alien231

  • Dokumenty8 985
  • Odsłony462 563
  • Obserwuję285
  • Rozmiar dokumentów21.8 GB
  • Ilość pobrań381 770

Leiber Fritz - Przygody Fafryda i Szarego Kocura 02 - Przez mgły i morza

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :862.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Leiber Fritz - Przygody Fafryda i Szarego Kocura 02 - Przez mgły i morza.pdf

alien231 EBooki L LE. LEIBER FRITZ.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 147 stron)

FRITZ LEIBER PRZEZ MGŁY I MORZA Przełożył Dariusz Kopociński Wydanie I SOLARIS Olsztyn 2004

CHMURA GNIEWU

W podziemiach Świątyni Nienawiści, gdzie pięć tysięcy odzianych w łachmany wyznawców pokornie klęczało i w religijnym uniesieniu przykładało czoła do chłodnych, chropowatych kamieni - przytłumionym, lecz nieubłaganym rytmem warczały bębny i hipnotycznie mrugały czerwone światła. Trans rozbudzał w ludziach zwierzęce, barbarzyńskie instynkty. Rozlegały się ciche dudnienia, czasami jęki i pomruki. Tętno uczuć było niesłyszalne, a mimo to tłum wyznawców wytwarzał piekielne wibracje, zdolne wstrząsnąć całym miastem, całą lankmarską ziemią i całym światem Nehwonu. Od wielu miesięcy Lankmar cieszył się spokojem. Tym większa była nienawiść. Mało tego, tej nocy w samym sercu miasta odziana w czarne togi arystokracja hulała w najlepsze na zaręczynach córki suwerena z księciem Iltmaru. Dzikie tańce i swawolne zabawy podsycały nienawiść. W rozległej sali podziemnej świątyni rósł las grubych słupów, ustawionych bez dbałości o jakikolwiek porządek; wzrok gubił się w ich gąszczu. Strop był tak nisko, że wysoki człowiek mógł sobie głowę potłuc... aczkolwiek w tej chwili wszyscy się płaszczyli. Zapach zgnilizny przyprawiał o mdłości. Zgarbione plecy srodze zagniewanych wyznawców ścieliły się na podobieństwo pagórkowatej krainy; pokryte saletrą kamienne podpory przypominały szare drzewa. Arcykapłan uniósł kościsty palec. Żelazne cymbały o strunach cienkich jak pergamin zaczęły przygrywać czerwonym płomykom do wtóru z bębnami, by rozjątrzyć zawistną złość w uniesionych czcicielach, doprowadzić ją do wrzenia i wybuchu. W półmroku olbrzymiej krypty z falistego morza wygiętych ludzkich grzbietów zaczęły się unosić ledwie widoczne macki - zupełnie jakby rósł tam w siłę hufiec duchów. Macki, które w innym świecie mogłyby zostać nazwane ektoplazmą, prędko się mnożyły, gęstniały, wydłużały się i łączyły w kształt zbliżony do kłębowiska węży. Powstawało wrażenie, jakby to wścibska mgła znad rzeki Hlal zapuszczała w podziemia szarobiałe jęzory. Węże wiły się wokół słupów i snuły pod niskim stropem. Swym wilgotnym dotykiem pieściły wyznawców, którzy powołali je do istnienia. Wpływały obłokami w czeluść wąskich, spiralnych, wysłużonych schodów - miejscami niemal doszczętnie startych i zdradliwie śliskich. W mglistym, żywym tumanie jarzyły się czerwone punkty. Czas płynął, lecz bębny i cymbały wciąż bez potknięć wygrywały swą melodię. Opiekunowie piekielnego ognia obracali drewniane koła, na których czerwonym ogniem płonęły kagańce. Oczy arcykapłana pod drewnianą maską ani razu nie pobiegły w bok i ani jedna zgarbiona, skamieniała postać nie podniosła głowy. A na górze zamgloną alejką do swego domu w złodziejskiej dzielnicy śpieszyła młodziutka, zmizerowana żebraczka, ledwie skóra i kości. Wielkie lemurowe oczy błysnęły strachem w drobnej, pięknej buzi elfa, gdy dostrzegła szarobiały łeb mgły, która na podobieństwo ślimaka wysuwała się

z zakratowanego okienka przy chodniku. Od dawna czuła na sobie ramiona chłodnych nadrzecznych oparów, domyślała się więc, że ma przed sobą zgoła inne zjawisko. Próbowała ominąć ten wybryk natury, jednakże kłąb mgły z chyżością nacierającej kobry rozpełzł się od muru do muru, by zagrodzić jej drogę. Pobiegła w drugą stronę, lecz on doścignął ją i otoczył podkową przy pustej ścianie. Mogła już tylko stać z drżeniem, kiedy mgielny wąż chudł, gęstniał i zacieśniał półkole. Kiwał głową niczym jadowity gad oko w oko z ofiarą, aż nagle skoczył jej na piersi. Wtenczas przestała drżeć, wywróciła białka lemurowych oczu i, niby pusty wór, nieprzytomnie osunęła się na chodnik. Przez chwilę szarobiałe wężysko zdawało się ją obwąchiwać, ale ponieważ nie dawała znaku życia, ze złością przewróciło ją twarzą do ziemi i pognało w tym samym kierunku, w którym poruszała się nadrzeczna mgła: przez miasto ku domom arystokracji i ozłoconemu latarniami pałacowi suwerena. Obie mgły doskonale się z sobą połączyły, choć gdzieniegdzie w tej mieszaninie pojawiały się czerwone błyski. *** Przy pustym kamiennym korycie u zbiegu pięciu ulic dwóch mężczyzn siedziało skulonych obok szerokiego piecyka, w którym gorzały resztki węgla. Mieli stamtąd ledwie parę kroków do dzielnicy bogaczy, skąd dolatywały na przemian ciche echa muzyki i wybuchy śmiechu. Po dachach błądziły mdłe, tęczowe łuny. Na pierwszy rzut oka wyglądali na żebraków, wszelako ich bluzy, płaszcze i sztylpy, choć w wielu miejscach przetarte, uszyte były z porządnego materiału. I mieli pod ręką miecze w pochwach. - Mglista noc będzie - zauważył Fafryd, potężnie zbudowany rudzielec o bladej, spokojnej twarzy. - Ciągnie wilgocią od rzeki. W odpowiedzi jego mniejszy kompan wzruszył ramionami, podsycił ogień w piecyku dwiema miskami węgla drzewnego i rzekł ironicznie: - Następnym razem przepowiadaj lodowce! Najlepiej niech przyjdą aleją Bogów. - Oto cały Kocur: wzrok czujny, usta szyderczo wykrzywione, policzki przykryte szarym kapturem. Fafryd wyszczerzył zęby. Kiedy doszły go leciutkie dźwięki śpiewanej daleko pieśni, rzucił w ciemność z udawaną rozpaczą:

- Czemuż to nie siedzimy gdzieś na ciepłych poduchach? Czemu wino nie szumi nam w głowach i słodkie rączęta nie tulą nas namiętnie? Zamiast odpowiedzi Szary Kocur odpiął od pasa trzos ze szczurzej skóry, chwycił go za rzemyki i pacnął nim o dłoń. W sflaczałym woreczku nie brzęknęły monety. Dla podkreślenia wagi swoich słów podsunął druhowi pod oczy dziesięć palców. Na żadnym nie błyszczał pierścień. W ciemnościach przepływały pierwsze zwiewne opary, zwiastujące idący za nimi wał mgły. Fafryd raz jeszcze wyszczerzył zęby i odezwał się jak gdyby do niewidzialnej widowni: - Wprost wierzyć się nie chce! Trudno zliczyć, ileśmy w trakcie naszych przygód nazbierali klejnotów, ile kosztowności ze złota zwykłego i zielonego! Były nawet akredytywy pieniężne gildii handlarzy zbożem. Gdzież to się wszystko rozeszło? Akredytywy odfrunęły na skrzydłach z pergaminu? Kamienie bluznęły ogniem i uszły w niebo jak czerwone, zielone i perłowe kałamarniczki? Czemu nie jesteśmy bogaci? Kocur prychnął. - Ba, gdybyś chociaż nie trwonił dorobku na dziewki wszeteczne! Albo nie zaspokajał swych szlachetnych zachcianek, takich jak pomoc fałszywym aniołom w szturmowaniu bram piekieł. Co do mnie, to zubożyło mnie tak niańczenie ciebie. Fafryd parsknął śmiechem. - Zapominasz o własnych nieprzemyślanych kaprysach. Kto jednej nocy zwędził suwerenowi kiesę, wypróżnił mu kieszenie i zarazem oddał koronę? No kto? Nie, nie, Kocurze. Myślę, żeśmy biedni, bo... - Nagle uniósł łokieć, rozchylił nozdrza i wciągnął w płuca chłodne, wilgotne powietrze. - Dzisiaj mgła ma jakąś dziwną właściwość - orzekł. Kocur odpowiedział beztrosko: - Wyraźnie czuję zdechłe ryby, przypalony tłuszcz, końskie łajno, zzieleniałą lankmarską kiełbasę, tanie świątynne kadzidła, dziesięciofuntowe bochny chleba, zjełczały olej, podpleśniałe zboże, czarną maź w skrzyniach balsamiarzy, swąd lnianych odpadów oraz smród z baraków niewolników i z katedry pełnej niemytych przewoźników i cudzołożnic wyprawiających rytualne orgie... a ty mi mówisz o dziwnej właściwości?! - Ja czuję coś jeszcze. - Fafryd spojrzał kolejno w głąb każdej z pięciu ulic. - Chociaż może... - Urwał, niezdecydowany, i wzruszył ramionami.

*** Przez wychodzące na ulicę okienka tawerny zwanej „Gniazdem Szczurów" wlewały się chyłkiem obłoki mgły. Mieszały się osobliwie z gęstym dymem dogorywającej pochodni, niezauważone przez nikogo prócz starej nierządnicy, która otuliła się szczelniej połatanym kożuszkiem. Uwaga zebranych skupiała się przede wszystkim na osławionym zabijace Gnarlagu i niewiele mu ustępującym muskulaturą smagłym najemniku. Walczyli na ręce. Każdy z nich wpierał łokieć w blat wiekowego, dębowego stołu i miażdżył palce przeciwnika, próbując przyłożyć jego dłoń do porysowanego, wyszczerbionego i podziobanego drewna. Gnarlag, który uśmiechał się z drwiną, miał drobną przewagę. Jedno z odnóży mgły zatrzymało się nad ramieniem Gnarlaga, jakby samo było miłośnikiem tego rodzaju rozrywek i z zainteresowaniem czekało na rozstrzygnięcie pojedynku. Stara nierządnica dostrzegła w niej dziwne, czerwone kosmyki. Odbłyski pochodni, cóżby innego? Modliła się jednak, żeby w jej faworycie na nowo zawrzała krew. Koniuszek mgły dotknął naprężonego ramienia. Twarz Gnarlaga nie wyrażała już szyderstwa, ale zaciekłą nienawiść. Mięśnie przedramienia nabrzmiały do nieprawdopodobnej wielkości i zmusiły rękę do gwałtownego obrotu. Dał się słyszeć cichy trzask i jęk boleści. Najemnik miał złamany nadgarstek. Gnarlag wstał, strącił ze stołu podany mu kubek wina i odepchnął dziewczynę, która chciała go objąć. Zabrał z ławy szeroki pas z dwoma mieczami, pomaszerował do ceglanych schodów i wspiął się do drzwi. Najwyraźniej za sprawą jakichś przeciągów i zawirowań powietrza kosmyk mgły położył się na jego ramionach niczym ręka kompana. - Gnarlag był zawsze zimnym draniem - zauważył ktoś po jego wyjściu. - On się nigdy nie cieszy ze zwycięstwa. Czarnowłosy najemnik patrzył na swoją okaleczoną rękę i powściągał się od krzyku.

*** - Tedy mi powiedz, wielki filozofie, czemu nie jesteśmy diukami? - zapytał Szary Kocur, wysuwając palec z pięści zaciśniętej na kolanie. Wycelował nim w Fafryda siedzącego po drugiej stronie piecyka. - Albo cesarzami, dajmy na to. Albo półbogami. - Nie jesteśmy diukami, bo przed nikim nie bijemy czołem - odparł rezolutnie Fafryd i oparł się wygodniej o kamienne koryto. - Nawet diuk liże buty królowi, a półbogowie bogom. My nikomu schlebiać nie musimy. Chadzamy, gdzie nam się żywnie podoba. Sami sobie wybieramy przygody i decydujemy, czy pchać się w tarapaty. Lepsza wolność o chlebie i wodzie niźli pełna kiesa i żywot w poddaństwie. - Oto słowa ogara, co go ostatni pan przegnał na cztery wiatry i teraz nie wie, do kogo się łasić - odparował Kocur z jawną drwiną, na którą mogą sobie pozwolić serdeczni przyjaciele. - Spójrz na siebie, obłudniku! Sprzedawałeś się magnatom, królom i brzuchatym kupcom. Za Wewnętrznym Morzem służyłeś Mowaralowi. Ja zaś wykonywałem zlecenie bandyty Harsela. No i razem służymy Glipkeriowi, który dziś w nocy wydaje córkę za iltmarskiego księcia. - Toż to jeno wyjątki! - zaprotestował gromko Fafryd. - Ale nawet na służbie trzymamy się zasad. Nie słuchamy niegodziwych rozkazów, nie tańczymy w rytm bębnów czarodzieja, nie mieszamy się z tłuszczą i nie dajemy się zatruć jadem nienawiści. Jeśli już dobywamy miecza, to w obronie własnej. Hej, co to? Dotąd trzymał miecz demonstracyjnie wysoko, obejmując palcami pochwę tuż poniżej jelca, lecz teraz przysunął rękojeść do ucha. - Słychać ostrzeżenie! - oświadczył raptownie. - Stal cicho pobrzękuje w pochwie. Kwitując ten przesąd pobłażliwym chichotem, Kocur wysunął swą smuklejszą klingę, przyjrzał się natłuszczonej stali w świetle czerwonych węgli, znalazł kilka ciemniejszych plamek i zaczął je szorować szmatką. Ponieważ nie działo się nic szczególnego, Fafryd odłożył pochwę z mieczem i przyznał niechętnie: - Pewnikiem smok zajrzał do jaskini, gdzie głownię wykuto. Tak czy siak, mgła mi się nie podoba.

*** Płatny morderca Gisz i kurtyzana Tres patrzyli, jak mgła wędrująca po fantazyjnie czubatych dachach lankmarskich kamienic przesłania najpierw wiszący nisko złoty sierp księżyca, a potem gasi tęczową poświatę pałacu. Zapalili łuczywa, zaciągnęli niebieskie zasłony i jęli się bawić miotaniem noży, aby zaostrzyć apetyt przed bardziej intymną, lecz nie mniej dziką zabawą. Tres mogła się pochwalić pewną wprawą, lecz Gisz potrafił tak rzucić nóż, że obrócił się dwanaście lub trzynaście razy, nim wbił w deskę. Z równą biegłością rzucał między nogami, jak i do tyłu przez ramię. I to bez pomocy lustra. Ilekroć ostrze grzęzło o włos od dziewczyny, uśmiechał się z zadowoleniem. Nieraz musiała powtarzać sobie w duchu, że nie jest dużo gorszy niż przeciętny łotrzyk. Zza zasłony wcisnęło się mgielne ramię i musnęło Gisza w skroń, kiedy sposobił się do kolejnego rzutu. - We mgle jest krew, wchodzi ci do oczu! - krzyknęła Tres, patrząc nań ze zgrozą. Rzezimieszek chwycił dziewczynę za ucho i z obleśnym uśmiechem poderżnął jej gardło tuż pod kształtnym podbródkiem. Uskoczywszy przed strugą tryskającej krwi, zwinnie porwał pas z nożami i zbiegł krętymi schodami na ulicę, gdzie wtopił się we mgłę - jemu przyjazną, lecz poza tym nafaszerowaną nienawistnymi uczuciami jak towiliskie wino cukrem. Była to istna chmura gniewu. Przepełniały go cudowne wizje podobne do silnych, lecz ulotnych wrażeń, jakie zalęgły się w jego głowie, gdy został dotknięty siwobiałą mgiełką. Przed oczami tańczyły mu obrazy zasztyletowanych księżniczek i pochlastanych pokojówek. Maszerował raźnym krokiem, na skrzydłach radosnych oczekiwań, w kompanii Gnarlaga, mistrza dwóch mieczy. I choć spotkali się po raz pierwszy w życiu, od razu wiedzieli, że są braćmi uświęconymi nienawiścią, sługami błogosławionej mgły.

*** Fafryd splótł nad piecykiem swoje krzepkie dłonie i zagwizdał skoczną melodię, która niosła się z dalekiego, mrugającego światełkami pałacu. Kocur na nowo oliwił klingę Skalpela. - Zanadtoś wesół, jak na kogoś, kto boi się zaczarowanej mgły i brzęku żelaza - zauważył. - A bo mi się tu podoba - odparł barbarzyńca. - Pluję na dwory, łoża i kominki! Dopiero na ulicy człowiek wie, że żyje. Albo na szczycie góry. Czyż wino nie smakuje lepiej w wyobraźni aniżeli w kielichu? - No, ja nie wiem! - zaśmiał się kpiąco Kocur. - I czy głodujący nie zjada skórki chleba z większym apetytem niż wytrawny smakosz słowicze języki? Przeciwności losu wyostrzają zmysły i oczyszczają umysł. - Oto mowa małpy, która nie sięga banana - zadrwił Kocur. - Gdyby obok w murze otworzyły się wrota raju, wskoczyłbyś w nie bez namysłu. - Dlatego, że nigdy tam nie byłem - zripostował Fafryd. - Nie przyjemniej posłuchać muzyki z daleka, niż przepychać się wśród ucztujących na zaręczynach Innezgai, wydurniać się z nimi, przestrzegać reguł obowiązujących w ich świecie, uważać na potknięcia? - Niejeden w Lankmarze zielenieje i pęka z zazdrości, słysząc tę muzykę - rzekł ponuro Kocur. - Ja nie zielenieję, jak te szajbusy. Moja zazdrość ma inne, racjonalne podłoże. Tak czy inaczej, na twoje pytanie odpowiadam: nie! - Stokroć przyjemniej być dziś strażnikiem w służbie Glipkeria niż jego wychuchanym gościem - upierał się Fafryd. Urzeczony poetycznością swych porównań, nie zważał na słowa Kocura. - To znaczy, że mamy służyć Glipkeriowi za darmo? - zapytał ostro ten drugi. - No tak, oto gorzka pestka wolności: brak wynagrodzenia! Fafryd zaśmiał się, zreflektował i rzekł prawie ze skruchą: - Mimo to jest pewien urok w niezłomnym czuwaniu, w powinności strażnika. Nie trzymamy straży za pieniądze, ale z czystej przyjemności! Człowiek jest ślepy pod dachem, gdzie ciepło mu i wygodnie. Tutaj widzimy miasto i gwiazdy, słyszymy szmer i tupot życia. Czyhamy jak myśliwi w skalnej kryjówce, próbując złowić wzrokiem...

- Proszę, Fafryd, tylko nie strasz mnie zjawami i upiorami! - wpadł mu w słowo Kocur. - Zaraz powiesz, że ulicami włóczy się krwiożerczy potwór. Taki, któremu ślina cieknie na myśl o Innezgai i jej służkach. Który chrupnąłby na przystawkę książątko w zbrojnym przybraniu. Fafryd popatrzył na niego w zadumie i potoczył wzrokiem po zasnutych mgłą miejscach. - Kiedy będę miał pewność, nie omieszkam ci powiedzieć. *** Bracia bliźniacy Kreszmar i Skel, z zawodu zamachowcy i rabusie, próbowali wydusić pieniądze od pewnego liczykrupy w jego ruderze, kiedy dopadła ich mgła z czerwonymi pasmami. Dokończyli dzieła z chyżością ambitnych ludzi, którzy po otrzymaniu niespodziewanego zaproszenia na ucztę monarchy w pośpiechu przełykają ostatni kęs na rodzinnym przyjęciu. Kreszmar bez skrupułów roztrzaskał pałką czaszkę liczykrupy, podczas gdy Skel chował za pas mieszek złota, który udało mu się wydrzeć padającemu już bez życia staruszkowi. Miecze kołysały im się u boków, gdy szybko wychodzili na zamgloną ulicę. Maszerowali teraz w towarzystwie Gnarlaga i Gisza, w kłębach zwartej, szarej chmury, która poruszała się prawie niedostrzegalnie wraz z nadrzecznymi mgłami, a mimo to z mocą najtęższego wina rozbudzała w nich żądzę niszczenia i mordowania; tuszując wszelkie wątpliwości i obawy, przyrzekała krocie pasjonujących, owocnych rozbojów. Za czterema łotrami fałszywa mgła rzedła do wąskiego sznura, połyskującego miejscami czerwienią tętnicy, a miejscami srebrem włókna nerwowego - nigdzie nie rozerwanego, choć musiał ominąć niejeden kamienny narożnik po wyjściu ze Świątyni Nienawiści. Włókno tętniło nieprzerwanie, w miarę jak ze świątyni płynęły polecenia i pokarm do pełznącego obłoku mgły i czterech doszczętnie opętanych nienawiścią morderców, którzy wraz z nią maszerowali. Walec mgły sunął z zawziętością śnieżnego tygrysa do dzielnicy arystokracji, gdzie nad morzem blisko falochronu świecił tęczą latarni pałac Glipkeria. Trzej odziani na czarno lankmarscy gwardziści, uzbrojeni w okute blachą pałki i ciężkie strzałki z ostrymi haczykami, dostrzegli zbliżającą się do nich ścianę mgły i poruszających się w niej ludzi. Zdawało im się, że to czterej mężczyźni uwięzieni w czarodziejskim, giętkim lodzie. Ciarki im przeszły po skórze. Stali jak sparaliżowani. Mgła obmacała ich, lecz zostawiła w spokoju; uznała, że są za słabym narzędziem dla jej celów.

W kłębach mgły użądliły ich noże i miecze. Gwardziści padli bez krzyku; czarne bluzy błyszczały od wilgoci okraszonej czerwienią na bladych, zmartwiałych kończynach. Mgła zgęstniała, jakby nażarła się do syta swoimi ofiarami. Z zewnątrz czterej mordercy byli niewidoczni, choć sami wszystko doskonale widzieli. *** W świetle łun wylewających się z pałacu w najdłuższą z pięciu ulic, tę prowadzącą w głąb lądu, Kocur zauważył sunącą ku nim szarą mgłę, która wypuszczała przed siebie badawcze odrosty. - Patrz, Fafrydzie, mamy towarzystwo! - zawołał wesoło. - Mgła ciągnie od rzeki setką zakrętasów, żeby ogrzać łapy przy naszym piecyku! Fafryd zmarszczył czoło i odparł z podejrzliwością: - Cosik mi się widzi, że kryją się w niej nieproszeni goście. - Wiecznie trzęsiesz gaciami! - zganił go Kocur i dodał tajemniczym głosem: - Śmieszna myśl przyszła mi do głowy. Może to nie mgła, jeno dym z ogniska, gdzie pali się ogromny stos słomy makowej z konopną żywicą? Wiesz, jakich zaznamy niesamowitych wrażeń, jakie sny mieć będziemy? - Najpewniej koszmary - rzekł cicho Fafryd i podniósł się w kucki. - Kocurze, mam złe przeczucia! I miecz łaskocze w dotyku! Najdalej wysunięta macka toczącego się żwawo wału mgły musnęła obu przyjaciół i przylgnęła do nich z radością, jakby znalazła wreszcie dowódców wyprawy, hersztów oddziału niewolników, których pod ich wodzą nikt nie pokona. Dwaj serdeczni druhowie, niski i wysoki, zostali wystawieni na wielką pokusę. Łechtani czułą, gorzko-słodką pieśnią nienawiści, słuchali obietnic wiecznego pławienia się w krwawej zemście, trwających wieki wieków rozkoszy morderczego szału. Fafryd, który tej nocy nie kosztował wina, pijany jedynie własnymi wizjami i rozważaniem etosu strażnika, pozostał nieczuły na podszepty, których treść wydała mu się wyjątkowo mało pociągająca. Z drugiej strony Kocur, którego serce nieraz trawiła zawiść i nienawiść, przeżywał ciężkie chwile, lecz i on w końcu oparł się chytrym namowom - nawet jeśli tylko dlatego, mówiąc bez ogródek, że wolał być autorem własnego zła, niż uczyć się go od innych, choćby naukę proponował sam arcy-diabeł.

Mgła cofnęła się parę kroków, po czym z kocią szybkością, niczym odtrącona kobieta o mściwym charakterze, wydaliła ze swoich trzewi czterech łotrów i równocześnie wymierzyła mgielne odrośle w Kocura i Fafryda. Kocurowi wyszła na dobre biegła znajomość lankmarskiego półświatka, a w nim nawet początkujących morderców, co w połączeniu z intuicją i umiejętnością błyskawicznego podejmowania decyzji uratowało mu życie. Rozpoznał pas z nożami najniższego z czterech bandziorów, Gisza, najniebezpieczniejszego w tej grupie. Bez wahania wyrwał z pochwy Koci Pazur, wycelował i rzucił. W tym samym momencie Gisz, równie szybki i zwinny, cisnął jeden z noży. Wszelako Kocur, który nigdy nie lekceważył przeciwników i nie zapominał o ostrożności, w chwili rzutu przekrzywił w bok głowę, dzięki czemu nóż Gisza przeciął tylko płatek ucha i minął go ze świstem. Gisz zanadto ufał swej zręczności, nie zrobił, bowiem uniku, co przyniosło ten skutek, że zaraz potem sterczała mu z prawego oczodołu rękojeść Kociego Pazura. Czas jakiś zdawał się łypać na świat zdrowym okiem w niepomiernym zdumieniu, by w końcu runąć na bruk z twarzą wykrzywioną śmiertelnym grymasem. Kreszmar, Skel i Gnarlag ochoczo sięgnęli po broń, bynajmniej niezrażeni nagłą śmiercią, która zatopiła swe szpony w mózgu ich towarzysza. Fafryd, zwolennik strategicznego myślenia na polu walki, nie od razu dobył miecza, ale chwycił piecyk za jedną z trzech rozgrzanych nóżek, zakręcił nim nad głową i obsypał czerwonym żarem twarze napastników. To ich na chwilę zatrzymało, dzięki czemu Kocur zdążył wyszarpnąć Skalpel, a Fafryd - swój ciężki, wykuty w jaskiniach miecz. Wolałby rozstać się już z parzącym piecykiem, jednak na widok Gnarlaga, nacierającego nań z dwoma mieczami, przerzucił piecyk do drugiej ręki. Doszło do gwałtownego starcia, którego wynik chylił się to na jedną, to na drugą stronę. Trzej napastnicy, tylko przez chwilę zdezorientowani żarem i popiołem, nie doznawszy obrażeń, śmiałym krokiem przystąpili do boju. Cztery dobrze wymierzone pchnięcia omal nie dosięgły Kocura i Fafryda. Barbarzyńca zasłonił się piecykiem przed klingą trzymaną w prawej garści Gnarlaga, drugą zablokował własnym mieczem. Błyskawiczny kontratak Fafryda przyniósł śmierć mordercy. Z żelazem w szyi Gnarlag pochylił ku ziemi oba miecze i już ich nie uniósł, konając. Fafryd nie mógł dłużej wytrzymać piekielnego bólu ręki, odrzucił, więc piecyk w pierwszą lepszą stronę, gdzie mogła wyniknąć z tego jakaś korzyść. I tak zdzielił w łeb Skela, już-już zamierzającego dźgnąć sztychem Kocura, który wprawdzie uskakiwał, lecz nie dość szybko w porównaniu z atakiem bliźniaków.

Kocur pochylił się pod przelatującym mieczem Kreszmara i wraził mu Skalpel pod żebra, by tą nie najłatwiejszą drogą dotrzeć do serca. Zaraz też wyciągnął ostrze i tą samą porcją stali poczęstował chwiejącego się półprzytomnie Skela. Odskakując zwinnie z groźnie uniesioną bronią, omiótł okolicę uważnym spojrzeniem. - Wyrżnięci do nogi - zapewnił go Fafryd, który miał więcej czasu, żeby się rozejrzeć. - Paskudnie sobie poparzyłem rękę! - A ja mam rozcięte ucho - oświadczył Kocur, przytykając palce do rany. Uśmiechnął się. - Na szczęście tylko z brzegu. - Zastanowiwszy się nad uwagą Fafryda, dodał: - Dobrze ci tak, boś walczył orężem kuchcików! - Też mi coś! - odciął się Fafryd. - Gdybyś nie skąpił węgla, oślepiłbym wszystkich chmurą żaru. - I jeszcze gorzej poparzył sobie łapy - rzekł wesoło Kocur i dorzucił z radością: - Zdało mi się, że słyszę brzęk złota za pasem tego, coś go powalił piecem. Jak mu tam... Skela, właśnie, rabusia Skela. Kiedy wyciągnę Koci Pazur... Urwał, zaskoczony ohydnym odgłosem ssania, które zakończyło się głośniejszym siorbnięciem. W mdłym świetle napływającym z dzielnicy bogaczy ujrzeli nieziemski, zatrważający widok: okrwawiony sztylet kocura, dopiero co wbity w oko Gisza, unosił się na poskręcanym ramieniu szarobiałej mgły, która wcześniej dawała schronienie napastnikom, a teraz wyraźnie zgęstniała - rzekłby kto, i słusznie - posilona pożywną strawą, wzmocniona na siłach dzięki śmierci swych czterech służalców. Fafryd i Kocur zdrętwieli ze strachu przed nadprzyrodzonymi mocami - ze strachu przed samotną błyskawicą, która uderza z czarnej chmury; przed olbrzymim wężem morskim, szturmującym spod wody; przed cieniami gromadzącymi się w kniei, żeby zadusić zbłąkanego tułacza; przed czarnym powrozem dymu, który sączy się znad ogniska czarodzieja, aby zacisnąć się na gardle ofiary. Z wielu stron dobiegało dzwonienie żelaza: oto mgielne macki podnosiły cztery porzucone przez bandytów miecze i nóż Gisza, podczas gdy inne szarpały pasem zabitego złoczyńcy, aby wydobyć zeń pozostałe noże. Wyobraźnia nasuwała obraz ducha ośmiornicy z głębin Morza Wewnętrznego, który zbroi się przed decydującym starciem. Dwa sążnie nad ziemią, gdzie zbiegały się macki nieprzejrzanej mgły, dokładnie w środkowej części sinego korpusu, tworzył się czerwony dysk wielkości ludzkiej głowy, który stopniowo upodabniał się do oka. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że gdy tylko oko uzyska zdolność widzenia, dziesięć macek zacznie dźgać i chlastać swym zdobycznym orężem z bezlitosną precyzją.

Fafryd stał jak skamieniały między szybko formującym się okiem a Kocurem, który chyba wpadł na jakiś szaleńczy pomysł, zacisnął bowiem dłoń na rękojeści Skalpela, przygotował się do ataku i krzyknął do barbarzyńcy: - Podsadzisz mnie! Odgadując plan druha, Fafryd otrząsnął się z osłupienia, splótł dłonie i zgiął się w kolanach. Kocur rozpędził się, włożył nogę w prowizoryczne „strzemię" i wybił się w górę, kiedy wielkolud dźwignął się i podrzucił go z wysiłkiem i okrzykiem bólu. Z mieczem nastawionym do pchnięcia Kocur przeleciał przez czerwoną źrenicę z ektoplazmy, która natychmiast rozproszyła się w nicość. Zniknął Fafrydowi z oczu, zupełnie jakby zapadł się z kretesem w śnieżną zaspę. Zaraz po tym uzbrojone macki zaczęły bić na lewo i prawo niczym niewidomi wojownicy - na oślep, gdzie popadło. Ale ponieważ było ich dziesięć, niektóre ciosy mogły dosięgnąć Fafryda, który uchylał się i uskakiwał, aby nie oberwać. Kiedy stukał obcasami o bruk, miecze i noże we władaniu macek kąsały odrobinę celniej - i znów, niczym ślepiec kierujący się słuchem. Fafryd musiał dwoić się i troić, co wymagało od niego tym większego wysiłku, że był taki duży. Postronny świadek, jeśliby taki zapuścił się w te rejony o tej niezwykłej porze, mógłby dojść do wniosku, że to gigantyczna ośmiornica, która uczy barbarzyńcę tańczyć. Tymczasem po drugiej stronie szarobiałego potwora Kocur dostrzegł srebrno-różowe włókno. Usiłowało przed nim uciec, toteż musiał wyskoczyć wysoko, aby ciachnąć je końcem Skalpela. Stawiało klindze większy opór niż główny korpus mgły, a pękło z niezwykłym, niespodziewanie głośnym brzękiem. Mgła od razu opadła, bez porównania szybciej niż jakikolwiek przekłuty pęcherz - właściwie jak wielka purchawka przydeptana stopą olbrzyma. Macki rozwiały się, a porzucone miecze i noże szczęknęły o kamienie. Dmuchnęło tak obrzydliwym smrodem, że Fafryd i Kocur musieli zatkać rękami nos i usta. Ostrożnie wciągając w nozdrza powietrze, Kocur przekonał się, że znowu można oddychać swobodnie. - Hura! Chyba przeciąłem wąską gardziel tej bestii, drogi przyjacielu! Choć może był to przewód sercowy, główny nerw, srebrny kantar, pępowina... nieważne. - Ciekawe, dokąd prowadził. - Ani mi się śni sprawdzać - zapewnił go Kocur, z niepokojem spoglądając przez ramię w kierunku, skąd nadeszła mgła. - Jak chcesz, to się włócz po lankmarskich zaułkach, ale beze mnie. Zresztą, popatrz: wąska nić też znikła. - Aj! - krzyknął nagle Fafryd i zaczął rozcierać dłonie. - Ty cwany łobuzie! Kazałeś mi się podsadzić, choć jestem poparzony!

Kocur uśmiechnął się szeroko, przesuwając spojrzenie po wstrętnie oślizgłych kocich łbach, martwych ciałach i rozrzuconym bojowym ekwipunku. - Gdzieś tu leży Koci Pazur - mruknął. - I naprawdę słyszałem brzęk złota... - Wyczułbyś miedziaka pod językiem łotrzyka, którego dusisz! - burknął Fafryd ze złością. *** W Świątyni Nienawiści pięć tysięcy wyznawców zaczęło wstawać ociężale, ze stękaniem - każdy lżejszy o kilka łutów niż w chwili, kiedy padał na kolana. Bębniarze oparli się bezradnie na bębnach, obsługujący korby pochylili się nad zgaszonymi, czerwonymi świecami, a chudy arcykapłan posępnie zwiesił głowę i przykrył drewnianą maskę szponiastymi palcami. *** Na skrzyżowaniu ulic Kocur machnął Fafrydowi przed oczami mieszkiem odciętym od pasa zabitego Skela. - Starczy tego na prezent zaręczynowy dla słodkiej Innezgai, mój szlachetny przyjacielu? - zapytał śpiewnie. - Potem rozpalimy ogień w naszym kochanym piecyku, aby oddawać się niezrównanym rozkoszom strażniczej posługi i przeżywać rozliczne cuda... - Dawaj, cymbale! - warknął Fafryd i porwał brzęczący mieszek w swe poparzone dłonie. - Znam miejsce, gdzie wcierają w ciało lecznicze olejki. I gdzie mają igły do zszywania złodziejaszkom przytarganych uszu. A kobiety i wino są tam czyste i ostre.

CIĘŻKIE CZASY W LANKMARZE

Pewnego razu w Lankmarze, Mieście Czarnej Togi, dwa lata po tak zwanym roku czarnej śmierci rozeszły się drogi Fafryda i Szarego Kocura. Do dziś nie wiadomo, co dokładnie sprawiło, że krewki barbarzyńca rozstał się ze szczupłym, przebiegłym księciem złodziei. W owym czasie różnie na ten temat spekulowano. Jedni twierdzili, że poszło o dziewkę. Inni utrzymywali, czemu jeszcze trudniej było dać wiarę, że pokłócili się przy podziale klejnotów zagrabionych lichwiarzowi Mulszowi. Dziejopis Szryt nie wyklucza, że ich wzajemna wobec siebie oziębłość stanowiła w dużej mierze echo nieprzyjaźni, w jakiej natenczas żyli ze sobą Szylba o Twarzy Bezokiej, demoniczny mentor Kocura, i Ningobel Siedmiooki, tajemniczy i chimeryczny opiekun Fafryda. Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie, stojące w zasadniczej sprzeczności z hipotezą o klejnotach Mulsza, wiązało ich rozstanie z ciężkimi czasami, jakie nastały w Lankmarze. Przygody zdarzały się rzadko i nie należały do najciekawszych, ponadto obaj bohaterowie osiągnęli ten etap w życiu, kiedy człowiek niegrzeszący zasobnością rezygnuje z najwspanialszych wojaży i przyjemności na rzecz pewnych pożytecznych zajęć, które pozwalają osiągnąć dobrobyt lub duchową doskonałość... choć rzadko jedno i drugie naraz. Zapewne nuda, niepewność jutra, tudzież rozbieżność zdań w sprawie sposobów wywinięcia się z przykrego położenia, ostatecznie i nieodwołalnie poróżniły przyjaciół. Właśnie to założenie w pewien sposób tłumaczy, a nawet usprawiedliwia śmieszną skądinąd plotkę, jakoby druhowie pospierali się o prawidłowe wymawianie imienia „Fafryd". Otóż Kocur, z uporem godnym lepszej sprawy, obstawał przy wypowiadanym niedbale w lankmarskiej gwarze „Fafyrze", podczas gdy sam zainteresowany wolał oryginalną, twardą wymowę wszystkich spółgłosek: ponoć tylko taka nie zgrzytała mu w uszach i nie kłóciła się z jego barbarzyńską wrażliwością na ład i porządek. Człowieka znudzonego i ubogiego byle niedogodność wyprowadza z równowagi. Niewątpliwie ich przyjaźń, choć do cna nie wygasła, to znacząco ostygła. Jakkolwiek nadal mieszkali w Lankmarze, ich życiowe ścieżki zaczęły się rozchodzić. Szary Kocur znalazł zatrudnienie u niejakiego Pulga, bezwzględnego pasożyta raczkujących religii. Jako król mętnego lankmarskiego półświatka, ściągał haracz od kapłanów służących bożkom, którzy mieli ambicje zostać wielkimi bogami. Oporni musieli liczyć się z nieprzyjemnymi, zatrważającymi i odrażającymi incydentami podczas obrzędów poświęconych skąpemu bóstwu. Jeżeli kapłan uchylał się od płacenia haraczu, jego cuda okazywały się szarlataństwem, zbór i stronnicy szli w rozsypkę, a na domiar złego ktoś mógł mu w ciemnej uliczce złoić skórę i pogruchotać kości. W kompanii zabijaków Pulga i często jednej bądź dwóch pięknych tancereczek Kocur stanowił teraz swojski i złowieszczy widok na lankmarskiej alei Bogów, która łączy Bagienną Bramę z odległymi dokami i cytadelą. Nadal chodził ubrany na szaro, nadal zakryty kapturem, z

Kocim Pazurem i Skalpelem u boku. Jednakże sztylet i wąski miecz najczęściej spoczywały w pochwach. Ponieważ dawno się przekonał, że groźba jest zwykle skuteczniejsza niż samo jej wykonanie, ograniczał się do pertraktacji i pobierania należności.„Przychodzę w imieniu Pulga. Puul... ga!" - tak zwykł otwierać rozmowę. Kiedy świątobliwi mężowie odmawiali współpracy lub nazbyt ostro się targowali i należało porozbijać figurki bądź przegonić wiernych ze świątyni, kiwał palcem na osiłków, by zastosowali odpowiednie środki dyscyplinarne, sam natomiast stawał z boku, ucinał sobie żartobliwą pogawędkę z towarzyszącymi mu dziewczętami i objadał się słodyczami. W miarę upływu miesięcy przybierał na wadze, tancerki zaś stawały się coraz bardziej pokorne i dziecięco urodziwe. Fafryd złamał miecz na kolanie (i przy okazji paskudnie się skaleczył), pozdzierał z odzienia skrawki szczurzego futra i ostatnie ozdoby (nic niewarte paski ściemniałego żelaza), wyrzekł się mocnych napitków i związanych z nimi przyjemności (już od dłuższego czasu zadowalał się cienkim piwem i obywał bez kobiety) oraz został jedynym akolitą Bwadresa, jedynego kapłana oddającego cześć Garncowemu Iszkowi. Zapuścił nader długą brodę, wcale nie krótszą od włosów opadających na ramiona. Wychudł, policzki mu zapadły, pojawiły się cienie pod oczami, a głos z basowego przeszedł w tenor... choć nie w rezultacie samookaleczenia, do którego doprowadziła go rozpacz, jak rozpowiadali kłamcy, mimo iż dobrze wiedzieli, gdzie mu się to stało. Bogowie w Lankmarze (mianowicie ci z bogów i pretendentów do tytułu boga, którzy mieszkają lub, zdaniem niektórych, obozują w Niezniszczalnym Mieście, nie zaś lankmarscy bogowie, bo to zupełnie inna, wielce tajemnicza i poważna sprawa)... No, więc bogowie w Lankmarze czasem wydają się liczniejsi od ziaren piasku na Wielkiej Pustyni Wschodu. Znakomita ich większość rozpoczynała swą karierę jako ludzie, a w zasadzie męczennicy, którzy wiedli ascetyczny, wizjonerski żywot i zeszli ze świata okrutną, wstrząsającą śmiercią. Można odnieść wrażenie, że od zarania dziejów niezliczone hordy kapłanów i apostołów (a nawet samych bogów - niewielka to różnica), wędrowały przez pustynię, Tonącą Ziemią i Wielkie Słone Bagnisko, aby spotkać się przed potężną, nisko sklepioną Bagienną Bramą Lankmaru... a równocześnie, rzecz jasna, cierpieć najrozmaitsze tortury, kastracje, oślepienia, kamienowania, wbijania na pal, krzyżowania, ćwiartowania i tak dalej, zawsze z rąk zbójców ze wschodu i mingolskich pogan - stworzonych wyłącznie po to, aby pielęgnować tradycję męczeńskiej śmierci. Grono świętych cierpiętników zasiliły też czarownice i czarnoksiężnicy, walczący o nieśmiertelność dla swoich piekielnych, demonicznych bóstw czy, rzadziej, pra bogiń. Tutaj na czoło wysuwały się najczęściej dziewice więzione dziesiątki lat w lochach magów-sadystów lub gwałcone przez całe plemiona Mingoli. Sam Lankmar, a zwłaszcza wyżej wspomniana ulica jest sceną, czy raczej areną artystyczno-intelektualnych zmagań bogów po ich bardziej widowiskowych, lecz bynajmniej nie

okrutniejszych przejściach z Mingolami i rozbójnikami. Nowy bóg (reprezentowany przez swego kapłana lub kapłanów) przystępuje do zawodów w Bagiennej Bramie i powoli czy wręcz ślamazarnie posuwa się aleją Bogów: bądź to odnajmuje świątynię, bądź dzierżawi skrawek chodnika, aż dotrze do miejsca odpowiedniego dla swej rangi. Rzadko, któremu udaje się przebić w pobliże cytadeli i znaleźć sobie kąt wśród arystokracji bogów... również podlegających wymianie, choć obecnych tam od stuleci, a nawet tysiącleci (prawdziwi lankmarscy bogowie są równie zazdrośni, co tajemniczy). Całe tabuny bożków, jak można się domyślać, po odbyciu całonocnego czuwania pod bramą odchodziły w nieznane - może szukać miast, gdzie widownia jest mniej wybredna. Większość tych, co weszli do środka, wędrowała mniej więcej do połowy alei, by potem wolno, walcząc zażarcie o każdą piędź ziemi, wycofać się z powrotem pod Bagienną Bramę i na zawsze odejść z Lankmaru. Pamięć po nich prędko się zacierała. Garncowy Iszek, któremu zdecydował się służyć Fafryd, był w Lankmarze jednym z najmarniejszych, najmniej zaradnych bogów, a właściwie bożków. Wegetował tu przez trzynaście lat, w którym to czasie zdołał zaliczyć jedynie dwa place. Teraz wracał, skazany na zapomnienie. Nie należy go mylić z Iszkiem Bezbronnym, Iszkiem ze Spalonymi Nogami, Iszkiem Obdartym ze Skóry czy innymi bóstwami z licznej rzeszy jego równie widowiskowo okaleczonych imienników. Po prawdzie, swą niewielką siłę przebicia powinien złożyć na karb powszechnego mniemania, że taka śmierć jak jego (rozciąganie na ławie tortur) nie jest szczególnie spektakularna. Niejeden uczony pomylił go z Garncowym Iszkiem, świętym z zupełnie innej bajki, który na swą nieśmiertelność zapracował siedemnastoletnim pobytem w niezbyt przestronnym glinianym naczyniu. Garniec Garncowego Iszka zawierał rzekomo wodę pokoju z Sylwijskiego Zdroju, aczkolwiek nie było na nią zapotrzebowania. Gdyby ktoś szukał sztandarowego przykładu zdegradowanego boga, który nigdy do niczego nie doszedł, mógłby nie znaleźć lepszej kandydatury niż Garncowy Iszek. Z kolei Bwadres ucieleśniał sobą wszystkie cechy niewydarzonego kapłana: był zgrzybiały, niemrawy, uległy i mówił bełkotliwie. Fafryd miał powód, dla którego przystał do niego, a nie do jednego z wielu obrotniejszych, perspektywicznych duszpasterzy: widział, jak kapłan głaszcze po głowie głuchoniemego dzieciaka, mimo że nikt na niego nie patrzył (Fafryda nie zauważył). To zdarzenie, niespotykane, na co dzień w Lankmarze, zapadło głęboko w pamięć barbarzyńcy. Poza tym Bwadres okazał się przeciętnym, starym piernikiem. Dopiero kiedy Fafryd został jego akolitą, los zaczął mu sprzyjać. Po pierwsze, barbarzyńca wyglądał na imponującą podporę zboru już pierwszego dnia, gdy pojawił się w potarganym, poplamionym krwią ubraniu (poranił się przy łamaniu miecza, jak się rzekło). Za sprawą blisko siedmiu stóp wzrostu i wciąż wojowniczej postawy wybijał się jak góra wśród brzdąców, leciwych babulek i różnorodnej hołoty, która tworzyła smrodliwy i hałaśliwy tłum kapryśnych wyznawców na alei Bogów, kawałek drogi od Bagiennej Bramy. Wydawało się wielce

prawdopodobne, że jeśli Garncowy Iszek przeciągnął na swoją stronę takiej miary wyznawcę, z pewnością wykazywał się jakimiś niespodziewanymi zaletami. Ze wzbudzającego respekt wzrostu Fafryda, jego szerokich barów i zawadiackiego zachowania wynikała jedna niezaprzeczalna korzyść: mógł zabezpieczyć dla Iszka i Bwadresa całkiem sporą powierzchnię chodnika, kiedy po nocnych obrzędach wyciągał się do snu na kamieniu. Łotry i swawolnicy z czasem przestali pluć na Bwadresa i szturchać go łokciami. Mimo radykalnej zmiany obyczajów Fafryd nie stał się uległym poczciwcem - choć Garncowy Iszek był bogiem pokoju - przede wszystkim, dlatego, że barbarzyńscy przodkowie wszczepili weń poszanowanie podstawowych wartości moralnych. Jeśli ktoś dręczył Bwadresa lub zakłócał obrzędy sprawowane ku czci Iszka, wylatywał w powietrze i zaliczał twarde lądowanie, a jeśli się burzył, dostawał krótkie, ostrzegawcze lanie. Bwadres nabrał niezwykłego wigoru w rezultacie tej nieoczekiwanej odsieczy, gdy wraz ze swoim bogiem chylił się już ku przepaści zapomnienia. Zaczął jadać częściej niż dwa razy w tygodniu i czesać swą długą, rzadką brodę. Wkrótce nie zostało w nim śladu po starczej niemrawości, jedynie w głębi obwiedzionych żółtawymi krostkami oczu czaiły się jak dawniej błyski szaleńczego uporu. Głosił teraz nauki Garncowego Iszka z zacięciem i charyzmą, jakiej nie znalazł w sobie nigdy dotąd. Tymczasem Fafryd już niebawem promował kult Garncowego Iszka nie tylko wzrostem, postawą i wybitnymi osiągnięciami w fachu wykidajły. Po dwóch miesiącach wypełniania dobrowolnych ślubów milczenia, kiedy to nie odpowiadał na najprostsze pytania Bwadresa, z początku wielce zdziwionego postępowaniem swego olbrzymiego pomocnika, Fafryd wyszperał gdzieś małą, pękniętą lirę, naprawił ją i zaczął regularnie przy wszystkich obrzędach odśpiewywać wyznanie wiary i dzieje Garncowego Iszka. Żadną miarą nie rywalizował z Bwadresem, nie wtrącał się w jego litanie i nie próbował udzielać błogosławieństwa w imieniu Iszka. Wprost przeciwnie: zawsze klękał i milkł, kiedy Bwadres przeprowadzał obrzęd. Kiedy jednak kapłan medytował między rytuałami, Fafryd siadywał za nim na kamieniach, wydobywał melodyjne dźwięki z malutkiej liry i śpiewał swym, dość jak na niego cienkim, przyjemnym i romantycznie przychrypniętym głosem. A trzeba wiedzieć, że w dzieciństwie na Lodowych Pustaciach, a więc gdzieś pod biegunem w pojęciu lankmarczyków - hen za Morzem Wewnętrznym, porośniętym puszczami Państwem Ośmiu Miast i Górami Trollowych Schodów - Fafryd pobierał nauki w szkole śpiewających skaldów (tak się nazywała, choć uczono tam śpiewać wyłącznie lirycznym tenorem), mając jeszcze do wyboru szkołę ryczących skaldów, gdzie śpiewano basem. Właśnie ten powrót do wyrobionego w dzieciństwie sposobu artykułowania dźwięków, objawiający się w odpowiedziach na te nieliczne pytania, których raczył wysłuchać w swej skromności, był prawdziwym i jedynym powodem przejścia jego basu w tenor - pomimo

niestworzonych opowieści plotkarzy pamiętających Fafryda jako obdarzonego tubalnym głosem, skorego do bitki druha Szarego Kocura. W przedstawianych dziesiątki razy dziejach Garncowego Iszka systematycznie dokonywały się zmiany, wszelako tak wolno, że nawet Bwadresowi, gdyby chciał, trudno byłoby zgłaszać zastrzeżenia. Ostatecznie powstała z tego, wprawdzie stonowana pod wieloma względami, wielka saga o bohaterze z północy. Iszek za młodu nie zabijał smoków i innych potworów, co przeczyłoby jego zasadom moralnym, on się tylko z nimi bawił: pływał z lewiatanem, kąpał się z behemotem, przemierzał bezdroża podniebnych przestrzeni na grzbiecie wiwerny, gryfa i pegaza. Zarazem nie gromił w boju królów i cesarzy: po prostu wprawiał w osłupienie najwyższych dygnitarzy, gdy kroczył po sztychach zatrutych mieczy, stawał na baczność w ogniu paleniska czy stąpał po wodzie wrzącej w olbrzymich kadziach - i zarazem wygłaszał pięknym, doskonale rymowanym wierszem natchnione kazania o braterskiej miłości. Garncowy Iszek, jakiego znał Bwadres, skonał po stosunkowo krótkich męczarniach (choć nie bez kilku pożegnalnych napomnień), kiedy porozrywano mu stawy na ławie tortur. Garncowy Iszek, jakiego ukazał ludziom Fafryd (właściwie starczyło rzec „Iszek": każdy wiedział, o kogo chodzi), połamał siedem ław, nim zaczęły opuszczać go siły. Nawet, kiedy w mniemaniu, że rozstał się z życiem, popuszczono powrozów, poderwał się i chwycił za gardło głównego kata, zachowawszy w sobie dość krzepy, by udusić niegodziwca... nieważne, że mistrza zapaśników w swoim cechu. Iszek wszakże tego nie uczynił, jak zawsze wierny zasadom; poprzestał na złamaniu grubej, mosiężnej obroży kata, będącej znakiem jego profesji, i wygięciu jej w kunsztowny, niewypowiedzianie piękny symbol garnca. Dopiero wtedy wyzionął ducha i udał się do krainy wiecznej szczęśliwości, gdzie spotykają go nowe, nadzwyczajne przygody. A ponieważ zdecydowana większość bogów w Lankmarze przywędrowała z krajów Wschodu lub z południa, z podupadłych kulturowo okolic Kuarmalu, w swoich ziemskich wcieleniach byli słabeuszami: potrafili przeżyć ledwie kilka chwil na stryczku i parę godzin na palu, nie wykazywali szczególnej odporności na roztopiony ołów czy grad zębatych strzał, nie oddawali się z zamiłowaniem tworzeniu heroicznych poematów i widowiskowym zmaganiom z groźnymi potworami, nic więc dziwnego, że Garncowy Iszek, jakim przedstawiał go Fafryd, zwrócił na siebie uwagę, a wnet zaskarbił sobie przychylność i miłość zwykle chwiejnej w poglądach bogobojnej tłuszczy. Nade wszystko wizja Garncowego Iszka, który wstaje z ławą na plecach, zrywa więzy i łamie dechy, a następnie czeka pokornie z podniesionymi rękami, aż oprawcy naszykują kolejną ławę i go do niej przytwierdzą... otóż ta wizja zajęła naczelne miejsce w snach i marzeniach czeredy żebraków, tragarzy, przemęczonych kucharek oraz ich biednych dzieci i zniedołężniałych rodziców.

Na fali swej rosnącej popularności Garncowy Iszek nie tylko po raz drugi przesuwał się aleją Bogów w kierunku cytadeli, - co samo w sobie było nie lada rzadkością - ale też udawała mu się ta sztuka o wiele łatwiej niż jakiemukolwiek bożkowi w czasach nowożytnych. Praktycznie przed każdą kolejną ceremonią Bwadres i Fafryd przenosili ołtarzyk kilka kroków dalej, a to dzięki temu, że tłum wyznawców wdzierał się na tereny tymczasowo poświęcone bogom o słabszych umiejętnościach przyciągania wiernych. Zdarzało się coraz częściej, że niezmordowani, schodzący się o późnej porze wyznawcy umożliwiali im sprawowanie obrzędów do pierwszych brzasków jutrzenki. Dziesięć, czasem dwanaście nocnych ceremonii pozwalało tyleż razy przesunąć się w nowe miejsce. I nie trzeba było długo czekać, żeby zaczął się zmieniać charakter członków zboru. Pokazywali się ciekawscy z coraz cięższymi trzosami: najemnicy, kupcy, modnie ubrani złodzieje, pomniejsi dostojnicy, strojne kurtyzany, arystokraci lubiący się szwendać po dzielnicach biedoty oraz gładko ogoleni filozofowie, którzy pokpiwali z nieprzekonujących argumentów Bwadresa i absurdalnego zbioru zasad Iszka, lecz w duchu podziwiali szczery zapał staruszka tudzież jego rosłego, oddanego poezji akolitę. Wraz z zamożniejszymi przybyszami zjawiali się, oczywiście, nieprzebłagani wysłannicy Pulga i inne lisy szukające gąsek w tym stadku. Co w nader niezręcznej sytuacji stawiało Szarego Kocura. Dopóki Iszek, Bwadres i Fafryd trzymali się w odległości paru rzutów kamieniem od Bagiennej Bramy, dopóty nie było powodu do obaw. Kiedy bowiem przychodził czas zbierania datków i Fafryd zbliżał się do słuchaczy z wyciągniętymi rękami, ci dawali mu, jeśli w ogóle cokolwiek, to najwyżej pleśniejące skórki chleba, przywiędnięte warzywa, szmaty, kije, bryłki węgla drzewnego, a już najrzadziej, co wywoływało zwykle okrzyki zdziwienia, pogięte, wyszczerbione i zaśniedziałe miedziaki. Tego rodzaju drobnica nie interesowała nawet mało ambitnych wyłudzaczy haraczu, a Fafryd bez trudu radził sobie z nierozgarniętymi cherlakami, którzy chcieli się bawić w księcia złodziei w cieniu Bagiennej Bramy. Niejeden raz Szary Kocur przekonywał Fafryda, żeby nie zmieniał tego stanu rzeczy, bo dalsza wędrówka aleją Bogów może mieć przykre następstwa. Kocur z jednej strony nie skąpił dalekowzrocznych porad, ale i był nad wyraz ostrożny. Polubił - a przynajmniej święcie wierzył, że polubił - swą stałą, dochodową pracę bez mała bardziej, niż lubił samego siebie. Dobrze wiedział, że jako świeży nabytek Pulga, jest teraz pod szczególną obserwacją Wielkiego Człowieka i najmniejszy dowód przyjaźni z Fafrydem (pogłoska mówiła, że są skłóceni na dobre) może go w przyszłości słono kosztować. Tak, zatem w czasie wolnym od pracy - czyli w dzień, albowiem obrzędy religijne odbywają się w Lankmarze zwykle nocą, w blasku pochodni - spacerując aleją Bogów, niby to przypadkiem spotykał się z Fafrydem, jednakże jawnie z nim nie rozmawiał. Udawał, że załatwia tu jakieś swoje sprawy, szuka przyjemności bądź skrycie naśmiewa się z pożałowania godnego zajęcia swego dawnego kompana

(jego druga linia obrony na wypadek oskarżeń ze strony Pulga) - gdy w istocie rzeczy wygłaszał półgębkiem długie mowy, na które Fafryd odpowiadał, jeśli już, w ten sam sposób, choć bardziej przez roztargnienie niż z wyrachowania. - Słuchaj no, Fafryd - rzekł Kocur przy trzeciej tego rodzaju okazji. Jednocześnie udawał, że przygląda się młodej żebraczce o kościstych kończynach i wydętym brzuchu, jakby próbował ocenić, czy chude mięso w połączeniu z odpowiednimi ćwiczeniami nie wydobędzie z niej urzekającej, chłopczykowatej urody. - Masz tu wszystko, czego chcesz, czyli sposobność klecenia wierszydeł i wyśpiewywania jej bęcwałom, jak mi się wydaje. Radzę ci, siedź przy bramie, bo jedną jedyną rzeczą, jakiej tutaj nie ma, to pieniądze, a przecież tobie podobno nie potrzeba pieniędzy. Czyste wariactwo, ale to już nie moja sprawa. Słuchaj więc! Jeśli poleziesz z Bwadresem pod cytadelę, ba, jeśli ruszysz się stąd o pchli krok, zaczniesz zgarniać forsę, czy tego chcesz, czy nie chcesz. Za pieniądze kupicie sobie coś z Bwadresem, choćbyście nie wiem jak ciasno wiązali trzosy i zatykali uszy, żeby nie słyszeć krzyków przekupni. Towar, który sobie kupicie, nazywa się kłopoty. Fafryd odpowiedział cichym mruknięciem, odpowiednikiem wzruszenia ramionami. Przebijając wzrokiem odstające kudły krzaczastej brody, patrzył w niemalże nabożnym skupieniu na tajemniczy przedmiot, który zasłaniał długimi palcami, wykonując nimi zdecydowane, acz delikatne ruchy. - A tak przy okazji, co słychać u twojego głupiego staruszka? Ponoć zaczął się zdrowo odżywiać - ciągnął Kocur, przybliżając się nieznacznie, aby zobaczyć, czym zajmuje się Fafryd. - Wciąż uparty jak osioł, co? Wciąż chce zaciągnąć Iszka do cytadeli? Wciąż beznadziejnie tępy... ee... w interesach? - Bwadres to dobry człowiek - stwierdził cicho Fafryd. - Przez tę swoją dobroć napyta sobie biedy! - odpowiedział Kocur ze złośliwą ironią. - Słuchaj, Fafryd, nie naciskajmy na niego, by zmienił sposób myślenia. Coś mi się zdaje, że nawet Szylba i Ning nie dokonaliby wespół tej kosmicznej rewolucji. Sam wszystkiego dopilnujesz. Po prostu twórz poezję nieco niższych lotów, znajdź parę niepowodzeń w chlubnym żywocie Iszka. Pewnie sam już masz dosyć tego śmiesznego mariażu północnej obojętności z południowym samoudręczeniem. Więc zmień coś! Prawdziwy artysta pracuje w każdym tworzywie. Jeśli ci to nie odpowiada, cóż, są łatwiejsze sposoby. W gorączce ceremonii zapomnij o przestawianiu ołtarza, a nawet cofnij go trochę! Stary pryk, podniecony widokiem tłumów, nawet nie wie, gdzie się przesuwacie. Posuwajcie się rakiem. Możesz chować część datków, nim oddasz je Bwadresowi. Starczy jeden ranek, żebyś nauczył się sztuczki. Zresztą, po co cię uczyć? W tych wielkich łapskach wszystko da się ukryć. - Nie.

- Jak uważasz - rzekł Kocur tonem pozornie lekkim, lecz bynajmniej nie beznamiętnym. - Kupuj sobie kłopoty, skoro chcesz, lub śmierć, skoro musisz. Słuchaj, czym ty się tam bawisz? Hej! Nie dawaj mi tego, zwariowałeś!? Jeno sobie popatrzę. Na czarną togę! Co to ma być? Nie podnosząc wzroku, bez zbytecznych ruchów, Fafryd przekrzywił splecione dłonie, jakby chciał pokazać Kocurowi schwytanego motyla lub żuka. I rzeczywiście, na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że Fafryd starannie ukrywa rzadki, dorodny okaz żuka z pancerzem w kolorze lekko zszarzałego złota. - To z wczorajszych datków dla Iszka - wymamrotał Fafryd. - Dar od pobożnej niewiasty, która duchem oddana jest bogu. - Racja! - syknął Kocur. - Jak też połowie młodej lankmarskiej magnaterii, i to nie tylko duchem. Myślisz, że nie rozpoznam podwójnie skręconej bransolety Leszni? Dwie takie dostała, jak wieść niesie, od bliźniaczych diuków z Iltmaru. Co jej zrobiłeś, że ci ją dała? Czekaj, nic nie mów! Łatwo zgadnąć. Pewnie recytowałeś poemat! Słuchaj, sprawy zaszły dalej, niż się spodziewałem. Jeśli Pulg się dowie, że już dają wam złoto... - Urwał znacząco. - Ale cóżeś z tym zrobił? - Wygiąłem na kształt świętego garnca. - Fafryd trochę bardziej pochylił głowę, odrobinę bardziej rozchylił dłonie i ździebko bardziej je przekrzywił. - No tak, widzę... - wycedził Kocur. Ozdoba z miękkiego złota została skręcona w zadziwiająco staranny, niezwykły węzeł. - Nieźle ci wyszło. Nie mam pojęcia, Fafryd, jak to się dzieje, że z jednej strony wykazujesz tak wielkie upodobanie do krągłości, a z drugiej nie spałeś przy nich od sześciu miesięcy. Pewnie w tym względzie jedno wyklucza drugie. Na razie mi nie przerywaj, bo coś mi w głowie świta. Na czarny szkaplerz, toż to świetny pomysł! Dasz mi tę błyskotkę, a ja zaniosę ją Pulgowi. Czekaj! Wysłuchaj mnie do końca i wtedy się zastanów. Nie chodzi mi o złoto, przekupstwo czy żaden podział łupów; o coś takiego nie prosiłbym Bwadresa ani ciebie. Będzie z niej pamiątka, okaz do kolekcji. Ostatnio miałem okazję przyjrzeć się Pulgowi i odkryłem w nim dziwną słabość: lubi dostawać podarki (traktuje je zapewne jak trofea) od swoich... hm... kooperantów, jak czasem ich nazywamy. Upominki powinny być związane z przedmiotem kultu, a więc są to kielichy, kadzielnice, kości zdobione srebrnym filigranem, amulety wysadzane klejnotami i tym podobne rzeczy. Siaduje przed półką z darami i snuje marzenia. Czasem mam wrażenie, że nieświadomie staje się religijnym człowiekiem. Jeśli przyniosę mu to cacko, to na pewno, bez dwóch zdań, poczuje afekt do Iszka. Każe mi nie zdzierać skóry z Bwadresa. Kto wie, może nawet dałoby się was zwolnić od płacenia haraczu na... co najmniej trzy place. - Nie. - Twoja wola, przyjacielu. Chodź ze mną, serdeńko, kupię ci kotleta. - Tę drugą uwagę, wypowiedzianą już normalnym głosem, Kocur skierował do żebraczki, która odpowiedziała mu z pewnym ociąganiem miną wyrażającą wyćwiczony przestrach. - I nie myśl sobie, kiciu, że się

wymigasz kotletem rybnym. Wiesz, że są jeszcze inne? Rzuć mamuśce pieniążek, mała, i chodź ze mną. Buda z kotletami jest cztery place dalej. Na lektykę nie licz, ruch dobrze ci zrobi. Żegnaj, poszukiwaczu śmierci! - dodał szeptem do Fafryda. Choć Szary Kocur udawał, że nie chce już mieć z tym nic wspólnego, dokładał wszelkich starań, aby odwlec nieszczęsną noc rozrachunku. Obmyślał coraz to nowe, skomplikowane zadania dla zabijaków Pulga i ostrzegał, że ten czy tamten omen, póki co, wróży niepowodzenie w rozliczeniach z Bwadresem... albowiem Pulg, oprócz przesadnej uczuciowości, ostatnimi czasy okazywał także nadmierną wiarę w przesądy. Zapewne udałoby się wyjść obronną ręką z tej kłopotliwej sytuacji, gdyby Bwadres twardo stąpał po ziemi i w sprawach pieniężnych miał choćby tę znikomą dozę wyczucia, którą w obliczu poważnych sankcji dyscyplinarnych był w stanie wykrzesać z siebie nawet najbardziej chciwy, kochający luksusy kapłan czy najchudszy ze świątobliwych mężów niebywałych w świecie. Bwadres był wszakże uparty ponad miarę, co świadczyło, że niestety sukcesy na gruncie zawodowym mimo wszystko nie wyleczyły go ze starości. Chełpił się, że poborcom haraczu nie odda ni ćwierci zardzewiałego tyka (żelazna, najdrobniejsza moneta w Lankmarze). I - jakby jeszcze bardziej chciał się pogrążyć, jeśli w ogóle było to możliwe - nie zamierzał „trwonić" pieniędzy na wypożyczanie bogatych sprzętów i dzierżawienie dla Iszka dodatkowego miejsca w świątyni, bez czego praktycznie nie mógł się obejść żaden bóg, który tak daleko zawędrował aleją. Stanowczo zapowiedział, że każdy zarobiony tyk, brązowy agol, srebrny smerduk, złoty rylk, a nawet gluldycz, diament zatopiony w bursztynie, pójdzie na „zakup" najwspanialszej świątyni dla Iszka pod samą cytadelą - ściślej mówiąc, świątyni Niewidzialnej Wszechwiedzącej Aarty, uznawanej za jedną z najstarszych i najpotężniejszych bogiń w Lankmarze. Oczywiście, rozgłoszenie tak szumnej zapowiedzi poskutkowało kolejnym wzrostem popularności Iszka; zbór się powiększał o osobników wszelkiej maści, schodzących się, przynajmniej na początku, zwykle w poszukiwaniu wrażeń. W Lankmarze, gdzie takie rzeczy nie należały do rzadkości, zakładano się, jak daleko zajdzie Iszek aleją Bogów i w jakim czasie to zrobi, przy czym kursy ulegały nieprzewidywalnym wahaniom, ponieważ cała sprawa przechodziła ograniczoną, nastawioną tylko na zarobek wyobraźnię bukmacherów. Do snu Bwadres zwykł się zwijać w kłębek w rynsztoku przy skarbonie Iszka - początkowo będącej zwykłym workiem na czosnek, potem już mocną beczułką z przebitą pokrywą, którędy wrzucano monety. Przy nim z kolei sadowił się Fafryd. Zawsze gdy jeden spał, drugi odpoczywał i czuwał. Przyszła taka chwila, że Szary Kocur w przystępie desperacji był skłonny poderżnąć gardło Bwadresowi. Wiedział jednak, iż sprzeniewierzyłby się haniebnie zasadom obowiązującym w jego nowej profesji (zaszkodziłby interesom swego pryncypała). Gdyby na niego padł bodaj cień podejrzenia, czekałaby go sroga zemsta ze strony Pulga i innych poborców haraczu. W razie