z powrotem w stronę baru Pelikan. Jadąc na najniŜszy poziom Selene, Humphries rozmyślał: Lars to naukowiec, z gatunku takich, którzy nigdy nie mieli w ręce dwóch groszy na raz. Wypuśćmy go do Pasa i zobaczymy, ile zarobi i ile da się za to kupić. A kiedy tam będzie, ja będę przy Amandzie. Docierając do swojej rezydencji Humphries był bliski szczęścia. Baza danych: Pas Asteroid Miliony odłamków skały i metalu unoszą się bezgłośnie, bez końca, w głębokiej pustce przestrzeni międzyplanetarnej. Największa z nich, Ceres, mierzy zaledwie tysiąc kilometrów szerokości. Większość z nich jest o wiele mniejsza, począwszy od nieregularnych odłamków o długości paru kilometrów do obiektów rozmiaru kamyków. Zawierają więcej metali i minera-łów, więcej zasobów naturalnych, niŜ moŜe dostarczyć cała Ziemia. Są jak Bonanza, Eldorado, złoŜa Comstock Lode, kopalnie złota i srebra, i Ŝelaza, i wszystkiego innego, w dwudziestym pierwszym wieku. W asteroidach są setki milionów miliardów ton wysokiej klasy rudy. Jest

tam tyle bogactwa, Ŝe kaŜdy męŜczy-zna, kobieta i dziecko naleŜące do ludzkiej rasy mogłoby zostać milionerem. I nie tylko. Pierwsza asteroida została odkryta zaraz po północy pierw-szego stycznia 1801 roku przez sycylijskiego mnicha, który przez przypadek był astronomem. Kiedy inni świętowali nadejście nowego stulecia, Guiseppe Piazzi nazwał maleńki punkcik światła dostrze-Ŝony w teleskopie - Ceres - od imienia pogańskiej patronki Sycylii. MoŜe to i niezwykłe u poboŜnego mnicha, ale Piazzi był w koń- cu Sycylijczykiem. Przed schyłkiem dwudziestego pierwszego wieku ziemscy astronomowie odkryli ponad dwadzieścia sześć tysięcy astero-id. A kiedy ludzka rasa zaczęła poszerzać swój habitat, sięgając po KsięŜyc i badając Marsa, znaleziono ich miliony. Z technicznego punktu widzenia są to planetoidy, malut-kie planety, odłamki skały i metalu unoszące się w mrocznych otchłaniach kosmosu, pozostałości po czasach, gdy powstało Słońce i planety, jakieś cztery i pół miliarda lat temu. Piazzi po- prawnie nazwał je planetoidami, lecz w 1802 William Herschel (który wcześniej odkrył gigantyczną planetę zwaną Uranem) nazwał je asteroidami, poniewaŜ w teleskopie te malutkie kropki światła wyglądały raczej jak gwiazdy, a nie dyski planetarne. Piazzi miał rację, ale Herschel był o wiele bardziej sławny i wpływowy. AŜ do dziś nazywamy je asteroidami. Kilka tysięcy asteroid krąŜy po orbitach blisko Ziemi, więk-szość jednak okrąŜa Słońce po szerokich torach w głębokim kosmosie, między orbitami Marsa i gigantycznego Jowisza. Ten Pas Asteroid okrąŜa Słońce w odległości ponad sześciuset mi-lionów kilometrów od Ziemi, cztery razy dalej od Słońca niŜ na-sza ojczysta planeta. Choć rejon ten określa się Pasem Asteroid, asteroidy nie są rozsiane tak gęsto, by stanowiły zagroŜenie dla nawigacji w kosmosie. Nic podobnego. Tak zwany Pas to w istocie wielka pustka, ciemna i samotna, oddalona od ludzkiej cywilizacji. Do momentu wynalezienia napędu Duncana, Pas Asteroid leŜał za daleko od układu Ziemia-KsięŜyc, by mieć jakąkolwiek wartość ekonomiczną. Kiedy jednak napęd fuzyjny zaistniał w praktyce, Pas stał się regionem, gdzie poszukiwacze i górnicy mogli zrobić fortunę, lub umrzeć z wysiłku. Wielu z nich zmarło. Niemało zaginęło. Trzy lata później 1 - Powiedziałem, Ŝe to będzie proste - powtórzył Lars Fuchs. - Nie powiedziałem, Ŝe to będzie łatwe. George Ambrose - znany wszystkim jako Wielki George - podrapał się z roztargnieniem po grubej, czerwonej brodzie, wyglądając z namysłem przez bulaj mostka Starpower 1 prosto na potęŜną, wiszącą ciemną bryłę asteroidy Ceres. - Nie przyleciałem tu, Ŝeby bawić się w głupie gierki, Lars - oznajmił. Głos miał zadziwiająco wysoki i przyjemny, jak na takiego kudłatego ludzkiego mastodonta. Przez dłuŜszą chwilę jedynym odgłosem rozlegającym się na mostku był nieustanny szum aparatury elektrycznej. Następnie Fuchs przecisnął się między dwoma fotelami pilotów i przedry-fował w stronę Wielkiego George’a. Dotknął dłonią metalowego sufitu i zatrzymał się, po czym rzekł pełnym napięcia szeptem: - MoŜemy to zrobić. Jeśli tylko będziemy mieli czas i środki. - To jakiś pieprzony obłęd - mruknął George. Nie spusz-czał jednak wzroku z upstrzonej skałami cętkowanej powierzch-ni asteroidy. Stanowili dziwaczną parę: wielki, zwalisty Australijczyk z kędzierzawą ceglastą czupryną i brodą, unoszący się niewaŜko obok ciemnowłosego, spiętego, krętego Fuchsa. Trzy lata w Pasie jakoś Fuchsa zmieniły: nadal był potęŜny, o beczułkowatej klat-ce piersiowej, ale jego włosy barwy ciemnego kasztana sięgały do kołnierza, a kolczyk był kostką z polerowanej miedzi z aste-roidy. Na lewym nadgarstku nosił miedzianą bransoletkę. Obaj męŜczyźni, kaŜdy na swój sposób, wyglądali na potęŜnych, zde-terminowanych, nawet niebezpiecznych. - śycie wewnątrz Ceres jest szkodliwe dla zdrowia - rzekł Fuchs.

- Skała zapewnia wystarczającą ochronę przed promienio- waniem - sprzeciwił się George. - Chodzi o mikrograwitację - wyjaśnił prosto Lars. - Nie jest dobra dla ludzkiego organizmu. - Mnie się podoba. - Kości stają się kruche. Doktor Cardenas mówi, Ŝe liczba złamań gwałtownie rośnie. PrzecieŜ sam widziałeś, nie? - MoŜe - przyznał niechętnie George, po czym wyszczerzył się. - Ale seks jest zajebiście fantastyczny! Fuchs skrzywił się patrząc na niego. - Bądź powaŜny, George. Nie spuszczając wzroku ze zniszczonego oblicza Ceres, George rzekł: - Dobrze, masz rację. Wiem. A moŜe zbudować habitat O’Ne-illa? - Nie musi być aŜ tak duŜy, nie taki jak habitaty w L5 do-okoła Ziemi. Na tyle duŜy, Ŝeby na Ceres pomieściło się kilkaset osób. Na początek. George potrząsnął kudłatą głową. - Czy ty wiesz, o jak duŜej pracy mówimy? Sam system podtrzymywania Ŝycia będzie kosztował fortunę. Albo kilka. - Nie, nie. Na tym polega piękno mojego planu - rzekł Fuchs, śmiejąc się nerwowo. - Po prostu kupimy parę statków i sczepi-myje razem. Przekształcimy je w habitat. A one juŜ mają wbudo-wany system podtrzymywania Ŝycia i osłonę antyradiacyjną. Moduły napędowe będą nam niepotrzebne, więc cena będzie niŜsza niŜ myślisz. - I chcesz rozkręcić cały ten interes do normalnego ziem-skiego g? - KsięŜycowego - odparł Fuchs. - Jedna szósta g całko-wicie wystarczy. Doktor Cardenas przyznaje mi rację. George podrapał się po niesfornej brodzie. - Nie wiem, Lars. W skale Ŝylibyśmy spokojnie. Po co ten cały kłopot i wydatki? - Bo tak trzeba - upierał się Lars. - śycie w mikrograwita-cji jest niebezpieczne dla zdrowia. Musimy zbudować dla siebie lepszy habitat. George nie wyglądał na przekonanego, ale mruknął: - KsięŜycowe g, mówisz? - Jedna szósta ziemskiej grawitacji. Nie więcej. - Ile to będzie kosztować? Fuchs zamrugał. - MoŜemy odkupić zezłomowany statek od Astro Corpora-tion. Pancho daje dobrą cenę. -Ile? - Ze wstępnych wyliczeń wynika... - Fuchs zawahał się, wziął oddech i rzekł: - Będziemy mogli to zrobić, jeśli wszyscy poszu-kiwacze i górnicy oddadzą jedną dziesiątą dochodów. - Dziesięcina, co? - mruknął George. - Dziesięć procent to nie jest duŜo. - Wielu z nas, skalnych szczurów, przez całe lata nie ma Ŝadnego dochodu. - Wiem - odparł Fuchs. - Uwzględniłem to w prognozach kosztów. Pewnie, Ŝe będziemy musieli spłacać ten statek przez dwadzieścia albo trzydzieści lat. Jak hipotekę za dom na Ziemi. - Więc chcesz, Ŝeby wszyscy na Ceres wzięli kredyt na dwadzieścia lat? - Prawdopodobnie będziemy mogli spłacić go szybciej. Parę dobrych znalezisk moŜe sfinansować cały projekt. - Taaa. Jasne. Z jakąś Ŝarliwą nachalnością Fuchs zapytał: - Zrobisz to? Jeśli ty się zgodzisz, większość poszukiwa-czy pójdzie za tobą. - A czemu nie wciągniesz w to którejś z korporacji? - spy-tał George. - Astro albo Humphries... - zamilkł, widząc wyraz twarzy Fuchsa. - Humphries... nie - mruknął Fuchs. - Nigdy, ani on, ani jego firma. Nigdy. - Dobrze. W takim razie Astro. Niechętna mina Fuchsa zmieniła się w grymas smutku. - Rozmawiałem juŜ o tym z Pancho. Zarząd Astro tego nie przegłosuje. Sprzedadzą nam złomowany statek, ale nie zaanga-Ŝują się w budowę habitatu. Nie widzą w tym zysków. George prychnął. - I nie bardzo ich obchodzi, czy połamiemy sobie kości. - Ale ciebie to obchodzi - odparł z gwałtownością Fuchs. - To nasz problem, George; musimy go rozwiązać. I potrafimy, jeśli mi pomoŜecie.

IA Przeczesując mięsistą ręką bujną czuprynę, Wielki George odparł: - Będziesz potrzebował zespołu techników do prac integra-cyjnych. Składanie habitatu do kupy to nie zabawa klockami. Będziesz potrzebował całej hordy spryciarzy. - Uwzględniłem to w prognozie kosztów - rzekł Fuchs. George wydał z siebie potęŜne westchnienie, po czym rzekł: - Dobrze, Lars, wchodzę w to. Chyba dobrze byłoby mieć gdzieś w Pasie bazę z przyzwoitą grawitacją. Fuchs uśmiechnął się. - Zawsze moŜesz uprawiać seks na pokładzie swojego wła-snego statku. George odwzajemnił uśmiech. - Jasne, stary. Jasne. Fuchs poszedł z George’em do głównej śluzy statku i po-mógł olbrzymowi wbić się w skafander. - Wiesz, w Selene testują właśnie lekkie skafandry - rzekł, wsuwając się w twardą część osłaniającą klatkę piersiową i wsu-wając ramiona w sztywne rękawy. - Elastyczne. Łatwo sieje nakłada. - A ochrona przed promieniowaniem? - spytał Fuchs. - Skafander jest otoczony polem magnetycznym. Mówią, Ŝe to lepsze niŜ to. - Postukał kostkami palców po cermetowym pancerzu na piersi. Fuchs wydał z siebie niedowierzające prychnięcie. - Będą musieli go testować całe lata, zanim coś takiego kupię. Wciskając dłonie w rękawice, George przytaknął: - Ja teŜ. Podając wielkoludowi hełm, przypominający okrągłe akwa-rium, Fuchs rzekł: - Dzięki, Ŝe się ze mną zgadzasz, George. To wiele dla mnie znaczy. George pokiwał powaŜnie głową. - Wiem. Chcecie mieć dzieci. Fuchs poczerwieniał na karku. - To nie o to chodzi! - A o co? - No, nie tylko o to - Fuchs przez chwilę uciekał wzrokiem przed George’em, po czym wreszcie przyznał: - Martwię się o Amandę. Nigdy nie sądziłem, Ŝe będzie chciała tu ze mną zo-stać. Nigdy nie sądziłem, Ŝe to wszystko będzie tak długo trwa-ło. - W Pasie moŜna zrobić duŜe pieniądze. Naprawdę duŜe. - Tak jest. Ale martwię się o nią. Chcę, Ŝeby znalazła się w jakimś bezpiecznym miejscu, z wystarczającą grawitacją, Ŝeby nie stracić formy. - I wystarczającą osłoną antyradiacyjną, Ŝeby załoŜyć ro-dzinę - rzekł George szczerząc zęby, po czym włoŜył hełm, zanim Fuchs zdąŜył odpowiedzieć. Kiedy George przepłynął przez śluzę Starpowera 1 i pomknął w stronę własnego statku, Waltzing Matilda, Fuchs udał się wąską nawą główną do miejsca, gdzie pracowała jego Ŝona. Uniosła wzrok znad ściennego ekranu, gdy Fuchs odsunął na bok drzwi. Zobaczył, Ŝe ogląda pokaz mody nadawany skądś z Ziemi: chude, zgrabne modelki w wielobarwnych ubraniach 0 niebywałym kroju. Fuchs skrzywił się lekko: połowa ludzi na Ziemi musiała zmienić miejsce pobytu z powodu powodzi i trzę- sień ziemi, wszędzie szerzył się głód, a bogaci nadal bawili się swoimi zabawkami. Amanda wyłączyła ekran i odezwała się: - George juŜ wyszedł? - Tak. I zgodził się! Uśmiechnęła się lekko. - Naprawdę? Chyba nie musiałeś go długo przekonywać, prawda? Nadal mówiła ze śladem oksfordzkiego akcentu, który na-była w Londynie, całe lata temu. Miała na sobie wyblakłą ko-szulkę i ucięte na wysokości kolan spodnie. Złociste blond włosy, lekko rozczochrane, spięła nad karkiem. Nie miała na sobie na-wet śladu makijaŜu. A mimo to była piękniejsza od tych wychu-dzonych manekinów z pokazu mody. Fuchs przyciągnął ją do siebie 1 namiętnie pocałował.

- Za dwa lata, moŜe prędzej, będziemy mieli przyzwoitą bazę na orbicie wokół Ceres, z grawitacją na poziomie księŜycowej. Amanda spojrzała w oczy męŜa, jakby czegoś w nich szu-kając. - Kris Cardenas ucieszy się, jak o tym usłyszy - powie-działa. - Tak, doktor Cardenas bardzo się ucieszy - przytaknął Fuchs. - Powinniśmy jej powiedzieć, jak tylko przylecimy. - Jasne. - Ale ty się nawet nie ubrałaś! - To zajmie mi mniej niŜ minutę - rzekła Amanda. - PrzecieŜ nie ubieramy się na królewskie przyjęcie. - Po czym dodała: - Ani nawet na imprezę w Selene. Fuchs uświadomił sobie, Ŝe Amanda nie wygląda na szczę-śliwą - a myślał, Ŝe tak będzie. - O co chodzi? Czy coś nie gra? - Nie - odparła szybko. - Raczej nie. - Amanda, kochanie moje, wiem, Ŝe kiedy mówisz „raczej nie”, oznacza to „raczej tak”. Uśmiechnęła się szeroko. - Za dobrze mnie znasz. - Nie, nie za dobrze. Tylko tak dobrze, jak trzeba. Pocałował ją jeszcze raz, delikatnie. - Co się dzieje? Powiedz, proszę. Opierając policzek na jego ramieniu, Amanda rzekła bardzo cicho: - Myślałam, Ŝe będziemy juŜ w domu, Lars. - W domu? - Na Ziemi. Albo nawet w Selene. Nigdy nie sądziłam, Ŝe zostaniemy w Pasie przez trzy lata. Fuchs nagle dostrzegł zniszczone, porysowane metalowe ściany ich malutkiej kajuty; wąskie korytarze statku i inne ma-lutkie pomieszczenia; pachniały stęchłym powietrzem z lekką goryczką ozonu; poczuł dalekie wibracje wstrząsające statkiem bez przerwy; zauwaŜył stukot pomp i szum wentylacji. I usły-szał własny głos, brzmiący głucho: - Nie jesteś tu szczęśliwa? - Lars, jestem szczęśliwa, bo jestem z tobą. Gdziekolwiek byś był. Wiesz o tym. Ale... - Ale wolałabyś być na Ziemi. Albo w Selene. - To lepsze niŜ Ŝycie na statku. - On jest w Selene. Odsunęła się lekko i spojrzała prosto w jego głęboko osa-dzone oczy. - Masz na myśli Martina? - Humphriesa - odparł Lars. - A kogóŜ innego? - On nie ma z tym nic wspólnego. - Jesteś pewna? Wyglądała na autentycznie zaalarmowaną. - Lars, chyba nie sądzisz, Ŝe Martin Humphries cokolwiek dla mnie znaczy? Poczuł, jakby krew ścinała mu się w Ŝyłach. Wystarczyło przecieŜ jedno spojrzenie w niewinne, błękitne oczy Amandy i na jej pełną figurę i kaŜdy męŜczyzna szalał na jej punkcie. Odezwał się chłodnym i spokojnym tonem: - Wiem, Ŝe Martin Humphries nadal cię pragnie. Wiem, Ŝe wyszłaś za mnie, Ŝeby przed nim uciec. Wydaje mi się... - Lars, to nieprawda! - Nieprawda? - Kocham cię! Na litość boską, czy ty o tym nie wiesz? Nie rozumiesz tego? Lód stopił się. Lars zrozumiał, Ŝe trzyma w ramionach naj-cudowniejszą kobietę, jaką spotkał w Ŝyciu. Która dzieliła z nim tę samotną pustkę, na obrzeŜach występowania ludzkiego ga-tunku, Ŝeby z nim być, Ŝeby mu pomagać, Ŝeby go

kochać. - Przepraszam - wymruczał, czując wstyd. - Ja tylko... tak bardzo cię kocham... - Ja teŜ cię kocham Lars. Naprawdę. - Wiem. - Wiesz? Potrząsnął głową z Ŝalem. - Czasem się zastanawiam, jak ty ze mną wytrzymujesz. Uśmiechnęła się i przesunęła palcem po jego mocnej, to-pornej szczęce. - A czemu nie? Skoro ty ze mną wytrzymujesz? Westchnął i przyznał jej rację. - TeŜ myślałem, Ŝe będziemy juŜ na Ziemi. I będziemy bo-gaci. - PrzecieŜ jesteśmy. Nie? - MoŜe na papierze. Jesteśmy w lepszej kondycji finanso-wej niŜ większość poszukiwaczy. Przynajmniej mamy własny statek... Zawiesił głos. Oboje wiedzieli, dlaczego. Byli właścicielami statku, bo Martin Humphries im go podarował. - Ale długi się gromadzą - rzekła szybko Amanda, próbu-jąc zmienić temat. - Przeglądałam przedtem rachunki. Nie moŜe-my wygrzebać się z narastających kosztów. Fuchs wydał z siebie odgłos, gdzieś pomiędzy mruknięciem a prychnięciem. - Gdyby policzyć, ile jesteśmy winni, na pewno bylibyśmy multimilionerami. Oboje wiedzieli, Ŝe to klasyczny problem. Poszukiwacz moŜe znaleźć asteroidę wartą na papierze setki miliardów, ale koszt wydobycia rudy, przetransportowania jej w rejon Ziemi/KsięŜy-ca, oczyszczenia jej - był tak wysoki, Ŝe poszukiwacze prawie zawsze byli na skraju bankructwa. A mimo to walczyli dalej, nadal szukając tej góry złota, która w końcu pozwoli im przejść na emeryturę i Ŝyć w luksusie. Ile by jednak bogactw nie znaleźli, nie pozostawały one długo w ich rękach. A ja jeszcze chcę im odebrać dziesięć procent, powiedział sobie w duchu Fuchs. Ale warto! Podziękują mi za to, kiedy juŜ nam się uda. - Nie jesteśmy rozrzutni - mruknęła Amanda. - Nie wyrzu-camy pieniędzy na bzdury. - Nie powinienem cię tutaj przywozić - rzekł Fuchs. - To był błąd. - Nie! - zaprzeczyła. - Chcę być z tobą, Lars. Wszędzie, gdzie jesteś. - To nie jest miejsce dla takiej kobiety jak ty. Powinnaś Ŝyć wygodnie, szczęśliwa... Uciszyła go, kładąc mu na ustach smukły palec. - Tu jest mi wygodnie i jestem szczęśliwa. - Ale na Ziemi byłabyś szczęśliwsza. Albo w Selene. Zawahała się przez ułamek sekundy, zanim odpowiedziała. - A ty? - Tak - przyznał. - Oczywiście. Ale nie zamierzam wracać, dopóki nie dam ci wszystkiego, na co zasługujesz. - Och, Lars, ja chcę tylko ciebie. Patrzył na nią przez długą chwilę. - Tak, moŜe. Ale ja chcę więcej. O wiele więcej. Amanda milczała. Rozchmurzając się, Fuchs rzekł: - Dopóki tu jesteśmy, chciałbym zapewnić ci przyzwoity dom na orbicie Ceres! Uśmiechnęła się do męŜa. - Zbudować habitat na tyle duŜy, by pomieścił wszystkich Ŝyjących na Ceres? - spytał z niedowierzaniem Martin Humph-ries. - O to właśnie cały ten szum - odparła jego asystentka, czarująca brunetka o długich rzęsach i oczach jak migdały, peł-nych, wypukłych wargach i umyśle ostrym jak brzytwa. Choć na ekranie w sypialni widać było tylko jej głowę i ramiona, oraz jakiś fragment biura, juŜ sam jej widok sprawił, Ŝe myśli Humph- riesa zaczęły błądzić.

Humphries rozsiadł się wygodnie na swoim szerokim, luk-susowym łóŜku i spróbował skupić się na interesach. Rozpoczął ranek od energicznej kotłowaniny z obdarzoną wielkim biustem analityczką komputerową, która oficjalnie pracowała w dziale transportu Humphries Space Systems. Spędziła noc w łóŜku Humphriesa, ale on w chwilach największego uniesienia przyła-pywał się na tym, Ŝe zamyka oczy i marzy o Amandzie. Jego towarzyszka była teraz pod prysznicem, a Humphries odsunął na bok wszystkie myśli o niej czy o Amandzie, gdy rozmawiał o interesach ze swoją asystentką, której biuro znaj-dowało się parę poziomów wyŜej, w podziemnej sieci korytarzy Selene. - To brzmi absurdalnie - rzekł Humphries. - W jakim stop-niu ta informacja jest pewna? Na kuszących ustach asystentki pojawił się chłodny uśmiech. - Dość pewna, proszę pana. Wszyscy poszukiwacze o tym mówią, tu i tam, od statku do statku. Plotkuje się o tym w całym Pasie. - Ale i tak brzmi to absurdalnie - mruknął Humphries. - Pan pozwoli, Ŝe będę odmiennego zdania - rzekła asystentka. - Jej słowa wyraŜały sprzeciw, co jawnie kłóciło się z jej ugrzecz-nionym wyrazem twarzy. - To ma spory sens. - Naprawdę? - Jeśli zdołają zbudować habitat i nadać mu taką prędkość obrotową, Ŝeby stworzyć sztuczną grawitację zbliŜoną do panu-jącej tutaj, na KsięŜycu, będzie to o wiele zdrowsze dla ludzi Ŝyjących tam całymi miesiącami albo latami. Będzie to dla ich kości i organów znacznie lepsze niŜ stała mikrograwitacja. -Hmm. - Poza tym habitat będzie miał taki sam poziom ochrony antyradiacyjnej jak najnowsze statki. Albo lepszy. - Ale poszukiwacze nadal będą musieli latać do Pasa i wysuwać roszczenia do asteroid. - Tak, zgodnie z prawem muszą znajdować się na asteroidzie, Ŝeby ich roszczenia były prawomocne - zgodziła się asystentka. - Od tego momentu jednak mogą pracować tam zdalnie. - Zdalnie? Odległości są za duŜe, Ŝeby pracować zdalnie. Pokonanie Pasa zajmuje sygnałom całe godziny. - Jeśli chodzi o Ceres - odparła sztywno asystentka - na odcinku jednej minuty świetlnej znajduje się prawie pięć tysię-cy skał zawierających rudę. To wystarczy dla operacji zdalnych, nie sądzi pan? Humphries nie chciał dać jej tej satysfakcji - przyznając, Ŝe się mylił. Zamiast tego odrzekł: - W takim razie powinniśmy wysłać tam jak najwięcej lu-dzi, Ŝeby zajęli trochę asteroid, zanim szczury skalne połoŜą łapę na wszystkim. - Załatwię to od razu - rzekła asystentka, z delikatnym uśmiechem świadczącym, Ŝe juŜ o tym pomyślała. - I zespoły wydobywcze. - Operacje górnicze nie są tak waŜne, jak wysunięcie rosz-czeń do tych cholernych skał. - Zrozumiałam - rzekła. Po czym dodała: - Spotkanie zarzą-du odbędzie się o dziesiątej. Prosił pan, Ŝebym przypomniała. Skinął głową. - Tak, wiem. Zamilkł i stuknął w klawiaturę na nocnym stoliku. Obraz na ekranie znikł. Zagłębiając się w poduszkę słuchał, jak kobieta, z którą spędził noc, śpiewa pod prysznicem. Fałszuje. CóŜ, powiedział sobie w duchu, muzykalność nie jest jej najmocniejszą stroną. Fuchs. Myśl o Larsie Fuchsie wypchnęła z umysłu wszyst- kie inne. On tam jest z Amandą. Nigdy nie sądziłem, Ŝe ona moŜe z nim polecieć na wygnanie. To nie jest miejsce dla niej, Ŝycie w ciasnym stateczku, jak włóczędzy, jak ubodzy wędrowcy snu-jący się bez celu przez próŜnię. Powinna być tutaj, ze mną. To jest jej miejsce. Myliłem się co do niego. Nie doceniłem go. Nie jest głupi. On nie tylko poszukuje i wydobywa. On tam buduje imperium. Z pomocą Pancho Lane. W drzwiach łazienki pojawiła się młoda kobieta, naga, o wilgotnej i doskonałej skórze. Przybrała kuszącą pozę i uśmiechnęła się do Humphriesa.

- Mamy czas na jeszcze jeden numerek? Masz ochotę? - Przybrała minę bezwstydnego dziecka. Wbrew sobie Humphries poczuł podniecenie. Burknął jed-nak: - Nie teraz. Mam robotę. Ta cipka za duŜo sobie pozwala, pomyślał. Trzeba ją ode-słać do jakiejś roboty na Ziemi. Martin Humphries z niecierpliwością bębnił palcami po biurku, czekając na jednego z tych opóźnionych w rozwoju techników, który miał zestawić połączenie dla spotkania zarządu. Tyle lat minęło, zŜymał się w duchu, i moŜna by pomyśleć, Ŝe stworzenie prostego połączenia VR z bandą idiotów, którym nie chce się ruszyć z Ziemi, to Ŝaden problem. Nienawidził cze-kania. Nienawidził bycia zaleŜnym od kogokolwiek lub czegokolwiek. Humphries odmówił opuszczenia Selene. Jego dom jest na KsięŜycu, powtarzał sobie, nie na Ziemi. W podziemnym mieście było wszystko, czego potrzebował, a jeśli akurat czegoś nie było - moŜna to było sprowadzić do Selene. Walcząc z systemem prawnym Selene doprowadził do impasu, by tylko uniemoŜliwić im wydalenie go na Ziemię. Okaleczona Ziemia umierała. Efekt cieplarniany wywołał powodzie i unicestwił większość miast na wybrzeŜach, przez co miliony ludzi stało się bezdomnymi, głodującymi wędrowcami. Tereny rolnicze niszczały z powodu suszy, zaś choroby tropi-kalne szalały na terenach, na których kiedyś panował klimat umiarkowany. Sieci elektryczne często zawodziły i działały kiep-sko. Nowa fala terroryzmu uwolniła stworzone przez człowieka plagi, zaś rozpadające się narody uzbrajały swoje pociski nukle-arne i groziły atomową wojną. To tylko kwestia czasu, sądził Humphries. Mimo wszystkich wysiłków tak zwanego rządu światowego, mimo fundamentalistów z Nowej Moralności - niezmoŜonej siły, która trzymała polityczne wodze, mimo zawieszenia wolności osobistej na całym świecie, rozpoczęcie atomowej zagłady było tylko kwestią czasu. Tu, na KsięŜycu, było bezpiecznie. Lepiej trzymać się z dala od śmierci i zniszczenia. Jak to mawiał Dan Randolph? Jeśli idzie ku cięŜkiemu, twardzi ludzie idą tam, gdzie idzie się lŜej. Humphries pokiwał głową i usiadł w swoim wysokim fote-lu. Był sam w swoim obszernym biurze, zaledwie dwadzieścia metrów od sypialni. Większość członków zarządu Humphries Space Systems takŜe mieszkała juŜ na KsięŜycu, ale tylko nielicznych przyjmo-wał w domu. Zostawali we własnych mieszkaniach albo przychodzili do biur HSS w wieŜy Grand PlaŜa. Pieprzona strata czasu, narzekał w duchu Humphries. Za-rząd to tylko witryna. Jedynym członkiem zarządu, jaki sprawiał problemy, był ojciec, a jego juŜ nie było. Pewnie tłumaczy świę-temu Piotrowi, jak zarządzać niebem. Albo, co bardziej prawdo-podobne, kłóci się z szatanem w piekle. - Jesteśmy gotowi, proszę pana - w stereofonicznych słu-chawkach Humphriesa rozległ się jedwabisty głos jego asy-stentki. - To zaczynajmy. - Czy włoŜył pan gogle? - Mam kontakty od piętnastu minut! - Oczywiście. Młoda kobieta nie odezwała się juŜ ani słowem. Sekundę później przed Humphriesem zmaterializował się długi stół, który istniał tylko w układach scalonych jego komputera; wszystkie miejsca były zajęte przez członków zarządu. Większość z nich wyglądała na lekko zdumioną, ale po kilku sekundach kręcenia się w fotelach zaczęli niezobowiązujące pogawędki. Sześcioro przebywających na Ziemi miało drobny problem, bo pokonanie odległości KsięŜyc-Ziemia i z powrotem zajmowało sygnałowi radiowemu prawie trzy sekundy. Humphries nie miał zamiaru spowalniać dla nich przebiegu obrad - szóstka starych pierdziochów miała zbyt małe wpływy w zarządzie, nie trzeba było się o nich martwić. Pewnie będą mieli mnóstwo do powiedzenia. Humph-ries Ŝałował, Ŝe nie moŜe ich uciszyć. Na wieki. Zanim spotkanie się skończyło, był w podłym nastroju, rozkojarzony i zmęczony. Podczas spotkania niczego nie osią-gnięto z wyjątkiem rutynowych decyzji, które równie dobrze mogły zostać podjęte przez stado pawianów. Humphries wywołał swoją asystentkę przez interkom. Poszedł do toalety, wyjął soczewki kontaktowe VR z oczu, umył twarz i przyczesał włosy; gdy wró-cił, stała juŜ w drzwiach gabinetu, w garniturze o

barwie chłod-nego, błękitnego pyłu, ozdobionego szafirami z asteroid. Nazywała się Dianę Verwoerd, jej ojciec był Holendrem, a matka Indonezyjką. Będąc nastolatką zarabiała na Ŝycie jako modelka w Amsterdamie i wtedy właśnie jej ciemna, gorącokrwi-sta aparycja przyciągnęła uwagę Humphriesa. Trochę koścista, pomyślał, ale opłacił jej studia prawnicze i obserwował, jak pnie się po korporacyjnej drabinie, nie zwracając uwagi na jego zalo-ty. Ta niezaleŜność sprawiała, Ŝe zachwycała go jeszcze bardziej; ufał jej, polegał na jej opinii, a to było coś więcej niŜ w przypad- ku większości kobiet, które pakowały mu się do łóŜka. Poza tym, rozmyślał, prędzej czy później ulegnie. Choć wie, Ŝe to będzie oznaczało koniec pracy w mojej firmie, którejś nocy wpełznie mi do łóŜka. Tylko jeszcze nie wykryłem odpowiedniej motywacji. Nie chodzi o pieniądze czy status, tyle jeszcze o niej wiem. MoŜe władza. Jeśli chodzi jej o władzę, moŜe być niebezpieczna. Uśmiechnął się w duchu. Czasem zabawa z nitrogliceryną moŜe być przyjemna. Zachowując te myśli dla siebie, Humphries podszedł do biurka i odezwał się bez wstępów: - Musimy się pozbyć szczurów skalnych. Jeśli ta deklaracja ją zaskoczyła, nie dała tego po sobie poznać. - Dlaczego mielibyśmy to robić? - Prosta ekonomia. Jest ich tam tylu, zagarniających kolej-ne asteroidy, Ŝe ceny metali i minerałów utrzymują się na niskim poziomie. PodaŜ i popyt. Niepotrzebnie zwiększają podaŜ. - Ceny są bardzo niskie, z wyjątkiem Ŝywności - zgodziła się Verwoerd. - I nadal spadają - przypomniał Humphries. - Gdybyśmy jednak kontrolowali dopływ surowców... - Co oznacza kontrolę nad szczurami skalnymi. - Właśnie. - Moglibyśmy przestać ich zaopatrywać - zasugerowała Ver-woerd. Humphries machnął ręką. - To będą kupować od Astro, a tego bym nie chciał. Skinęła głową. - Sądzę, Ŝe naszym pierwszym krokiem powinno być zało-Ŝenie bazy operacyjnej na Ceres. - Na Ceres? - Oficjalnie będzie to skład towarów dostarczanych szczu-rom skalnym - rzekł Humphries, rozsiadając się w swoim wygodnym fotelu. Gdyby sobie tego zaŜyczył, fotel wykonałby masaŜ ple-ców albo zaczął go ogrzewać. Ale w tej chwili Humphries nie miał ochoty na podobne luksusy. Verwoerd wyglądała, jakby zastanawiała się nad jego wypowiedzią. - A w rzeczywistości? - Będzie przykrywką dla umieszczenia tam naszych ludzi; baza, która pozwoli wykopać szczury skalne z Pasa. Verwoerd uśmiechnęła się chłodno. - Kiedy juŜ otworzymy bazę, obniŜymy ceny towarów sprze-dawanych poszukiwaczom i górnikom. - ObniŜymy ceny? Po co? - śeby kupowali od HSS, a nie od Astro. śeby ich od nas uzaleŜnić. Kiwając głową, Humphries rzekł: - Moglibyśmy teŜ dać im bardziej korzystne warunki wy-najmu statków. Usiadła na jednym z wyściełanych krzeseł przed jego biur-kiem. Mimowolnie krzyŜując długie nogi, rzekła: - A moŜe obniŜymy stopy odsetek kredytów? - Nie, nie. Nie chcę, Ŝeby stali się właścicielami statków. Chcę, Ŝeby je od nas wynajmowali. Chcę ich uzaleŜnić od Hum-phries Space Systems. - Kontraktem z HSS? Humphries rozsiadł się wygodnie i zaplótł ręce za głową. - OtóŜ to. Chcę, Ŝeby szczury skalne pracowały dla mnie. - Po takich cenach, jakie ustalisz.

- Pozwolimy na spadek cen surowej rudy - marzył Humph-ries. - Będziemy zachęcać niezaleŜnych do dostarczania jak największych ilości rudy, Ŝeby ceny cały czas spadały. Prędzej czy później wypadną z gry. LO -1 zostaną tylko związani kontraktem z HSS - przytaknęła Verwoerd. - W ten sposób zdobędziemy kontrolę nad kosztami eks-ploracji i wydobycia - rzekł. - A na drugim końcu będziemy tak-Ŝe kontrolować ceny oczyszczonych metali i innych zasobów sprzedawanych Selene i Ziemi. - Ale poszczególne szczury skalne mogą same sprzedawać firmom na Ziemi, niezaleŜnie - przypomniała. -1 co z tego? - warknął Humphries. - Będą podcinać własną gałąź, aŜ wypadną z gry. AŜ zaczną podrzynać sobie gardła. - PodaŜ i popyt - mruknęła Verwoerd. - Tak. Kiedy juŜ doprowadzimy do tego, Ŝe szczuiy skalne będą pracować wyłącznie dla nas, będziemy kontrolować podaŜ. Bez względu na popyt, będziemy mogli kontrolować ceny. 1 zyski. - Trochę okręŜną drogą - uśmiechnęła się. - Rockefellerowi się udało. - Dopóki nie uchwalono ustawy antymonopolowej. - W Pasie nie ma Ŝadnych ustaw antymonopolowych - rzekł Humphries. - Tam nie ma Ŝadnych praw, jeśli juŜ o tym mowa. Verwoerd zawahała się. - Wyeliminowanie wszystkich niezaleŜnych zajmie trochę czasu. I nadal musimy mieć na względzie Astro. - Z Astro sobie poradzę w odpowiednim momencie. - I wtedy będziesz miał wyłączną kontrolę nad Pasem. - Co oznacza, Ŝe na dłuŜszą metę załoŜenie bazy na Ceres nie będzie nas nic kosztować. To było stwierdzenie, nie pytanie. - Dział księgowości nie ująłby tego w ten sposób. Zaśmiał się. - Czemu więc tego nie zrobić? ZałoŜyć bazę na Ceres i kontrolować szczury skalne? Rzuciła mu długie, ostroŜne spojrzenie, które mówiło: Wiem, Ŝe jest coś, o czym mi nie powiedziałeś. Coś ukrywasz, i chyba nawet wiem co. Na głos powiedziała jednak: - MoŜemy uŜyć tej bazy, Ŝeby skoncentrować prace kon-serwacyjne. Skinął głową. - Dobry pomysł. - Zaproponujemy najlepsze warunki dla kontraktów na prace konserwacyjne. - Zmusimy szczury skalne do świadczenia usług konserwa-cyjnych dla HSS. - UzaleŜnimy ich od siebie. Znów się zaśmiał. - Dogmat Gillette. Wyglądała na zaskoczoną. - Daj im brzytwę - wyjaśnił. - Sprzedaj im ostre narzędzie. Dossier: Oscar Jiminez Nieślubny syn nieślubnego syna, Oscar Jiminez został schwy-tany przez policję podczas rutynowej obławy, jakie czasem urzą-dzali w slumsach Manili; miał wtedy siedem lat. Był mały jak na swój wiek, ale juŜ został ekspertem w dziedzinie Ŝebrania, kra-dzieŜy kieszonkowych i przekradania się przez elektroniczne za- bezpieczenia, które zatrzymałyby kogoś większego lub mniej zręcz-nego. Zwykła taktyka policji sprowadzała się do bezlitosnego pałowania, gwałcenia dziewczynek i lepiej wyglądających chłopców, a potem wywoŜenia schwytanych gdzieś daleko i wyrzucania, Ŝeby radzili sobie sami. AŜ zostaną ponownie schwytani. Oscar miał szczęście. Był za mały i za chudy, Ŝeby przyciągać uwagę nawet najbardziej zboczonych policjantów; został wyrzucony z policyjnej furgonetki do przydroŜnego rowu, krwawiący i po-raniony. Jego szczęście polegało na tym, Ŝe wyrzucono go koło wejścia do lokalnej kwatery Nowej Moralności. Filipińczycy przewaŜnie nadal byli katolikami, ale Kościół

pozwalał - choć z niechęcią - protestanckim reformatorom na prowadzenie działalności wśród wyspiarskiego narodu i specjalnie się nie wtrącał. W końcu konserwatywni biskupi z filipińskiego Kościoła i konserwatyści kierujący Nową Moralnością znajdywali w swoich poglądach wiele punktów wspólnych: dotyczyło to kontroli urodzeń i ścisłego podporządkowania się moralnemu autorytetowi. Więcej, Nowa Moralność ściągała na Filipiny pieniądze z Ameryki. Części tych środków udało się nawet dotrzeć na tyle nisko, by zostały wy-korzystane na pomoc dla biednych. I tak Oscar Jiminez został straŜnikiem Nowej Moralności. Jego Ŝycie przestępcy skończyło się, a zaczęła trudna nauka. Posła-no go do szkoły Nowej Moralności, gdzie nauczył się, Ŝe meto-dy bezlitosnego warunkowania psychologicznego mogą być jeszcze gorsze niŜ bicie. A zwłaszcza sesje warunkowania z wykorzysta-niem elektrowstrząsów. Oscar szybko stał się przykładnym uczniem. Kris Cardenas wciąŜ wyglądała, jakby była tuŜ po trzydzie-stce. Nawet w zakurzonym, zapuszczonym habitacie składającym się z jednego pomieszczenia, wyciętym w jednym z niezliczonych naturalnych zagłębień Ceres, promieniowała urodą blondwłosej, błękitnookiej, obdarzonej silnymi ramionami kalifornijskiej wiel-bicielki surfingu. Wyglądała tak, gdyŜ jej ciało wypełniały terapeutyczne na-nomaszyny, urządzenia rozmiaru wirusów, które niszczyły cząsteczki tłuszczu i cholesterolu w jej krwiobiegu, naprawiały uszkodzone komórki, sprawiały, Ŝe jej skóra była gładka, a mięśnie spręŜyste, oraz spełniały rolę działającego z rozmysłem układu odpornościowego, broniąc jej ciała przed nacierającymi mikroorganizmami. Nanotech-nologia była na Ziemi zakazana: doktor Kristine Cardenas, laure-atka Nagrody Nobla i była dyrektor laboratorium nanotechnolo-gicznego Selene, przebywała na Ceres na wygnaniu. Jak na wygnańca, który wybrał Ŝycie na rubieŜach ludzkie-go gatunku, wyglądała na zadowoloną i szczęśliwą, gdy witała się z Amandą i Larsem Fuchsem. - Jak się macie? - spytała, gdy juŜ wprowadziła ich do swojej kwatery. Tunel prowadzący do drzwi jej kwatery był naturalnym tunelem w lawie, z grubsza wygładzonym ludzkimi narzędziami. Powietrze na zewnątrz było lekko zamglone z powodu drobnego pyłu; za kaŜdym razem, gdy na Ceres ktoś się poruszył, wzbu-dzał chmurę pyłu, a grawitacja na Ceres była tak słaba, Ŝe pył unosił się ciągle w powietrzu. Amanda i Fuchs posuwając się ostroŜnie po podłodze z nagiej skały dotarli do sofy, która w istocie była parą składanych sie-dzeń wyciągniętych z jakiegoś statku, który utknął na Ceres i nigdy juŜ nie odleciał. Siedzenia miały uprząŜ bezpieczeństwa dyndającą luźno z oparć. Fuchs zakaszlał lekko, siadając. - Podkręcę wentylację - odezwała się Cardenas, przemyka-jąc w stronę panelu sterowania na ścianie pomieszczenia. - Odessie kurz, będzie lŜej oddychać. Amanda usłyszała gdzieś w ścianie wycie wentylatora. Choć miała na sobie zapięty pod szyję kombinezon z długimi rękawami, poczuła chłód. Naga ściana zawsze była chłodna w dotyku. Ale przynajmniej była sucha. Cardenas próbowała jakoś upiększyć podziemną komo-rę holooknami z widokami zalesionych wzgórz i ogrodów kwiatowych z Ziemi. Perfumowała nawet powietrze jakimś zapachem przypomina-jącym Amandzie o dziecinnych kąpielach w prawdziwej wannie, z mnóstwem gorącej wody i pachnącego mydła. Cardenas wyciągnęła spod biurka stary taboret laborato-ryjny i przycupnęła naprzeciwko swoich gości, owijając nogi wokół wysokich podpórek. - No to jak się macie? - ponowiła pytanie. Fuchs spojrzał na nią krzywo. - Właśnie po to przyszliśmy, Ŝebyś nam powiedziała. - Ach, badanie - zaśmiała się Cardenas. - To jutro, w klini-ce. Jak sobie radzicie? Co nowego? Rzucając spojrzenie Amandzie, Fuchs odparł: - Sądzę, Ŝe będziemy w stanie ruszyć z projektem habitatu. - Naprawdę? Pancho się zgodziła? - Nie będziemy korzystać z pomocy Astro - odparł. - Za-mierzamy zrobić to sami. Oczy Cardenas zwęziły się lekko. Po chwili milczenia ode-zwała się:

- Czy jesteś pewien, Lars, Ŝe to dobry pomysł? - Tak naprawdę nie mamy duŜego wyboru. Pancho pomo-głaby nam, gdyby mogła, ale Humphries ją powstrzyma, jak tyl-ko zarządowi Astro zostanie przedstawiony taki pomysł. Jemu nie zaleŜy na poprawie naszych warunków Ŝyciowych. - Ma zamiar załoŜyć tu bazę - rzekła Amanda. - To znaczy, Humphries Space Systems ma zamiar. - Więc ty i inne skalne szczury chcecie przeprowadzić ten program z habitatem samodzielnie? - Tak - odparł pewnie Fuchs. Cardenas milczała. Objęła kolana rękami i z namysłem koły-sała się lekko na taborecie. - MoŜemy to zrobić. - Będziecie potrzebowali całego zespołu specjalistów - oświadczyła Cardenas. - Ciekawe skąd ich weźmiecie, ty i twoi kumple poszukiwacze. - Tak. Rozumiem. - Lars - odezwała się wolno Amanda. - Tak sobie myśla-łam, Ŝe kiedy będziesz pracować nad habitatem, musisz przeby-wać na Ceres, tak? Skinął głową. - Zastanawiałem się nad wynajęciem komuś Starpower 1 i mieszkaniem na skale przez cały czas trwania przedsięwzięcia. - A jak będziesz zarabiać na Ŝycie? - dopytywała się Car-denas. RozłoŜył ręce. Zanim jednak odpowiedział, odezwała się Amanda. - Chyba wiem jak. Fuchs spojrzał na Ŝonę zaskoczony. - MoŜemy być dostawcami dla innych poszukiwaczy - rze-kła Amanda. - MoŜemy otworzyć własny skład. Cardenas skinęła głową. - MoŜemy handlować za pośrednictwem Astro - mówiła dalej Amanda, rozpromieniając się z kaŜdym słowem. - Będziemy ku-powali towary od Pancho i sprzedawali je poszukiwaczom. Mo-Ŝemy teŜ sprzedawać zaopatrzenie górnikom. - Większość zespołów górniczych pracuje dla Humphriesa - odparł ponuro Fuchs. - Albo Astro. - Ale zaopatrzenie dalej będzie im potrzebne - upierała się Amanda. - Jeśli nawet kupują sprzęt od korporacji, nadal muszą kupować rzeczy osobiste: mydło, filmy rozrywkowe, ubrania... Fuchs skrzywił się. - Chyba nie chciałabyś sprzedawać takich filmów rozryw-kowych, jakie oglądają górnicy. NiezraŜona, Amanda mówiła dalej: - Lars, moglibyśmy konkurować z Humphries Space Sys-tems, a ty zarządzałbyś budową habitatu. - Konkurować z Humphriesem. - Fuchs badał ten pomysł obracając słowa w ustach, dotykając ich językiem. Następnie na jego twarzy wykwitł krzywy uśmiech. - Konkurować z Humph-riesem - powtórzył. - Tak, moŜemy to zrobić. Amanda dostrzegła w tej wypowiedzi ironię, choć inni nie zwrócili na to uwagi. Jako córka skromnego sklepikarza z Bir-mingham wyrosła w nienawiści do swoich korzeni - klasy śred-niej i przedstawicieli klasy niŜszej, którą obsługiwał jej ojciec. Chłopcy byli bezczelni i obleśni, w najlepszym razie, bo łatwo stawali się niebezpieczni. Dziewczęta były złośliwe. Amanda szybko odkryła, Ŝe bycie oszałamiającą pięknością jest zarówno skarbem, jak i cięŜarem. ZauwaŜano ją wszędzie, gdzie się pojawiła, wy-starczało, Ŝeby się uśmiechała i oddychała. Sztuczka polegała na tym, Ŝe kiedy juŜ ją zauwaŜono, zmuszała ludzi do dostrzegania pod swoją fizyczną powłoką wysoce inteligentnej osoby w nie- zmiernie kuszącym ciele. Jako nastolatka nauczyła się wykorzystywać swoją urodę do zmuszania chłopców, by robili to, co zechce, a dzięki swej inteligencji zawsze była krok przed nimi. Uciekła z domu ojca i pojechała do Londynu, wzięła lekcje poprawnej wymowy oraz - ku jej absolutnemu zaskoczeniu - odkryła, Ŝe dzięki swojemu intelektowi i umiejętnościom moŜe zostać doskonałą astronautką. Astro Corporation zatrudniła ją w charakterze pilota kursujące-go między Ziemią a KsięŜycem. Z powodu jej oszałamiającej urody i pozornej naiwności wszyscy myśleli, Ŝe swoją pozycję

zdoby-ła przez łóŜko. Prawda była zupełnie odwrotna - Amanda musia-ła cięŜko pracować, Ŝeby odstraszać męŜczyzn - a takŜe kobiety - chcących zaciągnąć ją do łóŜka. Martina Humphriesa poznała w Selene. Był dla niej najwięk-szym niebezpieczeństwem; poŜądał Amandy i miał na tyle duŜą władzę, Ŝe zdobywał wszystko, czego zapragnął. Amanda wyszła za Larsa Fuchsa, Ŝeby uciec od Humphriesa i Lars o tym wiedział. A teraz, na rubieŜach ludzkiego osadnictwa w Układzie Sło-necznym sama miała zostać sklepikarką. AleŜ jej ojciec by się ucieszył, pomyślała. Zemsta ojca: w końcu dziecko zawsze idzie w ślady rodziców. - Konkurencja nie spodoba się Humphriesowi - zauwaŜyła Cardenas. - I dobrze! - krzyknął Fuchs. Wyrwana z zadumy Amanda oznajmiła: - Konkurencja będzie korzystna takŜe dla poszukiwaczy. I górników. ObniŜy ceny wszystkich towarów, za jakie muszą płacić. - Zgoda - odparła Cardenas. - Ale Humphriesowi się to nie spodoba. Ani trochę. Fuchs zaśmiał się głośno. - I dobrze - powtórzył. Dwa lata później Schodząc na powierzchnię Ceres Fuchs uświadomił sobie, Ŝe skafander kosmiczny ma na sobie po raz pierwszy od wielu miesięcy. Skafander pachniał nowością; uŜyto go tylko raz albo dwa razy. Mein Gott, powiedział sobie w duchu, stałem się bur- Ŝujem. Skafander nie był dobrze dopasowany; rękawy i nogawki były za długie, Ŝeby mogły być wygodne. Jego pierwszą podróŜą w kosmos był nieszczęsny dziewi-czy rejs Starpowera 1, pięć lat temu. Był wtedy studentem ostatnie-go roku, planującym doktorat z geochemii planetarnej. Nigdy nie wrócił na uczelnię. Poślubił Amandę i został szczurem skalnym, poszukiwaczem, szukającym szczęścia wśród asteroid Pasa. Od prawie dwóch lat nie robił zresztą nawet i tego, prowadził bo-wiem bazę zaopatrzeniową na Ceres i doglądał budowy habita-tu. Swojej nowej firmie Fuchs nadał nazwę Helvetia Ltd; działa-ła ona zgodnie z przepisami Międzynarodowego Urzędu Astronau-tycznego. Był prezesem firmy, Amanda dyrektorem finansowym, a Pancho Lane - wiceprezesem, nigdy nie wtrącającym się w dzia-łalność firmy i rzadko zaglądającym do kwatery na Ceres. Helve-tia kupowała większość zaopatrzenia od Astro i sprzedawała je skalnym szczurom z najniŜszą marŜą, na jaką zgadzała się Aman-da. Humphries Space Systems prowadziła konkurencyjną placówkę, a Fuchs z radością utrzymywał ceny na jak najniŜszym poziomie, chcąc zmusić Humphriesa do obniŜenia cen czy nawet wyniesie-nia się z Ceres. Była to walka na kły i pazury; wyścig, w którym stawką było wyeliminowanie konkurenta z branŜy. Szczury skalne oczywiście wolały handlować z Fuchsem niŜ z HSS. Miłym zaskoczeniem dla Fuchsa był fakt, Ŝe Helvetia Ltd ÓO _________________________________________----------------- rozkwitła, choć nawet Fuchs uwaŜał siebie za kiepskiego biznesmena. Zbyt chętnie udzielał kredytu zabezpieczonego tylko solennym zapewnieniem szczura skalnego, Ŝe zapłaci, jak będzie bogaty. Wolał uścisk dłoni od spisanych drobnym druczkiem umów. Amanda nieustannie kwestionowała jego opinie, ale tych mgli-stych zapewnień wystarczyło, Ŝeby Helvetia przynosiła zysk. Jesteśmy coraz bogatsi, uświadomił sobie Fuchs z radością, gdy jego konto bankowe w Selene puchło. Mimo wszystkich trików Humphriesa, juŜ jesteśmy bogaci. Teraz, patrząc na pustą, zniszczoną powierzchnię Ceres, uświadomił sobie, jak samotne i odludne jest to miejsce. Jak oddalone od cywilizacji. Niebo wypełniały gwiazdy i było ich takie mrowie, Ŝe stare, dobrze znane gwiazdozbiory ginęły w tym bogactwie. Nie zwieszał się nad nimi przyjazny KsięŜyc ani świecąca na niebiesko Ziemia; nawet Słońce wyglądało na słabe i malut-kie, zmniejszone z powodu odległości. Dziwne, obce niebo: po-nure i bezlitosne. Powierzchnia Ceres była ponuro ciemna, zim-na, upstrzona tysiącami kraterów, szorstka i nierówna; wszędzie były porozrzucane głazy i mniejsze kamienie. Horyzont był tak blisko, Ŝe miało się wraŜenie, Ŝe stoi się na malutkiej platformie, a nie ciele niebieskim. Przez sekundę Fuchs miał wraŜenie, Ŝe jeśli się czegoś nie złapie, odpadnie z tego malutkiego świata i pole-ci w dziką pustkę gwiazd.

Z roztargnieniem spojrzał ma niedokończony habitat, wzno-szący się nad nagim horyzontem, lśniący nawet w tak słabych promieniach Słońca. Ten widok go uspokajał. MoŜe jest to zbio-rowisko starych, zuŜytych i rozebranych statków kosmicznych, ale jest dziełem rąk ludzkich w tej wielkiej, mrocznej pustce. Dostrzegł krótki błysk światła. Wiedział, Ŝe to malutki wa-hadłowiec, którym wracają na powierzchnią asteroidy Pancho i Ripley. Fuchs czekał przy przysadzistej budowli będącej śluzą powietrzną, prowadzącą do pomieszczeń mieszkalnych pod po-wierzchnią gruntu. Wahadłowiec skrył się za horyzontem, ale po kilku minu-tach pojawił się po drugiej stronie, na tyle blisko, Ŝe Lars do-strzegł cienkie pajęcze nogi i pękatą kopułę modułu załogowe-go. Pancho uparła się, Ŝe posadzi ptaszka osobiście i przypo-mni sobie, jak to jest być pilotem. Teraz lądowała gładko na chropowatym gruncie jakieś sto metrów od śluzy. Dwie odziane w skafandry postaci wynurzyły się z waha-dłowca; Fuchs łatwo rozpoznał długą, chudą sylwetkę Pancho, nawet w skafandrze i hełmie. Pancho po raz pierwszy od roku przyleciała na Ceres, w podwójnej roli, członka zarządu Astro i wiceprezesa Helvetii. Fuchs postukał w klawiaturkę komunikatora na nadgarstku i usłyszał, jak rozmawia z Ripleyem, inŜynierem odpowiedzialnym za projekt budowlany. - ...a tak naprawdę potrzebujesz nowych laserów spawal-niczych - mówiła - zamiast tego złomu, którego uŜywasz. Nie próbując nawet iść w niskiej grawitacji Ceres, Fuchs ujął w odzianą w rękawicę dłoń sterownik od plecaka odrzutowego i nacisnął go delikatnie. Jak zwykle przesadził i poŜeglował nad głowami Pancho i inŜyniera, o mało co wpadając na wahadło-wiec. Lądując na powierzchni wzbił chmurę ciemnego pyłu. - Na Boga, Lars, kiedy ty się nauczysz tym latać? - dro-czyła się z nim Pancho. Fuchs uśmiechnął się zawstydzony, wewnątrz hełmu. - Wyszedłem z wprawy - przyznał, posuwając się ostroŜ-nie w ich kierunku, wzbijając kolejne chmury pyłu. - Nigdy jej nie nabrałeś, chłopie. Lars zmienił temat zwracając się do inŜyniera. - A zatem, panie Ripley, czy pana ekipa będzie w stanie złoŜyć nowy moduł na czas? - MoŜe mi pan wierzyć lub nie - odparł cierpko Ripley - ale tak. Niles Ripley był Amerykaninem o nigeryjskich korzeniach, inŜynierem z tytułami uzyskanymi w Lehigh i Penn, grał teŜ ama-torsko jazz na trąbce i zyskał sobie przezwisko Rozpruwacza z powodu potwornie długich improwizacji. Ten przydomek cza-sem przysparzał łagodnemu jak baranek inŜynierowi problemów, zwłaszcza w barach pełnych nieprzyjaznych ochlaptusów Roz-pruwacz zwykle uśmiechał się i zagadywał nieporozumienie. Nie miał zamiaru dopuścić to tego, Ŝeby jakiś osiłek uszkodził mu tak świetnie radzące sobie z ustnikiem trąbki usta. - Harmonogram zostanie dotrzymany - mówił dalej Ripley. Po czym dodał: - Mimo braku elastyczności. - Wtedy pańska ekipa otrzyma premię - odparł Fuchs. - Mimo narzekań na harmonogram. Pancho przerwała im przekomarzania. - Mówiłam właśnie staremu Rozpruwaczowi, Ŝe o wiele le-piej poradziłby sobie z robotą, gdyby miał zestaw laserów spa-walniczych. - Nie moŜemy sobie na to pozwolić - rzekł Fuchs. - Mamy bardzo napięty budŜet. - Astro moŜe wynająć wam lasery. Na bardzo dobrych wa-runkach. Fuchs westchnął głośno. - Szkoda, Ŝe nie pomyślałaś o tym rok temu, kiedy zaczy-naliśmy całą operację. - Dwa lata temu najlepsze lasery były wielkie i niewydajne. Nasi chłopcy z laboratorium właśnie opracowali nowe maleństwa: na tyle małe, Ŝe moŜna je wozić na minitraktorze. Mają bardzo niskie zuŜycie paliwa. Jest nawet wersja ręczna. Ma oczywiście mniejszą moc, ale do niektórych prac będzie w sam raz. - Doskonale sobie radzimy z tym, co mamy, Pancho. - CóŜ, trudno. Tylko nie mów, Ŝe nic nie zaproponowałam. - Usłyszał w jej głosie lekki ton rezygnacji i rozczarowania. Wskazując rękawicą na habitat, widoczny prawie na hory-zoncie, Fuchs rzekł: - Jak dotąd sobie świetnie radzimy, nie sądzisz? Przez dłuŜszą chwilę milczała; stali i patrzyli na habitat prze-suwający się po niebie. Wyglądał jak niedokończony wiatraczek, kilka statków połączonych ze sobą końcami i złączonych

długi-mi ftilerenowymi nićmi z podobnym zestawem połączonych statków; cala konstrukcja obracała się powoli, przesuwając się w stronę horyzontu. - Prawdę mówiąc, Lars - powiedziała Pancho - trochę przy-pomina mi komis z uŜywanymi samochodami w Lubbock. - Komis z uŜywanymi samochodami? - prychnął Lars. - Albo latający skład złomu. - Skład złomu? Wtedy usłyszał, jak Ripley się śmieje. - Proszę jej nie pozwalać tak się z panem droczyć. Była pod wraŜeniem, kiedy zwiedzała połączone juŜ elementy. - Tak, wnętrze wygląda całkiem dobrze - odparła Pancho. - Z zewnątrz jednak nie jest wzorem urody. - Ale będzie - mruknął Fuchs. - Poczekaj, to zobaczysz. Ripley zmienił temat. - Powiedz mi coś jeszcze o tych laserach ręcznych. Jaką mają moc? - Przecinają arkusz blachy o grubości trzech centymetrów - wyjaśniła Pancho. - Ile to trwa? - dopytywał się Ripley. - Parę nanosekund. To laser pulsacyjny. Nie topi stali, odparowuje ją impulsowo. Gawędzili jeszcze chwilę, a habitat znikł z pola widzenia; odległe, blade Słońce wspięło się na ciemne, upstrzone gwiaz-dami niebo. Fuchs dostrzegł światło zodiakalne, jak dwa ramio-na wychodzące ze środka Słońca. Wiedział, Ŝe to światło odbite w drobinach pyłu: mikroskopijne asteroidy unoszące się w prze- strzeni, pozostałości po stworzeniu planet. Gdy ruszyli w stronę śluzy, Pancho zwróciła się w stronę Fuchsa. - Pogadajmy o interesach. Uniosła lewe ramię i wcisnęła klawisz na mankiecie, przełą-czając się na drugą częstotliwość skafandra. Ripley został wyłą-czony z rozmowy. Fuchs wcisnął ten sam klawisz na swoim module sterującym. - Tak, biznes przede wszystkim. - Prosiłeś o obniŜenie cen na obwody drukowane - oznaj-miła Pancho. - ZbliŜamy się do poziomu kosztów, Lars. - Humphries próbuje nas podkupić. - Astro nie moŜe sprzedawać ze stratą. Zarząd tego nie przełknie. Fuchs poczuł, jak wargi układają mu się w sardonicznym uśmiechu. - Humphries jest dalej w zarządzie? - Oczywiście. Obiecał nie obniŜać dalej cen HSS. - Kłamie. Proponuje płytki drukowane, układy scalone, nawet usługi naprawcze, po coraz niŜszych cenach. Próbuje wygryźć mnie z rynku. - A kiedy mu się to uda, podniesie ceny jak tylko będzie mógł. - Oczywiście. Wtedy będzie miał monopol. Dotarli do klapy śluzy. Była na tyle duŜa, Ŝe mieściły się w niej dwie osoby w skafandrach, ale trzy juŜ nie, więc puścili Ripleya przodem. Pancho patrzyła, jak inŜynier zamyka klapę, po czym rzekła: - Lars, Humphries tak naprawdę chce przejąć Astro. Pró-buje to zrobić od niepamiętnych czasów. - Wtedy będzie miał monopol na wszystkie operacje w kosmosie, wszędzie, w całym Pasie... w całym Układzie Sło-necznym - rzekł Lars, czując, jak narasta w nim gniew. - Właśnie do tego dąŜy. - Musimy temu zapobiec! Bez względu na wszystko, musi-my go powstrzymać. - Nie mogę ci sprzedawać poniŜej kosztów, chłopie. Zarząd stawia sprawę jasno. Fuchs skinął głową niechętnie. - Będziemy musieli wymyślić coś innego. - Na przykład co? Próbował wzruszyć ramionami, ale w skafandrze było to niemoŜliwe. - śebym to ja wiedział - mruknął. Zaczynam się uzaleŜniać od tej kobiety, pomyślał Humph-ries, obserwując Dianę Verwoerd na ruchomych schodach, któ-rymi jechali do jego podziemnej siedziby na najniŜszym pozio-mie Selene.

Ze spokojem odczytywała z palmtopa listę dziennych za-dań, zaznaczając jedno po drugim, prosząc go o potwierdzenie poleceń dla pracowników, które przygotowała dla kaŜdej pozy-cji z planu. Humphries rzadko wychodził z domu. Wolał przekształcić go w oazę luksusu i bezpieczeństwa. Połowa domu spełniała funk-cje mieszkalne, drugą oddano naukowcom i technikom, którzy utrzymywali i badali ogrody otaczające willę. To był świetny pomysł, rozmyślał Humphries, namówić radę Selene, Ŝeby zezwoliła mu na załoŜenie trzyhektarowego ogrodu w najgłębszej grocie Sele-ne. Oficjalnie dom był siedzibą Centrum Badawczego Trustu Humphriesa, które prowadziło nieprzerwany eksperyment eko-logiczny: czy moŜna utrzymać zrównowaŜony ekosystem na KsięŜycu przy minimalnej interwencji człowieka, mając wystar-czające zasoby światła i wody? Humphriesa nie obchodziło, jaka mogła być odpowiedź na to pytanie, dopóki mógł mieszkać wygodnie pośrodku bujnego ogrodu, głęboko pod powierzch-nią, z dala od promieniowania i innych niebezpieczeństw czają-cych się na powierzchni KsięŜyca. Cieszyła go świadomość, Ŝe okpił ich wszystkich, nawet Douglasa Stavengera, załoŜyciela Selene, szarą eminencję o mło-dzieńczym wyglądzie. Próbował nawet wyperswadować im tę ghapią decyzję o wygnaniu go z Selene, po ujawnieniu, Ŝe przyczynił się do śmierci Dana Randolpha. Nie oszukał jednak szczupłej, egzotycznej, jedwabistej Dianę Verwoerd i zdawał sobie z tego sprawę. Przejrzała go na wylot. Zaprosił ją na lunch do nowego bistro, które właśnie otwarto na Grand PlaŜa. Wcześniej odrzucała jego zaproszenia na kola-cję, ale „lunch roboczy” poza domem nie był czymś, co moŜna łatwo odrzucić. Zabrał ją więc na lunch. Nie przerywała pracy, zmagając się z sałatką i sojowymi kotletami, ledwo upijając łyk wina, które zamówił, odmawiając deseru. A teraz jechali ruchomymi schodami do jego biura/domu; trzymała przed sobąpalmtopa i opowiadała o problemach, jakie stały przed firmą i rozwiązaniach, jakie proponowała. Stała się kimś prawie dla mnie niezbędnym, pomyślał. MoŜe uprawia taką grę, by stać się dla mnie na tyle waŜna, abym prze-stał myśleć tylko ojej apetycznym ciałku. Na pewno wie, Ŝe nie trzymam długo Ŝadnej kobiety, kiedy juŜ przejdzie przez moje łóŜko. Uśmiechnął się w duchu. Grasz w niebezpieczną grę, pani Verwoerd. I jak dotąd idzie ci prawie idealnie. Jak dotąd. Humphries nie umiał przyznać się do poraŜki, choć było oczywiste, Ŝe pomysłu z lunchem nie moŜna uznać za zwycię-stwo. Przysłuchiwał się jej długiej przemowie, słuchając jednym uchem, rozmyślając: prędzej czy później, Dianę, ja mogę pocze- kać. Ale niezbyt długo, odezwał się inny głos w jego głowie. śadna kobieta nie jest warta, Ŝeby tak długo na nią czekać. Nieprawda, odpowiedział w duchu. Amanda jest tego warta. Gdy zbliŜyli się do ostatniego odcinka schodów, powiedziała coś, co natychmiast przykuło jego uwagę. - ...a Pancho Lane poleciała w zeszłym tygodniu na Cercs. Teraz wraca. - Na Ceres? - warknął Humphries. - Co ona tam robi? - Rozmawia ze swoimi partnerami handlowymi, panem i panią Fuchs - odparła spokojnie Verwoerd. - Sądzę, Ŝe o obniŜeniu cen poniŜej naszego poziomu. - ObniŜeniu cen? - A czymŜe innym? Jeśli zdołają wypchnąć HSS z Ceres, będą mieli cały Pas dla siebie. Nie jesteśmy jedynymi, którzy chcą kontrolować szczury skalne. - Helvetia Ltd - mruknął Humphries. - Co za głupia nazwa dla firmy. - Wiesz, Ŝe tak naprawdę to przykrywka dla Astro. Rozejrzał się po gładkich ścianach szybu schodów i nie odpowiedział. Na poziomie leŜącym tak głęboko pod powierzch-nią Selene nikt juŜ nie jechał na dół. Poza cichym szumem napę- dzającego schody silnika elektrycznego nie było nic słychać. - Pancho uŜywa Fuchsa i jego firmy, Ŝeby utrudnić ci prze-jęcie kontroli nad Astro. Im większe ma obroty z Helvetią, w tym większym stopniu zarząd Astro uwaŜają za prawdziwego boha-tera. Mogą nawet wybrać ją na przewodniczącą, kiedy 0’Banian się wycofa. - Wyrugować mnie z Pasa - mruknął Humphries. - PrzecieŜ to samo my próbujemy zrobić im, nie?

Skinął głową. - I lepiej, Ŝeby udało się nam to przed nimi - rzekła Dianę Verwoerd. Humphries skinął głową, przyznając jej rację - Potrzebujemy zatem - rzekła powoli - planu działania. Pro-gramu, którego celem będzie wyeliminowanie Helvetii raz na zawsze. Spojrzał na nią i po raz pierwszy od chwili, gdy skończyli lunch, uwaŜnie jej się przyjrzał. Przemyślała to wszystko, uświa-domił sobie. Wodzi mnie za nos, na Boga. Humphries dostrzegł to w jej migdałowych oczach. Wszystko sobie obmyśliła. Do-skonale wie, dokąd chce mnie zaprowadzić. - Co więc proponujesz? - spytał, autentycznie zaintereso-wany jej propozycją. - Proponuję strategię dwutorową. - Dwutorową? - spytał obojętnie. - To stara technika - odparła Verwoerd, uśmiechając się tajemniczo. - Kij i marchewka. Mimo prób utrzymania obojętnego wyrazu twarzy Humph-ries uśmiechnął się. - Opowiedz mi o tym. Właśnie dotarli do końca schodów i zeszli z nich. Wróciwszy do biura Humphries skasował wszystko z kalendarza i wyciągnął się wygodnie w fotelu, rozmyślając, planując, zasta-nawiając się. Wszystkie myśli o Dianę opuściły juŜ jego świa- domy umysł; wyobraził sobie Amandę z Fuchsem. Amanda nie próbowałaby mi zaszkodzić, pomyślał. Ale on tak. On wie, Ŝe ją kocham i zrobi wszystko, Ŝeby mi dokuczyć. JuŜ odebrał mi Amandę. A teraz chce wyrzucić mnie z Pasa i uniemoŜliwić przejęcie Astro. Ten skurwiel chce mnie zrujnować! Dianę ma rację. Musimy coś zrobić i to szybko. Kij i mar-chewka. Poderwał się nagle i wezwał telefonicznie szefa ochrony. Chwilę później ktoś delikatnie zapukał do drzwi gabinetu. - Wejdź, Grigor - rzekł Humphries. Szef ochrony był nowym nabytkiem: szczupły, milczący męŜczyzna o ciemnych włosach i jeszcze ciemniejszych oczach. Miał na sobie zwykły bladoszary garnitur, niewyróŜniający się strój człowieka, który woli pozostać niezauwaŜony, sam zauwa-Ŝając wszystko. Nie usiadł, choć przed biurkiem Humphriesa stały dwa wygodne krzesła. Odchylając się lekko w fotelu, by na niego spojrzeć, Hum-phries rzekł: - Grigor, chciałbym poznać twoją opinię na temat pewnego problemu, jaki mamy. Grigor zmienił lekko pozycję. Został właśnie podkupiony od pewnej korporacji z siedzibą na Ziemi, zmagającej się z trudno-ściami, gdyŜ spowodowane efektem cieplarnianym powodzie zniszczyły większość jej majątku. Tu pracował na okresie prób-nym i doskonale o tym wiedział. - Szczury skalne w Pasie kupują coraz większy procent swojego zaopatrzenia od firmy Helvetia Ltd, a nie Humphries Space Systems - rzek! Humphries, obserwując męŜczyznę uwaŜnie, ciekaw jego reakcji. Grigor milczał. Jego twarz nie zdradzała Ŝadnych emocji. Słuchał. - Chcę, Ŝeby Humphries Space Systems przejęło wyłączną kontrolę nad zaopatrzeniem dla szczurów skalnych. Wyłączną kontrolę - powtórzył Humphries. - Rozumiesz? Podbródek Grigora wykonał nieznaczny ruch - najlŜejsze skinięcie. - Jak sądzisz, co naleŜy zrobić? - spytał Humphries. - Aby przejąć wyłączną kontrolę - odparł Grigor, gardło-wym, niskim głosem, który sugerował ból i umysłowy wysiłek - naleŜy wyeliminować konkurencję. - Tak, ale jak? - Jest wiele sposobów. Jednym z nich jest uŜycie przemo-cy. I sądzę, Ŝe dlatego właśnie pyta mnie pan o zdanie. Unosząc dłoń, Humphries odparł ostro: -Nie mam nic przeciwko przemocy, ale konieczna jest dys-krecja. Nie chcę, by ktokolwiek podejrzewał, Ŝe Humphries Spa-ce Systems ma z tym coś wspólnego. Iii Grigor zastanawiał się przez kilka sekund.

- NaleŜy podjąć działania przeciwko poszczególnym poszu-kiwaczom, a nie samej Helvetii. Eliminować klientów, a firma podupadnie i zginie sama. Humphries skinął głową. - Tak - odparł. - Dokładnie. - To zajmie trochę czasu. - Ile? - Parę miesięcy - odparł Grigor. - MoŜe rok. - Chcę, Ŝeby stało się to szybciej. Szybciej niŜ przez rok. Grigor przymknął oczy, po czym odparł: - W takim razie musimy się przygotować na eskalację prze-mocy. Najpierw indywidualni poszukiwacze, potem personel j urządzenia na Ceres. - Urządzenia? - Pański konkurent buduje tam habitat na orbicie, prawda? Humphries z wysiłkiem stłumił uśmieszek. Zrozumiał, Ŝe Grigor juŜ zapoznał się z sytuacją. Dobrze. PoniewaŜ pracodawca milczał, Grigor mówił dalej. - Wstrzymanie budowy habitatu pomoŜe zdyskredytować człowieka, który ją zaczął. A przynajmniej wykaŜe, Ŝe nie jest na tyle wpływowy, aby chronić własnych ludzi. - To ma wyglądać na wypadek - upierał się Humphries. - Nikt nie moŜe zasugerować, Ŝe mam z tym coś wspólnego. - Nie ma powodu do obaw - odparł Grigor. - Nigdy nie mam powodów do obaw - warknął Humphries. - Zawsze wyrównuję rachunki. Gdy Grigor opuścił gabinet, cichy jak zjawa, Humphries rozmyślał: kij i marchewka. Dianę podsunie marchewkę. Grigor pogrozi kijem. Miesiąc później Pani Jeziora - Och, Randy -jęknęła Cindy -jesteś taki wielki. - I twardy - dodała Mindy. Randall McPherson leŜał na małym kopczyku poduszek, zaś nagie Bliźniaczki gładziły jego gołą skórę. Niektórzy lubią seks w mikrograwitacji, ale na spotkanie z Bliźniaczkami Randy rozpę-dził statek z przyspieszeniem prawie pełnego ziemskiego g. Jego wspólnik, Dan Fogerty, narzekał na związane z tym koszty paliwa, ale Randy nie zwracał uwagi na jego narzekanie. Fogerty był zna-ny wśród wszystkich górników jako Tłuścioch Fogerty, gdyŜ spędzając większość czasu w mikrograwitacji potwornie się roztył. McPher-son spędzał większość wolnego czasu w wirówce ćwiczebnej statku albo przyspieszał sam statek, by utrzymać mięśnie w dobrej kon-dycji. Fogerty miał duŜo szczęścia, Ŝe trafił na tak rozsądnego wspólnika jak McPherson. Przynajmniej McPherson tak uwaŜał. Bliźniaczki oczywiście tak naprawdę znajdowały się na Ce-res, ale system VR działał doskonale. Między poleceniem wyda-nym przez Randy’ego, a reakcją uśmiechniętych, kusząco wy-giętych, troskliwych dziewcząt, prawie nie występowało opóź-nienie. Randy był więc co najmniej wkurzony, kiedy w jego potrójną fantazję wdarł się głos Fogerty’ego. - ZbliŜa się jakiś pieprzony statek! - Co? - warknął McPherson, siadając tak gwałtownie, Ŝe wirtualne obrazy Bliźniaczek nadal wiły się seksownie nad po-duszkami, choć jego juŜ tam nie było. - Statek - powtórzył Tłuścioch.—Pytają, czy mogą przy-cumować. McPherson wyrzucił z siebie stek przekleństw, a Bliźniaczki leŜały bez ruchu, gapiąc się tępo. - Panie wybaczą - rzucił, odpychając się od łóŜka, czując częściowo zakłopotanie, a częściowo wściekłość. Zdjął gogle VR i zobaczył prawdziwy świat: ponurą kajutę rozsypującego się statku, który rozpaczliwie wymagał remontu po czternastu miesiącach latania w Pasie. Niezgrabnie zdarł z siebie kombinezon sensorowy VR i włoŜył zwykłe ubranie, po czym ruszył na mostek, wrzeszcząc:

- Tłuścioch, jeśli jest to jeden z twoich pieprzonych Ŝar-tów, to urwę ci łeb! Zanurkował przez klapę i wynurzył się na ciasnym, przegrzanym mostku. Fogerty wylewał się z fotela pilota, trzymając w jednej ręce połowę pasztecika z mięsem; większość drugiej była roz-smarowana na jego brodzie i przedniej części kombinezonu. Był monstrualnie gruby; wypychał pomarańczowy kombinezon tak, Ŝe przypominał McPhersonowi przejrzałą dynię. Tak teŜ śmier-dział, a dodatkowy aromat przyprawionego na ostro pasztecika sprawiał, Ŝe Ŝołądek McPhersona o mało nie odfrunął. Pewnie i ja nie pachnę lepiej, powiedział sobie w duchu, usiłując utrzy-mać nerwy na wodzy. Fogerty obrócił się na trzeszczącym fotelu i z podnieceniem wycelował tłusty palec w główny ekran. McPherson dostrzegł dwukilometrowy kawał skały, który właśnie wzięli w posiadanie, ciemny i pękaty, oraz srebrzysty statek kosmiczny, który wyglądał na tak nowy i elegancki, Ŝe nie mógł być statkiem poszukiwacza. - Zespół górniczy? - podpowiedział Fogerty. - Tak szybko? Dopiero zgłosiliśmy roszczenia do skały - warknął McPherson. - Nie wzywaliśmy Ŝadnych górników. - A mimo to juŜ są - odparł Fogerty. - To nie jest statek górniczy. Fogerty wzruszył ramionami. - Mam im dać pozwolenie na wejście na pokład? McPherson musiał przecisnąć się obok swojego pękatego partnera, Ŝeby zasiąść w fotelu z prawej strony. - Kim oni są, u licha? I co tu robią? Mogą się włóczyć po całym Pasie, a musieli wsadzić nosy akurat w naszą skałę? Fogerty wyszczerzył się w stronę partnera. - MoŜemy ich zapytać. Pomrukując niechętnie, McPherson włączył kanał komuni-kacyjny. - Tu Pani Jeziora. Proszę o identyfikację. Na ekranie zawirowały na chwilę kolorowe smugi, po czym ukazała się ciemna twarz brodatego męŜczyzny. Dla McPherso-na wyglądał trochę orientalnie: wystające kości policzkowe, głęboko osadzone oczy. - Tu Shanidar. Mamy trochę wideodysków, które ogląda-liśmy juŜ tyle razy, Ŝe nauczyliśmy się czytać z ruchu warg. Nie macie czegoś na wymianę? - Co macie? - spytał z zainteresowaniem Fogerty. - W miarę nowe? - Głównie prywatne. Muy piąuante, jeśli wiecie, co mam na myśli. Nie dostaniecie ich w normalnych kanałach. Kiedy wyla-tywaliśmy z Selene, pół roku temu, były nowiuteńkie. Zanim McPherson zdołał odpowiedzieć, Fogerty zaprezen-tował uśmiech znad swojego zwielokrotnionego podbródka. - MoŜemy się wymienić jeden do jednego. Ale nasze są starsze. - Nie szkodzi - odparł brodacz. - Dla nas będą jak nowe. - Co tu robicie? - dopytywał się McPherson. - Właśnie zajęliśmy tę skałę. - JuŜ nie zajmujemy się poszukiwaniem - nadeszła odpo-wiedź. - Trafiliśmy w dziesiątkę i ubiliśmy interes z Humphries Space Systems przy przetwarzaniu rudy. Forsa na koncie. My-śleliśmy, Ŝe jeszcze przehandlujemy te wideodyski, zanim ruszy-my do domu. - Jasne - odparł Tłuścioch. - Czemu nie? McPherson poczuł niepokój. Dostrzegł jednak entuzjazm na pulchnej twarzy wspólnika. Po czternastu miesiącach ledwo mieli na opłaty za statek. Przydałby się co najmniej jeszcze tydzień na negocjację kontraktu górniczego z jakąś korporacją. McPherson nie miał zamiaru przyjmować pierwszej otrzymanej oferty. A ceny rudy spadały. Będą mieli szczęście, jak dostaną tyle, Ŝeby prze-Ŝyć pół roku do następnej wyprawy. - Dobrze - rzekł niechętnie. - Podejdźcie i przycumujcie przy głównej śluzie. Fogerty pokiwał głową z zadowoleniem, jak mały chłopiec czekający na Gwiazdkę. Amanda znów zaczęła się zastanawiać, jak Ŝycie na Ceres _ a tak naprawdę w jej środku - róŜni się od Ŝycia na statku. Ich kwatery nie były tu o wiele większe: pomieszczenie, które zaj-mowali z Larsem było nieznacznie powiększoną naturalną jaski-nią w asteroidzie, z wygładzonymi i wyrównanymi ścianami, podłogą i sklepieniem. Jego objętość nie przekraczała znacznie tej, jaką mieli do dyspozycji na pokładzie Starpowera. I jeszcze wszędzie ten pył- Grawitacja na Ceres była niska, za kaŜdym razem, kiedy człowiek się ruszył, wzbijał tumany kurzu. Na szczęście, dzięki wentylacji w pomieszczeniach mieszkalnych był bardzo

drobny. Kiedy przeniosą się do habitatu na orbicie, będzie moŜna zapo-mnieć o kurzu, dzięki Bogu. Tymczasem jednak osiadał wszędzie. Nie dało się utrzymać niczego w czystości: nawet naczynia przechowywane w zamkniętych szafkach trzeba było podstawić pod dmuchawy, zanim dało się z nich jeść. Kurz powodował kichanie; przez połowę spędzonego na Ceres czasu Amanda i inni mieszkańcy nosili na twarzy maski z filtrami. Martwiła się, Ŝe odciski od maski zostaną jej juŜ na stałe. Mieszkanie na Ceres oferowało jednak coś, czego Ŝycie na statku zapewnić nie mogło. Towarzystwo. Kompanów. Innych ludzi, którzy mogli cię odwiedzać, albo do których moŜna było wpaść. Spacery po korytarzach, gdzie moŜna było przywitać się z są-siadami i przystanąć na pogawędkę. Korytarze były wąskie i wiły się zakosami, naturalne tunele w lawie, które wygładzono na tyle, by ludzie mogli przemieszczać się w niskiej grawitacji metodą przypominającą parodię chodzenia. Ściany i sufity nadal składały się z zakrzywionego, niewy-kończonego kamienia; spacer przypominał raczej wyprawę tunelem niŜ spacer po prawdziwym korytarzu. I wszędzie był kurz. Za-wsze ten kurz. W tunelach było gorzej, więc idąc na spacer wszyscy zakładali maski. Później jednak nastrój skalnych szczurów wyraźnie się zmienił. W powietrzu unosił się jakiś nastrój oczekiwania, przypomina-jący powolny wzrost ekscytacji przy oczekiwaniu na BoŜe Na-rodzenie, kiedy Amanda była jeszcze dzieckiem i mieszkała na Ziemi. Habitat wyraźnie się powiększał, tydzień za tygodniem. KaŜdy mógł go zobaczyć na niebie dzięki ekranom ściennym. Bę-dziemy mieszkać na górze, mówili sobie. Przeniesiemy się do nowego, czystego domu. Gdy Lars po raz pierwszy powiedział Amandzie o orbitują-cym domu, martwiła się promieniowaniem. Jedną z zalet miesz-kania we wnętrzu wielkiej skały był fakt, Ŝe stanowiła ona do-skonałą osłonę przed dolatującym od Słońca i głębokiego ko- smosu promieniowaniem. Lars wiedział jednak, Ŝe habitat będzie wykorzystywać tę samą technikę magnetycznych tarcz antyra-diacyjnych, której uŜywały statki kosmiczne, tylko lepszej, bar-dziej wytrzymałej. Przeanalizowała liczby sama i doszła do wnio-sku, Ŝe habitat będzie równie bezpieczny co Ŝycie pod ziemią - dopóki magnetyczna tarcza działała. Lars znów poleciał obejrzeć niewykończony habitat z Nile-sem Ripleyem. On i Rozpruwacz pracowali nad opornym syste-mem uzdatniania wody, który odmawiał współpracy zgodnie z oprogramowaniem. Tymczasem Amanda prowadziła biuro, wpro- wadzając zamówienia poszukiwaczy na zapasy i sprzęt do wła-ściwego systemu magazynowego i upewniając się, Ŝe materiały zostały rzeczywiście załadowane na pokład statku i wysłane do ludzi, którzy je zamówili. Potem procedura fakturowania. Górnicy zwykle nie sprawiali problemów: większość dostawała korporacyjne pensje, więc dług moŜna było odliczyć od wypłaty. Z poszukiwaczami było jednak inaczej. NiezaleŜni nie dostawali pensji, z której dało się potrą-cać. Szukali odpowiedniej asteroidy, na której była ruda, czeka- jąc na swoją wielką premię, a przecieŜ oni teŜ potrzebowali po-wietrza do oddychania i Ŝywności, tak samo jak górnicy pracu-jący na juŜ zajętej asteroidzie. Lars upierał się, Ŝeby Amanda starannie prowadziła zapiski dla kaŜdego z nich, czekając na moment, aŜ staną się bogaci. AleŜ ten system dziwnie działa, pomyślała Amanda. Po-szukiwacze wyruszają w podróŜ, marząc o zbiciu fortuny. Kiedy juŜ znajdą obiecującą asteroidę, muszą zawrzeć kontrakt gór-niczy. A wtedy okazuje się, Ŝe mają szczęście, zostając bez długów. Ceny metali i minerałów to rosły, to spadały - przewaŜnie spadały - w zaleŜności od najnowszych odkryć; na giełdach towarowych Ziemi kwitła szaleńcza spekulacja, mimo wysiłków Globalnej Rady Ekonomicznej, która próbowała utrzymać wszystko pod kontrolą. Wielkich odkryć było jednak tylko tyle, by utrzy-mać pęd poszukiwaczy do gwiazd. Z mrówczym uporem szukali tej jednej asteroidy, która pozwoli im przejść na emeryturę w dostatku. Prawdziwym sposobem na zrobienie fortuny, uświadomiła sobie Amanda, było załoŜenie firmy dostarczającej towary po-szukiwaczom i górnikom, którzy napływali do Pasa coraz tłum-niej. Szukali i znajdywali, kopali rudę i oczyszczali ją, ale to lu-dzie na Ceres bogacili się. Lars juŜ zgromadził małą fortunę dzię-ki Helvetia Ltd Ludzie Humphriesa teŜ odkładali na konta coraz większe sumy. Nawet Bliźniaczki, dzięki swojemu wirtualnemu burdelowi były milionerkami.

Prawdziwe zyski zgarniały jednak korporacje. Większość pieniędzy szła do Astro i Humphries Space Systems; Amanda wiedziała, Ŝe takim ludziom jak ona czy Lars, zostaje tylko mały procent. Amanda potarła obolałą szyję. Zesztywniała od długich godzin spędzonych przed ekranem. Westchnęła, zmęczona, i zdecydo-wała się na zakończenie pracy. Lars niedługo wróci. Trzeba się wyszorować, włoŜyć czysty kombinezon do kolacji, a potem pomyśleć o wyjściu do Pubu. Zanim wyłączyła komputer, przej-rzała listę nowych wiadomości, które wymagały jej uwagi. Ruty-na. Nic nie wymagało, Ŝeby się tym zająć od razu. I wtedy zauwaŜyła wiadomość, która nie nadeszła z Ŝadne-go ze statków latających po Pasie, ale z Selene. Z siedziby Humphries Space Systems. Najpierw chciała ją zignorować. Albo w ogóle usunąć. I wtedy zobaczyła, Ŝe jest zaadresowana do Larsa, nie do niej. Nie była oznaczona jako „do rąk własnych” i nie miała osobistego pod-pisu Martina Humphriesa. Nic sienie stanie, jak ją przeczytam, zadecydowała. To nie będzie dwustronna rozmowa, twarzą w twarz. Rzuciła okiem na lustro przy łóŜku, po drugiej stronie wąskiego pokoju. W tym stroju nie zrobię na nikim wraŜenia, uznała. Jeśli nawet to Martin, wiadomość została nagrana i wysłana wiele godzin temu. Ten, kto ją wysłał, juŜ mnie nie zobaczy. Nie zadała sobie trudu zdjęcia maski z filtrem i wywołała wiadomość z HSS. 52__________________________________~~,__ Ekran zamigał, po czym ukazała się na nim atrakcyjna, ciem-nowłosa kobieta, z wysokimi kośćmi policzkowymi, które wyglądały jak wyrzeźbione, a na które Amanda zawsze patrzyła z zazdro-ścią. Linia identyfikacyjna pod obrazem głosiła, Ŝe to DIANĘ VERWOERD, SPECJALNA ASYSTENTKA DYREKTORA WYKO-NAWCZEGO, HUMPHRIES SPACE SYSTEMS. - Panie Fuchs - odezwała się Verwoerd - kierownictwo Humphries Space Systems upowaŜniło mnie do rozpoczęcia z panem negocjacji dotyczących kupienia od pana Helvetia Ltd Transak-cja obejmowałaby bazę zaopatrzeniową, zawartość magazynu oraz wszystkie usługi, jakie świadczy HeWetia Ltd Jestem pewna, Ŝe uzna pan naszą ofertę za bardzo atrakcyjną. Proszę o kontakt w dogodnym dla pana terminie. Ekran ściemniał i pojawiło się logo HSS na szarym, neutral-nym tle. Amanda gapiła się na nie, nadal widząc obraz kobiety, słysząc jej słowa. Wykupią nas! Moglibyśmy wrócić na Ziemię! Moglibyśmy wygodnie Ŝyć, a Lars wróciłby na uczelnię i zrobił-by doktorat! Była tak podekscytowana, Ŝe nie zwróciła uwagi na wiadomość ze statku dostawczego, który leciał na spotkanie z Panią Jeziora. 8 - Nie rozumiesz, Lars? - mówiła Amanda niecierpliwie. - Moglibyśmy wrócić do domu! Na Ziemię! Mógłbyś wrócić na uczelnię i zrobić doktorat. Fuchs siedział na brzegu łóŜka, z ponuro zaciśniętymi usta-mi. Amanda przysiadła obok niego. Obejrzeli razem wiadomość od Dianę Verwoerd, która zaproponowała im dziesięć milionów międzynarodowych dolarów za ich firmę zaopatrzeniową i urzą- dzenia na Ceres. - To łapówka - mruknął. - To Ŝyciowa okazja, kochanie. Dziesięć milionów między-narodowych dolarów! Pomyśl tylko! Dziesięć milionów, za nic i z niczego, tak po prostu! - Pstryknęła palcami. - Za nic, wy-starczy się podpisać. - I wynieść z Ceres. - Wrócić na Ziemię. Moglibyśmy pojechać do Londynu albo do Genewy, gdzie tylko chcesz. - To łapówka - powtórzył stanowczo. Amanda ujęła w dłonie jego wielkie, pokryte odciskami ręce. - Lars, najdroŜszy, moŜemy wrócić na Ziemię i mieszkać tam wygodnie, w dowolnym miejscu. MoŜemy razem zacząć nowe Ŝycie. Milczał. Patrzył na pusty ekran, jakby wpatrywał się w lufę pistoletu. - Lars, moglibyśmy mieć dzieci.

To go poruszyło. Odwrócił głowę i spojrzał jej w oczy. - Chcę mieć dziecko, Lars. Twoje dziecko. Wiesz, Ŝe tu jest to niemoŜliwe. Skinął lekko głową. - Grawitacja... - mruknął. - Gdybyśmy mieszkali na Ziemi, moglibyśmy normalnie Ŝyć i załoŜyć rodzinę. - ZamroŜone zygoty czekają w Selene - przypomniał. Objęła go za szyję. - Nie będą nam potrzebne, Lars. Jeśli tylko będziemy Ŝyli na Ziemi jak normalni ludzie. li Przyciągnął ją do siebie, ale coś przemknęło mu po twarzy. Wyglądał, jakby cierpiał. - Chcą, Ŝebyśmy opuścili Ceres. - A ty chcesz zostać! - Amanda chciała powiedzieć to lek-kim, Ŝartobliwym tonem, ale zabrzmiało to gorzko, jak wypomi-nanie, i nawet ona to dostrzegła. - Poszukiwacze. Górnicy - rzekł, prawie szeptem. - Wszystkie skalne szczury. Nasi przyjaciele, sąsiedzi. - Co z nimi? - Będziemy musieli ich opuścić. - Znajdziemy nowych. A oni zrozumieją. Odsunął jej ramiona i wstał. - Ale zostawimy ich na łasce Humphriesa. - I co z tego? - Kiedy się nas pozbędzie, kiedy nas wykupi, będzie jedyną firmą zaopatrzeniową w całym Pasie. Nikt nie ośmieli się z nim konkurować. - MoŜe Astro. Pancho... - On jest w zarządzie Astro. Prędzej czy później przejmie kontrolę nad firmą. Będzie rządził wszystkim. I wszystkimi. Amanda od dawna wiedziała, Ŝe jej mąŜ w końcu poruszy tę kwestię. Próbowała o tym nie myśleć, ale oto stało się: pro- blem tkwił między nimi. - Lars - rzekła wolno, starannie dobierając słowa - bez względu na to, jakie Martin kiedyś Ŝywił do mnie uczucia, jestem pewna, Ŝe nic z nich nie pozostało. Nie ma sensu, Ŝebyś myślał o tym jako o rywalizacji między tobą a nim. Odsunął się od niej, wykonał kilka szybkich kroków po po-koju, po czym znów odwrócił się w jej stronę, niedźwiedziowaty męŜczyzna o beczułkowatej piersi, odziany w spłowiały szary kom-binezon, a na jego twarzy o grubych rysach malowała się nieuf-ność. - Ale to jest rywalizacja, Amando. Między Humphries Spa-ce Systems a Helvetia Ltd A naprawdę, między nim a Astro. Tkwimy w samym środku, czy tego chcemy, czy nie. - Ale moŜemy się z tego wyplątać - rzekła. - MoŜesz mnie zabrać z powrotem na Ziemię, a wtedy na dobre pozbędziesz się Humphriesa, Astro i skalnych szczurów. Podszedł do łóŜka i przyklęknął przed nią. - Chcę zabrać cię do domu, kochana. Wiem, ile to dla cie-bie znaczy, Ŝycie tak daleko od domu, jaka jesteś dzielna, Ŝe tu ze mnąjesteś... - Kocham cię Lars - rzekła, wyciągając rękę i mierzwiąc jego ciemne włosy. - Chcę być z tobą wszędzie, gdzie ty. Westchnął cięŜko. - W takim razie musimy zostać tutaj. Przynajmniej jeszcze trochę. - Ale dlaczego... - Dla nich. Dla skalnych szczurów. Nasi sąsiedzi i przyja-ciele przebywają na Ceres. Nie moŜemy zostawić ich Humphrie-sowi. Amanda poczuła, Ŝe mgła zasnuwa jej oczy. - Nie moŜemy przegapić tej okazji, Lars. Proszę, proszą, przyjmijmy tę ofertę. Potrząsnął uparcie głową, ale dostrzegł w jej oczach łzy. Wsta! i cięŜko przysiadł na brzegu łóŜka. - Amanda, kochanie, nie mogę odwrócić się plecami do tych wszystkich ludzi. Oni mi ufają. Potrzebują mnie. - Ja teŜ cię potrzebuję, Lars - odparła. - Jesteśmy tu od pięciu lat. Czy kiedykolwiek się skarŜyłam? - Nie, nie skarŜyłaś się - przyznał. - Byłaś cudowna. - Więc teraz cię proszę, Lars. Błagam. Przyjmij ofertę Hum-phriesa i wracajmy do domu.

Długo patrzył w milczeniu w jej załzawione oczy. Widziała, Ŝe zmaga się sam ze sobą, szuka jakiegoś sposobu, by zrobić to, czego chciała, i nie mieć poczucia, Ŝe zdradza skalne szczury pracujące w Pasie. W końcu rzekł: - Pogadam z Pancho. - Z Pancho? Po co? - śeby sprawdzić, czy Astro moŜe złoŜyć podobną ofertę. - A jeśli nie? Z oczywistą, bolesną niechęcią, Fuchs odparł: - Wtedy przyjmiemy ofertę Humphriesa. -Przyjmiemy? Skinął głową i uśmiechnął się ze smutkiem. - Tak, weźmiemy jego pieniądze, opuścimy Pas i zabiorę cię na Ziemię. Dossier: Joyce Takamine Na jej świadectwie urodzenia widniało Yoshiko Takamine, kiedy jednak poszła do szkoły, wszyscy zaczęli nazywać ją Joy-ce. Jej rodzice nie mieli nic przeciwko; byli Amerykanami w czwartym pokoleniu i odczuwali jedynie lekką nostalgię do swoich japoń-skich korzeni. Gdy za pierwszym razem nazwano ją „Jap”, Joyce myślała, Ŝe to skrót od „Jewish American Princess”, „Ŝydowskiej amerykańskiej księŜniczki”. Z inicjatywy ojca przeprowadzili się na wzgórza nad Sau- salito, kiedy jednak spowodowane przez efekt cieplarniany po- wodzie zniszczyły większość infrastruktury energetycznej nad Zatoką, pogrąŜyli się w ciemnościach jak wszyscy inni. Były to straszne czasy, kiedy pół kraju pozostawało bez pracy. Nie ma elektryczności, nie ma pracy. Uroczystość rozdania dyplo- mów w klasie Joyce odbyła się przy świecach; duŜo mówiono o sprowadzeniu firm poszukiwawczych, które dowierciłyby się do naturalnych źródeł gazu połoŜonych całe kilometry pod po-wierzchnią ziemi. Wszystkie dzieci musiały znaleźć jakieś zajęcie, Ŝeby wspomóc rodzinę. Joyce wybrała pracę, którą ponad sto lat temu wyko-nywała jej prababka: została wędrownym zbieraczem wynajmu-jącym się do pracy na farmach w Ŝyznych dolinach Kalifornii. Powodzie nie dotarły aŜ tak daleko w głąb lądu, choć długo-trwała susza zagraŜała sadom i winnicom. Była to cięŜka, nie-wdzięczna praca, zbieranie owoców i warzyw w gorącym słoń-cu, pod czujnym okiem patroli męŜczyzn z karabinami, którzy mieli chronić zbiory przed wędrownymi bandami głodujących rabusiów. StraŜnicy mieli zwyczaj sypiać ze zbieraczkami. Joy-ce szybko nauczyła się, Ŝe lepiej ich zadowolić, niŜ być głodną. Kiedy Joyce wróciła do domu na zimę, zdumiała się widząc, jak bardzo postarzeli się jej rodzice. Epidemia gorączki denge zdziesiątkowała ludność wybrzeŜa; dotarła teŜ na wzgórza, na których mieszkali. Matka szlochała cicho w nocy; ojciec patrzył w roz-palone, pozbawione chmur niebo, wstrząsany atakami kaszlu, z trudem łapiąc oddech. Gdy spojrzał na córkę, robił wraŜenie zawstydzonego, jakby upadek wszystkich rodzinnych planów był wyłącznie jego winą. - Chciałem, Ŝebyś została inŜynierem - powiedział Joyce. - Chciałem, Ŝebyś osiągnęła w Ŝyciu więcej ode mnie. - I tak będzie, tato - oświadczyła z beztroską pewnością młodości. A kiedy spojrzała na niebo, pomyślała o dzikim po-graniczu w Pasie Asteroid. • - Zadzwonił do Pancho Lane - oświadczyła Dianę Verwoerd. Ona i Humphries przechadzali się po dziedzińcu jego po- siadłości. Wielkąjaskinię o wysokim sklepieniu wypełniały kwitnące