1
1
Jacek Izworski
Węzeł światów
Powieść science fantasy
Raczej dla młodzieŜy
Tom II
Na granicy światów
Współpraca autorsko-redakcyjna
Zygmunt Świecimski
2
2
Spis treści
PIERWSZE KONTAKTY......................................................................................... 3
ŻYCIE CODZIENNE.............................................................................................. 16
NIEZWYKŁE SPOTKANIE ...................................................................................46
WIELKI DZIEŃ JOLKENÓW................................................................................ 68
OWOCNA WYPRAWA.......................................................................................... 91
POMYSŁY I DZIECI............................................................................................. 115
Kalendarz wanterski ................................................................................................140
3
3
PIERWSZE KONTAKTY
ano poszliśmy na śniadanie jak zwykle. Amandys był już w jadalni.
– Jeszcze raz przepraszam, książę – „ukłoniłem się” po dersańsku.
– Nie ma za co – machnął ręką – Może pan nami dysponować
– A pójdzie pan do Bieriozowoje? Chodzi o to, żeby wybić okno na poczcie i wrzucić do
środka tongrel, żebyśmy mogli później otworzyć tam bramę.
– Nie! – przeraził się – Jeśli mnie rozpoznają...
– Ryzyko jest minimalne – przerwałem – Zrobimy to o zmierzchu, będzie pan mógł jeszcze
rozróżnić budynek – narysowałem go i podpisałem rosyjskimi literami – a już nie będzie się
pan rzucał w oczy. Dopiero z bliska wygląda pan inaczej, a jeszcze w mojej kurtce... –
namawiałem go tak długo, aż się zgodził.
Po śniadaniu dzieci chciały iść do przedszkola, ale je zatrzymaliśmy.
– Za jakąś zudrę-półtorej lecimy do osady sarwotów – poinformowała je Bulena.
– Chcecie mnie tam zostawić? – Maja była wyraźnie zawiedziona. Dla niej bycie z nami na
pewno było wielką przyjemnością.
– Przeciwnie. Chcemy uzyskać zgodę twoich rodziców na pozostanie z nami. Kiedy im o-
powiemy, jaka byłaś sprytna, z pewnością się zgodzą. Tamto życie nie jest dla ciebie. No i
jesteś potrzebna Marcinkowi – ostatnie zdanie dodałem tak, żeby chłopiec nie słyszał. Aż
„zaklaskała” płetwami z radości.
Pożegnaliśmy się z gawasatami i udaliśmy się na mniej więcej godzinny spacer po
okolicach zamku, a wróciwszy, poszliśmy do uskarów. Przybyliśmy o wiele za wcześnie,
kiedy jeszcze nic nie było gotowe. Uskary dopiero zaczynały jedzenie – przed każdym z nich
leżał duży połeć surowego krwistego mięsa – a paru służących otwierało wysokie i ciężkie
wrota sąsiadującego z byłą stajnią budynku, w którym stał powóz. „Garaż”, już wcześniej
wysoki, został jeszcze dodatkowo podwyższony przez rozebranie stropów i likwidację –
kiedyś zapewne mieszkalnych – pomieszczeń nad nim, żeby zmieścić balon. Trzeba było dość
długo poczekać. Redwos natomiast przyszedł punktualnie, gdy ja z Buleną byliśmy już w
powozie, a książę wsadzał tam dzieci. Pomógł mu, przywiązał je do kółek, Amandys wykonał
gesty magiczne, wskoczył na kozioł, zawołał „Jedziemy!” i ruszyliśmy.
– Ma pan złoto? – zagadnąłem Redwosa, kiedy byliśmy już w powietrzu.
– Tak – mag wyjął z kieszeni kilka pierścionków i piękną bransoletkę – Nie za mało?
– Prędzej za dużo – mruknąłem – A czy to czyste złoto?
– Nie, ale wysokiej jakości – podał mi jakieś ich dane, po przeliczeniu których doszedłem
do wniosku, że jest to coś około próby 0.940-0.950.
Przez jakiś czas oglądaliśmy z góry miasto i okolice. Książę zboczył nawet z trasy, żeby
pokazać nam gejzer. Z uwagi na prądy powietrzne, wywołane dużą różnicą temperatur, nie
można było za bardzo się zbliżyć, ale i tak widok był piękny. Właśnie przed chwilą nastąpił
wytrysk i teraz fontanna pary i wody opadała, skrząc się w słońcu wszystkimi kolorami tęczy.
Kilka kilometrów dalej minęliśmy wielką starą kalderę z kilkoma nowymi, stosunkowo ma-
łymi stożkami. Z pewnością geologicznie niedawno, ale jeszcze przed przybyciem do tego
świata ludzi, musiał tu mieć miejsce potężny wybuch, obecnie jednak te małe, często
R
4
4
wybuchające wulkany nie stanowiły dla miasta żadnego zagrożenia. Tylko w najbliższych
okolicach kaldery nie można było mieszkać. Już z pewnej odległości czuć było zapach siarki.
– Szkoda, że nie możemy tam wejść – odezwał się Redwos – Mogłoby tam być sporo
ciekawych minerałów, może nawet kamienie do artefaktów.
„Na Ziemi byłoby to możliwe w skafandrach” – pomyślałem i spojrzałem na artefakt.
Zauważyłem, że na jego tarczy brakuje wykorzystanego przez Kelię seledynowego kamienia
leczniczego. Nic dziwnego, jeśli wszystkie zużyto do leczenia rannych...
– Skąd bierzecie te kamienie? – zainteresowało mnie.
– To dość rzadkie kamienie półszlachetne, do których w trakcie obróbki dodaje się pewnych
substancji, różnych dla różnych dziedzin magii – wyjaśnił mag – Ale zarówno produkcja tych
substancji, jak ich późniejsze łączenie z kamieniami jest bardzo skomplikowane i wymaga
wręcz jubilerskiej precyzji. Większości z nich nie da się wyprodukować więcej niż kilka
tambetów – po ziemsku byłoby to dwa-trzy dekagramy – na raz – Milczałem, więc dodał: –
Poza tym stosunkowo często dochodzi przy tym do wypadków. Jeden z moich kolegów
niedawno stracił rękę. Ale to chyba najważniejsza gałąź całej alchemii.
– A same artefakty?
– Coraz trudniej je produkować: tongrel się wyczerpuje.
– Nie odkrywacie nowych złóż?
– Tongrel nie jest kopaliną. Jego kawałki znajdujemy tylko na powierzchni ziemi, najwyżej
pod warstwą gruntu, obecnie głównie na dnie oceanów. Tam jego poszukiwaniami zajmują
się zwłaszcza tiriele, często przy okazji odkrywając konkrecje innych metali. Mogło go też
nawet dość sporo pozostać na Parsytii, ale tam szukaliby go tylko jacyś kompletni desperaci.
– To czym on w takim razie jest? – to mnie już naprawdę zaintrygowało.
– Nie wiadomo – Redwos pokazał mi kawałek, którym mieliśmy posłużyć się przy
włamaniu. Na oko wyglądało to zupełnie jak bryłka złota.
– Może mi pan to da? – zaproponowałem – Mógłbym spróbować przekazać to komuś na
Ziemi do analizy. Może tam będzie możliwa produkcja?
– Dam, ale jeszcze nie dzisiaj. To zbyt cenne i Cendromans albo inny Wielki Mag musi to
formalnie zatwierdzić.
– Nie ma pośpiechu – i zaczęliśmy rozmawiać o ziemskiej chemii. Powtórzyłem mu
wszystko, co powiedziałem tamtemu magowi i obiecałem dowiedzieć się więcej.
Prawie nie zwracaliśmy uwagi na kolejne lądowania, odbierając je tylko półświadomie, jak
podróżny jadący pociągiem do końcowej stacji odbiera mijane przystanki. W Orosoku Red-
wos pomógł dzieciom wysiąść, lecz zostaliśmy w powozie i dalej dyskutowaliśmy. Po jakimś
czasie wszyscy powrócili, Amandys poczęstował nas ciepłymi napojami i polecieliśmy dalej.
Dopiero przy trzecim lądowaniu, gdy książę i mag poszli zebrać więcej gałązek, także na
powrót, zorientowałem się, że otacza nas biel – tu już spadł śnieg. Kiedy wystartowaliśmy,
zacząłem zwracać większą uwagę na otoczenie. Był to naprawdę piękny widok: białe drzewa,
przemykające pod nami z szybkością, porównywalną z pociągiem. Ciemniejsze pasy,
przecinające od czasu do czasu tajgę były niewątpliwie rzekami – bieżąca woda jeszcze nie
zdążyła zamarznąć. Wprawdzie nie mogłem na ten śnieg długo patrzeć, gdyż raził oczy,
rzucałem jednak na las częste spojrzenia. Bulena i Redwos także.
– Piękne – magowi bardzo podobały się oglądane widoki – Nigdy tak nie latałem.
– A był pan teleportowany? – zaciekawiła się Bulena.
– Dwa razy: tam i z powrotem, ale to nic ciekawego: jesteś tu, a za moment już tam. Ale to
była ekstremalna sytuacja: potrzebny był alchemik, a Wielkiego nie było. Bo normalnie to tyl-
ko władcy z najbliższymi rodzinami i Wielcy Magowie mają to prawo na codzień.
– Inni muszą płacić za to ciężkie pieniądze – dodała Bulena – Mało kogo na to stać. Ale
takie przekazy bardzo męczą teleportantów, zarówno umysłowo, jak i fizycznie. Wyobrażam
sobie, co teraz, po inwazji, się z nimi dzieje.
5
5
– Tak – zgodził się Redwos – Przez najbliższe kilka dni Wanteria będzie praktycznie po-
zbawiona ich usług. Poza tym teleportujący musi znakomicie znać miejsce, do którego
odbywa się przekaz. Dlatego przy każdym szpitalu, na każdym zamku władcy albo magów i
jeszcze w kilku ściśle określonych miejscach znajdują się specjalne pomieszczenia...
– W jednym z nich odbył się nasz pierwszy kontakt z agresorami, prawda? – upewniłem się.
– Tak – potwierdził znowu Redwos – I tych pomieszczeń w zasadzie nie wolno
przebudowywać, a w czasie samego przekazu, o którym uprzedza specjalny sygnał, muszą
być puste. W przeciwnym razie teleportowanemu grożą paskudne niebezpieczeństwa, nawet
zrośnięcie się z kimś innym. No, chyba że mają na sobie specjalne stroje, jak magowie, którzy
zamykali tą nieszczęsną bramę, lecz one są ciężkie i bardzo niewygodne. Przed teleportacją
wymagają zmniejszenia ciężaru – o tym szczególe akurat wiedziałem, ale poza tym był to
temat dla mnie obcy, choć równie ciekawy jak chemia i znowu długo o tym rozmawialiśmy.
Przerwał nam dopiero Amandys, ogłaszając lądowanie. Wyjrzałem przez szybę w drzwiach.
Osadę przykrywała dość jeszcze cienka warstwa śniegu. Zatoczyliśmy nad nią koło i
wylądowaliśmy.
Przybyliśmy znacznie później niż wówczas książę. W garze gotowały się ryby na obiad,
roztaczając wokoło charakterystyczny zapach troplessu. Amandys i Redwos trochę się
skrzywili – pamiętałem, że dla miejscowych nie jest to przyjemne – lecz dla mnie, a nawet dla
Buleny z jej znakomitym węchem, nie było w tym nic przykrego. Na pewno nie był to zapach
„salonowy”, ale żeby aż tak się do niego uprzedzać... Ale przypomniałem sobie, że na
przykład ja nie znoszę zapachu sera zgliwiałego, który mojej mamie i ciotkom zupełnie nie
przeszkadza, a jeden z moich znajomych – cebuli i czosnku, które ja bardzo lubię. De
gustibus...
Tym razem książę nie czekał, aż uskary się odepną. Natychmiast po wylądowaniu zeskoczył
z kozła i chwycił podaną mu przez Redwosa Maję. Mag wziął Marcinka i wyskoczył z nim z
pojazdu, a ja z Buleną za nim. Sarwoty przerwały swoje zajęcia i poczłapały w naszą stronę.
Widząc Maję, przepuściły Rendę i Dakona, żeby ci przywitali się z nami jako pierwsi. Ludzie
postawili dzieci na ziemi i Maja wpadła w objęcia zapłakanej matki. Dakon powiedział:
– Niepotrzebnie się o nią tak martwiłaś. Wiedziałem, że wróci. Nie sprawiała kłopotów?
– Ależ nie, świetnie dawała sobie radę. Nawet pomogła nam w historycznym momencie. A
oto prawdopodobnie jej przyszły „partner z kraju bez magii” – wskazała Bulena.
– Marcinek?! – wykrzyknął zdumiony Dakon.
– Tak. Trochę się zmienił, co? – zapytała Bulena z udawaną kpiarską niefrasobliwością – I
mój nowy partner, Mirek.
– Ale przecież wy... wy byliścieee... – zająknął się Dakon.
– Ale już nie jesteśmy – przerwałem – I mamy dla was ciekawą propozycję. Najpierw
jednak przedstawię wam maga-alchemika, Redwosa, a jemu choć część z was – wskazany
skłonił się, po czym zacząłem wywoływać z grupy te sarwoty, które pamiętałem z imienia.
We- zwani podchodzili i kłaniali się. Zacząłem od starego Zurwaka, a Medana zostawiłem na
koniec, po czym sarwoty same zaprosiły nas do stołu, mówiąc, że niedługo będzie obiad.
Uskary, które były za duże i, głównie z powodu wielkiej rozpiętości skrzydeł, zajmowałyby
przy stole zbyt wiele miejsca, dostały surowe ryby – w założeniu przeznaczone dla kirmeli –
gdzieś na boku, a my usiedliśmy z sarwotami i zaczęliśmy opowiadać. Kiedy zupa rybna była
gotowa, jeszcze nie skończyliśmy. Przerwaliśmy i zaczęliśmy jeść. Wzięliśmy szelki, ale tu
nie było ich do czego przypiąć, więc Bulena podparła się jedną łapą na stole, a drugą jadła.
Naśladowałem ją, nie bardzo mi to wychodziło, na szczęście używana przez sarwoty duża i
głęboka łyżka trochę mi to ułatwiała. Chociaż nie nabierałem do pełna, żeby się nie oblać, po-
radziłem sobie dość szybko. Ludzie w ogóle nie chcieli tego jeść, ale ja poradziłem:
– Najpierw skosztujcie, a potem dopiero oceniajcie.
6
6
Wzięli trochę do ust, po czym zapewne zdumieni smakiem tego „paskudztwa”, spojrzeli po
sobie i zjedli. Z pewnością myśleli, że coś, co ma tak kiepski wygląd i zapach, musi mieć
równie kiepski smak. Uprzedzenie. Śmiechu było co niemiara.
Potem opowiadaliśmy dalej. Kiedy sarwoty usłyszały, co stało się z agresorami, najpierw
skomentowały to w duchu „a dobrze im tak”, szybko jednak zrozumiały, że nie można
pozostawić ich własnemu losowi, by wyginęli. Tym właśnie różniliśmy się od nich...
– Chętnie tam pójdę – oznajmił od razu Medan. Po nim zgłosiła się stopniowo blisko
połowa mieszkańców osady, nawet całe rodziny.
– Ja też tam pójdę, kiedy dorosnę. A na razie chcę być z nim – Maja wskazała Marcinka z
miną, świadczącą o zdeterminowaniu: „jeśli mi odmówicie, zrobię straszną awanturę”.
– Nie! – sprzeciwiła się ostro Renda – To moje dziecko!
– Moje również – Dakon był spokojny – Chodźmy do domu, porozmawiamy. A ty lepiej
milcz, Renda. Wiem, że jesteś przeciw. Ja też mam wątpliwości, więc chcę poznać szczegóły.
Długo nas wypytywał, a my odpowiadaliśmy:
– Będzie to prawie tak samo, jakbyś ją wysłał do kuzyna i szkółki w wiosce, tylko nauka jej
i Marcinka będzie o wiele dłuższa i na bez porównania wyższym poziomie, no i odległość bę-
dzie znacznie większa...
– Postaramy się o dom nad rzeką, parę hardoli od miasta, i będą tam mogli dużo pływać, nie
wiemy tylko, czy znajdzie się tam dla nich towarzystwo do wodnych zabaw...
– Będą mogli jeździć tu na wakacje. Czym? Jeszcze nie wiemy. Albo teleportacyjnie, albo
statkami rzecznymi...
– Pisać nauczą się jeszcze w przedszkolu Wromby. No, z początku będą to bazgroły takie,
jak obecnie moje – Bulena pisze o wiele ładniej – ale na pewno da się je przeczytać...
– Marcinkowi po transformacji towarzystwo Mai jest naprawdę bardzo potrzebne. A w
przyszłości oboje mogą zostać władcami – czy zdajecie sobie sprawę, jaki to będzie dla nich
awans?! Tak, to będzie trudne, ale po odpowiednim przygotowaniu na pewno dadzą radę...
W końcu Dakon ustąpił i przekonał także Rendę. Kiedy wróciliśmy i przekazaliśmy to Mai,
trzeba było widzieć jej radość!
– Na razie zabierzemy dzieci na małą wycieczkę do mojego świata – zakończyłem – Koło
miejsca, gdzie wtedy była brama, powóz nie wyląduje, więc pojadą wierzchem na uskarach,
podobnie jak ludzie, a ja z Buleną pobiegniemy koło nich.
– A u was nie ma niebezpieczeństw? – sarwoty, zwłaszcza rodzice Mai, były pełne obaw.
– Są, ale ja je znam i wiem, jak ich unikać – uspokoiłem je.
Zawołaliśmy uskary i wyruszyliśmy. Co prawda na ziemi traciły wiele swojego naturalnego
wdzięku, lecz nawet z dorosłymi ludźmi na grzbietach potrafiły biegać równie szybko jak my.
Tym razem nie traciliśmy czasu na przeprawy przez rzeczki – uskary przesadzały je z
łatwością, pomagając sobie skrzydłami, a ja z Buleną przechodziliśmy je w bród lub
przepływaliśmy, przeważnie krusząc powstałą niedawno warstewkę lodu. Redwos trzymał
przed sobą ar- tefakt, który wskazywał drogę jak kompas i po około półtorej godziny
trafiliśmy na miejsce.
Brama otworzyła się dokładnie w tym samym punkcie co wtedy. Pierwszy przeszedłem ja,
za mną Amandys. Pozostałym pozwoliłem przejść dopiero po upewnieniu się, że w okolicy
nie ma nikogo. „A jednak ktoś był na cmentarzu” – pomyślałem, widząc na jednym z grobów
wypalone znicze i zamarznięte kwiaty. Znów było parę stopni zimniej niż po wanterskiej
stronie, lecz suche powietrze sprawiało, że tego się prawie nie czuło. Śniegu trochę przybyło,
ale niewiele. Słońce właśnie zachodziło, zanim jednak będzie ciemno, mieliśmy sporo czasu.
Odprowadziłem księcia prawie do szosy. Powtórzyliśmy dokładnie, co ma robić, po czym
kawałek wróciłem i poszedłem równolegle przez łąkę, obserwując go z pewnej odległości,
dopóki nie dotarł do pierwszych domów wioski. Usiadłem na śniegu po psiemu i czekałem.
7
7
Dobrze zrobiłem, gdyż po paru minutach Amandys wyskoczył spomiędzy domów, ścigany
przez jakiegoś osobnika. Nie sądzę, by tamten zwrócił uwagę na coś niezwykłego w jego
wyglądzie – staraliśmy się to maksymalnie zamaskować – raczej zaintrygował go dość
osobliwy pomimo mojej kurtki i sugerujący kogoś bogatego strój księcia. A może po prostu
pomyślał, że samotny obcy będzie łatwym łupem? W każdym razie, kiedy obaj wypadli na
zaśnieżoną łąkę, książę, mający chyba z piętnaście metrów przewagi, pobiegł w kierunku
Kotkowskoje. Natychmiast rzuciłem się za nimi. Goniący był wprawdzie coraz bliżej, ale
jeszcze szybciej ja zbliżałem się do niego – jednak co cztery nogi to nie dwie. Krzyknąłem po
rosyjsku:
– Hej, człowieku!
Człowiek obejrzał się. zobaczył mnie – i padł jak rażony gromem. Podszedłem do niego,
bojąc się, że mógł dostać nawet zawału, ale on uklęknął i zaczął coś mamrotać, żegnając się.
Z pewnością wziął mnie za jakiegoś stwora z piekła rodem, gdyż po chwili zrozumiałem:
– Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!
Podszedłem jeszcze krok bliżej i poczułem zapach alkoholu. Oczywiście! Postanowiłem za-
grać rolę przestrogi z piekła. Zapytałem grubym głosem:
– Czego od niego chciałeś? Mów, bo cię zabiorę!
– Był obcy, bogaty... Chciałem pieniędzy... na wódkę.
Oczywiście!
– Teraz ci jeszcze daruję. Ale następnym razem przyjdę po twoją duszę... jeśli się nie
zmienisz! – ostrzegłem go – I przestań pić!
– Już nie będę... Ani kropelki!
– Dobrze. Trzymam cię za słowo. Odejdź!
Obserwowałem go, jak wracał do wsi, lekko się zataczając, aż doszedł do pierwszych do-
mów. Ciekawe, co o tym powie – i tak nikt mu nie uwierzy – i jak długo wytrzyma?
Amandys na chwilę zatrzymał się, ale widząc, że sobie z tamtym poradziłem, poszedł
spokojnie dalej. Dogoniłem go szybko i wyjaśniłem, o co mu chodziło i co z nim zrobiłem.
– I co teraz, wajrze Mirku? Drugi raz tam nie pójdę – zastrzegł – a zresztą zaraz będzie
ciemno.
– Założę kapturek i pójdziemy razem. W nocy chyba nikt nie zwróci uwagi na człowieka z
„psem”, a jeśli już, to raczej ucieknie, niż podejdzie – uspokoiłem go.
W Kotkowskoje przed cmentarzem czekała reszta naszej grupy. Bulena pilnowała dzieci, a
Redwos i uskary przynosili – głównie z Wanterii – suche drewno i dokładali do dużego
ogniska. Dzięki temu pomimo gęstniejącego mroku i tężejącego mrozu nie było ani ciemno,
ani zimno. Usiedliśmy przy ognisku, opowiedziałem wszystkim o spotkaniu z pijakiem –
uśmiali się, zwłaszcza Marcinek – a po jakimś czasie, kiedy zmierzch zamienił się w noc,
Amandys założył mi kapturek i poszliśmy. Akurat niebo przesłoniła duża chmura, potęgując
ciemność, choć śnieg z niej nie spadł. Trochę nam to utrudniało drogę, byliśmy jednak
zadowoleni, gdyż utrudni też mieszkańcom wioski rozpoznanie nas.
Zgodnie z moimi oczekiwaniami, w wiosce było zaledwie parę lamp ulicznych, nie
dających wiele światła. Amandys nawet nie musiał brać mnie na smycz. Prawie w każdym
domu się świeciło, na szosie jednak nie było nikogo. W taki mroźny wieczór wszyscy siedzą
przy telewizorach albo co najwyżej kręcą się po domach i obejściach. Minęły nas dwa-trzy
samo- chody, raz mignęła mi z przodu jakaś sylwetka, pewnie ktoś wychodził do sąsiada albo
wracał od niego. Łańcuchowe psy podwórzowe obszczekiwały nas, ale milkły, gdy
odchodziliśmy dalej. O tej porze nikt jeszcze nie zwracał na to uwagi: ktoś przechodzi,
normalka.
Dotarliśmy do poczty. Akurat koło niej była jedna z nielicznych lamp w wiosce. Zostałem
w cieniu, obserwując Amandysa, który zbił „kaduceuszem” szyby w oknie i wrzucił tongrel
8
8
do środka. Potem bez przeszkód powróciliśmy do Kotkowskoje, przeszliśmy na Wanterię i
Redwos zamknął bramę.
– Gdzie Eston? – zdziwiłem się, nie widząc uskara.
– Poleciał uprzedzić sarwoty, że nie wrócimy na kolację, a może i na noc, żeby się nie
denerwowały – wyjaśniła Bulena.
Następne poszedłem z ludźmi ze dwa hardole w kierunku wanterskiego „Bieriozowoje”.
Książę wziął zapaloną w swoim pojemniku pałeczkę „wiecznego ognia”, a mag artefakt,
którym, kiedy tylko dotarliśmy w przybliżeniu na miejsce, od razu otworzył bramę.
Ujrzeliśmy przed sobą ciemne wnętrze poczty i weszliśmy, rozglądając się po obcym,
zwłaszcza dla wanterczyków, pomieszczeniu. Światło z pałeczki księcia, choć słabe, było
znacznie silniejsze od sarwockiego, porównywalne z latarką bateryjną. Można było się
zorientować, a zarazem nie groziło nam wykrycie przez przechodniów lub patrzących w okna
sąsiadów. Wprawdzie wątpiłem, czy zawiadomiona przez nich milicja zdążyłaby przyjechać,
ale po co zbędnie ryzykować? Wcześniej sprawdziłem, że przy tym świetle mogę przeczytać
napisany na kartce numer telefonu Igora. Redwos podniósł leżący pod oknem tongrel,
schował go do kieszeni i podeszliśmy do telefonów. Kabiny były nieczynne, ale świecąca się
kont- rolka wskazywała czynny telefon operatora. Amandys przekazał magowi pałeczkę, a ja
stanąłem na dwóch łapach i poprosiłem księcia o podanie portmonetki, z której wyjąłem
kartkę. Pouczony wcześniej Amandys podniósł słuchawkę, Redwos zbliżył pałeczkę, a ja,
trzymając kartkę w jednej łapie, sięgnąłem drugą do tarczy. Przyciski były za małe i za gęsto
rozmieszczone dla grubych palców dersana, wysunąłem więc pazury i nie bez trudu wybrałem
nimi numer. Książę natychmiast podał mi słuchawkę. Po paru dzwonkach usłyszałem kobiecy
głos:
– Ałło?
– Niedworowy? – upewniłem się.
– Da.
– Dajtie mnie Igora Wiktorowicza. Skażitie, czto goworit Mirek.
Po chwili:
– Mirek, to ty?!
– Tak, to ja – przeszedłem na polski – Proszę cię, przyjedź jak najszybciej do Kotkowskoje.
Czekają cię naprawdę wielkie niespodzianki.
– Jakie niespodzianki? Skąd dzwonisz?
– Z poczty w Bieriozowoje. Włamałem się na nią w zupełnie niezwykły sposób. Ale teraz
wyglądam tak osobliwie, że nie miałem innego wyjścia. Przyjedziesz?
– Dobrze. Już jadę – rozłączył się, z pewnością zaintrygowany.
Zastanawiałem się, czy na złość milicji nie zostawić jakichś wyraźnych śladów, żeby miała
nierozwiązalną zagadkę, ale zrezygnowałem. Na moje życzenie Redwos przyniósł z Wanterii
nieduży kamień i położył go w miejscu, gdzie leżał tongrel. Teraz wyglądało na to, że po pro-
stu jakiś chuligan wybił okno. Zamknęliśmy bramę i szybko przeszliśmy na Wanterii te parę
kilometrów. Mag założył do artefaktu nowe kamienie i otworzył bramę na „starym” miejscu.
– Czy nie wyjdziemy znowu na pocztę? – zapytałem z obawą.
– Nie powinniśmy – uspokoił mnie Redwos – Cmentarz w Kotkowskoje zawiera znacznie
więcej magii niż poczta bez tongrelu, a poza tym jest o wiele bliżej.
Eston już był. Zaledwie ludzie z pomocą uskarów zdążyli rozpalić świeże ognisko, kiedy
przyjechał Igor. Widząc światła nadjeżdżającego samochodu na wszelki wypadek – a nuż to
jednak nie on? – kazałem prawie wszystkim wycofać się za bramę, ale kiedy wyszedł i
poznałem go, poleciłem jako pierwszym podejść do niego Bulenie – jedynej z nas, którą znał i
która się nie zmieniła – oraz Redwosowi z artefaktem. Nauczyłem dersankę, co ma
powiedzieć, i odezwała się po rosyjsku – w polskim było więcej nie istniejących na Wanterii
głosek i na pewno zrobiłaby o wiele więcej błędów:
9
9
– Dobryj weczer, Igor. Nie udiwajsa niczemu. Prylosi ketomu ruku i padaj swajo im-ja.
Redwos zbliżył do niego artefakt. Igor zrobił wszystko jak należy, został przyjęty i niedługo
mówił już po wantersku jak my wszyscy. Wtedy Bulena powiedziała:
– Dziękujemy ci, Igor, za to, co już dla nas zrobiłeś i proponujemy dalszą współpracę.
Najpierw jednak musisz poznać nas wszystkich.
Przedstawiła nas po kolei: najpierw ludzi i uskary, następne Maję, a na końcu mnie z
Marcinkiem. Wyobrażam sobie, jaki musiał być zdumiony, zwłaszcza naszymi obecnymi
kształtami! Podkreśliłem jednak, że zgodziłem się na transformację dobrowolnie, dla
uratowania Wanterii – a może i wielu innych światów, w tym Ziemi.
– Ale historia! Niesamowite! – powtarzał przez całe nasze opowiadanie. Gdy skończyliśmy,
dodał: – Cóż, musi być wam teraz na pewno bardzo niewygodnie, zwłaszcza Marcinkowi, ale
na waszym miejscu zrobiłbym chyba to samo. A jak sobie wyobrażacie naszą współpracę?
– Nie mógłbyś przenieść się pod Magnitogorsk? – zaproponowałem.
– Nie bardzo. Mam tu żonę, rodzinę, pracę...
– Pracę my ci tam zapewnimy. Będziesz łącznikiem między dwoma światami. Możesz tak-
że tłumaczyć literaturę wanterską. Zarobisz na tym na pewno o wiele więcej niż tutaj.
– Mirek, to naprawdę byłoby ciekawe, ale nie mogę tak od razu podjąć decyzji. A jak mam
się tam zagospodarować?
– Zapłacimy panu w złocie – Redwos pokazał precjoza i dodał: – To dla pana za pomoc,
jakiej już pan udzielił Wanterii. Za to kupi pan ma pewno dom i inne rzeczy.
– Ależ to była tylko drobna przyjacielska przysługa – sprzeciwił się Igor.
– ...która okazała się decydująca dla uratowania ich świata – dokończyłem i wtrąciłem po
polsku: – U nich złoto nie jest tak cenne jak u nas. Wyżej cenią srebro.
– Naprawdę nam się przydasz – dodała Bulena – I trafisz do naszej historii... jak my.
– Dobrze, mogę porozmawiać z żoną – machnął ręką Igor – Lecz ona mi nie uwierzy.
– Ale mnie uwierzy – przypomniałem mu – Wiesz co, Igor, pojadę z tobą. Masz kapturek
Buleny? Mam drugi, ale tamten jest lepszy.
– Gdzieś tu pewnie jest, ale ja mieszkam w bloku. I samochodem nie da się podjechać pod
sam dom. Mógłby ktoś zwrócić uwagę, zwłaszcza że nie mam psa.
– Cóż, chyba masz rację. A masz przy sobie komórkę?
– Tak. Ma tu przyjechać?
– Chyba nie bardzo miałaby czym. Lepiej zabierzemy ją w umówionym punkcie. I to była-
by dobra okazja do przejażdżki z Mają. Obiecałem jej to. Marcin, chcesz pojechać z nami?
Chciał, więc wzięliśmy oboje. Do samochodu sami podeszli, trzeba im było tylko pomóc
wsiąść. Usiadłem koło nich z tyłu. Igor wziął na razie tylko dwa czy trzy pierścionki, żeby po-
kazać je żonie. Zawiadomił ją, by czekała na niego na rogu jakichś ulic i niczemu się nie
dziwiła. Nawet nie wiedziałem, że ona ma na imię Ksenia. Usiadł przy kierownicy i
ruszyliśmy.
Ależ Mai to się podobało! Rozglądała się dookoła tak energicznie, że myślałem, iż dostanie
oczopląsu i pytała o wszystko bez wytchnienia. Staraliśmy się zaspokajać jej nienasyconą cie-
kawość – pomagał w tym nawet Marcinek – ale często było to niemożliwe z braku w języku
wanterskim wielu pojęć, przeważnie nie do zastąpienia nawet w sposób opisowy.
Ksenia czekała w umówionym punkcie. Igor wysiadł i kazał nam pozostać w
nieoświetlonym pojeździe. Oboje usiedli na pobliskiej ławce i długo rozmawiali. W końcu
podeszli do samochodu, Igor zapalił światło i mogła nam się przyjrzeć. Musiał nas dokładnie
opisać, gdyż prawie od razu opanowała zdumienie, a pewnie i przerażenie wywołane naszym
widokiem. Za to zaczęła się nad nami litować w stylu „nieszczęśliwi”, czy „biedne dzieci”,
ale po rosyjsku – polskiego nie znała – więc nawet Marcinek, nie mówiąc już o Mai, prawie
nic z tego nie rozumiał, a ja pokazałem, że zachowałem jako taką chwytność, choć daleką od
ludzkiej.
10
10
– Ty jeszcze, ale te dzieci... – zaczęła znów Ksenia, ale Igor wpadł jej w słowo:
– Tylko on. Ona już się taka urodziła. Żyła wśród takich samych i jest przyzwyczajona.
– Sarwot to nie jest jeszcze aż tak źle – dodałem – Zdziwisz się, ile można takimi płetwami
zrobić. Na Wanterii jest jednak sporo jeszcze „gorszych” istot. Może i mają kompleksy
niższości względem lepszych, zwłaszcza ludzi, ale żyją jak im wypadło i nikt się nad sobą nie
użala. Część z nich pracuje, uzupełniają ludzi, niektóre zawody są nawet ich domeną. Ale coś
z naszej techniki na pewno by się im przydało. Możemy im pomóc. Chcesz? – kułem żelazo,
dopóki było gorące.
– Chciałabym. Ale tu mam pracę, a to inny świat...
– Wcale nie musicie iść tam na stale, choć powinniście się z nim zapoznać – teraz ja jej
przerwałem – Od tamtej strony ja się tym zajmę. Wy będziecie głównie mieszkali gdzieś w
okolicach Magnitogorska i dostarczali wszystkiego, co im będzie potrzebne – ludzi, książki,
urządzenia. A oni wam zapłacą w złocie.
– Wiem. Igor pokazywał pierścionek. Ale...
– Słuchaj, to mogłoby być naprawdę ciekawe: zmienić oblicze świata! – przerwał jej
ponownie Igor – Poza tym oni mają tam na pewno unikalną literaturę, tworzoną też przez
bantaki, którą mógłbym tłumaczyć i wydawać jako własne utwory. Wyobrażasz sobie?!
Książki pisane przez syreny czy sfinksy! Bomba! – i nagle przeszedł do spraw praktycznych –
Punkty złotnicze są już nieczynne, więc wstąpię tam jutro, ale Mirkowi i Bulenie możemy już
teraz zrobić trochę zakupów. A potem jedź z nami do Kotkowskoje. Tam poznasz jeszcze
kilkoro.
Podjechaliśmy pod pobliski jeszcze czynny dom towarowy, gdzie Igor i Ksenia kupili nam
kilogram kawy, kilka metrów kwadratowych ceraty, kuchenkę gazową z niezbyt wielką butlą
na kilkunastokrotne użycie, komplet naczyń z plexiglasu, kieszonkowy zegarek z łańcuszkiem
– miałem go nosić na szyi – dwie torby na paskach zapinane na rzepy i zamki błyskawiczne,
artykuły żywnościowe na kolację, w tym parę kilogramów wołowiny dla uskarów, oraz kilka
innych rzeczy. W uchwytach suwaków nie było oczywiście kółek, ale, jak sprawdziłem,
mogłem je jako tako przesuwać i bez nich, a poza tym w razie czego można je będzie łatwo
doro- bić na Wanterii. Wydali na to wszystko dużo pieniędzy, ale dałem im resztę swoich
polskich, a poza tym liczyli na wpływy z wanterskiego złota. Potem wróciliśmy do
Kotkowskoje.
Trochę się w pierwszej chwili zląkłem nie widząc nikogo, lecz zaraz zobaczyłem światło w
bramie i wybiegającą z niej z radością Bulenę. Po prostu przenieśli ognisko do własnego
świata, gdzie mróz był jednak nieco mniejszy, lepiej działała magia i o wiele trudniej byłoby
ich odkryć. Usiedliśmy z nimi i Ksenia zaczęła za pośrednictwem Igora rozmowę z Jurtanem.
Pewnie dziwnie im było rozmawiać z takim „lwem”, ale to ją szybko przekonało do reszty.
– Następnym razem dopuścimy ciebie do artefaktu – obiecaliśmy jej.
– I naszego synka, Walerka – poprosili oboje. Widząc moje wahanie, Igor zapewnił:
– Nikomu nie powie. A gdyby nawet, kto uwierzyłby dziewięciolatkowi, synowi fantasty?
– W coś takiego nikt – zaśmiałem się, po czym opowiedziałem o Kelii, kończąc pytaniem: –
Czy u was w sklepie zoologicznym nie można byłoby kupić węży albo ich jaj?
– Raczej nie, zwłaszcza o tej porze roku. Ale może w ZOO? – zaproponowała Ksenia.
– Ogrody zoologiczne nie sprzedają zwierząt, tylko wymieniają je między sobą –
zaprzeczyłem – Wprawdzie moglibyśmy dać im w zamian wanterskie – a są wśród nich
gatunki identyczne z wytępionymi u nas – jednak z ich wprowadzeniem byłyby ogromne
kłopoty. Skąd nagle żywy tur czy dront? Przewróciłoby to do góry nogami całą zoologię.
Teraz Igor roześmiał się na samą myśl o tym i zobowiązał się:
– W takim razie polecę po nie na południe, choćby do Indii.
– Chwileczkę, kochani! – wtrąciła Ksenia – Nie ustaliliśmy jeszcze, jakie to mają być węże.
I czy w ogóle muszą to być węże. Mogłyby to być na przykład padalce lub nawet scynki.
11
11
– A czy to nie jest wszystko jedno? – Igor nie od razu dostrzegł różnicę, ale ja tak.
– Nie. Masz rację, Ksenia – przyznałem – Niektóre mają szczątkowe kończyny, a wcale nie
jestem pewny, czy Kelia i inni nawet takie kikuciki będą mieli bezwładne. Muszę zapytać
Zymantę. Na razie kupcie jakiś album gadów i przy najbliższym spotkaniu przejrzymy go
wraz z nią. Nieco wydłuży to drogę, ale może rzeczywiście nadać im lepszą postać. Poza tym
może istnieją jakieś gady z sierścią albo ssaki z łuskami, które mogłyby lepiej nadawać się do
krzyżowania? Dowiedzcie się i tego. A do Indii wcale nie będziesz musiał lecieć samolotem.
Dużo łatwiejsza będzie droga przez Wanterię. Przy którymś z następnych spotkań teleportant
prześle cię do wanterskiego odpowiednika Indii, skąd wyjdziesz bramą. W międzyczasie ja
postaram się znaleźć dobre miejsce na „graniczny” dom pod Zerkunem i Magnitogorskiem.
– Niezwykły sposób, ale dobrze – mruknął i zabraliśmy się do kolacji.
Rozpakowaliśmy zakupione produkty, ludzie przynieśli wodę z rzeczki – lód na niej był
jeszcze bardzo kruchy – i szybko zagrzaliśmy ją na kuchence. Wanterczycy dziwili się, jak
taka mała rzecz podgrzewa wodę szybciej niż ognisko, mogliśmy im jednak odpowiedzieć
tylko „technika” – i tak by nic z wyjaśnień nie zrozumieli. Kolacja wszystkim smakowała.
Umówiliśmy się w tym samym miejscu w następną sobotę o ósmej rano – musiałem
dokładnie zapamiętać, że będzie to za dziesięć dni, gdyż wanterczycy mają zupełnie inny,
dekadowy system kalendarzowy – Redwos dał Igorowi i Kseni resztę złota i już mieliśmy się
rozstać, kiedy nagle Ksenia zwróciła uwagę:
– Gdzie i jak macie zamiar spędzić tą noc?
– Sarwoty już wiedzą, że możemy nie wrócić, więc pewnie prześpimy się tu, przy ognisku.
Zimno nam nie będzie, gdyż wszyscy mamy sierść.
– A ludzie? – Ksenia wskazała księcia i maga. Palnąłem się w czoło – ale ze mnie gapa!
– Możemy wam pożyczyć dwa, a nawet trzy śpiwory – zaproponował Igor natychmiast,
zanim jeszcze zdążyłem się odezwać.
– Wystarczy dwa. Pojadę z wami.
– Ja też – przyłączył się Amandys, kiedy to przetłumaczyłem – Chcę zobaczyć miasto.
Zadawał po drodze równie wiele pytań, co Maja, ale były one przeważnie na znacznie
wyższym poziomie. Miasto mu zaimponowało, choć cały czas podkreślaliśmy, że to jeszcze
nic, że miasta nie zepsutego przez komunizm – co prawda, nie w najgorszym wydaniu świata
agresorów – Zachodu są jeszcze nowocześniejsze. Koniecznie chciał zobaczyć mieszkanie
Igora, a ja, ponieważ tym razem byłem bez dzieci, postanowiłem pójść z nim. Późniejsza
pora, a także obecność obcego człowieka bardzo zmniejszały szanse wykrycia, kim jestem –
w mroku, z pewnej odległości, z ukrytą głową, mogłem uchodzić za dużego rannego psa.
Znaleźli w bagażniku obrożę ze smyczą i kapturek, założyli mi to i, ponieważ oni psa nie
mieli, Amandys „zaprowadził” mnie przed dom. Ksenia poszła pierwsza, przez domofon
powiedziała Walerkowi, że będą mieli zupełnie niezwykłych gości z innego świata, ale żeby
się ich nie bał, zawołała nas, wsiedliśmy do windy i szybko znaleźliśmy się w mieszkaniu.
Walerek, podobnie jak Marcinek, wychowywany był na fantastyce, został uprzedzony, przyjął
nas więc nie tylko bez strachu, lecz nawet z entuzjazmem.
Igor pokazał nam swoje mieszkanie: trzy pokoje z kuchnią. W jego własnym pokoju były
praktycznie tylko książki. Nawet nad łóżkiem i stolikiem z komputerem – miał także maszynę
do pisania, lecz już jej prawie nie używał – były półki. Był to nawet większy księgozbiór od
mojego, ale Igor czytał również po angielsku, miał też całą półkę książek przedwojennych,
podczas gdy ja zaledwie dwie, lecz we Wrocławiu było o nie o wiele trudniej niż na przykład
w Poznaniu czy Katowicach. Pokazał mi ją, mogłem jednak na nią tylko rzucić okiem, musie-
liśmy bowiem cały czas uważać na Amandysa, który czuł się w tym mieszkaniu trochę jak ten
przysłowiowy słoń w składzie porcelany. Posadziliśmy go na krześle w pokoju Kseni i
wpatrzył się w telewizor. Słyszał już o telewizji od nas i Buleny, ale co innego słyszeć, a co
innego widzieć to na własne oczy. Nawet nic nie rozumiejąc, był zachwycony.
12
12
Usiedliśmy przy stole i rozmawialiśmy, czekając na kawę, a potem ją popijając – trochę po
rosyjsku, trochę po wantersku. Walerek zdziwił się, że takie „zwierzę” jak ja zna dobrze nasze
życie i język rosyjski, a znacznie bardziej „ludzki” przybysz nie i musiałem krótko
opowiedzieć mu całą historię. Słuchał z wypiekami na twarzy. Chciał koniecznie pojechać z
nami do Kotkowskoje, zobaczyć choć część istot, o których mu opowiadałem, aż zgodziliśmy
się go zabrać, mimo że dla niego było to już trochę późno.
Szklanki, w których Ksenia podała kawę, były w popularnych w Rosji niskich kubkach z
wielkimi uchami, zwanych tam podstakannikami, mogłem podnieść swoją bez trudu. Na moją
prośbę Igor dał mi jeden z nich. Kiedy pokazałem go wanterczykom, ci szybko uruchomili ich
produkcję i bardzo im się przydały. Amandysowi też kawa bardzo smakowała.
Zastanawiałem się, czy nie połączyć się komputerem z moim domem. Igor mi go
odpowiednio ustawił – bałem się, że teraz będę miał z tym kłopoty – i zacząłem na próbę
stukać w klawiaturę. Jak się okazało, jestem w stanie tymi palcami pisać, ale w domu chyba
nikogo nie było – mama wprawdzie na komputerze specjalnie się nie zna, lecz porozmawiać z
kimś przy jego pomocy potrafi. Zostawiłem krótką wiadomość, z podaniem adresu
internetowego Igora, a on obiecał:
– Przy najbliższej okazji opowiem o tym dokładnie. A ty wybierasz się tam jeszcze kiedyś,
Mirek?
– Tak, ale nieprędko. Wprawdzie nie jesteśmy już ludźmi i pożądane byłoby, żeby oficjalnie
uznano nas za zmarłych, a przynajmniej zaginionych, nie rób jednak nic w tym celu. Jeszcze
będą podejrzewali, że miałeś z naszym zniknięciem coś wspólnego.
– A nie miałem? – uśmiechnął się.
– Nie w tym sensie – też się uśmiechnąłem – Twój aparat cyfrowy ma flesz i wkłady o
dostatecznej czułości do nocnych zdjęć? Potrafisz sam wywołać je w automacie?
– Ma. Nie, nie potrafię, ale to kwestia paru godzin nauki. Zresztą, jak wiesz, mój komputer
ma już program PhotoShop. Chodzi ci o Marcinka?
– Tak. A mnie zrób tutaj – zrobił.
Kiedy wychodziliśmy, Igor i Ksenia wzięli śpiwory, Amandys mnie na smycz, a Walerkowi
daliśmy do poniesienia aparat fotograficzny. Chłopiec poszedł pierwszy i sprowadził windę.
Na parterze ktoś na nią czekał, musiałem więc natychmiast po otwarciu drzwi wyskoczyć,
ciągnąc za sobą Amandysa i omal nie zwalając z nóg tamtego. Zanim zdążył mi się przyjrzeć,
dobiegliśmy do wyjścia. Słyszałem, jak Igor przeprasza go za „psa znajomego”. Ponieważ
żarówkę nad wejściem dawno ktoś wykręcił, za drzwiami było na tyle ciemno, że mogłem
śmiało zwolnić. Rodzina Igora dogoniła nas po chwili i doszliśmy do samochodu.
Pożegnaliśmy się z Ksenią i wróciliśmy do Kotkowskoje, gdzie Walerek zobaczył resztę
naszej grupy. Igor zrobił zdjęcie Marcinkowi, po czym poprosił Jurtana, żeby ten pozwolił
wsiąść na siebie Walerkowi. Uskar nie tylko się zgodził, lecz nawet po przypięciu chłopca
szelkami zatoczył z nim małe koło nad wioską. Igor znów zrobił kilka zdjęć. Walerek był
oczarowany.
Po przeniesieniu wszystkiego na stronę wanterską Igor z Walerkiem odjechali, a my
zamknęliśmy bramę i poszliśmy spać. Dzieci położyły się jak najbliżej ogniska, ludzie wleźli
do śpiworów, pozostali zaś ułożyli się obok siebie i jako tako spali, grzejąc się nawzajem.
Nikt nie stał na warcie, gdyż uskary miały tak dobry słuch i węch, że nawet przez sen
odebrałyby każdy ruch w okolicy. Czasami któreś z nas wstawało i dokładało zanurzone w
„wiecznym ogniu” gałęzie do ogniska; ponadto kilkakrotnie zmienialiśmy kolejność ułożenia,
tak że ciągle ktoś inny był na zewnątrz. Nie była to jednak przyjemna noc, choć zawsze
lepszy taki sen niż żaden. Wstaliśmy na tyle wcześnie, by zdążyć do sarwotów na śniadanie.
Zaraz po naszym przybyciu Marcinek i Maja zaczęli opowiadać o wszystkim dzieciom, a my
dorosłym.
13
13
Po śniadaniu wsiedliśmy do powozu z Medanem i jego rodziną, układając zakupy
wyrzuciliśmy spod siedzeń paru chłopców, którzy chcieli powtórzyć „wyczyn” Mai, Redwos
usiadł obok księcia na koźle i ruszyliśmy, żegnani serdecznie przez sarwoty. Tym, które
chciały udać się do świata agresorów, obiecaliśmy, że przekażemy ich prośbę magom i
przybędą po nich teleportanci. Po krótkim wstępnym kursie w Zerkunie zostaną tam wysłani.
Przez większość drogi powrotnej Medan rozmawiał z Marcinkiem. Widać było, że na chłopcu
zrobiło to duże wrażenie. Pod koniec oświadczył nawet, że pokaże ludziom, iż nie jest od nich
gorszy. Nawet uwzględniając dziecięcą tendencję do bezpodstawnych przechwałek to już
było coś.
Obiad wszyscy zjedliśmy w Peruszcie na koszt księcia, a do Zerkuna powróciliśmy późnym
popołudniem. Kilku magów zaopiekowało się natychmiast rodziną Medana, a inni wysłuchali
naszej relacji z wyprawy. Pokazaliśmy im też nasze nowe torby i jedną z nich zostawiliśmy
do ewentualnego skopiowania.
– Będzie to bardzo trudne, ale spróbujemy – ocenili. Wprawdzie Igor obiecał dowiedzieć się
o ich produkcji czegoś więcej, wątpiłem jednak, czy to coś pomoże.
– Zollar umarł – poinformował nas Mogart – Odbyło się już zebranie naszej Rady i nową
przewodniczącą została telepatka Mucyxura. On też wszedł do prezydium – wskazał
Cendromansa – A wy z Krystyną zostajecie wszyscy troje „konsultantami technicznymi” –
Bulena o mało nie parsknęła śmiechem – z większością praw Wielkich Magów i równą im
pensją. O ile wiem, chcecie budować dom gdzieś na Ziemiach Spustoszonych.
– Dom tak, ale pod Zerkunem. Tam, na pustkowiu, nie miałoby to najmniejszego sensu. Że-
by ustalić dokładne miejsce, potrzebujemy furtiana – odpowiedziałem.
– Dostaniecie – obiecał Cendromans – I sfinansujemy wam całą budowę. Na razie
otrzymujecie pierwszą pensję – wręczył ją nam.
Była to suma dość spora, ale nie ogromna. Magowie jednak mieli utrzymanie w zamku za
darmo. Kiedy zamieszkamy sami, otrzymamy jeszcze więcej. Włożyłem ją do przegródki w
torbie, a po naradzie poszliśmy do Krystyny, która właśnie powróciła z lekcji latania.
– Jak ci to wychodzi, Krysiu? – byłem ciekawy.
– Nie bardzo – przyznała szczerze – Chcę latać, ale coś się we mnie sprzeciwia. No wiesz,
te ludzkie odruchy... – machnęła łapą – Pójdę chyba na seanse hipnotyczne, bo na razie nawet
Dejka się ze mnie śmieje. Aha, byłam z nią u jej ciotki i przekazała mi opiekę. Udawała, że
niechętnie, ale widać było, że jest zadowolona. Cóż, ma trójkę własnych. A co u was?
Opowiedzieliśmy jej o wszystkim, co przydarzyło nam się po naszym ostatnim spotkaniu.
Jej też spodobały się nasze projekty na przyszłość, zwłaszcza pomysł zrobienia z Kelii
„ssaczej nagi”. A potem wzięliśmy dzieci i poszliśmy do miasta.
Najpierw wstąpiłem do fryzjera ogolić się i kupić korcelis, którym od razu posmarowałem
twarz. Potem poszliśmy do Tarfa, zapłaciłem mu za książki – oprócz albumu bantaków, za
który nic nie chciał – i kupiłem dwie bardzo „środowiskowe” powieści, jedną autorstwa
arbetsa, drugą dersanki. Potwierdził moje przypuszczenia co do istnienia magicznie
wyhodowanego papieru wodoodpornego, na którym pisały wodne bantaki. Były też
nierozpuszczalny w wodzie „tłuszczowy” atrament, farba drukarska i tak dalej – jak u nas tusz
używany czasem przez nurków do pisania pod wodą. Wszystko uzyskano magicznie, nie
mogło więc być wykorzystane na Ziemi, a szkoda, gdyż na przykład biblioteki ponoszą spore
straty z powodu wilgoci. Na takim papierze drukuje się też pieniądze i wypisuje
zaświadczenia wajrowskie, a dzięki znacznie większej wytrzymałości i wyższej temperaturze
zapłonu nadaje się także do wielu innych celów. Właśnie z niego zrobiona była powłoka
balonu nad powozem Amandysa.
Tym razem siedzieliśmy w księgarni dość krótko. U Serfa już kończono pracę, więc
umówiliśmy się, że pójdziemy tam kiedy indziej, po czym Bulena zaprowadziła nas do
szpitala. Przed budynkiem był skwerek z fontanną i zsunąwszy kaptur zapytałem siedzącego
14
14
w okienku przy wejściu portiera, jakiegoś bantaka z ludzkimi rękami porośniętymi fioletową
sierścią:
– Możemy zostawić tu dzieci?
– To wbrew przepisom... – zaczął, ale nagle mnie rozpoznał i zmienił ton: – Ależ tak,
wajrze Mirku. Wam byłoby tam z nimi bardzo niewygodnie, a im nieprzyjemnie.
– Tylko nie wychodźcie! – ostrzegłem dzieci, wkładając je do fontanny.
Kiedy obiecali, że nie wyjdą, weszliśmy do budynku. Od głównego szerokiego przejścia od-
chodziło kilka korytarzy i klatek schodowych, my jednak minęliśmy je i skierowaliśmy się do
nieco niższego budynku na podwórzu.
Już z pewnej odległości słychać było krzyki dzieci. Cóż, wszędzie, gdzie są dzieci, musi być
głośno, nie był to jednak zwykły dziecięcy harmider. Były to wrzaski histerii, bólu i strachu.
Bulena miała rację: istne piekło. Znaczna część dzieci, zarówno ludzkich, jak i bantaczych,
których było o wiele więcej, była już właściwie zdrowa – ich obrażenia wyleczono
artefaktami – lecz albo siedziały na łóżkach bądź siennikach pogrążone w apatycznym
odrętwieniu, albo nagle wybuchały histerycznym płaczem lub wrzaskiem. Sporo z nich było
przypiętych do łóżek pasami lub łańcuszkami, by nic sobie nie zrobiły. Dzieci lżej ranne lub
później dostarczone, dla których artefaktów zabrakło, były zabandażowane lub zagipsowane i
często ję- czały z bólu. Po salach kręcili się sanitariusze – ludzie, trewanki albo zordele – ale
żeby z którymś porozmawiać musieliśmy pójść do dyżurki, gdzie siedział zmęczony
uzdrowiciel, niewiele starszy od Koskinda, ale już zupełnie siwy. Z pewnością tak go
wykończyły wydarzenia ostatnich dni. Wskazał nam krzesła, a gdy usiedliśmy, zapytał:
– W jakim celu przyszliście? Aktualnie nie jestem w stanie leczyć.
– Nie o to chodzi – zaprzeczyła Bulena – Chcemy zobaczyć się z dersankiem Kogipem.
Byłam tu już i upatrzyłam go sobie na synka.
– Ma złamaną łapkę, ale poza tym podobno wszystko z nim w porządku – dodałem.
– Tak. Jest jeszcze za mały, żeby właściwie odebrać wszystkie makabryczne sceny, jakie
niewątpliwie oglądał – chyba nie skończył jeszcze trzeciego roku. Poza tym miał to szczęście,
że od razu stracił przytomność, gdy jeden z tych łajdaków, jak wskazywały na to rozerwane
szelki, jakie miał na sobie, zerwał go z grzbietu ojca albo matki i cisnął o ziemię. Myśleli, że
nie żyje, a zaraz potem zaczęli się zmieniać. Większość pozostałych... ech, lepiej nie mówić.
Makabra! – uzdrowiciel machnął ręką – Prawdopodobnie trzeba będzie wymazać im pamięć.
– Ale nie będzie kulał? – upewniłem się.
– Złamanie jest podwójne, paskudne, prawie na pewno źle się zrośnie, będziecie więc
musieli długo i często chodzić z nim do uzdrowiciela, ale w końcu na pewno go wyleczy.
Zaprowadź ich do niego, Pendar – to do sanitariusza-trewanka.
Kogip okazał się dersankiem koloru beżowego, z kilkoma łatkami szarymi i jedną,
największą, zieloną. Siedział oparty o ścianę łóżeczka i zdrową łapką coś gryzmolił pastelem
na kartce, którą ktoś położył przed nim na desce. Bulena udała zainteresowanie:
– Co rysujesz, Kogip? – z jego bazgrołów trudno było cokolwiek zrozumieć.
– Domek. I mamusię. Ale gdzie ona jest? Chcę do niej!
– Wyjechała i nieprędko wróci – skłamała Bulena – Kiedy stąd wyjdziesz, pójdziesz do
cioci. A to wujek – wskazała na mnie.
Dalej była typowa, trochę infantylna rozmowa z trzylatkiem. Mimo wszystko sprawiał
wrażenie całkiem rozgarniętego, nawet śmiał się, co wśród tych rozhisteryzowanych dzieci
było wielką rzadkością. Nie dziwiłem się, że Bulena właśnie jego wybrała.
Nagle dwa łóżka za nim rozkrzyczało się kolejne dziecko. Trewank podszedł do niego, a ja
mimo woli za nim. Zdjął kołderkę i zobaczyłem może siedmioletniego ludzkiego chłopca bez
rąk i bez jednej nogi, z drugą nogą w gipsie.
– Co oni z nim zrobili? – byłem wstrząśnięty.
15
15
– Nie wiemy. W każdym razie miał tak pogruchotane kości, że, zanim doczekałby się
artefaktu, na pewno by umarł. Mamy jeszcze parę takich. Przeżyją, ale co z nich wyrośnie?...
– machnął opierzoną ręką.
– Może zamienimy je w nagi? – mruknąłem.
– W co?! – sanitariusz wytrzeszczył oczy. Wyjaśniłem mu. Był zaskoczony tym pomysłem,
ale powiedział, że, jeśli magom uda się z „wensami”, nie będzie miał nic przeciw temu.
„Możliwi partnerzy dla Kelii” – pomyślałem, jeszcze trochę pogadaliśmy z Kogipem i
poszliśmy. W przejściu zatrzymaliśmy się, żeby choć trochę ochłonąć po tych widokach.
– Mirek, dlaczego oni to zrobili?! – zapytała rozpaczliwie Bulena – Przecież te dzieci nie
były w stanie im w niczym zaszkodzić!
Mniej więcej wiedziałem: szał bitewny, rasizm, prymitywne przeświadczenie o własnej
wyższości. Ale jak to wszystko wytłumaczyć istocie wychowanej w takim względnie
pacyfistycznym, o wysokiej etyce, wielogatunkowym społeczeństwie, dla której nawet
polowania na zwierzęta były trudne do zaakceptowania – po co to robić, jeśli mięso można
sobie było zerwać z drzewa, jak jabłko? Na szczęście Bulena nie wymagała odpowiedzi.
Drżąc jak w febrze przytuliła się do mnie i staliśmy tak w milczeniu dobrych kilka minut.
Potem uniosła się na dwie łapy, wysunęła wszystkie pazury i krzyknęła w przestrzeń:
– Teraz wiecie, co to znaczy! Tak, wiecie! I my mamy wam pomagać?! Ą niedoczekanie!
– Musimy, kochana. Poza tym tam też są dzieci – zwróciłem jej uwagę. Spojrzała na mnie
tak, jakby dopiero teraz to sobie uświadomiła, i powiedziała:
– Tak, masz rację Mirek. Chodźmy.
Poszliśmy. Ktoś nam pomógł przypiąć dzieci. Nie mówiliśmy im, co widzieliśmy, ale nawet
one wyczuły, że musiało to być coś przykrego i większość drogi powrotnej milczały.
Po kolacji i położeniu dzieci poszliśmy do Krystyny i Tertoka. Dejka też już spała,
mogliśmy więc spokojnie podzielić się z nimi wrażeniami ze szpitala. Byli wstrząśnięci jak
my.
– A gawasat tam nie ma? – była ciekawa Krystyna.
– Nie widziałem, ale nie patrzyłem dokładnie – przyznałem – Może są gdzie indziej?
– One trochę latają – zwrócił uwagę Tertok – I na obrzeżach albo uciekały, albo były przez
nich strącane. Tak że miały stosunkowo mniejsze szanse na znalezienie się w szpitalu.
– Może dorośli. Ale takie maluchy... – wyraziła wątpliwość Krystyna.
– Chyba tak – przyznał Tertok – A co, chcesz takie dziecko?
– Na razie nie. Nie jestem na to przygotowana. Dejka mi wystarczy. Może później?
– Później będą już tylko dzieci tamtych. Ale też trzeba będzie jakoś je wychować. Tamci
nie dadzą sobie z tym rady – zauważyła Bulena.
– W takim razie za parę lat wezmę – zobowiązała się Krystyna.
Kiedy powróciliśmy, wykąpaliśmy się po kolei w wannie – najpierw ja pomogłem namydlić
się Bulenie, potem ona mnie. Jeszcze trochę mokrzy – sierść znacznie dłużej schnie –
położyliśmy się do łóżek i przykryliśmy kocami. Trochę porozmyślałem o tych wszystkich
nieszczęsnych istotach, z jakimi ciągle przychodzi nam tu mieć do czynienia, ale widocznie
zmęczenie poprzednią, kiepsko przespaną nocą przeważyło, gdyż szybko zasnąłem.
16
16
ŻYCIE CODZIENNE
astępnego dnia, po śniadaniu i odprowadzeniu do przedszkola dzieci, poszliśmy
do Cendromansa.
– Co z furtianem? – dopytywaliśmy się oboje..
– Ależ wy jesteście niecierpliwi! – mruknął mag – Przybędzie jeszcze przed południem, ale
musimy go najpierw zakwaterować i „nastroić” na Ziemię. Właściwe poszukiwania będziecie
mogli rozpocząć dopiero jutro, a dziś możecie wybrać się na daleki rekonesans. Ustalicie
kilka miejsc, w których rozpoczniecie próby. Będzie to zarazem całkiem przyjemna
wycieczka.
– Ale to musi być gdzieś w okolicach rzeki – zastrzegłem – W górę czy w dół?
– W górę. W dole nie znajdziecie dobrego miejsca. Tam pod-zerkuńskie miasteczka i
wioski ciągną się wzdłuż Hylingi aż po Makwekat.
Poszliśmy w górę, na razie z dala od brzegów rzeki. Miasto i tu ciągnęło się dobrych kilka
kilometrów. Początkowo szliśmy ulicami między kilkupiętrowymi kolorowymi kamienicami,
jak w śródmieściach ziemskich starych miast. Najstarsze zbudowane były w pekirze, znacznie
więcej w boalengu, podobnym do baroku, z dużą, niekiedy aż zbyt dużą, ilością kolumn,
wieżyczek, gzymsów czy balustrad; po nim był onastak, do którego mógłby śmiało zostać
zaliczony hotel Casá Milá w Barcelonie, zaprojektowany przez słynnego architekta Antonia
Gaudìego, ostatnio zaś zaczął panować rajamak, zbliżony do ziemskiego klasycyzmu.
Potem kamieniczki zrobiły się mniej barwne, odrapane i ponure, niektóre drewniane lub z
muru pruskiego. Był to pas podmiejski, zamieszkały przez najniższe warstwy społeczne:
N
17
17
„stare ciekawostki”, bezrobotnych i innych ubogich. Ale i tu widać było pewną troskę o
podstawowe potrzeby mieszkańców. Ulice były czyste, każdy kwartał1
miał co najmniej jedną
darmową lub pół-darmową jadłodajnię, poza tym wszyscy posiadali, jak przekonałem się,
zaglądając do otwartych okien na parterze, zimną i ciepłą wodę oraz różnej wielkości
kaloryfery – bantakom posiadającym sierść lub pióra wystarczył mały. Sądzę, że dla
mieszkańców takich dzielnic największym problemem był brak perspektyw życiowych i
związana z tym nuda. W tych warunkach powstawały różne nieformalne grupy, struktury typu
pół-mafijnego i tak dalej, ale, jak się później dowiedziałem, władze przymykały na to oko –
dopóki nie dochodziło do jakichś większych zamieszek połączonych z zabójstwami. Wtedy
siły porządkowo-policyj- ne, które na co dzień zapuszczały się tam bardzo rzadko, robiły
natychmiast porządek, a prowodyrzy i przestępcy ponosili nieuchronną – dzięki „kamieniom
prawdy” – karę, przeważnie transformację w kiepskiego bantaka, czasem ciężkie roboty,
najrzadziej więzienie.
Niektóre istoty i tu pracowały, wykonując różne, czasami na pierwszy rzut oka nawet dość
hańbiące zajęcia. Na przykład przed którymś budynkiem stal wózek zaprzężony w parę
młodych jolkenów. Miały na sobie kolorowe kropierze, ale inne niż konie czy ginsalty, u
których jest to po prostu płachta okrywająca grzbiet. Te były dłuższe, zwłaszcza z tyłu, gdzie
sięgały prawie do stawów skokowych, z zeszytymi usztywnionymi „kołnierzami” przy
szyjach.
„Ciekawe, jak to ubierają i zdejmują?” – przemknęło mi przez głowę, nie to jednak
najbardziej mnie zaintrygowało, ale to, że pozwoliły zaprząc się do wózka jak osły. „Pewnie
cze- kają na swojego «pana»" – pomyślałem, zbliżyłem się do nich i zacząłem rozmowę.
Zupełnie się nie skarżyli. Nazywali się Kimblus i Dubica i byli parą narzeczonych.
Potrzebowali trochę pieniędzy na czynności związane z formalną rejestracją ich związku –
trudno właściwie określić to mianem „ślubu” – chcieli też choć raz w życiu zjeść coś lepszego
niż jednostajny darmowy pokarm z jadłodajni i napić się wina zamiast wody. A ponieważ dla
ich gatunku w zasadzie nie ma pracy, wynajęli się na określony termin do takiego ciągnięcia
wózka. Człowiek, któremu służyli, nie był bynajmniej bogaty, ale jak na tą dzielnicę zupełnie
nieźle sytuowany. Wozili go po całej dzielnicy, a czasem i do sąsiednich, gdzie załatwiał
różne interesy, nieraz także zabierali gdzieś kogoś z jego rodziny. Po kilku minutach wyszedł
i, widząc nas rozmawiających ze swoimi sługami, natychmiast wyjął z kieszeni jakąś kartkę.
– Schowaj to – uspokoiła go Bulena – Nie jesteśmy ze straży miejskiej.
Zsunęliśmy z twarzy kaptury i wyjaśniliśmy, co tutaj robimy. Widać było, że poczuł się
zaszczycony. Nie co dzień rozmawia się z kimś takim...
– Już się bałem, że będziecie kwestionowali legalność mojej umowy z nimi – oznajmił.
– Przecież to chyba nie jest zakazane? – upewniałem się.
– Nie, ale niektórzy „moralizatorzy” uważają tego rodzaju usługi za coś hańbiącego,
pozostałość po niewolnictwie.
– Niechby sami spróbowali pożyć tak jak my! – wtrąciła z ironią Dubica.
– Właśnie – zgodził się człowiek – Ale jeśli ma się „podpisany” odpowiedni dokument, nikt
nie może się przyczepić.
– Podpisany? Przez kogo? – zaskoczył mnie.
– Jak to: przez kogo? – Kimblusa zdziwiła z kolei moja niewiedza – My też umiemy czytać.
– Czytać tak, ale pisać? Czym?! Kopytem?! – aż krzyknąłem.
Dubica chciała coś powiedzieć, ale człowiek ją uprzedził:
– Ach, o to panu chodzi, wajrze Mirku! Jasne, że pisać tak jak my, czy nawet wy, nie
potrafią. Ale w celu sporządzenia umowy z tego typu istotami idzie się do urzędu, gdzie
„całują” trzy kopie umowy posypane magicznym proszkiem, dzięki któremu pojawia się na
1
Słowo „kwartał” oznacza w tym wypadku teren ograniczony czterema sąsiednimi, przecinającymi się mniej
więcej prostopadle ulicami, a nie, jak dawniej, całą dzielnicę.
18
18
nich zarys ich ust. Jedną mam ja, drugą oni gdzieś tam u siebie trzymają, a trzecia zostaje w
urzędzie. Podobno każdy gatunek czy nawet osobnik ma swój indywidualny kształt odcisku i
magowie potrafią na jego podstawie ustalić, że „podpisał się” właśnie ten, a nie inny jolken.
„Tak samo, jak u nas z liniami papilarnymi, grafologią i tak dalej – pomyślałem – Cóż, mają
tu niezłe zabezpieczenia”.
– Na Ziemi też to znają – zapewniłem, a on kontynuował:
– Po upływie kontraktu pójdę z nimi do tego samego urzędu i wypłacę im ustaloną sumę...
– W gotówce? – przerwałem zdumiony. Człowiek się roześmiał:
– Oczywiście, że nie. Mieliby z nią ogromne kłopoty. Urzędnik zawiesi im na szyjach
saszetki z książeczkami czekowymi, a sprzedawcy będą z nich później odrywali kartki.
– Jedyny możliwy system – dodała Bulena – Ginsalty też się nim posługują. Chcecie
jeszcze raz tak się potem wynająć?
– Nie wiemy, czy ktoś nas zechce – przyznał Kimblus – Na razie mamy kontrakt do końca
przyszłej dekady, potem chcemy trochę poszaleć, a później pomyślimy.
– Może wtedy do was wpadniemy? – zaproponowałem – Gdzie mieszkacie?
– Nie będziemy mieli czym i jak was przyjąć – zwróciła uwagę Dubica, podając adres –
Trudno to właściwie określić mianem „mieszkania”. Prawie pusty pokój. Ale nam naprawdę
niewiele potrzeba do szczęścia.
– Przyniesiemy wam coś, nie martwcie się – uspokoiła ich Bulena.
– Czujecie się szczęśliwi? – znowu mnie zaskoczyli.
– Cóż.... – przyznała Dubica – Na pewno wolelibyśmy być ludźmi czy nawet dersanami. A-
le skoro już tacy jesteśmy, musimy tym się zadowolić. Kochamy się i to jest nasze szczęście.
Kimblus zaśpiewał – naprawdę pięknym barytonem – trzecią zwrotkę piosenki Koskinda,
którą tym razem cytuję w dosłownym tłumaczeniu, jeszcze lepiej pasującym do sytuacji:
Czym wobec miłości jest cios życia?
Chwile miłosnego szczęścia
Wybaczą wszystko okrutnemu losowi.
Więc żyj, jaki jesteś – i kochaj!
Wszyscy, prócz mnie, podjęli:
Czyś człowiek, jolken, czy insyk –
Dla miłości to bez znaczenia.
Kochaj jak wszyscy na świecie,
A zaznasz choć trochę szczęścia.
W rymowanym przekładzie musiałem zastąpić powszechnie uważanego za najgorszego
bantaka insyka przez minimalnie lepszego ekiela, gdyż do słowa „insyk” bardzo trudno
byłoby dobrać jakikolwiek polski rym, a do „na świecie” – po wantersku „os pimsi” – „ekiel”
aż się prosi. A „środkowy” bantak może być zupełnie dowolny i tradycyjnie śpiewa się tą
piosenkę na najgorszego bantaka w danym towarzystwie.
– Jest filozoficzna koncepcja – dodał człowiek – że najpiękniejsza dusza mieszka w ciele
najgorszego bantaka. Nigdy nie byłem jej zwolennikiem, ale kiedy na nich patrzę, odnoszę
wrażenie, że coś w tym może być.
– W moim świecie bantaków nie ma, ale jedna z kilku wielkich religii oparta jest na
podobnej koncepcji – miałem na myśli buddyzm – Niestety, bardzo mało o niej wiem, gdyż
wychowano mnie w innej. Ale pięknie śpiewałeś, Kimblus. Mógłbyś być śpiewakiem.
– Z kiepskich bantaków do zawodów związanych z muzyką brane są niemal wyłącznie
kressinki. Mają na to koncesję gatunkową, formalnie ograniczoną do baletu, ale w praktyce
szerszą. Ja trochę śpiewam w mieszanym amatorskim zespole muzycznym, głównie w
gorszych, ale jeszcze płatnych lokalach, praktycznie za darmo, choć czasem ktoś da parę
groszy. Gdybyśmy dostali na cokolwiek taką gatunkową koncesję... Ale to nierealne –
19
19
Kimblus machnął łapą – Dlatego będziemy zawsze siedzieli w takich gettach i brali tego typu
kontrakty z łaski. Ona próbowała się wyrwać – wskazał Dubicę – i też nic z tego nie wyszło.
– Jak to było? – zaintrygowali mnie. Dubica już miała zacząć swoją opowieść, ale człowiek
jej przerwał, siadając na leżącej w wózku poduszce:
– Nie mam czasu. Możecie porozmawiać sobie kiedy indziej.
– Nie korzysta pan z ginsaltów? – zdziwiłem się – Są znacznie większe, silniejsze i szybsze.
– I bez porównania droższe – dodał – Może i nie jest to najwygodniejszy środek lokomocji,
ale na lepsze na co dzień po prostu mnie nie stać. Do widzenia!
Pożegnaliśmy się z jolkenami i poszliśmy dalej. Po chwili zagadnąłem Bulenę:
– Kto jest autorem tej piosenki?
– Nie jest. Był. Ona ma prawie trzysta lat.
– Prawie trzysta? I ciągle jest znana? – nie chciałem wierzyć.
– Tak. I z uwagi na treść, i na historię autora. Wtedy już w zasadzie nie było niewolnictwa,
ale bantaki jeszcze nie miały prawie żadnych praw. I podobno autor tej piosenki był
człowiekiem, który zakochał się w bantaczce, i to dość kiepskiej, mniej więcej klasy weldika,
do tego stopnia, że poprosił magów o przemianę w to samo.
– W weldika?! – aż krzyknąłem.
– Niekoniecznie. Są różne wersje tej historii. W każdym razie podobno nigdy tego nie żało-
wał. I, będąc już bantakiem, ułożył tą piosenkę. Mało kto zna jego imię, ale piosenkę
wszyscy. Jest ogólnowanterskim hymnem zakochanych.
– Zasługuje. Znakomicie oddaje sens miłości w tym świecie. A dzisiaj zdarzają się takie
rzeczy? Oczywiście poza najlepszymi bantakami, klasy wilsuna czy arbetsa.
– Raczej nie. Ale od dawna prawie wszędzie są legalne międzygatunkowe związki
partnerskie. Mają większość praw małżeństw i mogą nawet wspólnie wychowywać
potomstwo posiadane z kimś trzecim. Chodziło właśnie o ograniczenie do minimum ilości
takich historii.
– Bardzo mądrze! – znów byłem pełen uznania dla prawodawców tego świata. A na Ziemi
dopiero niedawno gdzieniegdzie zalegalizowano różne nietypowe związki, na przykład
homoseksualne... Potem zresztą okazało się, że wanterczycy po prostu nie chcieli tracić zbyt
wielu ludzi.
„Albo ta ich iście buddyjska koncepcja dusz – rozmyślałem dalej, idąc ulicami Zerkuna –
Może to wynika tylko z konstrukcji ich ludzko-bantaczego społeczeństwa, gdyż potrzebne
jest jakieś religijne czy filozoficzne «opium dla mas», by te nie narzekały za bardzo na swoją
niedolę, coś w tym jednak może być. Naprawdę piękna teoria...”.
„Piękna. I co z tego? – odpowiedziałem sobie od razu – Dla takich jolkenów nic z niej nie
wynika, zawsze będą jak pariasi w Indiach. Bo na co one mogłyby dostać koncesję?”. I wtedy
nagle, przez skojarzenie z Indiami, wyskoczyło słowo: ryksza! Zatrzymałem się gwałtownie.
– Co się stało, Mirek? Masz kolejny pomysł? – Bulena nauczyła się już rozpoznawać moje
reakcje w tym zakresie.
– Mam! – krzyknąłem – Znacie tu... – zabrakło mi słowa, więc już wiedziałem, że nie znają
i dokończyłem po polsku: – ...ryksze? To takie ławeczki na kółkach, lekkie i wygodne, z
zabezpieczającymi przed deszczem lub słońcem parasolami. Są u nas kraje, gdzie do dzisiaj
jest to bardzo popularny sposób wożenia ludzi. Obecnie ma to już przeważnie napęd na
pedały, ale kiedyś się z tym po prostu biegało.
– Nie znamy. Po co nam to? Co nam z tego przyjdzie?
– Nam osobiście nic. Ale ten człowiek mówił, że ginsalty cenią się dosyć wysoko, więc
może jolkeny woziłyby o wiele taniej?
– Ginsalty są znacznie szybsze – zwróciła uwagę.
20
20
– Nasze samochody są jeszcze szybsze, a mimo to właściciele ryksz mogą z nich wyżyć. Co
prawda przy budowie jolkenów nie mogłaby to być ryksza klasyczna, lecz zawsze
wygodniejsza od takiego wózka. Mogłyby się wyrwać z gett, zacząć pracować i zarabiać.
– A za co miałyby je kupić? – wyraziła wątpliwość Bulena.
– Pierwszą Romsef mógłby dać Kimblusowi za darmo. I tak trzeba to będzie wypróbować,
czy się przyjmie. I jeśli da jolkenom koncesję...
– Byłby to rzeczywiście przełom w ich życiu – przyznała.
Poszliśmy dalej. W pewnym momencie minęliśmy spory skwer, ogrodzony płotem. Przez
sztachety było widać gęsty żywopłot. Byłem ciekawy, co to jest, więc skręciliśmy i poszliśmy
wzdłuż ogrodzenia. Koło wejścia na ławkach lub niewielkich matach siedziało ponad
dwadzieścia istot różnych gatunków, chyba same samice. Właśnie wszedł tam jakiś człowiek
i podszedł do ładnej złotej nexarki. Przysiadł koło niej na macie i zaczęli rozmowę, a po
chwili wstali i odeszli, znikając wśród żywopłotów. Zacząłem domyślać się, co to takiego,
zwłaszcza że Bulena prychnęła pogardliwie i pociągnęła mnie delikatnie za ogon.
– Burdel? – spytałem, kiedy nieco się oddaliliśmy. Potwierdziła – Ale ciekawe... Seks
między różnymi gatunkami... W czasomianie?
– W tym układzie nie. Nexar ma ludzkie ciało.
– A w innym?
– Nie tutaj. Są lokale znacznie wyższej klasy, gdzie pracują tacy magowie. Tam możesz być
czym chcesz i uprawiać seks z kim chcesz – za odpowiednią cenę. Zresztą seks
międzygatunkowy też w pewnych granicach jest możliwy, choć gdzieniegdzie uważany za
bardzo niemoralny. W Masdercie nawet karalny, lecz tamci są znani z dużej surowości
obyczajów. Ale to bardzo dobry sposób na rozładowanie się bez żadnego ryzyka. Potomstwa
z tego nie będzie nawet w czasomianie – to nie Parsytia, zaś dla tych samic może to być
jedyny sposób na zarobienie czegoś.
– Rozumiem. Ale słuchaj, Bulena, czy my nie moglibyśmy począć dzieci na Parsytii?
– Nie wiem, Mirek, to byłoby wspaniale! Zapytamy magów i może tam się kiedyś
wybierzemy, dobrze?
Zgodziłem się. Jeszcze ponad hardol szliśmy ulicami Zerkuna, aż wyszliśmy na otaczające
go tereny zielone: skwery, łączki z kępami drzew i ogródki działkowe – w niektórych krzątali
się jeszcze ludzie lub sprawniejsze bantaki. A jeszcze dalej zaczęły się zbytkowne dwory, z
których znaczna część zasługiwała właściwie na miano „pałacyków”. Prawie każdy otaczał
spory ogród, będący przeważnie mini-parkiem. Tu mieszkała elita Zerkuna: kuzyni księcia,
inni arystokraci, najbogatsi kupcy i właściciele manufaktur. Przez bezlistne o tej porze roku
żywopłoty oglądaliśmy równie łyse – chyba że iglaste – ale fantazyjnie przystrzyżone drzewa
i krzewy i podziwiając je szliśmy coraz dalej.
Wiedzieliśmy, że idziemy mniej więcej równolegle do Hylingi, ale droga szła w takim
kierunku, że raczej się od niej oddalała niż przybliżała i w pewnym momencie, widząc drogę
gruntową w lewo, skręciliśmy w nią. Wzdłuż tej drogi stały takie same pałacyki w parkowych
ogrodach. Minęliśmy kilka i nagle w kolejnym nasze zbliżanie się wywołało duże poruszenie.
Do bramy podbiegł bogato ubrany mężczyzna i zaczął wściekle krzyczeć coś w rodzaju
„Precz z nimi! Przegońcie ich!”. Pozostali chwycili co popadło pod rękę i, wygrażając nam
tym, wybiegli na drogę i zablokowali ją przed nami. Człowiek krzyknął w naszym kierunku:
– Wynoście się, wy bantacze gówna!
– Ależ my chcemy tylko przejść... – zacząłem, ale on nie dał mi dojść do słowa.
– Precz! Precz! Wynocha! Nie chcemy tu takich jak wy!
– Dlaczego? – Bulena odwróciła się jednak w stronę, z której przyszliśmy.
– Bo śmierdzicie! Wystarczy, że oglądam was w mieście! Won! Powiem o was Romsefowi!
– Chodźmy, Bulena. To jakiś anty-bantaczy maniak – i pobiegliśmy z powrotem, ścigani
cichnącymi obelgami.
21
21
Przy pierwszym dworze przed wejściem na główną drogę zawołała nas jakaś kobieta.
Weszliśmy do jej ogrodu, z krzewami przyciętymi głównie w stożki i kule.
– Dzień dobry – powitała nas – Tikesz was przegonił, co? – potwierdziłem:
– Tak. Groził, że powie o nas Romsefowi. Ale to my mu o tym powiemy.
– To kuzyn księżnej Betry – ostrzegła nas kobieta – Z nim lepiej nie zadzierać. I
chorobliwie nie znosi bantaków. Chciałam was o tym uprzedzić, ale nie zdążyłam.
– Trafił na lepszych od siebie – spuściliśmy kaptury. Przyjrzała się nam i krzyknęła
zdumiona:
– To wy! Gondus, zobacz, kto do nas przyszedł!
Przybiegł chłopiec może siedmioletni. Zawołała też swoją służbę: ogrodnika, wysokiego i
zupełnie łysego czterdziestolatka i dużo starszą od niego kucharkę, która przyniosła dzbanek
herbatki rumowej. Usiedliśmy w małym saloniku i jeszcze raz o wszystkim opowiedzieliśmy.
Słuchali z wielkim zainteresowaniem, kiedy zaś skończyliśmy, złożyli nam gratulacje i
powiedzieli dokładnie, jak najlepiej wyjść nad rzekę. A potem nagle pani domu roześmiała
się.
– Z czego się pani śmieje? – zaciekawiła się Bulena.
– Wyobraziłam sobie Tikesza i was u Romsefa... – wykrztusiła. My także zaczęliśmy się
śmiać – Będzie was musiał przeprosić, zapłaci grzywnę i dobrze, jeśli na tym dla niego się
skończy. Chciałabym to zobaczyć.
– Pani też go nie lubi? – upewniła się Bulena, kiedy wszyscy się już naśmialiśmy.
– Prawie nikt go nie lubi. O ile wiem, należy do jakiejś małej anty-bantaczej partyjki,
krzykliwej, ale o znikomych wpływach.
– Dlaczego on tak nie znosi bantaków? – zainteresowało mnie.
– Nie wiem. Może księżna Betra będzie wiedziała.
Jeszcze chwilę porozmawialiśmy, podziękowaliśmy za gościnę i poszliśmy. Skręciliśmy w
następną drogę i szybko dotarliśmy nad Hylingę. Już w tym miejscu była z pewnością szersza
niż Odra pod Wrocławiem. Później dowiedziałem się, że była to jedna z najdłuższych rzek te-
go świata, jak na Ziemi Ob z Irtyszem, któremu mniej więcej odpowiadała. Wysokie wały
chroniły okolicę przed powodzią. Poszliśmy nimi dalej. Pierwszy mijany dopływ był małą
rzeczułką, wpadającą do Hylingi przez specjalny przepust pod wałem, ale drugi, znacznie
szerszy, miał normalne ujście. Dopiero na nim kończyły się przedmieścia Zerkuna.
– Przepłyniemy? – zaproponowałem, nie wiedząc, jak daleko nad nim jest most.
– Torba zamoknie – zwróciła uwagę Bulena.
– Nie szkodzi. Papierom nic się nie stanie, a torbę położymy na kaloryferze i do jutra
wyschnie – rzeczywiście, gdy na drugim brzegu wylaliśmy wodę z torby, papiery były tylko
trochę śliskie. Pochwaliłem w myśli magów, którzy to wymyślili, i poszliśmy dalej.
Przeszliśmy jeszcze może z pół kilometra, kiedy rzeka jakby się rozdzieliła. Nie
wiedzieliśmy, czy to kolejny dopływ, czy po prostu duża wyspa na niej. Kiedy po dalszych
może trzystu metrach zobaczyliśmy naprzeciw jakieś małe „domki”, postanowiliśmy tam
dopłynąć. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę silnego prądu, który zaczął nas spychać w dół.
Nie wiem, czy udałoby się nam dopłynąć nawet do cypla, gdyby nie pomoc. Koło nas
pojawiło się kilkoro płetwiastych bantaków, które najpierw spytały, gdzie chcemy dopłynąć, a
potem przeholowały nas przez główny nurt, po czym już sami dopłynęliśmy do brzegu.
Wyszliśmy, otrząsając się jak psy, a za nami nasi pomocnicy. Były to bantaki podobne do fok
właściwych, o bardzo krótkich tylnych płetwach, z których na lądzie nie miały praktycznie
żadnego pożytku.
– Skonery? – spytałem, zapominając, że widziałem już skonera w zamku magów.
– On nie wie, kim jesteśmy! Cha! Cha! Cha! – roześmiali się.
Musieliśmy im wytłumaczyć, że jestem z innego świata i dopiero wtedy wyjaśnili mi, że nie
są skonerami, tylko moretekami, gatunkiem rzadszym i, jak sprawdziłem w albumie,
22
22
uważanym za gorszy od skonerów – te ostatnie pochodzą od odpowiedników ziemskich
uchatek i ich płetwy pozwalają nawet na wspinanie się po drabinie, co potrafią też robić nasze
lwy morskie w cyrkach. Moreteki tego nie potrafią, żyją głównie w wodzie, na lądzie przede
wszystkim śpią. Jeszcze silniej związały je z wodą otrzymane od kompensatorów skrzela –
skonery ich nie mają. Przypomniałem sobie, że wspominał o nich Medan.
Pozwoliły nam obejrzeć swoje „domki” – komórki jeszcze gorzej wyposażone od mieszkań
sarwotów, właściwie tylko w rodzaj barłogów, przymocowanych na stale do podłogi i obitych
z wierzchu czymś miękkim. Dalej, a przede wszystkim wyżej, znajdował się drugi rząd
komórek. Moreteki i tam nas zaprowadziły, gramoląc się niezgrabnie. Okazało się, że
mieszka- ły tam wczesną wiosną, a także czasami w lecie, kiedy poziom wody był wysoki.
Mówiły swoją gwarą, nie do oddania po polsku, czasem aż trudną dla nas do zrozumienia.
– Wyżej nigdy nie dochodzi? – upewniła się Bulena.
– Nigdy. To spora wyspa.
– I nikt poza wami na niej nie mieszka? – utwierdzałem się dalej.
– Nikt. Komu by się chciało? – moreteki były zdziwione.
– Mamy pierwsze miejsce do prób z bramą – skonstatowałem.
– Ale nie tu. Gdzieś na środku albo bliżej drugiego końca – zwróciła uwagę Bulena.
– Masz rację – i zwróciłem się do moreteków: – Pójdziecie z nami na drugi koniec?
– Nie, ale możemy popłynąć i czekać tam na was.
Zgodziliśmy się. Rzeczywiście one tamtędy chyba w ogóle nie byłyby w stanie przejść.
Wyspa ciągnęła się może z pięć kilometrów i w najszerszym miejscu miała niecałe trzy.
Niemal w całości porastały ją krzaki, na niektórych były jeszcze przejrzałe owoce, w
większości nieznane nawet Bulenie. Przedzieranie się przez tą, w dodatku miejscami
kolczastą, gęstwinę było paskudne, lecz gdzieś bliżej drugiego końca trafiliśmy na polanę.
Zapamiętaliśmy ją i najkrótszą drogą poszliśmy na brzeg, a potem brzegiem na drugi koniec
wyspy, gdzie czekały moreteki. Znów pomogły nam przeprawić się przez rzekę,
pożegnaliśmy się i poszliśmy dalej.
Znaleźliśmy jeszcze parę takich obiecujących miejsc, dwa na brzegu, a ostatnie na
podobnej, choć mniejszej wyspie, oddzielonej od lądu sztucznym kanałem ze śluzą. Koło
śluzy stał samotny dom, w którym mieszkała obsługująca ją rodzina trewanków. Nie zrobili
jednak na nas dobrego wrażenia – ponure, zamknięte w sobie typy. Na pytania odpowiadali
monosylabami bądź zupełnym milczeniem. Po chwili mieliśmy ich dość. Miejsce
zapamiętaliśmy, ale jako ostateczność. Woleliśmy już jako sąsiadów moreteki niż takie
mruki.
Mimo wszystko zaszliśmy trochę za daleko i, gdy powróciliśmy do Zerkuna, okazało się, że
nie zdążymy do zamku na obiad. Kiedy, przechodząc przez dzielnicę ubogich, minęliśmy
jedną z jadłodajni, zaproponowałem wstąpienie. Bulena splunęła pogardliwie:
– Gdyby kto inny mi to zaproponował, nie chciałabym go znać.
– Dlaczego? Dają tam aż takie świństwa?
– Świństwa jak świństwa. Robiliśmy to i jedliśmy na zajęciach w szkole. Da się zjeść.
– No więc?
– Chodzi o to, że podstawowym składnikiem tego pokarmu są magicznie zmodyfikowane,
skrzyżowane z lengisem – potem okazało się, że to soja, zastępująca bantakom „drapieżnym”
mięso – i jakimiś glonami chwasty. Nikt, kto nie musi, tego nie je. Po prostu nie wypada.
– Rozumiem. Dziadek mi opowiadał, że u nas też podczas wojny robiono całkiem jadalne
potrawy z chwastów. Normalnie nikt nie wziąłby tego do ust. Chodźmy.
Kiedy wyszliśmy z dzielnicy ubogich, zagadnęliśmy pierwszego napotkanego człowieka:
– Gdzie tu jest najbliższa dobra gospoda?
– Zaraz za tym rogiem – wskazał – Ale tam obsługują wyłącznie ludzi.
– Mamy prawa ludzi – pokazałem zaświadczenie.
23
23
– Jej właściciel jest członkiem anty-bantaczej partii.
– Mieliśmy już z nimi do czynienia – przyznałem.
– Dziękujemy za ostrzeżenie – dodała Bulena i skierował nas do innej.
Tu nie tylko wśród klinientów przeważały bantaki, lecz także jednym z kelnerów był
trewank, przy bufecie pomagała zordelka, a porządku pilnował dersan. Nazwy potraw jeszcze
nic mi nie mówiły, więc wyboru dokonała Bulena, pamiętając, co mi u magów smakowało.
Po obiedzie powróciliśmy na zamek. Wszyscy byli u Krystyny. Tertok grał z dziećmi w
jakąś grę kostkową, a ona rozmawiała z niskim mężczyzną około czterdziestki.
– Mesper, mag bramy. Możecie mnie także nazywać Sifelid – przedstawił się i włożył na
głowę czapeczkę zwaną sifelem. Bulena zaśmiała się:
– Jakież to staromodne!
– Wiem – przyznał – Ale mnie się podoba.
Miał nerwowy tik, powodujący czasami skurcz całej połowy twarzy. Czytałem gdzieś, że
ludzie z taką drobną wadą mają często tendencję do autoironii. On też. Potem okazało się, że
była to pozostałość po częściowym zwykłym paraliżu, jakiego doznał wskutek choroby, którą
zaraził się wiele lat temu w innym świecie. Kiedy został wyleczony, „nastrojono” go na trzy
światy. Dwa były światami najbardziej zaprzyjaźnionych z wanterczykami istot:
wspomnianych już dinozauroidów oraz bigraków – nawet cesarz się do nich czasami wybierał
– trzeci natomiast był światem bardzo prymitywnych istot, których rozwojem wanterczycy
właśnie zaczynali sterować. Ponieważ mag nie powinien być „nastrojony” na więcej niż trzy
światy, zrezygnował z pierwszego i ostatniego, biorąc w zamian Ziemię i świat agresorów.
Zobowiązał się, że do bigraków kiedyś nas zabierze. W różnych światach miał wiele przygód,
kilka z nich nam już wtedy opowiedział. Rozmawialiśmy do kolacji, po czym przeniósł na tą
noc łóżeczka dzieci do pokoju Krystyny i poszedł do siebie, a my położyliśmy się od razu
spać.
Obudził nas około pierwszej w nocy, zjedliśmy przygotowane zawczasu kanapki, przyniósł
wodę, zagrzałem ją na kuchence i wypiliśmy po kawie. Tak dziwną porę na tworzenie bram
wybraliśmy, by na Ziemi zmniejszyć do minimum ryzyko natknięcia się na kogoś. O tej porze
prawie wszyscy śpią, a jeśli nawet gwizd towarzyszący otwarciu bramy kogoś obudzi,
pomyśli zapewne, że to sygnał milicji, karetki bądź straży pożarnej, choć nie był aż tak
podobny. Pogoda była piękna, księżyc zbliżał się do pełni, więc nawet ja sporo widziałem, nie
mówiąc już o prawie kocim wzroku Buleny. Poszliśmy na przystań, gdzie czekał na nas w
łódce umówiony człowiek z latarnią. Około wpół do trzeciej byliśmy już na wyspie
moreteków.
Przewoźnik został w łódce, mag zaś wziął latarnię i poszedł z nami. Bulena szybko
zaprowadziła nas na polanę, gdzie Mesper otworzył bramę.
– Znowu cmentarz! – mruknąłem zawiedziony.
– Właśnie cmentarze oraz różne świątynie – wyjaśnił Mesper – w światach bardzo ubogich
w magię są jej najczęstszymi „węzłami”. Zawierają pewien duchowy „pierwiastek”...
– Boga?! – znów mnie zaskoczył, choć obiecałem sobie już się niczemu nie dziwić.
– Niekoniecznie. Raczej właśnie „ducha”. Mogą to być także inne niesamowite miejsca:
uroczyska, stare zamki, ruiny, „nawiedzone” domy i tak dalej.
Pogoda była równie ładna, z tym, że za bramą było nieco zimniej – groby pokrywał szron.
Ale tu dawało się to wyjaśnić wpływem wód geotermicznych, których na Ziemi w tej okolicy
nie ma. Sądzę, że z kolei na Islandii jest cieplej niż w analogicznych okolicach Wanterii.
Bulena została przy bramie, mnie zaś Mesper założył kapturek i poszliśmy. Niestety
cmentarz otaczał pełny wysoki mur, a obie furty, prowadzące do niego, były zamknięte na
kłódki.
– Co robimy? – z przedostaniem się przez taki mur mielibyśmy spore kłopoty.
– Zobaczy pan – mag sięgnął do kieszeni.
24
24
Wyjął coś i przerzucił nad furtą, po czym wróciliśmy na Wanterię. Zamknął bramę, po
chwili znów ją otworzył – i wyszliśmy przed furtę. Natychmiast podniósł to, co rzucił i
pokazał mi. Była to bryłka tongrelu wielkości pestki śliwki.
– Przyciąga magię! – przypomniało mi się. Potwierdził i poszliśmy.
Układ domów z tej strony wioski był bardzo korzystny. Dwieście metrów od cmentarza stał
samotny dom, do którego odchodziła od szutrowej drogi pięćdziesięciometrowa gruntowa
„odnoga”, kolejnych trzysta metrów dalej stał drugi samotny dom, a o dalszych dwieście
metrów zaczynała się właściwa, dość zwarta wioska. Chcąc zobaczyć, jak się ona nazywa,
doszliśmy do szosy, a szosą do ostatnich domów. Zobaczyłem podświetlony drogowskaz:
Magnitogorsk 16, a z drugiej strony nazwę Krupino. W paru domach nawet o tej porze paliło
się światło, lecz na drogach nikogo nie spotkaliśmy. Wróciliśmy pod cmentarz, minęliśmy go
i poszliśmy dalej drogą, która zaraz zamieniła się w gruntową, w przeciwnym kierunku. Nic
szczególnego: łączki, ścierniska, samotne drzewa przy drodze. Wspiąłem się na pobliskie
wzgórze i z jednej strony zobaczyłem jakby długą ciemną ścianę – pewnie las – a z drugiej
jaśniejszy odblask na horyzoncie: światła dalekich przedmieść Magnitogorska.
– Dobre miejsce – zawyrokowałem.
Wróciliśmy na Wanterię, mag zamknął bramę i popłynęliśmy dalej w górę rzeki. Następna
brama zaprowadziła nas na podobny cmentarz w innej wiosce. Tym razem jednak był on
mniejszy, pośrodku wsi i otoczony tylko parkanem, więc mieszkańcy okolicznych domów,
słysząc gwizd, obudzili się, a niektórzy nawet wyszli z domów, zmuszając nas do szybkiej
rejterady. Jeśli nas zobaczyli, musieli być zdumieni naszym nagłym zniknięciem – być może
staliśmy się dla nich bohaterami nowej historii o duchach.
Za trzecim razem trafiliśmy przed cerkiew w miasteczku. Znowu w kilku domach zapaliły
się światła, ale szybko zgasły – pewnie rzeczywiście ich mieszkańcy pomyśleli, że
przejechała milicja albo karetka na sygnale. Bulena została za bramą, którą Mesper od razu
zamknął, wziął mnie na smycz i poszliśmy. Po prawie godzinnym spacerze po miasteczku –
nazywało się Jefimowo – i okolicach wróciliśmy, stwierdzając, że ten rejon nam nie
odpowiada. Po prostu nigdzie nie było dostatecznie dużego bezpiecznego kawałka
przestrzeni, żeby można było tworzyć bramę bez zwracania czyjejś uwagi.
Po drodze spotkaliśmy kilka osób, ale na szczęście nikt nas nie zaczepił – myśleli pewnie,
że to jakiś nocny marek wyprowadza psa. Jeden człowiek uciekł – albo przestraszył się
dużego zwierzęcia, albo miał nieczyste sumienie. Na placyku przed cerkwią Mesper otworzył
bramę, przebiegliśmy przez nią i natychmiast ją zamknął. Czekająca na nas Bulena już się
denerwowała, trochę nakrzyczała na mnie, ale, jak to przeważnie w takich wypadkach bywa,
skończyło się... całusem.
Do ostatniego miejsca – na wyspie ze śluzą – nie chciało nam się już płynąć. Było to zresztą
chyba za daleko od Zerkuna, poza tym zbliżała się pora, kiedy w obu światach zaczynają
wstawać, no i mag był zmęczony wielokrotnym otwieraniem i zamykaniem bramy.
Zdecydowanie najlepsze było pierwsze miejsce – wyspa moreteków.
Na zamek dotarliśmy o świcie. Reszta naszej grupy była właśnie na śniadaniu.
Przyłączyliśmy się do nich, opowiedzieliśmy o wynikach nocnych poszukiwań, po czym
Mesper poszedł do siebie i pewnie położył się spać, a my odprowadziliśmy dzieci.
Koło przedszkola spotkaliśmy Xondę, już bez Xeluna, ale poczekała na nas. Kiedy
wyszliśmy, przedstawiliśmy jej Krystynę i Tertoka, a ona zaprosiła nas wszystkich do siebie.
Pozna- liśmy jej męża, Xybura, a także najmłodszą córeczkę, niespełna trzyletnią Ximę.
Xybur był jak Xura – zielony z ciemnoszarym pasem wzdłuż grzbietu, a Xima wyglądała
naprawdę śmiesznie: przód miała zielony, „plecak” czarny, a tył brązowy. Ale taką pstrokatą
sierść lub pióra miało wiele bantaków i szybko nauczyliśmy się na to nie zwracać uwagi.
Xybur, jak znaczna część harbiszy i paru innych sprawniejszych „nowych ciekawostek”,
próbował pracować przy różnych zajęciach sezonowych nie wymagających żadnych
25
25
kwalifikacji, typu pomocy przy zbieraniu warzyw czy podobnych do truskawek owoców, ale
niewiele udawało mu się dorobić do zasiłku. Był mniej więcej rówieśnikiem Xondy, jego
rodzina została jednak znaleziona przez ludzi w parsytiańskiej głuszy, kiedy miał sześć czy
siedem lat – i znał zaledwie kilka słów. Trzeba było naprawdę wielu wysiłków najpierw
magów, a potem i jego samego, żeby stał się w pełni cywilizowaną istotą. Do dziś czasem
przekręcał wyrazy, mylił niektóre pojęcia, a pisał tak brzydko i z takimi błędami, że chyba
tylko Xonda i może jeszcze Xura potrafiły to przeczytać. Kiedy zaczął nas za te wady
przepraszać, ja, wiedząc od Xondy o ich źródłach, powiedziałem:
– Nie ma za co. Jak na kogoś, kto tak późno wystartował z zupełnie zerowego punktu,
osiągnął pan naprawdę wiele.
Wypiliśmy herbatkę i opowiedzieliśmy o wydarzeniach, w których braliśmy udział po
naszej poprzedniej wizycie. Harbiszom spodobał się zwłaszcza mój plan rozwiązania sprawy
Kelii. Bardzo przejęły się też losem dzieci ze szpitala. Xonda obiecała popytać sąsiadów,
zarówno ludzi, jak i bantaki, czy ktoś nie adoptowałby takiego dziecka. Potem pożegnaliśmy
się i wyszliśmy, rozstając się od razu na ulicy. Tertok poszedł z Krystyną na seans
hipnotyczny, a ja z Buleną do Tarfa. Widząc nas, księgarz natychmiast zamknął sklep i
udaliśmy się do Serfa. Kiedy przechodziliśmy niedaleko szpitala, Bulena zaproponowała:
– A może lepiej pójdę do Kogipa? Bo ja i tak niewiele z tego rozumiem. W drukarni z
pewnością byłabym raczej zawadą.
– Idź – zgodziłem się – Kiedy skończymy, przyjdę po ciebie.
Serf był bliźniakiem Tarfa, podobnym do niego jak dwie krople wody. Gdyby nie był w
ubraniu roboczym, na pewno bym ich nie rozróżnił. Jego drukarnia była całkiem sporym
zakładem jak na te czasy. Przy czynnościach związanych z samym drukiem pracowali tylko
ludzie, ale w pozostałych „działach” widziałem sporo bantaków. Jednym z korektorów był
siedzący po kangurzemu na stołeczku przy niskim stoliku purdiel, bele papieru pod „gilotynę”
podkładały dwa trewanki, ścinki zamiatała ruhatka, a gońcem był młody wilsun. Serf pokazał
mi cały zakład, bez przerwy pytając, co i jak można byłoby zmienić. Kilka raczej drobnych
elementów wychwyciłem i doradziłem usprawnienia, ale powiedziałem, że bez prasy
mechanicznej i tak nie osiągnie większych nakładów. A droga do niej w tym świecie będzie
jeszcze długa. Tłumacząc im to, w pewnym momencie wspomniałem, że u podstaw rewolucji
technicznej leżą takie same urządzenia, jakie zastosowali w pojazdach agresorzy.
– Ma pan na myśli silniki parowe? –upewnił się któryś z korektorów.
– Tak. Czyżbyście je już znali?! – aż krzyknąłem.
– Robiłem niedawno korektę książki wynalazcy Dajertasa i tam była o tym mowa.
– Mamy jej egzemplarze wydawnicze – dodał Serf – Chce pan jeden?
– No chyba! – zawołałem – I z autorem chętnie bym się zobaczył.
– Pewnie teraz pędzi na pobojowisko oglądać te pojazdy – mruknął Serf.
– Znacie go?
– Nie, tylko z korespondencji autorskiej. Ale to logiczne.
– A możecie podać mi jego adres?
– Nie wolno mi. Ale sam do niego napiszę – obiecał Serf.
– A czy to człowiek?
– Nie wiem. To nas nigdy nie interesuje. Jeśli na karcie tytułowej nie ma gatunku autora, to
prawie na pewno tak.
Szybko przyniesiono książkę. Spojrzałem na okładkę – gatunku nie było. Tytuł brzmiał:
„Nowy silnik parowy. Konstrukcja i możliwe zastosowania”. „Pewnie jakiś tutejszy Watt –
pomyślałem – Bardzo ciekawe”. Podałem im swój tymczasowy adres: Wajr-dersan Mirek,
Zerkun, Zamek magów, włożyłem książkę do torby, pożegnałem się i wróciłem z Tarfem.
Rozstaliśmy się w tym samym miejscu, co wtedy z Buleną i też poszedłem do szpitala.
Oboje z Kogipem byli na wewnętrznym dziedzińcu. Malec kuśtykał niezgrabnie na trzech
1 1 Jacek Izworski Węzeł światów Powieść science fantasy Raczej dla młodzieŜy Tom II Na granicy światów Współpraca autorsko-redakcyjna Zygmunt Świecimski
2 2 Spis treści PIERWSZE KONTAKTY......................................................................................... 3 ŻYCIE CODZIENNE.............................................................................................. 16 NIEZWYKŁE SPOTKANIE ...................................................................................46 WIELKI DZIEŃ JOLKENÓW................................................................................ 68 OWOCNA WYPRAWA.......................................................................................... 91 POMYSŁY I DZIECI............................................................................................. 115 Kalendarz wanterski ................................................................................................140
3 3 PIERWSZE KONTAKTY ano poszliśmy na śniadanie jak zwykle. Amandys był już w jadalni. – Jeszcze raz przepraszam, książę – „ukłoniłem się” po dersańsku. – Nie ma za co – machnął ręką – Może pan nami dysponować – A pójdzie pan do Bieriozowoje? Chodzi o to, żeby wybić okno na poczcie i wrzucić do środka tongrel, żebyśmy mogli później otworzyć tam bramę. – Nie! – przeraził się – Jeśli mnie rozpoznają... – Ryzyko jest minimalne – przerwałem – Zrobimy to o zmierzchu, będzie pan mógł jeszcze rozróżnić budynek – narysowałem go i podpisałem rosyjskimi literami – a już nie będzie się pan rzucał w oczy. Dopiero z bliska wygląda pan inaczej, a jeszcze w mojej kurtce... – namawiałem go tak długo, aż się zgodził. Po śniadaniu dzieci chciały iść do przedszkola, ale je zatrzymaliśmy. – Za jakąś zudrę-półtorej lecimy do osady sarwotów – poinformowała je Bulena. – Chcecie mnie tam zostawić? – Maja była wyraźnie zawiedziona. Dla niej bycie z nami na pewno było wielką przyjemnością. – Przeciwnie. Chcemy uzyskać zgodę twoich rodziców na pozostanie z nami. Kiedy im o- powiemy, jaka byłaś sprytna, z pewnością się zgodzą. Tamto życie nie jest dla ciebie. No i jesteś potrzebna Marcinkowi – ostatnie zdanie dodałem tak, żeby chłopiec nie słyszał. Aż „zaklaskała” płetwami z radości. Pożegnaliśmy się z gawasatami i udaliśmy się na mniej więcej godzinny spacer po okolicach zamku, a wróciwszy, poszliśmy do uskarów. Przybyliśmy o wiele za wcześnie, kiedy jeszcze nic nie było gotowe. Uskary dopiero zaczynały jedzenie – przed każdym z nich leżał duży połeć surowego krwistego mięsa – a paru służących otwierało wysokie i ciężkie wrota sąsiadującego z byłą stajnią budynku, w którym stał powóz. „Garaż”, już wcześniej wysoki, został jeszcze dodatkowo podwyższony przez rozebranie stropów i likwidację – kiedyś zapewne mieszkalnych – pomieszczeń nad nim, żeby zmieścić balon. Trzeba było dość długo poczekać. Redwos natomiast przyszedł punktualnie, gdy ja z Buleną byliśmy już w powozie, a książę wsadzał tam dzieci. Pomógł mu, przywiązał je do kółek, Amandys wykonał gesty magiczne, wskoczył na kozioł, zawołał „Jedziemy!” i ruszyliśmy. – Ma pan złoto? – zagadnąłem Redwosa, kiedy byliśmy już w powietrzu. – Tak – mag wyjął z kieszeni kilka pierścionków i piękną bransoletkę – Nie za mało? – Prędzej za dużo – mruknąłem – A czy to czyste złoto? – Nie, ale wysokiej jakości – podał mi jakieś ich dane, po przeliczeniu których doszedłem do wniosku, że jest to coś około próby 0.940-0.950. Przez jakiś czas oglądaliśmy z góry miasto i okolice. Książę zboczył nawet z trasy, żeby pokazać nam gejzer. Z uwagi na prądy powietrzne, wywołane dużą różnicą temperatur, nie można było za bardzo się zbliżyć, ale i tak widok był piękny. Właśnie przed chwilą nastąpił wytrysk i teraz fontanna pary i wody opadała, skrząc się w słońcu wszystkimi kolorami tęczy. Kilka kilometrów dalej minęliśmy wielką starą kalderę z kilkoma nowymi, stosunkowo ma- łymi stożkami. Z pewnością geologicznie niedawno, ale jeszcze przed przybyciem do tego świata ludzi, musiał tu mieć miejsce potężny wybuch, obecnie jednak te małe, często R
4 4 wybuchające wulkany nie stanowiły dla miasta żadnego zagrożenia. Tylko w najbliższych okolicach kaldery nie można było mieszkać. Już z pewnej odległości czuć było zapach siarki. – Szkoda, że nie możemy tam wejść – odezwał się Redwos – Mogłoby tam być sporo ciekawych minerałów, może nawet kamienie do artefaktów. „Na Ziemi byłoby to możliwe w skafandrach” – pomyślałem i spojrzałem na artefakt. Zauważyłem, że na jego tarczy brakuje wykorzystanego przez Kelię seledynowego kamienia leczniczego. Nic dziwnego, jeśli wszystkie zużyto do leczenia rannych... – Skąd bierzecie te kamienie? – zainteresowało mnie. – To dość rzadkie kamienie półszlachetne, do których w trakcie obróbki dodaje się pewnych substancji, różnych dla różnych dziedzin magii – wyjaśnił mag – Ale zarówno produkcja tych substancji, jak ich późniejsze łączenie z kamieniami jest bardzo skomplikowane i wymaga wręcz jubilerskiej precyzji. Większości z nich nie da się wyprodukować więcej niż kilka tambetów – po ziemsku byłoby to dwa-trzy dekagramy – na raz – Milczałem, więc dodał: – Poza tym stosunkowo często dochodzi przy tym do wypadków. Jeden z moich kolegów niedawno stracił rękę. Ale to chyba najważniejsza gałąź całej alchemii. – A same artefakty? – Coraz trudniej je produkować: tongrel się wyczerpuje. – Nie odkrywacie nowych złóż? – Tongrel nie jest kopaliną. Jego kawałki znajdujemy tylko na powierzchni ziemi, najwyżej pod warstwą gruntu, obecnie głównie na dnie oceanów. Tam jego poszukiwaniami zajmują się zwłaszcza tiriele, często przy okazji odkrywając konkrecje innych metali. Mogło go też nawet dość sporo pozostać na Parsytii, ale tam szukaliby go tylko jacyś kompletni desperaci. – To czym on w takim razie jest? – to mnie już naprawdę zaintrygowało. – Nie wiadomo – Redwos pokazał mi kawałek, którym mieliśmy posłużyć się przy włamaniu. Na oko wyglądało to zupełnie jak bryłka złota. – Może mi pan to da? – zaproponowałem – Mógłbym spróbować przekazać to komuś na Ziemi do analizy. Może tam będzie możliwa produkcja? – Dam, ale jeszcze nie dzisiaj. To zbyt cenne i Cendromans albo inny Wielki Mag musi to formalnie zatwierdzić. – Nie ma pośpiechu – i zaczęliśmy rozmawiać o ziemskiej chemii. Powtórzyłem mu wszystko, co powiedziałem tamtemu magowi i obiecałem dowiedzieć się więcej. Prawie nie zwracaliśmy uwagi na kolejne lądowania, odbierając je tylko półświadomie, jak podróżny jadący pociągiem do końcowej stacji odbiera mijane przystanki. W Orosoku Red- wos pomógł dzieciom wysiąść, lecz zostaliśmy w powozie i dalej dyskutowaliśmy. Po jakimś czasie wszyscy powrócili, Amandys poczęstował nas ciepłymi napojami i polecieliśmy dalej. Dopiero przy trzecim lądowaniu, gdy książę i mag poszli zebrać więcej gałązek, także na powrót, zorientowałem się, że otacza nas biel – tu już spadł śnieg. Kiedy wystartowaliśmy, zacząłem zwracać większą uwagę na otoczenie. Był to naprawdę piękny widok: białe drzewa, przemykające pod nami z szybkością, porównywalną z pociągiem. Ciemniejsze pasy, przecinające od czasu do czasu tajgę były niewątpliwie rzekami – bieżąca woda jeszcze nie zdążyła zamarznąć. Wprawdzie nie mogłem na ten śnieg długo patrzeć, gdyż raził oczy, rzucałem jednak na las częste spojrzenia. Bulena i Redwos także. – Piękne – magowi bardzo podobały się oglądane widoki – Nigdy tak nie latałem. – A był pan teleportowany? – zaciekawiła się Bulena. – Dwa razy: tam i z powrotem, ale to nic ciekawego: jesteś tu, a za moment już tam. Ale to była ekstremalna sytuacja: potrzebny był alchemik, a Wielkiego nie było. Bo normalnie to tyl- ko władcy z najbliższymi rodzinami i Wielcy Magowie mają to prawo na codzień. – Inni muszą płacić za to ciężkie pieniądze – dodała Bulena – Mało kogo na to stać. Ale takie przekazy bardzo męczą teleportantów, zarówno umysłowo, jak i fizycznie. Wyobrażam sobie, co teraz, po inwazji, się z nimi dzieje.
5 5 – Tak – zgodził się Redwos – Przez najbliższe kilka dni Wanteria będzie praktycznie po- zbawiona ich usług. Poza tym teleportujący musi znakomicie znać miejsce, do którego odbywa się przekaz. Dlatego przy każdym szpitalu, na każdym zamku władcy albo magów i jeszcze w kilku ściśle określonych miejscach znajdują się specjalne pomieszczenia... – W jednym z nich odbył się nasz pierwszy kontakt z agresorami, prawda? – upewniłem się. – Tak – potwierdził znowu Redwos – I tych pomieszczeń w zasadzie nie wolno przebudowywać, a w czasie samego przekazu, o którym uprzedza specjalny sygnał, muszą być puste. W przeciwnym razie teleportowanemu grożą paskudne niebezpieczeństwa, nawet zrośnięcie się z kimś innym. No, chyba że mają na sobie specjalne stroje, jak magowie, którzy zamykali tą nieszczęsną bramę, lecz one są ciężkie i bardzo niewygodne. Przed teleportacją wymagają zmniejszenia ciężaru – o tym szczególe akurat wiedziałem, ale poza tym był to temat dla mnie obcy, choć równie ciekawy jak chemia i znowu długo o tym rozmawialiśmy. Przerwał nam dopiero Amandys, ogłaszając lądowanie. Wyjrzałem przez szybę w drzwiach. Osadę przykrywała dość jeszcze cienka warstwa śniegu. Zatoczyliśmy nad nią koło i wylądowaliśmy. Przybyliśmy znacznie później niż wówczas książę. W garze gotowały się ryby na obiad, roztaczając wokoło charakterystyczny zapach troplessu. Amandys i Redwos trochę się skrzywili – pamiętałem, że dla miejscowych nie jest to przyjemne – lecz dla mnie, a nawet dla Buleny z jej znakomitym węchem, nie było w tym nic przykrego. Na pewno nie był to zapach „salonowy”, ale żeby aż tak się do niego uprzedzać... Ale przypomniałem sobie, że na przykład ja nie znoszę zapachu sera zgliwiałego, który mojej mamie i ciotkom zupełnie nie przeszkadza, a jeden z moich znajomych – cebuli i czosnku, które ja bardzo lubię. De gustibus... Tym razem książę nie czekał, aż uskary się odepną. Natychmiast po wylądowaniu zeskoczył z kozła i chwycił podaną mu przez Redwosa Maję. Mag wziął Marcinka i wyskoczył z nim z pojazdu, a ja z Buleną za nim. Sarwoty przerwały swoje zajęcia i poczłapały w naszą stronę. Widząc Maję, przepuściły Rendę i Dakona, żeby ci przywitali się z nami jako pierwsi. Ludzie postawili dzieci na ziemi i Maja wpadła w objęcia zapłakanej matki. Dakon powiedział: – Niepotrzebnie się o nią tak martwiłaś. Wiedziałem, że wróci. Nie sprawiała kłopotów? – Ależ nie, świetnie dawała sobie radę. Nawet pomogła nam w historycznym momencie. A oto prawdopodobnie jej przyszły „partner z kraju bez magii” – wskazała Bulena. – Marcinek?! – wykrzyknął zdumiony Dakon. – Tak. Trochę się zmienił, co? – zapytała Bulena z udawaną kpiarską niefrasobliwością – I mój nowy partner, Mirek. – Ale przecież wy... wy byliścieee... – zająknął się Dakon. – Ale już nie jesteśmy – przerwałem – I mamy dla was ciekawą propozycję. Najpierw jednak przedstawię wam maga-alchemika, Redwosa, a jemu choć część z was – wskazany skłonił się, po czym zacząłem wywoływać z grupy te sarwoty, które pamiętałem z imienia. We- zwani podchodzili i kłaniali się. Zacząłem od starego Zurwaka, a Medana zostawiłem na koniec, po czym sarwoty same zaprosiły nas do stołu, mówiąc, że niedługo będzie obiad. Uskary, które były za duże i, głównie z powodu wielkiej rozpiętości skrzydeł, zajmowałyby przy stole zbyt wiele miejsca, dostały surowe ryby – w założeniu przeznaczone dla kirmeli – gdzieś na boku, a my usiedliśmy z sarwotami i zaczęliśmy opowiadać. Kiedy zupa rybna była gotowa, jeszcze nie skończyliśmy. Przerwaliśmy i zaczęliśmy jeść. Wzięliśmy szelki, ale tu nie było ich do czego przypiąć, więc Bulena podparła się jedną łapą na stole, a drugą jadła. Naśladowałem ją, nie bardzo mi to wychodziło, na szczęście używana przez sarwoty duża i głęboka łyżka trochę mi to ułatwiała. Chociaż nie nabierałem do pełna, żeby się nie oblać, po- radziłem sobie dość szybko. Ludzie w ogóle nie chcieli tego jeść, ale ja poradziłem: – Najpierw skosztujcie, a potem dopiero oceniajcie.
6 6 Wzięli trochę do ust, po czym zapewne zdumieni smakiem tego „paskudztwa”, spojrzeli po sobie i zjedli. Z pewnością myśleli, że coś, co ma tak kiepski wygląd i zapach, musi mieć równie kiepski smak. Uprzedzenie. Śmiechu było co niemiara. Potem opowiadaliśmy dalej. Kiedy sarwoty usłyszały, co stało się z agresorami, najpierw skomentowały to w duchu „a dobrze im tak”, szybko jednak zrozumiały, że nie można pozostawić ich własnemu losowi, by wyginęli. Tym właśnie różniliśmy się od nich... – Chętnie tam pójdę – oznajmił od razu Medan. Po nim zgłosiła się stopniowo blisko połowa mieszkańców osady, nawet całe rodziny. – Ja też tam pójdę, kiedy dorosnę. A na razie chcę być z nim – Maja wskazała Marcinka z miną, świadczącą o zdeterminowaniu: „jeśli mi odmówicie, zrobię straszną awanturę”. – Nie! – sprzeciwiła się ostro Renda – To moje dziecko! – Moje również – Dakon był spokojny – Chodźmy do domu, porozmawiamy. A ty lepiej milcz, Renda. Wiem, że jesteś przeciw. Ja też mam wątpliwości, więc chcę poznać szczegóły. Długo nas wypytywał, a my odpowiadaliśmy: – Będzie to prawie tak samo, jakbyś ją wysłał do kuzyna i szkółki w wiosce, tylko nauka jej i Marcinka będzie o wiele dłuższa i na bez porównania wyższym poziomie, no i odległość bę- dzie znacznie większa... – Postaramy się o dom nad rzeką, parę hardoli od miasta, i będą tam mogli dużo pływać, nie wiemy tylko, czy znajdzie się tam dla nich towarzystwo do wodnych zabaw... – Będą mogli jeździć tu na wakacje. Czym? Jeszcze nie wiemy. Albo teleportacyjnie, albo statkami rzecznymi... – Pisać nauczą się jeszcze w przedszkolu Wromby. No, z początku będą to bazgroły takie, jak obecnie moje – Bulena pisze o wiele ładniej – ale na pewno da się je przeczytać... – Marcinkowi po transformacji towarzystwo Mai jest naprawdę bardzo potrzebne. A w przyszłości oboje mogą zostać władcami – czy zdajecie sobie sprawę, jaki to będzie dla nich awans?! Tak, to będzie trudne, ale po odpowiednim przygotowaniu na pewno dadzą radę... W końcu Dakon ustąpił i przekonał także Rendę. Kiedy wróciliśmy i przekazaliśmy to Mai, trzeba było widzieć jej radość! – Na razie zabierzemy dzieci na małą wycieczkę do mojego świata – zakończyłem – Koło miejsca, gdzie wtedy była brama, powóz nie wyląduje, więc pojadą wierzchem na uskarach, podobnie jak ludzie, a ja z Buleną pobiegniemy koło nich. – A u was nie ma niebezpieczeństw? – sarwoty, zwłaszcza rodzice Mai, były pełne obaw. – Są, ale ja je znam i wiem, jak ich unikać – uspokoiłem je. Zawołaliśmy uskary i wyruszyliśmy. Co prawda na ziemi traciły wiele swojego naturalnego wdzięku, lecz nawet z dorosłymi ludźmi na grzbietach potrafiły biegać równie szybko jak my. Tym razem nie traciliśmy czasu na przeprawy przez rzeczki – uskary przesadzały je z łatwością, pomagając sobie skrzydłami, a ja z Buleną przechodziliśmy je w bród lub przepływaliśmy, przeważnie krusząc powstałą niedawno warstewkę lodu. Redwos trzymał przed sobą ar- tefakt, który wskazywał drogę jak kompas i po około półtorej godziny trafiliśmy na miejsce. Brama otworzyła się dokładnie w tym samym punkcie co wtedy. Pierwszy przeszedłem ja, za mną Amandys. Pozostałym pozwoliłem przejść dopiero po upewnieniu się, że w okolicy nie ma nikogo. „A jednak ktoś był na cmentarzu” – pomyślałem, widząc na jednym z grobów wypalone znicze i zamarznięte kwiaty. Znów było parę stopni zimniej niż po wanterskiej stronie, lecz suche powietrze sprawiało, że tego się prawie nie czuło. Śniegu trochę przybyło, ale niewiele. Słońce właśnie zachodziło, zanim jednak będzie ciemno, mieliśmy sporo czasu. Odprowadziłem księcia prawie do szosy. Powtórzyliśmy dokładnie, co ma robić, po czym kawałek wróciłem i poszedłem równolegle przez łąkę, obserwując go z pewnej odległości, dopóki nie dotarł do pierwszych domów wioski. Usiadłem na śniegu po psiemu i czekałem.
7 7 Dobrze zrobiłem, gdyż po paru minutach Amandys wyskoczył spomiędzy domów, ścigany przez jakiegoś osobnika. Nie sądzę, by tamten zwrócił uwagę na coś niezwykłego w jego wyglądzie – staraliśmy się to maksymalnie zamaskować – raczej zaintrygował go dość osobliwy pomimo mojej kurtki i sugerujący kogoś bogatego strój księcia. A może po prostu pomyślał, że samotny obcy będzie łatwym łupem? W każdym razie, kiedy obaj wypadli na zaśnieżoną łąkę, książę, mający chyba z piętnaście metrów przewagi, pobiegł w kierunku Kotkowskoje. Natychmiast rzuciłem się za nimi. Goniący był wprawdzie coraz bliżej, ale jeszcze szybciej ja zbliżałem się do niego – jednak co cztery nogi to nie dwie. Krzyknąłem po rosyjsku: – Hej, człowieku! Człowiek obejrzał się. zobaczył mnie – i padł jak rażony gromem. Podszedłem do niego, bojąc się, że mógł dostać nawet zawału, ale on uklęknął i zaczął coś mamrotać, żegnając się. Z pewnością wziął mnie za jakiegoś stwora z piekła rodem, gdyż po chwili zrozumiałem: – Zgiń, przepadnij, siło nieczysta! Podszedłem jeszcze krok bliżej i poczułem zapach alkoholu. Oczywiście! Postanowiłem za- grać rolę przestrogi z piekła. Zapytałem grubym głosem: – Czego od niego chciałeś? Mów, bo cię zabiorę! – Był obcy, bogaty... Chciałem pieniędzy... na wódkę. Oczywiście! – Teraz ci jeszcze daruję. Ale następnym razem przyjdę po twoją duszę... jeśli się nie zmienisz! – ostrzegłem go – I przestań pić! – Już nie będę... Ani kropelki! – Dobrze. Trzymam cię za słowo. Odejdź! Obserwowałem go, jak wracał do wsi, lekko się zataczając, aż doszedł do pierwszych do- mów. Ciekawe, co o tym powie – i tak nikt mu nie uwierzy – i jak długo wytrzyma? Amandys na chwilę zatrzymał się, ale widząc, że sobie z tamtym poradziłem, poszedł spokojnie dalej. Dogoniłem go szybko i wyjaśniłem, o co mu chodziło i co z nim zrobiłem. – I co teraz, wajrze Mirku? Drugi raz tam nie pójdę – zastrzegł – a zresztą zaraz będzie ciemno. – Założę kapturek i pójdziemy razem. W nocy chyba nikt nie zwróci uwagi na człowieka z „psem”, a jeśli już, to raczej ucieknie, niż podejdzie – uspokoiłem go. W Kotkowskoje przed cmentarzem czekała reszta naszej grupy. Bulena pilnowała dzieci, a Redwos i uskary przynosili – głównie z Wanterii – suche drewno i dokładali do dużego ogniska. Dzięki temu pomimo gęstniejącego mroku i tężejącego mrozu nie było ani ciemno, ani zimno. Usiedliśmy przy ognisku, opowiedziałem wszystkim o spotkaniu z pijakiem – uśmiali się, zwłaszcza Marcinek – a po jakimś czasie, kiedy zmierzch zamienił się w noc, Amandys założył mi kapturek i poszliśmy. Akurat niebo przesłoniła duża chmura, potęgując ciemność, choć śnieg z niej nie spadł. Trochę nam to utrudniało drogę, byliśmy jednak zadowoleni, gdyż utrudni też mieszkańcom wioski rozpoznanie nas. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, w wiosce było zaledwie parę lamp ulicznych, nie dających wiele światła. Amandys nawet nie musiał brać mnie na smycz. Prawie w każdym domu się świeciło, na szosie jednak nie było nikogo. W taki mroźny wieczór wszyscy siedzą przy telewizorach albo co najwyżej kręcą się po domach i obejściach. Minęły nas dwa-trzy samo- chody, raz mignęła mi z przodu jakaś sylwetka, pewnie ktoś wychodził do sąsiada albo wracał od niego. Łańcuchowe psy podwórzowe obszczekiwały nas, ale milkły, gdy odchodziliśmy dalej. O tej porze nikt jeszcze nie zwracał na to uwagi: ktoś przechodzi, normalka. Dotarliśmy do poczty. Akurat koło niej była jedna z nielicznych lamp w wiosce. Zostałem w cieniu, obserwując Amandysa, który zbił „kaduceuszem” szyby w oknie i wrzucił tongrel
8 8 do środka. Potem bez przeszkód powróciliśmy do Kotkowskoje, przeszliśmy na Wanterię i Redwos zamknął bramę. – Gdzie Eston? – zdziwiłem się, nie widząc uskara. – Poleciał uprzedzić sarwoty, że nie wrócimy na kolację, a może i na noc, żeby się nie denerwowały – wyjaśniła Bulena. Następne poszedłem z ludźmi ze dwa hardole w kierunku wanterskiego „Bieriozowoje”. Książę wziął zapaloną w swoim pojemniku pałeczkę „wiecznego ognia”, a mag artefakt, którym, kiedy tylko dotarliśmy w przybliżeniu na miejsce, od razu otworzył bramę. Ujrzeliśmy przed sobą ciemne wnętrze poczty i weszliśmy, rozglądając się po obcym, zwłaszcza dla wanterczyków, pomieszczeniu. Światło z pałeczki księcia, choć słabe, było znacznie silniejsze od sarwockiego, porównywalne z latarką bateryjną. Można było się zorientować, a zarazem nie groziło nam wykrycie przez przechodniów lub patrzących w okna sąsiadów. Wprawdzie wątpiłem, czy zawiadomiona przez nich milicja zdążyłaby przyjechać, ale po co zbędnie ryzykować? Wcześniej sprawdziłem, że przy tym świetle mogę przeczytać napisany na kartce numer telefonu Igora. Redwos podniósł leżący pod oknem tongrel, schował go do kieszeni i podeszliśmy do telefonów. Kabiny były nieczynne, ale świecąca się kont- rolka wskazywała czynny telefon operatora. Amandys przekazał magowi pałeczkę, a ja stanąłem na dwóch łapach i poprosiłem księcia o podanie portmonetki, z której wyjąłem kartkę. Pouczony wcześniej Amandys podniósł słuchawkę, Redwos zbliżył pałeczkę, a ja, trzymając kartkę w jednej łapie, sięgnąłem drugą do tarczy. Przyciski były za małe i za gęsto rozmieszczone dla grubych palców dersana, wysunąłem więc pazury i nie bez trudu wybrałem nimi numer. Książę natychmiast podał mi słuchawkę. Po paru dzwonkach usłyszałem kobiecy głos: – Ałło? – Niedworowy? – upewniłem się. – Da. – Dajtie mnie Igora Wiktorowicza. Skażitie, czto goworit Mirek. Po chwili: – Mirek, to ty?! – Tak, to ja – przeszedłem na polski – Proszę cię, przyjedź jak najszybciej do Kotkowskoje. Czekają cię naprawdę wielkie niespodzianki. – Jakie niespodzianki? Skąd dzwonisz? – Z poczty w Bieriozowoje. Włamałem się na nią w zupełnie niezwykły sposób. Ale teraz wyglądam tak osobliwie, że nie miałem innego wyjścia. Przyjedziesz? – Dobrze. Już jadę – rozłączył się, z pewnością zaintrygowany. Zastanawiałem się, czy na złość milicji nie zostawić jakichś wyraźnych śladów, żeby miała nierozwiązalną zagadkę, ale zrezygnowałem. Na moje życzenie Redwos przyniósł z Wanterii nieduży kamień i położył go w miejscu, gdzie leżał tongrel. Teraz wyglądało na to, że po pro- stu jakiś chuligan wybił okno. Zamknęliśmy bramę i szybko przeszliśmy na Wanterii te parę kilometrów. Mag założył do artefaktu nowe kamienie i otworzył bramę na „starym” miejscu. – Czy nie wyjdziemy znowu na pocztę? – zapytałem z obawą. – Nie powinniśmy – uspokoił mnie Redwos – Cmentarz w Kotkowskoje zawiera znacznie więcej magii niż poczta bez tongrelu, a poza tym jest o wiele bliżej. Eston już był. Zaledwie ludzie z pomocą uskarów zdążyli rozpalić świeże ognisko, kiedy przyjechał Igor. Widząc światła nadjeżdżającego samochodu na wszelki wypadek – a nuż to jednak nie on? – kazałem prawie wszystkim wycofać się za bramę, ale kiedy wyszedł i poznałem go, poleciłem jako pierwszym podejść do niego Bulenie – jedynej z nas, którą znał i która się nie zmieniła – oraz Redwosowi z artefaktem. Nauczyłem dersankę, co ma powiedzieć, i odezwała się po rosyjsku – w polskim było więcej nie istniejących na Wanterii głosek i na pewno zrobiłaby o wiele więcej błędów:
9 9 – Dobryj weczer, Igor. Nie udiwajsa niczemu. Prylosi ketomu ruku i padaj swajo im-ja. Redwos zbliżył do niego artefakt. Igor zrobił wszystko jak należy, został przyjęty i niedługo mówił już po wantersku jak my wszyscy. Wtedy Bulena powiedziała: – Dziękujemy ci, Igor, za to, co już dla nas zrobiłeś i proponujemy dalszą współpracę. Najpierw jednak musisz poznać nas wszystkich. Przedstawiła nas po kolei: najpierw ludzi i uskary, następne Maję, a na końcu mnie z Marcinkiem. Wyobrażam sobie, jaki musiał być zdumiony, zwłaszcza naszymi obecnymi kształtami! Podkreśliłem jednak, że zgodziłem się na transformację dobrowolnie, dla uratowania Wanterii – a może i wielu innych światów, w tym Ziemi. – Ale historia! Niesamowite! – powtarzał przez całe nasze opowiadanie. Gdy skończyliśmy, dodał: – Cóż, musi być wam teraz na pewno bardzo niewygodnie, zwłaszcza Marcinkowi, ale na waszym miejscu zrobiłbym chyba to samo. A jak sobie wyobrażacie naszą współpracę? – Nie mógłbyś przenieść się pod Magnitogorsk? – zaproponowałem. – Nie bardzo. Mam tu żonę, rodzinę, pracę... – Pracę my ci tam zapewnimy. Będziesz łącznikiem między dwoma światami. Możesz tak- że tłumaczyć literaturę wanterską. Zarobisz na tym na pewno o wiele więcej niż tutaj. – Mirek, to naprawdę byłoby ciekawe, ale nie mogę tak od razu podjąć decyzji. A jak mam się tam zagospodarować? – Zapłacimy panu w złocie – Redwos pokazał precjoza i dodał: – To dla pana za pomoc, jakiej już pan udzielił Wanterii. Za to kupi pan ma pewno dom i inne rzeczy. – Ależ to była tylko drobna przyjacielska przysługa – sprzeciwił się Igor. – ...która okazała się decydująca dla uratowania ich świata – dokończyłem i wtrąciłem po polsku: – U nich złoto nie jest tak cenne jak u nas. Wyżej cenią srebro. – Naprawdę nam się przydasz – dodała Bulena – I trafisz do naszej historii... jak my. – Dobrze, mogę porozmawiać z żoną – machnął ręką Igor – Lecz ona mi nie uwierzy. – Ale mnie uwierzy – przypomniałem mu – Wiesz co, Igor, pojadę z tobą. Masz kapturek Buleny? Mam drugi, ale tamten jest lepszy. – Gdzieś tu pewnie jest, ale ja mieszkam w bloku. I samochodem nie da się podjechać pod sam dom. Mógłby ktoś zwrócić uwagę, zwłaszcza że nie mam psa. – Cóż, chyba masz rację. A masz przy sobie komórkę? – Tak. Ma tu przyjechać? – Chyba nie bardzo miałaby czym. Lepiej zabierzemy ją w umówionym punkcie. I to była- by dobra okazja do przejażdżki z Mają. Obiecałem jej to. Marcin, chcesz pojechać z nami? Chciał, więc wzięliśmy oboje. Do samochodu sami podeszli, trzeba im było tylko pomóc wsiąść. Usiadłem koło nich z tyłu. Igor wziął na razie tylko dwa czy trzy pierścionki, żeby po- kazać je żonie. Zawiadomił ją, by czekała na niego na rogu jakichś ulic i niczemu się nie dziwiła. Nawet nie wiedziałem, że ona ma na imię Ksenia. Usiadł przy kierownicy i ruszyliśmy. Ależ Mai to się podobało! Rozglądała się dookoła tak energicznie, że myślałem, iż dostanie oczopląsu i pytała o wszystko bez wytchnienia. Staraliśmy się zaspokajać jej nienasyconą cie- kawość – pomagał w tym nawet Marcinek – ale często było to niemożliwe z braku w języku wanterskim wielu pojęć, przeważnie nie do zastąpienia nawet w sposób opisowy. Ksenia czekała w umówionym punkcie. Igor wysiadł i kazał nam pozostać w nieoświetlonym pojeździe. Oboje usiedli na pobliskiej ławce i długo rozmawiali. W końcu podeszli do samochodu, Igor zapalił światło i mogła nam się przyjrzeć. Musiał nas dokładnie opisać, gdyż prawie od razu opanowała zdumienie, a pewnie i przerażenie wywołane naszym widokiem. Za to zaczęła się nad nami litować w stylu „nieszczęśliwi”, czy „biedne dzieci”, ale po rosyjsku – polskiego nie znała – więc nawet Marcinek, nie mówiąc już o Mai, prawie nic z tego nie rozumiał, a ja pokazałem, że zachowałem jako taką chwytność, choć daleką od ludzkiej.
10 10 – Ty jeszcze, ale te dzieci... – zaczęła znów Ksenia, ale Igor wpadł jej w słowo: – Tylko on. Ona już się taka urodziła. Żyła wśród takich samych i jest przyzwyczajona. – Sarwot to nie jest jeszcze aż tak źle – dodałem – Zdziwisz się, ile można takimi płetwami zrobić. Na Wanterii jest jednak sporo jeszcze „gorszych” istot. Może i mają kompleksy niższości względem lepszych, zwłaszcza ludzi, ale żyją jak im wypadło i nikt się nad sobą nie użala. Część z nich pracuje, uzupełniają ludzi, niektóre zawody są nawet ich domeną. Ale coś z naszej techniki na pewno by się im przydało. Możemy im pomóc. Chcesz? – kułem żelazo, dopóki było gorące. – Chciałabym. Ale tu mam pracę, a to inny świat... – Wcale nie musicie iść tam na stale, choć powinniście się z nim zapoznać – teraz ja jej przerwałem – Od tamtej strony ja się tym zajmę. Wy będziecie głównie mieszkali gdzieś w okolicach Magnitogorska i dostarczali wszystkiego, co im będzie potrzebne – ludzi, książki, urządzenia. A oni wam zapłacą w złocie. – Wiem. Igor pokazywał pierścionek. Ale... – Słuchaj, to mogłoby być naprawdę ciekawe: zmienić oblicze świata! – przerwał jej ponownie Igor – Poza tym oni mają tam na pewno unikalną literaturę, tworzoną też przez bantaki, którą mógłbym tłumaczyć i wydawać jako własne utwory. Wyobrażasz sobie?! Książki pisane przez syreny czy sfinksy! Bomba! – i nagle przeszedł do spraw praktycznych – Punkty złotnicze są już nieczynne, więc wstąpię tam jutro, ale Mirkowi i Bulenie możemy już teraz zrobić trochę zakupów. A potem jedź z nami do Kotkowskoje. Tam poznasz jeszcze kilkoro. Podjechaliśmy pod pobliski jeszcze czynny dom towarowy, gdzie Igor i Ksenia kupili nam kilogram kawy, kilka metrów kwadratowych ceraty, kuchenkę gazową z niezbyt wielką butlą na kilkunastokrotne użycie, komplet naczyń z plexiglasu, kieszonkowy zegarek z łańcuszkiem – miałem go nosić na szyi – dwie torby na paskach zapinane na rzepy i zamki błyskawiczne, artykuły żywnościowe na kolację, w tym parę kilogramów wołowiny dla uskarów, oraz kilka innych rzeczy. W uchwytach suwaków nie było oczywiście kółek, ale, jak sprawdziłem, mogłem je jako tako przesuwać i bez nich, a poza tym w razie czego można je będzie łatwo doro- bić na Wanterii. Wydali na to wszystko dużo pieniędzy, ale dałem im resztę swoich polskich, a poza tym liczyli na wpływy z wanterskiego złota. Potem wróciliśmy do Kotkowskoje. Trochę się w pierwszej chwili zląkłem nie widząc nikogo, lecz zaraz zobaczyłem światło w bramie i wybiegającą z niej z radością Bulenę. Po prostu przenieśli ognisko do własnego świata, gdzie mróz był jednak nieco mniejszy, lepiej działała magia i o wiele trudniej byłoby ich odkryć. Usiedliśmy z nimi i Ksenia zaczęła za pośrednictwem Igora rozmowę z Jurtanem. Pewnie dziwnie im było rozmawiać z takim „lwem”, ale to ją szybko przekonało do reszty. – Następnym razem dopuścimy ciebie do artefaktu – obiecaliśmy jej. – I naszego synka, Walerka – poprosili oboje. Widząc moje wahanie, Igor zapewnił: – Nikomu nie powie. A gdyby nawet, kto uwierzyłby dziewięciolatkowi, synowi fantasty? – W coś takiego nikt – zaśmiałem się, po czym opowiedziałem o Kelii, kończąc pytaniem: – Czy u was w sklepie zoologicznym nie można byłoby kupić węży albo ich jaj? – Raczej nie, zwłaszcza o tej porze roku. Ale może w ZOO? – zaproponowała Ksenia. – Ogrody zoologiczne nie sprzedają zwierząt, tylko wymieniają je między sobą – zaprzeczyłem – Wprawdzie moglibyśmy dać im w zamian wanterskie – a są wśród nich gatunki identyczne z wytępionymi u nas – jednak z ich wprowadzeniem byłyby ogromne kłopoty. Skąd nagle żywy tur czy dront? Przewróciłoby to do góry nogami całą zoologię. Teraz Igor roześmiał się na samą myśl o tym i zobowiązał się: – W takim razie polecę po nie na południe, choćby do Indii. – Chwileczkę, kochani! – wtrąciła Ksenia – Nie ustaliliśmy jeszcze, jakie to mają być węże. I czy w ogóle muszą to być węże. Mogłyby to być na przykład padalce lub nawet scynki.
11 11 – A czy to nie jest wszystko jedno? – Igor nie od razu dostrzegł różnicę, ale ja tak. – Nie. Masz rację, Ksenia – przyznałem – Niektóre mają szczątkowe kończyny, a wcale nie jestem pewny, czy Kelia i inni nawet takie kikuciki będą mieli bezwładne. Muszę zapytać Zymantę. Na razie kupcie jakiś album gadów i przy najbliższym spotkaniu przejrzymy go wraz z nią. Nieco wydłuży to drogę, ale może rzeczywiście nadać im lepszą postać. Poza tym może istnieją jakieś gady z sierścią albo ssaki z łuskami, które mogłyby lepiej nadawać się do krzyżowania? Dowiedzcie się i tego. A do Indii wcale nie będziesz musiał lecieć samolotem. Dużo łatwiejsza będzie droga przez Wanterię. Przy którymś z następnych spotkań teleportant prześle cię do wanterskiego odpowiednika Indii, skąd wyjdziesz bramą. W międzyczasie ja postaram się znaleźć dobre miejsce na „graniczny” dom pod Zerkunem i Magnitogorskiem. – Niezwykły sposób, ale dobrze – mruknął i zabraliśmy się do kolacji. Rozpakowaliśmy zakupione produkty, ludzie przynieśli wodę z rzeczki – lód na niej był jeszcze bardzo kruchy – i szybko zagrzaliśmy ją na kuchence. Wanterczycy dziwili się, jak taka mała rzecz podgrzewa wodę szybciej niż ognisko, mogliśmy im jednak odpowiedzieć tylko „technika” – i tak by nic z wyjaśnień nie zrozumieli. Kolacja wszystkim smakowała. Umówiliśmy się w tym samym miejscu w następną sobotę o ósmej rano – musiałem dokładnie zapamiętać, że będzie to za dziesięć dni, gdyż wanterczycy mają zupełnie inny, dekadowy system kalendarzowy – Redwos dał Igorowi i Kseni resztę złota i już mieliśmy się rozstać, kiedy nagle Ksenia zwróciła uwagę: – Gdzie i jak macie zamiar spędzić tą noc? – Sarwoty już wiedzą, że możemy nie wrócić, więc pewnie prześpimy się tu, przy ognisku. Zimno nam nie będzie, gdyż wszyscy mamy sierść. – A ludzie? – Ksenia wskazała księcia i maga. Palnąłem się w czoło – ale ze mnie gapa! – Możemy wam pożyczyć dwa, a nawet trzy śpiwory – zaproponował Igor natychmiast, zanim jeszcze zdążyłem się odezwać. – Wystarczy dwa. Pojadę z wami. – Ja też – przyłączył się Amandys, kiedy to przetłumaczyłem – Chcę zobaczyć miasto. Zadawał po drodze równie wiele pytań, co Maja, ale były one przeważnie na znacznie wyższym poziomie. Miasto mu zaimponowało, choć cały czas podkreślaliśmy, że to jeszcze nic, że miasta nie zepsutego przez komunizm – co prawda, nie w najgorszym wydaniu świata agresorów – Zachodu są jeszcze nowocześniejsze. Koniecznie chciał zobaczyć mieszkanie Igora, a ja, ponieważ tym razem byłem bez dzieci, postanowiłem pójść z nim. Późniejsza pora, a także obecność obcego człowieka bardzo zmniejszały szanse wykrycia, kim jestem – w mroku, z pewnej odległości, z ukrytą głową, mogłem uchodzić za dużego rannego psa. Znaleźli w bagażniku obrożę ze smyczą i kapturek, założyli mi to i, ponieważ oni psa nie mieli, Amandys „zaprowadził” mnie przed dom. Ksenia poszła pierwsza, przez domofon powiedziała Walerkowi, że będą mieli zupełnie niezwykłych gości z innego świata, ale żeby się ich nie bał, zawołała nas, wsiedliśmy do windy i szybko znaleźliśmy się w mieszkaniu. Walerek, podobnie jak Marcinek, wychowywany był na fantastyce, został uprzedzony, przyjął nas więc nie tylko bez strachu, lecz nawet z entuzjazmem. Igor pokazał nam swoje mieszkanie: trzy pokoje z kuchnią. W jego własnym pokoju były praktycznie tylko książki. Nawet nad łóżkiem i stolikiem z komputerem – miał także maszynę do pisania, lecz już jej prawie nie używał – były półki. Był to nawet większy księgozbiór od mojego, ale Igor czytał również po angielsku, miał też całą półkę książek przedwojennych, podczas gdy ja zaledwie dwie, lecz we Wrocławiu było o nie o wiele trudniej niż na przykład w Poznaniu czy Katowicach. Pokazał mi ją, mogłem jednak na nią tylko rzucić okiem, musie- liśmy bowiem cały czas uważać na Amandysa, który czuł się w tym mieszkaniu trochę jak ten przysłowiowy słoń w składzie porcelany. Posadziliśmy go na krześle w pokoju Kseni i wpatrzył się w telewizor. Słyszał już o telewizji od nas i Buleny, ale co innego słyszeć, a co innego widzieć to na własne oczy. Nawet nic nie rozumiejąc, był zachwycony.
12 12 Usiedliśmy przy stole i rozmawialiśmy, czekając na kawę, a potem ją popijając – trochę po rosyjsku, trochę po wantersku. Walerek zdziwił się, że takie „zwierzę” jak ja zna dobrze nasze życie i język rosyjski, a znacznie bardziej „ludzki” przybysz nie i musiałem krótko opowiedzieć mu całą historię. Słuchał z wypiekami na twarzy. Chciał koniecznie pojechać z nami do Kotkowskoje, zobaczyć choć część istot, o których mu opowiadałem, aż zgodziliśmy się go zabrać, mimo że dla niego było to już trochę późno. Szklanki, w których Ksenia podała kawę, były w popularnych w Rosji niskich kubkach z wielkimi uchami, zwanych tam podstakannikami, mogłem podnieść swoją bez trudu. Na moją prośbę Igor dał mi jeden z nich. Kiedy pokazałem go wanterczykom, ci szybko uruchomili ich produkcję i bardzo im się przydały. Amandysowi też kawa bardzo smakowała. Zastanawiałem się, czy nie połączyć się komputerem z moim domem. Igor mi go odpowiednio ustawił – bałem się, że teraz będę miał z tym kłopoty – i zacząłem na próbę stukać w klawiaturę. Jak się okazało, jestem w stanie tymi palcami pisać, ale w domu chyba nikogo nie było – mama wprawdzie na komputerze specjalnie się nie zna, lecz porozmawiać z kimś przy jego pomocy potrafi. Zostawiłem krótką wiadomość, z podaniem adresu internetowego Igora, a on obiecał: – Przy najbliższej okazji opowiem o tym dokładnie. A ty wybierasz się tam jeszcze kiedyś, Mirek? – Tak, ale nieprędko. Wprawdzie nie jesteśmy już ludźmi i pożądane byłoby, żeby oficjalnie uznano nas za zmarłych, a przynajmniej zaginionych, nie rób jednak nic w tym celu. Jeszcze będą podejrzewali, że miałeś z naszym zniknięciem coś wspólnego. – A nie miałem? – uśmiechnął się. – Nie w tym sensie – też się uśmiechnąłem – Twój aparat cyfrowy ma flesz i wkłady o dostatecznej czułości do nocnych zdjęć? Potrafisz sam wywołać je w automacie? – Ma. Nie, nie potrafię, ale to kwestia paru godzin nauki. Zresztą, jak wiesz, mój komputer ma już program PhotoShop. Chodzi ci o Marcinka? – Tak. A mnie zrób tutaj – zrobił. Kiedy wychodziliśmy, Igor i Ksenia wzięli śpiwory, Amandys mnie na smycz, a Walerkowi daliśmy do poniesienia aparat fotograficzny. Chłopiec poszedł pierwszy i sprowadził windę. Na parterze ktoś na nią czekał, musiałem więc natychmiast po otwarciu drzwi wyskoczyć, ciągnąc za sobą Amandysa i omal nie zwalając z nóg tamtego. Zanim zdążył mi się przyjrzeć, dobiegliśmy do wyjścia. Słyszałem, jak Igor przeprasza go za „psa znajomego”. Ponieważ żarówkę nad wejściem dawno ktoś wykręcił, za drzwiami było na tyle ciemno, że mogłem śmiało zwolnić. Rodzina Igora dogoniła nas po chwili i doszliśmy do samochodu. Pożegnaliśmy się z Ksenią i wróciliśmy do Kotkowskoje, gdzie Walerek zobaczył resztę naszej grupy. Igor zrobił zdjęcie Marcinkowi, po czym poprosił Jurtana, żeby ten pozwolił wsiąść na siebie Walerkowi. Uskar nie tylko się zgodził, lecz nawet po przypięciu chłopca szelkami zatoczył z nim małe koło nad wioską. Igor znów zrobił kilka zdjęć. Walerek był oczarowany. Po przeniesieniu wszystkiego na stronę wanterską Igor z Walerkiem odjechali, a my zamknęliśmy bramę i poszliśmy spać. Dzieci położyły się jak najbliżej ogniska, ludzie wleźli do śpiworów, pozostali zaś ułożyli się obok siebie i jako tako spali, grzejąc się nawzajem. Nikt nie stał na warcie, gdyż uskary miały tak dobry słuch i węch, że nawet przez sen odebrałyby każdy ruch w okolicy. Czasami któreś z nas wstawało i dokładało zanurzone w „wiecznym ogniu” gałęzie do ogniska; ponadto kilkakrotnie zmienialiśmy kolejność ułożenia, tak że ciągle ktoś inny był na zewnątrz. Nie była to jednak przyjemna noc, choć zawsze lepszy taki sen niż żaden. Wstaliśmy na tyle wcześnie, by zdążyć do sarwotów na śniadanie. Zaraz po naszym przybyciu Marcinek i Maja zaczęli opowiadać o wszystkim dzieciom, a my dorosłym.
13 13 Po śniadaniu wsiedliśmy do powozu z Medanem i jego rodziną, układając zakupy wyrzuciliśmy spod siedzeń paru chłopców, którzy chcieli powtórzyć „wyczyn” Mai, Redwos usiadł obok księcia na koźle i ruszyliśmy, żegnani serdecznie przez sarwoty. Tym, które chciały udać się do świata agresorów, obiecaliśmy, że przekażemy ich prośbę magom i przybędą po nich teleportanci. Po krótkim wstępnym kursie w Zerkunie zostaną tam wysłani. Przez większość drogi powrotnej Medan rozmawiał z Marcinkiem. Widać było, że na chłopcu zrobiło to duże wrażenie. Pod koniec oświadczył nawet, że pokaże ludziom, iż nie jest od nich gorszy. Nawet uwzględniając dziecięcą tendencję do bezpodstawnych przechwałek to już było coś. Obiad wszyscy zjedliśmy w Peruszcie na koszt księcia, a do Zerkuna powróciliśmy późnym popołudniem. Kilku magów zaopiekowało się natychmiast rodziną Medana, a inni wysłuchali naszej relacji z wyprawy. Pokazaliśmy im też nasze nowe torby i jedną z nich zostawiliśmy do ewentualnego skopiowania. – Będzie to bardzo trudne, ale spróbujemy – ocenili. Wprawdzie Igor obiecał dowiedzieć się o ich produkcji czegoś więcej, wątpiłem jednak, czy to coś pomoże. – Zollar umarł – poinformował nas Mogart – Odbyło się już zebranie naszej Rady i nową przewodniczącą została telepatka Mucyxura. On też wszedł do prezydium – wskazał Cendromansa – A wy z Krystyną zostajecie wszyscy troje „konsultantami technicznymi” – Bulena o mało nie parsknęła śmiechem – z większością praw Wielkich Magów i równą im pensją. O ile wiem, chcecie budować dom gdzieś na Ziemiach Spustoszonych. – Dom tak, ale pod Zerkunem. Tam, na pustkowiu, nie miałoby to najmniejszego sensu. Że- by ustalić dokładne miejsce, potrzebujemy furtiana – odpowiedziałem. – Dostaniecie – obiecał Cendromans – I sfinansujemy wam całą budowę. Na razie otrzymujecie pierwszą pensję – wręczył ją nam. Była to suma dość spora, ale nie ogromna. Magowie jednak mieli utrzymanie w zamku za darmo. Kiedy zamieszkamy sami, otrzymamy jeszcze więcej. Włożyłem ją do przegródki w torbie, a po naradzie poszliśmy do Krystyny, która właśnie powróciła z lekcji latania. – Jak ci to wychodzi, Krysiu? – byłem ciekawy. – Nie bardzo – przyznała szczerze – Chcę latać, ale coś się we mnie sprzeciwia. No wiesz, te ludzkie odruchy... – machnęła łapą – Pójdę chyba na seanse hipnotyczne, bo na razie nawet Dejka się ze mnie śmieje. Aha, byłam z nią u jej ciotki i przekazała mi opiekę. Udawała, że niechętnie, ale widać było, że jest zadowolona. Cóż, ma trójkę własnych. A co u was? Opowiedzieliśmy jej o wszystkim, co przydarzyło nam się po naszym ostatnim spotkaniu. Jej też spodobały się nasze projekty na przyszłość, zwłaszcza pomysł zrobienia z Kelii „ssaczej nagi”. A potem wzięliśmy dzieci i poszliśmy do miasta. Najpierw wstąpiłem do fryzjera ogolić się i kupić korcelis, którym od razu posmarowałem twarz. Potem poszliśmy do Tarfa, zapłaciłem mu za książki – oprócz albumu bantaków, za który nic nie chciał – i kupiłem dwie bardzo „środowiskowe” powieści, jedną autorstwa arbetsa, drugą dersanki. Potwierdził moje przypuszczenia co do istnienia magicznie wyhodowanego papieru wodoodpornego, na którym pisały wodne bantaki. Były też nierozpuszczalny w wodzie „tłuszczowy” atrament, farba drukarska i tak dalej – jak u nas tusz używany czasem przez nurków do pisania pod wodą. Wszystko uzyskano magicznie, nie mogło więc być wykorzystane na Ziemi, a szkoda, gdyż na przykład biblioteki ponoszą spore straty z powodu wilgoci. Na takim papierze drukuje się też pieniądze i wypisuje zaświadczenia wajrowskie, a dzięki znacznie większej wytrzymałości i wyższej temperaturze zapłonu nadaje się także do wielu innych celów. Właśnie z niego zrobiona była powłoka balonu nad powozem Amandysa. Tym razem siedzieliśmy w księgarni dość krótko. U Serfa już kończono pracę, więc umówiliśmy się, że pójdziemy tam kiedy indziej, po czym Bulena zaprowadziła nas do szpitala. Przed budynkiem był skwerek z fontanną i zsunąwszy kaptur zapytałem siedzącego
14 14 w okienku przy wejściu portiera, jakiegoś bantaka z ludzkimi rękami porośniętymi fioletową sierścią: – Możemy zostawić tu dzieci? – To wbrew przepisom... – zaczął, ale nagle mnie rozpoznał i zmienił ton: – Ależ tak, wajrze Mirku. Wam byłoby tam z nimi bardzo niewygodnie, a im nieprzyjemnie. – Tylko nie wychodźcie! – ostrzegłem dzieci, wkładając je do fontanny. Kiedy obiecali, że nie wyjdą, weszliśmy do budynku. Od głównego szerokiego przejścia od- chodziło kilka korytarzy i klatek schodowych, my jednak minęliśmy je i skierowaliśmy się do nieco niższego budynku na podwórzu. Już z pewnej odległości słychać było krzyki dzieci. Cóż, wszędzie, gdzie są dzieci, musi być głośno, nie był to jednak zwykły dziecięcy harmider. Były to wrzaski histerii, bólu i strachu. Bulena miała rację: istne piekło. Znaczna część dzieci, zarówno ludzkich, jak i bantaczych, których było o wiele więcej, była już właściwie zdrowa – ich obrażenia wyleczono artefaktami – lecz albo siedziały na łóżkach bądź siennikach pogrążone w apatycznym odrętwieniu, albo nagle wybuchały histerycznym płaczem lub wrzaskiem. Sporo z nich było przypiętych do łóżek pasami lub łańcuszkami, by nic sobie nie zrobiły. Dzieci lżej ranne lub później dostarczone, dla których artefaktów zabrakło, były zabandażowane lub zagipsowane i często ję- czały z bólu. Po salach kręcili się sanitariusze – ludzie, trewanki albo zordele – ale żeby z którymś porozmawiać musieliśmy pójść do dyżurki, gdzie siedział zmęczony uzdrowiciel, niewiele starszy od Koskinda, ale już zupełnie siwy. Z pewnością tak go wykończyły wydarzenia ostatnich dni. Wskazał nam krzesła, a gdy usiedliśmy, zapytał: – W jakim celu przyszliście? Aktualnie nie jestem w stanie leczyć. – Nie o to chodzi – zaprzeczyła Bulena – Chcemy zobaczyć się z dersankiem Kogipem. Byłam tu już i upatrzyłam go sobie na synka. – Ma złamaną łapkę, ale poza tym podobno wszystko z nim w porządku – dodałem. – Tak. Jest jeszcze za mały, żeby właściwie odebrać wszystkie makabryczne sceny, jakie niewątpliwie oglądał – chyba nie skończył jeszcze trzeciego roku. Poza tym miał to szczęście, że od razu stracił przytomność, gdy jeden z tych łajdaków, jak wskazywały na to rozerwane szelki, jakie miał na sobie, zerwał go z grzbietu ojca albo matki i cisnął o ziemię. Myśleli, że nie żyje, a zaraz potem zaczęli się zmieniać. Większość pozostałych... ech, lepiej nie mówić. Makabra! – uzdrowiciel machnął ręką – Prawdopodobnie trzeba będzie wymazać im pamięć. – Ale nie będzie kulał? – upewniłem się. – Złamanie jest podwójne, paskudne, prawie na pewno źle się zrośnie, będziecie więc musieli długo i często chodzić z nim do uzdrowiciela, ale w końcu na pewno go wyleczy. Zaprowadź ich do niego, Pendar – to do sanitariusza-trewanka. Kogip okazał się dersankiem koloru beżowego, z kilkoma łatkami szarymi i jedną, największą, zieloną. Siedział oparty o ścianę łóżeczka i zdrową łapką coś gryzmolił pastelem na kartce, którą ktoś położył przed nim na desce. Bulena udała zainteresowanie: – Co rysujesz, Kogip? – z jego bazgrołów trudno było cokolwiek zrozumieć. – Domek. I mamusię. Ale gdzie ona jest? Chcę do niej! – Wyjechała i nieprędko wróci – skłamała Bulena – Kiedy stąd wyjdziesz, pójdziesz do cioci. A to wujek – wskazała na mnie. Dalej była typowa, trochę infantylna rozmowa z trzylatkiem. Mimo wszystko sprawiał wrażenie całkiem rozgarniętego, nawet śmiał się, co wśród tych rozhisteryzowanych dzieci było wielką rzadkością. Nie dziwiłem się, że Bulena właśnie jego wybrała. Nagle dwa łóżka za nim rozkrzyczało się kolejne dziecko. Trewank podszedł do niego, a ja mimo woli za nim. Zdjął kołderkę i zobaczyłem może siedmioletniego ludzkiego chłopca bez rąk i bez jednej nogi, z drugą nogą w gipsie. – Co oni z nim zrobili? – byłem wstrząśnięty.
15 15 – Nie wiemy. W każdym razie miał tak pogruchotane kości, że, zanim doczekałby się artefaktu, na pewno by umarł. Mamy jeszcze parę takich. Przeżyją, ale co z nich wyrośnie?... – machnął opierzoną ręką. – Może zamienimy je w nagi? – mruknąłem. – W co?! – sanitariusz wytrzeszczył oczy. Wyjaśniłem mu. Był zaskoczony tym pomysłem, ale powiedział, że, jeśli magom uda się z „wensami”, nie będzie miał nic przeciw temu. „Możliwi partnerzy dla Kelii” – pomyślałem, jeszcze trochę pogadaliśmy z Kogipem i poszliśmy. W przejściu zatrzymaliśmy się, żeby choć trochę ochłonąć po tych widokach. – Mirek, dlaczego oni to zrobili?! – zapytała rozpaczliwie Bulena – Przecież te dzieci nie były w stanie im w niczym zaszkodzić! Mniej więcej wiedziałem: szał bitewny, rasizm, prymitywne przeświadczenie o własnej wyższości. Ale jak to wszystko wytłumaczyć istocie wychowanej w takim względnie pacyfistycznym, o wysokiej etyce, wielogatunkowym społeczeństwie, dla której nawet polowania na zwierzęta były trudne do zaakceptowania – po co to robić, jeśli mięso można sobie było zerwać z drzewa, jak jabłko? Na szczęście Bulena nie wymagała odpowiedzi. Drżąc jak w febrze przytuliła się do mnie i staliśmy tak w milczeniu dobrych kilka minut. Potem uniosła się na dwie łapy, wysunęła wszystkie pazury i krzyknęła w przestrzeń: – Teraz wiecie, co to znaczy! Tak, wiecie! I my mamy wam pomagać?! Ą niedoczekanie! – Musimy, kochana. Poza tym tam też są dzieci – zwróciłem jej uwagę. Spojrzała na mnie tak, jakby dopiero teraz to sobie uświadomiła, i powiedziała: – Tak, masz rację Mirek. Chodźmy. Poszliśmy. Ktoś nam pomógł przypiąć dzieci. Nie mówiliśmy im, co widzieliśmy, ale nawet one wyczuły, że musiało to być coś przykrego i większość drogi powrotnej milczały. Po kolacji i położeniu dzieci poszliśmy do Krystyny i Tertoka. Dejka też już spała, mogliśmy więc spokojnie podzielić się z nimi wrażeniami ze szpitala. Byli wstrząśnięci jak my. – A gawasat tam nie ma? – była ciekawa Krystyna. – Nie widziałem, ale nie patrzyłem dokładnie – przyznałem – Może są gdzie indziej? – One trochę latają – zwrócił uwagę Tertok – I na obrzeżach albo uciekały, albo były przez nich strącane. Tak że miały stosunkowo mniejsze szanse na znalezienie się w szpitalu. – Może dorośli. Ale takie maluchy... – wyraziła wątpliwość Krystyna. – Chyba tak – przyznał Tertok – A co, chcesz takie dziecko? – Na razie nie. Nie jestem na to przygotowana. Dejka mi wystarczy. Może później? – Później będą już tylko dzieci tamtych. Ale też trzeba będzie jakoś je wychować. Tamci nie dadzą sobie z tym rady – zauważyła Bulena. – W takim razie za parę lat wezmę – zobowiązała się Krystyna. Kiedy powróciliśmy, wykąpaliśmy się po kolei w wannie – najpierw ja pomogłem namydlić się Bulenie, potem ona mnie. Jeszcze trochę mokrzy – sierść znacznie dłużej schnie – położyliśmy się do łóżek i przykryliśmy kocami. Trochę porozmyślałem o tych wszystkich nieszczęsnych istotach, z jakimi ciągle przychodzi nam tu mieć do czynienia, ale widocznie zmęczenie poprzednią, kiepsko przespaną nocą przeważyło, gdyż szybko zasnąłem.
16 16 ŻYCIE CODZIENNE astępnego dnia, po śniadaniu i odprowadzeniu do przedszkola dzieci, poszliśmy do Cendromansa. – Co z furtianem? – dopytywaliśmy się oboje.. – Ależ wy jesteście niecierpliwi! – mruknął mag – Przybędzie jeszcze przed południem, ale musimy go najpierw zakwaterować i „nastroić” na Ziemię. Właściwe poszukiwania będziecie mogli rozpocząć dopiero jutro, a dziś możecie wybrać się na daleki rekonesans. Ustalicie kilka miejsc, w których rozpoczniecie próby. Będzie to zarazem całkiem przyjemna wycieczka. – Ale to musi być gdzieś w okolicach rzeki – zastrzegłem – W górę czy w dół? – W górę. W dole nie znajdziecie dobrego miejsca. Tam pod-zerkuńskie miasteczka i wioski ciągną się wzdłuż Hylingi aż po Makwekat. Poszliśmy w górę, na razie z dala od brzegów rzeki. Miasto i tu ciągnęło się dobrych kilka kilometrów. Początkowo szliśmy ulicami między kilkupiętrowymi kolorowymi kamienicami, jak w śródmieściach ziemskich starych miast. Najstarsze zbudowane były w pekirze, znacznie więcej w boalengu, podobnym do baroku, z dużą, niekiedy aż zbyt dużą, ilością kolumn, wieżyczek, gzymsów czy balustrad; po nim był onastak, do którego mógłby śmiało zostać zaliczony hotel Casá Milá w Barcelonie, zaprojektowany przez słynnego architekta Antonia Gaudìego, ostatnio zaś zaczął panować rajamak, zbliżony do ziemskiego klasycyzmu. Potem kamieniczki zrobiły się mniej barwne, odrapane i ponure, niektóre drewniane lub z muru pruskiego. Był to pas podmiejski, zamieszkały przez najniższe warstwy społeczne: N
17 17 „stare ciekawostki”, bezrobotnych i innych ubogich. Ale i tu widać było pewną troskę o podstawowe potrzeby mieszkańców. Ulice były czyste, każdy kwartał1 miał co najmniej jedną darmową lub pół-darmową jadłodajnię, poza tym wszyscy posiadali, jak przekonałem się, zaglądając do otwartych okien na parterze, zimną i ciepłą wodę oraz różnej wielkości kaloryfery – bantakom posiadającym sierść lub pióra wystarczył mały. Sądzę, że dla mieszkańców takich dzielnic największym problemem był brak perspektyw życiowych i związana z tym nuda. W tych warunkach powstawały różne nieformalne grupy, struktury typu pół-mafijnego i tak dalej, ale, jak się później dowiedziałem, władze przymykały na to oko – dopóki nie dochodziło do jakichś większych zamieszek połączonych z zabójstwami. Wtedy siły porządkowo-policyj- ne, które na co dzień zapuszczały się tam bardzo rzadko, robiły natychmiast porządek, a prowodyrzy i przestępcy ponosili nieuchronną – dzięki „kamieniom prawdy” – karę, przeważnie transformację w kiepskiego bantaka, czasem ciężkie roboty, najrzadziej więzienie. Niektóre istoty i tu pracowały, wykonując różne, czasami na pierwszy rzut oka nawet dość hańbiące zajęcia. Na przykład przed którymś budynkiem stal wózek zaprzężony w parę młodych jolkenów. Miały na sobie kolorowe kropierze, ale inne niż konie czy ginsalty, u których jest to po prostu płachta okrywająca grzbiet. Te były dłuższe, zwłaszcza z tyłu, gdzie sięgały prawie do stawów skokowych, z zeszytymi usztywnionymi „kołnierzami” przy szyjach. „Ciekawe, jak to ubierają i zdejmują?” – przemknęło mi przez głowę, nie to jednak najbardziej mnie zaintrygowało, ale to, że pozwoliły zaprząc się do wózka jak osły. „Pewnie cze- kają na swojego «pana»" – pomyślałem, zbliżyłem się do nich i zacząłem rozmowę. Zupełnie się nie skarżyli. Nazywali się Kimblus i Dubica i byli parą narzeczonych. Potrzebowali trochę pieniędzy na czynności związane z formalną rejestracją ich związku – trudno właściwie określić to mianem „ślubu” – chcieli też choć raz w życiu zjeść coś lepszego niż jednostajny darmowy pokarm z jadłodajni i napić się wina zamiast wody. A ponieważ dla ich gatunku w zasadzie nie ma pracy, wynajęli się na określony termin do takiego ciągnięcia wózka. Człowiek, któremu służyli, nie był bynajmniej bogaty, ale jak na tą dzielnicę zupełnie nieźle sytuowany. Wozili go po całej dzielnicy, a czasem i do sąsiednich, gdzie załatwiał różne interesy, nieraz także zabierali gdzieś kogoś z jego rodziny. Po kilku minutach wyszedł i, widząc nas rozmawiających ze swoimi sługami, natychmiast wyjął z kieszeni jakąś kartkę. – Schowaj to – uspokoiła go Bulena – Nie jesteśmy ze straży miejskiej. Zsunęliśmy z twarzy kaptury i wyjaśniliśmy, co tutaj robimy. Widać było, że poczuł się zaszczycony. Nie co dzień rozmawia się z kimś takim... – Już się bałem, że będziecie kwestionowali legalność mojej umowy z nimi – oznajmił. – Przecież to chyba nie jest zakazane? – upewniałem się. – Nie, ale niektórzy „moralizatorzy” uważają tego rodzaju usługi za coś hańbiącego, pozostałość po niewolnictwie. – Niechby sami spróbowali pożyć tak jak my! – wtrąciła z ironią Dubica. – Właśnie – zgodził się człowiek – Ale jeśli ma się „podpisany” odpowiedni dokument, nikt nie może się przyczepić. – Podpisany? Przez kogo? – zaskoczył mnie. – Jak to: przez kogo? – Kimblusa zdziwiła z kolei moja niewiedza – My też umiemy czytać. – Czytać tak, ale pisać? Czym?! Kopytem?! – aż krzyknąłem. Dubica chciała coś powiedzieć, ale człowiek ją uprzedził: – Ach, o to panu chodzi, wajrze Mirku! Jasne, że pisać tak jak my, czy nawet wy, nie potrafią. Ale w celu sporządzenia umowy z tego typu istotami idzie się do urzędu, gdzie „całują” trzy kopie umowy posypane magicznym proszkiem, dzięki któremu pojawia się na 1 Słowo „kwartał” oznacza w tym wypadku teren ograniczony czterema sąsiednimi, przecinającymi się mniej więcej prostopadle ulicami, a nie, jak dawniej, całą dzielnicę.
18 18 nich zarys ich ust. Jedną mam ja, drugą oni gdzieś tam u siebie trzymają, a trzecia zostaje w urzędzie. Podobno każdy gatunek czy nawet osobnik ma swój indywidualny kształt odcisku i magowie potrafią na jego podstawie ustalić, że „podpisał się” właśnie ten, a nie inny jolken. „Tak samo, jak u nas z liniami papilarnymi, grafologią i tak dalej – pomyślałem – Cóż, mają tu niezłe zabezpieczenia”. – Na Ziemi też to znają – zapewniłem, a on kontynuował: – Po upływie kontraktu pójdę z nimi do tego samego urzędu i wypłacę im ustaloną sumę... – W gotówce? – przerwałem zdumiony. Człowiek się roześmiał: – Oczywiście, że nie. Mieliby z nią ogromne kłopoty. Urzędnik zawiesi im na szyjach saszetki z książeczkami czekowymi, a sprzedawcy będą z nich później odrywali kartki. – Jedyny możliwy system – dodała Bulena – Ginsalty też się nim posługują. Chcecie jeszcze raz tak się potem wynająć? – Nie wiemy, czy ktoś nas zechce – przyznał Kimblus – Na razie mamy kontrakt do końca przyszłej dekady, potem chcemy trochę poszaleć, a później pomyślimy. – Może wtedy do was wpadniemy? – zaproponowałem – Gdzie mieszkacie? – Nie będziemy mieli czym i jak was przyjąć – zwróciła uwagę Dubica, podając adres – Trudno to właściwie określić mianem „mieszkania”. Prawie pusty pokój. Ale nam naprawdę niewiele potrzeba do szczęścia. – Przyniesiemy wam coś, nie martwcie się – uspokoiła ich Bulena. – Czujecie się szczęśliwi? – znowu mnie zaskoczyli. – Cóż.... – przyznała Dubica – Na pewno wolelibyśmy być ludźmi czy nawet dersanami. A- le skoro już tacy jesteśmy, musimy tym się zadowolić. Kochamy się i to jest nasze szczęście. Kimblus zaśpiewał – naprawdę pięknym barytonem – trzecią zwrotkę piosenki Koskinda, którą tym razem cytuję w dosłownym tłumaczeniu, jeszcze lepiej pasującym do sytuacji: Czym wobec miłości jest cios życia? Chwile miłosnego szczęścia Wybaczą wszystko okrutnemu losowi. Więc żyj, jaki jesteś – i kochaj! Wszyscy, prócz mnie, podjęli: Czyś człowiek, jolken, czy insyk – Dla miłości to bez znaczenia. Kochaj jak wszyscy na świecie, A zaznasz choć trochę szczęścia. W rymowanym przekładzie musiałem zastąpić powszechnie uważanego za najgorszego bantaka insyka przez minimalnie lepszego ekiela, gdyż do słowa „insyk” bardzo trudno byłoby dobrać jakikolwiek polski rym, a do „na świecie” – po wantersku „os pimsi” – „ekiel” aż się prosi. A „środkowy” bantak może być zupełnie dowolny i tradycyjnie śpiewa się tą piosenkę na najgorszego bantaka w danym towarzystwie. – Jest filozoficzna koncepcja – dodał człowiek – że najpiękniejsza dusza mieszka w ciele najgorszego bantaka. Nigdy nie byłem jej zwolennikiem, ale kiedy na nich patrzę, odnoszę wrażenie, że coś w tym może być. – W moim świecie bantaków nie ma, ale jedna z kilku wielkich religii oparta jest na podobnej koncepcji – miałem na myśli buddyzm – Niestety, bardzo mało o niej wiem, gdyż wychowano mnie w innej. Ale pięknie śpiewałeś, Kimblus. Mógłbyś być śpiewakiem. – Z kiepskich bantaków do zawodów związanych z muzyką brane są niemal wyłącznie kressinki. Mają na to koncesję gatunkową, formalnie ograniczoną do baletu, ale w praktyce szerszą. Ja trochę śpiewam w mieszanym amatorskim zespole muzycznym, głównie w gorszych, ale jeszcze płatnych lokalach, praktycznie za darmo, choć czasem ktoś da parę groszy. Gdybyśmy dostali na cokolwiek taką gatunkową koncesję... Ale to nierealne –
19 19 Kimblus machnął łapą – Dlatego będziemy zawsze siedzieli w takich gettach i brali tego typu kontrakty z łaski. Ona próbowała się wyrwać – wskazał Dubicę – i też nic z tego nie wyszło. – Jak to było? – zaintrygowali mnie. Dubica już miała zacząć swoją opowieść, ale człowiek jej przerwał, siadając na leżącej w wózku poduszce: – Nie mam czasu. Możecie porozmawiać sobie kiedy indziej. – Nie korzysta pan z ginsaltów? – zdziwiłem się – Są znacznie większe, silniejsze i szybsze. – I bez porównania droższe – dodał – Może i nie jest to najwygodniejszy środek lokomocji, ale na lepsze na co dzień po prostu mnie nie stać. Do widzenia! Pożegnaliśmy się z jolkenami i poszliśmy dalej. Po chwili zagadnąłem Bulenę: – Kto jest autorem tej piosenki? – Nie jest. Był. Ona ma prawie trzysta lat. – Prawie trzysta? I ciągle jest znana? – nie chciałem wierzyć. – Tak. I z uwagi na treść, i na historię autora. Wtedy już w zasadzie nie było niewolnictwa, ale bantaki jeszcze nie miały prawie żadnych praw. I podobno autor tej piosenki był człowiekiem, który zakochał się w bantaczce, i to dość kiepskiej, mniej więcej klasy weldika, do tego stopnia, że poprosił magów o przemianę w to samo. – W weldika?! – aż krzyknąłem. – Niekoniecznie. Są różne wersje tej historii. W każdym razie podobno nigdy tego nie żało- wał. I, będąc już bantakiem, ułożył tą piosenkę. Mało kto zna jego imię, ale piosenkę wszyscy. Jest ogólnowanterskim hymnem zakochanych. – Zasługuje. Znakomicie oddaje sens miłości w tym świecie. A dzisiaj zdarzają się takie rzeczy? Oczywiście poza najlepszymi bantakami, klasy wilsuna czy arbetsa. – Raczej nie. Ale od dawna prawie wszędzie są legalne międzygatunkowe związki partnerskie. Mają większość praw małżeństw i mogą nawet wspólnie wychowywać potomstwo posiadane z kimś trzecim. Chodziło właśnie o ograniczenie do minimum ilości takich historii. – Bardzo mądrze! – znów byłem pełen uznania dla prawodawców tego świata. A na Ziemi dopiero niedawno gdzieniegdzie zalegalizowano różne nietypowe związki, na przykład homoseksualne... Potem zresztą okazało się, że wanterczycy po prostu nie chcieli tracić zbyt wielu ludzi. „Albo ta ich iście buddyjska koncepcja dusz – rozmyślałem dalej, idąc ulicami Zerkuna – Może to wynika tylko z konstrukcji ich ludzko-bantaczego społeczeństwa, gdyż potrzebne jest jakieś religijne czy filozoficzne «opium dla mas», by te nie narzekały za bardzo na swoją niedolę, coś w tym jednak może być. Naprawdę piękna teoria...”. „Piękna. I co z tego? – odpowiedziałem sobie od razu – Dla takich jolkenów nic z niej nie wynika, zawsze będą jak pariasi w Indiach. Bo na co one mogłyby dostać koncesję?”. I wtedy nagle, przez skojarzenie z Indiami, wyskoczyło słowo: ryksza! Zatrzymałem się gwałtownie. – Co się stało, Mirek? Masz kolejny pomysł? – Bulena nauczyła się już rozpoznawać moje reakcje w tym zakresie. – Mam! – krzyknąłem – Znacie tu... – zabrakło mi słowa, więc już wiedziałem, że nie znają i dokończyłem po polsku: – ...ryksze? To takie ławeczki na kółkach, lekkie i wygodne, z zabezpieczającymi przed deszczem lub słońcem parasolami. Są u nas kraje, gdzie do dzisiaj jest to bardzo popularny sposób wożenia ludzi. Obecnie ma to już przeważnie napęd na pedały, ale kiedyś się z tym po prostu biegało. – Nie znamy. Po co nam to? Co nam z tego przyjdzie? – Nam osobiście nic. Ale ten człowiek mówił, że ginsalty cenią się dosyć wysoko, więc może jolkeny woziłyby o wiele taniej? – Ginsalty są znacznie szybsze – zwróciła uwagę.
20 20 – Nasze samochody są jeszcze szybsze, a mimo to właściciele ryksz mogą z nich wyżyć. Co prawda przy budowie jolkenów nie mogłaby to być ryksza klasyczna, lecz zawsze wygodniejsza od takiego wózka. Mogłyby się wyrwać z gett, zacząć pracować i zarabiać. – A za co miałyby je kupić? – wyraziła wątpliwość Bulena. – Pierwszą Romsef mógłby dać Kimblusowi za darmo. I tak trzeba to będzie wypróbować, czy się przyjmie. I jeśli da jolkenom koncesję... – Byłby to rzeczywiście przełom w ich życiu – przyznała. Poszliśmy dalej. W pewnym momencie minęliśmy spory skwer, ogrodzony płotem. Przez sztachety było widać gęsty żywopłot. Byłem ciekawy, co to jest, więc skręciliśmy i poszliśmy wzdłuż ogrodzenia. Koło wejścia na ławkach lub niewielkich matach siedziało ponad dwadzieścia istot różnych gatunków, chyba same samice. Właśnie wszedł tam jakiś człowiek i podszedł do ładnej złotej nexarki. Przysiadł koło niej na macie i zaczęli rozmowę, a po chwili wstali i odeszli, znikając wśród żywopłotów. Zacząłem domyślać się, co to takiego, zwłaszcza że Bulena prychnęła pogardliwie i pociągnęła mnie delikatnie za ogon. – Burdel? – spytałem, kiedy nieco się oddaliliśmy. Potwierdziła – Ale ciekawe... Seks między różnymi gatunkami... W czasomianie? – W tym układzie nie. Nexar ma ludzkie ciało. – A w innym? – Nie tutaj. Są lokale znacznie wyższej klasy, gdzie pracują tacy magowie. Tam możesz być czym chcesz i uprawiać seks z kim chcesz – za odpowiednią cenę. Zresztą seks międzygatunkowy też w pewnych granicach jest możliwy, choć gdzieniegdzie uważany za bardzo niemoralny. W Masdercie nawet karalny, lecz tamci są znani z dużej surowości obyczajów. Ale to bardzo dobry sposób na rozładowanie się bez żadnego ryzyka. Potomstwa z tego nie będzie nawet w czasomianie – to nie Parsytia, zaś dla tych samic może to być jedyny sposób na zarobienie czegoś. – Rozumiem. Ale słuchaj, Bulena, czy my nie moglibyśmy począć dzieci na Parsytii? – Nie wiem, Mirek, to byłoby wspaniale! Zapytamy magów i może tam się kiedyś wybierzemy, dobrze? Zgodziłem się. Jeszcze ponad hardol szliśmy ulicami Zerkuna, aż wyszliśmy na otaczające go tereny zielone: skwery, łączki z kępami drzew i ogródki działkowe – w niektórych krzątali się jeszcze ludzie lub sprawniejsze bantaki. A jeszcze dalej zaczęły się zbytkowne dwory, z których znaczna część zasługiwała właściwie na miano „pałacyków”. Prawie każdy otaczał spory ogród, będący przeważnie mini-parkiem. Tu mieszkała elita Zerkuna: kuzyni księcia, inni arystokraci, najbogatsi kupcy i właściciele manufaktur. Przez bezlistne o tej porze roku żywopłoty oglądaliśmy równie łyse – chyba że iglaste – ale fantazyjnie przystrzyżone drzewa i krzewy i podziwiając je szliśmy coraz dalej. Wiedzieliśmy, że idziemy mniej więcej równolegle do Hylingi, ale droga szła w takim kierunku, że raczej się od niej oddalała niż przybliżała i w pewnym momencie, widząc drogę gruntową w lewo, skręciliśmy w nią. Wzdłuż tej drogi stały takie same pałacyki w parkowych ogrodach. Minęliśmy kilka i nagle w kolejnym nasze zbliżanie się wywołało duże poruszenie. Do bramy podbiegł bogato ubrany mężczyzna i zaczął wściekle krzyczeć coś w rodzaju „Precz z nimi! Przegońcie ich!”. Pozostali chwycili co popadło pod rękę i, wygrażając nam tym, wybiegli na drogę i zablokowali ją przed nami. Człowiek krzyknął w naszym kierunku: – Wynoście się, wy bantacze gówna! – Ależ my chcemy tylko przejść... – zacząłem, ale on nie dał mi dojść do słowa. – Precz! Precz! Wynocha! Nie chcemy tu takich jak wy! – Dlaczego? – Bulena odwróciła się jednak w stronę, z której przyszliśmy. – Bo śmierdzicie! Wystarczy, że oglądam was w mieście! Won! Powiem o was Romsefowi! – Chodźmy, Bulena. To jakiś anty-bantaczy maniak – i pobiegliśmy z powrotem, ścigani cichnącymi obelgami.
21 21 Przy pierwszym dworze przed wejściem na główną drogę zawołała nas jakaś kobieta. Weszliśmy do jej ogrodu, z krzewami przyciętymi głównie w stożki i kule. – Dzień dobry – powitała nas – Tikesz was przegonił, co? – potwierdziłem: – Tak. Groził, że powie o nas Romsefowi. Ale to my mu o tym powiemy. – To kuzyn księżnej Betry – ostrzegła nas kobieta – Z nim lepiej nie zadzierać. I chorobliwie nie znosi bantaków. Chciałam was o tym uprzedzić, ale nie zdążyłam. – Trafił na lepszych od siebie – spuściliśmy kaptury. Przyjrzała się nam i krzyknęła zdumiona: – To wy! Gondus, zobacz, kto do nas przyszedł! Przybiegł chłopiec może siedmioletni. Zawołała też swoją służbę: ogrodnika, wysokiego i zupełnie łysego czterdziestolatka i dużo starszą od niego kucharkę, która przyniosła dzbanek herbatki rumowej. Usiedliśmy w małym saloniku i jeszcze raz o wszystkim opowiedzieliśmy. Słuchali z wielkim zainteresowaniem, kiedy zaś skończyliśmy, złożyli nam gratulacje i powiedzieli dokładnie, jak najlepiej wyjść nad rzekę. A potem nagle pani domu roześmiała się. – Z czego się pani śmieje? – zaciekawiła się Bulena. – Wyobraziłam sobie Tikesza i was u Romsefa... – wykrztusiła. My także zaczęliśmy się śmiać – Będzie was musiał przeprosić, zapłaci grzywnę i dobrze, jeśli na tym dla niego się skończy. Chciałabym to zobaczyć. – Pani też go nie lubi? – upewniła się Bulena, kiedy wszyscy się już naśmialiśmy. – Prawie nikt go nie lubi. O ile wiem, należy do jakiejś małej anty-bantaczej partyjki, krzykliwej, ale o znikomych wpływach. – Dlaczego on tak nie znosi bantaków? – zainteresowało mnie. – Nie wiem. Może księżna Betra będzie wiedziała. Jeszcze chwilę porozmawialiśmy, podziękowaliśmy za gościnę i poszliśmy. Skręciliśmy w następną drogę i szybko dotarliśmy nad Hylingę. Już w tym miejscu była z pewnością szersza niż Odra pod Wrocławiem. Później dowiedziałem się, że była to jedna z najdłuższych rzek te- go świata, jak na Ziemi Ob z Irtyszem, któremu mniej więcej odpowiadała. Wysokie wały chroniły okolicę przed powodzią. Poszliśmy nimi dalej. Pierwszy mijany dopływ był małą rzeczułką, wpadającą do Hylingi przez specjalny przepust pod wałem, ale drugi, znacznie szerszy, miał normalne ujście. Dopiero na nim kończyły się przedmieścia Zerkuna. – Przepłyniemy? – zaproponowałem, nie wiedząc, jak daleko nad nim jest most. – Torba zamoknie – zwróciła uwagę Bulena. – Nie szkodzi. Papierom nic się nie stanie, a torbę położymy na kaloryferze i do jutra wyschnie – rzeczywiście, gdy na drugim brzegu wylaliśmy wodę z torby, papiery były tylko trochę śliskie. Pochwaliłem w myśli magów, którzy to wymyślili, i poszliśmy dalej. Przeszliśmy jeszcze może z pół kilometra, kiedy rzeka jakby się rozdzieliła. Nie wiedzieliśmy, czy to kolejny dopływ, czy po prostu duża wyspa na niej. Kiedy po dalszych może trzystu metrach zobaczyliśmy naprzeciw jakieś małe „domki”, postanowiliśmy tam dopłynąć. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę silnego prądu, który zaczął nas spychać w dół. Nie wiem, czy udałoby się nam dopłynąć nawet do cypla, gdyby nie pomoc. Koło nas pojawiło się kilkoro płetwiastych bantaków, które najpierw spytały, gdzie chcemy dopłynąć, a potem przeholowały nas przez główny nurt, po czym już sami dopłynęliśmy do brzegu. Wyszliśmy, otrząsając się jak psy, a za nami nasi pomocnicy. Były to bantaki podobne do fok właściwych, o bardzo krótkich tylnych płetwach, z których na lądzie nie miały praktycznie żadnego pożytku. – Skonery? – spytałem, zapominając, że widziałem już skonera w zamku magów. – On nie wie, kim jesteśmy! Cha! Cha! Cha! – roześmiali się. Musieliśmy im wytłumaczyć, że jestem z innego świata i dopiero wtedy wyjaśnili mi, że nie są skonerami, tylko moretekami, gatunkiem rzadszym i, jak sprawdziłem w albumie,
22 22 uważanym za gorszy od skonerów – te ostatnie pochodzą od odpowiedników ziemskich uchatek i ich płetwy pozwalają nawet na wspinanie się po drabinie, co potrafią też robić nasze lwy morskie w cyrkach. Moreteki tego nie potrafią, żyją głównie w wodzie, na lądzie przede wszystkim śpią. Jeszcze silniej związały je z wodą otrzymane od kompensatorów skrzela – skonery ich nie mają. Przypomniałem sobie, że wspominał o nich Medan. Pozwoliły nam obejrzeć swoje „domki” – komórki jeszcze gorzej wyposażone od mieszkań sarwotów, właściwie tylko w rodzaj barłogów, przymocowanych na stale do podłogi i obitych z wierzchu czymś miękkim. Dalej, a przede wszystkim wyżej, znajdował się drugi rząd komórek. Moreteki i tam nas zaprowadziły, gramoląc się niezgrabnie. Okazało się, że mieszka- ły tam wczesną wiosną, a także czasami w lecie, kiedy poziom wody był wysoki. Mówiły swoją gwarą, nie do oddania po polsku, czasem aż trudną dla nas do zrozumienia. – Wyżej nigdy nie dochodzi? – upewniła się Bulena. – Nigdy. To spora wyspa. – I nikt poza wami na niej nie mieszka? – utwierdzałem się dalej. – Nikt. Komu by się chciało? – moreteki były zdziwione. – Mamy pierwsze miejsce do prób z bramą – skonstatowałem. – Ale nie tu. Gdzieś na środku albo bliżej drugiego końca – zwróciła uwagę Bulena. – Masz rację – i zwróciłem się do moreteków: – Pójdziecie z nami na drugi koniec? – Nie, ale możemy popłynąć i czekać tam na was. Zgodziliśmy się. Rzeczywiście one tamtędy chyba w ogóle nie byłyby w stanie przejść. Wyspa ciągnęła się może z pięć kilometrów i w najszerszym miejscu miała niecałe trzy. Niemal w całości porastały ją krzaki, na niektórych były jeszcze przejrzałe owoce, w większości nieznane nawet Bulenie. Przedzieranie się przez tą, w dodatku miejscami kolczastą, gęstwinę było paskudne, lecz gdzieś bliżej drugiego końca trafiliśmy na polanę. Zapamiętaliśmy ją i najkrótszą drogą poszliśmy na brzeg, a potem brzegiem na drugi koniec wyspy, gdzie czekały moreteki. Znów pomogły nam przeprawić się przez rzekę, pożegnaliśmy się i poszliśmy dalej. Znaleźliśmy jeszcze parę takich obiecujących miejsc, dwa na brzegu, a ostatnie na podobnej, choć mniejszej wyspie, oddzielonej od lądu sztucznym kanałem ze śluzą. Koło śluzy stał samotny dom, w którym mieszkała obsługująca ją rodzina trewanków. Nie zrobili jednak na nas dobrego wrażenia – ponure, zamknięte w sobie typy. Na pytania odpowiadali monosylabami bądź zupełnym milczeniem. Po chwili mieliśmy ich dość. Miejsce zapamiętaliśmy, ale jako ostateczność. Woleliśmy już jako sąsiadów moreteki niż takie mruki. Mimo wszystko zaszliśmy trochę za daleko i, gdy powróciliśmy do Zerkuna, okazało się, że nie zdążymy do zamku na obiad. Kiedy, przechodząc przez dzielnicę ubogich, minęliśmy jedną z jadłodajni, zaproponowałem wstąpienie. Bulena splunęła pogardliwie: – Gdyby kto inny mi to zaproponował, nie chciałabym go znać. – Dlaczego? Dają tam aż takie świństwa? – Świństwa jak świństwa. Robiliśmy to i jedliśmy na zajęciach w szkole. Da się zjeść. – No więc? – Chodzi o to, że podstawowym składnikiem tego pokarmu są magicznie zmodyfikowane, skrzyżowane z lengisem – potem okazało się, że to soja, zastępująca bantakom „drapieżnym” mięso – i jakimiś glonami chwasty. Nikt, kto nie musi, tego nie je. Po prostu nie wypada. – Rozumiem. Dziadek mi opowiadał, że u nas też podczas wojny robiono całkiem jadalne potrawy z chwastów. Normalnie nikt nie wziąłby tego do ust. Chodźmy. Kiedy wyszliśmy z dzielnicy ubogich, zagadnęliśmy pierwszego napotkanego człowieka: – Gdzie tu jest najbliższa dobra gospoda? – Zaraz za tym rogiem – wskazał – Ale tam obsługują wyłącznie ludzi. – Mamy prawa ludzi – pokazałem zaświadczenie.
23 23 – Jej właściciel jest członkiem anty-bantaczej partii. – Mieliśmy już z nimi do czynienia – przyznałem. – Dziękujemy za ostrzeżenie – dodała Bulena i skierował nas do innej. Tu nie tylko wśród klinientów przeważały bantaki, lecz także jednym z kelnerów był trewank, przy bufecie pomagała zordelka, a porządku pilnował dersan. Nazwy potraw jeszcze nic mi nie mówiły, więc wyboru dokonała Bulena, pamiętając, co mi u magów smakowało. Po obiedzie powróciliśmy na zamek. Wszyscy byli u Krystyny. Tertok grał z dziećmi w jakąś grę kostkową, a ona rozmawiała z niskim mężczyzną około czterdziestki. – Mesper, mag bramy. Możecie mnie także nazywać Sifelid – przedstawił się i włożył na głowę czapeczkę zwaną sifelem. Bulena zaśmiała się: – Jakież to staromodne! – Wiem – przyznał – Ale mnie się podoba. Miał nerwowy tik, powodujący czasami skurcz całej połowy twarzy. Czytałem gdzieś, że ludzie z taką drobną wadą mają często tendencję do autoironii. On też. Potem okazało się, że była to pozostałość po częściowym zwykłym paraliżu, jakiego doznał wskutek choroby, którą zaraził się wiele lat temu w innym świecie. Kiedy został wyleczony, „nastrojono” go na trzy światy. Dwa były światami najbardziej zaprzyjaźnionych z wanterczykami istot: wspomnianych już dinozauroidów oraz bigraków – nawet cesarz się do nich czasami wybierał – trzeci natomiast był światem bardzo prymitywnych istot, których rozwojem wanterczycy właśnie zaczynali sterować. Ponieważ mag nie powinien być „nastrojony” na więcej niż trzy światy, zrezygnował z pierwszego i ostatniego, biorąc w zamian Ziemię i świat agresorów. Zobowiązał się, że do bigraków kiedyś nas zabierze. W różnych światach miał wiele przygód, kilka z nich nam już wtedy opowiedział. Rozmawialiśmy do kolacji, po czym przeniósł na tą noc łóżeczka dzieci do pokoju Krystyny i poszedł do siebie, a my położyliśmy się od razu spać. Obudził nas około pierwszej w nocy, zjedliśmy przygotowane zawczasu kanapki, przyniósł wodę, zagrzałem ją na kuchence i wypiliśmy po kawie. Tak dziwną porę na tworzenie bram wybraliśmy, by na Ziemi zmniejszyć do minimum ryzyko natknięcia się na kogoś. O tej porze prawie wszyscy śpią, a jeśli nawet gwizd towarzyszący otwarciu bramy kogoś obudzi, pomyśli zapewne, że to sygnał milicji, karetki bądź straży pożarnej, choć nie był aż tak podobny. Pogoda była piękna, księżyc zbliżał się do pełni, więc nawet ja sporo widziałem, nie mówiąc już o prawie kocim wzroku Buleny. Poszliśmy na przystań, gdzie czekał na nas w łódce umówiony człowiek z latarnią. Około wpół do trzeciej byliśmy już na wyspie moreteków. Przewoźnik został w łódce, mag zaś wziął latarnię i poszedł z nami. Bulena szybko zaprowadziła nas na polanę, gdzie Mesper otworzył bramę. – Znowu cmentarz! – mruknąłem zawiedziony. – Właśnie cmentarze oraz różne świątynie – wyjaśnił Mesper – w światach bardzo ubogich w magię są jej najczęstszymi „węzłami”. Zawierają pewien duchowy „pierwiastek”... – Boga?! – znów mnie zaskoczył, choć obiecałem sobie już się niczemu nie dziwić. – Niekoniecznie. Raczej właśnie „ducha”. Mogą to być także inne niesamowite miejsca: uroczyska, stare zamki, ruiny, „nawiedzone” domy i tak dalej. Pogoda była równie ładna, z tym, że za bramą było nieco zimniej – groby pokrywał szron. Ale tu dawało się to wyjaśnić wpływem wód geotermicznych, których na Ziemi w tej okolicy nie ma. Sądzę, że z kolei na Islandii jest cieplej niż w analogicznych okolicach Wanterii. Bulena została przy bramie, mnie zaś Mesper założył kapturek i poszliśmy. Niestety cmentarz otaczał pełny wysoki mur, a obie furty, prowadzące do niego, były zamknięte na kłódki. – Co robimy? – z przedostaniem się przez taki mur mielibyśmy spore kłopoty. – Zobaczy pan – mag sięgnął do kieszeni.
24 24 Wyjął coś i przerzucił nad furtą, po czym wróciliśmy na Wanterię. Zamknął bramę, po chwili znów ją otworzył – i wyszliśmy przed furtę. Natychmiast podniósł to, co rzucił i pokazał mi. Była to bryłka tongrelu wielkości pestki śliwki. – Przyciąga magię! – przypomniało mi się. Potwierdził i poszliśmy. Układ domów z tej strony wioski był bardzo korzystny. Dwieście metrów od cmentarza stał samotny dom, do którego odchodziła od szutrowej drogi pięćdziesięciometrowa gruntowa „odnoga”, kolejnych trzysta metrów dalej stał drugi samotny dom, a o dalszych dwieście metrów zaczynała się właściwa, dość zwarta wioska. Chcąc zobaczyć, jak się ona nazywa, doszliśmy do szosy, a szosą do ostatnich domów. Zobaczyłem podświetlony drogowskaz: Magnitogorsk 16, a z drugiej strony nazwę Krupino. W paru domach nawet o tej porze paliło się światło, lecz na drogach nikogo nie spotkaliśmy. Wróciliśmy pod cmentarz, minęliśmy go i poszliśmy dalej drogą, która zaraz zamieniła się w gruntową, w przeciwnym kierunku. Nic szczególnego: łączki, ścierniska, samotne drzewa przy drodze. Wspiąłem się na pobliskie wzgórze i z jednej strony zobaczyłem jakby długą ciemną ścianę – pewnie las – a z drugiej jaśniejszy odblask na horyzoncie: światła dalekich przedmieść Magnitogorska. – Dobre miejsce – zawyrokowałem. Wróciliśmy na Wanterię, mag zamknął bramę i popłynęliśmy dalej w górę rzeki. Następna brama zaprowadziła nas na podobny cmentarz w innej wiosce. Tym razem jednak był on mniejszy, pośrodku wsi i otoczony tylko parkanem, więc mieszkańcy okolicznych domów, słysząc gwizd, obudzili się, a niektórzy nawet wyszli z domów, zmuszając nas do szybkiej rejterady. Jeśli nas zobaczyli, musieli być zdumieni naszym nagłym zniknięciem – być może staliśmy się dla nich bohaterami nowej historii o duchach. Za trzecim razem trafiliśmy przed cerkiew w miasteczku. Znowu w kilku domach zapaliły się światła, ale szybko zgasły – pewnie rzeczywiście ich mieszkańcy pomyśleli, że przejechała milicja albo karetka na sygnale. Bulena została za bramą, którą Mesper od razu zamknął, wziął mnie na smycz i poszliśmy. Po prawie godzinnym spacerze po miasteczku – nazywało się Jefimowo – i okolicach wróciliśmy, stwierdzając, że ten rejon nam nie odpowiada. Po prostu nigdzie nie było dostatecznie dużego bezpiecznego kawałka przestrzeni, żeby można było tworzyć bramę bez zwracania czyjejś uwagi. Po drodze spotkaliśmy kilka osób, ale na szczęście nikt nas nie zaczepił – myśleli pewnie, że to jakiś nocny marek wyprowadza psa. Jeden człowiek uciekł – albo przestraszył się dużego zwierzęcia, albo miał nieczyste sumienie. Na placyku przed cerkwią Mesper otworzył bramę, przebiegliśmy przez nią i natychmiast ją zamknął. Czekająca na nas Bulena już się denerwowała, trochę nakrzyczała na mnie, ale, jak to przeważnie w takich wypadkach bywa, skończyło się... całusem. Do ostatniego miejsca – na wyspie ze śluzą – nie chciało nam się już płynąć. Było to zresztą chyba za daleko od Zerkuna, poza tym zbliżała się pora, kiedy w obu światach zaczynają wstawać, no i mag był zmęczony wielokrotnym otwieraniem i zamykaniem bramy. Zdecydowanie najlepsze było pierwsze miejsce – wyspa moreteków. Na zamek dotarliśmy o świcie. Reszta naszej grupy była właśnie na śniadaniu. Przyłączyliśmy się do nich, opowiedzieliśmy o wynikach nocnych poszukiwań, po czym Mesper poszedł do siebie i pewnie położył się spać, a my odprowadziliśmy dzieci. Koło przedszkola spotkaliśmy Xondę, już bez Xeluna, ale poczekała na nas. Kiedy wyszliśmy, przedstawiliśmy jej Krystynę i Tertoka, a ona zaprosiła nas wszystkich do siebie. Pozna- liśmy jej męża, Xybura, a także najmłodszą córeczkę, niespełna trzyletnią Ximę. Xybur był jak Xura – zielony z ciemnoszarym pasem wzdłuż grzbietu, a Xima wyglądała naprawdę śmiesznie: przód miała zielony, „plecak” czarny, a tył brązowy. Ale taką pstrokatą sierść lub pióra miało wiele bantaków i szybko nauczyliśmy się na to nie zwracać uwagi. Xybur, jak znaczna część harbiszy i paru innych sprawniejszych „nowych ciekawostek”, próbował pracować przy różnych zajęciach sezonowych nie wymagających żadnych
25 25 kwalifikacji, typu pomocy przy zbieraniu warzyw czy podobnych do truskawek owoców, ale niewiele udawało mu się dorobić do zasiłku. Był mniej więcej rówieśnikiem Xondy, jego rodzina została jednak znaleziona przez ludzi w parsytiańskiej głuszy, kiedy miał sześć czy siedem lat – i znał zaledwie kilka słów. Trzeba było naprawdę wielu wysiłków najpierw magów, a potem i jego samego, żeby stał się w pełni cywilizowaną istotą. Do dziś czasem przekręcał wyrazy, mylił niektóre pojęcia, a pisał tak brzydko i z takimi błędami, że chyba tylko Xonda i może jeszcze Xura potrafiły to przeczytać. Kiedy zaczął nas za te wady przepraszać, ja, wiedząc od Xondy o ich źródłach, powiedziałem: – Nie ma za co. Jak na kogoś, kto tak późno wystartował z zupełnie zerowego punktu, osiągnął pan naprawdę wiele. Wypiliśmy herbatkę i opowiedzieliśmy o wydarzeniach, w których braliśmy udział po naszej poprzedniej wizycie. Harbiszom spodobał się zwłaszcza mój plan rozwiązania sprawy Kelii. Bardzo przejęły się też losem dzieci ze szpitala. Xonda obiecała popytać sąsiadów, zarówno ludzi, jak i bantaki, czy ktoś nie adoptowałby takiego dziecka. Potem pożegnaliśmy się i wyszliśmy, rozstając się od razu na ulicy. Tertok poszedł z Krystyną na seans hipnotyczny, a ja z Buleną do Tarfa. Widząc nas, księgarz natychmiast zamknął sklep i udaliśmy się do Serfa. Kiedy przechodziliśmy niedaleko szpitala, Bulena zaproponowała: – A może lepiej pójdę do Kogipa? Bo ja i tak niewiele z tego rozumiem. W drukarni z pewnością byłabym raczej zawadą. – Idź – zgodziłem się – Kiedy skończymy, przyjdę po ciebie. Serf był bliźniakiem Tarfa, podobnym do niego jak dwie krople wody. Gdyby nie był w ubraniu roboczym, na pewno bym ich nie rozróżnił. Jego drukarnia była całkiem sporym zakładem jak na te czasy. Przy czynnościach związanych z samym drukiem pracowali tylko ludzie, ale w pozostałych „działach” widziałem sporo bantaków. Jednym z korektorów był siedzący po kangurzemu na stołeczku przy niskim stoliku purdiel, bele papieru pod „gilotynę” podkładały dwa trewanki, ścinki zamiatała ruhatka, a gońcem był młody wilsun. Serf pokazał mi cały zakład, bez przerwy pytając, co i jak można byłoby zmienić. Kilka raczej drobnych elementów wychwyciłem i doradziłem usprawnienia, ale powiedziałem, że bez prasy mechanicznej i tak nie osiągnie większych nakładów. A droga do niej w tym świecie będzie jeszcze długa. Tłumacząc im to, w pewnym momencie wspomniałem, że u podstaw rewolucji technicznej leżą takie same urządzenia, jakie zastosowali w pojazdach agresorzy. – Ma pan na myśli silniki parowe? –upewnił się któryś z korektorów. – Tak. Czyżbyście je już znali?! – aż krzyknąłem. – Robiłem niedawno korektę książki wynalazcy Dajertasa i tam była o tym mowa. – Mamy jej egzemplarze wydawnicze – dodał Serf – Chce pan jeden? – No chyba! – zawołałem – I z autorem chętnie bym się zobaczył. – Pewnie teraz pędzi na pobojowisko oglądać te pojazdy – mruknął Serf. – Znacie go? – Nie, tylko z korespondencji autorskiej. Ale to logiczne. – A możecie podać mi jego adres? – Nie wolno mi. Ale sam do niego napiszę – obiecał Serf. – A czy to człowiek? – Nie wiem. To nas nigdy nie interesuje. Jeśli na karcie tytułowej nie ma gatunku autora, to prawie na pewno tak. Szybko przyniesiono książkę. Spojrzałem na okładkę – gatunku nie było. Tytuł brzmiał: „Nowy silnik parowy. Konstrukcja i możliwe zastosowania”. „Pewnie jakiś tutejszy Watt – pomyślałem – Bardzo ciekawe”. Podałem im swój tymczasowy adres: Wajr-dersan Mirek, Zerkun, Zamek magów, włożyłem książkę do torby, pożegnałem się i wróciłem z Tarfem. Rozstaliśmy się w tym samym miejscu, co wtedy z Buleną i też poszedłem do szpitala. Oboje z Kogipem byli na wewnętrznym dziedzińcu. Malec kuśtykał niezgrabnie na trzech