Jacek Izworski
Węzeł światów
PRZYBYSZE
Postanowiłem opisać te dziwne wydarzenia, w których braliśmy udział, jako
powieść
fantasy, gdyż inaczej na Ziemi nikt tego nie odbierze. Co prawda będzie to
fantasy dość
nietypowa, praktycznie bez walk i potworów. Ale może czytelnikom z naszego
świata ten
schemat już się sprzykrzył?
„Z naszego świata”... Napisałem te słowa odruchowo, ale czy ja i moja rodzina
jeszcze do
niego należymy? I kogo właściwie mam uważać za swoją rodzinę? Jak się to
wszystko
polatało...
W świecie, z którym obecnie się związaliśmy, gatunek ma bez porównania mniejsze
znaczenie. Dla wielu ludzi, zwłaszcza nie związanych wcześniej z fantastyka,
świat ten na
pewno wydałby się dziwny, może nawet przerażający, choć jest on naprawdę piękny
i pod
wieloma względami lepiej urządzony od tego, w którym się wychowałem.
Sam z fantastyką związany byłem od dawna. Zebrałem wielki księgozbiór z tego
zakresu,
który obecnie ofiarowałem wrocławskiemu klubowi SF. Sam też trochę pisałem, ale
tylko trzy
opowiadania własne oraz cztery tłumaczone z rosyjskiego, opublikowałem w
profesjonalnej
prasie lub antologiach. Kilka zamieściłem w wydawnictwach klubowych, ale to się
nie liczy –
za mały nakład. Z zawodu jestem – czy raczej byłem – bibliotekarzem.
Zaczęło się to pod koniec października, chyba ostatniego dnia „złotej polskiej
jesieni”. Na
pojutrze zapowiadano znaczne ochłodzenie, jednak tego dnia było jeszcze ciepło.
Skończyłem
pracę w bibliotece i wsiadłem do tramwaju. Marcinek, od niespełna dwu miesięcy
uczeń
pierwszej klasy, czekał na mnie jak zwykle na przystanku, i poszliśmy razem do
domu,
opowiadając sobie wzajemnie różne fantastyczne historyjki. Każde dziecko potrafi
tworzyć je
„od ręki”, choć przeważnie pozbawione są one elementarnej logiki i sensu. Ale to
właśnie
jedna z tych historyjek Marcinka podsunęła mi blisko rok wcześniej pomysł na
najlepsze moje
opowiadanie. Gdy zostało ono opublikowane w „Fantastyce”, śmialiśmy się wszyscy,
że
Marcinek jest najmłodszym pisarzem w Polsce. Zrobiliśmy mu przyjęcie, kupiliśmy
trochę
zabawek i od tej pory zacząłem notować jego historyjki w komputerze. Kilka z
nich
opracowałem i niedługo przed tymi wydarzeniami wysłałem do prasy dla dzieci.
Trzy zostały
potem opublikowane, wziąłem egzemplarze autorskie, a pieniądze, które tu byłby
zwykłymi
śmieciami, przekazałem na fundusz ochrony zwierząt – zawsze je kochałem, a teraz
mam do
tego szczególne powody...
Kiedy przyszliśmy do domu, przywitała nas Krystyna.
– Cześć, fantaści – zawołała.
– Dzień dobry mamo – odkrzyknął Marcinek, rzucając się w jej objęcia. Ja
pocałowałem ją
w czoło i przekazałem zrobione w okolicach Rynku zakupy. Potem przywitaliśmy się
z trójką
naszych zwierzaków: suczka Łajka, będąca krzyżówką jamnika prawdopodobnie z
pinczerem,
oraz kotką Astrą i jej synkiem Radikiem, nazwanym tak od łacińskiego „radius” –
„promień”.
– Wymyśliliście coś nowego? – spytała Krystyna.
– Tak, tak – zawołał Marcinek, wbiegając do domu.
– Hej buty! – krzyknęła za nim.
– Mama to zawsze taka... – zgubił się chłopiec.
– Jaka?
– No... taka... przyziemna! – wypalił.
– Ktoś w tej rodzinie musi myśleć o przyziemnych sprawach. Gdyby nie ja, byłby
tu brud,
smród i niechlujstwo.
– Masz rację – zgodziłem się. – Statek bez kotwicy nie popłynie. A ty jesteś jak
kotwica dla
naszej fantazji.
– Czy to twoja nowa złota myśl? – spytała, wchodząc do kuchni.
– Niezupełnie – odrzekłem. – Podobne porównanie spotkałem w jakiejś
marynistycznej
powieści.
Tak rozmawiając, wykonaliśmy codzienne czynności i usiedliśmy w kuchni do
obiadu. Jak
zwykle bardzo nam smakował. Potem Krystyna powiedziała:
– Miałeś skopać grządkę, Mirek.
– Wiem, tylko obejrzę najświeższe wiadomości.
Obejrzałem i poszedłem do ogrodu, a Marcinek za mną. Zaczęliśmy kopać, to znaczy
ja
kopałem, a on bawił się swoją łopatką, udając, że mi pomaga.
Nasz ogród jest otoczony w całości pięknym starym murem. Nie wiem, po co ten mur
był
potrzebny poprzednim niemieckim właścicielom posesji. Marcinek lubił sobie
wyobrażać, że
uprawiano tu czary i mur miał je ukryć, albo że było to oblegana twierdza.
Oczywiście to była
tylko dziecięca fantazja, ale trzeba przyznać, że mur ma swoisty urok. Jest
oplątany pnączami
winorośli, a jego słupki oporowe mają kształt okrągłych wieżyczek zakończonych
stożkowymi
„daszkami”. W rogach te wieżyczki są wyższe i otoczone ozdobnymi koronami z
metalu, chyba
z mosiądzu. Nawet nad bramą jest murowany łuk. Dzisiaj to niepraktyczne, gdyż
ciężarówki nie
mają jak wjechać. Przy remontach materiały budowlane, a dawniej przed
przyłączeniem do
elektrociepłowni także koks trzeba było nosić kawał drogi – ale nie wymieniłbym
go na inne
ogrodzenie. Mój dziadek, który był inżynierem architektem, opowiadał, że kiedy
przyjechał do
Wrocławia w jednej z pierwszych grup repatriantów, wybrał ten dom właśnie z
uwagi na stary
mur. Dom, przebudowany gruntownie w okresie międzywojennym, z metalowym dachem z
lat
osiemdziesiątych, jest zupełnie przeciętny, ale ten stary mur sprawia, że unosi
się nad nim
nieuchwytna atmosfera tajemniczości, grozy, a może i magii. W takiej aurze łatwo
wyrosnąć na
fantastę.
Wydaje się, ze właśnie ten mur odegrał na początku tej historii decydującą rolę.
Z jednej
strony ukrył całe zdarzenie, z drugiej zaś stał się swoistym kondensatorem
szczątkowego „pola
magii” naszego świata, dodatkowo wzmocnionym prze nasze fantastyczne
zainteresowania.
Gdyby nie to, brama z tamtego świata otworzyłaby się zapewne przed którymś z
okolicznych
kościołów albo na cmentarzu, i można sobie wyobrazić, co by to było...
Postanowiłem powiększyć grządkę. Pod porastającą jej obrzeża trawą znalazłem
kilka
kamieni, największy był wielkości kilogramowego ciężarka. W trakcie ich usuwania
usłyszałem dziwny gwizd, przypominający trochę dawny sygnał powszechnej
samoobrony.
Marcinek wrzasnął i podbiegł do mnie. Trzymając w jednej ręce gotowy do
odrzucenia kamień,
drugą objąłem dziecko, odwróciłem się i... osłupiałem.
Kilkanaście metrów przed sobą ujrzałem... inny świat! Wyglądało to tak, jakby
ktoś tuż nad
ziemią wyciął w przestrzeni okrągłą dziurę o średnicy około dwóch metrów, przez
którą widać
było jakieś zupełnie obce rośliny. Wśród tych roślin biegły na nas cztery równie
obce istoty:
troje humanoidów i czworonóg. Od razu stwierdziłem, że nie są to tacy ludzie jak
my, ale
podobieństwo tych humanoidów do nas jest na tyle duże, że będę dalej ich nazywał
„ludźmi”.
Najmniejsza z nich była dziewczynka, może dziesięcioletnia, w długiej aż do
ziemi kolorowej
sukience i letnim płaszczyku, dwie pozostałe wyglądały na jej rodziców, choć
potem okazało
się, że nimi nie byli. Na razie nie miałem czasu przyjrzeć się im dokładnie,
zwróciłem uwagę
na niezwykły szafirowy kolor ich skóry i dość długie szpiczaste uszy. Za nimi
biegł człowiek
chyba identyczny jak my, ubrany na błękitno z wyciągniętym przed siebie łukiem z
nałożoną
strzałą. Przez ramię miał przewieszony karabin z bagnetem, który początkowo
skojarzył mi się
z powstaniem listopadowym, ale później, oglądając go, stwierdziłem, że nie była
to skałkówka,
tylko karabin kapiszonowy z nowocześniejszym systemem odpału, lecz równie powoli
nabijany, jakiego używano u nas podczas wiosny ludów. Innych „białych” nie
widziałem, ale
musieli być za nim w pewnej odległości, gdyż usłyszałem wystrzał i szafirowy
mężczyzna runął
pomiędzy rośliny, jeszcze przed „granicą”. Kobieta, dziecko i zwierzę wbiegły na
nasz teren.
Dziewczynka i zwierzę pobiegły dalej, aż pod sam mur, kobieta zaś zatrzymała
się, odwróciła
ujęła w rękę zawieszony na szyi duży medalion, a drugą coś przy nim
manipulowała,
wypowiadając przy tym kilka słów. Dziura znikła z klaśnięciem, ale goniący ich
człowiek
zdążył wbiec przez nią do naszego świata. Wystrzelił z łuku do dziewczynki –
zwierzę
skoczyło, zasłoniło ją i z przebitym brzuchem runęło na ziemię – po czym
odrzucił łuk chwycił
karabin i wbił bagnet głęboko w twarz kobiety.
Zanim jeszcze umierająca kobieta zdążyła upaść, ja odzyskałem zdolność ruchu,
rzuciłem
w łucznika trzymanym w ręku kamieniem. Celowałem wprawdzie w rower, lecz nie
przypuszczałem, że trafię. Chyba taki przysłowiowy łut szczęścia sprawił, że
trafiłem, i to
w skroń. Morderca zwalił się na ziemię. Marcinek tulił się kurczowo do mnie, od
drzwi biegła
zaalarmowana krzykami Krystyna. Gdy uderzony padł, była już blisko. Zapytała:
– Nic się wam nie stało??
– Mnie nic – odrzekłem drżącym głosem. – On jest chyba w szoku – uwolniłem się z
objęć
Marcinka. – Zobaczymy, co z resztą...
Czytelnik mógłby może zdziwić się, że nie ulegliśmy panice. Ale najpierw
wszystko działo
się zbyt szybko – nie wiem, czy od gwizdu do mojego rzutu minęła minuta – a
później po prostu
nie było już czego się bać Ciężko rannego zwierzęcia? Dziesięcioletniego
dziecka? To byłyby
kpiny! Ja w każdym razie szybko przyszedłem do siebie i oboje poszliśmy w
kierunku naszych
gości.
Kobieta nie żyła, jej morderca na szczęście również. Dziewczynka kuliła się w
kącie
ogrodu obok rannego zwierzęcia. Kiedy się zbliżyliśmy, chciała uciekać, ale
zwierzę coś do
niej... powiedziało. Tak, powiedziało, to na pewne była wyraźnie artykułowana
mowa, chociaż
wtedy jeszcze ani słowa z niej nie rozumieliśmy. Zaczęli się jakby kłócić.
Dziecko wskazywało
na nas z wyraźnym strachem, a zwierze jakby je uspokajało. Później okazało się,
że zwiedziona
podobieństwem wyglądu nas oraz ścigających ich ludzi, dziewczynka myślała, że
trafili do
świata najeźdźców, zwierzę zaś zorientowało się szybciej i dowodziło, że gdyby
tak było, nie
zabiłbym ścigającego, tylko właśnie ich. W końcu dziewczynka jako tako się
uspokoiła, nawet
pozwoliła nam pogłaskać się po głowie. Dopiero teraz mogliśmy się przyjrzeć
dokładnie obu
uratowanym istotom.
Dziecko wyraźnie różniło się od człowieka nie tylko kształtem uszu i kolorem
skóry, lecz
także twarzą. Nie miało brwi, przez czoło biegł łańcuszek niewielkich kostnych
wypustek, od
nosa aż do czubka głowy, dzieląc przód czupryny na dwie równe części. Jak któryś
z bohaterów
„Star Trecku” – pomyślałem. Piękne, złote włosy, zebrane z tyłu w pojedynczy
warkoczyk.
Zupełnie identyczną głowę, tylko z czarnymi włosami, zebranymi w dwa warkoczyki
po
bokach, miało zwierzę. Z reszty ciała przypominało najbardziej panterę lub pumę,
w każdym
razie jakiegoś dużego kota o ciemnoszarej sierści. Palce na przednich łapach
miało lepiej
rozwinięte od naszych kotów, ale gorzej na przykład od małpiatek, nie miało też
przeciwstawnych kciuków. Taką łapą można było jednak, jak się później
przekonaliśmy,
wykonywać sporo czynności, nawet utrzymać w niej na przykład łyżkę przy
jedzeniu.
Warkoczyki sugerowały, że to samica. Kot o ludzkiej głowie! – pomyślałem
zdumiony. Istny
sfinks!
Z rany na brzuchu kapała krew, choć stosunkowo powoli. Krystyna sięgnęła ręką
w kierunku strzały, lecz ją odwiodłem od zamiaru:
– Nie ruszaj – powiedziałem. – Wyjmując ją, możesz jej na przykład skręcić
jelita.
Czytałem gdzieś, że w takich wypadkach niefachowiec może najwyżej przepiłować
strzałę,
żeby za bardzo nie wystawała. Zadzwoń do Karola.
– Co ja mu powiem? – spytała. – Że mamy tu rannego sfinksa?
– Co chcesz – odrzekłem. – Sądzę, że wystarczy mu powiedzieć, że mamy coś
zupełnie
niezwykłego i żeby przyjechał jak najszybciej
– A te ciała? Co z nimi zrobimy?
– Na razie nic. Karol musi je zobaczyć. Potem pewnie zakopiemy. I broń Boże nie
dzwoń
na policję.
– Nie miałam zamiaru.
– I dobrze. Dopiero zrobiłby się szum. A ich pewnie by zamęczyli. – Wskazałem na
sfinksa
i dziewczynkę. – Musimy ich ukrywać jak długo się da.
Sfinks znowu coś powiedział do dziecka. Dziewczynka podeszła do zwłok kobiety,
zdjęła
łańcuszek z medalionem i włożyła sobie na szyję. Potem zupełnie dziecinnym
gestem przytuliła
się do ciała i zaczęła rozpaczliwie płakać.
Krystyna zniknęła w drzwiach domu. Głowa sfinksa opadła na łapy. Zamknął oczy –
pewnie stracił przytomność. Podszedłem do Marcinka. Chłopiec siedział z szeroko
otwartymi
oczami, ale jakby nic nie widział. Dopiero kiedy go objąłem, poruszył się i
zapytał:
– Co to było?
– Nie wiem – odrzekłem Po chwili z udawaną niefrasobliwością dodałem: – Wygląda
na
to, że odwiedzili nas goście z innego świata. Marzyliśmy przecież o tym. A że
spotkanie nie
wyszło jak należy, to już nie nasza wina.
– Ale.... ty go zabiłeś! – krzyknął chłopiec.
– Musiałem. On był zły, rozumiesz? Przecież zabiłby to dziecko. Zobacz, jak
płacze –
wskazałem. – A potem pewnie i nas.
– Nas?! – przeraził się Marcinek.
– Tak. Tam pewnie toczy się jakaś wojna. On był... – chciałem powiedzieć w
„szale
bitewnym”, ale dziecko w siódmym roku życia z pewnością by tego nie zrozumiało,
więc
dokończyłem: – w takim stanie, że zabiłby każdego kto stanąłby na drodze.
– Aha – kiwnął głową Marcinek. Mądre dziecko! Przyjrzał się dziewczynce i
powiedział: –
Inna niż my, co?
– Inna – zgodziłem się z nim. – Cóż, jest z innego świata . Ale wyobrażaliśmy
sobie
dziwniejsze istoty. Tam jest jedna taka – wziąłem go za rękę i poprowadziłem w
kierunku
sfinksa. – Ale jest ranna. Nie dotykaj!
Inne dziecko z pewnością by się przeraziło, widząc coś takiego, ale nie
Marcinek. Co może
fantastyka! Zapytał tylko:
– Przeżyje?
– Nie wiem. Mama zadzwoniła po pana Karola. Może ją wyleczy.
– Ja chcę żeby przeżyła! – krzyknął chłopiec. – Taka ładna...
Ładna? Dla większości ludzi taka twarz byłaby koszmarna. Ale my z miejsca
poczuliśmy do
tej istoty niezwykłą sympatię. Tak się poświęcić!
Dziewczynka nagle oderwała się od kobiety. Podbiegła do zwłok mordercy i zaczęła
je bić
i kopać po głowie, krzycząc wściekle. Z pewnością był to stek przekleństw. Nie
dziwiłem się
jej. Musiała w jakiś sposób wyładować sobie wściekłość na tego łotra, który
zniszczył całe jej
życie. Nawet nie próbowaliśmy jej uspokajać. Krystyna wróciła, zawiadamiając
mnie, że
Karol już jedzie i usiedliśmy na ławce, czekając. Podbiegła Łajka i wskoczyła mi
na kolana.
Zacząłem ją machinalnie głaskać, równocześnie rozmyślając o różnych aspektach
tego
wydarzenia. Wreszcie miałem czas się nad tym zastanowić, poprzednio wszystko
działo się
zbyt szybko.
Przede wszystkim skąd i jak oni przybyli? Z jakiego innego świata, bądź
równoległego,
oddzielonego od naszego na przykład barierą czasową, jak u Siniaka, bądź po
prostu z innej
planety przez wytworzoną przez nich dziurę w przestrzeni czy bramę. Z tego, że
musieli uciekać
przed tak słabo uzbrojonymi wrogami, wynikałoby, że jest to świat
nietechnologiczny, czemu
z kolei przeczyła obecność tego sfinksa, świadcząca o bardzo wysokim poziomie
genetyki.
W cywilizacji, zdolnej do aż takich manipulacji genetycznych, nie walczono by
przecież za
pomocą takich prymitywnych łuków czy karabinów. Nasuwała się więc alternatywa:
albo to
był świat postkatastroficzny, a istoty, którym pomogliśmy, były mutantami, albo
świat magii,
jak Xanth, czy świat czarownic Andre Norton. Sposób, w jaki kobieta zamknęła
bramę,
świadczył raczej o tym drugim.
Magia! Aż serce podskoczyło mi z emocji. A gdyby tam się wybrać? Na razie pomysł
wydał mi się zupełnie niedorzeczny: tu mam bezpieczne, stabilne życie, a tam
trwa jakaś wojna.
Musiałbym się wpierw czegoś o tamtym świecie dowiedzieć. Ale jak? Nie znam ich
języka ani
oni mojego, trudno się będzie porozumieć. Wprawdzie dzieci szybko się uczą
języków, ale i tak
to dosyć długo potrwa. Jak ją przez ten czas ukrywać? I jeszcze tego sfinksa...
jeśli przeżyje.
A jeśli ich metabolizm różni się od naszego? Albo jeśli sprowadzą tu jakieś
niebezpieczne
bakterie? Same znaki zapytania...
Dziewczynka zmęczyła się i podeszła do Krystyny. Ta przesunęła się trochę,
robiąc jej
miejsce na ławce. Dziecko usiadło i przytuliło się do niej. Drżało jak w febrze.
Krystyna
zaczęła ją pocieszać.
– Dobrze, już dobrze, maleńka. Nie bój się, jesteś tu bezpieczna.
Dziecko nic z tego oczywiście nie rozumiało, lecz spokojny ton jej głosu
sprawił, że ciągle
pochlipując, położyła jej głowę na kolanach i po chwili zasnęła.
Przyjrzałem się z bliska jej medalionowi. Był znacznie większy niż mi się
wcześniej
zdawało, wielkości dużego płaskiego talerza. Kształtem przypominał stylizowane
słońce
o krótkich promieniach. Błyszczał też jak słońce, później się okazało, że
wykonany był
z pewnego naturalnego stopu złota. W połowie odległości między obrzeżem a
środkiem
wtopiono w niego około dziesięciu kolorowych kamieni. Jeden był całkiem czarny,
dwa pół-
czarne, pół-jasne, pozostałe jasne: różowy, seledynowy, błękitny... Tworzyły
idealny krąg,
podobny do tarcza zegarowej. Nad kręgiem było kilka ciemnych kamieni o innym
kształcie,
prawdopodobnie służących do czegoś innego. Spróbowałem dotknąć medalionu – i
cofnąłem
natychmiast sparzony palec. Z czystej ciekawości pociągnąłem za łańcuszek, na
którym wisiał
i poczułem, że zrobił się nieprawdopodobnie ciężki. A dziecko nic nie poczuło!
Nawet się nie
obudziło! To też mogła być wyłącznie magia obronna tego obiektu. Musiał to być
niezwykle
cenny przedmiot, przypuszczalnie artefakt mocy. Gdyby wpadł w ręce przeciwników,
mógłby
wpłynąć w decydujący sposób na wynik wojny Uciekinierzy z pewnością pilnowali go
jak oka
w głowie, a osaczeni użyli jego mocy, otwierając bramę, ostatnią deskę
ratunku...
Moje rozmyślania przerwał dźwięk dzwonka Przyjechał Karol. Łajka natychmiast
zeskoczyła z moich kolan i pobiegła do bramy. Znałem go jeszcze ze szkoły
średniej. Potem ja,
będąc dobrym raczej w przedmiotach humanistycznych, choć lubiłem też przyrodę,
poszedłem
na bibliotekoznawstwo, on zaś początkowo próbował dostać się na medycynę, a
kiedy
dwukrotnie zabrakło mu paru punktów – ukończył weterynarię. Chciał koniecznie
kogoś leczyć,
no i leczy zwierzęta. Do nas częste przychodzi towarzysko, bardzo się lubimy.
Wszyscy wstaliśmy z ławki. Dziewczynka na chwilę się ocknęła, była jednak tak
wyczerpana, że głowa opadła jej na ławkę i spała dalej. Poszedłem otworzyć. Od
bramy
ogrodu nie widać – zasłania go dom. Wpuściłem Karola na podwórze. Zapytał bez
wstępów:
– No co macie takiego niezwykłego, do czego jestem wam potrzebny?
– Dwa trupy i rannego sfinksa – odpowiedziałem. – Spróbuj go wyleczyć.
– Sfinksa?! – Karola aż zatkało.
– No, niezupełnie – uściśliłem. – Raczej rozumną pumę o głowie podobnej do
ludzkiej.
Chyba samica. Aha, i przynajmniej jeden z tych trupów jest wprawdzie humanoidem,
ale nie
człowiekiem. Przybyli pewnie z jakiegoś świata magii.
Spojrzał na mnie jak na wariata, ale kiedy Krystyna potwierdziła moje słowa,
poszedł do
ogrodu. Rzucił okiem na trupy, na śpiącą na ławce dziewczynkę. Mruknął coś w
rodzaju:
Rzeczywiście. Wyjaśnienia mogą poczekać. – i podszedł do sfinksa. Pochwalił nas,
że nie
ruszaliśmy strzały, i sam przystąpił do jej ostrożnego wyciągania. Wyjął, zszył
ranę, założył
prowizoryczny opatrunek i powiedział:
– Ciężka, sprawa. Ma uszkodzony jakiś organ, przypominający wątrobę. Nie wiem,
czy
przeżyje. Miałeś rację, to samica. Powinienem zrobić jej zdjęcie rentgenowskie,
ale może
lepiej nie wozić. Wstrząsy mogłyby jej zaszkodzić. Przeniesiemy ją domu i
położymy na czymś
miękkim. Zwłoki zabiorę do sekcji. Gdyby wystąpiły jakieś kurcze, drgawki albo
coś innego, to
zadzwońcie . Możecie mnie budzić nawet w środku nocy. Przyjadę. A co się tu
działo?
Wspólnie z Karolem przeniosłem sfinksa do pokoju Krystyny i położyliśmy go na
przygotowanej przez nią starej kołdrze bez poszwy. Potem usiedliśmy przy kawie
i opowiedzieliśmy Karolowi o wszystkim. Pokazaliśmy nawet artefakt na piersi
dziewczynki,
uprzedziwszy, żeby go nie dotykał. Wysłuchał i powiedział:
– Rzeczywiście, bohaterskie stworzenia. A co was, to wprawdzie nie jestem
zwolennikiem
mieszania się do zupełnie obcych konfliktów, ale chyba nie mieliście innego
wyjścia.
– A co radzisz z nimi zrobić? Przyjmując oczywiście, że ta... sfinksica
przeżyje? – spytała
Krystyna.
– Jakiś czas mogą tu na pewno mieszkać – dodałem. – Ale co dalej?
– Podejmiecie decyzję, kiedy będziecie się mogli z nimi porozumieć – odrzekł
Karol. – Nie
wyobrażam sobie ich dłuższego życia tutaj, w naszym tak mało tolerancyjnym
świecie. Lecz
jeśli i tam będzie na nie czekała śmierć... Tak źle i tak niedobrze...
– Nie chcę, żeby umarły! – zawołał Marcinek.
– Nikt z nas tego nie chce synku – uspokoiłem go. – Zastanawiamy się właśnie,
jak do tego
nie dopuścić. Bo to dużo bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje
Porozmawialiśmy jeszcze trochę, nie dochodząc jednak właściwie do żadnych
konkretnych
wniosków. Potem przyniosłem ze strychu składane łóżko, ustawiłem koło sfinksicy
i przenieśliśmy na nie dziewczynkę. Nawet się nie obudziła. Karol zabrał ciała i
odjechał,
a Krystyna zaczęła robić kolację. Tuż przed posiłkiem chciałem dziewczynkę
obudzić, ale
Krystyna mi wyperswadowała. Zjedliśmy kolację, Marcinek obejrzał dobranockę,
wykonał
wszystkie wieczorne czynności i poszedł spać, a myśmy jeszcze długo siedzieli,
myśląc trochę
i rozmawiając o całym wydarzeniu. Wiedzieliśmy, że było ono doniosłe –
odwiedziły nas
istoty z innego świata! – lecz nie mieliśmy pojęcia, co z nimi począć. Czuliśmy
się jednak za
nie odpowiedzialni i zgodziliśmy się, że będziemy je bronili przed
niebezpieczeństwami,
czyhającymi na nie na każdym kroku w naszym świecie, a jeśli zajdzie taka
konieczność, udamy
się z nimi nawet do ich świata. Próbowaliśmy się skupić na czymś innym, na
przykład na
oglądaniu telewizji, ale to było niemożliwe. W końcu położyliśmy się do łóżek,
nawet
wcześniej, niż zwykle, ale spać w tych warunkach mogłyby chyba tylko dzieci w
wieku
Marcinka. Ciągle myśleliśmy o naszych niezwykłych gościach. Co z nimi zrobić?
Oto było
pytanie!
NOCNA ROZMOWA
Około jedenastej Krystyna usłyszała jęk. Wstała i zapaliła światło. Widząc to
przez szybę
w drzwiach, ja też wstałem. Otworzyłem drzwi, zobaczyłem ją pochyloną nad
sfinksicą
i natychmiast podbiegłem.
– Źle z nią – powiedziała. – Dzwoń do Karola.
Zadzwoniłem. Potem stanęliśmy i patrzyliśmy bezradnie. Czuło się wręcz
fizycznie, jak to
stworzenie walczy ze śmiercią. Twarz miało tak bladą, jakby nie było w niej ani
kropli krwi,
jęczało, skręcało się z bólu, dygotało. Coś potwornego! Przyniosłem mokry
kompres, chciałem
położyć na jej czole, ale ona bezwiednie odtrąciła mnie, aż się zatoczyłem na
śpiącą na łóżku
dziewczynkę. Ta ocknęła się i usłyszała jęki. Akurat w tym momencie przyjechał
Karol
i Krystyna poszła mu otworzyć. Dziewczynka rozejrzała się i ujrzawszy umierającą
towarzyszkę, skoczyła na równe nogi Rozpaczliwie wrzasnęła i chwyciła w ręce
artefakt.
Skierowała tarczę w kierunku sfinksicy i naciskając jeden z kamieni, zaczęła
mówić głębokim,
zupełnie nie dziecinnym głosem:
– Alkandrat menua...
Artefakt błysnął i zgasł. Czar nie „zaskoczył”. Dziewczynka poprawiła coś i
zaczęła po raz
drugi:
– Alkandrat menua gab simbro...
Znowu błysnęło i zgasło. Przyszedł Karol, rzucił okiem i tylko machnął ręką.
– To już agonia – powiedział.
Dziewczynka chwilę siedziała w rozterce W końcu machnęła ręka, jakby podejmując
trudną
decyzję. Znowu zacisnęła jedną rękę na artefakcie, drugą chwyciła sfinksicę za
łapę, zamknęła
oczy, cała się sprężyła, aż krople potu wystąpiły na jej czole i zaczęła jeszcze
raz:
– Alkandrat menua gab simbro ruhiworne a sejdo...
Tym razem „poszło”. Dziecko wpadło w rytm i mówiło jak w transie. Było to z
pewnością
jakieś długie, skomplikowane zaklęcie. Artefakt zapłonął jasnym, nieco
migotliwym światłem.
Staliśmy i patrzyliśmy w napięciu, co się stanie. Po chwili Krystyna zapytała
szeptem:
– Jak ona może tak długi tekst zapamiętać?
– Nie sądzę żeby zapamiętała – odszepnąłem. – Prawdopodobnie zna tylko kilka
pierwszych słów. Reszta uruchamia się sama. Tak jak parę kamyków uruchamia
lawinę.
Krystyna kiwnęła głową. Zaklęcie się skończyło, lecz dziecko wciąż stało z jedną
ręką
kurczowo zaciśniętą na jasno świecącym artefakcie, a drugą na łapie sfinksicy.
Stworzenie
zaprzestało jęczeć i skręcać się, na jego twarz stopniowo powrócił normalny,
szafirowy kolor.
Widać było, że czuje się coraz lepiej, choć ciągle nie odzyskiwało przytomności.
Trwało to
może z pół godziny. Nagle artefakt zgasł.
Dziewczynka puściła łapę sfinksicy i osunęła się bezwładnie na łóżko. Teraz ona
była
bledsza od swojej towarzyszki. Dyszała jak po ostrym sprincie. Oderwała drugą
rękę od
artefaktu i zobaczyliśmy, że kolejny kamień na nim zrobił się zupełnie czarny.
Prawdopodobnie
oznaczało to całkowite wyczerpanie się danej dziedziny mocy artefaktu. Zamknęła
oczy i leżała
nieruchomo.
Karol podszedł do sfinksicy. Stworzenie oddychało równo i głęboko. Zdjął
opatrunek
i wszyscy zobaczyliśmy szybko zasklepiającą się ranę z niegroźnym skrzepem krwi,
jak po
zwykłym skaleczeniu
– Niesamowite – mruknął, zdejmując szwy. – Dopiero co była w agonii, a teraz
pewnie
niedługo wstanie... Przydałyby cię nam takie artefakty...
– Nie ruszaj! – ostrzegłem go. – To nie jest przedmiot z naszego świata i
powinien tam
wrócić.
– Nie mam zamiaru. Tylko mi szkoda.
– A co z nią? – Krystyna wykazała na dziewczynkę
– Chyba jest bardzo zmęczona – odrzekł Karol.
– Była przewodnikiem magii – zwróciłem uwagę.
– Tak. I nie wiemy, jak to może nią wpłynąć – dodał Karol.
– Dowiemy się – mruknąłem. – Jedziesz do domu?
– Muszę pospać I wam radzę to samo. Dobranoc. – I wyszedł.
Zanim się położyłem, zajrzałem na chwilę do Marcinka. Chłopiec spał, lecz co mu
się
prawie nigdy nie zdarzało, obudził się, kiedy otwierałem drzwi. Widocznie i jemu
udzieliło się
coś z napięcia, w jakim żyliśmy od kilku godzin.
– I co? – zapytał.
– Wszystko w porządku, kochanie. Sfinks już prawie zdrowy – odrzekłem. – Śpij
spokojnie.
– Będę mógł się jutro z nimi pobawić?
– Chyba tak. Tylko że one nie mówią po naszemu.
– Nie szkodzi – mruknął chłopiec. – Pokażę im swoje zabawki. I zagramy na
komputerze.
I pójdziemy do parku.
– Tak, oczywiście – odrzekłem. Nie było sensu tłumaczyć mu o tej porze, że te
prawie
wszystko było niemożliwe. – Ale teraz śpij.
Pewnie by zasnął, a ja chyba zaraz po nim, gdyby nie krzyk Krystyny:
– Mirek, chodź tu! Obudziła się!
Pobiegłem a Marcinek, oczywiście, za mną, Krystyna rzuciła mi ostre spojrzenie –
obudziłem dziecko – lecz ja patrzyłem tylko na naszych gości. Dziewczynka, choć
wyraźnie
osłabiona transmisją magii, zerwała się radośnie z łóżka i objęła swoją
towarzyszkę za szyję.
Sfinksica później tyle razy relacjonowała przy mnie ich rozmowę, że mogę
przedstawić ją
dokładnie, jakby była prowadzona po polsku, choć wtedy naturalnie nic z niej
rozumieliśmy.
Dziewczynka krzyknęła:
– Żyjesz, Bulena! Żyjesz! Uratowałam ciebie!
– A wcześniej ja ciebie. Jesteśmy kwita – odrzekła Bulena. – Ale gdzie my
jesteśmy?
I puść, bo tym wszystkim jeszcze mnie udusisz.
– Nie wiem. Ale miałaś rację, to na pewno nie jest ICH świat. To jakiś inny,
choć podobny.
– Bo ja wiem, czy podobny? – mruknęła Bulena, rozglądając się po pokoju. – Nie
znamy
tamtego
– Z wyglądu mieszkańców – uściśliła dziewczynka.
– Co do tego się zgadzam. W każdym razie techniczny.
– Tak. I chyba bez własnej magii.
– Bez magii?! – zawołała Bulena. – To jak mnie uratowałaś?!
– Tak. – Dziewczynka położyła jedną rękę na artefakcie, a drugą na łapie
sfinksicy.
– Kelia! – krzyknęła Bulena. – Czy ty wiesz, co zrobiłaś?!
– Wiem – odrzekła spokojnie Kelia, siadając z powrotem. – Uczyłam się o tym. To
jedna
z podstawowych zasad magii. Teraz ja też będę bantakiem. I wybrałam już twój
gatunek –
dersana. Ale nie mogłam pozwolić ci umrzeć. Nie mogłam żyć twoim kosztem.
– I ja też?!!
– Obawiam się, że tak. Ale...
Kelia wybuchnęła płaczem. Bulena wstała, usiadła przy niej na łóżku zupełnie po
ludzku,
jako tako objęła ją przednimi łapami i powiedziała pocieszająco:
– Cóż, może ty będziesz akurat jednym tych bardzo rzadkich przypadków, którym to
ujdzie
bezkarnie. Poza tym pamiętaj, że musimy za wszelką cenę dostarczyć magom aurę
agresora.
Wątpię, czy jeszcze komuś udało się ją zdobyć, a bez niej z pewnością przegramy.
No i sam
artefakt też jest bezcenny. Czy dla tego nie warto się poświęcić? Mogłyśmy
zresztą już nie żyć.
– Tak, ale... to co innego – wybełkotała Kelia przez łzy.
– Zgadza się.. Ale czy mamy jakąś alternatywę? Powiedz sama.
– Nie mamy – przyznała Kelia, uspokajając się trochę. – Więc co mam zrobić?
– Musimy porozumieć się z nimi. – Bulena wskazała na nas. – W tym celu musisz
użyć
artefaktu. Nie martw się, jeśli magii nie przewodzisz, nawet podczas
transformacji nie
ulegniesz porażeniu.
– A kto ma ją przewodzić? – spytała zdziwiona Kelia.
– Nikt. Po prostu dopuść ich do artefaktu. Mam nadzieję, że ich przyjmie. A oni
i tak nie
będą potrafili tego wykorzystać. Wiesz, jak się to robi?
– Tyle wiem. – Kelia poczuła się nieco urażona Dotknęła jednego z „promieni
słonecznych” artefaktu i coś powiedziała. Natychmiast cała zwrócona ku nam
strona przedmiotu
zmieniła kolor na zielony. Potem dziewczynka wskazała kolejno na sfinksach i na
siebie,
wypowiadając bardzo wyraźnie ich imiona. Wymawiając własne imię, położyła drugą
dłoń na
zielonej powierzchni. Wskazała na mnie, rozłożyła ręce, po czym skinęła
przyzywająco
i znowu położyła dłoń na artefakcie. Domyśliłem się, że chce, bym uczynił to
samo.
Powiedziałem swoje imię: „Mirek” i najpierw dotknąłem artefaktu jednym palcem, a
kiedy nic
nie poczułem, położyłem na nim całą dłoń. Tym razem wrażenie było przyjemne,
jakbym
dotknął lekko naelektryzowanej pluszowej zabawki. „Prąd” szybko zaniknął,
pozostawiając
uczucie błogiego ciepła, spokoju, komfortu psychicznego, jakby obecności kogoś
starego,
przyjacielskiego i bardzo mądrego. Następnie poczułem delikatne sondowanie,
jakby ten ktoś
chciał poznać moje myśli... Nie, nie myśli, uczucia. Było to coś zbliżonego de
empatii.
Otworzyłem się cały – nie miałem nic do ukrycia – i po chwili odebrałem błysk
aprobaty, po
czym wszystko minęło. Cofnąłem rękę, a artefakt ponownie zrobił się złoty. Kelia
powtórzyła
wszystko od początku, wskazując na Krystynę. Ta spojrzała niepewnie na mnie.
– Zrób to, co ja. Było bardzo przyjemnie – powiedziałem.
Krystyna podała swoje imię i przyłożyła ręka do artefaktu. Kiedy ją cofnęła, na
jej twarzy
malował się zachwyt. A Kelia wskazała na Marcinka. Chłopiec podszedł śmiało,
podał swoje
imię i wszystko powtórzyło się jak z nami.
– Było super – powiedział.
Kelia zamieniła kilka zdań z Buleną, pokazała nam że teraz mamy wszyscy troje
przyłożyć
ręce do artefaktu. Zmieściły się w sam raz. Dziewczynka nacisnęła jeden z
kamieni i znów
zaczęła recytować jakieś zaklęcie, inne niż poprzednio. Artefakt ponownie
zapłonął. Jasno, jak
wtedy, gdy leczył Bulenę. Marcinek krzyknął lecz natychmiast położyłem drugą
rękę na jego
ustach. Kiedy Kelia skończyła zaklęcie, wszyscy staliśmy w ciszy i bezruchu w
stożku
czarodziejskiego światła. W głowie miałem krystaliczną jasność. Po chwili
zaczęły do mnie
dochodzić jakieś odległe myśli, dźwięki, słowa. Początkowo wszystko było
niezrozumiałe, ale
przyswajałem je sobie bardzo szybko, trochę tak, jakbym przypominał sobie język,
który kiedyś
znałem. Tego języka oczywiście znać nie mogliśmy, ale kiedy po kwadransie
artefakt zgasł
i kolejny kamień zrobił się czarny, rozumieliśmy już w nim wszystko i mówiliśmy
nim równie
dobrze jak po polsku.
– Dziękuję wam za pomoc – odezwała się Bulena. – A jeżeli dzięki wam uda nam się
mimo
wszystko ich pokonać, to nasza wdzięczność będzie naprawdę bezgraniczna..
– No dobrze, ale o co w tej wojnie chodzi? Nic o niej nie wiemy, ratowaliśmy was
trochę
impulsywnie: kobieta, dziecko, półzwierzę. Bez urazy, ale skąd mamy wiedzieć, że
stanęliśmy
po właściwej stronie?
Kelia aż się żachnęła. Sądzę, że to słowo właściwie oddało jej reakcję, gdyż
zamachała
rękami i opadła na poduszkę. Być może moja niefortunna uwaga mogłaby u niej
doprowadzić
do ataku histerii, ale Bulena powiedziała spokojnie:
– Opanuj się, Kelia. On ma rację. Należą się im jakieś wyjaśnienia. Odwróćmy
sytuację:
czy ty na ich miejscu nie miałabyś prawa do wątpliwości?
– No już dobrze, przepraszam – odrzekła Kalia.
– To ja przepraszam – powiedziałem. – No więc, co to za wojna?
– To nie wojna, to rzeź! – krzyknęła dersanka. – Wtargnęli do nas ze swojego
świata
i mordują wszystkich jak leci; ludzi, bantaki, naturalnych, zwierzęta! A
najgorsze, że magia
u nich nie działa! Werstowi i Gewoce udało się wprawdzie złapać w artefakt ich
aurę, ale
zginęli i teraz my musimy ją dostarczyć do magów, i to szybko. Za dwa dni nie
będziemy mogły
wydostać się z waszego świata.
Teraz i ona była bliska płaczu. Nie wiedziałem wprawdzie, co to jest ta „aura”,
ale mniej
więcej domyślałem się, co Bulena miała na myśli. Czyżby było to owo nieuchwytne
coś, co
zdaniem niektórych otacza każdego i jest niepowtarzalne – dla osobnika lub
gatunku? Ale jak
takie coś schwytać w artefakt? Cóż, w magicznym świecie i to może być możliwe.
– Do czego wam ta aura potrzebna? – spytała Krystyna.
– Jak to do czego? Do włączenia ich w naszą magią – odrzekła Kelia takim tonem,
jakby
ktoś w naszym świecie zapytał, do czego służy samochód.
– Kelia, proszę, nie tym tonem – zwróciła jej uwagę Bulena. – Dla nas to są
sprawy
zupełnie oczywiste, lecz oni nie mają nich zielonego pojęcia. Czy ty na przykład
wiesz, do
czego to służy? – wskazała telewizor. – Nie. I ja nie. A dla nich te rzeczy
podstawowe.
– Rozumiem – powiedziała Kelia.
Marcinek ziewnął. Spojrzałem na zegar – wpół do pierwszej w nocy. Cóż, my tej
nocy już
się nie położymy, ale on powinien pójść spać. I powiedziałem do Krystyny:
– Połóż go, i zrób nam kawę.
– Dasz sobie radę ze szklanką? – zapytała Bulenę Krystyna, wskazując stojące w
kredensie
za szybą naczynia.
– Ależ tak. – Bulena pokazała, że obejmie ją dwiema łapami.
– Daj te z pleksiglasu, z uszkiem – powiedziałem. – Będzie jej łatwiej.
– Nie chcę żadnych ekstra ułatwień – sprzeciwiła się dersanka.
– Ależ my też takich szklanek chętnie używamy – powiedziałem, podczas gdy
Krystyna
wyszła z Marcinkiem. – One się nie tłuką.
– Nie tłuką się? – spytała zdziwiona Bulena, a gdy potwierdziłem, powiedziała: –
Wielu
bantakom by się takie naczynia przydały. Musimy przynajmniej na co dzień używać
drewnianych. Bo większość z nas stara się żyć jak ludzie, od których przecież
pochodzimy.
Przynajmniej na tyle, na ile się da.
– Pochodzicie od ludzi? Zostaliście zaczarowani? – spytałem.
– No, ja nie. Ja już się taka urodziłam. Ale moi przodkowie, kiedyś dawno, na
pewno byli
ludźmi. Albo stali się ofiarami pierwszych czarów, magicznych wojen na Parsytii
bądź jakichś
innych wypadków czy eksperymentów z magią, albo zostali skazani za przestępstwa.
– Rozumiem, niezły sposób na pozbywanie się przestępców. Stosujecie go jeszcze?
– O ile wiem, to dość rzadko. Ale teraz będziemy zastosować go wobec najeźdźców
po
włączeniu ich w naszą magię. Nie mamy innej broni zdolnej przeciwstawić się ich
małej
i dużej broni ognistej. Na Wanterii nigdy nie było zbyt wielu ludzi, a po
faktycznym upadku
cesarstwa – choć sam cesarz istnieje do dzisiaj – kiedy było trochę wojen, ich
liczba jeszcze
bardziej spadła i musieli zaprzestać walk...
– A bantaki? – przerwałem.
– Zaledwie kilka gatunków nadaje się do wojen, w tym dersany – odrzekła Bulena.
– Poza
tym to nie nasze sprawy i więcej zyskiwaliśmy, trzymając się od nich z daleka.
Dziś już
naprawdę nie mamy powodów do narzekań.. Na to, że się tacy urodziliśmy, nie mamy
wpływu,
a ludzie traktują nas coraz lepiej. Mamy już większość ich praw, chociaż zawsze
będziemy
istotami drugiej kategorii. Wprawdzie i wśród bantaków zdarzają się bogacze, a
wśród ludzi
biedni, ale to oni rządzą i będą rządzili Wanterią. Wiele zresztą zależy od
gatunku.
– Dawniej było inaczej?
– O, bez porównania! Dawniej byliśmy niewolnikami, każdy człowiek mógł zabić
bantaka
bezkarnie, mógł zrobić z nim, co chciał. Tylko ci z nas, którzy żyli wyłącznie
lub głównie
w wodzie jak arbetsy czy skonery byli jako tako bezpieczni.
– Co te arbetsy i skonery?
– Daj Kelii coś rysowania, to zobaczysz.
Poszedłem do pokoju Marcinka, który już spał, wziąłem jego blok oraz kredki i
położyłem
przed Kelią. Potem poszedłem na chwilę na ganek, żeby odetchnąć rześkim
powietrzem –
podczas takiej bezsennej nocy to dobrze robi. Było bardzo zimno, jak to w końcu
pażdziernika.
Na niebie nie było widać gwiazd, bo okrywały je gęste chmury. Jeszcze nie
padało, lecz czuło
się, że niedługo będzie deszcz. Wczoraj było tak ładnie, pomyślałem, a na jutro
zapowiedziano
deszcz ze śniegiem. Bywa. Za mną poszła łajka, która, wyrwana ze snu o tak
niezwykłej porze,
chciała koniecznie sprawdzić, co się dzieje. Musiałem chwilę poczekać. Suczka
obiegła dom
i powróciła, szczekając pogardliwie. Jakby mówiła: Nikogo nie ma. Kto to widział
wychodzić
o tej porze? Chodzicie spać! Chciałbym, Łajeczko, ale nie mogę, myślałem,
głaszcząc ją. Mamy
naprawdę niezwykłych gości. I powróciłem do pokoju,
Kelia wciąż jeszcze rysowała. Bulena zaś położyła się na kołdrze z głową opartą
na łapach.
Usiadłem przy stole i zacząłem zastanawiać się nad dalszymi pytaniami – było ich
tyle...
Kiedy Kelia skończyła rysunki, okazało się, że arbetsy to coś w rodzaju syreny,
prawie
w całości porośniętej krótką, foczą sierścią, z ogonami ustawionymi poziomo, jak
u delfina,
i zaczynającymi się poniżej bioder, a nie od pasa; skoner zaś najbardziej
przypomina uchatkę
o ludzkiej głowie. Kelia dodała, że część arbetasów ma tylko skrzela i może żyć
wyłącznie
w wodzie, część zaś ma i skrzela, i płuca – te mogą długo przebywać na lądzie.
Potem zajrzała
pod stół, podniosła głowę wyraźnie zaskoczona
– Czego szukasz? – zapytałem
– Nocnika – odrzekła zdziwiona. – Nie macie go?
– Mamy coś lepszego. Chodź – zaprowadziłem ją do łazienki. – Usiądź na tym. A
potem
umyj ręce. Bardzo jestem ciekawy jak ty wyglądasz nago, ale jeśli nie chcesz mi
się pokazać, to
po prostu wyjdę..
– Nie, zostań – ściągnęła majtki i podniosła sukienkę. Wszystko miała zupełnie
identyczne,
jak nasze dziewczynki, tylko kolor skóry i głowa świadczyły o jej obcym
pochodzeniu. Użyła
właściwie papieru choć musiałem jej to pokazać, lecz wody nie spuściła. Zrobiłem
to za nią.
– Co to za szum? – spytała. – Co zrobiłeś?
Wyjaśniłem i zapytałem, czy u nich tego nie ma.
– U nas w ogóle tego nie ma – wykazała muszlę. Odkręciła jeden z kurków przy
umywalni
i podstawiła ręce pod wodę. A więc to zna, ale to chyba tylko zimna woda,
pomyślałem.
– Czekaj. Nie tak od razu. Nareguluję ci temperaturę. – Odkręciłem drugi kurek
i ustawiłem. Była zachwycano ciepłą wodą.
– Weź mydło. – Pokazałem jej.
– To ma być mydło? – spytała zdziwiona, ale wzięła. Później przekonałem się, że
u nich
mydło było półpłynne. Też całkiem niezłe.
Zajrzała Krystyna i powiedziała, że kawa stoi na stole i że Kelię przydałoby się
całą umyć
pod prysznicem. Ona to zaraz zrobi.
Umycie i wytarcie dziewczynki istotnie nie zajęło jej więcej niż kilka minut.
Kelia nie mała
innego ubrania, więc z konieczności włożyła stare, brudne i miejscami podarte,
lecz i tak
prezentowała się lepiej. Przez ten czas kawa trochę wystygła i można było pić.
Obok stało
zimne mleko, cukier oraz resztki upieczonego przez Krystynę kilka dni temu
tortu. Byłem
ciekawy, co z tego znają przybysze. Znali wszystkie dodatki, natomiast samej
kawy nie. Kelia
początkowe chciała samo mleko, ale kawa z mlekiem także bardzo jej smakowała.
Przyglądałem się Bulenie, ciekawy, jak sobie poradzi. Okazało się, że miała
kłopoty. Była
tak przyzwyczajona do krzeseł z szelkami, które zabezpieczają dersany przed
spadnięciem na
przykład przy pochylaniu się nad czymś, że nie pomyślała, iż tu może ich nie
być. Dlatego było
jej niewygodnie. Musiała poprosić o przysunięcie krzesła aż do oparcia się
piersią o krawędź
stołu, a potem bardzo koncentrować się siedzeniu i jedzeniu. Nie mając kciuków,
musiała
łyżeczkę trzymać zaciśniętą w dłoni, ale posługiwała się nią całkiem zgrabnie.
Podobnie było
z piciem: włożyła dwa palce do uszka i podniosła szklankę do ust, nieco
chwiejnie, ale nie
rozlała ani kropli. Przyznała jednak, że ze zwykłą, szklanką miałaby znacznie
więcej kłopotów.
Skończywszy ten nocny posiłek, powróciliśmy do rozmowy. Zaczęła Krystyna.
– Ile macie właściwie lat? – zapytała.
– Ja dziesięć – odrzekła Kelia.
– A ja dwadzieścia dwa – dodała Bulena.
– Macie ludzki rytm życia, prawda? – upewniłem się.
– Oczywiście, o tym decyduje głowa, a nie ciało. Dlatego naturalnych nie da się
wykształcić jak nas.
– Co to są naturalni? – spytała Krystyna.
– Rozumne, mówiące zwierzęta. Po prostu jakieś sto lat temu magowie zaczęli je
na dużą
skalę cywilizować. Muszą one jednak spełniać określone kryteria: wielkość,
pewien poziom
intelektu, i co najmniej dwuletni okres rozwoju biologicznego. Tylko wtedy ma
sens zakładanie
im kamieni mowy. Ale i tak nie osiągają w zasadzie poziomu wyższego niż
kilkuletnie dzieci
ludzi, czy bantaków.
– A sorbegi? A odalumpy – przypomniała Kelia.
– Powiedziałam „w zasadzie” – podkreśliła Bulena. – Są i wyjątki. Sorbegi to
istoty wodne
i one zawsze były bardzo inteligentne...
– My także mamy takie zwierzęta – przerwałem. – Delfiny. Też wodne i też
próbujemy
nawiązać z nimi kontakt, lecz na razie bez rezultatu.
– Pewnie źle to robicie – wtrąciła Kelia.
– Możliwe. Nie znam się na tym – przyznałem. – Więc co z tymi sorbegami?
Nawiązaliście
z nimi kontakt?
– O już bardzo dawno – odrzekła Bulena. – One potrafią mówić bez kamieni, mają
zbliżony
do ludzkiego cykl rozwojowy i arbetsy dawno uznały je za pełnoprawnych
partnerów. Kształcą
nawet ich dzieci wspólnie z własnymi. Formalnie są naturalnymi, lecz w praktyce
bantakami.
Gdyby nie przybycie ludzi, w stosunkowo niedalekiej przyszłości stworzyłyby
zapewne własną
cywilizację. Na lądzie natomiast mogłyby ją stworzyć odalumpy – zapytaliśmy o
nie i Kelia
narysowała je. Okazało się, że to dinoteria, mioceńscy kuzyni współczesnych
słoni.
– Mówiłaś: „przybycie” – zwróciła uwagę Krystyna. – Czyżbyście przybyli do
swojego
świata z innego?
– To niepamiętne czasy, ale wszystko za tym przemawia. – odrzekła dersanka. – Na
Wanterię przybyliśmy na pewno z Parsytii, lecz i tam nie ma żadnych śladów po
dawnych
ludziach. Jakby pojawili się znikąd około trzy tysiące lat temu, a wraz nimi
magia. Są także
wśród nas legendy, które mówią o przybyciu ludzi z jakiegoś pozbawionego magii
świata,
o jakichś błyskach, dziwnych chorobach, latających grzybach...
– Wojna atomowa – powiedziała Krystyna po polsku. Skinąłem głową.
– Co? – spytała Kelia.
– Nic. Z pewnością nie wiecie, co to jest atom – odrzekłem i ze zdumieniem
uświadomiłem
sobie, ze słowo to wypowiedziałem w języku przybyszów. Czyżby więc coś o tym
wiedzieli?
Ale chyba nic konkretnego – przecież u nas Demokryt podejrzewał istnienie atomów
już
w starożytności. I rzeczywiście Bulena odpowiedziała:
– Hipotetyczna najmniejsza cząstka materii.
– Wcale nie hipotetyczna – zaprzeczyłem. – Naprawdę istnieje.
– I co z tego? – spytała dersanka.
– To, że w pewnych warunkach możemy atomy rozbić na jeszcze mniejsze składniki.
Przy
tym powstaje bardzo dużo energii – jak się okazuje i to słowo jest tam znane.
Widocznie jednak
było używane raczej w kontekście magicznym, gdyż Bulena zapytała:
– Dużo magii?
– Nie magii. Raczej... ciepła i światła, jak na Słońcu. Powstaje wielki huk,
rozbłysk i...
chmura w kształcie grzyba. – Gorączkowo szukałem zrozumiałych dla nich terminów.
– I
taki wybuch może zniszczyć kawał świata, kilka, nawet cały świat. Wasi
przodkowie
musieli to zrobić i przy sposobności otworzyli też przejście do innego świata.
Lecz kontakt z tą
energią powoduje także ciężkie choroby i może zmienić potomstwo. Może właśnie to
rozwinęło u was w nowym świecie zdolności magiczne?
– Pasuje, zgadza się! – zawołała Bulena. – Wszystko się zgadza!
– Co się zgadza? – spytała, nic nie rozumiejąc Kelia.
– Wyjaśniły się kwestie związane z naszym pochodzeniem – odrzekła dersanka. –
Kiedy
powiem magom, będą pewnie zadowoleni. Wy tę energię znacie, prawda?
– Znamy. Raz nawet użyliśmy jej w wojnie, na szczęście w niewielkiej skali. I
oby nigdy
więcej! Nawet używanie jej do celów pokojowych budzi duże opory społeczne.
Dlatego nawet
gdybym mógł, nie przekazałbym jej wam. Może i zniszczylibyście wrogów, ale przy
okazji
i swój. świat. Podobnie wasze artefakty w naszym świecie mogłyby albo przynieść
duże
korzyści, albo stać się potężną bronią.
– Przecież tu prawie nie ma magii – zwróciła uwagę Bulena.
– Nie martw się. Już ludzie znaleźliby sposób na wykorzystanie ich do swoich
niecnych
celów – powiedziałem z sarkazmem. – Wróćmy jednak do was. Mówisz, że wasi
przodkowie
znaleźli się na kontynencie zwanym przez was Parsytia? Czekajcie, może porównamy
wasz
świat z naszym? Zaraz przyniosę atlas. Zaczęliśmy porównywać. Okazało się, że
ich świat ma
geografię podobną do naszego, ale akurat w takim stopniu, że trudno było
ustalić, czy to świat
równoległy, czy obca planeta. Nie wszystko z poniższych szczegółów wtedy
ustaliliśmy, sporo
porównań dokonałem później na ich mapach. W każdym razie Parsytia obejmowała
w przybliżeniu obie Ameryki, a Wanteria – Eurazję z Afryką. Większość wysp
Archipelagu
Franklina połączona była z kontynentem, natomiast Alaska była dwiema dużymi
wyspami
i wieloma mniejszymi. Grenlandia podzielona była na dwie duże wyspy, z których
północna
była zlodowaciała, natomiast na południowej połączonej z Islandią można było
żyć. Morze
Karaibskie i Zatoka Meksykańska była lądem, pełnym większych i mniejszych
jezior, nie było
natomiast Półwyspu Kalifornijskiego.
Najbardziej się jednak różniły brzegi „Europy”. Niemal całe Morze Północne i
cały Kanał
La Manche były lądem łączącym Anglię i Irlandię z kontynentem, Szkocja natomiast
była
wyspą. Północny Bałtyk był lądem, południowy zaś depresyjnym jeziorem. Nie było
Półwyspu
Kola. Bardziej na południe nie było Morza Śródziemnego, tylko trzy wielkie
jeziora. Pierwsze
obejmowało Morze Tyreńskie i Sardynię, sięgając na wschodzie do Balearów, drugie
Morze
Jońskie i chyba z połowę Adriatyku, trzecie wschodnią część basenu. Także Morze
Czarne było
jeziorem, zaś Zatoka Bengalska obejmowała prawie cały Bangladesz. Większość wysp
Indonezji połączona była z kontynentem, natomiast Australia rozbita była na trzy
duże wyspy
i sporo mniejszych. Nowej Zelandii nie było, za to na samym środku południowego
Pacyfiku
znajdowała się wyspa niewiele mniejsza od naszej Grenlandii. Północne i
wschodnie wybrzeża
Azji podobne były do naszych, tylko Japonia tworzyła długi język połączony z
Koreą,
Kamczatka była natomiast o wiele mniejsza. Najbardziej podobne były brzegi
zachodniej
Afryki oraz zarysy Ameryki Południowej, z wyjątkiem północnych. Wybrzeża
Antarktydy nie
były dokładnie ustalone, ale ona też była pokryta lodem i mniejsza niż u nas. W
naszym pasie
pustyń magowie stworzyli kilka dużych niewysychających jezior. W sumie było tam
kilka
procent lądu więcej niż u nas.
Bulena przy niewielkiej pomocy Kelii opowiadała dalej o ich świecie. Ludzie
zajęli
najpierw północną Parsytię, potem zaczęli rozprzestrzeniać się coraz bardziej na
południe.
U dzieci zaczęły pojawiać się najrozmaitsze zdolności magiczne. Prawdopodobnie
starsi
próbowali je powstrzymać, ale na to nie było siły. Wtedy potencjał magiczny
objawiał się dużo
wcześniej niż obecnie i kilkuletnie dzieci potrafiły rzucić czar, zupełnie nie
zdając sobie
sprawy z jego konsekwencji. Czasem je nawet zabijano, ale mimo to ilość różnych
półzwierzęcych istot zwanych ogólnie bantakami, szybko rosła. Głowy nie można
było
przemienić, ale resztę tak. Nikt nie mógł być pewny ani dnia, ani godziny.
Bantaka natomiast
w człowieka nie można było z powrotem przemienić.
– A w innego bantaka? – zapytałem.
– Tylko w znacznie gorszego – odrzekła Bulena. – No w zupełnie jednostkowych
przypadkach, jeśli jesteś bardzo silnym magiem i nie żal ci mocy, którą po tym
tracisz, możesz
zamienić bantaka w nieco lepszego. Ale to byłoby bez sensu. Lepiej nieco
poprawiać efekty
starych przemian na całych gatunkach, jak w przypadku jolkenów. I to już się
robi.
Pierwsze bantaki, nawet te tworzone przez dorosłych, były bardzo toporne. Miały
po prostu
ludzkie głowy „doczepione” do niezbyt im odpowiadających ciał zwierząt, bądź
zwierzęce
części do ludzkich ciał – trochę jakby je przyszyto chirurgicznie. Jeśli w
dodatku były to
zwierzęta znacznie odbiegające pokarmowo od człowieka, jak konie, ptaki, czy
nawet koty,
miały duże kłopoty z wyżywieniem się i często szybko umierały.
Ale już po kilkuset latach magowie nauczyli się tworzyć istoty o bardziej
harmonijnej
budowie, nawet „składaki” z kilku zwierząt, a organizmy bantaków „wypracowały”
kompromisowe rozwiązania żywieniowe. Na przykład koniowate ginsalty, czy
pochodzące od
„koali” faskolary potrafią spożywać dowolne pokarmy roślinne, zaś dersany nie
jedzą
wyłącznie surowego mięsa, jak duże koty, lecz są bardziej wszystkożerne, jak
psy.
Innym ograniczeniem była niemożność utworzenia bantaka o ilości kończyn różnej
niż
cztery, chyba że, jak w przypadku arbetsów, czy kilkunastu innych gatunków, w
tym i lądowych,
miały zrośnięte tylne nogi – gdyż nie licząc stawonogów tam nie było takich
zwierząt. Co
prawda magowie już od dawna próbowali tworzyć takie istoty, ale im to nie
wychodziło.
Dopiero ostatnio udało się – podobno – Bulena nie była tego pewna – uzyskać
jakieś
czworonogi z dodatkowymi skrzydłami, „pegazy”, czy „smoki”. Ale naturalna magia
na to nie
pozwalała, co wykluczało istnienie na przykład centaurów. Rzadkie i przeważnie
bezpłodne
były krzyżówki z gadami. Lecz i tak pozostawało wiele możliwości. Bulena opisała
nam sporo
takich istot, niektóre z nich narysowała Kelia. Na przykład sarwoty były ludźmi
o rękach
i nogach zakończonych płetwami, a jolkeny kopytkami. Postać jolkena była jedną
ze szczególnie
niewygodnych, gdyż dużo dłuższe kończyny tylne od przednich, utrudniały
chodzenie,
a dodatkowo w okolicach chłodniejszych przeszkadzał brak sierści. Dlatego
ostatnio magowie
obdarzyli większość tych istot sierścią i niektórym wyrównali kończyny,
przekształcili ich
szyje na dłuższe i bardziej „zwierzęce”, dla nich o wiele wygodniejsze. Było to
wszystko, co
można było dla nich zrobić. Były również harpie, zwane tam fentlami i wiele
innych
krzyżówek.
Po jakimś czasie magia u dzieci zaczęła się objawiać znacznie później, choć jej
potencjał –
ale nie rodzaj – można było określić wcześnie. Równocześnie ludzie się na magię
odporniejsi,
chyba że czar rzucał silny mag, lub posiadacz pewnego specjalnego, bardzo
rzadkiego
kamienia. Obecnie kamienie wchodzą w skład artefaktów, które „wynaleziono”
znacznie
później. Ci najsilniejsi magowie szybko stworzyli najwyższą klasę, rządzącą się
własnymi
prawami. Dochodziło pomiędzy nimi do konfliktów, kilka z nich przerodziło się w
wielkie,
bardzo wyniszczające wojny. W końcu cała Parsytia została tak nasycona magią, że
normalne
życie stało się bardzo trudne, wiele dzieci rodziło się mutantami. Większość jej
mieszkańców
przeniosła się na Wanterię, zabierając tam swoich niewolników – bantaki. Tu
nauczeni
smutnymi doświadczeniami magowie złożyli uroczyste ślubowanie, że nie będą
wykorzystywali
magii do złych celów. Przysięga ta jest dziś składana na nowo przez każdego
maga. Kiedy ktoś
ją złamie, zostaje zmieniony w bantaka i to jednego z tych gorszych. Nie
wykluczało to
naturalnie robienia mniejszych i większych złośliwostek, ale zakreślało ich
granice.
Nad przestrzeganiem prawa czuwają tak zwani „magowie prawdy”. W przypadkach
drobnych naruszeń wystarczy procedura podobna do naszej, kończąca się wyrokiem
czasowej
przemiany, grzywny lub więzienia. Większe i bardziej skomplikowane sprawy
prowadzą tacy
magowie przy pomocy „kamieni prawdy”, w obecności których kłamstwo jest
niemożliwe.
Każdy, choć długo dotyczyło to wyłącznie ludzi, mógł zgłosić swą sprawę „magom
prawdy”,
choć przy pewnych typach spraw trzeba było mieć wadium. Teoretycznie system ten
jest
znakomity, w praktyce zdarzają się wprawdzie rozmaite interpretacje uzyskiwanych
danych, ale
nie rażące niesprawiedliwe wyroki. Kilkadziesiąt lat temu objęto nim również
bantaki.
Także inne dziedziny życia i przyrody w mniejszym lub większym stopniu regulują
magowie. Nawodnili pustynie, nauczyli mówić naturalnych, potrafią wpływać na
zwiększenie
plonów z pola w danym roku – ale kosztem słabszych w następnym. Legendarny mag
Habelus
około dwustu lat temu dokonał przełomu w wyżywieniu ludzi, a przy okazji także
części
zwierząt mięsożernych: skrzyżował roślinę ze zwierzęciem. W rezultacie otrzymał
drzewko
z owocami wielkości wiewiórek, pokrytymi, jak zwierzęta, sierścią, lecz
praktycznie bez
mózgu i zmysłów. Nie miały oczu ani uszu, nie oddychały, nie jadły ani nie piły,
nie czuły
również żadnego bólu. Były po prostu kawałkami surowego mięsa w sierści, z czymś
w rodzaju
struny grzbietowej, która przez „ogon” wchodziła w gałązkę, a z przodu, w
miejsce mózgu,
tworzyła nasienie. Szczątkowe kończyny bez kości czasami się poruszały, lecz
zupełnie
bezwiednie. Po pierwszym szoku wszyscy doszli do wniosku, że jest to znakomity
pomysł
i znacznie ograniczyli zabijanie zwierząt. Nawet wielu naturalnych woli jeść to
niż polować.
To „roślinne mięso” dodatkowo wpłynęło na pewne osłabienie ludzkiego „instynktu
agresji”,
który w naszym świecie wciąż zbiera – przy zachowaniu całej ciekawości świata!
Niestety
człowiek stał się rozumny w znacznej mierze przez drapieżnictwo, a naturalne
hamulce agresji
wobec własnego gatunku w jego wypadku nie zadziałały, po prostu się nie
wykształciły.
Staliśmy się drapieżnikami niewłaściwymi, które dopiero teraz, z wielkimi
oporami,
uświadamiają sobie cały koszmar krzywd wyrządzonych przyrodzie – i sobie samym.
Z pewnością dla przyrody byłoby lepiej gdyby człowiek albo pozostał roślinożercą
albo od
początku był drapieżnikiem właściwym. Oni mieli podobnie tragiczną przeszłość
jeszcze
z poprzedniego świata, z której wprawdzie nic konkretnego nie pamiętali, lecz
widocznie coś
z tamtych czasów przetrwało w ich podświadomości, umożliwiając im w nowych
warunkach
najpierw przetrwanie, a obecnie, wzbogacone o Parsytię i kilka innych
doświadczeń, także
rozwój o wiele mniej konfliktowy od naszego. Stopniowo włączano też do niego
bantaki
a nawet naturalnych.
Innymi dziedzinami magii, o których mi Bulena owej nocy dużo opowiadała, są
iluzja
i czasomian – skrót od czasowa przemiana – dwa sposoby czasowej transformacji
człowieka
w bantaka lub bantaka w innego bantaka, przy iluzji nawet w człowieka Iluzja
jednak daje efekt
wyłącznie wizualny. Przemieniony nie jest w stanie posługiwać nowymi
możliwościami. Przy
czasomianie przeciwnie – po pewnym przyzwyczajeniu można dość łatwo korzystać z
nowych
możliwości – pływać, biegać, posługiwać się rękami. W tym wypadku przemiana w
„lepszego”
bantaka trwa jednak znacznie krócej niż w „gorszego” a przy iluzji tyle samo –
czas jej trwania
zależy tylko od siły maga. Większość potrafi to robić w pół godziny do godziny,
ale są i tacy,
u których może to trwać nawet kilkanaście godzin, podobnie jak czasomian przy
dużej różnicy
„in minus”.
Wręcz legendarną trwałość czasomianu miał mag Xasedof, żyjący około pięciuset
lat temu,
kiedy jeszcze bantaki były niewolnikami On także miał swoją ulubioną niewolnicę
dersankę,
która raz gdzieś wysłana, natknęła się na jeden częstych wówczas pogromów
bantaków, została
ciężko pobita i ledwie żywa doczołgała się do jego domu. Chciał ją zanieść do
uzdrowiciela –
wówczas wielka rzadkość! – ale ona to odrzuciła, odpowiadając mu słowami, które
przeszły
do historii: „nie mnie trzeba ratować, tylko nasze społeczeństwo. Jeżeli chcesz
coś dla mnie
zrobić, to obiecaj mi, że wszystkie swoje siły poświęcisz walce o naszą,
bantaków, sprawę.
Twoja magia może być naprawdę potężną bronią. Spróbuj ją wykorzystać” – a gdy
jej to
obiecał, umarła naprawdę szczęśliwa. Zaczął wykorzystywać czasomian w wysokich
sferach
towarzyskich, zamieniając na krótko ludzi w bantaki. Dla większości była to
tylko zabawa, ale
niejeden zaczął mieć wątpliwości. W końcu dotarł na dwór lokalnego władcy,
wówczas
bardziej cesarskiego namiestnika niż udzielnego księcia, jego strażników
pozamieniał
w sarwoty lub skonery, porwał władcę i, przemieniwszy w dersana, podrzucił
jakiejś rodzinie
dersanów w sąsiednim mieście. Gdy po trzech dniach władca odzyskał swą postać i
wrócił do
pałacu, w pierwszym odruchu rozesłał za Xasendofem listy gończe, ale po
dokładnym
przemyśleniu sprawy, doszedł do wniosku, że mag postąpił właściwie, karząc go za
dotychczasowe, hulaszcze i rozpustne życie. Wycofał listy, zamiast nich wysłał
mu list żelazny,
a kiedy mag przybył do niego ponownie, powiedział mu: „Te trzy dni nauczyły mnie
więcej niż
całe życie. Nawet sobie nie wyobrażałem, że można żyć aż w takiej nędzy i
poniżeniu.
A wiedz, że podczas wojen magów mój przodek stoczył z kimś magiczny pojedynek i
wygrał
Jacek Izworski Węzeł światów PRZYBYSZE Postanowiłem opisać te dziwne wydarzenia, w których braliśmy udział, jako powieść fantasy, gdyż inaczej na Ziemi nikt tego nie odbierze. Co prawda będzie to fantasy dość nietypowa, praktycznie bez walk i potworów. Ale może czytelnikom z naszego świata ten schemat już się sprzykrzył? „Z naszego świata”... Napisałem te słowa odruchowo, ale czy ja i moja rodzina jeszcze do niego należymy? I kogo właściwie mam uważać za swoją rodzinę? Jak się to wszystko polatało... W świecie, z którym obecnie się związaliśmy, gatunek ma bez porównania mniejsze znaczenie. Dla wielu ludzi, zwłaszcza nie związanych wcześniej z fantastyka, świat ten na pewno wydałby się dziwny, może nawet przerażający, choć jest on naprawdę piękny i pod wieloma względami lepiej urządzony od tego, w którym się wychowałem. Sam z fantastyką związany byłem od dawna. Zebrałem wielki księgozbiór z tego zakresu, który obecnie ofiarowałem wrocławskiemu klubowi SF. Sam też trochę pisałem, ale tylko trzy opowiadania własne oraz cztery tłumaczone z rosyjskiego, opublikowałem w profesjonalnej prasie lub antologiach. Kilka zamieściłem w wydawnictwach klubowych, ale to się nie liczy – za mały nakład. Z zawodu jestem – czy raczej byłem – bibliotekarzem. Zaczęło się to pod koniec października, chyba ostatniego dnia „złotej polskiej jesieni”. Na pojutrze zapowiadano znaczne ochłodzenie, jednak tego dnia było jeszcze ciepło. Skończyłem pracę w bibliotece i wsiadłem do tramwaju. Marcinek, od niespełna dwu miesięcy uczeń pierwszej klasy, czekał na mnie jak zwykle na przystanku, i poszliśmy razem do domu, opowiadając sobie wzajemnie różne fantastyczne historyjki. Każde dziecko potrafi tworzyć je „od ręki”, choć przeważnie pozbawione są one elementarnej logiki i sensu. Ale to właśnie jedna z tych historyjek Marcinka podsunęła mi blisko rok wcześniej pomysł na najlepsze moje opowiadanie. Gdy zostało ono opublikowane w „Fantastyce”, śmialiśmy się wszyscy, że Marcinek jest najmłodszym pisarzem w Polsce. Zrobiliśmy mu przyjęcie, kupiliśmy trochę
zabawek i od tej pory zacząłem notować jego historyjki w komputerze. Kilka z nich opracowałem i niedługo przed tymi wydarzeniami wysłałem do prasy dla dzieci. Trzy zostały potem opublikowane, wziąłem egzemplarze autorskie, a pieniądze, które tu byłby zwykłymi śmieciami, przekazałem na fundusz ochrony zwierząt – zawsze je kochałem, a teraz mam do tego szczególne powody... Kiedy przyszliśmy do domu, przywitała nas Krystyna. – Cześć, fantaści – zawołała. – Dzień dobry mamo – odkrzyknął Marcinek, rzucając się w jej objęcia. Ja pocałowałem ją w czoło i przekazałem zrobione w okolicach Rynku zakupy. Potem przywitaliśmy się z trójką naszych zwierzaków: suczka Łajka, będąca krzyżówką jamnika prawdopodobnie z pinczerem, oraz kotką Astrą i jej synkiem Radikiem, nazwanym tak od łacińskiego „radius” – „promień”. – Wymyśliliście coś nowego? – spytała Krystyna. – Tak, tak – zawołał Marcinek, wbiegając do domu. – Hej buty! – krzyknęła za nim. – Mama to zawsze taka... – zgubił się chłopiec. – Jaka? – No... taka... przyziemna! – wypalił. – Ktoś w tej rodzinie musi myśleć o przyziemnych sprawach. Gdyby nie ja, byłby tu brud, smród i niechlujstwo. – Masz rację – zgodziłem się. – Statek bez kotwicy nie popłynie. A ty jesteś jak kotwica dla naszej fantazji. – Czy to twoja nowa złota myśl? – spytała, wchodząc do kuchni. – Niezupełnie – odrzekłem. – Podobne porównanie spotkałem w jakiejś marynistycznej powieści. Tak rozmawiając, wykonaliśmy codzienne czynności i usiedliśmy w kuchni do obiadu. Jak zwykle bardzo nam smakował. Potem Krystyna powiedziała: – Miałeś skopać grządkę, Mirek. – Wiem, tylko obejrzę najświeższe wiadomości. Obejrzałem i poszedłem do ogrodu, a Marcinek za mną. Zaczęliśmy kopać, to znaczy ja kopałem, a on bawił się swoją łopatką, udając, że mi pomaga. Nasz ogród jest otoczony w całości pięknym starym murem. Nie wiem, po co ten mur był potrzebny poprzednim niemieckim właścicielom posesji. Marcinek lubił sobie wyobrażać, że uprawiano tu czary i mur miał je ukryć, albo że było to oblegana twierdza. Oczywiście to była tylko dziecięca fantazja, ale trzeba przyznać, że mur ma swoisty urok. Jest
oplątany pnączami winorośli, a jego słupki oporowe mają kształt okrągłych wieżyczek zakończonych stożkowymi „daszkami”. W rogach te wieżyczki są wyższe i otoczone ozdobnymi koronami z metalu, chyba z mosiądzu. Nawet nad bramą jest murowany łuk. Dzisiaj to niepraktyczne, gdyż ciężarówki nie mają jak wjechać. Przy remontach materiały budowlane, a dawniej przed przyłączeniem do elektrociepłowni także koks trzeba było nosić kawał drogi – ale nie wymieniłbym go na inne ogrodzenie. Mój dziadek, który był inżynierem architektem, opowiadał, że kiedy przyjechał do Wrocławia w jednej z pierwszych grup repatriantów, wybrał ten dom właśnie z uwagi na stary mur. Dom, przebudowany gruntownie w okresie międzywojennym, z metalowym dachem z lat osiemdziesiątych, jest zupełnie przeciętny, ale ten stary mur sprawia, że unosi się nad nim nieuchwytna atmosfera tajemniczości, grozy, a może i magii. W takiej aurze łatwo wyrosnąć na fantastę. Wydaje się, ze właśnie ten mur odegrał na początku tej historii decydującą rolę. Z jednej strony ukrył całe zdarzenie, z drugiej zaś stał się swoistym kondensatorem szczątkowego „pola magii” naszego świata, dodatkowo wzmocnionym prze nasze fantastyczne zainteresowania. Gdyby nie to, brama z tamtego świata otworzyłaby się zapewne przed którymś z okolicznych kościołów albo na cmentarzu, i można sobie wyobrazić, co by to było... Postanowiłem powiększyć grządkę. Pod porastającą jej obrzeża trawą znalazłem kilka kamieni, największy był wielkości kilogramowego ciężarka. W trakcie ich usuwania usłyszałem dziwny gwizd, przypominający trochę dawny sygnał powszechnej samoobrony. Marcinek wrzasnął i podbiegł do mnie. Trzymając w jednej ręce gotowy do odrzucenia kamień, drugą objąłem dziecko, odwróciłem się i... osłupiałem. Kilkanaście metrów przed sobą ujrzałem... inny świat! Wyglądało to tak, jakby ktoś tuż nad ziemią wyciął w przestrzeni okrągłą dziurę o średnicy około dwóch metrów, przez którą widać było jakieś zupełnie obce rośliny. Wśród tych roślin biegły na nas cztery równie obce istoty: troje humanoidów i czworonóg. Od razu stwierdziłem, że nie są to tacy ludzie jak my, ale podobieństwo tych humanoidów do nas jest na tyle duże, że będę dalej ich nazywał „ludźmi”. Najmniejsza z nich była dziewczynka, może dziesięcioletnia, w długiej aż do
ziemi kolorowej sukience i letnim płaszczyku, dwie pozostałe wyglądały na jej rodziców, choć potem okazało się, że nimi nie byli. Na razie nie miałem czasu przyjrzeć się im dokładnie, zwróciłem uwagę na niezwykły szafirowy kolor ich skóry i dość długie szpiczaste uszy. Za nimi biegł człowiek chyba identyczny jak my, ubrany na błękitno z wyciągniętym przed siebie łukiem z nałożoną strzałą. Przez ramię miał przewieszony karabin z bagnetem, który początkowo skojarzył mi się z powstaniem listopadowym, ale później, oglądając go, stwierdziłem, że nie była to skałkówka, tylko karabin kapiszonowy z nowocześniejszym systemem odpału, lecz równie powoli nabijany, jakiego używano u nas podczas wiosny ludów. Innych „białych” nie widziałem, ale musieli być za nim w pewnej odległości, gdyż usłyszałem wystrzał i szafirowy mężczyzna runął pomiędzy rośliny, jeszcze przed „granicą”. Kobieta, dziecko i zwierzę wbiegły na nasz teren. Dziewczynka i zwierzę pobiegły dalej, aż pod sam mur, kobieta zaś zatrzymała się, odwróciła ujęła w rękę zawieszony na szyi duży medalion, a drugą coś przy nim manipulowała, wypowiadając przy tym kilka słów. Dziura znikła z klaśnięciem, ale goniący ich człowiek zdążył wbiec przez nią do naszego świata. Wystrzelił z łuku do dziewczynki – zwierzę skoczyło, zasłoniło ją i z przebitym brzuchem runęło na ziemię – po czym odrzucił łuk chwycił karabin i wbił bagnet głęboko w twarz kobiety. Zanim jeszcze umierająca kobieta zdążyła upaść, ja odzyskałem zdolność ruchu, rzuciłem w łucznika trzymanym w ręku kamieniem. Celowałem wprawdzie w rower, lecz nie przypuszczałem, że trafię. Chyba taki przysłowiowy łut szczęścia sprawił, że trafiłem, i to w skroń. Morderca zwalił się na ziemię. Marcinek tulił się kurczowo do mnie, od drzwi biegła zaalarmowana krzykami Krystyna. Gdy uderzony padł, była już blisko. Zapytała: – Nic się wam nie stało?? – Mnie nic – odrzekłem drżącym głosem. – On jest chyba w szoku – uwolniłem się z objęć Marcinka. – Zobaczymy, co z resztą... Czytelnik mógłby może zdziwić się, że nie ulegliśmy panice. Ale najpierw wszystko działo się zbyt szybko – nie wiem, czy od gwizdu do mojego rzutu minęła minuta – a później po prostu nie było już czego się bać Ciężko rannego zwierzęcia? Dziesięcioletniego dziecka? To byłyby kpiny! Ja w każdym razie szybko przyszedłem do siebie i oboje poszliśmy w
kierunku naszych gości. Kobieta nie żyła, jej morderca na szczęście również. Dziewczynka kuliła się w kącie ogrodu obok rannego zwierzęcia. Kiedy się zbliżyliśmy, chciała uciekać, ale zwierzę coś do niej... powiedziało. Tak, powiedziało, to na pewne była wyraźnie artykułowana mowa, chociaż wtedy jeszcze ani słowa z niej nie rozumieliśmy. Zaczęli się jakby kłócić. Dziecko wskazywało na nas z wyraźnym strachem, a zwierze jakby je uspokajało. Później okazało się, że zwiedziona podobieństwem wyglądu nas oraz ścigających ich ludzi, dziewczynka myślała, że trafili do świata najeźdźców, zwierzę zaś zorientowało się szybciej i dowodziło, że gdyby tak było, nie zabiłbym ścigającego, tylko właśnie ich. W końcu dziewczynka jako tako się uspokoiła, nawet pozwoliła nam pogłaskać się po głowie. Dopiero teraz mogliśmy się przyjrzeć dokładnie obu uratowanym istotom. Dziecko wyraźnie różniło się od człowieka nie tylko kształtem uszu i kolorem skóry, lecz także twarzą. Nie miało brwi, przez czoło biegł łańcuszek niewielkich kostnych wypustek, od nosa aż do czubka głowy, dzieląc przód czupryny na dwie równe części. Jak któryś z bohaterów „Star Trecku” – pomyślałem. Piękne, złote włosy, zebrane z tyłu w pojedynczy warkoczyk. Zupełnie identyczną głowę, tylko z czarnymi włosami, zebranymi w dwa warkoczyki po bokach, miało zwierzę. Z reszty ciała przypominało najbardziej panterę lub pumę, w każdym razie jakiegoś dużego kota o ciemnoszarej sierści. Palce na przednich łapach miało lepiej rozwinięte od naszych kotów, ale gorzej na przykład od małpiatek, nie miało też przeciwstawnych kciuków. Taką łapą można było jednak, jak się później przekonaliśmy, wykonywać sporo czynności, nawet utrzymać w niej na przykład łyżkę przy jedzeniu. Warkoczyki sugerowały, że to samica. Kot o ludzkiej głowie! – pomyślałem zdumiony. Istny sfinks! Z rany na brzuchu kapała krew, choć stosunkowo powoli. Krystyna sięgnęła ręką w kierunku strzały, lecz ją odwiodłem od zamiaru: – Nie ruszaj – powiedziałem. – Wyjmując ją, możesz jej na przykład skręcić jelita. Czytałem gdzieś, że w takich wypadkach niefachowiec może najwyżej przepiłować strzałę, żeby za bardzo nie wystawała. Zadzwoń do Karola.
– Co ja mu powiem? – spytała. – Że mamy tu rannego sfinksa? – Co chcesz – odrzekłem. – Sądzę, że wystarczy mu powiedzieć, że mamy coś zupełnie niezwykłego i żeby przyjechał jak najszybciej – A te ciała? Co z nimi zrobimy? – Na razie nic. Karol musi je zobaczyć. Potem pewnie zakopiemy. I broń Boże nie dzwoń na policję. – Nie miałam zamiaru. – I dobrze. Dopiero zrobiłby się szum. A ich pewnie by zamęczyli. – Wskazałem na sfinksa i dziewczynkę. – Musimy ich ukrywać jak długo się da. Sfinks znowu coś powiedział do dziecka. Dziewczynka podeszła do zwłok kobiety, zdjęła łańcuszek z medalionem i włożyła sobie na szyję. Potem zupełnie dziecinnym gestem przytuliła się do ciała i zaczęła rozpaczliwie płakać. Krystyna zniknęła w drzwiach domu. Głowa sfinksa opadła na łapy. Zamknął oczy – pewnie stracił przytomność. Podszedłem do Marcinka. Chłopiec siedział z szeroko otwartymi oczami, ale jakby nic nie widział. Dopiero kiedy go objąłem, poruszył się i zapytał: – Co to było? – Nie wiem – odrzekłem Po chwili z udawaną niefrasobliwością dodałem: – Wygląda na to, że odwiedzili nas goście z innego świata. Marzyliśmy przecież o tym. A że spotkanie nie wyszło jak należy, to już nie nasza wina. – Ale.... ty go zabiłeś! – krzyknął chłopiec. – Musiałem. On był zły, rozumiesz? Przecież zabiłby to dziecko. Zobacz, jak płacze – wskazałem. – A potem pewnie i nas. – Nas?! – przeraził się Marcinek. – Tak. Tam pewnie toczy się jakaś wojna. On był... – chciałem powiedzieć w „szale bitewnym”, ale dziecko w siódmym roku życia z pewnością by tego nie zrozumiało, więc dokończyłem: – w takim stanie, że zabiłby każdego kto stanąłby na drodze. – Aha – kiwnął głową Marcinek. Mądre dziecko! Przyjrzał się dziewczynce i powiedział: – Inna niż my, co? – Inna – zgodziłem się z nim. – Cóż, jest z innego świata . Ale wyobrażaliśmy sobie dziwniejsze istoty. Tam jest jedna taka – wziąłem go za rękę i poprowadziłem w kierunku sfinksa. – Ale jest ranna. Nie dotykaj! Inne dziecko z pewnością by się przeraziło, widząc coś takiego, ale nie Marcinek. Co może fantastyka! Zapytał tylko: – Przeżyje?
– Nie wiem. Mama zadzwoniła po pana Karola. Może ją wyleczy. – Ja chcę żeby przeżyła! – krzyknął chłopiec. – Taka ładna... Ładna? Dla większości ludzi taka twarz byłaby koszmarna. Ale my z miejsca poczuliśmy do tej istoty niezwykłą sympatię. Tak się poświęcić! Dziewczynka nagle oderwała się od kobiety. Podbiegła do zwłok mordercy i zaczęła je bić i kopać po głowie, krzycząc wściekle. Z pewnością był to stek przekleństw. Nie dziwiłem się jej. Musiała w jakiś sposób wyładować sobie wściekłość na tego łotra, który zniszczył całe jej życie. Nawet nie próbowaliśmy jej uspokajać. Krystyna wróciła, zawiadamiając mnie, że Karol już jedzie i usiedliśmy na ławce, czekając. Podbiegła Łajka i wskoczyła mi na kolana. Zacząłem ją machinalnie głaskać, równocześnie rozmyślając o różnych aspektach tego wydarzenia. Wreszcie miałem czas się nad tym zastanowić, poprzednio wszystko działo się zbyt szybko. Przede wszystkim skąd i jak oni przybyli? Z jakiego innego świata, bądź równoległego, oddzielonego od naszego na przykład barierą czasową, jak u Siniaka, bądź po prostu z innej planety przez wytworzoną przez nich dziurę w przestrzeni czy bramę. Z tego, że musieli uciekać przed tak słabo uzbrojonymi wrogami, wynikałoby, że jest to świat nietechnologiczny, czemu z kolei przeczyła obecność tego sfinksa, świadcząca o bardzo wysokim poziomie genetyki. W cywilizacji, zdolnej do aż takich manipulacji genetycznych, nie walczono by przecież za pomocą takich prymitywnych łuków czy karabinów. Nasuwała się więc alternatywa: albo to był świat postkatastroficzny, a istoty, którym pomogliśmy, były mutantami, albo świat magii, jak Xanth, czy świat czarownic Andre Norton. Sposób, w jaki kobieta zamknęła bramę, świadczył raczej o tym drugim. Magia! Aż serce podskoczyło mi z emocji. A gdyby tam się wybrać? Na razie pomysł wydał mi się zupełnie niedorzeczny: tu mam bezpieczne, stabilne życie, a tam trwa jakaś wojna. Musiałbym się wpierw czegoś o tamtym świecie dowiedzieć. Ale jak? Nie znam ich języka ani oni mojego, trudno się będzie porozumieć. Wprawdzie dzieci szybko się uczą języków, ale i tak to dosyć długo potrwa. Jak ją przez ten czas ukrywać? I jeszcze tego sfinksa... jeśli przeżyje. A jeśli ich metabolizm różni się od naszego? Albo jeśli sprowadzą tu jakieś niebezpieczne
bakterie? Same znaki zapytania... Dziewczynka zmęczyła się i podeszła do Krystyny. Ta przesunęła się trochę, robiąc jej miejsce na ławce. Dziecko usiadło i przytuliło się do niej. Drżało jak w febrze. Krystyna zaczęła ją pocieszać. – Dobrze, już dobrze, maleńka. Nie bój się, jesteś tu bezpieczna. Dziecko nic z tego oczywiście nie rozumiało, lecz spokojny ton jej głosu sprawił, że ciągle pochlipując, położyła jej głowę na kolanach i po chwili zasnęła. Przyjrzałem się z bliska jej medalionowi. Był znacznie większy niż mi się wcześniej zdawało, wielkości dużego płaskiego talerza. Kształtem przypominał stylizowane słońce o krótkich promieniach. Błyszczał też jak słońce, później się okazało, że wykonany był z pewnego naturalnego stopu złota. W połowie odległości między obrzeżem a środkiem wtopiono w niego około dziesięciu kolorowych kamieni. Jeden był całkiem czarny, dwa pół- czarne, pół-jasne, pozostałe jasne: różowy, seledynowy, błękitny... Tworzyły idealny krąg, podobny do tarcza zegarowej. Nad kręgiem było kilka ciemnych kamieni o innym kształcie, prawdopodobnie służących do czegoś innego. Spróbowałem dotknąć medalionu – i cofnąłem natychmiast sparzony palec. Z czystej ciekawości pociągnąłem za łańcuszek, na którym wisiał i poczułem, że zrobił się nieprawdopodobnie ciężki. A dziecko nic nie poczuło! Nawet się nie obudziło! To też mogła być wyłącznie magia obronna tego obiektu. Musiał to być niezwykle cenny przedmiot, przypuszczalnie artefakt mocy. Gdyby wpadł w ręce przeciwników, mógłby wpłynąć w decydujący sposób na wynik wojny Uciekinierzy z pewnością pilnowali go jak oka w głowie, a osaczeni użyli jego mocy, otwierając bramę, ostatnią deskę ratunku... Moje rozmyślania przerwał dźwięk dzwonka Przyjechał Karol. Łajka natychmiast zeskoczyła z moich kolan i pobiegła do bramy. Znałem go jeszcze ze szkoły średniej. Potem ja, będąc dobrym raczej w przedmiotach humanistycznych, choć lubiłem też przyrodę, poszedłem na bibliotekoznawstwo, on zaś początkowo próbował dostać się na medycynę, a kiedy dwukrotnie zabrakło mu paru punktów – ukończył weterynarię. Chciał koniecznie kogoś leczyć, no i leczy zwierzęta. Do nas częste przychodzi towarzysko, bardzo się lubimy. Wszyscy wstaliśmy z ławki. Dziewczynka na chwilę się ocknęła, była jednak tak wyczerpana, że głowa opadła jej na ławkę i spała dalej. Poszedłem otworzyć. Od
bramy ogrodu nie widać – zasłania go dom. Wpuściłem Karola na podwórze. Zapytał bez wstępów: – No co macie takiego niezwykłego, do czego jestem wam potrzebny? – Dwa trupy i rannego sfinksa – odpowiedziałem. – Spróbuj go wyleczyć. – Sfinksa?! – Karola aż zatkało. – No, niezupełnie – uściśliłem. – Raczej rozumną pumę o głowie podobnej do ludzkiej. Chyba samica. Aha, i przynajmniej jeden z tych trupów jest wprawdzie humanoidem, ale nie człowiekiem. Przybyli pewnie z jakiegoś świata magii. Spojrzał na mnie jak na wariata, ale kiedy Krystyna potwierdziła moje słowa, poszedł do ogrodu. Rzucił okiem na trupy, na śpiącą na ławce dziewczynkę. Mruknął coś w rodzaju: Rzeczywiście. Wyjaśnienia mogą poczekać. – i podszedł do sfinksa. Pochwalił nas, że nie ruszaliśmy strzały, i sam przystąpił do jej ostrożnego wyciągania. Wyjął, zszył ranę, założył prowizoryczny opatrunek i powiedział: – Ciężka, sprawa. Ma uszkodzony jakiś organ, przypominający wątrobę. Nie wiem, czy przeżyje. Miałeś rację, to samica. Powinienem zrobić jej zdjęcie rentgenowskie, ale może lepiej nie wozić. Wstrząsy mogłyby jej zaszkodzić. Przeniesiemy ją domu i położymy na czymś miękkim. Zwłoki zabiorę do sekcji. Gdyby wystąpiły jakieś kurcze, drgawki albo coś innego, to zadzwońcie . Możecie mnie budzić nawet w środku nocy. Przyjadę. A co się tu działo? Wspólnie z Karolem przeniosłem sfinksa do pokoju Krystyny i położyliśmy go na przygotowanej przez nią starej kołdrze bez poszwy. Potem usiedliśmy przy kawie i opowiedzieliśmy Karolowi o wszystkim. Pokazaliśmy nawet artefakt na piersi dziewczynki, uprzedziwszy, żeby go nie dotykał. Wysłuchał i powiedział: – Rzeczywiście, bohaterskie stworzenia. A co was, to wprawdzie nie jestem zwolennikiem mieszania się do zupełnie obcych konfliktów, ale chyba nie mieliście innego wyjścia. – A co radzisz z nimi zrobić? Przyjmując oczywiście, że ta... sfinksica przeżyje? – spytała Krystyna. – Jakiś czas mogą tu na pewno mieszkać – dodałem. – Ale co dalej? – Podejmiecie decyzję, kiedy będziecie się mogli z nimi porozumieć – odrzekł Karol. – Nie wyobrażam sobie ich dłuższego życia tutaj, w naszym tak mało tolerancyjnym świecie. Lecz jeśli i tam będzie na nie czekała śmierć... Tak źle i tak niedobrze... – Nie chcę, żeby umarły! – zawołał Marcinek. – Nikt z nas tego nie chce synku – uspokoiłem go. – Zastanawiamy się właśnie,
jak do tego nie dopuścić. Bo to dużo bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje Porozmawialiśmy jeszcze trochę, nie dochodząc jednak właściwie do żadnych konkretnych wniosków. Potem przyniosłem ze strychu składane łóżko, ustawiłem koło sfinksicy i przenieśliśmy na nie dziewczynkę. Nawet się nie obudziła. Karol zabrał ciała i odjechał, a Krystyna zaczęła robić kolację. Tuż przed posiłkiem chciałem dziewczynkę obudzić, ale Krystyna mi wyperswadowała. Zjedliśmy kolację, Marcinek obejrzał dobranockę, wykonał wszystkie wieczorne czynności i poszedł spać, a myśmy jeszcze długo siedzieli, myśląc trochę i rozmawiając o całym wydarzeniu. Wiedzieliśmy, że było ono doniosłe – odwiedziły nas istoty z innego świata! – lecz nie mieliśmy pojęcia, co z nimi począć. Czuliśmy się jednak za nie odpowiedzialni i zgodziliśmy się, że będziemy je bronili przed niebezpieczeństwami, czyhającymi na nie na każdym kroku w naszym świecie, a jeśli zajdzie taka konieczność, udamy się z nimi nawet do ich świata. Próbowaliśmy się skupić na czymś innym, na przykład na oglądaniu telewizji, ale to było niemożliwe. W końcu położyliśmy się do łóżek, nawet wcześniej, niż zwykle, ale spać w tych warunkach mogłyby chyba tylko dzieci w wieku Marcinka. Ciągle myśleliśmy o naszych niezwykłych gościach. Co z nimi zrobić? Oto było pytanie! NOCNA ROZMOWA Około jedenastej Krystyna usłyszała jęk. Wstała i zapaliła światło. Widząc to przez szybę w drzwiach, ja też wstałem. Otworzyłem drzwi, zobaczyłem ją pochyloną nad sfinksicą i natychmiast podbiegłem. – Źle z nią – powiedziała. – Dzwoń do Karola. Zadzwoniłem. Potem stanęliśmy i patrzyliśmy bezradnie. Czuło się wręcz fizycznie, jak to stworzenie walczy ze śmiercią. Twarz miało tak bladą, jakby nie było w niej ani kropli krwi, jęczało, skręcało się z bólu, dygotało. Coś potwornego! Przyniosłem mokry kompres, chciałem położyć na jej czole, ale ona bezwiednie odtrąciła mnie, aż się zatoczyłem na śpiącą na łóżku dziewczynkę. Ta ocknęła się i usłyszała jęki. Akurat w tym momencie przyjechał Karol i Krystyna poszła mu otworzyć. Dziewczynka rozejrzała się i ujrzawszy umierającą towarzyszkę, skoczyła na równe nogi Rozpaczliwie wrzasnęła i chwyciła w ręce artefakt.
Skierowała tarczę w kierunku sfinksicy i naciskając jeden z kamieni, zaczęła mówić głębokim, zupełnie nie dziecinnym głosem: – Alkandrat menua... Artefakt błysnął i zgasł. Czar nie „zaskoczył”. Dziewczynka poprawiła coś i zaczęła po raz drugi: – Alkandrat menua gab simbro... Znowu błysnęło i zgasło. Przyszedł Karol, rzucił okiem i tylko machnął ręką. – To już agonia – powiedział. Dziewczynka chwilę siedziała w rozterce W końcu machnęła ręka, jakby podejmując trudną decyzję. Znowu zacisnęła jedną rękę na artefakcie, drugą chwyciła sfinksicę za łapę, zamknęła oczy, cała się sprężyła, aż krople potu wystąpiły na jej czole i zaczęła jeszcze raz: – Alkandrat menua gab simbro ruhiworne a sejdo... Tym razem „poszło”. Dziecko wpadło w rytm i mówiło jak w transie. Było to z pewnością jakieś długie, skomplikowane zaklęcie. Artefakt zapłonął jasnym, nieco migotliwym światłem. Staliśmy i patrzyliśmy w napięciu, co się stanie. Po chwili Krystyna zapytała szeptem: – Jak ona może tak długi tekst zapamiętać? – Nie sądzę żeby zapamiętała – odszepnąłem. – Prawdopodobnie zna tylko kilka pierwszych słów. Reszta uruchamia się sama. Tak jak parę kamyków uruchamia lawinę. Krystyna kiwnęła głową. Zaklęcie się skończyło, lecz dziecko wciąż stało z jedną ręką kurczowo zaciśniętą na jasno świecącym artefakcie, a drugą na łapie sfinksicy. Stworzenie zaprzestało jęczeć i skręcać się, na jego twarz stopniowo powrócił normalny, szafirowy kolor. Widać było, że czuje się coraz lepiej, choć ciągle nie odzyskiwało przytomności. Trwało to może z pół godziny. Nagle artefakt zgasł. Dziewczynka puściła łapę sfinksicy i osunęła się bezwładnie na łóżko. Teraz ona była bledsza od swojej towarzyszki. Dyszała jak po ostrym sprincie. Oderwała drugą rękę od artefaktu i zobaczyliśmy, że kolejny kamień na nim zrobił się zupełnie czarny. Prawdopodobnie oznaczało to całkowite wyczerpanie się danej dziedziny mocy artefaktu. Zamknęła oczy i leżała nieruchomo. Karol podszedł do sfinksicy. Stworzenie oddychało równo i głęboko. Zdjął opatrunek i wszyscy zobaczyliśmy szybko zasklepiającą się ranę z niegroźnym skrzepem krwi, jak po zwykłym skaleczeniu
– Niesamowite – mruknął, zdejmując szwy. – Dopiero co była w agonii, a teraz pewnie niedługo wstanie... Przydałyby cię nam takie artefakty... – Nie ruszaj! – ostrzegłem go. – To nie jest przedmiot z naszego świata i powinien tam wrócić. – Nie mam zamiaru. Tylko mi szkoda. – A co z nią? – Krystyna wykazała na dziewczynkę – Chyba jest bardzo zmęczona – odrzekł Karol. – Była przewodnikiem magii – zwróciłem uwagę. – Tak. I nie wiemy, jak to może nią wpłynąć – dodał Karol. – Dowiemy się – mruknąłem. – Jedziesz do domu? – Muszę pospać I wam radzę to samo. Dobranoc. – I wyszedł. Zanim się położyłem, zajrzałem na chwilę do Marcinka. Chłopiec spał, lecz co mu się prawie nigdy nie zdarzało, obudził się, kiedy otwierałem drzwi. Widocznie i jemu udzieliło się coś z napięcia, w jakim żyliśmy od kilku godzin. – I co? – zapytał. – Wszystko w porządku, kochanie. Sfinks już prawie zdrowy – odrzekłem. – Śpij spokojnie. – Będę mógł się jutro z nimi pobawić? – Chyba tak. Tylko że one nie mówią po naszemu. – Nie szkodzi – mruknął chłopiec. – Pokażę im swoje zabawki. I zagramy na komputerze. I pójdziemy do parku. – Tak, oczywiście – odrzekłem. Nie było sensu tłumaczyć mu o tej porze, że te prawie wszystko było niemożliwe. – Ale teraz śpij. Pewnie by zasnął, a ja chyba zaraz po nim, gdyby nie krzyk Krystyny: – Mirek, chodź tu! Obudziła się! Pobiegłem a Marcinek, oczywiście, za mną, Krystyna rzuciła mi ostre spojrzenie – obudziłem dziecko – lecz ja patrzyłem tylko na naszych gości. Dziewczynka, choć wyraźnie osłabiona transmisją magii, zerwała się radośnie z łóżka i objęła swoją towarzyszkę za szyję. Sfinksica później tyle razy relacjonowała przy mnie ich rozmowę, że mogę przedstawić ją dokładnie, jakby była prowadzona po polsku, choć wtedy naturalnie nic z niej rozumieliśmy. Dziewczynka krzyknęła: – Żyjesz, Bulena! Żyjesz! Uratowałam ciebie! – A wcześniej ja ciebie. Jesteśmy kwita – odrzekła Bulena. – Ale gdzie my jesteśmy? I puść, bo tym wszystkim jeszcze mnie udusisz. – Nie wiem. Ale miałaś rację, to na pewno nie jest ICH świat. To jakiś inny, choć podobny. – Bo ja wiem, czy podobny? – mruknęła Bulena, rozglądając się po pokoju. – Nie znamy tamtego
– Z wyglądu mieszkańców – uściśliła dziewczynka. – Co do tego się zgadzam. W każdym razie techniczny. – Tak. I chyba bez własnej magii. – Bez magii?! – zawołała Bulena. – To jak mnie uratowałaś?! – Tak. – Dziewczynka położyła jedną rękę na artefakcie, a drugą na łapie sfinksicy. – Kelia! – krzyknęła Bulena. – Czy ty wiesz, co zrobiłaś?! – Wiem – odrzekła spokojnie Kelia, siadając z powrotem. – Uczyłam się o tym. To jedna z podstawowych zasad magii. Teraz ja też będę bantakiem. I wybrałam już twój gatunek – dersana. Ale nie mogłam pozwolić ci umrzeć. Nie mogłam żyć twoim kosztem. – I ja też?!! – Obawiam się, że tak. Ale... Kelia wybuchnęła płaczem. Bulena wstała, usiadła przy niej na łóżku zupełnie po ludzku, jako tako objęła ją przednimi łapami i powiedziała pocieszająco: – Cóż, może ty będziesz akurat jednym tych bardzo rzadkich przypadków, którym to ujdzie bezkarnie. Poza tym pamiętaj, że musimy za wszelką cenę dostarczyć magom aurę agresora. Wątpię, czy jeszcze komuś udało się ją zdobyć, a bez niej z pewnością przegramy. No i sam artefakt też jest bezcenny. Czy dla tego nie warto się poświęcić? Mogłyśmy zresztą już nie żyć. – Tak, ale... to co innego – wybełkotała Kelia przez łzy. – Zgadza się.. Ale czy mamy jakąś alternatywę? Powiedz sama. – Nie mamy – przyznała Kelia, uspokajając się trochę. – Więc co mam zrobić? – Musimy porozumieć się z nimi. – Bulena wskazała na nas. – W tym celu musisz użyć artefaktu. Nie martw się, jeśli magii nie przewodzisz, nawet podczas transformacji nie ulegniesz porażeniu. – A kto ma ją przewodzić? – spytała zdziwiona Kelia. – Nikt. Po prostu dopuść ich do artefaktu. Mam nadzieję, że ich przyjmie. A oni i tak nie będą potrafili tego wykorzystać. Wiesz, jak się to robi? – Tyle wiem. – Kelia poczuła się nieco urażona Dotknęła jednego z „promieni słonecznych” artefaktu i coś powiedziała. Natychmiast cała zwrócona ku nam strona przedmiotu zmieniła kolor na zielony. Potem dziewczynka wskazała kolejno na sfinksach i na siebie, wypowiadając bardzo wyraźnie ich imiona. Wymawiając własne imię, położyła drugą dłoń na zielonej powierzchni. Wskazała na mnie, rozłożyła ręce, po czym skinęła przyzywająco i znowu położyła dłoń na artefakcie. Domyśliłem się, że chce, bym uczynił to samo. Powiedziałem swoje imię: „Mirek” i najpierw dotknąłem artefaktu jednym palcem, a kiedy nic
nie poczułem, położyłem na nim całą dłoń. Tym razem wrażenie było przyjemne, jakbym dotknął lekko naelektryzowanej pluszowej zabawki. „Prąd” szybko zaniknął, pozostawiając uczucie błogiego ciepła, spokoju, komfortu psychicznego, jakby obecności kogoś starego, przyjacielskiego i bardzo mądrego. Następnie poczułem delikatne sondowanie, jakby ten ktoś chciał poznać moje myśli... Nie, nie myśli, uczucia. Było to coś zbliżonego de empatii. Otworzyłem się cały – nie miałem nic do ukrycia – i po chwili odebrałem błysk aprobaty, po czym wszystko minęło. Cofnąłem rękę, a artefakt ponownie zrobił się złoty. Kelia powtórzyła wszystko od początku, wskazując na Krystynę. Ta spojrzała niepewnie na mnie. – Zrób to, co ja. Było bardzo przyjemnie – powiedziałem. Krystyna podała swoje imię i przyłożyła ręka do artefaktu. Kiedy ją cofnęła, na jej twarzy malował się zachwyt. A Kelia wskazała na Marcinka. Chłopiec podszedł śmiało, podał swoje imię i wszystko powtórzyło się jak z nami. – Było super – powiedział. Kelia zamieniła kilka zdań z Buleną, pokazała nam że teraz mamy wszyscy troje przyłożyć ręce do artefaktu. Zmieściły się w sam raz. Dziewczynka nacisnęła jeden z kamieni i znów zaczęła recytować jakieś zaklęcie, inne niż poprzednio. Artefakt ponownie zapłonął. Jasno, jak wtedy, gdy leczył Bulenę. Marcinek krzyknął lecz natychmiast położyłem drugą rękę na jego ustach. Kiedy Kelia skończyła zaklęcie, wszyscy staliśmy w ciszy i bezruchu w stożku czarodziejskiego światła. W głowie miałem krystaliczną jasność. Po chwili zaczęły do mnie dochodzić jakieś odległe myśli, dźwięki, słowa. Początkowo wszystko było niezrozumiałe, ale przyswajałem je sobie bardzo szybko, trochę tak, jakbym przypominał sobie język, który kiedyś znałem. Tego języka oczywiście znać nie mogliśmy, ale kiedy po kwadransie artefakt zgasł i kolejny kamień zrobił się czarny, rozumieliśmy już w nim wszystko i mówiliśmy nim równie dobrze jak po polsku. – Dziękuję wam za pomoc – odezwała się Bulena. – A jeżeli dzięki wam uda nam się mimo wszystko ich pokonać, to nasza wdzięczność będzie naprawdę bezgraniczna.. – No dobrze, ale o co w tej wojnie chodzi? Nic o niej nie wiemy, ratowaliśmy was trochę impulsywnie: kobieta, dziecko, półzwierzę. Bez urazy, ale skąd mamy wiedzieć, że stanęliśmy
po właściwej stronie? Kelia aż się żachnęła. Sądzę, że to słowo właściwie oddało jej reakcję, gdyż zamachała rękami i opadła na poduszkę. Być może moja niefortunna uwaga mogłaby u niej doprowadzić do ataku histerii, ale Bulena powiedziała spokojnie: – Opanuj się, Kelia. On ma rację. Należą się im jakieś wyjaśnienia. Odwróćmy sytuację: czy ty na ich miejscu nie miałabyś prawa do wątpliwości? – No już dobrze, przepraszam – odrzekła Kalia. – To ja przepraszam – powiedziałem. – No więc, co to za wojna? – To nie wojna, to rzeź! – krzyknęła dersanka. – Wtargnęli do nas ze swojego świata i mordują wszystkich jak leci; ludzi, bantaki, naturalnych, zwierzęta! A najgorsze, że magia u nich nie działa! Werstowi i Gewoce udało się wprawdzie złapać w artefakt ich aurę, ale zginęli i teraz my musimy ją dostarczyć do magów, i to szybko. Za dwa dni nie będziemy mogły wydostać się z waszego świata. Teraz i ona była bliska płaczu. Nie wiedziałem wprawdzie, co to jest ta „aura”, ale mniej więcej domyślałem się, co Bulena miała na myśli. Czyżby było to owo nieuchwytne coś, co zdaniem niektórych otacza każdego i jest niepowtarzalne – dla osobnika lub gatunku? Ale jak takie coś schwytać w artefakt? Cóż, w magicznym świecie i to może być możliwe. – Do czego wam ta aura potrzebna? – spytała Krystyna. – Jak to do czego? Do włączenia ich w naszą magią – odrzekła Kelia takim tonem, jakby ktoś w naszym świecie zapytał, do czego służy samochód. – Kelia, proszę, nie tym tonem – zwróciła jej uwagę Bulena. – Dla nas to są sprawy zupełnie oczywiste, lecz oni nie mają nich zielonego pojęcia. Czy ty na przykład wiesz, do czego to służy? – wskazała telewizor. – Nie. I ja nie. A dla nich te rzeczy podstawowe. – Rozumiem – powiedziała Kelia. Marcinek ziewnął. Spojrzałem na zegar – wpół do pierwszej w nocy. Cóż, my tej nocy już się nie położymy, ale on powinien pójść spać. I powiedziałem do Krystyny: – Połóż go, i zrób nam kawę. – Dasz sobie radę ze szklanką? – zapytała Bulenę Krystyna, wskazując stojące w kredensie za szybą naczynia. – Ależ tak. – Bulena pokazała, że obejmie ją dwiema łapami. – Daj te z pleksiglasu, z uszkiem – powiedziałem. – Będzie jej łatwiej. – Nie chcę żadnych ekstra ułatwień – sprzeciwiła się dersanka. – Ależ my też takich szklanek chętnie używamy – powiedziałem, podczas gdy Krystyna
wyszła z Marcinkiem. – One się nie tłuką. – Nie tłuką się? – spytała zdziwiona Bulena, a gdy potwierdziłem, powiedziała: – Wielu bantakom by się takie naczynia przydały. Musimy przynajmniej na co dzień używać drewnianych. Bo większość z nas stara się żyć jak ludzie, od których przecież pochodzimy. Przynajmniej na tyle, na ile się da. – Pochodzicie od ludzi? Zostaliście zaczarowani? – spytałem. – No, ja nie. Ja już się taka urodziłam. Ale moi przodkowie, kiedyś dawno, na pewno byli ludźmi. Albo stali się ofiarami pierwszych czarów, magicznych wojen na Parsytii bądź jakichś innych wypadków czy eksperymentów z magią, albo zostali skazani za przestępstwa. – Rozumiem, niezły sposób na pozbywanie się przestępców. Stosujecie go jeszcze? – O ile wiem, to dość rzadko. Ale teraz będziemy zastosować go wobec najeźdźców po włączeniu ich w naszą magię. Nie mamy innej broni zdolnej przeciwstawić się ich małej i dużej broni ognistej. Na Wanterii nigdy nie było zbyt wielu ludzi, a po faktycznym upadku cesarstwa – choć sam cesarz istnieje do dzisiaj – kiedy było trochę wojen, ich liczba jeszcze bardziej spadła i musieli zaprzestać walk... – A bantaki? – przerwałem. – Zaledwie kilka gatunków nadaje się do wojen, w tym dersany – odrzekła Bulena. – Poza tym to nie nasze sprawy i więcej zyskiwaliśmy, trzymając się od nich z daleka. Dziś już naprawdę nie mamy powodów do narzekań.. Na to, że się tacy urodziliśmy, nie mamy wpływu, a ludzie traktują nas coraz lepiej. Mamy już większość ich praw, chociaż zawsze będziemy istotami drugiej kategorii. Wprawdzie i wśród bantaków zdarzają się bogacze, a wśród ludzi biedni, ale to oni rządzą i będą rządzili Wanterią. Wiele zresztą zależy od gatunku. – Dawniej było inaczej? – O, bez porównania! Dawniej byliśmy niewolnikami, każdy człowiek mógł zabić bantaka bezkarnie, mógł zrobić z nim, co chciał. Tylko ci z nas, którzy żyli wyłącznie lub głównie w wodzie jak arbetsy czy skonery byli jako tako bezpieczni. – Co te arbetsy i skonery? – Daj Kelii coś rysowania, to zobaczysz. Poszedłem do pokoju Marcinka, który już spał, wziąłem jego blok oraz kredki i położyłem przed Kelią. Potem poszedłem na chwilę na ganek, żeby odetchnąć rześkim powietrzem – podczas takiej bezsennej nocy to dobrze robi. Było bardzo zimno, jak to w końcu pażdziernika.
Na niebie nie było widać gwiazd, bo okrywały je gęste chmury. Jeszcze nie padało, lecz czuło się, że niedługo będzie deszcz. Wczoraj było tak ładnie, pomyślałem, a na jutro zapowiedziano deszcz ze śniegiem. Bywa. Za mną poszła łajka, która, wyrwana ze snu o tak niezwykłej porze, chciała koniecznie sprawdzić, co się dzieje. Musiałem chwilę poczekać. Suczka obiegła dom i powróciła, szczekając pogardliwie. Jakby mówiła: Nikogo nie ma. Kto to widział wychodzić o tej porze? Chodzicie spać! Chciałbym, Łajeczko, ale nie mogę, myślałem, głaszcząc ją. Mamy naprawdę niezwykłych gości. I powróciłem do pokoju, Kelia wciąż jeszcze rysowała. Bulena zaś położyła się na kołdrze z głową opartą na łapach. Usiadłem przy stole i zacząłem zastanawiać się nad dalszymi pytaniami – było ich tyle... Kiedy Kelia skończyła rysunki, okazało się, że arbetsy to coś w rodzaju syreny, prawie w całości porośniętej krótką, foczą sierścią, z ogonami ustawionymi poziomo, jak u delfina, i zaczynającymi się poniżej bioder, a nie od pasa; skoner zaś najbardziej przypomina uchatkę o ludzkiej głowie. Kelia dodała, że część arbetasów ma tylko skrzela i może żyć wyłącznie w wodzie, część zaś ma i skrzela, i płuca – te mogą długo przebywać na lądzie. Potem zajrzała pod stół, podniosła głowę wyraźnie zaskoczona – Czego szukasz? – zapytałem – Nocnika – odrzekła zdziwiona. – Nie macie go? – Mamy coś lepszego. Chodź – zaprowadziłem ją do łazienki. – Usiądź na tym. A potem umyj ręce. Bardzo jestem ciekawy jak ty wyglądasz nago, ale jeśli nie chcesz mi się pokazać, to po prostu wyjdę.. – Nie, zostań – ściągnęła majtki i podniosła sukienkę. Wszystko miała zupełnie identyczne, jak nasze dziewczynki, tylko kolor skóry i głowa świadczyły o jej obcym pochodzeniu. Użyła właściwie papieru choć musiałem jej to pokazać, lecz wody nie spuściła. Zrobiłem to za nią. – Co to za szum? – spytała. – Co zrobiłeś? Wyjaśniłem i zapytałem, czy u nich tego nie ma. – U nas w ogóle tego nie ma – wykazała muszlę. Odkręciła jeden z kurków przy umywalni i podstawiła ręce pod wodę. A więc to zna, ale to chyba tylko zimna woda, pomyślałem. – Czekaj. Nie tak od razu. Nareguluję ci temperaturę. – Odkręciłem drugi kurek i ustawiłem. Była zachwycano ciepłą wodą. – Weź mydło. – Pokazałem jej.
– To ma być mydło? – spytała zdziwiona, ale wzięła. Później przekonałem się, że u nich mydło było półpłynne. Też całkiem niezłe. Zajrzała Krystyna i powiedziała, że kawa stoi na stole i że Kelię przydałoby się całą umyć pod prysznicem. Ona to zaraz zrobi. Umycie i wytarcie dziewczynki istotnie nie zajęło jej więcej niż kilka minut. Kelia nie mała innego ubrania, więc z konieczności włożyła stare, brudne i miejscami podarte, lecz i tak prezentowała się lepiej. Przez ten czas kawa trochę wystygła i można było pić. Obok stało zimne mleko, cukier oraz resztki upieczonego przez Krystynę kilka dni temu tortu. Byłem ciekawy, co z tego znają przybysze. Znali wszystkie dodatki, natomiast samej kawy nie. Kelia początkowe chciała samo mleko, ale kawa z mlekiem także bardzo jej smakowała. Przyglądałem się Bulenie, ciekawy, jak sobie poradzi. Okazało się, że miała kłopoty. Była tak przyzwyczajona do krzeseł z szelkami, które zabezpieczają dersany przed spadnięciem na przykład przy pochylaniu się nad czymś, że nie pomyślała, iż tu może ich nie być. Dlatego było jej niewygodnie. Musiała poprosić o przysunięcie krzesła aż do oparcia się piersią o krawędź stołu, a potem bardzo koncentrować się siedzeniu i jedzeniu. Nie mając kciuków, musiała łyżeczkę trzymać zaciśniętą w dłoni, ale posługiwała się nią całkiem zgrabnie. Podobnie było z piciem: włożyła dwa palce do uszka i podniosła szklankę do ust, nieco chwiejnie, ale nie rozlała ani kropli. Przyznała jednak, że ze zwykłą, szklanką miałaby znacznie więcej kłopotów. Skończywszy ten nocny posiłek, powróciliśmy do rozmowy. Zaczęła Krystyna. – Ile macie właściwie lat? – zapytała. – Ja dziesięć – odrzekła Kelia. – A ja dwadzieścia dwa – dodała Bulena. – Macie ludzki rytm życia, prawda? – upewniłem się. – Oczywiście, o tym decyduje głowa, a nie ciało. Dlatego naturalnych nie da się wykształcić jak nas. – Co to są naturalni? – spytała Krystyna. – Rozumne, mówiące zwierzęta. Po prostu jakieś sto lat temu magowie zaczęli je na dużą skalę cywilizować. Muszą one jednak spełniać określone kryteria: wielkość, pewien poziom intelektu, i co najmniej dwuletni okres rozwoju biologicznego. Tylko wtedy ma sens zakładanie im kamieni mowy. Ale i tak nie osiągają w zasadzie poziomu wyższego niż kilkuletnie dzieci ludzi, czy bantaków.
– A sorbegi? A odalumpy – przypomniała Kelia. – Powiedziałam „w zasadzie” – podkreśliła Bulena. – Są i wyjątki. Sorbegi to istoty wodne i one zawsze były bardzo inteligentne... – My także mamy takie zwierzęta – przerwałem. – Delfiny. Też wodne i też próbujemy nawiązać z nimi kontakt, lecz na razie bez rezultatu. – Pewnie źle to robicie – wtrąciła Kelia. – Możliwe. Nie znam się na tym – przyznałem. – Więc co z tymi sorbegami? Nawiązaliście z nimi kontakt? – O już bardzo dawno – odrzekła Bulena. – One potrafią mówić bez kamieni, mają zbliżony do ludzkiego cykl rozwojowy i arbetsy dawno uznały je za pełnoprawnych partnerów. Kształcą nawet ich dzieci wspólnie z własnymi. Formalnie są naturalnymi, lecz w praktyce bantakami. Gdyby nie przybycie ludzi, w stosunkowo niedalekiej przyszłości stworzyłyby zapewne własną cywilizację. Na lądzie natomiast mogłyby ją stworzyć odalumpy – zapytaliśmy o nie i Kelia narysowała je. Okazało się, że to dinoteria, mioceńscy kuzyni współczesnych słoni. – Mówiłaś: „przybycie” – zwróciła uwagę Krystyna. – Czyżbyście przybyli do swojego świata z innego? – To niepamiętne czasy, ale wszystko za tym przemawia. – odrzekła dersanka. – Na Wanterię przybyliśmy na pewno z Parsytii, lecz i tam nie ma żadnych śladów po dawnych ludziach. Jakby pojawili się znikąd około trzy tysiące lat temu, a wraz nimi magia. Są także wśród nas legendy, które mówią o przybyciu ludzi z jakiegoś pozbawionego magii świata, o jakichś błyskach, dziwnych chorobach, latających grzybach... – Wojna atomowa – powiedziała Krystyna po polsku. Skinąłem głową. – Co? – spytała Kelia. – Nic. Z pewnością nie wiecie, co to jest atom – odrzekłem i ze zdumieniem uświadomiłem sobie, ze słowo to wypowiedziałem w języku przybyszów. Czyżby więc coś o tym wiedzieli? Ale chyba nic konkretnego – przecież u nas Demokryt podejrzewał istnienie atomów już w starożytności. I rzeczywiście Bulena odpowiedziała: – Hipotetyczna najmniejsza cząstka materii. – Wcale nie hipotetyczna – zaprzeczyłem. – Naprawdę istnieje. – I co z tego? – spytała dersanka. – To, że w pewnych warunkach możemy atomy rozbić na jeszcze mniejsze składniki. Przy tym powstaje bardzo dużo energii – jak się okazuje i to słowo jest tam znane. Widocznie jednak
było używane raczej w kontekście magicznym, gdyż Bulena zapytała: – Dużo magii? – Nie magii. Raczej... ciepła i światła, jak na Słońcu. Powstaje wielki huk, rozbłysk i... chmura w kształcie grzyba. – Gorączkowo szukałem zrozumiałych dla nich terminów. – I taki wybuch może zniszczyć kawał świata, kilka, nawet cały świat. Wasi przodkowie musieli to zrobić i przy sposobności otworzyli też przejście do innego świata. Lecz kontakt z tą energią powoduje także ciężkie choroby i może zmienić potomstwo. Może właśnie to rozwinęło u was w nowym świecie zdolności magiczne? – Pasuje, zgadza się! – zawołała Bulena. – Wszystko się zgadza! – Co się zgadza? – spytała, nic nie rozumiejąc Kelia. – Wyjaśniły się kwestie związane z naszym pochodzeniem – odrzekła dersanka. – Kiedy powiem magom, będą pewnie zadowoleni. Wy tę energię znacie, prawda? – Znamy. Raz nawet użyliśmy jej w wojnie, na szczęście w niewielkiej skali. I oby nigdy więcej! Nawet używanie jej do celów pokojowych budzi duże opory społeczne. Dlatego nawet gdybym mógł, nie przekazałbym jej wam. Może i zniszczylibyście wrogów, ale przy okazji i swój. świat. Podobnie wasze artefakty w naszym świecie mogłyby albo przynieść duże korzyści, albo stać się potężną bronią. – Przecież tu prawie nie ma magii – zwróciła uwagę Bulena. – Nie martw się. Już ludzie znaleźliby sposób na wykorzystanie ich do swoich niecnych celów – powiedziałem z sarkazmem. – Wróćmy jednak do was. Mówisz, że wasi przodkowie znaleźli się na kontynencie zwanym przez was Parsytia? Czekajcie, może porównamy wasz świat z naszym? Zaraz przyniosę atlas. Zaczęliśmy porównywać. Okazało się, że ich świat ma geografię podobną do naszego, ale akurat w takim stopniu, że trudno było ustalić, czy to świat równoległy, czy obca planeta. Nie wszystko z poniższych szczegółów wtedy ustaliliśmy, sporo porównań dokonałem później na ich mapach. W każdym razie Parsytia obejmowała w przybliżeniu obie Ameryki, a Wanteria – Eurazję z Afryką. Większość wysp Archipelagu Franklina połączona była z kontynentem, natomiast Alaska była dwiema dużymi wyspami i wieloma mniejszymi. Grenlandia podzielona była na dwie duże wyspy, z których północna była zlodowaciała, natomiast na południowej połączonej z Islandią można było żyć. Morze Karaibskie i Zatoka Meksykańska była lądem, pełnym większych i mniejszych jezior, nie było
natomiast Półwyspu Kalifornijskiego. Najbardziej się jednak różniły brzegi „Europy”. Niemal całe Morze Północne i cały Kanał La Manche były lądem łączącym Anglię i Irlandię z kontynentem, Szkocja natomiast była wyspą. Północny Bałtyk był lądem, południowy zaś depresyjnym jeziorem. Nie było Półwyspu Kola. Bardziej na południe nie było Morza Śródziemnego, tylko trzy wielkie jeziora. Pierwsze obejmowało Morze Tyreńskie i Sardynię, sięgając na wschodzie do Balearów, drugie Morze Jońskie i chyba z połowę Adriatyku, trzecie wschodnią część basenu. Także Morze Czarne było jeziorem, zaś Zatoka Bengalska obejmowała prawie cały Bangladesz. Większość wysp Indonezji połączona była z kontynentem, natomiast Australia rozbita była na trzy duże wyspy i sporo mniejszych. Nowej Zelandii nie było, za to na samym środku południowego Pacyfiku znajdowała się wyspa niewiele mniejsza od naszej Grenlandii. Północne i wschodnie wybrzeża Azji podobne były do naszych, tylko Japonia tworzyła długi język połączony z Koreą, Kamczatka była natomiast o wiele mniejsza. Najbardziej podobne były brzegi zachodniej Afryki oraz zarysy Ameryki Południowej, z wyjątkiem północnych. Wybrzeża Antarktydy nie były dokładnie ustalone, ale ona też była pokryta lodem i mniejsza niż u nas. W naszym pasie pustyń magowie stworzyli kilka dużych niewysychających jezior. W sumie było tam kilka procent lądu więcej niż u nas. Bulena przy niewielkiej pomocy Kelii opowiadała dalej o ich świecie. Ludzie zajęli najpierw północną Parsytię, potem zaczęli rozprzestrzeniać się coraz bardziej na południe. U dzieci zaczęły pojawiać się najrozmaitsze zdolności magiczne. Prawdopodobnie starsi próbowali je powstrzymać, ale na to nie było siły. Wtedy potencjał magiczny objawiał się dużo wcześniej niż obecnie i kilkuletnie dzieci potrafiły rzucić czar, zupełnie nie zdając sobie sprawy z jego konsekwencji. Czasem je nawet zabijano, ale mimo to ilość różnych półzwierzęcych istot zwanych ogólnie bantakami, szybko rosła. Głowy nie można było przemienić, ale resztę tak. Nikt nie mógł być pewny ani dnia, ani godziny. Bantaka natomiast w człowieka nie można było z powrotem przemienić. – A w innego bantaka? – zapytałem. – Tylko w znacznie gorszego – odrzekła Bulena. – No w zupełnie jednostkowych przypadkach, jeśli jesteś bardzo silnym magiem i nie żal ci mocy, którą po tym
tracisz, możesz zamienić bantaka w nieco lepszego. Ale to byłoby bez sensu. Lepiej nieco poprawiać efekty starych przemian na całych gatunkach, jak w przypadku jolkenów. I to już się robi. Pierwsze bantaki, nawet te tworzone przez dorosłych, były bardzo toporne. Miały po prostu ludzkie głowy „doczepione” do niezbyt im odpowiadających ciał zwierząt, bądź zwierzęce części do ludzkich ciał – trochę jakby je przyszyto chirurgicznie. Jeśli w dodatku były to zwierzęta znacznie odbiegające pokarmowo od człowieka, jak konie, ptaki, czy nawet koty, miały duże kłopoty z wyżywieniem się i często szybko umierały. Ale już po kilkuset latach magowie nauczyli się tworzyć istoty o bardziej harmonijnej budowie, nawet „składaki” z kilku zwierząt, a organizmy bantaków „wypracowały” kompromisowe rozwiązania żywieniowe. Na przykład koniowate ginsalty, czy pochodzące od „koali” faskolary potrafią spożywać dowolne pokarmy roślinne, zaś dersany nie jedzą wyłącznie surowego mięsa, jak duże koty, lecz są bardziej wszystkożerne, jak psy. Innym ograniczeniem była niemożność utworzenia bantaka o ilości kończyn różnej niż cztery, chyba że, jak w przypadku arbetsów, czy kilkunastu innych gatunków, w tym i lądowych, miały zrośnięte tylne nogi – gdyż nie licząc stawonogów tam nie było takich zwierząt. Co prawda magowie już od dawna próbowali tworzyć takie istoty, ale im to nie wychodziło. Dopiero ostatnio udało się – podobno – Bulena nie była tego pewna – uzyskać jakieś czworonogi z dodatkowymi skrzydłami, „pegazy”, czy „smoki”. Ale naturalna magia na to nie pozwalała, co wykluczało istnienie na przykład centaurów. Rzadkie i przeważnie bezpłodne były krzyżówki z gadami. Lecz i tak pozostawało wiele możliwości. Bulena opisała nam sporo takich istot, niektóre z nich narysowała Kelia. Na przykład sarwoty były ludźmi o rękach i nogach zakończonych płetwami, a jolkeny kopytkami. Postać jolkena była jedną ze szczególnie niewygodnych, gdyż dużo dłuższe kończyny tylne od przednich, utrudniały chodzenie, a dodatkowo w okolicach chłodniejszych przeszkadzał brak sierści. Dlatego ostatnio magowie obdarzyli większość tych istot sierścią i niektórym wyrównali kończyny, przekształcili ich szyje na dłuższe i bardziej „zwierzęce”, dla nich o wiele wygodniejsze. Było to
wszystko, co można było dla nich zrobić. Były również harpie, zwane tam fentlami i wiele innych krzyżówek. Po jakimś czasie magia u dzieci zaczęła się objawiać znacznie później, choć jej potencjał – ale nie rodzaj – można było określić wcześnie. Równocześnie ludzie się na magię odporniejsi, chyba że czar rzucał silny mag, lub posiadacz pewnego specjalnego, bardzo rzadkiego kamienia. Obecnie kamienie wchodzą w skład artefaktów, które „wynaleziono” znacznie później. Ci najsilniejsi magowie szybko stworzyli najwyższą klasę, rządzącą się własnymi prawami. Dochodziło pomiędzy nimi do konfliktów, kilka z nich przerodziło się w wielkie, bardzo wyniszczające wojny. W końcu cała Parsytia została tak nasycona magią, że normalne życie stało się bardzo trudne, wiele dzieci rodziło się mutantami. Większość jej mieszkańców przeniosła się na Wanterię, zabierając tam swoich niewolników – bantaki. Tu nauczeni smutnymi doświadczeniami magowie złożyli uroczyste ślubowanie, że nie będą wykorzystywali magii do złych celów. Przysięga ta jest dziś składana na nowo przez każdego maga. Kiedy ktoś ją złamie, zostaje zmieniony w bantaka i to jednego z tych gorszych. Nie wykluczało to naturalnie robienia mniejszych i większych złośliwostek, ale zakreślało ich granice. Nad przestrzeganiem prawa czuwają tak zwani „magowie prawdy”. W przypadkach drobnych naruszeń wystarczy procedura podobna do naszej, kończąca się wyrokiem czasowej przemiany, grzywny lub więzienia. Większe i bardziej skomplikowane sprawy prowadzą tacy magowie przy pomocy „kamieni prawdy”, w obecności których kłamstwo jest niemożliwe. Każdy, choć długo dotyczyło to wyłącznie ludzi, mógł zgłosić swą sprawę „magom prawdy”, choć przy pewnych typach spraw trzeba było mieć wadium. Teoretycznie system ten jest znakomity, w praktyce zdarzają się wprawdzie rozmaite interpretacje uzyskiwanych danych, ale nie rażące niesprawiedliwe wyroki. Kilkadziesiąt lat temu objęto nim również bantaki. Także inne dziedziny życia i przyrody w mniejszym lub większym stopniu regulują magowie. Nawodnili pustynie, nauczyli mówić naturalnych, potrafią wpływać na zwiększenie plonów z pola w danym roku – ale kosztem słabszych w następnym. Legendarny mag Habelus
około dwustu lat temu dokonał przełomu w wyżywieniu ludzi, a przy okazji także części zwierząt mięsożernych: skrzyżował roślinę ze zwierzęciem. W rezultacie otrzymał drzewko z owocami wielkości wiewiórek, pokrytymi, jak zwierzęta, sierścią, lecz praktycznie bez mózgu i zmysłów. Nie miały oczu ani uszu, nie oddychały, nie jadły ani nie piły, nie czuły również żadnego bólu. Były po prostu kawałkami surowego mięsa w sierści, z czymś w rodzaju struny grzbietowej, która przez „ogon” wchodziła w gałązkę, a z przodu, w miejsce mózgu, tworzyła nasienie. Szczątkowe kończyny bez kości czasami się poruszały, lecz zupełnie bezwiednie. Po pierwszym szoku wszyscy doszli do wniosku, że jest to znakomity pomysł i znacznie ograniczyli zabijanie zwierząt. Nawet wielu naturalnych woli jeść to niż polować. To „roślinne mięso” dodatkowo wpłynęło na pewne osłabienie ludzkiego „instynktu agresji”, który w naszym świecie wciąż zbiera – przy zachowaniu całej ciekawości świata! Niestety człowiek stał się rozumny w znacznej mierze przez drapieżnictwo, a naturalne hamulce agresji wobec własnego gatunku w jego wypadku nie zadziałały, po prostu się nie wykształciły. Staliśmy się drapieżnikami niewłaściwymi, które dopiero teraz, z wielkimi oporami, uświadamiają sobie cały koszmar krzywd wyrządzonych przyrodzie – i sobie samym. Z pewnością dla przyrody byłoby lepiej gdyby człowiek albo pozostał roślinożercą albo od początku był drapieżnikiem właściwym. Oni mieli podobnie tragiczną przeszłość jeszcze z poprzedniego świata, z której wprawdzie nic konkretnego nie pamiętali, lecz widocznie coś z tamtych czasów przetrwało w ich podświadomości, umożliwiając im w nowych warunkach najpierw przetrwanie, a obecnie, wzbogacone o Parsytię i kilka innych doświadczeń, także rozwój o wiele mniej konfliktowy od naszego. Stopniowo włączano też do niego bantaki a nawet naturalnych. Innymi dziedzinami magii, o których mi Bulena owej nocy dużo opowiadała, są iluzja i czasomian – skrót od czasowa przemiana – dwa sposoby czasowej transformacji człowieka w bantaka lub bantaka w innego bantaka, przy iluzji nawet w człowieka Iluzja jednak daje efekt wyłącznie wizualny. Przemieniony nie jest w stanie posługiwać nowymi możliwościami. Przy
czasomianie przeciwnie – po pewnym przyzwyczajeniu można dość łatwo korzystać z nowych możliwości – pływać, biegać, posługiwać się rękami. W tym wypadku przemiana w „lepszego” bantaka trwa jednak znacznie krócej niż w „gorszego” a przy iluzji tyle samo – czas jej trwania zależy tylko od siły maga. Większość potrafi to robić w pół godziny do godziny, ale są i tacy, u których może to trwać nawet kilkanaście godzin, podobnie jak czasomian przy dużej różnicy „in minus”. Wręcz legendarną trwałość czasomianu miał mag Xasedof, żyjący około pięciuset lat temu, kiedy jeszcze bantaki były niewolnikami On także miał swoją ulubioną niewolnicę dersankę, która raz gdzieś wysłana, natknęła się na jeden częstych wówczas pogromów bantaków, została ciężko pobita i ledwie żywa doczołgała się do jego domu. Chciał ją zanieść do uzdrowiciela – wówczas wielka rzadkość! – ale ona to odrzuciła, odpowiadając mu słowami, które przeszły do historii: „nie mnie trzeba ratować, tylko nasze społeczeństwo. Jeżeli chcesz coś dla mnie zrobić, to obiecaj mi, że wszystkie swoje siły poświęcisz walce o naszą, bantaków, sprawę. Twoja magia może być naprawdę potężną bronią. Spróbuj ją wykorzystać” – a gdy jej to obiecał, umarła naprawdę szczęśliwa. Zaczął wykorzystywać czasomian w wysokich sferach towarzyskich, zamieniając na krótko ludzi w bantaki. Dla większości była to tylko zabawa, ale niejeden zaczął mieć wątpliwości. W końcu dotarł na dwór lokalnego władcy, wówczas bardziej cesarskiego namiestnika niż udzielnego księcia, jego strażników pozamieniał w sarwoty lub skonery, porwał władcę i, przemieniwszy w dersana, podrzucił jakiejś rodzinie dersanów w sąsiednim mieście. Gdy po trzech dniach władca odzyskał swą postać i wrócił do pałacu, w pierwszym odruchu rozesłał za Xasendofem listy gończe, ale po dokładnym przemyśleniu sprawy, doszedł do wniosku, że mag postąpił właściwie, karząc go za dotychczasowe, hulaszcze i rozpustne życie. Wycofał listy, zamiast nich wysłał mu list żelazny, a kiedy mag przybył do niego ponownie, powiedział mu: „Te trzy dni nauczyły mnie więcej niż całe życie. Nawet sobie nie wyobrażałem, że można żyć aż w takiej nędzy i poniżeniu. A wiedz, że podczas wojen magów mój przodek stoczył z kimś magiczny pojedynek i wygrał