alien231

  • Dokumenty8 928
  • Odsłony437 341
  • Obserwuję272
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań359 512

Leiber Fritz - Przygody Fafryda i Szarego Kocura 03 - Droga do skarbu

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :952.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Leiber Fritz - Przygody Fafryda i Szarego Kocura 03 - Droga do skarbu.pdf

alien231 EBooki L LE. LEIBER FRITZ.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 52 osób, 67 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 161 stron)

FRITZ LEIBER DROGA DO SKARBU Swords Against Wizardry Przełożył Dariusz Kopociński Wydanie I SOLARIS Olsztyn 2004

Książkę dedykuję Harremu Fischerowi, Odkrywcy Kuarmalu, Który napisał dziesięć tysięcy słów, Przeze mnie nie zmienionych, O tym podziemnym królestwie. Opowiadanie Grań Niebios Chciałbym zadedykować Dwóm dzielnym wspinaczom, Paulowi Andersonowi i Paulowi Turnerowi.

U WIEDŹMY W NAMIOCIE

Wiedźma nachyliła się nad piecykiem. Szary dym, szukając drogi do góry, przedzierał się przez długie kosmyki jej czarnych, potarganych włosów. Płomyki ognia oświetlały oblicze posępne, odpychające i brudne niczym wykopany z ziemi korzeń czarnej jabłoni. Przez pół wieku hartowana w dymie i żarze, skóra stała się ciemna, pomarszczona i twarda jak mingolski boczek. Z charczeniem wdychała dym i z sykiem go wydychała przez rozszerzone nozdrza i rozchylone usta - gdzie czaiły się na kształt starych pniaków trzy brązowe zęby, rosnące w nierównych odstępach przy skraju szarego języka. Pasma dymu, które zdołały uniknąć jej łakomej paszczy, wzlatywały mozolnie pod zapadły dach namiotu, rozpięty na siedmiu pałąkowatych żerdziach rozbiegających się promieniście od słupka, i składały na sędziwych skórach daninę z żywicy i sadzy. Wieść gminna głosi, że taki właśnie namiot, podgotowywany przez dziesięciolecia, a najlepiej stulecia użytkowania, wydziela wilgoć, która przyprawia o mdłości i wywołuje osobliwe, niebezpieczne wizje. Za sfalowanymi ścianami namiotu rozciągał się gąszcz ciemnych, krętych uliczek Ilikwingu - zatłoczonego i hałaśliwego miasta, najmniejszego w Państwie Ośmiu Miast. Wiał zimny wiatr. Nad światem Nehwonu, tak podobnym i niepodobnym do naszego świata, migotały przedziwne konstelacje. W namiocie, po drugiej stronie piecyka, pilnie śledzili poczynania wiedźmy dwaj mężczyźni w barbarzyńskim przyodziewku. Barczysty rudzielec przypatrywał jej się z poważną miną, lecz jego mniejszy kompan w szarym ubraniu przymrużył powieki, stłumił ziewnięcie i zmarszczył nos. - Sam już nie wiem, co tu bardziej śmierdzi: piecyk czy ta wiedźma - ozwał się półszeptem. - Pewnikiem cały namiot cuchnie, jak wszystko na tej zafajdanej ulicy. A może jej poddaniec jest skunksem? Ech, Fafrydzie, skorośmy już musieli szukać rady u czarowników, trzeba było przed wypłynięciem z Lankmaru odnaleźć Szylbę i Ningobla. - Akurat by nam pomogli - odparł wielkolud przyciszonym głosem. - Cichaj, Kocurze. Chyba zapada w trans. - Prędzej w sen - rzekł z pogardą jego towarzysz. Chrapliwy oddech wiedźmy przypominał teraz rzężenie konającego. Pod drżącymi powiekami widoczne były białe szparki. Wiatr załopotał ścianami namiotu... albo niewidzialne postacie obmacywały je i ściskały. Niski mężczyzna nie zwracał na to uwagi. - Zaczynam się zastanawiać, po co kogoś pytać o zdanie. Wszak nie wybieramy się do innego świata, jak ostatnim razem. Mamy dokument na kawałku baraniej skóry i wiemy, dokąd prowadzi droga. Sam tak powiedziałeś. - Cichaj! - warknął Fafryd i dorzucił oschle: - Przed daleką wyprawą zwyczaj każe zasięgnąć rady czarownicy lub czarnoksiężnika.

Kocur odparował z równą zapalczywością: - Mogliśmy się zwrócić do fachowca! Chociażby jednego z renomowanych członków lankmarskiej gildii czarowników. Tacy przynajmniej mają pod ręką gołe dziewczynki, na których można zawiesić oko, załzawione od ślęczenia nad hieroglifami i horoskopami. - Wiedźmy z prowincji twardo stąpają po ziemi i nie oszukują jak miejska hołota, wystrojona w czarne szpiczaste kapelusze i płaszcze z gwiazdkami - dowodził swego Fafryd. - Zresztą, stąd jest bliżej do celu naszej śnieżnej podróży, czuć już tchnienie lodowców. Ech, to twoje zamiłowanie do wielkomiejskich luksusów! Pracownię czarownika zamieniłbyś w burdel! - A pewnie! Tu czary i tam czary! - Gwałtownym ruchem wskazał wiedźmę. - Ma stąpać po ziemi, powiadasz? Ta częściej stąpa po gównie niż po ziemi! - Cichaj, bo wyjdzie z transu! - Z jakiego transu? - Kocur ponownie zlustrował czarownicę. Mocno zaciskała usta i oddychała ze świstem przez krogulczy nochal, którego okopcony czubek próbował się spotkać ze spiczastym podbródkiem. Dał się słyszeć cichutki skowyt, kojarzący się z odległym wyciem wilków lub bliskim wyciem upiorów. A może była to po prostu nowa nuta w postękiwaniu wiedźmy? Niski mężczyzna wydął wargi i potrząsnął głową, choć skrzętnie ukrywał nieznaczne drżenie rąk. - Na moje oko, wylazła z ciała - zawyrokował. - Za dużo makowej słomy jej dałeś. - Do tego właśnie służy trans. Rzecz w tym, żeby wywarem czy batem wypędzić z ciała duszę, która wspina się na tajemne, niebotyczne szczyty, skąd rozpościera się widok na ziemie przeszłości i przyszłości, a może nawet innych światów. - Chciałbym, żeby nasze góry były tylko i wyłącznie tajemne - mruknął Kocur. - Słuchaj, mogę tu siedzieć do rana, a przynajmniej wytrzymać jeszcze pięćdziesiąt śmierdzących oddechów lub dwieście uderzeń znudzonego serca, skoro taka jest twoja zachcianka. Wszelako nie przyszło ci do łba, że w tym namiocie nie jest zbyt bezpiecznie? Pomijam już duchy. Niejeden łotr w Ilikwingu z chęcią poderżnie nam gardła, a są tu pewnie i tacy, co jadą tam gdzie my. W tej skórzanej budzie wystawiamy się im jak kaczki na łowisku lub jelenie na łysej polanie. W tym momencie wiatr dmuchnął z nową siłą. Powtórzyło się ściskanie i obmacywanie namiotu, nadto szuranie, które można by tłumaczyć dotykiem rozkołysanych gałęzi albo długich paznokci nieboszczyka. Do uszu docierały ciche skowyty i powarkiwania oraz odgłos skradających się kroków. Przestrogi Kocura nabrały raptem nowego znaczenia. Przyjaciele zatrzymali spojrzenie na czarnej szczelinie wyjścia i częściowo wysunęli miecze z pochew.

Wtem ustał głośny oddech wiedźmy, a wraz z nim wszelki inny hałas. Otworzyła białe oczy, bez źrenic, nad wyraz zagadkowe w ciemnej gmatwaninie skołtunionych włosów i zmarszczek. Szary koniec języka ślizgał się po wargach niby robak. Kocur powstrzymał się od komentarza: rozcapierzone stanowczym gestem palce dłoni Fafryda ostrzej nakazywały milczenie niż jakiekolwiek „cichaj”. Głosem stłumionym, acz doskonale słyszalnym, niemalże dziewczęcym, wiedźma wyśpiewała: Siły magiczne i zagadkowe, Wiodą was na ustronie lodowe... Zagadka: oto kluczowe słowo w tej sprawie, pomyślał Kocur. Typowy bełkot czarownicy. Pewnie wie o nas jeno tyle, że ruszamy na północ. A to mogła usłyszeć od każdego pleciugi. Na północ, na północ poniosą was nogi, Gdzie śnieg bije w oczy i zawiewa drogi... Znowu to samo, skomentował w duchu Kocur. Choć mogłaby mówić o czymś przyjemniejszym. Brr... Aż zimno się robi. Zazdrośni rywale pójdą waszym śladem, Może wam się zdarzyć śmiertelny wypadek. Oczywiście. Stosowna zapowiedź niebezpieczeństwa, bez której nie obędzie się żadna przepowiednia! Po trudach i znojach, po wielu błądzeniach, Spełnią się wasze gorące pragnienia!

Szczęśliwe zakończenie, jakżeby inaczej? Święci bogowie, najgłupsza iltmarska prostytutka wywróżyłaby to z ręki... Natenczas znajdziecie... Kocur ujrzał przed oczami srebrnoszary przedmiot, który śmignął tak blisko, że wydał mu się rozmyty. Natychmiast odskoczył i wyciągnął Skalpel. Ostry niczym brzytwa grot włóczni (przebił ścianę namiotu, jakby była z papieru) zatrzymał się o cal od głowy Fafryda. Potem włócznię cofnięto. Zaraz po niej wdarł się oszczep, który Kocur trzasnął z boku mieczem. Na dworze podniosła się wrzawa. - Śmierć przybłędom! - powtarzało się jak refren. - Wyłazić, psie juchy! - Na pohybel im! Rozbiegany wzrok Kocura spoczął na wejściu do namiotu. Również Fafryd działał błyskawicznie. Wpadł na dość nietypowe rozwiązanie trudnego pod względem strategicznym problemu ludzi zamkniętych w oblężonej twierdzy, gdzie mury nie dają schronienia i zasłaniają widok na przedpola. W pierwszej kolejności przyskoczył do słupa i wyrwał go potężnym szarpnięciem. Czarownica wykazała się zdrowym rozsądkiem i też nie marnowała czasu: rzuciła się plackiem na ziemię. - Zwijamy obóz! - krzyknął Fafryd. - Kocurze, wyjdź na czoło i wskazuj mi drogę! Co powiedziawszy, dźwignął namiot i ruszył w stronę wyjścia. Nastąpiła seria głośnych trzasków, kiedy pękały jeden po drugim skruszałe ze starości rzemienie, którymi przywiązano do kołków skórzane płachty. Z przewróconego piecyka wysypały się węgle. Żywioł przetoczył się po wiedźmie. Kocur wyskoczył przed Fafryda i rozchylił ściany namiotu. Od razu musiał użyć Skalpela do sparowania miecza, którym dźgano z ciemności, lecz drugą ręką wciąż trzymał skraj płachty. Przeciwnik runął jak długi, przypuszczalnie zaskoczony faktem, że atakuje go namiot. Kocur podeptał go i zaraz potem, gdy to samo uczynił Fafryd, rozległ się odgłos łamanych żeber. Potraktowali wroga w sposób brutalny, aczkolwiek miły uszom. - Obrót w lewo, Fafryd! - wrzasnął. - Teraz trochę w prawo! Niedługo po lewej ręce będzie uliczka. Skręcimy w nią, kiedy powiem. Już! - Chwycił za brzegi płachty i wsparł przyjaciela w jego wysiłkach.

Goniły ich krzyki wściekłości i zdumienia, a wśród nich chyba jazgot wiedźmy, która pomstowała na złodziei domu. Uliczka była tak wąska, że ściany namiotu szorowały o płoty i zabudowania. Zaledwie wypatrzyli pod nogami pierwszy kawałek rozmiękłego gruntu, wbili weń słup i po takim zatarasowaniu przejścia pobiegli przed siebie. Za nimi zgiełk nagle się nasilił, kiedy pogoń znalazła się w uliczce, wszakże Fafryd i Kocur nie przemęczali się w biegu. Podejrzewali, że badanie i szturmowanie pustego namiotu zajmie napastnikom dużo czasu. Truchtem przemierzali uśpione przedmieścia w stronę swego ustronnego obozowiska. Chwytali w płuca chłodne, orzeźwiające powietrze napływające od najdogodniejszej przełęczy w Górach Trollowych Schodów - skalistego łańcucha, który oddzielał Państwo Ośmiu Miast od sąsiadującego z nim od północy płaskowyżu Lodowych Pustaci. - Kobiecina miała nam rzec coś ważnego, kiedy nam przerwali - powiedział Fafryd. - A ja miałem już dość jej rymowanek - burknął Kocur w odpowiedzi. - Wszystko się w nich wyzerowało. - Ciekawe, kim byli ci hultaje i co nimi kierowało. Chyba słyszałem głos Gnarfiego, tego piwosza, który ma awersję do niedźwiedziego mięsa. - Hołota! Zresztą, my się czasem też lubimy powygłupiać. A co nimi kierowało? O to samo pytaj kozy i barany. Dziesięciu gamoni posłuchało się jednego głupawego przywódcy. - Tak czy owak, ktoś nas nie lubi - rzekł Fafryd. - A było kiedyś inaczej?

GRAŃ NIEBIOS

Parę tygodni później, pewnego wczesnego wieczoru, szary pancerz obłoków odpływał na południe, rozbity i roztopiony pod wpływem, można by rzec, uderzeń maczanej w kwasie maczugi. Ten sam porywisty północno-wschodni wicher rozkruszył dotąd nierozerwalny wał chmur na zachodzie. Odsłonił się majestatyczny łańcuch górski, rozciągnięty z północy na południe, mający swój początek wysoko przy samym płaskowyżu Lodowych Pustaci. Był niczym długie na kilkadziesiąt staj smoczysko, które próbowało dźwignąć swój kolczasty grzbiet z lodowego leża. Fafryd znał Pustacie na wskroś. Urodzony u samych podnóży gór, za młodu nieraz się wspinał na niższe zbocza. Teraz wymieniał nazwy szczytów, stojąc obok Szarego Kocura na chrzęszczącej, oszronionej krawędzi niewielkiego wgłębienia, w którym biwakowali. Słońce chowające się za ich plecami ciągle jeszcze oświetlało zwrócone na zachód ściany wyniosłych turni, gdy wskazywał je po kolei przyjacielowi - aczkolwiek nie było to romantyczne różowe światło, ale zimny, surowy blask harmonizujący ze srogą potęgą gór. - Sięgnij wzrokiem do pierwszego od północy wielkiego wypiętrzenia - instruował Kocura. - Widzisz ten hufiec lodowych włóczników, gdzie miejscami znać szarą skałę, a miejscami błyska zieleń? Mówimy na niego Pila. Dalej, nad nią, samotny biały wierzchołek, na który nie wdrapywałby się żaden rozumny człowiek. Nazywamy go Zębem. Następna góra, jeszcze wyższa i trudniejsza do zdobycia, od południa opada bezdennym pionowym urwiskiem, a szczyt ma ostry jak igła. To Biały Kieł, tam zginął mój ojciec. Rzekłby kto, paszcza Gór Olbrzymów... A teraz przenieś się do pierwszego ośnieżonego kopca na południowym końcu łańcucha - ciągnął rosły, opatulony futrem mężczyzna, miedzianowłosy i miedzianobrody, z gołą głową mimo mroźnego powietrza, które przy ziemi było równie spokojne jak morska głębina w czasie sztormu. - Mówią na niego Przyczółek albo Przystawka. Może i nie wygląda groźnie, a jednak ludzie nocujący na jego zboczach zamarzali na śmierć lub porywały ich znienacka zabójcze lawiny. Następnie widać dużo szerszy kopiec, prawdziwą królową przy księżniczce Przystawce. Ma nieskazitelnie białą kopułę, tak wspaniałą, że mogłaby stanowić dach sali obrad wszystkich bogów, jacy kiedykolwiek byli i będą. To Wielki Hanak, którego mój ojciec jako pierwszy człowiek zdobył i poznał. U jego stóp stały namioty naszej osady. Zapewne ani śladu po niej nie zostało, zniknęły nawet doły po latrynach... Za Wielkim Hanakiem, najbliżej nas, wznosi się olbrzymi słup z płasko ściętym wierzchołkiem, rzekłbyś cokół nieba. Co z daleka wydaje się zzieleniałym śniegiem, w rzeczywistości jest jasnym jak śnieg granitem, wytartym przez wichry. To Polarny Obelisk... Na koniec - dodał Fafryd cichszym głosem, chwytając przyjaciela - popatrz sobie na te ciemne skaliste zbocza, lekko przyprószone śniegiem i przykryte śnieżną czapą między Obeliskiem i Białym Kłem. Oba szczyty przysłaniają skrzące się pięknie dolne partie góry, która jest od nich o tyle wyższa, o ile one są wyższe od płaskowyżu Pustaci. To właśnie Grań Niebios, cel naszej wyprawy. Teraz zasiania wschód księżyca.

- Owszem dość ładna, smukła i wysoka krosta na przemarzniętym obliczu Nehwonu - odparł Szary Kocur, uwalniając ramię z uścisku Fafryda. - To może jeszcze mi powiesz, kolego, czemuś za młodu nie wspiął się na Grań Niebios, żeby zabrać skarb, jenoś czekał, aż zdobędziemy konkretne namiary w dusznej, zakurzonej, patrolowanej przez skorpiony pustynnej wieży ćwierć świata stąd? Straciliśmy pól roku, żeby tu dotrzeć. - Nie wspiął się na nią mój ojciec; miałbym go prześcignąć? - odpowiedział Fafryd z niejakim wahaniem. - Poza tym, nie zachowało się w klanie żadne podanie o skarbach na szczycie góry... choć krążyło mnóstwo legend z nią związanych, przy czym każda przestrzegała przed wspinaczką. Ludzie nadali ojcu miano Mitobórcy i ze zrozumieniem wzruszali ramionami, kiedy zginął na stokach Białego Kła. Wierz mi, Kocurze, wspomnienia z tamtych czasów dawno wymazałem z pamięci. Życie nie szczędziło mi razów, nim się na nie uodporniłem. Kiedy byłem gołowąsem, klan opuścił Lodowe Pustacie, aczkolwiek twarde, chropawe skały Polarnego Obeliska były moim zwykłym placem zabaw. Kocur pokiwał głową z niedowierzaniem. W ciszy doskonale słyszeli kuce, które na uwięzi przeżuwały oszronioną trawę. Nagle rozległo się ciche, spokojne warknięcie śnieżnego kota Hrysy, zwiniętego w kłębek między maleńkim ogniskiem a kupą bagaży: prawdopodobnie jeden z kuców, pasąc się, za bardzo się zbliżył do drapieżnika. Na ciągnącej się wkoło rozległej, oblodzonej równinie nic (albo prawie nic) się nie ruszało. Kocur zatopił w sakwie dłoń w rękawiczce z szarej jagnięcej skóry, wyciągnął z przegródki maleńki zwój pergaminu i nie tyle przeczytał, co wyrecytował z pamięci: Zdobądź białą Grań Niebios, Drzewo Księżycowe, Omiń gnomy, potwory, niewidzialne bramy. Jeśli pragniesz dostatków, kluczem otwórz schowek; Serce Światła zobaczysz i worek z gwiazdami. - Wieść niesie - rzekł Fafryd w półsennej zadumie - że bogowie mieszkali i mieli kuźnie na tej górze, skąd ongiś wśród buchających płomieni i snopów iskier wystrzeliwali w niebo gwiazdy. Dlatego mówimy Grań Niebios. Ponoć najwspanialsze kamienie szlachetne, diamenty, rubiny i szmaragdy, są maleńkimi makietami gwiazd, które bogowie po zakończeniu wielkiego dzieła beztrosko rozsypali po świecie. - Nigdy mi o tym nie mówiłeś. - Kocur przypatrywał mu się spode łba. Fafryd zmrużył oczy i zmarszczył czoło w zamyśleniu.

- Zaczynam sobie przypominać rzeczy, o których mówiono mi w dzieciństwie. Kocur z nikłym uśmiechem schował pergamin do przegródki w sakwie. - Domniemywamy, że worek gwiazd może być workiem klejnotów - rzekł. - Słyszeliśmy legendę o największym nehwońskim brylancie, Sercu Światła. Na najwyższym piętrze pustynnej wieży, zamkniętej na głucho przez stulecia, wpadła nam w ręce barania skóra z paroma gryzmołami... Zaiste dość, by rozsądni ludzie mieli przemierzać odludne, zabójcze Lodowe Pustacie? Przyznaj się, stary koniu: tak bardzo się stęskniłeś za tymi nieszczęsnymi pustkowiami, że uwierzyłbyś we wszystko, byleby tutaj wrócić! Fafryd skierował wzrok na Białego Kła. - Przesłanki, które nas tu przywiodły, zwabiły na północ śmiałków z różnych stron Nehwonu. Niechybnie i oni znaleźli kawałki baraniej skóry, choć nie sposób zgadnąć, czemu akurat w tym samym czasie. - Zostawiliśmy znalazców w Ilikwingu, a niektórych nawet w Lankmarze, nim wspięliśmy się na Trollowe Schody - stwierdził Kocur z niezachwianą pewnością siebie. - Niedorajdy i słabeusze! Marzy im się zdobycz, lecz nie za cenę trudów. Fafryd pokiwał głową i wskazał palcem na ledwie dostrzegalny ślad czarnego dymu. - W twoim przekonaniu Gnarfi i Kranarch to nieudacznicy? - zapytał, kiedy w końcu Kocur dostrzegł dym. - Że nie wspomnę o innych poszukiwaczach? - Kto wie, kto wie... - zgodził się ponuro Szary Kocur. - Ale... czy na Pustaciach nie ma zwykłych podróżników? Co prawda, od spotkania z Mingolem nie zoczyliśmy tutaj ani jednej istoty podobnej do człowieka. - Można się napatoczyć na obóz Lodowych Gnomów - odrzekł Fafryd po chwili namysłu. - Ci jednak wyłażą z jaskiń głównie w środku lata, a minął już miesiąc... - Urwał i ściągnął brwi, zasępiony. - Skąd ja to wiem? - Kolejny okruch wiedzy wypłynął z czarnej studni zapomnienia? - wysunął przypuszczenie Kocur. Fafryd wzruszył ramionami z powątpiewaniem. - Dobra, weźmy dla przykładu Gnarfiego i Kranarcha - ciągnął Kocur. - Dwóch dryblasów, nie przeczę. Może trzeba było ponabijać im guzów w Ilikwingu... A może nie wszystko jeszcze stracone? - zasugerował. - Zajdziemy ich znienacka pod osłoną ciemności, krótkie lanie... Fafryd pokręcił głową. - Nie jesteśmy zbójcami, tylko wspinaczami. Kto nie poświęca wszystkich sił wspinaniu, niech się nawet nie przymierza do Grani Niebios. - Ponownie wskazał najwyższą górę. - Lepiej przyjrzyjmy się zachodnim zboczom, bo zaraz się ściemni. Widzisz podnóża?

Niższe partie, które przypominają połyskliwą spódnicę zawieszoną na śnieżnych biodrach, tych na wysokości wierzchołka Obeliska, to Biały Wodospad. Tam żaden człek nie przeżyje. A teraz głowa. Z płaskiej, pochylonej czapy spadają dwa wielkie, faliste warkocze śniegu, gdzie prawie bez przerwy schodzą ciężkie lawiny, jakby Grań rozczesywała je w dzień i w nocy. To są tak zwane Pukle. Między nimi pnie się ciemna, szeroka Drabina; nawet stąd widać trzy większe półki skalne. Najwyższa, z nich to Twarz. Patrz na ciemniejsze wypukłości, przypominają oczy i usta. Środkowa półka zwie się Grzędą, najniższa zaś, na równi z wierzchołkiem Obeliska, Legowiskiem. - Co siedzi na grzędzie i co mieszka w legowisku? - zaciekawił się Kocur. - Nie wiadomo. Nikt się nie wdrapał na Drabinę. Teraz ci powiem, jak zdobyć górę. Prosta sprawa. Najpierw wejdziemy na Polarny Obelisk; jeśli którejś górze można tutaj zaufać, to na pewno jej. Następnie czeka nas chyba najniebezpieczniejsza część wyprawy, czyli zejście w śnieżną przełęcz. Docieramy do Grani Niebios i wchodzimy na szczyt po Drabinie. - Jak pokonamy długie przestrzenie między skalnymi półkami? - spytał Kocur z niemalże dziecięcą niewinnością. - Oczywiście, jeśli mieszkańcy grzęd i legowisk przyjmą nasze przepustki i pozwolą nam spróbować. Fafryd wzruszył ramionami. - Znajdziemy jakiś sposób. Skała to skała. - Czemu nie ma śniegu na Drabinie? - Za stromo, nie utrzyma się. Kocur postanowił zwierzyć się z reszty swoich obaw: - Załóżmy, że wejdziemy na szczyt. Jak powciągamy swoje poobijane, wychudzone ciała na ten śnieżny kapelusz z rondem wygiętym wedle najnowszej mody? - Jest w nim trójkątna dziura zwana Uchem Igielnym - odpowiedział lekceważąco Fafryd. - Tak mówią ludzie. Nie przejmuj się, Kocurze, jakoś to będzie. - W to nie wątpię - zgodził się Kocur twardym głosem, w którym trudno było wychwycić nutę nieszczerości. - Cóż to dla chojraków, którzy kicają jak zające po śnieżnych mostach i bez chwytania się rękami granitu tanecznym krokiem biegają po ścianach urwiska! Przypomnij mi o zabraniu długiego noża: na pamiątkę naszej małej wycieczki wytniemy na chmurach swoje inicjały. - Jego spojrzenie przesunęło się w górę. Ciągnął już innym tonem: - Ciemna północna ściana Grani Niebios... Stroma jak cholera, to prawda, ale do samego szczytu nie ma na niej śniegu. Czemu tam nie spróbujemy szczęścia? Jak sam powiedziałeś z niezwykłą wnikliwością, skała to skala. Fafryd parsknął śmiechem pozbawionym sarkazmu. - Nie wiem, czy widzisz, Kocurze, na tle ciemnego nieba tę długą, białą wstęgę, która spada południowym stokiem ze szczytu Grani? Właśnie, a nieco bliżej mniejszą wstęgę. Widzisz, prawda? Ta druga przechodzi przez Ucho Igielne! Otóż te wstęgi nazwano Dużym i Małym Pióropuszem. To

puszysty śnieg wywiany Z wierzchołka podmuchami północno-wschodniego wiatru, który przestaje wiać raz na osiem dni. I nigdy nie przewidzisz, kiedy przyjdzie. Wichura strąci z północnej ściany najsilniejszego człeka z taką samą łatwością, z jaką ty zdmuchujesz puch dmuchawca. Drabinę chroni przed wiatrem cielsko góry. - Wicher nie wieje nigdy z innej strony? Nie szarpie Drabiny? - zapytał beznamiętnie Kocur. - Bardzo rzadko - pocieszył go Fafryd. - O, to świetnie! - odpowiedział Kocur bez cienia udawania. Już chciał wrócić do ogniska, lecz słońce ostatecznie dało nura za zachodni horyzont i mrok prędko jął ogarniać Góry Olbrzymów. Został więc, żeby podziwiać wspaniałe widowisko. Przysiągłbyś, że ktoś naciąga na turnie czarny płaszcz. Najpierw okrył się nim Biały Wodospad, potem Legowisko i Grzęda. W końcu wszystkie szczyty otuliła ciemność, nawet lśniące zimnym blaskiem wierzchołki Białego Kła i Ciosa, nawet zielonkawy daszek Polarnego Obeliska. Pozostała śnieżna czapa Grani Niebios, Kapelusz, a pod nią Twarz między srebrzystymi Puklami. Skalne półki zwane Oczami zdawały się świecić. Jeszcze chwila i wszystko znikło w mroku. Już tylko miejscami utrzymywała się blada poświata. Panowała niczym niezmącona cisza, powietrze było nieruchome. Lodowe Pustacie rozpościerały się na północ, południe i zachód aż po krańce horyzontu, w niezbadaną dal. Raptem w ciszy dziwny szept poniósł się nad martwą równiną, odgłos podobny do szumu wysokich żagli w powiewie lekkiej bryzy. Fafryd i Kocur rozejrzeli się podejrzliwie. I nic. Po drugiej stronie ogniska Hrysa poderwała się z sykiem. Wciąż nic więcej się nie działo. Aż w końcu ucichł ów tajemniczy szept niewiadomego pochodzenia. Fafryd odezwał się półgłosem: - Jest taka legenda... - Zamilkł na dłużej. Potem potrząsnął głową i dodał już swoim normalnym głosem: - Chyba mam kłopoty z pamięcią, Kocurze. Zdaje mi się, że już chwytam wspomnienie, ale mi ucieka. Zróbmy jeden obchód i chodźmy spać. ***

Za pierwszym razem Kocur obudził się tak spokojnie, że Hrysa, której grzbiet czuł przy swoich plecach od strony ogniska, nawet się nie poruszyła. Spoza Grani Niebios wychylił część swej niepełnej twarzy księżyc i osrebrzył południowy Pukiel. Doprawdy, dorodny owoc Księżycowego Drzewa. Obrysowana mdłą poświatą góra tym bardziej imponowała swą ogromną postacią. Nagle, zaraz pod wierzchem śnieżnego Kapelusza wypatrzył Kocur mrugające niebiesko światełko. Przypomniał sobie, że Aszasza - biało-niebieska gwiazda, najjaśniejsza na nehwońskim firmamencie - tej nocy miała się mijać z księżycem. Zastanawiał się, czy przedziwnym trafem jej blask nie przesącza się akurat przez Ucho Igielne, co potwierdzałoby słuszność hipotezy Fafryda. Sporo by dał, żeby się dowiedzieć, jakiż wspaniały szafir lub niebieski diament (może Serce Światła?) posłużył bogom za makietę Aszaszy. Zaspany, podśmiewał się z siebie w duchu za dziecięcą wiarę w mity - piękne, lecz wyssane z palca. Pomimo tego, skłonny uznać prawdziwość wszystkich mitologicznych opowieści, dumał, czy bogowie przypadkiem nie zostawili resztek pełno wymiarowych gwiazd na szczycie Grani Niebios. Kiedy o tym myślał, Aszasza zgasła. Kocurowi było wygodnie w kożuchu podbitym owczą wełną, spiętym na kształt wora rogowymi haczykami wzdłuż brzegów ubrania. Patrzył na górę długo, z rozmarzeniem, aż księżyc oderwał się od turni, a nad jej ośnieżonym wierzchołkiem zabłysnął niebieski klejnot i też się od niej oderwał. Teraz miał pewność, że to Aszasza. Medytował nad niespodziewanym szumem wiatru podczas bezwietrznej pogody; może był to jedynie długi jęzor zbliżającej się burzy? Jeżeli nadejdzie, z pewnością przyjdzie im się z nią mocować. Hrysa przeciągnęła się przez sen. Fafryd wymruczał coś ochryple i wtulił głowę w swój wielki płaszcz, ocieplany edredonowym puchem. Kocur przesunął spojrzenie ku błędnym płomykom dogasającego ogniska. Chciał zasnąć. Płomyki układały się w figury kobiet, potem w kobiece twarze. Chwilę później upiornie blade oblicze dziewczyny - zrazu myślał, że to pozostałość poprzedniego widoku - pojawiło się za ogniskiem i zmrużonymi oczyma spojrzało nań zza płomieni. W miarę jak się przyglądał, rysy się wyostrzały, aczkolwiek ciągle nie było śladu włosów czy reszty ciała. Twarz unosiła się w mroku niczym maska. Na swój sposób była piękna: wąski podbródek, mocno zarysowane policzki, lekko odęte purpurowe ustka, prosty nos sięgający bez wgięcia do szerokiego czoła... a także tajemnica ukryta pod przymkniętymi oczami, które wydawały przyglądać mu się uważnie. Z wyjątkiem ust i rzęs wszystko było jaspisowo zielone.

Kocur nic nie powiedział i starał się nie ruszać, albowiem twarz wydała mu się nieziemsko piękna - podobnie każdy mężczyzna pragnie rozciągnąć w nieskończoność ten moment, kiedy jego naga kochanka bezwiednie lub ze zmysłową kokieterią przybierze szczególnie wdzięczną pozę. I tak to już jest, że na posępnych Pustaciach człowiek szuka ukojenia w złudzeniach, choćby miał prawie stuprocentową pewność co do ich fałszywej natury. Wtem szeroko otworzyły się oczy - a w zasadzie puste oczodoły, jakby twarz istotnie była maską. Kocur wystraszył się, ale nie na tyle, żeby zbudzić Hrysę. W końcu oczy na powrót się zamknęły, a usta rozchyliły się w drwiącej zachęcie. Twarz zaczęła szybko znikać, jakby coś ją ścierało: najpierw znikła prawa część, potem lewa i środek, wreszcie ciemne usta i oczy. Przez chwilę Kocurowi zdawało się, że czuje delikatną woń wina, lecz i to wrażenie minęło. Zastanawiał się nad obudzeniem Fafryda i omal nie parsknął śmiechem na myśl o gniewnych wymówkach druha. Nie wiedział, czy twarz była znakiem od bogów, czy wysłannikiem czarnoksiężnika mieszkającego w zamku na szczycie Grani Niebios, czy nawet duchem góry... Tak, tylko gdzie się podziały błyszczące pukle, kapelusz i oko z gwiazdą? A może to przypadkowy wytwór jego nieprzeciętnej wyobraźni, rozjątrzonej długotrwałym brakiem kobiecego ciała i widokami cudownych, ale i diabelnie groźnych gór? Dość prędko opowiedział się za tym ostatnim wyjaśnieniem i zasnął. *** Po dwóch dniach, tą samą wieczorową porą, Fafryd i Szary Kocur stali w odległości rzutu nożem od zachodniej ściany Polarnego Obeliska, gdzie układali pryzmę z zielonkawych kamieni, jakie tu się usypały w ciągu tysiącleci. W rumowisku można było znaleźć kości kóz i owiec, często połamane. Jak przedtem, tak i teraz powietrze było nieruchome, mróz szczypał w uszy, na pustkowiach nic się nie działo, a promienie zachodzącego słońca oświetlały stoki gór. Tutaj perspektywa nadawała Obeliskowi kształty piramidy, która zwęża się pionowo w górę pozornie bez końca. Na szczęście skała sprawiała wrażenie twardej jak żelazo, a jej ściany - przynajmniej u dołu - obfitowały w nierówne występy dla rąk i nóg, przez co z daleka przypominały skórę z pęcherzykami. Na południu oko nie widziało już zasłoniętego Przyczółka i Wielkiego Hanaka. Na północy piętrzył się jak potwór Biały Kieł: żółtobiały w promieniach słońca, zdawał się sposobić do

wyszarpania ogromnej dziury w szarzejącym niebie. Uśmiercił ojca Fafryda, przypomniał sobie Kocur. Jeśli chodzi o Grań Niebios, to spoza załomów Obeliska wynurzał się jedynie ciemny fragment starganej wiatrem północnej ściany i północny kraniec zabójczego Białego Wodospadu. Reszta czaiła się w ukryciu. No, może z jednym wyjątkiem: kto zadarł głowę, prawie dokładnie nad sobą mógł zobaczyć upiorny Duży Pióropusz, stanowiący na pozór całość z Obeliskiem. Fafryd i Szary Kocur ostro pracowali, chłonąc ponętny zapach dwóch śnieżnych zajęcy, piekących się nad ogniem. Był jeszcze trzeci zając, upolowany przez Hrysę, którego pomału i z wielkim smakiem rozrywała na sztuki. Śnieżny kot budową ciała i wielkością przypominał geparda, lecz miał białą, kosmatą sierść. Kocur odkupił go od mingolskiego trapera, który wypuścił się na łowy hen na północ od Trollowych Schodów. Za ogniskiem kuce głośno zajadały się resztką ziarna - treściwym pokarmem, którego nie kosztowały od tygodnia. Fafryd owinął pochwę z Szarą Rózgą natłuszczoną jedwabną szmatą, wcisnął ją między kamienie i wyciągnął rękę do przyjaciela. - Dajesz Skalpel? - A, zatrzymam go sobie - oświadczył Kocur i dodał na usprawiedliwienie: - W porównaniu z twoim mieczem waży tyle co listek. - Tak? To jutro się przekonasz, ile listek może ważyć. - Fafryd wzruszył ramionami, po czym umieścił obok miecza hełm, skórę z dzika, zwinięty namiot, szpadel, kilof, złote bransolety zdjęte z ramion i nadgarstków, pióra, atrament, papirus, duży miedziany garnek, parę książek i zwojów. Kocur dołożył kilka pustych lub prawie pustych worków, dwa myśliwskie oszczepy, narty, luk z kołczanem pełnym strzał, słoiczki z farbą, pergaminowe karty i końskie uzdy. Podobnie jak Fafryd, wiele przedmiotów zabezpieczył przed wilgocią. A ponieważ zapachy pieczystego wyostrzały apetyt, przyjaciele w pośpiechu ułożyli dwie wierzchnie warstwy kamieni. Akurat kiedy odwracali się do ogniska, twarzą do płaskiego, gdzieniegdzie ozłoconego zachodniego horyzontu, ciszę ponownie zakłócił odgłos podobny do szumu żagli - tym razem słabszy, za to w dwóch częściach: najpierw napłynął z północy, a zaraz potem z południa. Znowu prędko zlustrowali okolicę, lecz nic szczególnego nie wpadło im w oczy oprócz - Fafryd i tym razem zobaczył ją pierwszy - czarnej nici dymu dobywającego się z lodowca między Białym Kłem a Granią Niebios. - Gnarfi i Kranarch, jeśli to rzeczywiście oni, zdecydowali się wchodzić północną ścianą - zauważył Kocur.

- Tedy czeka ich zguba - odparł Fafryd, wskazując kciukiem Pióropusz. Kocur kiwnął głową bez przekonania. - Naprawdę nie wiesz, Fafryd, skąd się biorą te dźwięki? Wszak tu mieszkałeś. Zmarszczki poorały czoło Fafryda, oczy się przymknęły. - Są legendy o wielkich ptakach... - bąknął niepewnie. - A może o rybach? Nie, na pewno nie... - W studni zapomnienia wciąż nie pali się światło? - spytał Kocur. Fafryd pokiwał głową. Przed odejściem od kamieni położył przy nich ogromną grudę soli. - No! Kuce mają co lizać, mogą pić wodę z nie całkiem zamarzniętego stawu i skubać zielsko, które tutaj rośnie. Za tydzień jeszcze tu będą. Jeśli nie wrócimy... Cóż, przynajmniej znają drogę do Ilikwingu. Hrysa uśmiechnęła się nad krwistym przysmakiem, jakby chciała powiedzieć: O mnie się nie martwcie, ja z głodu nie umrę. *** Zaledwie Kocur zapadł w głębszy sen, coś go obudziło. Tym razem było mu błogo - jak komuś, kto przypomina sobie udaną schadzkę z dziewczyną. Podobnie jak poprzednio, choć bez wstępnego podziwiania gwiazd i popatrywania w ogień, za gasnącym ogniskiem zjawiła się żywa maska - z tą samą miną i identycznymi rysami twarzy: drobne usta, grzbiet nosa w jednej linii z czołem. Aczkolwiek tej nocy, dla odmiany, oblicze miało barwę ciemnej kości słoniowej, zaś wargi, powieki i rzęsy wpadały w odcień zieleni. Kocur zdumiał się niezmiernie, bowiem zeszłej nocy bronił się przed zaśnięciem, daremnie czekając na pojawienie się nieziemskiej dziewczęcej twarzy (próbował ją nawet wywołać myślami). Czuwał do chwili, kiedy księżyc oderwał się na trzy piędzi od Grani Niebios. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że zjawa po prostu mu się przywidziała, lecz z drugiej strony czuł, że jest inaczej. W końcu zrugał się w duchu za bzdurne wyobrażenia i zmarnowanie sporej części nocy. Z nastaniem dnia ukradkiem przeczytał ostatnią z czterech zwrotek spisanych na kawałku pergaminu, który przechowywał na samym dnie sakwy: Bo kto pierwszy zdobędzie twierdzę Króla Śniegu,

Stawi czoło żywiołom, a wrogom śmierć zada, Rychło ojcem zostanie synów dwóch cór jego, Którzy w chwale żyć będą długie, długie lata. Dzień wcześniej widział w tych słowach obietnicę dla siebie (podobała mu się wzmianka o córach i ojcostwie), po rozczarowującej nocy wydały mu się jednak szyderstwem. Wszelako żywa maska powróciła i podejmowała te same kusicielskie działania... łącznie z przerażającą, acz dziwnie fascynującą sztuczką z nagłym uniesieniem powiek, pod którymi kryła się nieprzenikniona pustka. Mimo dreszczy Kocur był zauroczony, chociaż tej nocy postanowił nie dać się zwieść majakom: mrugał oczami, patrzył na boki i po cichu obracał głowę pod kapturem. A skoro maska nie znikła, bezszelestnie rozpiął górny rzemyk kożucha (Hrysa spała przy Fafrydzie), wysunął rękę, znalazł kamyk i rzucił nim w stronę maski, celując poniżej twarzy. Choć za mizernymi płomykami ogniska rumosz skalny pokrywał stwardniałą na kamień ziemię, Kocur nie usłyszał hałasu. Równie dobrze mógł wyrzucić kamień poza obszar Nehwonu. Jednocześnie zjawa uraczyła go ponętnym uśmiechem. Kocur w mgnieniu oka strząsnął z siebie kożuch i zerwał się na równe nogi, lecz maska bardzo szybko wymazała się z góry w dół i rozpłynęła w nicość. Kocur gorączkowo obszedł, a właściwie obiegł ognisko i w miejscu, gdzie nie tak dawno zdawała się wisieć, rozejrzał się uważnie. Nic nie zwróciło jego uwagi prócz ledwie wyczuwalnego zapachu wina lub spirytusu. Rozgrzebał kijem ognisko i raz jeszcze omiótł spojrzeniem najbliższą okolicę. Nikogo nie wypatrzył. Przez niego tylko Hrysa obudziła się przy Fafrydzie, najeżyła wąsy i przeszyła go chmurnym, karcącym wzrokiem. Czuł się jak idiota. Zastanawiał się, czy tych halucynacji nie wywołuje rozum walczący z pragnieniami. Raptem na coś nadepnął. Sądził, że to rzucony przezeń kamień. Podniósł słoiczek podobny do jego słoiczków z pigmentami, lecz dużo mniejszy, wielkości naparstka, do tego nie wykonany z drążonego kamienia, ale z kości słoniowej lub podobnego materiału. Kucnął nad ogniem i obejrzał ze wszystkich stron znalezisko, po czym włożył do środka mały palec i ostrożnie zanurzył go w dość gęstej substancji. Koniuszek palca zabarwił się na kolor kości słoniowej. Barwnik pachniał olejem, nie winem. Kocur długo rozmyślał. W końcu, zerknąwszy na pochrapującego Fafryda oraz Hrysę, która zamknęła oczy i opuściła wąsy, wrócił na swoje miejsce, owinął się kożuchem i zaczął czekać na sen. Ani słowem nie wspomniał Fafrydowi o przygodzie z żywą maską. Niby bał się narazić na drwiny dziecinną historyjką o twarzach z dymu, choć słuszniej byłoby powiedzieć, że kierowały

nim te same obawy co mężczyzną, który poznaje śliczną pannę i trzyma to w tajemnicy przed najbliższym przyjacielem. Może więc z tej samej przyczyny Fafryd nie zwierzył się najlepszemu druhowi z tego, co go spotkało w nocy. Otóż przyśniło mu się, że w nieprzeniknionych ciemnościach czule głaszcze twarz dziewczyny, podczas gdy ona pieściła jego ciało. Miała okrągłe czoło, oczy z cienistymi rzęsami, pucułowate policzki, hardo zadarty nosek z wklęśniętym grzbietem (dało się wyczuć tę hardość!) tudzież szerokie usta, na których jego silne, lecz delikatne dłonie odnajdywały promienny uśmiech. Zbudziwszy się, ujrzał na południowej stronie nieba błyszczącą tarczę księżyca. Poświata srebrzyła niebosiężne zbocza Obeliska, nadając skalnym występom monstrualne cienie. Zaraz też przeżył bolesne rozczarowanie, bo sen nie okazał się jawą. Choć w pierwszej chwili przysiągłby, że ktoś opuszkami palców muska jego twarz, nadto wyraźnie usłyszał czyjś chichot, który szybko ucichł. Siedział jak mumia w swym sznurowanym płaszczu i rozglądał się, zdumiony. W ognisku ledwie się tlił czerwony żar, lecz nawet silny blask księżyca nie wydobywał z mroku żadnych osobliwości. Hrysa warknęła, zdegustowana zachowaniem nocnego wiercipięty. A Fafryd przeklinał siebie w duchu za to, że wziął senną marę za istotę z krwi i kości. Przeklinał Lodowe Pustacie, gdzie próżno szukać dziewczyn, bo zjawiały się tu wyłącznie pod postacią widziadeł. Mróz zapuścił zimne ramię pod kołnierz kożucha. Fafryd wiedział, że powinien wyspać się należycie, ot, jak chociażby mądry Kocur. Wszak nazajutrz czekały ich nie lada trudy. Położył się więc i po chwili już drzemał. *** Przyjaciele ocknęli się o pierwszym brzasku, kiedy księżyc błyszczał jeszcze na zachodzie jak śniegowa kula. Po szybkim śniadaniu i przygotowaniu się do wyprawy przystanęli pod ścianą Polarnego Obeliska. Na tęgim mrozie, gotowi rzucić całe swoje męstwo na szalę zdobywania góry, zapomnieli wreszcie o dziewczynach. Fafryd miał na nogach wysoko sznurowane buty, nabijane grubymi, ostrymi hufnalami. Nosił futro z wilczej skóry, odwrócone włosem do środka, rozpięte od szyi do brzucha. Nogi miał odsłonięte i tak samo ręce po łokcie, aczkolwiek włożył krótkie rękawiczki z surowej skóry. Na plecach zamocował nieduży, owinięty futrem pakunek, do niego zaś przypiął imponujący zwój konopnej liny. Do szerokiego, skórzanego pasa przytroczył czekan w pochwie, zrównoważony po

drugiej stronie bioder nożem, małym bukłakiem z wodą i woreczkiem z żelaznymi uszatymi hakami. Kocur nosił szary kaftan z trzech warstw jedwabiu i kaptur z baraniej skóry o brzegach ściągniętych rzemykiem. Rękawice miał dłuższe od Fafryda i podszyte futrem - tak samo jak wąskie buty, obłożone dodatkowo chropowatą skórą behemota. Przytroczony do pasa sztylet Koci Pazur i bukłak z wodą równoważyły kołyszący się w pochwie Skalpel. Do owiniętego kożuchem plecaka przywiązał dziwny kij bambusowy; czarny, krótki, gruby, z jednego końca zakończony szpikulcem, z drugiego - dużym hakiem, przypominał laskę pasterza. Obaj byli mocno opaleni, muskularni i wygimnastykowani. Swą doskonałą formę wspinaczkową szlifowali na Trollowych Schodach i Lodowych Pustaciach, dzięki czemu po tygodniach wdychania rozrzedzonego powietrza mieli odrobinę pojemniejsze klatki piersiowe. Nie musieli wypatrywać najłatwiejszej drogi, albowiem Fafryd zrobił to już wczoraj, kiedy tylko zbliżyli się do Polarnego Obeliska. Kuce skubały wątłe rośliny; jeden nawet dobrał się do soli, którą oblizywał grubym językiem. Kocur rozejrzał się za Hrysą, chcąc na pożegnanie potarmosić ją po policzku, lecz śnieżny kot z postawionymi na sztorc uszami obwąchiwał ślady ludzi i zwierząt po drugiej stronie obozowiska. - Woli się żegnać po kociemu - rzekł Fafryd. - To nawet lepiej. Różane brzaski umalowały skraj nieba i lodowiec przy Białym Kle. Spoglądając w tamtą stronę, Kocur wstrzymał oddech i natężył wzrok. Fafryd przesłonił palcami zmrużone oczy. - Brązowe postacie - ozwał się w końcu Kocur. - Jeśli mnie pamięć nie myli, Gnarfi i Kranarch zawsze chodzili w brązowym skórzanym przyodziewku. Tyle że tam widać więcej osób. - Dokładnie cztery. Dwie dziwnie kudłate, pewnikiem w grubych kożuchach. Chcą przeleźć z lodowca na ścianę skalną. - Gdzie wiatr ich... - zaczął Kocur i zadarł głowę. W górę popatrzył też Fafryd. Nie było Dużego Pióropusza. - Mówiłeś, że czasem... - bąknął Kocur. - Nie zaprzątaj sobie głowy wiatrem, tymi dwoma oprychami i ich naprędce skrzykniętą obstawą! - przerwał mu Fafryd. Obejrzeli się na Polarny Obelisk. - Ten stok wydaje się trudniejszy do zdobycia niż północna ściana Grani - powiedział Kocur. Z głową odchyloną na kark przyglądał się zielonkawobiałym zboczom. - I pnie się chyba do samego nieba.

- E! - zadrwił Fafryd. - W dzieciństwie wdrapywałem się na szczyt przed śniadaniem. Wiele razy. - Uniósł rękę z zaciśniętą pięścią w skórzanej rękawicy, jakby dawał znak buławą. - W drogę! - krzyknął. Bez wahania zaczął maszerować po pełnym nierówności zboczu; można było odnieść wrażenie, że maszeruje, bo choć często chwytał się kamiennych występów, nie lgnął ciałem do skały - jak przystało na wytrawnego wspinacza. Kocur szedł w ślad za przyjacielem, dokładnie tą samą drogą, aczkolwiek musiał wydłużyć krok i niżej się pochylał. *** Mijał ranek, a oni bez przerwy się wspinali. Kocura bolały wszystkie kości, piekły go otarcia. Czuł się tak, jakby na plecach zamiast plecaka siedział jakiś grubas, a Skalpel zamienił się w małego chłopca. Już pięć razy dzwoniło mu w uszach. Tymczasem buty Fafryda stukały na wystających kamieniach i zgrzytały w dziurach z niemiłosierną miarowością mechanicznego urządzenia, która doprowadzała Kocura do szału. Pomimo tego nie spuszczał wzroku z tych butów. Raz spojrzał w dół, w przepaść widoczną między swoimi nogami, i postanowił więcej tego nie robić. Człowiek nie czuje się najprzyjemniej, kiedy widzi pod sobą siną dal, a nawet tę nieco bliższą, sinawą. Dlatego wielce się zdumiał, kiedy znienacka ukazał się przy nim i minął go w podskokach zwierzak z białą, kosmatą głową, trzymający w pysku okrwawioną zdobycz. Głośno sapiąc, Hrysa zatrzymała się obok Fafryda na maleńkiej półce skalnej. Z każdym oddechem jej kudłaty brzuch mocno się zapadał. Mogła oddychać wyłącznie przez nozdrza, w zębach bowiem ściskała śnieżne zające, upakowane jeden przy drugim, z nieruchomymi łebkami i dyndającymi nogami. Fafryd wziął je i schował do worka. - Dała dowód zręczności i wytrzymałości - rzekł odrobinę górnolotnym tonem - i wniosła swój wkład w koszty wyprawy. Jest jednym z nas. W to akurat Kocur nigdy nie wątpił. Stanowili teraz zgraną paczkę przyjaciół, wspinających się wspólnie na Polarny Obelisk. Poza tym, był winien wdzięczność Hrysie, bo dzięki niej wreszcie mógł odpocząć. Częściowo po to, aby przedłużyć chwilę wytchnienia, ostrożnie wycisnął z bukłaka garść wody i podsunął rękę kocicy, aby się napiła. Potem on sam i Fafryd ugasili pragnienie.

*** Zbliżał się schyłek letniego dnia, a przyjaciele nadal wspinali się na zachodnią ścianę srogiego Obeliska. Fafryd miał chyba niespożyte siły. Kocur po raz drugi złapał wiatr w żagle, stracił go i po raz trzeci nie mógł już go złapać. Ciało wydawało mu się obłożone ołowiem, na wskroś umęczone, jakby ból narodził się w kościach i rozchodził się po całym organizmie niczym wyrafinowana trucizna. Widoki rzeczywistych i zapamiętanych występów skalnych mieszały mu się przed oczami. Ciągłe poświęcanie uwagi temu, żeby nie chybić ani jednego uchwytu dla ręki i oparcia dla stopy, było jak wypełnianie polecenia szalonego boga nauczycieli. Raz po raz w skrytości ducha przeklinał cały ten idiotyczny wypad na Grań Niebios, drwiąc z samego siebie za naiwną wiarę w wierszyki, które ktoś spisał dla zabawy. Nie zamierzał jednak nawoływać do powrotu ani na siłę przedłużać krótkich odpoczynków. Wielce się dziwował chyżości Hrysy, która obok niego hycała z kamienia na kamień, lecz pod wieczór zauważył, że kocica utyka, a raz w miejscu, gdzie położyła łapę, dostrzegł nikły ślad krwi. Na dwie godziny przed zachodem słońca zatrzymali się wreszcie na biwak. Trafiła im się dość szeroka półka, do tego zaczął prószyć śnieg; drobne okruszki sypały się z nieba jak mąka. W przydźwiganym przez Fafryda piecyku rozpalili ogień z maleńkich, żywicznych szczapek. W jedynym rondelku, jaki mieli, wąskim i wysokim, gotowali wodę na ziołową herbatę. Trzeba było długo czekać, by woda choć trochę się podgrzała. Kocur starał się rozmieszać Kocim Pazurem dwie małe grudki miodu. Półka była głęboka na cztery kroki i miała taką długość, że mogłyby się na niej położyć rzędem trzy dorosłe osoby. Na stromiźnie Polarnego Obeliska taka przestrzeń wydawała się przynajmniej morgą. Hrysa prężyła się leniwie przy skromnym piecyku. Fafryd i Kocur, szczelnie opatuleni, również cisnęli się do ognia. Ze zmęczenia nie chciało im się rozglądać, rozmawiać ani nawet myśleć. A śnieg padał i padał - na tyle gęsty, że zasłaniał już rozciągnięty w dole przestwór Lodowych Pustaci. Po drugim łyku słodkiej herbaty Fafryd zawyrokował, że pokonali co najmniej dwie trzecie drogi na wierzchołek. Kocur nie miał pojęcia, co daje Fafrydowi tę pewność; równie dobrze można badać na oko odległość przebytą przez statek, gdy nie widać wybrzeża. Kocur wiedział jedno: znajdowali się

gdzieś pośrodku ostro nachylonej granitowej równiny - zwykle zielonkawej, teraz przyprószonej białym śniegiem. Wszelako nie czuł się na siłach mówić druhowi o swoich przypuszczeniach. Zdobył się jedynie na lakoniczną uwagę: - Za młodu wchodziłeś i schodziłeś z Obeliska przed śniadaniem? - Późno się wtedy śniadało - odburknął Fafryd. - Ani chybi, piątego dnia po południu. Po wypiciu herbaty znów zagotowali wodę. Wrzucili przy tym do rondelka posiekane kawałki sprawionego zająca. Kiedy mięso zrobiło się szare, powoli je zjedli i wypili mdły rosół. Hrysa zainteresowała się drugim, obdartym ze skóry zającem, który leżał przed jej nosem i zarazem blisko piecyka, żeby nie zamarzł. Zainteresowała się do tego stopnia, że w końcu jęła go szarpać zębami i rozgryzać. Kocur ostrożnie przebadał poduszki łap śnieżnego kota. Miejscami były cienkie jak jedwab, opuchnięte. Czasem też skaleczone, gdzie biała sierść ubrudziła się czerwoną krwią. Starając się dotykać poduszek jak najdelikatniej, Kocur wtarł w nie maść. Co pewien czas kręcił głową, aż wreszcie potrząsnął nią silniej i wyciągnął z woreczka przybory: dużą igłę, nawiniętą na szpulkę dratwę, mały rulon cienkiej, twardej skóry. Sztyletem wykroił kawałek w kształcie pękatej gruszki i uszył z niego bucik dla Hrysy. Kiedy go włożył na tylną łapę kocicy, tylko przez chwilę nic z nim nie robiła, zaraz bowiem zaczęła targać go łagodnie, zerkając z ciekawością na swego dobroczyńcę. Po namyśle Kocur z wyjątkową ostrożnością wyciął w buciku otwory na pazury, a następnie stosownie go podciągnął, żeby każdy pazur wystawał na całą długość. Na koniec ścisnął górne brzegi rzemykiem przewleczonym przez dziurki wykłute w skórze. Hrysa przestała zwracać uwagę na but. Kocur wziął się za następne, w czym dopomógł mu Fafryd: on też szył i wycinał. Kiedy Hrysa została już wyposażona we wszystkie cztery ochraniacze na łapy, kolejno je obwąchała, wstała i kilkakrotnie przespacerowała się wzdłuż krawędzi półki skalnej. Ostatecznie ułożyła się przy jeszcze ciepłym piecyku, z pyskiem na łydce Kocura. Drobniutkie ziarenka śniegu wciąż padały prosto jak po sznurku, kładły się białą warstwą na półce i miedzianych włosach Fafryda. Z myślą o nadchodzącej nocy podróżnicy nasunęli głębiej kapuzy i zasznurowali kożuchy. Mimo śnieżycy słońce jaśniało mętnym, białym blaskiem, lecz nie dawało ani trochę ciepła. Polarny Obelisk nie należał do gór hałaśliwych: nie było tu plusku wody spływającej z lodowców, chrzęstu kamieni osuwających się stokiem, zgrzytu warstw skalnych pod wpływem nierównomiernego ogrzania się lub ochłodzenia. Nic nie mąciło ciszy.

Kocura korciło, żeby opowiedzieć Fafrydowi o tym, jak pokazywała mu się w nocy zjawa w postaci żywej dziewczęcej maski, a równocześnie Fafryd rozważał, czy nie zwierzyć się kamratowi ze swojego rozkosznego snu. Aż nagle, zupełnie bez uprzedzenia, znów to się zdarzyło. Choć nie wiał najlżejszy wietrzyk, rozległ się głośny szum. W padającym śniegu wyraźnie rysował się duży, płaski, falujący kształt. Dość wolno przeleciał obok nich, w odległości dwóch rzutów oszczepem od skalnej półki. Nie było widać nic prócz przestrzeni omijanej przez płatki śniegu. Wokół powstawały zawirowania, lecz sama w żaden sposób nie zasłaniała śniegu prószącego po drugiej stronie. Jej ruchom wszakże towarzyszył nieznaczny podmuch powietrza. Niewidzialne dziwadło narzucało skojarzenie z płaszczką o wymiarach sześć na osiem łokci. Dało się też wyodrębnić coś jakby wysoką płetwę grzbietową i wydłużony, kiwający się ogon. - Wielka, niewidzialna ryba! - szepnął Kocur. Wsunął dłoń do na wpół zasznurowanego kożucha i jednym szybkim ruchem wyciągnął Skalpel. - Miałeś rację, Fafryd. Podejrzana sprawa! Kiedy obrysowana śniegiem zjawa szybowała za skalny załom od strony południowego krańca półki, wydała z siebie szyderczy, melodyjny śmiech, w którym pobrzmiewały dwa niewieście głosy: alt i sopran. - Niewidoczna ryba pozdrawia nas dziewczęcym śmiechem. Odrażające! - podsumował Fafryd, zdegustowany. Machnął toporkiem przezornie wyciągniętym z pochwy, choć uwiązanym do pasa na długim rzemyku. Przez chwilę czaili się w gotowości do obrony: zrzucili z siebie kożuchy, obnażyli broń i czekali na powrót niewidzialnego potwora. Hrysa stała między nimi z najeżoną sierścią. Szybko jednak zaczęli drżeć z zimna, toteż, chcąc nie chcąc, na powrót okutali się w ciepłe ubrania. Mimo to jeden wciąż trzymał w garści sztylet, a drugi toporek - obaj zdolni w mgnieniu oka rozerwać górne rzemyki i stanąć do boju. W krótkiej rozmowie wymienili pierwsze spostrzeżenia na temat dziwnej przygody, jaka ich spotkała, a przy okazji opowiedzieli sobie wreszcie o majakach, które nachodziły ich w nocy. Na koniec Kocur oświadczył: - Skąd wiesz, czy dziewczyny nie leciały na niewidzialnym stworze? Może leżały na grzbiecie? Pewnikiem i one są niewidzialne! Rad bym wiedzieć, co koło nas fruwa. Fafrydowi przemknęło przez głowę pewne mgliste wspomnienie. - Pamiętam - rzekł z ociąganiem - jak kiedyś w dzieciństwie obudziłem się w nocy i ojciec mówił do matki: „.. .podobne do wielkich, grubych, łopoczących żagli. Ale najgorsze są te, których nie widać”. Nic więcej nie powiedzieli, bo chyba zauważyli, żem się obudził.