alien231

  • Dokumenty8 985
  • Odsłony462 563
  • Obserwuję285
  • Rozmiar dokumentów21.8 GB
  • Ilość pobrań381 770

Bova Ben - Wojna o Asteroidy Tom 3 - Cicha Wojna

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Bova Ben - Wojna o Asteroidy Tom 3 - Cicha Wojna.pdf

alien231 EBooki B BO. BOVA BEN.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 200 stron)

BEN BOVA CICHA WOJNA PrzełoŜyła Jolanta Pers Pamięci Stephena Jaya Goulda, naukowca, pisarza, wielbiciela bejsbolu, inspirującego wszystkich ludzi myślących. Na wojnie wszystko jest proste, ale bywa, Ŝe nagłe najprostsza rzecz staje się trudna... Wojna jest dziedziną niepewności; trzy czwarte tego, na czym oparte są działania wojenne pokrywa mgła większej lub mniejszej niepewności. Karl von Clausewitz "O wojnie" Asteroida 67-046 - Byłem Ŝołnierzem - rzekł. - A teraz jestem kapłanem. MoŜesz mówić mi Dorn. Elverda Apacheta nie mogła oderwać od niego wzroku. Widy wa- ła juŜ cyborgów, ale ten... osobnik wydawał się bardziej maszyną niŜ człowiekiem. Poczuła dreszcz potępienia. Jak ludzka istota mogłaby dopuścić do tego, Ŝeby jej ciało było tak zdeformowane? Nie był wysoki; EWerda była o kilka centymetrów wyŜsza od niego. Ramiona miał jednak dość szerokie, klatkę piersiową solidną i potęŜną. Lewa strona twarzy była z grawerowanego metalu, tak samo górna częs'ć głowy; jak mycka z najlepszej trawionej stali. Lewa ręka Dorna była protezą. Nawet nie próbował tego ukry- wać. W jakim stopniu jego ciało, ukryte pod szorstką tkaniną znisz- czonej tuniki i wytartych spodni, składało się z metalu i elektrycznych maszyn? Choć jego ubranie było wystrzępione, sięgające połowy łydki buty były wypolerowane na wysoki połysk. - Kapłanem? - spytał Martin Humphries. - Jakiego wyznania? Jakiego zakonu? Połówka warg Dorna, która była w stanie się poruszyć, wygięła się lekko. Us'miech albo grymas, EWerda nie była w stanie określić. - Zaprowadzę was do waszych kwater - rzekł Dorn. Miał niski głos, który brzmiał, jakby wydobywał się z brzucha bestii. Odbijał się lekkim echem po wykutych w skale ścianach. Humphries wyglądał na zaskoczonego. Nie był przyzwyczajony do tego, Ŝe ignoruje się jego pytania. Elverda obserwowała wyraz jego twarzy. Humphries był tak przystojny, jak tylko umoŜliwiały to terapie regeneracyjne i nanomaszyny kosmetyczne; wyraziste rysy, prosty kręgosłup, zgrabne kończyny, atletycznie płaski brzuch. Tylko jego szare oczy były bezwzględne i nieubłagane. Unosi się wokół niego jakaś' aura zepsucia, pomyślała Elverda. Jakby juŜ był martwy i zaczynał gnić od środka. Wyglądało, jakby napięcie między tymi dwoma męŜczyznami wysysało całą energię z niemłodego ciała EWerdy. - To była daleka podróŜ - rzekła. - Jestem bardzo zmęczona. Marzę o gorącym prysznicu i długiej drzemce. - Nie chcesz najpierw zobaczyć? - warknął Humphries. - Sama podróŜ zajęła nam ponad tydzień. Parę godzin moŜemy poczekać. - Głęboko w duchu zdumiały ją jej własne słowa. Kiedyś' odczuwałaby nieopanowane podniecenie. Czy te wszystkie lata nauczyły ją cierpliwości? Nie, uświadomiła sobie. Tylko zmę- czyły. - Ja nie chcę czekać - rzekł Humphries i zwrócił się do Dorna: - Zabierz nas tam. JuŜ dość się naczekałem. Muszę zobaczyć. Oczy Dorna, jedno brązowe jak u EWerdy, drugie płonące czer- wonym, elektronicznym blaskiem, na dłuŜszą chwilę zatrzymały się na Humphriesie. - No i? - naciskał Humphries. - Obawiam się, panie Humphries, Ŝe komora będzie zamknięta jeszcze przez następne dwanaście godzin. NiemoŜli...

- Zamknięta? Przez kogo? Z czyjego polecenia? - Komora ma własne sterowanie. Zainstalował je ten, kto stwo- rzył sam artefakt. - Nikt mi o tym nie powiedział - mruknął Humphries. - Państwa kwatery są na końcu korytarza - odparł Dorn. Odwrócił się prawie jak lity blok metalu, ramiona i biodra razem, głowa nieruchoma na ramionach i ruszył centralnym kory- tarzem. Elverda szła obok niego, przy jego metalowym boku, nadal zła z powodu takiej autodesekracji. Zupełnie wbrew sobie zaczęła rozmyślać, jakim wyzwaniem byłoby wyrzeźbienie go. Gdyby był młodszy, pomyślała. Gdybym ja nie stała nad grobem. Istota ludzka i nieludzka, w jednej, dziwnie pełnej pasji postaci. Humphries kroczył po drugiej stronie Dorna i widać było, Ŝe z trudem tłumi gniew. W milczeniu szli korytarzem. ObciąŜone buty Humphriesa stukały o nierówne skaliste podłoŜe. Buty Dorna prawie nie czyniły hałasu. MoŜe i jest w połowie maszyną, pomyślała Elverda, ale po- rusza się jak pantera. Grawitacja własna asteroidy była tak słaba, Ŝe Humphriesowi potrzebne były obciąŜone buty, by zapobiec idiotycznemu potyka- niu się. Elverda, która spędziła większość swojego długiego Ŝycia w środowiskach o niskiej grawitacji, czuła się jak w domu. Korytarz, którym szli, był tak naprawdę tunelem, zacienionym i tajemniczym, a moŜe naturalnym kominem, utworzonym w metalicznej masie przez uciekające gazy, całe eony temu, gdy asteroida była jeszcze w stanie płynnym. Teraz wystygła i była tak chłodna, Ŝe Elverda poczuła, jak drŜy. Chropowaty sufit był tak nisko, Ŝe chciała się pochylić, choć racjonalna część jej umysłu podpowiadała jej, Ŝe to nie jest konieczne. Wkrótce ściany stały się bardziej gładkie, a sufit był wyŜej. Ludzie poszerzyli tunel i nadali mu przekrój kwadratu, z laserową precyzją. Po obu stronach były drzwi, a sufit emanował pozbawionym błysku i cienia światłem. Elverda zaplotła ręce, czując chłód, którego męŜczyźni najwyraźniej nie dostrzegali. Zatrzymali się przy szerokich podwójnych drzwiach. Dom wystukał kod dostępu na panelu wbudowanym w ścianę i drzwi rozsunęły się. - Pańska kwatera - rzekł do Humphriesa. - MoŜe pan oczywiście zmienić kod, jeśli pan chce. Humphries skinął uprzejmie i przeszedł przez otwarte drzwi. Elverda zauwaŜyła kątem oka obszerny apartament, wykładzinę i holograficzne okna na ścianach. Humphries obrócił się w drzwiach przodem do nich. - Oczekuję, Ŝe skontaktujecie się z nami za dwanaście godzin - rzekł do Dorna stanowczym tonem. - Jedenaście godzin i pięćdziesiąt siedem minut - odparł Dom. Humphries nadął nozdrza i zatrzasnął przesuwne drzwi. - Tędy - Dorn wykonał gest ludzką ręką. - Obawiam się, Ŝe pani kwatera nie jest tak wystawna jak pana Humphriesa. - Jestem jego gościem - odparła. - To on płaci rachunki. - Jest pani wielką artystką. Słyszałem o pani. - Dziękuję. - Za mówienie prawdy? To nie jest konieczne. Byłam wielką artystką, rzekła sobie w duchu EWerda. Kiedyś. Dawno temu. Teraz jestem starą kobietą czekającą na śmierć. Głośno powiedziała j ednak: - Widział pan moje prace? - Tylko hologramy - odparł Dorn niskim głosem. - Kiedyś chciałem zobaczyć Pamiętającego na własne oczy, ale... przeszkodziły mi inne sprawy.

- Był pan wtedy Ŝołnierzem? - Tak. Kapłanem zostałem dopiero tutaj. Elverda chciała mu zadać jeszcze parę pytań, ale Dorn zatrzymał się przed nieoznaczonymi drzwiami i otworzył je przed nią. Przez chwilę wydawało jej się, Ŝe wyciąga do niej protezę. Cofnęła się. - Skontaktuję się za jedenaście godzin i pięćdziesiąt sześć minut - rzekł, jakby zauwaŜył jej odruch. - Dziękuję. Odwrócił się, jak maszyna na łoŜysku. - Proszę poczekać - zawołała EWerda. - Proszę powiedzieć, kto jeszcze tu jest? Jest tak cicho. - Nikogo nie ma. Tylko my troje. - Ale... - Ja dowodzę oddziałem ochrony. Rozkazałem pozostałym, Ŝeby wrócili na statek i tam czekali. - A naukowcy? Rodzina poszukiwaczy, którzy znaleźli ten artefakt? - Są na statku pana Humphriesa, na tym, którym pani przyleciała - wyjaśnił. - Pod ochroną moich ludzi. EWerda spojrzała mu w oczy. Jeśli cokolwiek w nich płonęło, nie była w stanie dojść do tego, co to jest. - Jesteśmy tu sami? Dorn skinął powaŜnie głową. - Pani, ja i pan Humphries, który płaci wszystkie rachunki. Ludzka połowa jego twarzy była równie nieruchoma co meta- lowa. EWerda nie potrafiła określić, czy próbuje Ŝartować, czy mówi z goryczą. - Dziękuję - odparła. Odwrócił się, a ona zamknęła drzwi. Jej kwatera składała się z pojedynczego pokoju, w którym było przyjemnie ciepło, ale który nie był wiele większy od jej kajuty na statku, którym przylecieli. EWerda zobaczyła, Ŝe ktoś połoŜył na łóŜku jej skromną torbę podróŜną, a podniszczony, stary komputer do rysowania w wytartym pudle podróŜnym stał na biurku. Popatrzyła na pudło z komputerem, jakby ją o coś oskarŜało. Powinnam była zostawić go w domu, pomyślała. Mały robot uŜytkowy, składający się prawie wyłącznie z lśnią- cego metalicznego cylindra i sześciu błyszczących ramion, złoŜonych jak u modlącej się modliszki, stał cicho w najdalszym kącie. Elverda przyglądała mu się przez chwilę. Przynajmniej był w całości maszy- ną, a nie ludzką istotą, która poddała się samookaleczeniu. Przybrać najpiękniejszą formę we wszechświecie i zmienić się w hybrydę, trawestację ludzkości. Po co to zrobił? śeby być lepszym Ŝołnierzem? Bardziej sprawną maszyną do zabijania? Dlaczego odesłał wszystkich pozostałych? Zastanawiała się, otwierając torbę podróŜną. Gdy niosła swoje przybory toaletowe do wąskiej niszy, która słuŜyła za łazienkę, uderzyła ją nowa myśl. Czy odesłał ich zanim zobaczył artefakt, czy później? Czy on w ogóle go widział? MoŜe... Dostrzegła swoje odbicie w lustrze nad umywalką i zamarła. Kiedyś mówiono o niej, Ŝe wygląda dostojnie jak królowa, bogini z miedzi. Teraz wyglądała na zgaszoną, zasuszoną na kość, jej twarz wyglądała jak geologiczna mapa przedstawiająca zbyt wiele lat Ŝycia, kombinezon kosmiczny wisiał na niej jak na manekinie. Jesteś stara, powiedziała do swego odbicia. Stara, obolała i zmęczona. To była długa podróŜ, powiedziała sobie. Musisz odpocząć. Jakiś głos w jej głowie roześmiał się szyderczo. Przez całą podróŜ do tego kawałka kosmicznej skały nie robiłaś nic, tylko odpoczywałaś. Jesteś gotowa na wieczny odpoczynek, po co zaprzeczasz? dch ouva

Kiedyś' uczyła na Uniwersytecie Selene, a księŜyc był najbliŜ- szym Ziemi miejscem, gdzie mogła przebywać po spędzeniu wielu lat w niskiej grawitacji. Na tyle bliskim planety, gdzie się urodziła, jedynej planety w Układzie Słonecznym, gdzie było Ŝycie i ciepło, jedynego miejsca, gdzie moŜna było przechadzać się w promieniach słońca i czuć, jak jego ciepło przenika przez kos'ci, wąchać Ŝyzną ziemię pielęgnującą jego dar, czuć chłodną bryzę muskającą włosy. Ona jednak odeszła od Ziemi całkowicie. Stała na lodowej grani zamarzniętego oceanu Europy; z orbitującego statku oglądała spię- trzone chmury Jowisza, wirujące i zmieniające kolory; wyrzeźbiła kilometrowego Pamiętającego w skale. Nie była jednak w stanie oglądać wioski, gdzie się urodziła, w miejscu, gdzie uderzały fale Pacyfiku, i patrzeć na białe chmurki przybierające kształty nieist- niejących zwierząt. Jej twórcze Ŝycie od dawna nie istniało. śyła za długo; nie miała juŜ Ŝadnych przyjaciół, i nigdy nie miała rodziny. Jej Ŝycie nie miało juŜ Ŝadnego sensu, Ŝadnego celu poza udawaniem i czekaniem. Odmawiała poddania się kuracji odmładzającej, jaką jej propono- wano. Na uniwersytecie nie zajmowała się juŜ prawdziwą pracą, ale pomaganiem studentom, w których nie wypalił się jeszcze płomień s'wieŜoś"ci i inspiracji. Jej Ŝycie było pełne Ŝalu za rzeczami, których nie udało jej się osiągnąć i z powodu wszystkich niepowodzeń, jakie tylko zdołała sobie przypomnieć. Niepowodzeń w miłos'ci; te były najbardziej gorzkie. Była sławna jako największa artystka w Układzie Słonecznym: ta, która wyrzeźbiła Pamiętającego, twórczyni pierwsze- go olbrzymiego obrazu w jonosferze, Dziewicy Andów. Szanowano ją, ale nie kochano. Czuła się pusta, samotna, bezpłodna. Nie było juŜ nic, na co mogłaby czekać; absolutnie nic. I wtedy w jej Ŝycie wkroczył Martin Humphries. Młodszy o całe pokolenie, sprytny, Ŝywotny, nawet bezwzględny, wpadł do jej aka- demickiej wieŜy z nowiną, Ŝe głęboko, w Pasie Asteroid, odkryto obcy artefakt. - To jakaś' forma dzieła sztuki - powiedział z nieomal rozpacz- liwym podekscytowaniem. - Musi pani tam polecieć i to obejrzeć. Próbując opanować od dawna zapomnianą tęsknotę, która gdzieś się w niej tliła, EWerda zapytała cicho: Cicna wojna - Dlaczego muszę z panem lecieć, panie Humphries? Dlaczego ja? Jestem starą ko... - Jest pani największą artystką naszych czasów - przerwał jej, nie wahając się nawet na mgnienie oka. - Musi pani to zobaczyć! Proszę przestać robić ze mnie idiotę z tą fałszywą skromnością. Jest pani prawie jedyną osobą w całym wirującym Układzie Słonecznym, która zasłuŜyła, Ŝeby to zobaczyć! - Prawie? A kto jeszcze? - spytała. Zamrugał ze zdziwieniem. - Oczywiście, Ŝe ja. I teraz jesteśmy na tej bezimiennej asteroidzie, czekając, aŜ bę- dzie moŜna zobaczyć obce dzieło sztuki. Tylko nas troje. Najbogatszy człowiek w Układzie Słonecznym. Podstarzała artystka, która Ŝyje dłuŜej niŜ trzeba. I Ŝołnierz-cyborg, który wyrzucił stąd wszystkich innych ludzi. On twierdzi, Ŝe jest kapłanem, przypomniała sobie Elverda. Kapłan, który jest w połowie maszyną. ZadrŜała, jakby powiał chłodny wiatr. Ostry brzęczyk przerwał jej rozmyślania. Spoglądając w kie- runku głównej części pomieszczenia EWerda zobaczyła, Ŝe ekran telefonu miga na czerwono w rytm dźwięku. - Telefon! - zawołała. Na ekranie błyskawicznie pojawiła się twarz Humphriesa. - Proszę przyjść do mojej kwatery - oświadczył. - Musimy

porozmawiać. - Proszę dać mi jeszcze godzinę. Muszę... - Natychmiast. Brwi Elverdy wyniośle powędrowały w górę. Czuła, jak uchodzą z niej siły. Kupił sobie prawo do rozkazywania jej. On moŜe ci nawet zakazać dostępu do artefaktu. - Dobrze - przytaknęła. Humphries przechadzał się po pluszowej wykładzinie, gdy wkroczyła do jego kwatery. Zmienił swój kombinezon na luźny, błękitny pulower i kosztowne spodnie z prawdziwego diagonalu. Zasunął za nią drzwi, zatrzymał się przed niską kozetką i spojrzał na nią z powagą. - Czy pani wie, kim jest ten cały Dorn? - Wiem tylko to, co nam powiedział - odparła. - Sprawdziłem go. Moi ludzie na statku mają kompletne do- ssier. To rzeźnik, który przeprowadził masakrę na Poczwarce, sześć lat temu. -On... - Tysiąc sto osób, męŜczyzn, kobiet i dzieci. Wymordowani. To on poprowadził atak. - Powiedział, Ŝe był Ŝołnierzem. - Najemnikiem. Bezwzględnym mordercą. Kiedyś, dawno temu, pracował dla Yamagaty. Poczwarka była habitatem skalnych szczurów. Kiedy jej populacja odmówiła wydania Larsa Fuchsa, Yamagata wysłał go na czele oddziału, który miał przekonać ich do współpracy. Zabił wszystkich. Rozwalił habitat na strzępy i pozwolił im umrzeć. Elverda chwyciła, drŜąc, najbliŜsze krzesło i opadła na nie. Miała wraŜenie, Ŝe z jej nóg uchodzi Ŝycie. - Wtedy nazywał się Harbin. Dorik Harbin. - Sądzono go? - Nie. Uciekł. Znikł. Zawsze sądziłem, Ŝe Yamagata pomagał mu się ukrywać. O wszystkim pomyśleli, zawsze tak robią. Musiał potem zmienić nazwisko. Nikt nie wynająłby rzeźnika, nawet Yamagata. - Jego .twarz... pół ciała... - Elverda poczuła straszną słabość, prawie na granicy omdlenia. - Kiedy to się...? - Pewnie po jego ucieczce. MoŜe to taka próba zamaskowania się. - A teraz pracuje znów dla pana. - Chciała się roześmiać iro- nicznie, ale nie miała siły. - Zwabił nas na ten kawałek skały! Nie ma tu nikogo poza naszą trójką. - Ma pan swoich ludzi na statku. Na pewno przybędą na we- zwanie. - Jego oddział ochrony ma trzymać wszystkich poza nami z dala od asteroidy. On wydał te rozkazy. - MoŜe je pan cofnąć. Pierwszy raz od spotkania Martina Humphriesa zobaczyła nie- pewność na jego twarzy. - Nie jestem pewien - odparł. - Czemu? - spytała EWerda. - Czemu on to robi? - Tego włas'nie zamierzam się dowiedzieć - Humphries podszedł do konsoli telefonu. - Harbin! - zawołał. - Proszę natychmiast przyjść do mojej kwatery. Zsyntetyzowany przez komputer głos odparł natychmiast, na- wet bez mikrosekundy opóźnienia: - Dorik Harbin juŜ nie istnieje. Przekierowuję rozmowę do Dorna. Szare oczy Humphriesa zwęziły się na widok pustego ekranu telefonu. - Dom nie jest w tej chwili dostępny - oznajmił głos telefonu. - Skontaktuje się za jedenaście godzin i trzydzieści dwie minuty. - Co to ma znaczyć, Ŝe Dorn nie jest dostępny? - warknął Hum-

phries w stronę telefonu. - Połącz mnie z oficerem wachtowym na pokładzie Orła Humphriesa. - Łącza zewnętrzne w tej chwili nie działają - odparł telefon. - To niemoŜliwe! - Łącza zewnętrzne w tej chwili nie działają - powtórzył nie- wzruszony głos. Humphries spojrzał na pusty ekran, po czym powoli odwrócił się w stronę Elverdy Apacheta. - Odciął nas. Jesteśmy w pułapce. Sześć lat wcześniej Selene: siedziba Astro Corporation Pancho Lane odchyliła się na swoim rzeźbionym krześle, splatając palce przez oczami, usiłując ukryć podejrzliwość wobec męŜczyzny siedzącego przed jej biurkiem. Jedną z podstawowych rzeczy, jakich nauczyła się przez te wszystkie lata pracy w charakterze szefa Astro Corporation, była kontrola nad emocjami. Kiedyś wstałaby z krzesła, obeszła biurko dookoła, złapała tego łŜącego w Ŝywe oczy sępa za kark i kopnęła go w tyłek, aŜ poleciałby do Nairobi, skąd podobno pochodzi. Ale teraz po prostu siedziała milcząc i czekała, co tamten ma do powie- dzenia. - Sojusz strategiczny przyniósłby nam obojgu korzyści - oświad- czył głębokim, melodyjnym barytonem. - W końcu tutaj, na KsięŜycu, jesteśmy sąsiadami, prawda? Pod względem fizycznym był z niego niezły byczek, przyznała Pancho. Jeśli to on ma być przynętą, to przynajmniej przysłali coś, w co moŜna wbić zęby. Silny, szerokie kości policzkowe, mocna linia szczęki. Ciemne, głębokie oczy, które błyszczały, kiedy się uśmiechał, a robił to często. Błyszczące, białe zęby. Skóra tak czarna, Ŝe prawie fioletowa. Konserwatywny, szary, formalny rozpinany sweter, ale spod niego wyzierała pstrokata, wzorzysta kamizelka i delikatna, Ŝółta koszula, która była rozpięta pod szyją i ukazywała pojedynczy łańcuch z grubego złota. - Wasza baza będzie ponad cztery tysiące kilometrów stąd, w basenie Aitlena. - Tak, oczywiście - odparł, z tym olśniewającym uśmiechem. - Ale nasza baza w Shackleton będzie zaledwie sto kilometrów od elektrowni Astro w Paśmie Malaperta. - Góry Wiecznego Światła - mruknęła Pancho, kiwając głową. Japończycy nazywali je Górami Lśniącymi. Daleko, w pobliŜu księ- Ŝycowego bieguna południowego, było kilka wzniesień tak wysokich, Ŝe ich szczyty cały czas oświetlało słońce. Astro załoŜyła tam elek- trownię słoneczną, blisko złóŜ zamarzniętej wody. - Instalacja, którą tam budujemy, będzie czymś więcej niŜ bazą - dodał przedstawiciel z Nairobi. - Mamy zamiar załoŜyć prawdziwe miasto w kraterze Shackletona, jak Selene. - Naprawdę? - odparła Pancho z nieodgadnionym wyrazem twa- rzy. Kilka minut wcześniej poinformowano ją, Ŝe kolejny frachtowiec Astro zaginął w Pasie; juŜ drugi w ciągu kilku tygodni. Humphries znowu za tym stoi, pomyślała, rozmyślając. Jeśli ten facet nie jest szpiclem Humphriesa, to niech mnie wrzucą do basenu z łajnem. Kolejną waŜną rzeczą, której Pancho się nauczyła, było zachowanie młodzieńczego wyglądu. Kuracje odmładzające były kiedyś kosztowną ekstrawagancją dla gwiazd filmowych, a teraz próŜność stała się czymś powszechnym, szczególnie wśród szaleńczo ambitnych handlarzy władzą w gigantycznych korporacjach. Pancho wyglądała więc fizycznie najakieś trzydzieści lat: wysoka, długonoga, szczupła. Usunęła sobie nawet tatuaŜ z pośladka, bo intrygi rodem z sal konferencyjnych wymagały czasem łóŜkowych manewrów, a ona nie chciała, Ŝeby błąd z młodości stał się podstawą do szeptanych plotek. Nie zrobiła jednak nic ze swoją twarzą, którą uwaŜała za dość pospolitą z wyjątkiem nieszczęsnej, mocno zary-

sowanej, kwadratowej szczęki. Jej jedyne ustępstwo wobec upływu lat polegało na tym, Ŝe nie farbowała swoich krótko przyciętych włosów, gdy całkiem osiwiała. WizaŜy ści powiedzieli jej, Ŝe stanowią piękny kontrast przy jej skórze koloru mokki. Pancho w pewnym stopniu sprzeciwiała się najnowszym trendom w modzie. W tym sezonie nosiło się puchate pulowery i cięŜkie swetry, z wycięciami w strategicznych miejscach, co przyciągało uwagę. Zamiast tego Pancho miała na sobie dopasowany garnitur ze spodniami, który podkreślał jej wzrost i smukłą figurę, oraz elegancką biŜuterię przywie- zioną z asteroid: kolczyki i bransolety. Jej biuro nie było specjalnie duŜe, jak zwykłe korporacyjne apartamenty, ale było urządzone z przepychem: nowoczesne meble i obrazy, które Pancho osobiście zamówiła, oraz ho- lookna przedstawiające scenerię z pół tuzina światów. - Przepraszam, jeśli to pytanie zabrzmi głupio, ale nigdy dotąd nie byłem na KsięŜycu. Czy ta boazeria jest z prawdziwego drewna? - spytał gość z szeroko otwartymi oczami. No, daj spokój, zŜymała się w duchu Pancho, przecieŜ nie jesteś aŜ takim wieśniakiem. - A pani biurko? Czy przyleciało z Ziemi aŜ na KsięŜyc? - W pewnym sensie - odparła obojętnym tonem, zastanawiając się, w jakim stopniu ta naiwność jest udawana. - Nasz dział biotechnologii przysłał ładunek zmodyfikowanych genetycznie bakterii, które produkują celulozę. Tak samo jak drzewa, tylko na poziomie komórkowym. - Rozumiem - odparł niepewnie. - Bakterie wyprodukowały dla pani bioinŜynieryjne drzewo. Pancho skinęła głową. - Sprowadzamy z Ziemi tylko małe robaki, a one same się powielają. - Fantastycznie. Nairobi Industries nie ma działu biotechnologii. W po- równaniu z Astro czy Humphries Space Systems jesteśmy małą firmą. - CóŜ, wszyscy kiedyś zaczynaliśmy od zera - odparła Pancho, zastanawiając się, czy nie brzmi to głupkowato. Jej gość najwyraźniej tego nie zauwaŜył. - A zatem, w zamian za pomoc przy budowie bazy na KsięŜycu proponujemy niezwykłe wejście na rynek afrykański i subkontynentu indyjskiego. Subkontynent indyjski, pomyślała Pancho ponuro. Broń jądrowa, wojna biologiczna; dla biednych durni niewiele juŜ zostało. A Afryka to nadal w duŜym stopniu chaos. - Staramy się takŜe zbudować silne związki z Australią i Nową Zelandią- mówił dalej. - Boją się handlować z Afrykanami, ale widzą okazję do interesu, więc próbują pokonywać uprzedzenia. Pancho skinęła głową. Ten facet to szpicel, nic innego. Ktoś', dla kogo pracuje, jest diabelnie sprytny, Ŝe przysłał z ofertą Murzyna. Myśli, Ŝe mi odbije i nie zauwaŜę zastawionej pułapki. Humphries. To musi być Martin Humphries, pomyślała. Stary Humper poluje na Astro od lat. To jest jego kolejny manewr. I znowu zaczął zestrzeliwać nasze frachtowce. Jakby czytając jej w myślach, przedstawiciel Nairobi dodał konfidencjonalnie, prawie szeptem: - Poza tym, sojusz między naszymi firmami da nam przewagę nad Humphries Space Systems, Ŝe tak powiem. Razem moŜemy odebrać HSS ładny kawałek rynku. Panczo poczuła, Ŝe jej brwi unoszą się w górę. - Ma pan na myśli metale i minerały z asteroid, które kupują korporacje na Ziemi? - Tak. Oczywiście. Ale Selene teŜ importuje duŜo surowców pozyskiwanych przez Humphriesa w Pasie. Jak Pancho wiedziała, wielka walka toczyła się o kontrolę nad zasobami z Pasa Asteroid. Metale i minerały pozyskiwane w Pasie były przetwarzane przez ziemski przemysł, powaŜnie nadszarpnięty

przez klęski naturalne spowodowane przełomem cieplarnianym. - CóŜ - rzekł przedstawiciel Nairobi ze swoim błyszczącym uśmiechem - przecieŜ wszyscy wiemy, Ŝe o to chodzi. Nie wzbudza to w pani zainteresowania? Pancho odwzajemniła uśmiech. - Oczywiście, Ŝe wzbudza - oparła, wspominając dzieciństwo w Zachodnim Teksasie, kiedy to ona i jej rówieśnicy krzyŜowali palce, kiedy pletli jakieś bzdury. - Poświęcamy temu zagadnieniu wiele uwagi, zapewniam pana. - Więc zarekomenduje pani ten sojusz zarządowi? Na jego przystojnej, młodej twarzy dostrzegła zapał. Nadal się uśmiechając, Pancho odparła: - Chciałam o tym trochę pomyśleć, poproszę moich pracowni- ków o przejrzenie danych. A potem, jeśli wszystko będzie w porząd- ku, oczywiście przedstawię problem zarządowi. Prawie rozpromienił się z radości, pomyślała. Ten, kto przysłał tego mięśniaka, nie zrobił tego z powodu jego twarzy pokerzysty. Wstała, a on poderwał się tak niezręcznie, Ŝe przez sekundę Pancho wydawało się, Ŝe podleci pod sufit. Potknął się lekko i musiał chwycić się brzegu biurka, nieprzyzwyczajony do niskiej księŜycowej grawitacji. - OstroŜnie - rzekła z uśmieszkiem. - Tutaj waŜy pan tylko jedną szóstą normalnego ziemskiego cięŜaru. Rzucił jej zawstydzone spojrzenie. - Zapomniałem. ObciąŜone buty wiele nie pomagają. Proszę mi wybaczyć. - śaden problem. Do księŜycowej grawitacji wszyscy muszą się przyzwyczaić. Jak długo zostaje pan w Selene? - Jutro wyjeŜdŜam. - Nie będzie pan rozmawiał z nikim z HSS? - Nie. Pan Humphries ma reputację poŜeracza mniejszych firm i raczej im nie pomaga. A moŜe on wcale nie jest od Humphriesa?, pomyślała Pancho. - Więc przyleciał pan tu tylko po to, Ŝeby zobaczyć się ze mną? Skinął głową. - Ten sojusz jest dla nas bardzo waŜny. Chciałem porozmawiać o tym z panią twarzą w twarz, nie przez wideofon. - Całkiem słusznie - odparła Pancho, obchodząc biurko i wy- konując gest w stronę drzwi. - Szmergla dostaję od tego trzysekun- dowego opóźnienia w łączności. Zamrugał. - Szmergla? To jakiś księŜycowy slang? - We Wschodnim Teksasie tak się mówi na świra. - Pani jest z Teksasu? - Kiedyś byłam. Pancho pozostawała niewzruszona, patrząc, jak próbuje ją wma- newrować w konwersację, która skończy się zaproszeniem na kolację, zanim wyprosi go ze swojego biura. Ładnie pachnie, zauwaŜyła. Jakaś woda kolońska przypominająca cynamon i cierpkie przyprawy. Wreszcie zdobył się na to. -Jak sądzę, ktoś, kto zajmuje takie waŜne stanowisko jak pani, musi mieć bardzo wypełniony kalendarz. 22 Den nuva - Istotnie. Bardzo. - Miałem nadzieję, Ŝe moŜe zjemy dziś razem kolację. Nie znam nikogo innego w Selene City. Zrobiła przed nim przestawienie: wyświetliła swój terminarz na ekranie ściennym. - Jestem umówiona na obiad z moją dyrektor od PR.

Wyglądał na autentycznie zdruzgotanego. - Ach. Rozumiem. Pancho nie mogła się opanować i uśmiechnęła się. - Do licha, mogę z nią pogadać kiedy indziej. Chodźmy na kolację. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Pancho odkryła, Ŝe w łóŜku teŜ jest dobry. A nawet świetny. Ale następnego dnia, kiedy juŜ wracał na Ziemię, Pancho spoŜyła śniadanie składające się z soku pomarańczowego i witaminy C, po czym zadzwoniła z kuchni do swojego dyrektora ochrony i kazała mu gruntownie sprawdzić faceta. Jeśli nie jest od Humphriesa, moŜe ktoś inny chce się wedrzeć na to terytorium. Zachichotała i ruszyła w stronę biura. Zapomniała, jak miał na imię. Szybki statek Nautilus Statek był kiedyś frachtowcem o niemoŜliwej nazwie Światła Lubbock, Ŝeglującym po Pasie Asteroid, odbierającym rudy wyko- pane przez skalne szczury i przewoŜącym je do fabryk na orbicie okołoziemskiej i na KsięŜycu. Lars Fuchs i jego banda obszarpań- ców przejęła statek i nazwała go Nautilus, imieniem fikcyjnej łodzi podwodnej, naleŜącej do mściciela, kapitana Nemo. Przez te wszystkie lata Lars duŜo w statku zmienił. Nadal miał on kształt hantli, wirujących na fulerenowej nici, co zapewniało załodze złudzenie grawitacji. W zewnętrznych zasobnikach nadal mógł prze- wozić tysiące ton rudy. Teraz jednak miał tam pięć potęŜnych laserów, których Fuchs uŜywał jako broni. Był teŜ opancerzony cienką warstwą asteroidowej blachy miedzianej, umieszczonej kilka centymetrów od prawdziwego kadłuba statku, co wystarczyło na sekundę lub nawet więcej absorbować promień podczerwonego lasera. Napęd Nautilusa naleŜał do najpotęŜniejszych w Pasie. Prędkos'ć i zwrotność były dla pirackiego statku waŜne. Na zabałaganionym mostku Fuchs pochylił się nad fotelem pilota i skrzywił na widok odczytu skanera. - To tylko frachtowiec, nic innego - rzekła Amarjagal, jego pilotka. Była potęŜną, spokojną kobietą mongolskiego pochodzenia, która pracowała dla Fuchsa, odkąd uciekł z centrum górniczego na Ceres, wybierając wygnanie i piractwo. - Z modułem załogowym? - warknął Fuchs. Nodon, inŜynier pokładowy, takŜe naleŜał do bandy wyrzutków Fuchsa od początku. Byl chudy jak szczapa, sama skóra i kos'ci, z głową ogoloną na łyso i ceremonialnymi tatuaŜami z blizn w formie spiral na policzkach. Nad ustami miał złowieszczy czarny wąs, a jego ciemne brązowe oczy były wielkie i pełne wyrazu, jakby malowała się w nich dusza. - Moduł załogowy oznacza, Ŝe tam jest Ŝywnos'ć -przypomniał, przyglądając się obrazowi na ekranie. -1 zapasy lekarstw - dodała Amarjagal. -1 jedne, i drugie bardzo by się przydały - rzekł Nodon. Fuchs potrząsnął głową z namysłem. - To moŜe być pułapka. Nikt z załogi nie odpowiedział. Patrzyli na siebie i milczeli. Fuchs miał na sobie czarny pulower i bezkształtne czarne spodnie. Był krępy, o baryłkowatej klatce piersiowej i wyglądał jak niedźwiedź, zwłaszcza, gdy ryczał w złości, a jego gniew był nieprzejednany. Miał szeroką twarz o mocno zarysowanej szczęce, jakby wyrzeźbioną przez nienawiść, z cienkimi, zawsze zaciętymi ustami, głęboko osadzonymi oczami, patrzącymi o wiele dalej, niŜ widzieli inni. Wyglądał jak borsuk albo rosomak, mały, ale piekielnie niebezpieczny. Od prawie dziesięciu lat Lars Fuchs był piratem, renegatem Ŝeglującym przez puste, milczące przestrzenie Pasa, łupiącym statki naleŜące do Humphries Space Systems.

Kiedyś uwaŜał się za najszczęśliwszego człowieka w Układzie Słonecznym. Zakochany student lecący na pierwszą załogową ekspe- 24 tsen dwu dycję do Pasa Asteroid, który potem poślubił najpiękniejszą kobietę, jaką widział w Ŝyciu, Amandę Cunningham. Potem jednak wplątał się w walkę o bogactwa Pasa Asteroid, jeden człowiek przeciwko Martinowi Humphriesowi, najbogatszemu człowiekowi poza Ziemią, i wynajętym zbirom Humphries Space Systems. Kiedy najemnicy HSS wreszcie go osaczyli, Amanda błagała Humphriesa, by darował Larsowi Ŝycie. Humphries był miłosierny, w najokrutniejszy sposób, jaki moŜna sobie wyobrazić. Fuchs został wygnany z Ceres, jedynego stałego osiedla w Pasie, zaś Amanda rozwiodła się z nim i wyszła za Humphriesa. To ona była ceną za Ŝycie Fuchsa. Od tej chwili Fuchs wędrował przez mroczną pustkę Pasa jak Latający Holender, nigdy nie dokując w ludzkich siedzibach, czasem prowadząc poszukiwania na asteroidach leŜących na najdalszych rubieŜach i kopiąc rudy metali i minerałów, które następnie sprzedawał statkom rafineriom. Częściej jednak napadał na frachtowce HSS, jak jastrząb ata- kujący gołębia, pozbawiał je zapasów, a nawet kradł rudę, którą przewoziły, a potem potajemnie sprzedawał innym skalnym szczurom handlującym w Pasie. Powtarzanie sobie, Ŝe jest cierniem w Ŝywym organizmie Humphriesa, było kiepską metodą zachowania szacunku do samego siebie. Na pewno był to niewielki cierń, ale wystarczał Fuchsowi, by pozostać przy zdrowych zmysłach. Choć prawie za- wsze atakował automatyczne bezzałogowe frachtowce lecące z rudą do układu Ziemia/KsięŜyc, czasem jednak atakował statek z załogą. Fuchs nie uwaŜał siebie za mordercę, ale czasem dochodziło do rozlewu krwi. Jak wtedy, gdy zniszczył bazę najemników HSS na Weście. Teraz skrzywił się na widok zbliŜającego się frachtowca z mo- dułem załogowym. - Zapasy nam się kończą - rzekł cicho Nodon, na granicy szeptu. - Nie będą mieli duŜo na pokładzie - odmruknąl Fuchs. - Powinno wystarczyć dla nas i dla reszty załogi na parę tygo- dni. - MoŜe. Moglibyśmy zabrać więcej zapasów ze statku logi- stycznego. Nodon lekko skinął głową. - Pewnie tak. Mimo nazwy, Pas Asteroid był wielkim obszarem pustki między orbitami Marsa i Jowisza, usianym malutkimi, zimnymi, ciemnymi bryłkami metalu i skały, wirującymi dookoła Słońca, resztkami po- zostałymi po stworzeniu Układu Słonecznego. Największa, Ceres, mierzyła zaledwie tysiąc kilometrów s'rednicy. Większość asteroid miała rozmiar kamyków, otoczaków, pyłu. Odpady, pomyślał Fuchs. Strzępy materii, które nigdy nie stały się prawdziwą planetą. Resztki. BoŜe śmieci. Te śmieci były jednak istnym skarbcem dla zdesperowanej ludzkos'ci będącej w potrzebie. Ziemia bardzo ucierpiała wskutek zmiany klimatu, przełomu cieplarnianego, który zaatakował ją nagle i podstępnie, w ciągu paru dziesięcioleci. Lodowce roztopiły się, po- ziom oceanów wzrósł, miasta nadmorskie na całym świecie zostały zalane, globalna sieć energetyczna rozpadła się, setki milionów ludzi straciło dach nad głową, środki utrzymania, a nawet Ŝycie. Tereny rolne wyschły na pył z powodu wiecznej suszy, pustynie skąpały deszcze, potęŜne burze dawały się we znaki przeraŜonym, głodującym uciekinierom na całym świecie. Na dalekich obszarach Pasa Asteroid było mnóstwo metali i mi-

nerałów, surowców, które mogły zastąpić utracone bogactwa naturalne Ziemi. Fabryki budowane na orbicie i na KsięŜycu potrzebowały surowców. Dla znękanej, cierpiącej Ziemi ratunkiem były bogactwa i energia z kosmosu. Fuchs teraz o tym nie myślał. Skupiał się raczej na frachtowcu Ŝeglującym w Pasie, lecącym wolno w stronę Ziemi. - Jeśli na pokładzie jest załoga, dlaczego lecą wolno po elipsie Hohmanna? Czemu nie odpalą napędu fuzyjnego i nie przyspieszą lotu na Ziemię? - MoŜe mają awarię silników - podsunęła Amarjagal, nie odry- wając wzroku od przyrządów. - Nie wysyłali wołania o pomoc. Pilotka nie odezwała się. - Moglibyśmy go wywołać - zaproponował Nodon. -1 dać mu znać, Ŝe lecimy jego tropem? - warknął Fuchs. - Jeśli my go widzimy, to on teŜ nas widzi. - To niech nas wywoła. - Nie wysyła niczego poza normalnym sygnałem śledzenia i namiarem telemetrycznym - rzekła Amarjagal. - Jak się nazywa i gdzie jest zarejestrowany? Pilotka dotknęła klawiatury i na tle obrazu statku pojawiły się dane: John C. Fremont, armator i uŜytkownik: Humphries Space Systems. Fuchs wziął głęboki oddech. - Spadamy stąd - rzekł, łapiąc pilotkę za ramię szeroką dłonią 0 grubych palcach. - Ten statek to pułapka. Amarjagal spojrzała na inŜyniera siedzącego po jej prawej stro- nie, po czym posłusznie wstukała nowe parametry kursu. Nautilus uruchomił silniki fuzyjne i odleciał w głąb Pasa. Na pokładzie statku John C. Fremont Dorik Harbin obserwował ekran radaru na panelu sterowania, wpatrując się swymi błękitnymi jak lód oczami w obraz statku Fuchsa odlatującego gdzieś daleko. Jego oblicze było twarzą wojownika z dawnych lat: wysokie kości policzkowe, wąskie oczy, błyszcząca, ciemna broda łącząca się z grubą, ciemną strzechą włosów nad czołem. Na jego szarym kombinezonie widniało logo HSS, na kieszeni na lewej piersi, a na rękawach i mankietach wyszyto symbole stopnia i funkcji; nosił go jak wojskowy mundur, nieskazitelnie czysty i wyprasowany. W jego oczach barwy lodowca czaiła się udręka. Spał tylko wtedy, gdy juŜ nie mógł utrzymać się na nogach i nawet wtedy musiał brać środki nasenne, by odpędzić czające się w jego duszy koszmary. A teraz o mało się nie uśmiechnął. W przeszłości juŜ parę razy polował na Fuchsa, a ten wyrzutek prawie zawsze mu uciekał. Z jed- nym wyjątkiem, a i tak była wtedy potrzebna cała armia najemników, a Humphries pozwolił Fuchsowi ujść z Ŝyciem. Harbin dowiedział się, Ŝe tak naprawdę chodziło o Ŝonę Fuchsa. Teraz jednak Humphries rozkazał Harbinowi znaleźć Fuchsa 1 zabić. Dyskretnie. W zimnych ciemnościach Pasa, gdzie przez całe miesiące, a nawet lata, nie byłoby wiadomo, Ŝe ktoś zginął. Harbin ścigał swoją zwierzynę sam. Obecność innych ludzi powodowała komplikacje, wywoływała wspomnienia i pragnienia, których wolał uniknąć. Harbin potrząsnął głową, zastanawiając się, co tak naprawdę zamierza Humphries. Lepiej nie wiedzieć, powiedział sobie w duchu. Popełniłeś w Ŝyciu tyle zbrodni, Ŝe wystarczy ci na koszmary do końca Ŝycia. Cudze nie są ci do niczego potrzebne. Selene: Święto Zimowego Przesilenia Było to najwaŜniejsze wydarzenie towarzyskie roku. KaŜdy, kto cokolwiek znaczył w Selene City, był zaproszony, a kaŜdy, kto był zaproszony, ładnie się ubierał i przybywał na przyjęcie. Douglas

Stavenger, potomek rodziny, która dała początek księŜycowemu narodowi, przyprowadził Ŝonę. Ambasador Globalnej Rady Ekono- micznej, która pod kaŜdym względem - z wyjątkiem nazwy - była ziemskim rządem, przyprowadził dwie z czterech swoich Ŝon. Pancho Lane, szefowa konkurencyjnej Astro Corporation, przyszła sama. No- buhiko Yamagata, szef gigantycznej japońskiej korporacji, specjalnie w tym celu przyleciał do Selene. Nawet Wielki George Ambrose, kędzierzawy rudzielec, który przewodził skalnym szczurom z Ceres, przyleciał swoim szybkim statkiem aŜ z Pasa, by być na przyjęciu boŜonarodzeniowym Martina Humphriesa. Na zaproszeniach określano je jako Święto Zimowego Przesilenia, by nie urazić muzułmanów, buddystów, hinduistów i zatwardziałych ateistów, jacy znaleźli się na liście zaproszo- nych. Niektórzy z chrześcijańskich konserwatystów narzekali na brak szacunku, ale Martin Humphries przecieŜ nigdy nie udawał wierzącego. Wielki George narzekał, z kuflem piwa w obu łapach wielkich jak bochny, Ŝe w jego rodzinnej Australii ten dzień zapo- wiadał dopiero zimowe ciemności, a nie coraz dłuŜsze dni, które prowadziły do wiosny. Jednym z powodów, dla których wszyscy stawiali się w komple- cie, była iście królewska willa Humphriesa na najgłębiej połoŜonym poziomie Selene City. Rzadko zapraszał kogokolwiek do swojego UCH LJ\J\a. dworzyszcza, więc to ciekawość zwabiła większą liczbę z tych setek gości niŜ pogoń za dobrą świąteczną zabawą. Teoretycznie rozległy dom z płaskim dachem naleŜał do centrum badawczego trustu Humphriesa. Była to oczywiście fikcja, pomnik sprytu Martina Humphriesa. Pozbawiona powietrza powierzchnia KsięŜyca była naraŜona na róŜnice temperatur rzędu czterystu stopni Fahrenheita między cieniem a słońcem, skąpana w twardym promieniowaniu Słońca i przestrzeni kosmicznej, bombardowana nieustannym deszczem mikroskopijnych meteoroidów. Osiedla ludzkie zbudowano więc pod powierzchnią, a im głębiej było połoŜone dane lokum, tym bardziej było prestiŜowe i kosztowne. Humphries zbudował swój dom w najgłębszej grocie pod pierwotną Bazą KsięŜycową, siedem poziomów pod powierzchnią. ZałoŜył tam olbrzymi ogród, który wypełniał grotę uderzającą do głowy wonią róŜ i bzów, nawadnianych wodą produkowaną z tlenu i wodoru wydobywanego ze skał na powierzchni KsięŜyca, oświetla- nych długimi lampami o szerokim widmie świetlnym symulującym światło Słońca. Powierzchnia ogrodu przekraczała nieco kilometr kwadratowy, dziesięć hektarów. Utrzymanie tego niesamowitego raju kosztowało fortunę, z pretensjonalnymi, wiecznie kwitnącymi azaliami i piwoniami, z olchami i brzozami o białej korze, z wdzięcz- nymi gałęziami uroczynu. Kwitnące krzewy białych i róŜowych gardenii dorównywały wzrostem drzewom. Humphries załoŜył trust badawczy w celu finansowania tego ogrodu, a nawet zmusił rząd Selene do zaakceptowania nieco absurdalnego uzasadnienia, Ŝe jest to długoterminowy projekt badawczy dotyczący sztucznej ekologii na KsięŜycu. Tymczasem w rzeczywistości Humphries po prostu chciał mieszkać na KsięŜycu, jak najdalej od zrzędliwego ojca i targanej burzami powierzchni ojczystej planety. Zbudował więc sobie dwór pośrodku podziemnego Edenu; którego połowę zajmowały laboratoria badawcze i warsztaty botaniczne, a drugą - wystawny dom, w którym mieszkał tylko Martin Humphries. Mieszkalna połowa willi była na tyle duŜa, Ŝe mogła pomieścić setki gości. Większość zresztą zmies'ciła się w olbrzymim salonie, zaś inni spacerowali po eleganckiej jadalni, galerii obrazów i patio na zewnątrz.

Pancho ruszyła prosto do baru wbudowanego w wypełnioną ksiąŜkami bibliotekę, gdzie znalazła Wielkiego George' a Ambrose' a, z oszronionym kuflem w ręce, pogrąŜonego w dyskusji ze zgrabną, krótko ostrzyŜoną blondynką. George odruchowo owijał wokół palca wolnej ręki kołnierzyk koszuli i widać było, jak nieswojo czuje się w smokingu. Ciekawe, kto mu zawiązał muszkę, pomyślała Pancho. MoŜe to taka przypinana. Uśmiechając się złośliwie, Pancho przecisnęła się przez rozplot- kowany tłum i zamówiła bourbona z piwem imbirowym u jednego z trzech barmanów o zaaferowanym wyrazie twarzy. Słyszała wokół siebie szum dziesiątków rozmów, śmiechy, dzwonienie kostek lodu w szklankach, wszystkie te odgłosy wypełniały wielkie pomieszcze- nie z sufitem wyłoŜonym belkami. Pancho oparła się łokciami o bar i poszukała w tłumie wzrokiem Amandy. - Hej, Pancho! - Wielki George wyplątał się z objęć blondynki i przepchnął w jej stronę, a tłum rozstępował się przed nim jak Ŝa- glówki pierzchające przed supertankowcem. - Co tam słychować, stara kumpelo? - spytał George swoim zadziwiająco wysokim, słodkim tenorem. Pancho zaśmiała się. Pnąc się po śliskich stopniach korporacyjnej drabiny w Astro włoŜyła duŜo wysiłku w zgubienie swojego akcentu z Zachodniego Teksasu, a tymczasem akcent George' a stał się jeszcze cięŜszy od chwili, gdy widziała go ostatni raz. - Niezła impreza, nie? - próbowała przekrzyczeć hałasujący tłum. George pokiwał głową z entuzjazmem. - W tym pokoju jest tyle kasy, Ŝe wystarczyłoby na sfinansowa- nie wycieczki na Alfę Centaura. -1 z powrotem. - Co u ciebie, Panch? - Nie mam powodów do narzekań - skłamała, nie chcąc rozma- wiać o ginących frachtowcach. - A co tam u skalnych szczurów? - Zamknęliśmy ostatni magazyn na Ceres - odparł. - Teraz wszystko jest juŜ na Poczwarce. 30__________________________________^.. ^.» - Skończyliście wreszcie habitat? - E, nigdy go nie skończymy. Cały czas coś dorabiamy, tu zawiesimy, tam dokleimy. Ale nie musimy juŜ mieszkać w kurzu na dole. I mamy przyzwoitą grawitację. Nadal przeszukując tłum wzrokiem, Pancho spytała: - Cale jedno g7 - Jedną szóstą, jak tu. Wystarczy, Ŝeby kości produkowały wapń, i takie tam. - Widziałeś Mandy? Brodata twarz George'a skrzywiła się w grymasie. - Panią Humphries? Nie. Ani śladu. Pancho zauwaŜyła w głosie rudzielca cień potępienia. Jak większość skalnych szczurów nienawidził Martina Humphriesa. MoŜe ma Ŝal do Amandy, Ŝe wyszła za Humphriesa, zastanawiała się Pancho. Zanim jednak spytała go o to, Humphries pojawił się w drzwiach prowadzących do salonu, z Amandą u boku, którą prowadził za nadgarstek. Była nieziemsko piękna, w białej sukni bez rękawów, opadającej aŜ do ziemi miękkimi fałdami. Mimo jej luźnego kroju wszyscy wi- dzieli, Ŝe Amandą jest najpiękniejszą kobietą w Układzie Słonecznym, pomyślała Pancho: lśniące blond włosy, twarz, która zawstydziłaby nawet Helenę trojańską, figura, która wprawiała męŜczyzn, a nawet wiele kobiet, w niemy zachwyt. Uśmiechając się lekko, Pancho zauwaŜyła, Ŝe włosy Amandy ułoŜono tak, iŜ wyglądała na centy- metr wyŜszą od Humphriesa, mimo wkładek, jakie on zawsze nosił

w butach. Kiedy Pancho poznała Humphriesa, ponad dziesięć lat temu, miał okrągłą, nalaną twarz, miękkie ciało, niewielki brzuszek. Ale miał twarde, przeszywające oczy jak szare odłamki krzemienia umieszczone pośrodku pustej twarzy. Odkąd oŜenił się z Amandą, stał się smuklejszy, prostszy, rysy mu się wyostrzyły. Pancho doszła do wniosku, Ŝe korzystał z nanoterapii; operacje plastyczne stały się zbędne, skoro moŜna zmusić nanomaszyny, by naciągnęły mięśnie, wygładziły skórę, zlikwidowały zmarszczki. Tylko te szary oczy pozostały niezmienione: brutalne i bezlitosne. - Czy mogę prosić o uwagę? - zawołał Humphries silnym barytonem. Wszyscy zamilkli i odwrócili się w kierunku gospodarza i go- spodyni. Us'miechając się szeroko, Humphries oznajmił: - Czy moŜecie na chwilę oderwać się od baru? Amanda i ja chcielis'my cos' ogłosić. Gos'cie posłusznie ruszyli w stronę salonu. Pancho i George ociągali się chwilę przy barze, aŜ dołączyli do pozostałych. George nawet odstawił swój kufel. Salon wypełnił tłum kobiet w wykwint- nych sukniach i olśniewającej biŜuterii oraz męŜczyzn w formalnych czarnych strojach. Pawie i pingwiny, pomyślała Pancho. Tylko Ŝe kobiety to pawie. Salon był wielki, ale Pancho poczuła się nieswojo w obecności tylu stłoczonych ludzi, choć byli tak dobrze ubrani. Skrzywiła się, czując woń perfum zmieszaną z wonią potu. Humphries poprowadził Amandę do fortepianu stojącego po- środku, po czym wspiął się na taboret. Amanda stała na podłodze obok niego, uśmiechała się, ale Pancho widziała, Ŝe czuje się niezręcznie; wyglądała na nieszczęśliwą, prawie przeraŜoną. - Drodzy przyjaciele - zaczął Humphries. Przyjaciele, teŜ mi coś, pomyślała Pancho. On nie ma przyjaciół, tylko ludzi, których kupuje albo zastrasza. - Cieszę się, Ŝe was tu wszystkich widzę. Mam nadzieję, Ŝe dobrze się bawicie. Jakiś lizus zaczął klaskać i po chwili klaskał cały tłum. Nawet Pancho im zawtórowała. Humphries uśmiechnął się i usiłował przybrać skromny wyraz twarzy. - Tak się cieszę - rzekł. - Jestem taki szczęśliwy, Ŝe mogę się z wami podzielić dobrą nowiną - zawahał się na moment, napawa- jąc niecierpliwością tłumu. - Amanda i ja spodziewamy się syna. Nie znamy jeszcze dokładnej daty porodu, ale nastąpi to gdzieś pod koniec sierpnia. Kobiety zagruchały słodko, męŜczyźni wznieśli kilka okrzyków, po czym wszyscy zaczęli klaskać i wykrzykiwać gratulacje. Pancho była na tyle wysoka, Ŝe widziała wszystko ponad głowami tłumu. Nie spuszczała wzroku z Amandy. Mandy uśmiechała się, ale w tym uśmiechu nie było ani śladu szczęścia. Tłum utworzył zaimprowizowaną kolejkę do składania gratulacji i kaŜdy gość podchodził do Humphriesa i przyszłej matki, by uścisnąć im dłonie. Kiedy przyszła kolej na Pancho, ta dostrzegła w oczach Amandy, błękitnych jak porcelana, pustkę i rozpacz. Znała Amandę z lat, gdy razem pracowały jako astronautki dla Astro Corporation. Pancho była przy tym, jak Mandy poznała Larsa Fuchsa, a potem przy jego oświadczynach. Były starymi przyjaciół- kami od serca - dopóki Amanda nie wyszła za Humphriesa. Przez ostatnie osiem lat widywała Mandy rzadko i nigdy samą. - Gratulacje, Mandy - rzekła Pancho obejmując jej dłoń swoimi dwoma. Ręka Amandy była zimna i Pancho poczuła, jak drŜy. - Mnie teŜ pogratuluj, Pancho -rzekł Humphries, radosny i roz-

promieniony. - Będę ojcem. Beze mnie by się to nie udało. - Jasne - rzekła Pancho puszczając dłoń Amandy. - Gratulacje. Dobra robota. Chciała zapytać, dlaczego zajęło im to aŜ osiem lat, ale ugryzła się w język. Chciała powiedzieć, Ŝe zapłodnienie kobiety nie jest jakąś skomplikowaną pracą, ale teŜ udało jej się powstrzymać. - A teraz mam juŜ wszystko, co jest mi do szczęścia potrzebne - rzekł Humphries, trzymając dłoń Amandy gestem posiadacza. - Z wyjątkiem Astro Corporation. Czemu nie przejdziesz z honorami na emeryturę, Pancho, i nie wpuścisz mnie na naleŜne mi miejsce prezesa zarządu Astro? - MoŜesz sobie pomarzyć, Martin - mruknęła Pancho. Uśmiechając się radośnie, Humphries rzekł: - To będę musiał znaleźć jakiś inny sposób na przejęcie kontroli nad Astro. - Po moim trupie. Humphries uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Pamiętaj, Ŝe to ty powiedziałaś, nie ja, Pancho. Pancho zmarszczyłabrwi, zostawiła ich i wmieszała się w tłum, ale nie spuszczała Amandy z oczu. Gdybym tylko mogła porozmawiać z nią na osobności, bez wiszącego na niej Humpera... W końcu zobaczyła, Ŝe Amanda uwalnia się od męŜa i idzie w stronę schodów prowadzących do jej sypialni. Wyglądała, jakby wychodziła cichaczem, uciekała. Pancho przemknęła do kuchni obok zapracowanej, narzekającej słuŜby, która juŜ zaczęła zmywać talerze i szkło, po czym pobiegła tylnymi schodami. Pancho wiedziała, gdzie znajdował się główny apartament. Osiem lat temu, zanim Mandy wyszła za Fuchsa i Humphries intensywnie się do niej zalecał, Pancho włamała się do willi Humphriesa i poszperała tam jako szpieg przemysłowy na rzecz Astro Corporation. Słysząc hałas gos'ci z dolnej kondygnacji, przemknęła korytarzem na piętrze i przez otwarte drzwi do salonu przylegającego do głównej sypialni. Przytrzymując swoją długą spódnicę, Ŝeby nie szeleściła, Pancho weszła do sypialni i rozejrzała się. Amanda była w łazience. Pancho widziała jej odbicie w wielkim lustrze przez otwarte drzwi łazienki; stała przy umywalce, trzymając małą buteleczkę z pigułkami. Cała sypialnia była wyłoŜona lustrami, były na ścianach i na suficie. Ciekawe, czy Humper nadal ma kamery za lustrami, zastanowiła się Pancho. - Hej, Mandy, jesteś tam? - spytała, wchodząc do wyłoŜonego grubym dywanem pomieszczenia. Amanda drgnęła, zaskoczona. Upuściła buteleczkę z pigułkami, którą trzymała w ręce. Spadły do umywalki i na podłogę jak minia- turowa burza gradowa. - O rany, przepraszam - rzekła Pancho stając w otwartych drzwiach łazienki. - Nie chciałam cię wystraszyć. - Nie szkodzi, Pancho - odparła Amanda, głosem równie drŜącym jak jej dłonie. Zaczęła zbierać pigułki z umywalki i pró- bowała włoŜyć je z powrotem do buteleczki. Co druga wypadała jej spomiędzy palców. Pancho uklękła i zaczęła zbierać owalne, czerwone jak krew pastylki. Nie było na nich Ŝadnej nazwy. - Co to jest? - spytała. - Coś specjalnego? Opierając się o umywalkę, próbując odzyskać panowanie nad sobą, Amanda odparła: - Cos'jak środki uspokajające. - Potrzebujesz ich? - Od czasu do czasu - rzekła Amanda. Pancho wyjęła buteleczkę z drŜących rąk Amandy. Nie było na niej naklejki. - Nie potrzeba ci tego gówna - mruknęła Pancho. Przeszła obok

Amandy i zaczęła wrzucać pastylki do toalety. - Nie! - wrzasnęła Amanda, wyrywając butelkę z rąk Pancho. -Nie waŜ się! - Mandy, to paskudztwo ci nie pomoŜe. Łzy napłynęły do oczu Amandy. - Nie mów mi, co mi pomoŜe. Nie wiesz tego. Nie masz o ni- czym pojęcia. Pancho spojrzała w jej zaczerwienione oczy. - Mandy, to ja, poznajesz mnie? Mnie moŜesz powiedzieć, co cię dręczy. Amanda potrząsnęła głową. - Nie chcesz wiedzieć, Pancho. Naprawdę. Zakręciła buteleczkę, a udało jej się to dopiero za trzecim razem, po czym otworzyła apteczkę nad urny walką, by schować tam butelkę. Pancho dojrzała, Ŝe cała apteczka jest wypełniona podobnymi butelkami. - Rany, masz tu niezłą aptekę. Amanda milczała. - Potrzebne ci to wszystko? - Od czasu do czasu - powtórzyła Amanda. - Ale po co? Amanda zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech, drŜąc. - Bo mi pomaga. -W czym? - Kiedy Martin domaga się przedstawień specjalnych - rzekła tak cicho, Ŝe Pancho prawie jej nie słyszała. - Kiedy zaprasza inne kobie- ty, Ŝeby pomogły nam w łóŜku. Kiedy chce, Ŝebym brała afrodyzjaki, aby bardziej reagować na niego i na jego przyjaciół. Wiesz, niektórzy to gwiazdy filmowe. Rozpoznałabyś ich, Pancho. Są sławni. Pancho poczuła, jak opada jej szczęka. - A kiedy Martin przyprowadza jednego albo dwóch swoich dziwnych przyjaciół, Ŝeby do nas dołączyli, naprawdę potrzebuję prochów, Ŝeby to przetrwać. I do oglądania tych filmów, jakie wy- świetla na suficie. I Ŝeby próbować zasnąć i nie widzieć przed oczami w kółko tych strasznych, potwornych scen... Amanda szlochała, łzy płynęły jej po policzkach, dalszych słów nie dało się juŜ zrozumieć. Pancho objęła ją swoimi długimi ramionami i przytuliła mocno. Nie wiedziała, co powiedzieć, więc tylko szeptała: >- Cicho, cicho. Wszystko będzie dobrze, Mandy. Zobaczysz. Wszystko będzie dobrze. Po kilku minutach Amanda odsunęła ją lekko. - Nie widzisz, co się dzieje, Pancho? Nie rozumiesz? On zabije Larsa, jeśli nie będę go zadowalać. Jestem pod jego całkowitą kon- trolą. Nie ma dla mnie ucieczki. Pancho nie znalazła na to Ŝadnej odpowiedzi. - Dlatego zgodziłam się na dziecko, Pancho. Powiedział, Ŝe jeśli urodzę syna, przestanie się bawić w te seksualne gry. Będę musiała rzucić prochy. JuŜ zaczęłam detoks. - Ciekawe, co sieci informacyjne dałyby za tę historię - mruk- nęła Pancho. - Nie moŜesz! Nie wolno ci! - w załzawionych oczach Amandy pojawiło się przeraŜenie. - Powiedziałam ci tylko... Pancho złapała ją za drŜące ramiona. - Hej, to ja, pamiętasz? Jestem twoją przyjaciółką, Mandy. Nic nie wyjdzie poza te drzwi. Amanda patrzyła na nią. - Nawet gdyby miało to uratować Astro od przejęcia przez Humpera. To jest tylko między tobą a mną, Many. Nikim więcej. Na zawsze. Amanda pokiwała powoli głową. - Ale coś ci powiem. Mam ochotę zejść na dół i walnąć tego nadę-

tego skurwiela tak, Ŝeby juŜ nigdy nie był w stanie się uśmiechnąć. Amanda powoli potrząsnęła głową. - Gdyby to było takie proste, Pancho. Gdyby to tylko było takie proste. W pokoju zadzwonił telefon. Amanda wzięła głęboki oddech i podeszła do łóŜka. Pancho zamknęła drzwi od łazienki, chowając się przed kamerą telefonu. 36 DCII DUVtt - Odbierz - rzekła Amanda. Pancho usłyszała zirytowany głos: - Ile jeszcze masz zamiar tam siedzieć? Niektórzy gos'cie juŜ wychodzą. - Zaraz zejdę na dół, Martinie. Amanda wróciła do łazienki i zaczęła poprawiać makijaŜ. Jeśli nawet Humper zauwaŜy, Ŝe płakała, pomyślała Pancho, to nie ma to dla niego większego znaczenia. I wtedy przyszła jej do głowy nowa myśl. Gdyby Lars o tym wie- dział, zabiłby Humphriesa. WyrŜnąłby wszystkie armie w Układzie Słonecznym, Ŝeby dopaść Humphriesa i poderŜnąć mu gardło. Selene: Apartament Hotelu Luna Ten nocy Pancho nie mogła zasnąć. Wędrowała po pokojach swojego apartamentu mieszkalnego, a w jej głowie kłębiły się myśli 0 Amandzie i Humphriesie. Całe lata zajęło Pancho zrozumienie, Ŝe jako członek zarządu jednej z największych korporacji w Układzie Słonecznym, moŜe so- bie pozwolić na luksusy. Stało się to dopiero wtedy, gdy jej młodsza siostra odleciała na pięcioletnią wyprawę na Saturna; dopiero wtedy zrozumiała: Sis ma własne Ŝycie, nie jestem juŜ za nią odpowiedzialna. Mogę zacząć Ŝyć, jak tylko zechcę. Zmieniła swój styl Ŝycia w minimalnym stopniu. W jej garde- robie pojawiły się lepsze rzeczy, choć nie wykwintne. Nie stała się bywalczynią przyjęć; nigdy nie wspominano o niej w brukowcach. Prawie kaŜdą chwilę na jawie poświęcała pracy dyrektora wykonaw- czego Astro Corporation, nadal spędzała mnóstwo czasu w fabrykach 1 laboratoriach badawczych, i równie duŜo w salach konferencyjnych. Znała kaŜdego szefa działu i licznych kierowników niŜszego szczebla po imieniu, jak kumpli z knajpy. Jedyną widoczną zmianą było jej mieszkanie. Przez całe lata Pancho mieszkała z siostrą w dwóch przylegających dwupokojo- wych modułach mieszkalnych na trzecim poziomie Selene. Kiedy podróŜowała na Ziemię, mieszkała w apartamentach firmowych. Gdy jej siostra odleciała, przez kilka miesięcy Pancho doznawała uczucia samotności, zdradzona przez siostrę, którą wychowała od niemowlęctwa - i to dwukrotnie, bo Sis umarła i przez całe lata była przechowywana w krionicznym sarkofagu, zaś Pancho jej doglądała i czekała na lekarstwo na raka, który odebrał jej pierwsze Ŝycie. Kiedy Sis przywrócono do Ŝycia z kąpieli w ciekłym azocie, Pancho musiała ją znów uczyć chodzić, korzystać z toalety, mówić i Ŝyć, jak osoba dorosła. A potem mała odleciała na Saturna z grupą naukowców i ich personelem pomocniczym, zaczynając drugie Ŝycie jako niezaleŜna osoba, jak najdalej od swojej starszej siostry. W końcu Pancho zrozumiała, Ŝe teraz ona teŜ moŜe Ŝyć jak osoba niezaleŜna, więc zaszalała po raz pierwszy w Ŝyciu. Wynajęła kilka pokoi w chylącym się ku upadkowi Hotelu Luna i sprowadziła wykonawców, którzy zburzyli s'ciany i stropy tworząc obszerny, no- woczesny apartament z wysoko połoŜonymi sufitami, który doskonale pasował do jej osobowos'ci. Pomieszczenia o podwójnej wysokości były specjalnym luksusem; nikt w Selene nie miał takiej przestrzeni, nawet Martin Humphries w swojej okazałej rezydencji. Niektórzy mówili, Ŝe próbuje pokazać Humphriesowi, iŜ ona

teŜ moŜe Ŝyć w bogactwie. Ta myśl nigdy nie przyszła Pancho do głowy, po prostu podjęła decyzję o budowie domu swoich marzeń, a marzenia te były liczne i zróŜnicowane. W kaŜdym pomieszczeniu ściany, sufity i podłogi zostały po- kryte inteligentnymi ekranami. Pancho mogła zmieniać dekorację, nastrój, a nawet zapach w pokoju, dotykając przycisku lub wydając polecenie. Mogła Ŝyć w pałacu kalifa Bagdadu, na szczycie wieŜy Eiffela albo w głębi pachnącego lasu sosnowego kanadyjskich Gór Skalistych, albo nawet na pokrytej kurzem prerii ojczystego Zachod- niego Teksasu. Tej nocy jednak spacerowała po pustej, pokrytej bliznami po- wierzchni KsięŜyca, którą pokazywały w czasie rzeczywistym kamery w kraterze Alphonsus: cichej, pozbawionej powietrza, z lśniącą nie- biesko-białą Ziemią, zwieszającą się na tle upstrzonego gwiazdami czarnego nieba. Mandy nie chce, Ŝeby Lars się dowiedział, co się z nią dzieje, doszła wreszcie do wniosku Pancho, bo wtedy oszalałby i próbowałby zabić Humphriesa, a ludzie HSS zlikwidowaliby Larsa przy pierwszej próbie zbliŜenia się do niego. Zatrzymała się i popatrzyła na ciemne, nierówne dno krateru Alphonsus, pokryte malutkimi kraterami i pocięte bruzdami. MoŜe właśnie tego chce Humphries. Obiecał Mandy, Ŝe nie będzie próbował zabić Fuchsa, jeśli Mandy za niego wyjdzie, ale teraz tak zatruwa jej Ŝycie, Ŝeby Lars próbował ją ratować i dał się zabić. To zupełnie w stylu Humpera. Zmuszenie kogoś, Ŝeby tańczył, jak mu zagra. Nie będzie ścigał Larsa; zmusi go, Ŝeby sam do niego przyszedł. Ciekawe, co zrobi Lars, kiedy się dowie, Ŝe Mandy jest w ciąŜy? Czy to wystarczy, Ŝeby go sprowokować? Czy właśnie po to Hum- phries zmusił Mandy do zajścia w ciąŜę? PrzecieŜ on juŜ ma jednego syna, juŜ przekazał swoje geny. Ludzie plotkują, Ŝe to jego klon, na litość boską. Po co mu więc następny syn? śeby zabić Larsa, odpowiedziała sobie Pancho. Co ja powinnam z tym zrobić? Czy w ogóle coś powinnam robić? Ostrzec Larsa? Próbować pomóc Mandy, pokazać jej, Ŝe ma kogoś, komu moŜe zaufać? Albo trzymać się z dala od tego całego bałaganu. Pancho patrzyła na zniszczony, wystrzępiony pierścień skał ota- czający krater Alphonsus. Wygląda tak, jak ja się czuję, powiedziała do siebie. ZnuŜona. Doświadczona przez los. Co powinnam zrobić? Nie myśląc o tym, zawołała: - Schemat dekoracji, głęboki kosmos. Powierzchnia KsięŜyca nagle znikła. Pancho znalazła się pośrod- ku pustej przestrzeni, otoczona gwiazdami, lśniącymi mgławicami i wirującymi galaktykami w czarnej nieskończoności. - Okolica Saturna - zawołała. Przed jej oczami pojawiła się otoczona pierścieniami planeta, unosząca się w pustce, piękna, ciesząca oko, spłaszczona na końcach sfera w delikatnych pastelowych kolorach, z przeraŜająco białymi pierścieniami pośrodku. Właśnie tam jest Sis, pomyślała Pancho. Setki milionów kilo- metrów stąd. Nagle potrząsnęła głową, jakby chciała się pozbyć tego obra- zu. (jicna wujuct___________________________________o^ - Wersal, sala lustrzana - powiedziała i znalazła się we francu- skim pałacu, patrząc na własne odbicia. Co powinnam zrobić w sprawie Mandy, powtarzała sobie. I nagle uderzyła ją nowa myśl: a co ja chcę zrobić? Ja. Ja sama. Co;'a chcę zrobić? Kiedyś Pancho była nieokrzesaną astronautką, która podejmowa-

ła trudniejsze wyzwania niŜ inni i grała ostrzej od kolegów. Kiedy jej siostra zachorowała na raka, tyle lat temu - Pancho Ŝyła dla innych. Dla siostry. I wtedy pojawił się Dan Randolph, zatrudnił ją jako astronautkę, a na łoŜu śmierci przekazał jej swoje udziały w Astro Corporation. Odtąd toczyła wojnę w imieniu Dana, walczyła o zacho- wanie Astro w całości, o uczynienie jej zyskowną firmą, o trzymanie jej z dala od pazernych łap Humphriesa. A teraz doszła Amanda. A co ze mną, myślała. Kim chcę być, gdy dorosnę? Przyjrzała się swojemu odbiciu w najbliŜszym lustrze i zobaczy- ła, poza sięgającą ziemi balową spódnicą i bluzką z błyszczącej lamy, poza skutkami kosmetycznych terapii, niezgrabną, tyczkowatą czarną dziewczynę z Ameryki, z Zachodniego Teksasu, która nadal tkwiła pod tą kosztowną fasadą. Czego chcesz od Ŝycia, dziewczyno? Jej odbicie potrząsnęło głową. To bez znaczenia. Odziedziczy- łaś po Danie Randolphie obowiązki. Spoczywają na twoich barkach. Mandy, Humphries, a nawet ten chłoptaś z Nairobi Industries, oni wszyscy są częścią tej gry. Czy ci się to podoba, czy nie. Nie ma znaczenia, czego ty chcesz. Przynajmniej dopóki ta gra się nie skończy, w taki czy inny sposób. Zwłaszcza teraz, kiedy Humper znowu zaczyna dobierać się do Astro. Ponownie wypowiedział jej wojnę. Myślałam, Ŝe wszystko skończyło się osiem lat temu, ale Humphries nie zapomina. Trzeci frachtowiec w ciągu paru tygodni, zgodnie z porannym raportem. Jak dotąd napada tylko na statki bezzałogowe, ale to dopiero początek. Sonduje mnie, czeka na moją reakcję. I nie chodzi tylko o Humphriesa, przypomniała sobie Pancho, idąc wolno wyłoŜonym lustrami korytarzem. Chodzi o cały ten prze- klęty świat. Ziemia zaczęła wracać do formy po przełomie cieplar- nianym. Surowce z Pasa są tak tanie, Ŝe gospodarka znów zaczyna rozkwitać. Jeśli jednak Humphries przejmie całkowitą kontrolę nad Pasem, podniesie ceny według swego widzimisię. On dąŜy do mo- nopolu. Chce zbudować dla siebie pieprzone imperium. Masz obowiązki, powiedziała do swojego odbicia w lustrze. Nie masz czasu na uŜalanie się nad sobą. - Akropol - wydala polecenie i poszła w stronę sypialni po- między rzędami smukłych kolumn, z rozpościerającymi się w dole staroŜytnymi Atenami, w gorącym letnim słońcu pod błękitnym niebem bez jednej chmurki. W sypialni odbyła dwie rozmowy telefoniczne; jedną z firmą inwestycyjną z Nowego Jorku, której zawsze uŜywała przy spraw- dzaniu potencjalnych partnerów w interesach albo rywali; druga była telefonem prywatnym do Wielkiego George'a Ambrose'a. Zdziwiła się, gdy syntetyzowany głos poinformował ją, Ŝe George Ambrose juŜ opuścił Selene; leciał na Ceres. - Znajdź go, gdziekolwiek jest - warknęła Pancho do telefonu. - Muszę z nim pogadać. Ziemia: klasztor Chota, Nepal Pierwszą rzeczą, jaką zrobił Nobuhiko Yamagata po powrocie na Ziemię z przyjęcia u Humphriesa były odwiedziny u jego czcigod- nego ojca, co oznaczało nocny lot firmowym samolotem do Patny nad Gangesem, a potem nuŜący lot wiropłatem na zaśnieŜone stoki Himalajów. Saito Yamagata załoŜył Yamagata Corporation u zarania ery kosmicznej i uczynił z niej jednego z najpotęŜniejszych gigantów przemysłowych na świecie. To dzięki wizji Saito zbudowano pierwsze energetyczne satelity słoneczne i załoŜono fabryki na orbicie oko- łoziemskiej. To Saito pomagał naleŜącej do Dana Randolpha Astro Corporation w dawnych, pionierskich czasach, gdy ludzkość dotarła zaledwie na powierzchnię KsięŜyca. Kiedy Nobuhiko był jeszcze młodym człowiekiem, który dopiero zaczynał poznawać zawiłości korporacyjnej polityki i potęgi, Saito

zachorował na nieoperacyjnego raka mózgu. Zamiast poddać się losowi ze stoickim spokojem, Yamagata ojciec kazał się zamrozić, zakonserwować w ciekłym azocie do chwili, aŜ postępy medycyny będą na tyle zaawansowane, Ŝe będzie moŜna usunąć guz nie uszka- dzając mózgu. Młody Nobu zarządzał Yamagata Corporation, gdy efekt cie- plarniany zaatakował Ziemię powodując globalną katastrofę. Japonia ucierpiała bardziej niŜ większość krajów uprzemysłowionych z powodu powodzi, które zmiotły nadmorskie miasta i potęŜnych burz, które bezlitośnie wzburzyły ocean. Trzęsienia ziemi burzyły całe miasta, fale tsunami przewaliły się przez Pacyfik. Wiele krajów, które sprzedawały Ŝywność Japonii, takŜe ucierpiało z powodu przełomu cieplarnianego. Uprawy na polach ginęły z powodu suszy lub były niszczone przez powodzie. Dziesiątki milionów ludzi głodowały, miliony ginęły. A Saito spoczywał w swoim sarkofagu z płynnym azotem, z prawnego punktu widzenia martwy, czekając, aŜ go obudzą i przy- wrócą do Ŝycia. Pod rządami Nobuhiko Yamagata Corporation wycofała się z kosmosu i poświęcała wszystkie zasoby finansowe i techniczne na odbudowę zniszczonych japońskich miast. W końcu dowiedział się, Ŝe moŜe uŜyć nanomaszyn do bezpiecznego zniszczenia guza w mózgu ojca; urządzenia rozmiaru wirusa moŜna było zaprogramo- wać, by zniszczyły guza cząsteczka po cząsteczce. Nanotechnologia była na Ziemi zakazana; strachliwe tłumy i ulegli politycy skłonili światowych ekspertów do zakazania nanotechnologii na Ziemi. Nobu zrozumiał, Ŝe musi zawieźć ciało ojca do Selene i tam przeprowadzić nanoterapię. Ale zdecydował, Ŝe tego nie zrobi. Nie zrobił tego z powodu olbrzymich nacisków politycznych, jakim poddano by Yamagata Corporation za uŜycie technologii, która była na Ziemi zakazana, nie tylko z powodu moralnych i religijnych oporów przeciwko takiemu postępowaniu - choć Nobuhiko publicznie oskarŜał te siły za podjęcie takiej decyzji. W rzeczywistości Nobu bał się samej mys'li o powrocie ojca, w obawie, Ŝe ojcu nie spodoba się sposób zarządzania korporacją. Saito nigdy nie był łatwy w kontak- tach; jego syn był zawsze rozdarty między lojalnością wobec rodziny a chęcią zatrzymania władzy we własnych rękach. W końcu wygrała lojalność. Nadszedł wreszcie dzień, gdy eks- perci medyczni korporacji powiedzieli Nobu, Ŝe guza jego ojca moŜna bezpiecznie usunąć bez korzystania z nanomaszyn. Nobu poczuł, Ŝe nie ma wyboru: musi zgodzić się na operację. Eksperci medyczni powiedzieli mu takŜe, z pewnym ociąganiem, Ŝe choć moŜna oŜywić człowieka po kriogenicznej kąpieli, jego umysł jej zwykle czy sty jak umysł niemowlęcia. Długie przebywanie w kriogenicznych temperaturach niszczyło połączenia synaptyczne wyŜszych os'rodków w mózgu. Osoba taka była fizycznie dorosła, ale jako kriogenicznego noworodka naleŜało ją na nowo uczyć korzysta- nia z toalety, mówienia, chodzenia, zachowywania się jak dorosły. I nawet wtedy umysł nowo narodzonego prawdopodobnie był inny niŜ umysł osoby, którą pogrąŜono w kriogenicznym śnie. RóŜnice mogły być subtelne, ale Nobuhiko ostrzeŜono, Ŝe nie powinien spodziewać się, Ŝe jego ojciec będzie tą samą osobą, co przed śmiercią. Z pewną trwogą Nobu nakazał oŜywienie ojca, a następnie nadzorował jego szkolenie i naukę, zastanawiając się, czy koniec końców stanie się tym samym człowiekiem, którego znał. Umysł Saito powoli powracał. Był tym samym człowiekiem. Ajednocześnie nie tym samym. Pierwsza oznaka odmiennej osobowości Saito objawiła się tego ranka, gdy psychologowie poinformowali, Ŝe zakończyli pracę. Nobu przywiózł ojca do biura w Nowym Kioto. Kiedyś biuro to naleŜało do Saito, os'rodek władzy korporacji obejmującej cały świat. Saito przeszedł przez całe biuro obok syna, uśmiechając się

radośnie, aŜ zamknięto drzwi i zostali sami. Rozejrzał się z zainteresowaniem po wielkim, zakrzywionym biurku, pluszowych krzesłach, wiszących na ścianach drzewory- tach. - Niczego tu nie zmieniłeś. Nobuhiko starannie przywrócił wygląd biura ojca do stanu z czasów, kiedy uznano go za klinicznie zmarłego. Saito spojrzał w oczy syna i przez dłuŜszą chwilę przyglądał się jego twarzy w milczeniu. - Mój BoŜe - rzekł w końcu. - To jest jak patrzenie w lustro. Rzeczywiście, wyglądali bardziej na bliźniaków niŜ na ojca i sy- na. Obaj byli mocno zbudowani, z okrągłymi twarzami i głębokimi oczami o kształcie migdała. Obaj mieli na sobie identyczne formalne garnitury. Saito odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się, szczerym, spon- tanicznym śmiechem pełnym rozbawienia: - Ty jesteś równie stary co ja! - Ale nie tak mądry - odparł odruchowo Nobu. Saito poklepał syna po ramieniu. - Powiedziano mi, jakie miałeś problemy. I jak je rozwiązałeś. Wątpię, czy poradziłbym sobie lepiej. Nobu stał pośrodku biura. Jego ojciec wyglądał tak, jakim go zapamiętał. Nobu doznał szoku, gdy sobie uświadomił, Ŝe wygląda- ją prawie identycznie. Czując zdenerwowanie i niepewność, Nobu wykonał gest w stronę zakrzywionej powierzchni biurka. - Czekało na ciebie, ojcze. Saito spowaŜniał. - Nie. To jest teraz twoje biurko. To twój gabinet. -Ale... - Ja juŜ z tym skończyłem - oświadczył Saito. - Przechodzę na emeryturę. Nie mam zamiaru wracać do pracy. Nobu zamrugał ze zdumienia. - Ale to wszystko jest twoje, ojcze. To jest... Potrząsając głową Saito powtórzył: - Ja juŜ z tym skończyłem. Cały świat z moich czasów juŜ nie istnieje. Wszyscy ludzie, których znalem, wszyscy przyjaciele -juŜ nie Ŝyją. - Nie wszyscy. - Tak, ale przez te lata tak bardzo się zmienili, Ŝe ja bym ich nie poznał. Nie chcę jeszcze raz przeŜywać tego samego Ŝycia. Cały świat idzie do przodu. Cała korporacja spoczywa teraz na twoich barkach, Nobu. Nie chcę ani kawałka. - Co w takim razie będziesz robił? - spytał zdumiony Nobu- hiko. Saito poinformował, Ŝe chce zaszyć się w klasztorze, wysoko w Himalajach, i spędzać Ŝycie na nauce i medytacji. Nobu nie byłby bardziej zaskoczony, gdyby dowiedział się, Ŝe jego ojciec jest seryj- nym mordercą albo pedofilem. I choć teraz spędzał czas głównie na pisaniu pamiętników (a moŜe właśnie dlatego zaczął je pisać), Saito Yamagata nie potrafił całkowicie rozstać się z korporacją, której pos'więcił swoje pierwsze Ŝycie. Gdy tylko syn do niego dzwonił, Saito słuchał uwaŜnie najnow- szych wieści, a potem proponował radę. Na początku Nobu draŜniło nieustanne zainteresowanie ojca korporacją, potem jednak zaczął doceniać mądrość ojca i coraz częściej na niej polegał. Nobuhiko poleciał więc do Patny, skąd korporacyjny wiropłat zabrał go w ostatnią część podróŜy, by mógł zobaczyć się z ojcem. Rozmowy wideofoniczne były całkiem przydatne, ale nic nie mogło zastąpić osobistej wizyty, rozmowy twarzą w twarz, której nikt nie mógł podsłuchać. W górach było bardzo zimno. Wokół wiropłatu lądującego na wysypanym Ŝwirem placu przy kamiennych ścianach klasztoru,

wirował śnieg. Mimo kurtki z kapturem Nobu przemarzł, gdy lama w szatach koloru szafranu prowadził go po podłodze z grubych desek do pomieszczenia wyłoŜonego polerowaną dębiną. Saito czekał na niego w małym pomieszczeniu z jednym oknem, z którego roztaczał się widok na pokryte śniegiem góry. Jedynymi sprzętami były dwie maty i niski stolik z laki, ale w poczerniałym od sadzy kominku wesoło trzaskał ogień. Nobu starannie ułoŜył kurtkę na podłodze i stał przy kominku, z wdzięcznością chłonąc ciepło. Saito czekał cierpliwie w milczeniu, aŜ syn ogrzeje się i odejdzie od kominka. Miał na sobie ciemnoniebieskie kimono z rodzinnym herbem przedstawiającym Ŝurawia w locie. Wreszcie Saito gorąco uściskał syna mocno, co ucieszyło Nobu, choć solidny uścisk po- zbawił go na chwilę oddechu. Na duŜych wysokościach naleŜy się powstrzymywać od serdecznych uścisków. - Zgubiłeś kilogram albo dwa - rzekł starszy Yamagata, odsu- wając się od syna na łokieć. - To dobrze. Nobuhiko pochylił brodę potwierdzająco. Saito poklepał się po brzuchu. - A ja je znalazłem! I jeszcze parę innych - zaśmiał się ser- decznie. Zastanawiając się, jakim cudem jego ojciec nabiera ciała w klasz- torze, Nobu rzekł: - Rozmawiałem z Martinem Humphriesem. Najwyraźniej nie wie, Ŝe popieramy Afrykanów. wujna - A Astro? - Pancho Lane uruchomiła śledztwo dotyczące Nairobi Indu- stries. Nie znalazła niczego, co mogłoby prowadzić do nas. - To dobrze - rzekł Saito i powoli, ostroŜnie, ukląkł na jednej z mat. Zaszeleściła cicho pod jego cięŜarem. - Lepiej, Ŝeby nikt nie wiedział o tym, Ŝe znowu zaczynamy działalność w kosmosie. - Nadal nie rozumiem, dlaczego powinniśmy utrzymywać w tajemnicy nasze udziały w Nairobi Industries. - Nobu ukląkł na drugiej macie, na tyle blisko, Ŝe poczuł zapach płynu do golenia, jakiego uŜywał ojciec. Saito poklepał syna po kolanie. - Humphries Space Systems i Astro Corporation walczą o kontrolę nad Pasem, prawda? Gdyby się dowiedziały, Ŝe wkrótce zacznie z nimi konkurować Yamagata, mogłyby połączyć siły przeciwko nam. Nobu potrząsnął głową. - Pancho Lane nienawidzi Humphriesa. Z wzajemnością. Uśmiechając się lekko, Saito zaoponował: - Mogą się nienawidzić, ale ich osobiste uczucia nie powstrzy- mają ich przed połączeniem sił, Ŝeby nie dopuścić nas do Pasa. W biznesie osobiste uczucia siedzą na tylnym siedzeniu, synu. - MoŜe - przytaknął Nobu. - Działaj za pośrednictwem Afrykanów - radził Saito. - Niech Nairobi Industries załoŜy bazę na KsięŜycu. To będzie nasz punkt oparcia. Statki poszukiwawcze i transportery rudy, wysyłane do Pasa, przyniosą nam zyski. - Jedną trzecią naszych zysków dostanie Humphries - przypo- mniał Nobu ojcu. Najtrudniejsze, co musiał Nobuhiko powiedzieć ojcu, to in- formacja, Ŝe Humphries wykupił część Yamagata Corporation, gdy firma stała na skraju bankructwa wskutek przełomu cieplarnianego. Humphries był właścicielem jednej trzeciej Yamagata Corporation i cały czas knuł, by kupić jeszcze więcej. By to powiedzieć ojcu, Nobu musiał zebrać całą odwagę. Bał się, Ŝe mu pęknie serce. Tymczasem Saito przyjął nowinę ze stoickim spokojem i po- wiedział tylko: - Humphries wykorzystał sytuację.

l-łl-ll UUVU - Wykorzystał katastrofy, które spustoszyły Japonie - oświadczył Ŝarliwie Nobu. - Tak - rzekł cicho ojciec. - Kiedyś będziemy musieli coś z tym zrobić. Nobu nigdy nie czuł takiej ulgi i takiej wdzięczności. Saito usiadł na piętach i zapatrzył się na ośnieŜone góry. - Naszym pierwszym celem jest zagwarantowanie, by ani Hum- phries, ani Astro Corporation nie dowiedziały się, Ŝe mamy zamiar sięgnąć po bogactwa Pasa. Nobu pokiwał głową na zgodę. - A najlepszym sposobem, Ŝeby to osiągnąć - mówił Saito -jest podtrzymywanie ich wojny. W ten sposób będą zajęci. - JuŜ zniszczyliśmy parę automatycznych frachtowców nale- Ŝących do obu, jak sugerowałeś. Pancho Lane oskarŜa Humphriesa, a on ją. - Dobrze - mruknął Saito, - Ale oni tak naprawdę ze sobą nie walczą. W Pasie jest trochę piractwa, ale stoi za tym głównie ten cały Fuchs; to samotny wariat, nie popiera go nikt poza paroma skalnymi szczurami. - On moŜe być kluczem do całej sytuacji. - Nie wiem w jaki sposób - rzekł Nobu. - Niech no pomyślę - odparł Saito. - Naszym celem jest, Ŝeby HSS i Astro zajęły się sobą. Fuchs moŜe być tu waŜnym elementem. Gdyby go właściwie wykorzystać, mógłby pomóc nam w podsycaniu wrogości między Pancho Lane a Martinem Humphriesem i zamie- nieniu jej w powaŜny konflikt. - PowaŜny konflikt? - spytał zaniepokojony Nobu. - Masz na myśli prawdziwą walkę? Wojnę? - Biznes jest formą walki, synu. Jeśli Astro i Humphries będą ze sobą walczyć w Pasie, moŜemy tylko na tym zyskać. Nobuhiko zostawił ojca czując, Ŝe wszystko wiruje mu w głowie. Napuścić Humphriesa i Astro na siebie. Tak, uznał, to byłoby w do- brze pojętym interesie Yamagata Corporation. I ten wygnaniec, Fuchs, moŜe być trzpieniem, za pomocą którego poruszymy ten kamień. Zanim wylądował w rodzinnej posiadłości koło Nowego Kioto, zdołał zachwycić się głębią myśli ojca. Wojna między HSS a Astro. Nobu uśmiechnął się. śycie w klasztorze nie zmiękczyło serca sta- ruszka. Ani jego mózgu. Habitat Poczwarka Na początku poszukiwacze i górnicy, którzy przybywali do Pasa, mieszkali wewnątrz największej asteroidy, Ceres. Budowa Ceres z natury przypominała plaster miodu, pełno w niej było jaskiń i tuneli w lawie, więc asteroida zapewniała przyzwoitą ochronę przed twardym promieniowaniem omiatającym Układ Słoneczny. Była jednak mniejsza od połowy KsięŜyca, miała więc bardzo niską gra- witację, co stanowiło problem dla jej stałych mieszkańców. Mięśnie i kos'ci w mikrograwitacji ulegają degeneracji. Poza tym kaŜdy ruch w jaskiniach i tunelach asteroidy, kaŜdy krok, kaŜde dotknięcie ręką skały, wzniecało tumany drobnego, delikatnego pyłu, ciemnego jak węgiel, który unosił się w powietrzu i nie opadał z powodu niskiego ciąŜenia. Pył był wszędzie. DraŜnił płuca i powodował kaszel. Osiadał cienką warstwą na naczyniach w kuchni, na meblach, na ubraniach wiszących w szafie. To Lars Fuchs zapoczątkował budowę rozklekotanego habitatu, który w końcu szczury skalne nazwały Poczwarka. Kiedy mieszkał na Ceres ze swoją Ŝoną, Amandą, przed wygnaniem i rozwodem, Fuchs skłonił swoich przyjaciół, skalne szczury, do rozpoczęcia budowy habitatu. Wszyscy poszukiwacze wiedzieli, Ŝe prawdziwym motywem była u Fuchsa chęć załoŜenia rodziny. Habitat na orbicie wokół

Ceres, obracający się, by stworzyć sztuczną grawitację, był o wiele lepszym miejscem do wychowania dzieci. Zaczęli więc od kupna zdezelowanego statku porzuconego przez właścicieli. Połączyli go z inną kupą złomu metodami jak u druciarza i powoli budowali na orbicie wokół Ceres okrągłą stację, która mogła pomieścić rosnącą populację skalnych szczurów. Wyglądała jak obracające się złomo- wisko, przynajmniej z zewnątrz, bo w środku była czysta, wygodna i chroniona elektromagnetycznymi tarczami antyradiacyjnymi, które miał wbudowane kaŜdy statek. III Zanim pierwsi mieszkańcy z Ceres wprowadzili się do orbitalnej stacji i nazwali ją Poczwarką, Fuchs przegrał swoją jednoosobową wojnę z HSS, został wygnany z habitatu i stracił Ŝonę na rzecz Mar- tina Humphriesa. Wielki George Ambrose rozmyślał o tej smutnej historii, gdy jego szybki statek zbliŜał się do Ceres. Kiedy pakował swoje przybory toaletowe czekając na dokowanie, spojrzał na ekran ścienny ukazu- jący widok habitatu. Poczwarką rozrastała się. Dookoła pierwotnego piers'cienia ze złomowanych statków budowano następny. Nowy pierścień bardziej przypominał właściwy habitat: skalne szczury miały pieniądze na solidną robotę inŜynieryjną i konstrukcję takiej samej jakości, jak stacje w systemie Ziemia-KsięŜyc. Pewnego dnia opuścimy staruszka, pomyślał George, zdziwiony, Ŝe czuje z tego powodu Ŝal. To był dobry dom. George Ambrose był wielkim, kudłatym, brodatym Australij- czykiem, który zaczął swoją karierę zawodową jako inŜynier w Bazie KsięŜycowej, na długo przed powstaniem niepodległego państwa Selene. Stracił pracę podczas jednego z kryzysów ekonomicznych za dawnych dni i stał się uciekinierem, wygnańcem, który Ŝył dzięki swojemu sprytowi i czarnemu rynkowi "księŜycowego podziemia". AŜ spotkał Dana Randolpha, który znowu zrobił z niego przyzwoitego człowieka. Kiedy Randolph zmarł, George został skalnym szczurem, przemierzającym puste i ciemne przestrzenie Pasa w poszukiwaniu szczęścia. W końcu został wybrany głównym administratorem na Ceres. A teraz wracał do domu z przyjęcia u Humphriesa, które odbyło się z okazji zimowego przesilenia. Spędził sześć dni podróŜy powrotnej na romansie z inŜynierem napędu szybkiego statku, sympatyczną, młodą Wietnamką niezwykłej urody, która pomiędzy chwilami szaleńczej namiętności opowiadała mu o systemach napędów fuzyjnych. Na początku George czuł się miło połechtany nieoczekiwanym romansem, szybko jednak odkrył, Ŝe kobieta poszukiwała miejsca na statku poszukiwaczy i romans z szefem szczurów skalnych wydawał jej się dobrą metodą osiągnięcia celu. CóŜ, pomyślał George pakując swoją torbę podróŜną, przynajm- niej było zabawnie. Powiedział, Ŝe przedstawi ją paru poszukiwa- czom; moŜe komuś będzie potrzebny inŜynier rakietowy. A mimo to było mu smutno. Manipulowała mną, pomyślał. Po czym, na przekór sobie, us'miechnął się, No, musiał przyznać, Ŝe w manipulowaniu była dobra. Zapinając zamek w torbie George polecił komputerowi statku wyświetlenie oczekujących wiadomości. Na ekranie ściennym na- tychmiast pojawiła się długa lista. Przez ostatnie kilka dni nie poświę- cał zbyt duŜo czasu swoim obowiązkom i zdawał sobie z tego sprawę. Bycie administratorem oznaczało bycie mediatorem, decydentem, czasem nawet spowiednikiem dla kaŜdego z osobna i wszystkich razem w całym cholernym Pasie, poskarŜył się w duchu. Ale jedna wiadomość była od Pancho Lane. Zdziwiony i zaciekawiony, George polecił wyświetlić wia- domość. Komputer wyświetlił falujący, niemiły dla oka, chaos kolorowych prąŜków. Wiadomość od Pancho została zaszyfrowana. George wyciągnął osobistego palmtopa i zaczął szukać odpowiedniej

kombinacji, by ją rozszyfrować. W końcu, na ekranie pojawiła się smukła twarz Pancho o kwa- dratowej szczęce. - Cześć, George. Szkoda, Ŝe nie mogliśmy się spotkać przed odlotem. Chciałam cię zapytać o jedną rzecz: czy moŜesz skontak- tować się z Larsem, gdyby była taka potrzeba? Chyba będę musiała z nim pogadać. Ekran zgasł. George gapił się na niego w skupieniu, zastanawiając się, po co, u licha, Pancho miałaby rozmawiać z Larsem Fuchsem? Krater Heli Pancho zawsze uśmiechała się, kiedy przypominała sobie 0 wielebnym Maximilianie J. Hellu, jezuickim astronomie, którego imieniem nazwano ten szeroki na trzydzieści kilometrów krater. Podstępni pomysłodawcy, jak Sam Gunn, wykorzystali tę nazwę 1 wybudowali przy kraterze Heli rozrywkowe miasteczko z gatunku "wszystkie chwyty dozwolone", z kasynami i przybytkami zwanymi eufemistycznie "hotelami dla nowoŜeńców". Astro Corporation czerpała niezłe zyski z budowy części tego kompleksu. Pancho nie miała jednak zamiaru odwiedzać Heli, by pilnować interesów. Otrzymała od Amandy wiadomość z prostą 0 spotkanie w tamtejszym kompleksie medycznym. Wiadomos'ć Mandy musiała pokonać niewyobraŜalnie długą drogę, a na ostatnim etapie została zamaskowana pozornie niewinnym zaproszeniem na doroczne obchody Święta Niepodległości wysłanym przez samego Douglasa Stavengera. Od świątecznego przyjęcia Pancho starała się skontaktować z Amandą, by odnowić przyjaźń, która zamarła z chwilą powtórnego zamąŜpójścia Amandy. Amanda odpowiadała uprzejmie na wszyst- kie zaproszenia Pancho, ale zawsze znajdowała jakąś wymówkę, by przełoŜyć spotkanie. Mandy nigdy nie odpowiadała w czasie rzeczy- wistym; jej wiadomości zawsze były nagrywane. Za kaŜdym razem Pancho przyglądała się badawczo jej twarzy, próbując znaleźć jakąś wskazówkę, czy Mandy chciałaby - lub nie, a co bardziej prawdo- podobne, nie mogłaby - uwolnić się od Humphriesa na tak długo, by zjeść lunch ze starą przyjaciółką. Kiedy więc na ekranie Pancho pojawiło się nagranie Stavenge- ra, Pancho ze zdumieniem dostrzegła, jak jego młodzieńcza twarz przekształca się w rysy Amandy. - Spotkajmy się w Centrum Medycznym Fossel, w następną środę o jedenastej trzydzieści. Po tych słowach obraz Amandy znikł i znów uśmiechał się do niej Doug Stavenger. Pancho nie zdołała ponownie odtworzyć wia- domości od Mandy. Znikła bez śladu. Czując, jak jej zainteresowanie rośnie, Pancho rozmyślała jadąc kolejką linową z Selene. Kolejki były najtańszym i najwygod- niejszym środkiem komunikacji na KsięŜycu. Rakiety były szybsze 1 istniała regularna linia rakietowa między Selene a rozrastającym się kompleksem astronomicznym po drugiej stronie, ale kolejki linowe poprowadzono nad pierścieniem gór otaczającym krater Alphonsus, do krateru Copernicus, Heli i innych pączkujących ośrodków budo- wanych na zwróconej do Ziemi stronie KsięŜyca. Były nawet plany połączenia kolejkami Selene i baz budowanych w regionie bieguna południowego. Taka waŜna osobistość jak Pancho mogła zamówić wagonik tylko dla siebie, czy nawet polecieć do Heli własnym skoczkiem rakietowym. To jednak nie było w stylu Pancho. Wolała nie rzucać się w oczy i uwaŜała za cenne obserwowanie, co robią i myślą zwykli mieszkańcy Selene. Poza tym nie chciała zwracać uwagi wszech- obecnych szpiegów Humphriesa na fakt, Ŝe udaje się, cóŜ, do miejsca zwanego Piekłem.