alien231

  • Dokumenty8 928
  • Odsłony426 606
  • Obserwuję268
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań354 775

Izworski Jacek - Gwiezdne szczenię

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Izworski Jacek - Gwiezdne szczenię.pdf

alien231 EBooki I IZWORSKI JACEK.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 81 osób, 56 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 283 stron)

Jacek Izworski GWIEZDNE SZCZENIĘ KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1986

Redaktor: Andrzej Wójcik Projekt okładki: Waldemar Andrzejewski Redaktor techniczny: Maria Kucharska Korekta: Małgorzata Stankiewicz © Copyright by Jacek Izworski, Warszawa 1986 KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄŻKA-RUCH” Warszawa 1986 Wydanie pierwsze Nakład 100000 + 350 egz. Objętość ark wyd. 15.62. ark. druk. 12.05 Skład PZGraf. w Ciechanowie Druk i oprawa ZG RSW ..Pasa-Ksiązka-Ruch” w Pile, ul. Okrzei 5. zam. nr 522/86 Nr prod. XII-5/333/78 P-38 ISBN 83-03-01309-2

CZĘŚĆ I KŁOSY Z GWIEZDNEGO POLA

Utrzymywanie, że tylko Ziemia jest piastunką życia, jest równie bezsensowne, jak twier- dzenie, że na dużym, obsianym polu mógł wyróść tylko jeden kłos pszenicy. (Metrodor z Chios)

KALMERIA „Ziemia - kolebką rozumu, lecz czyż można zawsze żyć w koleb- ce?” Słowa te, wypowiedziane blisko osiemset lat temu przez jedne- go z pionierów myśli kosmicznej - Konstantego Ciołkowskiego - cisnęły się nam wszystkim na usta, gdy stojąc przed ekranem wide- ofonu zewnętrznego, obserwowaliśmy malejącą na nim ojczyznę ludzkości, którą właśnie opuszczaliśmy udając się do gwiazd. Wy- mówiła je chyba Gondra. Nikt jej nie odpowiedział, dopiero po dłuższej chwili Selim wyszeptał: - Per aspera ad astra... „Tak mówili już starożytni Rzymianie” - pomyślałam. - „Przez trudy do gwiazd”. Czy któryś z nich myślał jednak o tym, że kiedyś słowa te nabiorą tak pięknego, dosłownego znaczenia?.. „Przez trudy do gwiazd...” Poczułam się tak, jakby w tym momencie cała droga ludzkości od pieczar ku gwiezdnym przestrzeniom stanęła przede mną otwo- rem. „Horsedealer”, statek kosmiczny, w którym opuszczaliśmy teraz Ziemię, lecąc najpierw na Kalmerię, planetę Alfa Centaura, a po- tem dalej, w głąb kosmosu, był dopiero piąty w pierwszej serii nad- świetlnych pojazdów badawczych. Ma być ich dziesięć i wszystkie one otrzymały lub otrzymają imiona ludzi, którzy stanowili kiedyś kamienie milowe na trudnej drodze rozwoju kosmonautyki. Pierwszy z tej plejady, Kopernik, z kosmonautyką nie mógł mieć oczywiście nic wspólnego, lecz „wstrzymanie przez niego Słońca” i „poruszenie Ziemi” było jednym z przełomowych faktów w historii ludzkości. Drugi statek otrzymał imię Ciołkowskiego, prekursora teorii lo- tów kosmicznych. Ten syn polskiego zesłańca, działający gdzieś w 7

głębi Rosji, z dala od ówczesnych centrów kultury, już w roku 1903 zaprojektował silnik rakietowy i uzasadnił naukowo możliwość jego zastosowania do lotów międzyplanetarnych. Obaj ci odkrywcy są mi szczególnie bliscy, jako że i ja urodziłam się we Wrocławiu, na terenie Polski, na dzisiejszym obszarze „środ- kowoeuropejskiego kręgu kulturowego”. Następni „wielcy”: Gagarin - pierwszy w kosmosie, Armstrong - pierwszy na Księżycu i Horsedealer - pierwszy człowiek, który w roku 2011 postawił stopę na innej planecie - na Marsie, nie wyma- gają żadnej dodatkowej rekomendacji. Dziś sięgamy już do gwiazd, jednak pamięć o tych pionierach kosmosu nigdy nie zginie. Szóstą z kolei postacią w tym szeregu jest człowiek z pewnością mniej od nich symboliczny, lecz chyba ważniejszy dla współczesnej nauki - Carusto. To on w pierwszych latach dwudziestego drugiego wieku odkrył „cząstki Carusta” o ujemnej masie, poruszające się z prędkością nadświetlną. Kolosalne znaczenie tego odkrycia uznane zostało dopiero w trzysta lat później. Za życia Carusto był zupełnie nieznany. Nie wiemy dziś nawet, czy myślał on już o zastosowaniu tych cząstek do napędu nadświetlnych statków kosmicznych. Jan- sky, który po trzech wiekach odkrył i spopularyzował jego prace, twierdzi, że tak, lecz zdaniem dzisiejszych historyków nauki jest to raczej wątpliwe. No cóż, Carusto żył na przełomie XXI i XXII wieku i, gdyby o tym myślał, wyprzedziłby swoją epokę prawie jak Le- onardo da Vinci. Poza tym życie Carusta przypadło na jeden z naj- bardziej burzliwych okresów w dziejach ludzkości. Wiecie doskonale, co się wtedy działo. Cały wiek XXII stracono na poszukiwanie najwłaściwszej linii rozwojowej dla nowego, zjed- noczonego świata. Aż wierzyć mi się nie chce, że mogło być wtedy aż tyle koncepcji, często wręcz sobie przeciwstawnych. Piękne ha- sła wolności, równości i braterstwa były czasem w tych teoriach tylko przykrywką do głoszenia idei zupełnie z nimi sprzecznych. Nawet w Naczelnej Radzie Światowej, poprzedniczce dzisiejszej Naczelnej Rady Kosmosu, ścierało się parę różnych koncepcji. Wszystko załatwiła i pogodziła wszystkich dopiero słynna Konfe- rencja Brukselska w latach 2222-2225. To się tak łatwo dziś mówi: „załatwiła” i „pogodziła”... Wyobrażam sobie, co się tam wtedy działo! W każdym razie uchwalona wówczas Konstytucja Zjednoczone- go Świata została zaaprobowana przez ludzi prawie jednomyślnie i 8

obowiązuje do dzisiaj z niewielkimi tylko poprawkami. Ale już nie- długo zostanie ona zapewne zmieniona, jeśli będziemy chcieli po- magać innym cywilizacjom - Światom Kosmicznym, lub chociażby tylko wymieniać z nimi doświadczenia, gdyż pomoc taka kłóciłaby się z obowiązującą zasadą, że wszystko służy dobru Człowieka. Już dziś wielu ludzi uważa, że stała się ona anachronizmem, kiedy bo- wiem ją uchwalano, nic jeszcze nie wiedziano o mieszkańcach Światów Kosmicznych. Należałoby ją zmienić na „Człowiek przyja- cielem wszystkiego, co rozumne we Wszechświecie”. Na ten temat trwa ostatnio coraz żywsza dyskusja, ale póki co, w kontaktach z innymi cywilizacjami obowiązuje jeszcze tak zwana „zasada niein- terwencji”. Szkoda, że cały wiek XXII został dla kosmosu prawie stracony, a przełomowe prace Carusta przeleżały wśród szpargałów blisko trzysta lat... Wreszcie zainteresował się nimi Czech - wówczas na- rodowość miała jeszcze jakieś znaczenie - Jansky, który doszedł do rewolucyjnego wniosku, że cząstki Carusta dadzą się wykorzystać do budowy silnika dla statków nadświetlnych. Wniosek ten spraw- dził nawet w praktyce i dlatego nazwano go „drugim Ciołkowskim”, a siódmy z kolei nadświetlny statek międzygwiezdny będzie nosił jego imię. Ale od teorii do praktyki droga była jeszcze daleka... Dopiero po prawie dwustu latach, w trzecim dziesięcioleciu XXVII wieku ze- spół uczonych z Amaltei pod kierunkiem genialnego Ganimedań- czyka Andre Duranta dokonał właściwego wynalazku silnika nad- świetlnego. Durant będzie dziewiątą postacią w tym szeregu - ósmą zaś będzie Mishina, słynny Taki Mishina, dowódca pierwszej eks- pedycji ludzi na Alfę Centaura w początkach XXVI wieku. Podróż ówczesnym statkiem fotonowym w jedną stronę trwała wprawdzie osiem lat, podczas gdy dziś przy użyciu silnika Jansky'ego-Duranta trwa w obie strony niespełna pół roku, jednak nigdy nie należy lekceważyć początków - a spotykam się czasem z taką postawą, najczęściej wśród młodzieży. Przecież bez pierwszych odkryć Ko- pernika, Ciołkowskiego, Janskyego, bez pierwszych - jakże śmiesz- nych dzisiaj - wypraw Armstronga, Horsedealera, Makarowa czy Mishiny nie byłoby dzisiejszych osiągnięć w podboju kosmosu. Czytałam niedawno wzruszający pamiętnik Hansa Rademachera, jednego z amalteńskich czasowców, „Szlakiem rozwoju ludzkości” i polecam go wszystkim, którzy twierdzą, że cała historia jest już tylko zbędnym balastem dla głowy. 9

Odeszłam trochę od tematu, wracam więc do wypraw kosmicz- nych. Po pierwszych udanych próbach statków nadświetlnych mię- dzy Układem Słonecznym a Układem Alfa Centaura - w trakcie któ- rych założono bazę na Kalmerii - Naczelna Rada Kosmosu posta- nowiła, że bez względu na to, czy i kiedy powróci poprzednia wy- prawa, co dziesięć lat będzie wysyłać do gwiazd następne. Ludziom przestał już wystarczać Układ Słoneczny, choć zapew- ne nie został jeszcze stuprocentowo zbadany - przecież Wejanę, czternastą jego planetę, odkryto dopiero w roku 2504 - chcieli le- cieć dalej, ku gwiazdom... „Kopernik”, pierwszy zwiastun ludzkiej cywilizacji, wyruszył na dalekie, nikomu dotąd nie znane szlaki międzygwiezdne w roku 2650 i powrócił po ośmiu latach z ogromnym dorobkiem nauko- wym Przygody jego załogi znają chyba wszyscy, cały Układ Sło- neczny czytał na pewno książkę ich semantyka, Nessosa Burnisa „Pierwsi wśród gwiazd”. I ja ją wówczas od razu przeczytałam, chociaż miałam wtedy zaledwie dziewięć lat i niewiele z niej rozu- miałam. Książka ta wywarła jednak na mnie ogromne wrażenie i postanowiłam wówczas, że i ja polecę kiedyś do gwiazd. No i jak widzicie - poleciałam! Z dziewiętnastu uczestników wyprawy „Kopernika” wróciło osiemnastu - pierwszą ofiarą dalekich gwiazd stał się Milan Korcić, ich dowódca. Ale dziesiąty statek nadświetlny otrzyma właśnie jego imię. Wyprawa „Ciołkowskiego” trwała o wiele krócej - niespełna trzy lata - i miała znacznie mniej szczęścia. Większość jej uczestników zginęła w układzie Procjona, kilku zmarło w czasie drogi powrotnej na dziwną chorobę, nazwaną przez nich dalebolią; zaledwie czworo przeżyło całą wyprawę i wróciło na Ziemię, o mało nie wywołując na niej wielkiej epidemii dalebolii. „Gagarin” nie powrócił nigdy i został niedawno oficjalnie uzna- ny za zaginiony. Co się zaś stało z jego załogą - nikt nie wie. Czy wszyscy zginęli? A może - tylko statek się rozbił, a załoga ocalała i żyje gdzieś tam, wśród gwiazd, na jakiejś nieznanej planecie? Było tam dwudziestu kosmonautów, wśród nich aż siedem kobiet, tak więc, jeśli żyją, mogliby założyć nowe społeczeństwo, na które mo- żemy natknąć się kiedyś w przyszłości. Gdyby jednak uczyniła to któraś z najbliższych wypraw, byłby to zupełnie niezwykły zbieg okoliczności, zaś na ewentualną informację od nich trzeba pocze- kać może i kilkadziesiąt lat. 10

..Armstrong” właśnie niedawno powrócił Była to najdłuższa z dotychczasowych wypraw nadświetlnych - trwała lat dziewięć - lecz równocześnie dość pechowa i najnudniejsza ze wszystkich, gdyż siedem lat spędzili w mgławicy wodorowej, nie mogąc się z niej wy- dostać. Osiągnęli właściwie tylko jedno zbadali najwcześniejsze stadium tworzenia się gwiazdy. A jednak kontrakcja Kelvina! Tro- chę inna, niż ją kiedyś sobie wyobrażano, ale jednak to! I to wszystko: potwierdzenie jednej ze starych hipotez astronomicz- nych. Zawsze coś, ale czy dało to uczestnikom wyprawy dosta- teczną satysfakcję? Z ich własnych wypowiedzi wnioskuję, że nie bardzo. Opowiadali mi także wiele o kłopotach, jakie mieli z wydo- staniem się z tej mgławicy oraz o tym, jak wreszcie udało im się stamtąd wyrwać i z trudem, w uszkodzonym statku, dotrzeć na Kalmerię - ale cały Układ Słoneczny zna dokładnie ich przygody z audycji wideofonicznych. Nieznane losy „Gagarina” oraz niezbyt szczęśliwe powroty „Ciołkowskiego” i „Armstronga” nie zniechęciły ludzi do penetro- wania kosmosu. Postanowiono tylko nieco ograniczyć liczbę osób. biorących udział w kolejnej wyprawie. Ostatecznie na „Horsedeale- rze” poleciało nas trzynaścioro: John Smiles - kosmonawigator, dowódca wyprawy; Nikos Satrenzis - pierwszy pilot, zastępca dowódcy; Janis Karnaviczius - drugi pilot; Natalia Smith - kosmonawigatorka; Patrick Smith - jej mąż, inżynier-cybemetyk; Bango Kayala - zastępca Patricka, mechanik; Gondra Dumbadze - astrofizyk i klimatolog; Ramin Kerged - geolog z Marsa; Sogar Bonkirson - chemik z Ganimeda; Lao Tch – zoolog; Karel Strouhal - botanik; Selim Neljari - semantyk; i ja, Helena Borek - lekarz. Zaczynaliśmy wyprawę od tradycyjnego już lotu z Ziemi na Kalmerię w Alfie Centaura. Ponieważ w Układzie Słonecznym i w jego okolicach obowiązują ograniczenia szybkości, dlatego, choć możemy przekraczać szybkość światła do trzydziestu razy, lot ten potrwa prawie trzy miesiące. Jest to ostatni sprawdzian dla statku i jego załogi. Baza na Kalmerii jest zaś ostatnim punktem, gdzie kosmonauci mogą odpocząć przed czekającą ich podróżą w niezna- ne. Poza tym w czasie tych trzech miesięcy, a najpóźniej na samej 11

Kalmerii, należało podjąć ostateczne decyzje dotyczące dalszego programu lotu. Po opuszczeniu bowiem Kalmerii statek traci cał- kowicie łączność z naszym światem. Oczywiście, zasadniczy kieru- nek wyprawy wytycza się na Ziemi, ale jeśli załoga uzna za ko- nieczną korektę programu, musi ją przedstawić przed opuszcze- niem bazy. Wszystko to jest zresztą bardzo przybliżone, gdyż i tak załoga statku, nie mając po opuszczeniu Kalmerii żadnego połączenia ze światem ludzi, musi tak działać, jak jej to podyktują warunki, a tych nikt nigdy nie może z góry przewidzieć. Gdyby jakaś wyprawa nie powróciła, jak wyprawa „Gagarina”, nikt niestety nie będzie jej poszukiwał, gdyż przypominałoby to przysłowiowe szukanie igły w stogu siana. Dlatego każda wyprawa Człowieka na te dalekie, mię- dzygwiezdne szlaki jest chyba największą ze wszystkich możliwych loterii. Trzeba nie tylko wiele wiedzieć, nie tylko być odważnym, lecz także mieć ten przysłowiowy łut szczęścia, by wyjść cało z roz- licznych niebezpieczeństw, które mogą się pojawić w najbardziej nieprawdopodobnej postaci. Mamy wprawdzie zabezpieczenia: pola siłowe, pulsary i inne, ale mimo to tam - pośród gwiazd - bez szczęścia ani rusz... Czy nasza wyprawa będzie je miała? Czy trzynastka, uważana dawniej za liczbę feralną, przynoszącą nieszczęście, okaże się dla nas szczęśliwa? Tego nikt jeszcze nie wie, choć zrobiono wszystko, co tylko było w ludzkiej mocy, żeby tak było. * Na Kalmerię dolecieliśmy bez żadnych przygód. Będę chyba za- wsze pamiętała owacyjne przyjęcie, jakie zgotowali tamtejsi bada- cze „Horsedealerowi”. Nosar Baran, dowódca naszej kalmerskiej załogi, wygłosił piękne, wzruszające przemówienie powitalne. A jacy byli ciekawi wiadomości z Układu Słonecznego! Trzeba było ich widzieć, jak się rzucili na przywiezione przez nas czasopisma i listy. Nie dziwię się im, dziwię się natomiast, że niektórych z nas to śmieszyło. Nie rozumieli, co to znaczy żyć przez kilkanaście i więcej lat w takich warunkach. A jednak pośród mieszkańców Kalmerii są i tacy, którzy nie korzystają z możliwości powrotu do Układu Sło- necznego, chcąc tam powrócić dopiero na starość. Wyobraziłam sobie siebie na miejscu Kalmerian i doszłam do wniosku, że i ja bym się podobnie zachowywała, gdybym miała tak rzadkie kontak- ty ze światem. „Cóż to będzie, gdy my tu za kilka czy kilkanaście lat 12

wrócimy? - pomyślałam sobie od razu. - Wrócimy po tak długim okresie nieobecności... I my wówczas nie będziemy wiedzieli, co się w tym czasie działo...” Starałam się oczywiście nie dopuszczać do siebie myśli, że mo- glibyśmy nie wrócić. Optymizm w zawodzie kosmonauty, a zwłasz- cza kosmonauty międzygwiezdnego, musi być cechą zawodową, gdyż zwątpienie - to połowa klęski. Zgodnie z programem ustalonym na Ziemi, mieliśmy lecieć w kierunku Korony Północnej. Co prawda w tym samym kierunku poleciał już „Gagarin”, ale na jego powrót nie było już właściwie żadnych szans. Wprawdzie nawet, jeśli - powiedzmy - ich statek się rozbił, a oni ocaleli i żyją na jakiejś obcej planecie, szanse na to, że ich znajdziemy, są bardzo małe, ale jeśli oni już nie wrócą, to nasza wyprawa stanie się pierwszą, która zbada tamten rejon. Ostatecznym celem naszej wyprawy stały się układy planetarne dwóch słońc, należących do gwiazdozbioru Korony Północnej: wi- doczne z Ziemi tuż obok siebie gwiazdy Daruma i Kokeshi, choć w rzeczywistości pierwsza z nich leży w odległości trzydziestu lat świetlnych, druga - siedemdziesięciu. Im bliżej było pożegnanie z Kalmerią i ze światem ludzi, tym bardziej stawaliśmy się nerwowi. Każdy z nas dużo myślał o swoich bliskich, którzy pozostali daleko w Układzie Słonecznym. Ja rów- nież myślałam o swojej rodzinie, zwłaszcza o rodzicach, których pozostawiłam na Ziemi. W rodzinie jestem najmłodsza - urodziłam się, kiedy mieli już prawie po sto lat. Teraz nie mam jeszcze lat czterdziestu, ale oni są już starzy. Czy zobaczę ich jeszcze, gdy po- wrócę? Nie wiem, bo przecież żyjemy po około 150 lat, czasem, rzadko do 175. Aż mi się wierzyć nie chce, że jeszcze w dwudzie- stym wieku przekroczenie stu lat było wielkim ewenementem, a kobieta pięćdziesięcioletnia nie mogła już mieć dzieci. W porówna- niu z tamtym okresem jest to dwukrotne przedłużenie życia ludz- kiego, lecz cóż to jest w skali kosmicznej? Niewiele. Wśród nas najstarsi są John i Janis. Dowódca cieszy się ogrom- nym autorytetem. Ma 98 lat, posiada olbrzymie doświadczenie zawodowe, miał lecieć już na „Armstrongu”, jednak coś mu w tym przeszkodziło. Niewiele młodszy od niego jest Janis - 89 lat. Lata z Johnem już od lat chyba czterdziestu i stanowią idealnie zgraną parę. Wszyscy pozostali uczestnicy naszej ekspedycji, z wyjątkiem 13

liczącego około sześćdziesiątki Selima, to ludzie młodzi, w wieku od lat 33 (Gondra) do 44 (Bango) Ale dość już tych metrykalnych da- nych. Wracam do opisu naszych ostatnich dni na Kalmerii. Następnego dnia po naradzie, na której ostatecznie ustaliliśmy przyszły kierunek naszej ekspedycji, Nikos. Janis. Patrick. Natalia i dowódca zamknęli się na kilkanaście godzin w pomieszczeniu obok sterówki, gdzie stoi Komputer Uniwersalnego Pilotażu i Astrona- wigacji. Nazwałam go Kubusiem i imię to przyjęło się na statku. Chodziło o zaprogramowanie Kubusia na lot ku Darumie, tak, aby później wprowadzać już tylko drobne zmiany, wynikające ewentu- alnie z rozwoju sytuacji. Przy szybkościach nadświetlnych człowiek nie jest w stanie sam prowadzić statku, przy podświetlnych kom- puter także stanowi dla niego duże ułatwienie, ale trzeba go uprzednio zaprogramować. Ma on poza tym tę wadę, że prowadzi statek „beznamiętnie”, zmierzając wprost do celu, na który go za- programowano i w zasadzie nie zwracając uwagi na otoczenie, choćby nawet najciekawsze, jeśli tylko nie stanowi ono dla statku zagrożenia. Dlatego, gdy krationowe spektarony zarejestrują coś ciekawego, ludzie wydają komputerowi rozkaz zwolnienia poniżej szybkości światła, po czym sami przejmują prowadzenie statku. Spektaron stanowi obecnie jedyne „okno na świat” dla statku nadświetlnego, i to o dość ograniczonym zasięgu. Wprawdzie przy odpowiedniej regulacji każda bryła materii może być widziana na jego ekranie w jednolitej skali przez parę minut, co przeważnie wystarcza do podjęcia decyzji, lecz to wszystko nie jest zadowalają- ce. Gdybyż te ultraszybkie cząstki Carusta, te krationy, miały dłuż- szy okres istnienia - byłoby wtedy łatwiej i może nawet byłoby moż- liwe używanie ich w łączności ze statkami nadświetlnymi, której nam tak bardzo brakuje, ale tak... Dlatego nie ma tej łączności, dlatego również najszybszym środkiem przekazu informacji z Kal- merii do Układu Słonecznego jest... zwykły list, pisany na papierze, jak za dawnych lat. Listy te są później wrzucane do specjalnej skrzynki - zupełnie jak w Erze Wczesnoatomowej albo jeszcze dawniej! - i zabierane później przez różne statki, zaopatrujące bazę we wszystko, co potrzebne jest w niej do życia. W czasie programowania Kubusia pozostali uczestnicy wyprawy „Horsedealera” pisali właśnie listy. Niesporo nam to szło, gdyż nie byliśmy do tego przyzwyczajeni, któż bowiem dziś, w dobie wide- ofonów i ścian wizyjnych, pisuje jeszcze listy? Chyba tylko miesz- kańcy Kalmerii. Jakoś tam jednak skleciłam list do rodziców, choć 14

już po kilku dniach nie bardzo pamiętałam, co w nim było - na pewno informacja o obranym przez nas kierunku penetracji ko- smosu, na pewno opis Kalmerii z wyrazami uznania dla jej miesz- kańców, a chyba także sporo niepotrzebnych uwag i szczegółów. Następnego dnia nic nie robiliśmy. Nic, dosłownie nic Chodzili- śmy jeszcze po Kalmerii, ale myślami byliśmy już daleko. Byliśmy już wśród gwiazd, wśród Nieznanego, które tam na nas czekało. Czas dłużył się nam jak nigdy. Tylko dowódca i Nikos załatwiali jeszcze jakieś sprawy w bazie, a Patrick i Bango sprawdzali po raz tysięczny jakieś urządzenia. Pozostali uczestnicy wyprawy starali się cos robie - niektórzy grali w szachy albo w pojony, robiąc obu- stronnie błąd za błędem, inni przeglądali nieuważnie jakieś książki, albo, jak ja. siedząc w kabinach oglądali filmy, lecz naprawdę wszy- scy myśleliśmy tylko o jednym: „Co nas czeka tam w głębinach Kosmosu?” Odpowiedzi na to pytanie udzieli dopiero przyszłość.

START W NIEZNANE Pożegnanie z Kalmerią było naprawdę wzruszające. Start „Hor- sedealera” wyznaczony został na godzinę dwunastą UCZ. Krótkie przemówienie pożegnalne wygłosił Nosar Baran, potem równie wzruszająco, choć jeszcze krócej, przemawiał John Smiles, później obdarowano nas kwiatami, co spowodowało, że z zaskocze- nia i ze wzruszenia długo nie mogliśmy słowa wykrztusić. Skąd tu kwiaty na Kalmerii, w tak odmiennych warunkach?! Ale mieszkań- cy bazy nie chcieli nam zdradzić swojej tajemnicy. Ich kwiaty były oczywiście mniej trwałe od ziemskich i prawie bez zapachu, nie pamiętam jednak równie wzruszającego daru jak te trzynaście kwiatów - po jednym dla nas wszystkich... Następnie odśpiewali- śmy Hymn Międzygwiezdny: Wśród gwiazd tysiąca Jest również Słońce, Dokoła krąży Ziemia. Na Ziemi ludzie Wyrośli w trudzie, Wśród wielu, wielu przemian. Kiedyś nie znali Swej Ziemi całej, Gdy wiedzę o niej zdobyli, Zaczęli w kosmos Iść coraz dalej I życie rozpowszechnili. Już zdobyliśmy Układ Słoneczny, 16

A dziś rzucamy Gwiazdom wyzwanie. Dzisiaj kusimy Los niebezpieczny, Lecz przyszłość - ludzi Wśród gwiazd zastanie. Nie chcemy dłużej Już w domu siedzieć! Ziemia za nami, Gwiazdy - przed nami, Lecimy w przestrzeń Rozszerzać wiedzę - A może nowy Rozum spotkamy? „A może nowy rozum spotkamy?”... Jak dotąd, niewielkie były nasze odkrycia na tym polu. „Koper- nik” znalazł wprawdzie trzy cywilizacje, ale dwie z nich są na po- ziomie niewiele wyższym od neandertalczyków, trzecia zaś - Sarn- Gehir - tak dla nas „dziwna”, że nawiązanie z nią prawdziwego kon- taktu będzie chyba niełatwe. „Ciołkowskiemu” zaś nie udało się znaleźć nic oprócz „jaszczurów z ery mezozoicznej”, no i tej osła- wionej pleśni. Co znajdzie „Horsedealer” - nikt jeszcze nie wiedział; dlatego, kiedy śpiewaliśmy zakończenie Hymnu stojąc w skafan- drach na kalmerskim kosmodronie, każdy z nas myślał o takiej możliwości - z nadzieją, ale i z pewną obawą, co przyniosłoby takie spotkanie. Do odlotu pozostał już tylko kwadrans, kiedy Nosar Baran po- wiedział raz jeszcze: - Do zobaczenia, przyjaciele. Nie mówię „żegnajcie”, ponieważ wierzę, że powrócicie. Będziemy na was czekać. Do widzenia! Następnie przeszedł wzdłuż naszego szeregu i każdemu po kolei uścisnął rękę. Gdy uścisnął rękę ostatniemu z nas - dowódcy, zaczął się szybko oddalać, a my zaczęliśmy wchodzić do śluzy „Horsede- alera”. Pierwszy zniknął w niej Patrick, po nim ja, za mną kolejno wszyscy. Ostatni wszedł dowódca, który przed wejściem odwrócił się raz jeszcze, pomachał ręką i krzyknął: - Do widzenia! Dowódca zamknął śluzę. Na mgnienie oka zrobiło się całkiem ciemno, lecz automatycznie zapaliło się światło. Syk wtłaczanego powietrza trwał kilkanaście sekund. Kiedy ustał, otworzyły się we- wnętrzne drzwi i weszliśmy do środka po zdjęciu skafandrów. 17

Kiedy malejące figurki Kalmerian znikły w kręgu reflektora, John Smiles powiedział: - Załoga na stanowiska. Nie odnosiło się to oczywiście ani do mnie. ani do naukowców. Obaj piloci i Natalia udali się do sterówki. Patrick i Bango zaś - do sąsiadującego z nią pomieszczenia, w którym stał Kubuś. Po dru- giej stronie sterówki był z nią połączony niewielki pokój, „gabinet” dowódcy, w którym John Smiles najchętniej pracował. Teraz też wszedł do tego gabinetu i wkrótce powiedział: - Do startu pozostały już tylko trzy minuty. Naukowców pro- szę, żeby udali się do kabin i tam się położyli. Będzie duże przy- spieszenie, wprawdzie zamortyzowane w znacznym stopniu przez grawitatory, ale prawie na pewno początkowo źle się przy tym po- czujecie. Położywszy się w swojej kabinie, patrzyłam na oba wideofony: zewnętrzny, na którym widać było teraz tylko nieruchomy krajo- braz równej jak stół powierzchni kosmodronu, rozjaśnionej ogromnym reflektorem, będącym zarazem radiolatarnią dla przy- bywających na Kalmerię statków, oraz wewnętrzny, na którym widziałam Johna Smilesa, podającego czas: - Do odlotu jeszcze trzydzieści sekund... jeszcze dwadzieścia... piętnaście... dziesięć... dziewięć... osiem... siedem... sześć... pięć... cztery... trzy... dwie... jedna... ZERO, Start! START! Wystartowaliśmy! To, o czym wszyscy marzyliśmy od dziecka, stało się rzeczywi- stością. Lecieliśmy na podbój gwiazd! I nagle poczułam się źle. Niezupełnie zamortyzowane przeciąże- nie, nieprzespana noc i nerwy - wszystko to wywołało teraz u mnie wielkie osłabienie. W kilka minut później spałam już jak zabita. Kiedy się obudziłam, byliśmy już od Kalmerii bardzo daleko. Była ona już tylko jednym z wielu milionów świetlistych punkcików na czarnym tle nieba. Przelatywaliśmy właśnie koło Hesperii, ostatniej z pięciu planet Alfa Centaura. Ten zamarznięty glob, ni- komu na razie niepotrzebny, pokryty był ogromnymi rozpadlinami, ciągnącymi się setkami kilometrów i sprawiał bardzo nieprzyjemne wrażenie. Koło jedenastej wstałam i poszłam do kambuza zrobić drugie śniadanie dla całej załogi „Horsedealera”. Najpierw zaniosłam je dowódcy i Janisowi. Wychodząc ze sterówki, rzuciłam okiem na 18

szybkościomierz. Wskazówka dochodziła już do liczby 295 wiedzia- łam jednak, że w przedziale podświetlnym. to znaczy w granicach od 290 do 300 tysięcy kilometrów na sekundę bardzo trudno jest przyspieszać statek, gdyż jego masa względna znacznie wzrosła. Gdyby nie silnik antyfotonowy. w pobliżu punktu świetlnego stała- by się praktycznie nieskończonością, a czas - również oczywiście względny - zerem. To właśnie sprawiało największe trudności kon- struktorom pierwszych statków nadświetlnych, zaczynając od Jan- skyego. Na szczęście zespół Andre Duranta skonstruował urządze- nie, niezbyt ściśle nazwane silnikiem antyfotonowym, zdolne do odwrócenia tej zależności, ale dopiero powyżej 298500 km/sek. Teraz masa stawała się prawie zerem, a czas - prawie nieskończo- nością właśnie w punkcie świetlnym. Ale to jeszcze nie było wszystko. Wyobrażacie sobie nieskończony czy nawet tylko prawie nieskończony czas? W ciągu kilku sekund stalibyśmy się starzy i umarlibyśmy. Z pomocą przyszedł AIC - Amalteński Instytut Cza- su. Zawsze interesowało mnie, co się tam dzieje. Ale właśnie Amal- tea - piąty co do wielkości księżyc Jowisza - jest jedynym natural- nym ciałem niebieskim, na które wstęp bez specjalnej przepustki NRK jest wzbroniony. Tam mieści się AIC i kilka innych, równie ważnych zakładów, podlegających bezpośrednio Komisji Nauki NRK, wśród nich również ZKSN - Zakład Konstrukcji Statków Nadświetlnych, w którym powstał i nasz „Horsedealer”. Ale dlacze- go AIC mieści się właśnie tam, zamiast na Ziemi, gdzie byłoby przecież łatwiej studiować historię epok minionych? Nie bardzo to rozumiałam, wyjaśnił mi to dopiero Patrick, jedyny z nas, który tam był jako uczestnik prac konstrukcyjnych „Horsedealera” i słu- chacz kursów z zakresu techniki czasu. Otóż dzieje się tak właśnie dlatego, że na Ziemi zbyt łatwy dostęp do podróży w czasie miałyby niepowołane do tego osoby, które mogłyby wywołać - niechcący lub naumyślnie - kolosalne chronoklazmy, czyli zmiany w historii ludzkości. A o ile „zasada nieinterwencji” w kosmosie powinna być respektowana - przynajmniej na razie, gdyż z biegiem lat zapewne zostanie zniesiona - to w czasie po prostu musi, gdyż w przeciw- nym razie w historii zapanowałby nieopisany chaos Dlatego wła- śnie baza „czasowców” mieści się na Amaltei, gdzie w specjalnych pojazdach cofają się oni najpierw w czasie tak daleko, jak im to odpowiada, a później dopiero jadą na Ziemię i zaczynają badać epokę. To ich statki brano kiedyś za „latające spodki”. 19

W AIC skonstruowano także generator Vereya, który zamonto- wano w „Horsedealerze”. On to właśnie najpierw przyspiesza nam czas, potem go zwalnia w pobliżu punktu świetlnego, wreszcie zmienia czas ujemny na dodatni po przejściu na nadświetlną. Nie będę tu jednak opisywała dokładnie tych wszystkich procesów, gdyż sama się na tym znam zaledwie bardzo ogólnie. Do dziś jesz- cze pozostało sporo niewyjaśnionych kwestii. Ale dość już o czasie, pora wracać na „Horsedealera” - w prze- strzeń. Po śniadaniu Patrick powiedział, że musi być przy Kubusiu na jakiś czas przed przekroczeniem szybkości światła i wyszedł z mes- sy. Zostaliśmy w dziesiątkę i próbowaliśmy o czymś rozmawiać, ale wszyscy myśleliśmy tylko o zbliżającym się przejściu na nadświetl- ną i rozmowa się nie kleiła, choć nie byliśmy już tak zdenerwowani, jak w tę ostatnią noc na Kalmerii. O godzinie 12.10 rozległ się wreszcie oczekiwany przez nas brzę- czyk wideofonu. Po naciśnięciu guzika na ekranie pojawiła się twarz dowódcy, który powiedział: - No, moi drodzy, zbliża się uroczysty moment - przekroczenie szybkości światła. Zapraszam was do nas na uroczystość „chrztu kosmicznego”. Wszyscy czekaliśmy na to z niecierpliwością, dlatego zaraz posz- liśmy do sterówki. Co prawda, przeżywaliśmy to już podczas po- dróży z Ziemi na Kalmerię, jednak wtedy byliśmy jeszcze w obsza- rze już „zagospodarowanym” przez ludzi. Teraz przekraczaliśmy próg nieznanego... Dlatego odłożyliśmy nasz „chrzest kosmiczny” do startu z Kalmerii. Nikos przyszedł ostatni, gdyż po drodze jesz- cze gdzieś zajrzał i przyniósł... dwie butelki szampana. Wpatrzyliśmy się w świecące tarcze zegarów. Na jednej z nich czerwona wskazówka doszła już do magicznej liczby 300. Jeszcze kilkanaście sekund - i oto obok tej tarczy zaświeciła druga, również z czerwoną wskazówką, na razie stojącą na cyfrze 1. Blask gwiazd na ekranie wideofonu zewnętrznego gwałtownie się rozmył, w cią- gu paru sekund ekran stał się zupełnie ciemny. Równocześnie roz- legł się głośny łoskot - to wystrzelił korek z butelki otwartej przez Nikosa. - Wypadliśmy z widzialnej przestrzeni - powiedział John i w sterówce zrobiło się cicho. Po chwili drzwi do „pokoju Kubusia” otworzyły się i stanął w nich Patrick. 20

- Wszystko w porządku - powiedział - Kubuś sam prowadzi. Za niewiele ponad rok będziemy już przy Darumie. - Wypijmy więc. Za szczęśliwą podróż - dowódca podniósł do ust korankę z szampanem. Wszyscy uczyniliśmy to samo, spełnia- jąc toast za powodzenie naszej wyprawy. Stary to zwyczaj, jeszcze ze starożytności, uczczenia ważnej chwili alkoholem... Niewiele co prawda z niego dzisiaj pozostało. Wódka i piwo umarły śmiercią naturalną już prawie trzysta lat temu; do dziś pije się tylko szampan lub wino, i to tylko przy rzad- kich, wyjątkowo uroczystych okazjach. A jednak ten szampan wszystkim nam smakował, jakoś było to na miejscu, pasowało do nastroju chwili... Dowódca włączył spektaron. Krationy dawały wyraźne obrazy najbliższego wycinka otaczającej nas przestrzeni. Na ekranach nie było jednak nic widać, tylko czerń. Wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że tu, tak daleko od gwiazdy, spotkanie nawet kilkumetrowego meteoru lub zbłąkanej komety, wyrzuconej ze swojego układu przez perturbacje większych planet jest raczej mało prawdopodobne, jednak wpatrując się w jednolitą czerń ekranów, nie mogłam powstrzymać uczucia jakiegoś drobne- go zawodu.

WODNE ŻYCIE WENY Układ Darumy okazał się dość podobny do naszego Układu Sło- necznego. Składa się on z co najmniej dziewięciu planet, nie jest jednak wykluczone, że jest ich tam więcej, nie mieliśmy przecież czasu na - w zasadzie niepotrzebne - gruntowne przeszukiwanie jego peryfe- rii. Trzy wewnętrzne planety - początkowo myśleliśmy, że są tam tylko dwie, gdyż najbardziej wewnętrzna była mała i krążyła bardzo blisko gwiazdy - przypominały nasze planety z grupy Ziemi, dalsze cztery - to globy wodorowe typu Jowisza lub Saturna, ostatnie zaś dwie to znów niewielkie planety w rodzaju Cerbera lub Wejany. Za- stanawialiśmy się, jak je ponazywać i w końcu Selim wpadł na po- mysł, aby nadać im nieco skrócone nazwy planet z Układu Słonecz- nego, brzmiące przecież dla nas swojsko. Poza tym każda nazwa, dla zachowania jakiegoś systemu, musiała się kończyć na a. I tak pierwsza planeta, odpowiadająca Merkuremu zarówno pod względem odległości od gwiazdy, jak i temperatury panującej na niej, otrzymała nazwę Mera. Również wielkością dorównywała Merkuremu, jedyna istotniejsza różnica polegała na dość szybkim obrocie wokół osi - mniej więcej równym obrotowi Ziemi lub Mar- sa. Była to poza tym jedyna planeta w układzie Darumy nie posia- dająca księżyca. Druga planeta otrzymała nazwę Wena. Krążyła w odległości około 128 milionów kilometrów od swojego słońca, czyli pośredniej między Ziemią a Wenus. Wielkością dorównywała Ziemi i miała trzy małe księżyce - wielkości księżyców Marsa. Ciekawe były pa- nujące na niej warunki i jej przyroda - to właśnie będzie głównym tematem tej części pamiętnika. 22

Trzecia planeta krążyła w odległości około 175 milionów kilo- metrów, czyli pośredniej między Ziemią i Marsem, dlatego otrzy- mała nazwę Tema - od Terra i Mars. Warunki na niej były również pośrednie między ziemskimi i takimi, jakie panowały na Marsie przed osiedleniem się tam człowieka, chociaż bardziej przypomina- ły Ziemię. Centrum ekosfery wypadało co prawda mniej więcej w połowie drogi między orbitami Weny i Temy, ale tylko na Temie życie miało przed sobą przyszłość. Tema również dorównywała wielkością Ziemi, ale była od niej nieco cięższa - grawitacja wynosi- ła na niej 1,1 ziemskiej, podczas gdy na Wenie - 0,95. Posiadała ona aż cztery księżyce, ale również małe: dwa niewiele większe od Fo- bosa i dwa nawet mniejsze od tego satelity Marsa. Następne cztery planety były wielkimi globami wodorowymi. Otrzymały nazwy: Jowa, Sata, Urna i Nepa. Były podobne do na- szych planet olbrzymich, ale miały mniej księżyców: Jowa - pięć, Sata - osiem, Urna i Nepa po cztery. Największą z nich były Sata - wielkości naszego Saturna. Dwie ostatnie planety otrzymały nazwy Proza i Cerba, od Prozepiny i Cerbera, dwunastej i trzynastej pla- nety Układu Słonecznego. Proza miała jeden księżyc, dorównujący prawie rozmiarami księżycowi Ziemi, Cerba - też jeden, ale mały, niewiele większy od Deimosa. Nie było natomiast w układzie Darumy pasa planetoid, zaledwie kilka ciał niebieskich tego typu krążyło wokół gwiazdy, mniejsza też była liczba komet krótkookresowych. Odległy obłok komet znajdo- wał się zaś przy Darumie prawie tak samo daleko, jak przy naszym Słońcu. Cerbę minęliśmy w niedużej odległości i mogliśmy się jej do- kładnie przyjrzeć. Z wyglądu przypominała nieco Hesperię z ukła- du Alfa Centaura, ale Gondra, Ramin i Sogar odkryli istnienie na niej w dostatecznych ilościach wszystkich niezbędnych nam do życia pierwiastków. Nie było za to na Cerbie ani śladu pierwiast- ków radioaktywnych, również sejsmicznie planeta ta była martwa, o ile mogliśmy się zorientować. Nic się na niej nie działo, wyglądała jak nieruchomy, zamarznię- ty skrzep atomów, pogrążony w wiecznej ciemności, ciszy i mro- zie... - Martwy glob - powiedział Ramin, patrząc na ekran w messie po zakończeniu wszystkich badań Cerby. - Martwy pod każdym względem. - Ale życie tutaj byłoby jednak możliwe, oczywiście ze sztucznym 23

słońcem - odrzekł Sogar. - Przecież nasza analiza spektralna wyka- zała... - Już to wiemy - przerwała mu Gondra. - Ale kto ma ożywić tę planetę? Dla nas to za daleko. - Dziś za daleko, a jutro - kto wie?... - zauważył Nikos. - Pojęcie „daleko” jest względne - wtrącił Selim. - Zmienia się w miarę rozwoju ludzkości. Czyż, na przykład, nasi przodkowie z wieku... powiedzmy, dziewiętnastego, powiedzieliby, że Mars jest „blisko”? A dziś to najwyżej kilkanaście godzin lotu rakietą - mniej, niż wtedy przejazd pociągiem z Paryża do Berlina. - I tak te trzydzieści lat świetlnych dzielących Słońce od Da- rumy to w skali Wszechświata bardzo niewiele - dodała Natalia. - Bo, na przykład, do Obłoku Magellana czy Mgławicy Andromedy jest miliony lat świetlnych. Kiedyś i tam zapewne polecimy i wte- dy... wtedy tu będzie „bliziutko”... - Ale my już tego nie doczekamy - mruknął Ramin. - Chyba, żebyś się kazał zamrozić - powiedziałam ze śmiechem - technicznie nic trudnego, ale wątpię, czybyś się potem zdołał przystosować do życia. Jesteś przecież człowiekiem dwudziestego siódmego wieku i wówczas patrzono by na ciebie jak na jakąś mał- pę. - To prawda - przyznał Ramin. - Ale wróćmy do naszej wy- prawy. Jak sądzicie, czy na Wenie istnieje życie? - pytanie to skie- rował pod adresem Lao i Karela. - Chyba jeszcze istnieje - Karel wyraźnie podkreślił słowo „je- szcze”. - Ale długo się tam już nie utrzyma.. Tam robi się przecież coraz cieplej. - Dla życia węglowego temperatura graniczna wynosi około 345 stopni Kelvina - dodała Gondra. - A na równiku Weny już jest ponad 370. - Przecież to punkt wrzenia wody - krzyknęłam z lekkim prze- strachem. - Nie wiemy jeszcze, jakie tam jest ciśnienie - zwróciła uwagę Gondra. - Wszystko jedno - machnął ręką Karel. - Jeśli tam istnieje ży- cie, to wyłącznie w okolicach podbiegunowych. I musi ono być specjalnie przystosowane do ciepła. - I do ogromnej ilości opadów - dodała Gondra. - Przecież gdy koło równika temperatura wynosi około 370 stopni, a w okolicach - 24

biegunów - około 300, to wyobrażacie sobie krążenie wody w tych warunkach? - Rzeczywiście! Ciężko tam musi być, ciężko!... - westchnęła Natalia. - Tak, tak - zauważył filozoficznie Selim. - Nie wszędzie Matka Natura tak wypieściła swoje dzieci, jak na Ziemi. - No, nas też nie bardzo wypieściła - wtrącił Ramin. - Ale w porównaniu z Weną - na Ziemi warunki ewolucji były znacznie lepsze i to właśnie miałem na myśli - odrzekł Selim. - A czy na Wenie mogą już istnieć istoty rozumne? - spytał Ni- kos. - Raczej nie - odrzekł Selim. - Ewolucja musiałaby tam prze- biegać znacznie szybciej, niż na Ziemi, co najmniej tak samo szyb- ko, jak na Berosji. - Wątpię - mruknął Karel. - Kiedy wylądujemy na Wenie - powiedziała Gondra - prze- prowadzę z wami badania astrobiologiczne i spróbujemy ustalić, ile jeszcze jej życie ma lat przed sobą. - A Tema? - spytała Natalia. - O Temę możecie być spokojni - odrzekł Karel. - Życie ma tam przed sobą całą przyszłość. - A na jakim szczeblu rozwoju może być obecnie? - spytał Ra- min. - Nie wiem jeszcze - odrzekł Lao. - Przypuszczam, że - uży- wając ziemskich kategorii paleontologicznych - gdzieś pod koniec ery paleozoicznej. - Tam jest wprawdzie znacznie chłodniej, niż na Ziemi - doda- ła Gondra - ale i na Ziemi w erze paleozoicznej również było nieco chłodniej. - Nie wszędzie - sprzeciwił się Ramin. - W Europie... - Zgoda, że na terenach dzisiejszej Europy było równie ciepło, jeśli nawet nie cieplej niż po ostatnim zlodowaceniu - przerwała Gondra - ale na Gondwanie było zlodowacenie i w ogóle, biorąc pod uwagę całą Ziemię, jej klimat był jednak ostrzejszy, co zresztą jest zgodne z ewolucją gwiazd ciągu głównego. Rozmowa przeciągnęła się do późna, tak że poszliśmy spać do- piero po jedenastej. Kiedy następnego dnia zbudziliśmy się, byli- śmy już w pobliżu Weny. Najpierw wylądowaliśmy na największym księżycu tej planety. 25

Był nieduży, niespełna dwukrotnie większy od Fobosa, oczywiście pozbawiony zupełnie atmosfery. Krążący na stosunkowo niewiel- kiej wysokości około 35000 kilometrów, byt idealnym obiektem, z którego można byłoby przeprowadzić wstępne badania astrofizycz- ne i klimatologiczne planety. Wcześniej już stwierdziliśmy istnienie na Wenie ogromnej ilości chmur złożonych z pary wodnej, które zupełnie zakrywały powierzchnię planety, czyniąc ją niedostępną dla obserwacji optycznej. Chcąc nie chcąc, musieliśmy więc wysłać na Wenę jedną z kilku posiadanych przez nas sond kosmicznych, choć liczyliśmy się z jej stratą w wypadku, gdyby gęsta atmosfera planety nie przepuszczała fal radiowych. Okazało się, że przepusz- cza, chociaż słabo. Dlatego sonda przekazywała informacje z wzra- stającymi w miarę odległości od statku zakłóceniami, nie reagując przy tym na nasze rozkazy. Można było jednak jej dane odbierać i rozumieć. Temperatura w pasie równikowym Weny przekraczała nawet 375 stopni, tak że gdyby nie znacznie większe niż na Ziemi ciśnie- nie, woda w tych okolicach znajdowałaby się w stanie wrzenia. W pobliżu biegunów zaś temperatura osiągała rzeczywiście „zaledwie” około 310 stopni i tam koncentrowało się całe życie planety. Deszcz lał na całej Wenie bez przerwy. W pobliżu równika, w temperaturze bliskiej wrzenia, woda tworzyła właściwie jeden wielki wał... Nie, słowo „wał” nie oddaje całego zjawiska... Szukam czegoś innego, ale nie mogę znaleźć... To doprawdy trudno wyrazić słowami. Bo wyobraźcie sobie wokół równika planety pas, szeroki na około dziesięć tysięcy kilometrów, w którym „atmosfera” poni- żej mniej więcej trzech kilometrów składa się niemal wyłącznie z... wody! I to z wody o konsystencji gęstej mgły, dlatego trudno tu użyć nawet określenia „para wodna”. Dalej, gdzie było chłodniej, po niebie pędziły nieprzerwanie chmury, oddzielające się od tego „wału wodnego” i dążące ku północy lub południowi, gdzie się stopniowo skraplały. W ogóle cała ta planeta robiła wrażenie, jakby się składała wyłącznie z wody, której ilość przekraczała zresztą znacznie ogólną ilość wody na Ziemi, nawet przed WDKW. Tylko w samym pobliżu biegunów nie padało stale, ale i tu widok bez- chmurnego nieba należał do rzadkości. Rzeczywiście, Lao i Gondra mieli rację: krążenie wody na tej planecie było niezwykłe, ale w tych warunkach - jedyne możliwe. Lądów na Wenie prawie nie było, gdyż trudno nazwać lądem to, co znajdowało się pod trzykilometrową warstwą „równikowej mgły”. 26