alien231

  • Dokumenty8 985
  • Odsłony462 563
  • Obserwuję285
  • Rozmiar dokumentów21.8 GB
  • Ilość pobrań381 770

Leiber Fritz - Przygody Fafryda i Szarego Kocura 04 - Oblężenie Lankmaru

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Leiber Fritz - Przygody Fafryda i Szarego Kocura 04 - Oblężenie Lankmaru.pdf

alien231 EBooki L LE. LEIBER FRITZ.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 216 stron)

FRITZ LEIBER OBLĘŻENIE LANKMARU Swords of Lankhmar Przełożył Dariusz Kopociński Wydanie I SOLARIS Olsztyn 2005

- Oho, już na nas czekają - stwierdził niewysoki mężczyzna. Nie zwalniając kroku, maszerował w stronę olbrzymich, starożytnych murów, prosto ku otwartej bramie. Mimochodem musnął palcami rękojeść długiego, smukłego miecza. - Wszak jesteśmy tak daleko, że strzała nie doniesie... - zaczął jego rosły towarzysz. - Aha, wszystko jasne. Pomarańczowa opaska na łbie Baszabeka. Wyróżnia się jak dziwka w świątyni. A gdzie jest Baszabek, tam są jego zbiry. Że też nie oddałeś złodziejskiej gildii należnej części łupów. - Ba, żeby o zwykłe należności tu się rozchodziło! Nie mówiłem ci tego, ale rozstałem się z nimi po ostatniej robocie, kiedym wykradł osiem brylantów ze Świątyni Pająka. Wielkolud cmoknął z dezaprobatą. - Nieraz się zastanawiam, czemu się zadaję z tak zdradzieckim łotrzykiem. Niższy mężczyzna wzruszył ramionami. - Trochę się spieszyłem. Bóg-pająk mnie ścigał. - A tak, wspominałeś, że wyssał krew z twojego wspólnika, który stał na czatach. Ale teraz masz brylanty, możesz oddać długi. - Moja sakwa pęka w szwach tak samo jak twoja - zakpił ów mniejszy. - I tak samo jak bukłak na wino rano po libacji. No chyba, że coś przede mną ukrywasz, o co cię od dawna podejrzewałem. Nawiasem mówiąc, czy tamten spaślak, co stoi między dwoma byczkami, nie przypomina ci właściciela „Srebrnego Węgorza”? Osiłek wytężył wzrok i, zdegustowany, potwierdził skinieniem głowy. - Żeby tak się pieklić o rachunek za gorzałę. - Zwłaszcza, że był długi ledwie na trzy łokcie - zgodził się jego mniejszy kompan. - Chociaż, po prawdzie, w czasie ostatniej awantury w tawernie roztrzaskałeś i podpaliłeś dwie beki okowity. - Kiedy cię osaczy dziesięciu hultajów, nie ma rady, chwytasz się wszystkich sposobów - obruszył się osiłek. - Czasem dość niezwykłych, tu się z tobą zgadzam. - Raz jeszcze przyjrzał się uważniej gromadzie ludzi zebranych na placu za bramą. - Widzę Rywisa Rytbiego, płatnerza... i chyba wszystkich, u których dwóch takich jak my mogłoby mieć w Lankmarze niespłacone długi. Każdy ze swoim rębajłą, żeby jednym... - Jakby od niechcenia, poluzował w pochwie swój nieco przyduży miecz, z kształtu podobny do rapiera, lecz ciężki jak katowski oręż. - Czyś ty uregulował, chociaż jeden rachunek przed wyjazdem z Lankmaru? Ja byłem spłukany do cna, więc o mnie nie mówmy, ale tyś w służbie złodziejskiej gildii niezłą kasę trzepał. - Zapłaciłem, co do joty krawcowi! - odparł porywczo niewysoki mężczyzna. - Zręczny Paluszek połatał mi płaszcz i uszył nowy kaftan z szarego jedwabiu. - Zmarszczył czoło. - Nie tylko jemu płaciłem, to wiem na pewno, tylko, że teraz trudno mi sobie wszystkich przypomnieć. A tak

przy okazji, czy to długonogie dziewczę, na pół schowane za gogusiem w czarnym ubraniu, nie wykłócało się kiedyś z tobą? Jej ruda czupryna wybija się jak... jak... kawałek piekła. A te trzy lalunie, widzisz je? Czają się, jak i tamta, za plecami uzbrojonych sutenerów. Czy nie miałeś z nimi jakowychś zatargów, gdy wyjeżdżaliśmy? - Nie wiem, co masz na myśli, mówiąc o zatargach. Wyrwałem je z rąk opiekunów, którzy się nad nimi skandalicznie znęcali. Łoiłem im skórę, a one się śmiały. Traktowałem je potem jak księżniczki. - O tak, nie przeczę. Za co oskubały cię z gotówki i szlachetnych kamieni. To przez nie tak się spłukałeś. Niestety, jedną sprawę pokpiłeś. Miałeś się nimi opiekować, a ty, co? Są wściekłe, i słusznie, bo musiały wrócić do swoich dawnych opiekunów. - Zrobiłbyś ze mnie stręczyciela?! A skoro mowa o kobietach, to widzę w tłumie kilka twoich dziewczynek! Zapomniałeś, że masz im zapłacić? - Nie w tym rzecz. Pożyczyły mi trochę pieniędzy, których nie oddałem. Ho, ho! Ani chybi, komitet powitalny zebrał się w wielkiej sile! - A nie mówiłem, żebyśmy weszli do miasta Wielką Bramą, schowani w tłumie? - zrzędził osiłek. - Gdybym cię nie posłuchał, nic byłoby nas tu, pod tą czarcią Skrajną Bramą. - Zrozum jedno: pod Wielką Bramą nie odróżnilibyśmy przyjaciela od wroga. Tutaj przynajmniej wiemy, że wszyscy są przeciwko nam. Może z wyjątkiem strażników miejskich, ale i po nich spodziewam się najgorszego. Dostali w łapę i przymkną oczy na śmierć dwóch przybłędów. Jeśli pierwsi nam nie dołożą. - Skąd pewność, że wszyscy nas chcą ukatrupić? - zastanawiał się osiłek. - Przecież po wyśmienitych przygodach gdzieś na krańcu świata moglibyśmy teraz wracać obładowani skarbami. Prawdopodobnie trzech czy czterech po prostu nas nie lubi, tu zgoda, ale... - Z daleka widać, że nie prowadzimy karawany spoconych tragarzy i objuczonych mułów - dowodził roztropnie niewysoki. - Tak czy siak, przypuszczają, że gdy nas zabiją, odbiorą swoją należność, a resztę podzielą. To normalna kolej rzeczy w cywilizowanych krajach. - Ta twoja cywilizacja! - burknął drągal. - Czasem zachodzę w głowę... - ...czemuś przelazł na południe przez Góry Trollowych Schodów, czemu przyciąłeś brodę i szukałeś dziewczyn, którym włosy nie rosną na piersiach - wpadł mu w słowo kompan. - Proszę, proszę, nasi wierzyciele i zażarci wrogowie oprócz mieczy i pałek mają też przy sobie ciemne peleryny. - Mówisz o czarodziejach? Niski podróżnik wyciągnął z sakwy zwój złotego drutu.

- Jeżeli tych dwóch siwobrodych w oknie na pięterku to nie czarodzieje, czemu się gapią, jakby chcieli nas zjeść? Poza tym, jeden ma na ubraniu astrologiczne symbole, a drugi błyska różdżką. Byli już na tyle blisko Skrajnej Bramy, że bystre oko mogło rozeznać się w szczegółach. Strażnicy w zbroi stali wsparci na swoich halabardach. Na twarzach mężczyzn zebranych na placyku nie malowała się złość, tylko ponure wyczekiwanie, dziewczyny natomiast uśmiechały się wesołym, jadowitym uśmiechem. - Tedy ich orężem są uroki i zaklęcia - rzekł osiłek z nie smakiem. - A jeśli tego mało, uciekną się do pałek i rzeźniczych noży. - Pokręcił głową. - O co ten cały ambaras? O garść monet? Lankmarczycy są największymi niewdzięcznikami na świecie. Nie widzą, że nadajemy temu miastu charakter, że dostarczamy rozrywek? Jego towarzysz wzruszył ramionami. - Oj, zapewnią nam oni rozrywkę. Na swój sposób odegrają rolę dobrych gospodarzy. - Koniec złotego drutu zręcznie wiązał w pętlę. - Zwolnił nieco kroku. - Oczywiście - zauważył - nikt nam nie każe wracać do Lankmaru. - Bzdury opowiadasz! - fuknął siłacz. - Chcesz wyjść na tchórza? Zresztą, wszędzie już byliśmy. - Na pewno w świecie czekają na nas jeszcze jakieś przygody - zaoponował bez przekonania niewysoki. - Chociażby maleńkie przygódki, zdatne dla strachajłów. - Może i tak, ale duże czy małe, wszystkie lubią mieć swój początek w Lankmarze. Co ty robisz z tym drutem? Niewielkiej postury podróżnik tymczasem zacisnął pętlę wokół głowicy miecza, a luźny koniec, giętki jak bicz, rzucił i wlókł za sobą. - Uziemiłem klingę. Każde śmiercionośne zaklęcie, wymierzone we mnie, dosięgnie najpierw Skalpela i spłynie do ziemi. - I trochę ją połaskocze, co? Bacz, byś się nie przewrócił. - Ostrzeżenie wydawało się całkiem uzasadnione: drut sunął na długości przeszło dziesięciu kroków. - Sam uważaj, po czym chodzisz. To sztuczka, której nauczył mnie Szylba. - Nawet mi nie mów o tym królu szczurów bagiennych! - zadrwił osiłek. - Czemu ci nie towarzyszy? Czemu nie wymyśla pożytecznych zaklęć? - A ty gdzieś zgubił swojego Ningobla? - ripostował niewysoki. - Czemu ci nie pomaga? - Grubasowi ciężko w podróży. - Mijali właśnie strażnika z nieprzeniknionym obliczem. Gęstniejąca atmosfera wrogości na placyku wróżyła burzę. Nagle osiłek uśmiechnął się szeroko do

swego towarzysza. - Wiesz, co, nie róbmy im zbyt dużej krzywdy - rzekł, celowo podnosząc głos. - Nie godzi się wchodzić do miasta po trupach. Zaledwie weszli na plac obwiedziony murem nienawistnych twarzy, burza rozpętała się na dobre. Czarodziej w pelerynie w gwiazdki z wilczym wyciem uniósł ramiona i wymierzył je z dzikim impetem w niskiego podróżnika; aż dziw, że nie oderwały się od tułowia i nie pofrunęły do celu. Ręce zostały na swoim miejscu, lecz z rozcapierzonych palców trysnęła, jak dzienna mara, wstęga niebieskawego ognia. Błyskawica uderzyła z trzaskiem w wąski brzeszczot miecza i najwyraźniej spłynęła do ziemi. Tylko piekące mrowie przeszło po trzymającej broń dłoni. Czarodziej z cielęcym uporem powtórzył swój manewr, oczywiście z tym samym rezultatem. Nim podniósł ręce, aby strzelić trzecią raca, niewysoki mężczyzna przejrzał na wylot jego nieskomplikowaną strategię. Dokładnie w chwili, gdy ręce czarodzieja opadły, poderwał z ziemi złoty drut, którym chlasnął po twarzach i piersiach drabów towarzyszących Baszabekowi w pomarańczowym turbanie. Niebieski ogień, czy cokolwiek to było, przeskoczył na nich niczym wąż. Wszyscy padli z jękiem i zaczęli wić się w boleściach. Tymczasem drugi czarnoksiężnik rzucił różdżką w osiłka, a zaraz jeszcze dwiema, wyczarowanymi jak gdyby z powietrza. Olbrzym jednak z zadziwiającą szybkością wyszarpnął z pochwy mieczysko i zasłonił się przed nadlatującym pociskiem, który - co stwierdził ze zdumieniem - przybrał wygląd srebrnopiórego jastrzębia, nacierającego z nastawionymi stalowymi szponami. W miarę jak mu się przyglądał, jego postać przeszła kolejną przemianę: przeobraził się w długi, srebrny nóż, opatrzony dodatkowo srebrnymi skrzydłami. Bynajmniej nie przejęty niezwykłością zjawiska, obracając mieczem lekko jak floretem, osiłek z wprawą odbił pierwszy sztylet, który ugrzązł w ramieniu typka stojącego przy właścicielu „Srebrnego Węgorza”. Drugi i trzeci latający nóż potraktował dokładnie w ten sam sposób, wskutek czego jeszcze dwóch wrogów otrzymało rany bolesne, choć nie śmiertelne. Pechowcy runęli, krzycząc nie tyle ze strachu przed utratą życia, co z trwogi na widok tak niezwykłego pokazu walki. Zanim grzmotnęli o ziemię, osiłek lewą ręką wyciągnął nóż zza pasa i cisnął nim we wrażego czarodzieja. Nie wiadomo, czy ów został trafiony, czy zdołał się uchylić, w każdym razie zniknął z pola widzenia. W tym czasie drugi magik, całkowicie pozbawiony wyobraźni lub uparty jak osioł, bluznął niebieską błyskawicą w niskiego podróżnika, ten jednak szarpnięciem poderwał drut połączony z mieczem i smagnął nim okno, skąd wyleciał ogień. I znów nie wiadomo, czy uparciuch został bezpośrednio ugodzony, czy też oberwało się futrynie okna; tak czy inaczej, rozległy się piekielne trzaski, cierpiętniczy wrzask i ten czarodziej również zniknął. Trzeba przyznać, że zebrana banda zabijaków wahała się tylko przez chwilę, patrząc na bój podróżników ze śmiertelnymi zaklęciami. Popychani naprzód przez swoich chlebodawców (lub

dziwek, w przypadku stręczycieli), jęli tratować rannych tudzież wywijać, ciąć i grzmocić najróżniejszym orężem. Rzecz jasna, z przewagą pięćdziesięciu na dwóch nie mieli powodów do obaw. Towarzysze podróży natychmiast przypadli do siebie plecami i błyskawicznymi ciosami powstrzymali pierwszy napór wrogów. Cięli ich po rękach i twarzach, ale nie zadawali głębokich ran, mogących doprowadzić do śmierci. Obuchem krótkiego topora trzymanego w lewej ręce osiłek walił napastników po głowach, zaś jego mniejszy kompan wspomógł swój diabelnie zadziorny miecz długim nożem, którego pchnięcia były równie szybkie, co wypady kociej łapy. Początkowo atakujący wchodzili sobie w drogę i jedni drugim przeszkadzali, lecz z dużą dozą prawdopodobieństwa ranni, popychani z tyłu przez następnych gorliwców, mogli przygwoździć broniących się samą swoją masą. W końcu nacierający uporządkowali szyki i wyglądało na to, że osaczeni będą musieli uciec się do ostrzejszych ciosów, a w końcu i tak polec. Strażnicy rozglądali się niespokojnie, ponieważ uczynił się niesamowity hałas: szczęk naostrzonej stali, tupot butów, wściekłe okrzyki bojowe, pisk podnieconych dziewcząt. Wnet i wytworny Baszabek raczył się zaangażować, co zaraz przypłacił odciętym uchem i przerąbanym obojczykiem po delikatnym ciosie topora. Dziewczęta, gdy wreszcie obudziła się w nich romantyczna natura, jęły zagrzewać do boju skazanych na porażkę podróżników, co widząc, stręczyciele i najemni zbójcy stracili ducha. Napastnicy pomału wycofywali się, o krok od paniki. Gdy raptem dobiegło od strony szerokiej ulicy granie sześciu trąb, i tak już nadwerężone nerwy nie wytrzymały napięcia. Wataha zabijaków razem z pryncypałami rozbiegła się na wszystkie strony. Stręczyciele wywlekali z placu kapryśne nierządnice. Ci, których zranił niebieski ogień lub skrzydlata strzała, uciekali za nimi na czworakach. Niebawem plac opustoszał, jeśli nie liczyć dwóch zwycięskich wojowników, rzędu trębaczy u wylotu ulicy, strażników przy bramie patrzących gdzieś na boki, jakby nic się nie stało... oraz ponad setki par oczu, maleńkich i czarnych z czerwonym połyskiem jak owoce dzikiej wiśni, czujnie spozierających spod kratek studzienek ściekowych, rozmaitych dziur w murach, a nawet z dachów. Któż jednak liczyłby szczury czy zwracał na nie uwagę? Szczególnie w tak starym i opanowanym przez szkodniki mieście jak Lankmar. Niski i wysoki mężczyzna jeszcze przez chwilę rozglądali się wojowniczo. Odsapnąwszy, co nieco, ryknęli śmiechem, schowali broń i z ciekawością, acz trochę podejrzliwie skierowali wzrok na trębaczy. Ci rozeszli się na boki i otoczyli ich kołem. Idący za nimi oddział halabardników postąpił tak samo. Dopiero za nimi ukazała się postać z posępną miną na gładko ogolonym obliczu, odziana w czarną, lamowaną srebrem togę. Czcigodny mąż ozięble uniósł dłoń w geście powitania.

- Jestem szambelanem Glipkeria Kistomerkesa, suwerena Lankmaru, a to oznaka mojej godności. - Pokazał srebrną różdżkę z mosiężną główką w kształcie pięcioramiennej rozgwiazdy. Podróżnicy lekko skinęli głowami, jakby chcieli powiedzieć: Dobrze, już dobrze, wierzymy ci na słowo. Szambelan popatrzył na osiłka. Wyciągnął zza pazuchy zwinięte pismo, rozpostarł je, przebiegł oczami tekst i podniósł wzrok. - Tyś jest Fafryd, awanturnik i barbarzyńca z północy? Wielkolud chwilę trawił te słowa. - Może i nim jestem... Szambelan raz jeszcze wrócił do pisma i zapytał niższego mężczyznę: - Tyś jest (racz wybaczyć, ale tak tu napisano) ów szubrawiec zwany Szarym Kocurem, z dawna podejrzewany o włamania, kradzieże, morderstwa i szwindle? Niewysoki mężczyzna teatralnie wstrząsnął swoją szarą opończą. - Jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, to owszem, on i ja mamy ze sobą wiele wspólnego. Jakby te niejednoznaczne odpowiedzi załatwiły sprawę, szambelan z szelestem zwinął pismo i schował je pod togą. - W takim razie mój pan pragnie się z wami spotkać. Możecie wyświadczyć mu pewne usługi, za które otrzymacie hojną zapłatę. Szary Kocur zapytał ze zdziwieniem: - Jeżeli przepotężny Glipkerio Kistomerkes do czegoś nas potrzebuje, czemu pozwala, żeby zbrojna hołota, która dopiero, co zwiała z tego placu, rzucała się na nas w morderczych zamiarach? - Gdybyście należeli do ludzi słabszych niż ta tłuszcza, nie bylibyście w stanie wywiązać się ze zlecenia czy wypełnić misji, o której myśli mój pan. Chodźcie za mną, bo czasu mało! Fafryd i Szary Kocur spojrzeli po sobie, po czym jednocześnie wzruszyli ramionami i pokiwali głowami. Z lekka się zataczając, ruszyli w ślad za szambelanem, tak samo jak za nimi szli halabardnicy i trębacze. Niebawem plac świecił pustkami. Jeśli nie brać pod uwagę szczurów, rzecz jasna.

Zachodni wiatr z matczyna troskliwością wydymał brązowe, trójkątne żagle. Na północ wodami nehwońskiego Morza Wewnętrznego sunęły rzędem smukła galera wojenna i pięć pękatych statków ze zbożem. Wolno zbliżał się wieczór jednego z tych pogodnych dni, kiedy morze i niebo mają ten sam odcień błękitu, co dostarcza niepodważalnych argumentów na rzecz hipotezy popularnej ostatnio wśród lankmarskich filozofów, jakoby Nehwon był gigantyczna bańka w oceanie nieskończoności. Wyspy, kontynenty i olbrzymie klejnoty, widoczne nocą jako gwiazdy, miałyby przemieszczać się w uporządkowany sposób po wewnętrznej powierzchni owej bańki. Na tylnym pokładzie ostatniego, a zarazem największego statku ze zbożem Szary Kocur wypluł na zawietrzną skórkę śliwki i stwierdził chełpliwie: - Pięknie nam się powodzi w Lankmarze! Po tylu miesiącach przygód w dalekich krajach wracamy sobie do Miasta Czarnej Togi, jeden dzień upływa i proszę: sam suweren wciska nam fuchę i jeszcze płaci zaliczkę! - Na takich fuchach niejeden raz się przejechałem - odparł Fafryd. Ziewając, rozchylił szerzej podbity futrem kaftan, aby łagodny wietrzyk połaskotał większą część owłosionej piersi. - Do tego opuściliśmy Lankmar w takim pośpiechu, że nie było czasu wyrazić uszanowania damom. Mimo to, nie przeczę, mogło być z nami dużo gorzej. Pełna sakiewka jest najcięższym balastem bawidamków, zwłaszcza, jeśli ma się urok, któremu nie oprze się żadna kobieta. Slinor, kapitan statku, rzucił spod kaptura badawcze spojrzenie niewysokiemu, zwinnemu człowiekowi w szarym stroju oraz rosłemu barbarzyńcy, jego kamratowi w krzykliwym przyodziewku. Kapitan „Ośmiornicy” był ubranym na czarno, szczupłym mężczyzną w średnim wieku. Stał w towarzystwie dwóch krępych, bosonogich marynarzy w czarnych płaszczach, dzierżących wielki rumpel. - Co wy, hultaje, właściwie wiecie o tej robocie, hę? - zapytał cicho. - Może inaczej, co wam raczył wyjawić arcy-dostojny Glipkerio o celach tej podróży i paskudnych wydarzeniach, które ja poprzedziły? - Po dwóch dniach bezwypadkowej żeglugi milczkowaty kapitan może nie był jeszcze skłonny do zwierzeń, ale przynajmniej wyrzucał z siebie kłamstwa i pytania. Z siatki wiszącej przy relingu Kocur wyłowił ciemnofioletową śliwkę, nadzianą na końcówkę sztyletu zwanego przezeń Kocim Pazurem. Odpowiedział lekkim tonem: - Statki wiozą ładunek zboża, podarunek suwerena Glipkeria dla Mowarala z Ośmiu Miast. W dowód wdzięczności za to, że Mowaral wytępił mingolskich piratów na Morzu Wewnętrznym i zadał bobu Mingolom mieszkającym na stepach, tym, co najeżdżali Lankmar przez Tonącą Ziemię. Mowaral potrzebuje zboża, żeby wykarmić farmerów i myśliwych, z których zrobił mieszczuchów i żołnierzy, a przede wszystkim żeby zaopatrzyć wojska ciągnące na odsiecz nadgranicznemu miastu

Klelg Nar, oblężonemu przez Mingoli. Fafryd i ja jesteśmy, że tak powiem, małą, lecz silną eskortą worków zboża i pewnych delikatniejszych darów Glipkeria. - O tym mówisz? - Slinor wskazał kciukiem lewą burtę. Miał na myśli dwanaście białych, spasionych szczurów, umieszczonych w czterech klatkach ze srebrnymi prętami. Gryzonie o aksamitnym futrze - każdy z ciemnoniebieskimi ślepiami, wąskim i zadartym pyszczkiem oraz parą potężnych siekaczy - wyglądały niczym wyniosła, znudzona grupa urodzonych arystokratów. Szczury z wielkopańską obojętnością wpatrywały się w chudą, czarną kicię, która usadowiła się na prawym relingu z pazurami wbitymi w drewno, jakby chciała się trzymać od nich jak najdalej. Mimo strachu wciąż na nie popatrywała. Fafryd wyciągnął rękę i palcem pogłaskał kota po grzbiecie. Zwierzak na moment zapomniał się i wyprężył z lubością, zaraz jednak się odsunął, by nadal zerkać na szczury. Naśladowało go dwóch sterników w czarnych płaszczach, którzy wydawali się gardzić pasażerami w srebrnych klatkach, ale chyba czuli przed nimi obawę. Szary Kocur zlizał sok z palców i koniuszkiem języka zwinnie zagarnął kroplę, która chciała ścieknąć po brodzie. - Nawet nie myślałem o tych szlachetnych szczurach - odrzekł Slinorowi. Niespodzianie kucnął i dwoma palcami znacząco dotknął wyszorowanych dębowych desek. - Myślałem o tej, która siedzi pod pokładem, która wysiudała cię z kapitańskiej kajuty i która teraz twierdzi, że szczury potrzebują światła i świeżego powietrza, co wydaje mi się dziwnym sposobem opieki nad tym mieszkającym w norach i trzymającym się cienia paskudztwem. Slinor uniósł swoje przycięte brwi. Podszedł bliżej i szepnął: - Myślisz, że panna Hisfet nie tylko ma czuwać nad przekazaniem podarków, ale sama jest częścią daru dla Mowarala? Niesamowite, wszak to córka najbogatszego lankmarskiego handlarza zbożem, który dorobił się fortuny dzięki zamówieniom od Glipkeria. Kocur uśmiechnął się tajemniczo, lecz nic nie powiedział. Slinor nachmurzył się i dodał jeszcze ciszej: - Jużci, obiło mi się o uszy, że ojciec już dawno oddał córkę w prezencie Glipkeriowi, żeby zaskarbić sobie jego łaski. Fafryd tymczasem bezskutecznie próbował pogłaskać kicię - z równym powodzeniem mógłby ścigać się z nią po masztach. Teraz jednak odwrócił się do rozmawiających. - Przecież Hisfet to jeszcze dziecko - rzekł z przyganą w głosie. - Grzeczna, dworna panienka. Nie wiem, jak tam Glipkerio, ten zdaje się do cna zepsuty... - W Lankmarze to słowo nie miało ujemnego znaczenia - ...wszelako Mowaral, choć w leśnych stronach mieszka, jest człekiem z północy i gustuje w mocno zbudowanych, hożych, dojrzałych kobietach.

- Jak ty, mam rację? - zakpił Kocur, przyglądając się Fafrydowi przez zmrużone powieki. - Czyżbyś nie harcował z małoletnimi dzieweczkami? Fafryd skrzywił się, jakby przyjaciel dał mu sójkę w bok. Potem wzruszył ramionami i rzekł głośno: - Cóż takiego szczególnego w tych szczurach? Znają cyrkowe sztuczki? - A jakże - odpowiedział z obrzydzeniem Slinor. - Udają ludzi. Hisfet nauczyła je tańczyć w rytm muzyki, pić z kielichów, posługiwać się maleńkimi włóczniami i mieczami, a nawet nimi walczyć. Nie widziałem tego na własne oczy i nawet bym nie chciał. Jego słowa pobudziły wyobraźnię Kocura. Ujrzał w myślach siebie: był mały jak szczur, pojedynkował się ze szczurami, które noszą koronkowe kołnierze i mankiety, penetrował zawiłe tunele podziemnego królestwa, stawał się wielkim smakoszem sera i wędzonego mięsa, może przy tej sposobności umizgiwał się do smukłej królowej szczurów, a przydybany na tych niecnych zalotach przez jej szczurzego męża, zabijał go po ciemku w walce na sztylety. Gdy jednak zauważył, że jeden z białych szczurów przypatruje mu się pilnie przez srebrne pręty swymi chłodnymi, nieludzko niebieskimi oczami, te mrzonki wydały mu się nagle pozbawione uroku. Mimo słońca zimny dreszcz przebiegł mu po skórze. A Slinor mówił dalej: - Zwierzęta nie powinny naśladować ludzi. - Spoglądał posępnie na białych, milczących dostojników. - Czyżbyś nie słyszał legendy o... - zaczął, zawahał się i urwał, kręcąc głową, jakby się wystraszył, że powie za dużo. - Żagiel! - doleciał wrzask z bocianiego gniazda. - Czarny żagiel po nawietrznej! - Widać statek?! - odkrzyknął Slinor. - Nie widać! Na razie jeno czubek żagla! - Nie spuszczaj go z oka, chłopcze! - Nie spuszczam, kapitanie! Slinor podszedł do prawej burty i wrócił. - Statki Mowarala mają zielone żagle - rzekł Fafryd w zadumie. Slinor pokiwał głową. - lltmarskie są białe. Piraci najczęściej pływają pod czerwonymi. Dawniej lankmarskie okręty miały czarne żagle, lecz teraz stroją się w nie pogrzebowe krypy, a i te nie oddalają się zbytnio od brzegu. Ja przynajmniej nigdy się nie spotkałem z podobnym przypadkiem... Kocur przerwał mu wywód: - Wspominałeś o paskudnych wydarzeniach, które miały miejsce przed naszą wyprawą. Czemu paskudnych?

Slinor zaprowadził ich bliżej relingu, żeby krępi sternicy nie podsłuchali rozmowy. Fafryd musiał się przygarbić, aby przejść pod rumplem. Wszyscy trzej pochylili ku sobie głowy, spoglądając na pomarszczony ślad na wodzie za rufą. - Długo was nie było w Lankmarze - zaczął Slinor. - Zapewnienie wiecie, że to nie pierwszy transport zboża, który wysłano Mowaralowi. Kocur pokiwał głową. - Słyszeliśmy o wcześniejszym. Zboże nie dotarło do celu. Statki chyba zginęły podczas sztormu. Glipkerio nie rozwodził się na ten temat. - Były dwa transporty i oba przepadły - stwierdził Slinor węzłowato. - Słuch po nich zaginął. Żaden sztorm ich nie dopadł. - Zatem co się stało? - Fafryd rozejrzał się, słysząc szczebiot szczurów. - Piraci? - Mowaral przepędził piratów na wschód. Statki płynęły pod eskortą galery wojennej, takiej jak nasza. I wypływały przy ładnej pogodzie i zachodnim wietrze. - Slinor uśmiechnął się półgębkiem. - Oczywiście, Glipkerio nie zdradził wam szczegółów, żebyście się nie wymigiwali od zadania. My, lankmarynarze, służymy mu wiernie, bronimy honoru miasta, jednak Glipkeriowi coraz trudniej znaleźć odpowiednich najemników do brudnej roboty. Owszem, ma rozum w głowie ten nasz suweren, szkoda tylko, że jątrzą się w nim marzenia o wyprawach do bankowych światów w wielkim pływającym dzwonie lub wodoszczelnej, stalowej łodzi podwodnej. Całymi dniami przesiaduje w towarzystwie tresowanych dziewczyn i gapi się na tresowane szczury. Wrogom Lankmaru okupuje się złotem, a łakomych przyjaciół zbywa zbożem, zamiast posłać żołnierzy. - Prychnął, zdegustowany. - Mowaral powoli zaczyna tracić cierpliwość. Zagroził nawet, że jeśli nie dostanie zboża, odwoła swoje morskie patrole, sprzymierzy się ze stepowymi Mingolami i naśle ich na Lankmar. - Co takiego? - zdumiał się Fafryd. - Ludzie z północy, nawet ci niemieszkający w śniegach, nigdy się nie spikną z Mingolami! Slinor spojrzał mu w oczy. - Com rzekł, słyszałeś, miłośniku lodowych pustkowi. Gdybym nie wierzył, że takie przymierze jest możliwe i prawdopodobne, a Lankmarowi grozi straszne niebezpieczeństwo, nie wypłynąłbym z tym zbożem, pal sześć honor i obowiązki. To samo powie ci Lukien, dowódca galery. Bo czy w przeciwnym razie Glipkerio posiałby Mowaralowi do Kwarch Naru swoje najszlachetniejsze tresowane szczury i nadobną Hisfet? Fafryd słuchał tego, zasępiony. - Powiadasz, że obie floty zaginęły bez śladu? - zapytał z niedowierzaniem. Slinor pokręcił głową.

- Pierwsza zaginęła bez śladu. Po drugiej ostały się jakieś szczątki na wodzie, wypatrzone z iltmarskiego statku handlowego, który płynął do Lankmaru. Ponoć były to resztki pokładu. Został dosłownie wytargany z kadłuba, aż strach myśleć, w jakich okolicznościach. Do połamanych resztek relingu były przywiązane zwłoki kapitana, który zginał kilka godzin wcześniej. Miał oskubaną twarz i pogryzione ciało. - Ryby? - dumał Kocur. - Ptaki morskie? - zgadywał Fafryd. - Smoki? - ozwał się raptem ktoś trzeci: dźwięcznie, z zadyszką i wesołością dzierlatki. Mężczyźni odwrócili się jak na komendę, Slinor niczym złodziej przyłapany na gorącym uczynku. Panna Hisfet wzrostem dorównywała Kocurowi, lecz sądząc po twarzy, dłoniach i łydkach, musiała być od niego dużo szczuplejsza. Na delikatnej buzi zwracały na siebie uwagę szpiczasty podbródek i małe, wydęte ustka, które rozchylały się akurat tyle, aby ukazać dwa rzędy śnieżnobiałych zębów. Na bladej, kremowej cerze odznaczały się drobne rumieńce. Proste, miękkie włosy, tworzące grzywkę na czole, były białe ze srebrnymi pasemkami; spięte na karku srebrną klamrą, opadały swobodnie na plecy jak ogon jednorożca. W oczach błyszczały białka niczym z porcelany, wokół dużych czarnych źrenic zaznaczały się ciemnoróżowe tęczówki. Luźne szaty z fiołkowego jedwabiu skutecznie skrywały powaby dziewczęcej sylwetki, które manifestowały się tylko chwilami, gdy wiatr przyciskał tkaninę do ciała. Bufiaste rękawy były ściągnięte w nadgarstkach. Fiołkowy kaptur zsunęła do polowy i chodziła boso, ukazując również na stopkach kremową skórę, lekko zaróżowioną przy palcach. Zajrzała wszystkim trzem, po kolei, prosto w oczy. - Rozmawiacie o statkach ze zbożem, którym się nie udało! - rzekła tonem oskarżenia. - Wstyd, kapitanie Slinor! Nie wolno upadać na duchu. - Racja - przytaknął skwapliwie Fafryd. - Nawet smok dwa razy pomyśli, nim ruszy na odważnego człowieka. Widywałem w życiu rozmaite potwory morskie: grzebieniaste, rogate, a czasem nawet dwugłowe. Pluskają się w falach oceanu, uderzających o skały zwane przez żeglarzy Szponami. Nie uczynią nic złego temu, kto wie, że trzeba patrzeć im w oczy nieugiętym spojrzeniem. Potwory tam wesoło baraszkują, smoki gonią smoczyce i wydają z siebie takie... - Fafryd wciągnął w płuca olbrzymi haust powietrza i ryknął potężnie, przejmująco: - Huung! Huung! Sternicy przy rumplu aż podskoczyli, zatrwożeni, - Wstydziłbyś się, waleczny Fafrydzie! - rzekła skromnie Hisfet. - Po jej policzkach i czole rozlały się rumieńce. - Jak ty się zachowujesz? Miłosne harce smoków... Jednakże Slinor błyskawicznie odwrócił się do Fafryda, chwycił go za rękę i wrzasnął:

- Ciszej, bałwanie jeden! Nie wiesz, że dziś przy księżycu będziemy mijali Smocze Skały? Jeszcze nam się zwala na kark! - W tym morzu nie ma smoków - zapewnił go Fafryd ze śmiechem. - Ale jest coś, co gryzie statki! - obstawał przy swoim Slinor. Kocur skorzystał z tej wymiany zdań: przysunął się do Hisfet i trzykrotnie się ukłonił. - Jaka szkoda, żeś nam dotąd skąpiła swego towarzystwa, pani - rzekł szarmancko. - Niestety, drogi panie, słońce mi nie służy - odpowiedziała uprzejmie. - Teraz już tak nie grzeje, bo chyli się ku zachodowi. No i jeszcze - dodała z wdzięcznym wzruszeniem ramion - ci gruboskórni marynarze... - Urwała, widząc, że Fafryd i kapitan przerwali spór i bacznie jej się przyglądają. - Och, nie miałam na myśli ciebie, drogi kapitanie. - Wyciągniętą ręką prawie dotknęła czarnego płaszcza Slinora. - A może miałabyś ochotę na ogrzaną w słoneczku i ostudzoną na wietrze czarną śliwkę z Sarchenmaru? - Kocur szkicował w powietrzu Kocim Pazurem. - No, nie wiem. - Hisfet podejrzliwie zerkała na ostry jak igła sztych sztyletu. - Muszę zabrać pod pokład Białe Cienie, żeby nie zaskoczył ich wieczorny chłód. - Racja - zgodził się Fafryd z lekkim śmiechem, uświadomiwszy sobie, że chodzi jej o szczury. - Mądre to było, panieneczko, wynieść je na dzień na górę, gdzie zapominają o zabawach z Czarnymi Cieniami. Mam na myśli, oczywiście, ich pospolitych, wolnych braci, nie mówiąc o pięknych, słodkich siostrzyczkach, które buszują w kątach ładowni. - Żadne szczury nie bawią się i nie buszują na moim statku - oświadczył natychmiast Slinor ze zdenerwowaniem. - Co ty sobie wyobrażasz, że prowadzę tu szczurzy burdel? Racz wybaczyć, panno - przeprosił prędko Hisfet. - Chcę tylko powiedzieć, że na pokładzie „Ośmiornicy” nie ma pospolitych szczurów. - W takim razie dowodzisz pierwszym w dziejach statkiem ze zbożem, którego spotkało to szczęście - zauważył ironicznie Fafryd. Na zachodzie cynobrowa tarcza słońca dotknęła morza i spłaszczyła się jak mandarynka. Hisfet oparła się o reling pod półokrągłym ramieniem steru. Po prawej stronie stał Fafryd, po lewej zaś Kocur, a za nim, niedaleko srebrnych klatek, wisiała siatka ze śliwkami. Slinor, urażony, ostentacyjnie poszedł porozmawiać ze sternikami. - Zjadłabym śliwkę, mości sztyletniku - odezwała się cicho dziewczyna. Kiedy uradowany Kocur posłusznie się odwrócił, wykonując przy tym wiele kokieteryjnych ruchów, i delikatnie macał siatkę, żeby wybrać najdojrzalszy owoc, Hisfet sięgnęła w bok prawą ręką i nie patrząc ani razu na twarz Fafryda, przesunęła palce po jego owłosionej piersi. Pochwyciła garść włosów, wyrwała je gwałtownym szarpnięciem i cofnęła rękę po zmierzwionych kędziorkach. Ledwie to zrobiła, Kocur się wyprostował. Złożyła na swej dłoni długi pocałunek i wyciągnęła ją w

drugą stronę, aby zdjąć z Kociego Pazura czarny owoc. Potem zaczęła ssać sok przez dziurkę po nakłuciu, lecz nie trwało to długo. Zadrżała. - Jak mogłeś! - Wydęła usta. - Obiecywałeś, że będzie ogrzana w słońcu, a nie jest! Zapada zmierzch i robi się chłodno. - Rozejrzała się w zamyśleniu. - Patrz, waleczny Fafryd dostał gęsiej skórki - oświadczyła, spłonęła rumieńcem i z poczuciem winy położyła palce na ustach. - Ściągnij poły kaftana, mości panie. Uchronisz się przed katarem, a przy okazji oszczędzisz wstydu dziewczynie niezwyczajnej oglądać nagie ciało mężczyzny; niewolników nie liczę. - Oto bardziej wyprażona śliwka - zawołał Kocur, pochylony nad siatką. Hisfet uśmiechnęła się i rzuciła mu wcześniej skosztowany owoc. Chwycił go, cisnął za burtę i podrzucił jej następny. Zręcznie złapała śliwkę, lekko ją nacisnęła, przytknęła do ust, pokręciła głową ze smutnym uśmiechem i zwróciła owoc. Kocur, również uśmiechnięty, postąpił z nim jak z poprzednim i wyszukał trzeci. Ta zabawa trwała dość długo. Aż rekin płynący za „Ośmiornicą” dostał bólu brzucha. Czarna kicia miękkim krokiem przydreptała po lewym relingu, nie spuszczając wzroku z prawej burty. Fafryd pochwycił ją bez namysłu niczym wytrawny generał, który korzysta z okazji na polu bitwy. - Widziałaś naszego okrętowego kiciusia, panieneczko? - zawołała, zbliżając się do Hisfet. Kotek prawie, że krył się w jego wielkich łapskach. - A może powinniśmy nazwać „Ośmiornicę” okrętem kiciusia, bo sam wybrał ten statek: z własnej woli wskoczył na pokład, gdyśmy odpływali. Proszę, panieneczko. Pięknie wygrzał się w słonku, jest cieplejszy niż najcieplejsza śliwka. - Wyciągnął do niej prawą rękę z siedzącą w niej kicią. Fafryd jednak nie brał pod uwagę kociego punktu widzenia. Mruczkowi sierść się zjeżyła, gdy zorientował się, że niosą go w stronę szczurów, a kiedy dziewczyna przysunęła doń rękę i błysnęła zębami w mdłym uśmiechu, mówiąc: - Biedny, mały nieborak - syknął zaczepnie i strzelił sztywną łapką z wysuniętymi pazurkami. Hisfet cofnęła dłoń z jękiem. Fafryd upuściłby kicię pod nogi lub klapsem odrzucił ją na bok, ta jednak wskoczyła mu na głowę i stamtąd czmychnęła na szczyt rumpla. Kocur podbiegł do dziewczyny, rugając Fafryda: - Ty durniu! Wariacie! Przecież wiesz, że to zdziczała znajda! - I zwrócił się do Hisfet: - Pani, czy nic ci się nie stało? Fafryd ze złością rzucił się na kociaka. Pomagał mu go strącić jeden ze sterników, może, dlatego, że nie podobał mu się widok zwierzęcia na ramieniu steru. Kicia długim susem przemieściła się na prawy reling, pośliznęła się i zamajtała dwiema łapkami nad morską kipielą. Hisfet nie chciała pokazać ręki Kocurowi, który nalegał:

- Pozwól obejrzeć ranę, pani. Nawet małe draśnięcie brudnym kocim pazurem może mieć groźne następstwa. - Nie trzeba, mości sztyletniku, nic mi nie będzie. Fafryd stanowczym krokiem podszedł do relingu, zamierzając wrzucić zwierzę do wody, lecz w ostatniej chwili zmienił zdanie, podstawił dłoń poci zadek kota i pomógł mu wdrapać się na barierkę. Niewdzięczna kicia wpiła się zębami w jego palec i umknęła na tylny maszt. Fafryd z wysiłkiem powstrzymał się od bolesnego wycia. Slinor pękał ze śmiechu. - Mimo wszystko muszę to zbadać - stwierdził Kocur i samowolnie ujął rękę dziewczyny. Po krótkiej chwili wyszarpnęła ją i wyprostowała się dumnie. - Zapominasz się, mości sztyletniku! - fuknęla. - Lankmarskiej damy nie śmie tknąć nawet jej osobisty lekarz, któremu wolno dotykać tylko jej służącej. Dama na jej ciele wskazuje wszystkie swoje dolegliwości. Precz ode mnie, sztyletniku! Kocur obraził się i oparł plecami o reling. Fafryd ssał podstawę kciuka. Hisfet na powrót zbliżyła się do Kocura. Nie patrząc na niego, powiedziała cicho: - Trzeba było poprosić, bym przywołała służąca. Bardzo ładna... Na widnokręgu czerwienił się już tylko rąbek słońca. Slinor spojrzał na bocianie gniazdo. - Jak tam nasz czarny żagiel, chłopcze? - Utrzymuje równą odległość, kapitanie! - dobiegł krzyk z góry. - Płynie równolegle z nami. Słońce mrugnęło blada zielenią i skryło się pod wodą. Hisfet przechyliła głowę na bok i pocałowała Kocura w szyję, blisko ucha. Połaskotała go języczkiem. - Tracę go z oczu, kapitanie! - odezwało się znów bocianie gniazdo. - Mgła na północnym zachodzie. A na północnym wschodzie... nieduża czarna chmura... jakby czarny okręt ze światełkami płynął na niebie. Teraz i on znika. Nic nie widać, kapitanie! Hisfet uniosła głowę. Slinor zbliżył się do nich, mamrocząc: - Chłopak w gnieździe chyba za dużo widzi. Dziewczyna zadrżała. - Białe Cienie nie mogą się zaziębić. To kruche istoty, mości sztyletniku. Kocur na to szeptem: - Pani, ty sama jesteś białym cieniem wcielonej rozkoszy. - Ruszył ku srebrnym klatkom i powiedział głośno, tak żeby słyszał kapitan: - Może by nas zaszczyciły występem, pani? Jutro na tylnym pokładzie? Ileż można się nauczyć z takich pokazów! Choćby tego, jak je kontrolować. - Pokiwał dłonią nad klatkami, jakby głaskał szczury, i skłamał

bez zająknienia: - Proszę, jakie są śliczne i grzeczne. - W rzeczywistości, z zaniepokojeniem wypatrywał maleńkich włóczni i mieczy, o których wcześniej mówił Slinor. Dwanaście szczurów patrzyło na niego beznamiętnie. Jeden nawet ziewnął. - Odradzałbym, pani - rzeki ostrożnie kapitan. - Marynarze boją się szczurów i nienawidzą ich serdecznie. Lepiej nie prowokować zamieszek. - Ależ to szlachetne stworzenia - zaoponował Kocur. A Hisfet swoje: - Bo się zaziębią. Słysząc to, Fafryd wyciągnął palec z ust i pośpieszył do dziewczyny. - Mogę je zabrać pod pokład, panieneczko? Będę się z nimi obchodził delikatnie jak kleszycka piastunka. - Uniósł w dwóch palcach klatkę z parą szczurów. Hisfet w nagrodę uraczyła go uśmiechem. - Byłabym ci wdzięczna, łaskawy rycerzu. Prości marynarze trzęsą nimi i rzucają. Ale nie weźmiesz więcej jak dwie klatki naraz. Ktoś ci musi pomóc. - Popatrzyła na Kocura i Slinora. I tak kapitan z Kocurem, ten drugi z największą odrazą i obawami, musieli ostrożnie wziąć po jednej klatce i razem z Fafrydem niosącym dwie, udać się za Hisfet pod pokład rufowy. Kocur, rozdrażniony, szepnął na osobności Fafrydowi; - Ech, ty kapcanie! Będziemy teraz oporządzać szczury? Oby cię pokąsały jak ten kot na relingu! W drzwiach kajuty ciemnowłosa służąca Friks przejmowała klatki. Hisfet chłodno i lakonicznie podziękowała swoim trzem rycerskim tragarzom i zamknęła im drzwi przed nosem. Dał się słyszeć głuchy odgłos opuszczanej sztaby i brzęk mocujących ją łańcuchów. Ciemność zapadła na morzu. Wnet zapalono i wciągnięto na bocianie gniazdo latarnię z żółtym płomykiem. „Rekin”, czarna galera wojenna z chwilowo skróconym brązowym żaglem, przybliżyła się z pluskiem wioseł do „Małża”, płynącego w szeregu przed „Ośmiornicą”. Kapitan statku handlowego został zrugany za opieszałość w wywieszaniu latarni na wierzchołku masztu. Potem „Rekin” zrównał się z „Ośmiornicą”. Nad wodą poniosły się głośne słowa rozmowy Lukiena i Slinora: mówili o czarnym żaglu, mgle, czarnych chmurach w kształcie okrętu i Smoczych Skałach. W końcu galera, obsadzona lankmarynarzami w żelaznych kolczugach, ruszyła spiesznie do przodu, by zająć swoje miejsce na czele konwoju. Błyskały pierwsze gwiazdy - dowód na to, że słońce nie uciekło morzem nieskończoności do jakiegoś innego bankowego świata, ale jak zawsze płynęło na wschód po oceanie nieba, rozświetlając zbłąkanymi promieniami pływające klejnoty. Nocą po wschodzie księżyca Fafryd i Kocur, każdy z osobna, potajemnie pukali do drzwi kajuty Hisfet, lecz niewiele wskórali. Gdy zapukał Fafryd, dziewczyna otworzyła zakratowane okienko i rzekła z oburzeniem:

- Wstydziłbyś się, mości wojowniku! Nie widzisz, że się rozbieram? - Co powiedziawszy, zatrzasnęła okienko. Kiedy zaś Kocur prosił cichutko o krótkie spotkanie z „białym cieniem wcielonej rozkoszy”, w okienku ukazała się ciemnowłosa Friks i zakomunikowała mu z rozbawieniem: - Moja pani prosiła mnie, bym przesłała ci ręką pocałunek. - Jak powiedziała, tak uczyniła i tyle ją Kocur widział. Fafryd, który go szpiegował, powitał podłamanego przyjaciela kpiną: - Biały cień wcielonej rozkoszy, no, no, no... - Panieneczka! - prychnął wzgardliwie Kocur. - Czarna śliwka z Sarchenmaru! - Kleszycka piastunka! Tej nocy żaden z dwójki bohaterów nie wyspał się porządnie. Było już dobrze po północku, kiedy zaczął się, co jakiś czas odzywać gong na pokładzie „Ośmiornicy”. Nad wodą rozbrzmiewały stłumione nawoływania innych gongów. Gdy z samego rana Fafryd i Szary Kocur wyszli na pokład, statek przedzierał się przez mgłę tak gęstą, że nie widać było górnych brzegów żagli. Dwaj sternicy rozglądali się z przestrachem, jakby spodziewali się duchów. Żagle ledwo się wydymały. Slinor z oczyma wielkimi ze strachu i podkrążonymi na skutek zmęczenia wyjaśnił lapidarnie, że mgła nie tylko wyhamowała statki, ale też wprowadziła między nie zamęt. - Przed nami „Tuńczyk”, poznaję po gongu. Przed „Tuńczykiem” płynie „Karp”. Co się stało z „Małżem”? Gdzie podziewa się „Rekin”? A nie minęliśmy jeszcze Smoczych Skał. Nie żeby spieszyło mi się do nich! - Czy marynarze nie zowią ich czasem Szczurzymi Skałami? - przerwał mu Fafryd. - Od kolonii szczurów, które się rozmnożyły na wrakowisku? - Prawda to - przyznał Slinor i uśmiechnął się drwiąco do Kocura. - Nienajlepszy dzień na występy szczurów, co? Jedyna dobra rzecz, którą zawdzięczamy mgle. Mierzi mnie sam widok tych białych leniwych gadzin. Jest ich tylko dwanaście, ale i tak nie sposób nie myśleć o trzynastu. Słyszeliście legendę o trzynastu szczurach? - Ja słyszałem - odparł poważnie Fafryd. - Pewna mądra kobieta z Lodowych Pustaci opowiadała mi kiedyś, że z każdego rodzaju zwierzęcego: wilków, nietoperzy czy wielorybów można wybrać trzynaście osobników posiadających ludzką, jeśli nie demoniczną wiedzę i umiejętności. Kto odnajdzie i poskromi elitę, będzie panował nad wszystkimi zwierzętami z tego właśnie rodzaju. Slinor popatrzył na Fafryda spode łba. - Niegłupia baba z niej była. Kocur zastanawiał się, czy wśród ludzi też by się znalazła taka elitarna trzynastka.

Z mgły na dziobie okrętu wychynęła, niby upiór, czarna kicia. Zbliżyła się do Fafryda z natarczywym miauczeniem i przystanęła, obserwując go niepewnie. - Weźmy na przykład koty - rzekł Fafryd z szerokim uśmiechem. - Gdzieś w nehwońskim świecie, może w różnych miejscach, ale najpewniej we wspólnocie, żyje trzynaście kotów o nadkociej mądrości, które w jakiś sposób wyczuwają resztę i kontrolują losy całego kociego rodzaju. - Patrzcie na tego - rzekł Slinor. - On chyba też coś wyczuwa. Czarna kicia wpatrywała się w morze za lewą burtą, chwytając w nozdrza zapachy. Nagle jej chude ciało zesztywniało, sierść zjeżyła się na grzbiecie, napuszył się kusy ogon. - Huung! Slinor odwrócił się do Fafryda z przekleństwem na końcu języka, lecz barbarzyńca z północy rozglądał się z zamkniętymi ustami, sam zaniepokojony. Zatem nie on ryczał.

Z mgły wynurzył się wąż z zielonym łbem wielkości końskiej głowy. W czerwonej, straszliwie rozwartej paszczy jeżyły się zęby ostre jak sztylety. Pysk wieńczący żółtą, nieskończenie długą szyję minął Fafryda z przerażającą chyżością, dolna szczęka z głośnym szuraniem przesunęła się po deskach, a zębiska kłapnęły, by chwycić czarną kicię. Zwierzak jednak ani myślał biernie czekać na swój koniec. Nie tyle nawet podskoczył, co się uniósł, może za pomocą ogona, na prawy reling, skąd w trzech susach hycnął na sam wierzchołek tylnego masztu, gdzie zginął we mgle. Sternicy drapnęli na dziób okrętu. Slinor i Kocur odskoczyli pod reling rufowy, gdzie porzucony, wolno obracający się rumpel dawał im, jaką taką osłonę przed potworem, który uniósł swą koszmarną paszczę i kiwał nią na boki, przy czym za każdym razem o cale rozmijał się z Fafrydem. Najwidoczniej szukał czarnego kota lub innych mu podobnych. Fafryda jakby zamurowało. Najpierw nie mógł otrząsnąć się z szoku, później obudziło się w nim podejrzenie, że jeśli wykona ruch jakąkolwiek częścią ciała, ta część zostanie zjedzona. Pomimo strachu gotów był wszakże rzucić się na monstrualnego gada (sam smród bestii skłoniłby go do tego), gdy niespodziewanie wyłonił się z mgły łeb drugiego potwora, czterokrotnie większy niż tamten. Tym razem zęby przypominały szable. Na tej olbrzymiej głowie, niczym zawodowy ujeżdżacz, siedział okrakiem człowiek ubrany w pomarańczowo-fioletowe szaty, podobny pod tym względem do posłów ze Wschodu. Miał też czerwone buty, pelerynę i szyszak, ten ostatni z szybką z matowego, niebieskiego szkła. Istnieje pułap groteski, na którym najstraszniejsza groza musi ustąpić przed obłędem. Fafryd właśnie osiągnął taki pułap. Zdawało mu się, że przesadził z opium i teraz męczą go halucynacje. Bezsprzecznie wszystko było prawdziwe, lecz straciło moc przerażania. Zauważył pewien szczegół, wcale nie najdziwniejszy: dwie zielonkawożółte szyje rozgałęziały się z jednego wspólnego kadłuba. Ponadto, krzykliwie wystrojony mężczyzna lub demon, dosiadający większej głowy, wydawał się bardzo pewny swego, co mogło, ale nie musiało być dobrą wróżbą. Właśnie okładał mniejszą głowę, zapewne za karę, bosakiem z przytępionymi szpicem i hakiem. Przez czerwono-niebieski szyszak albo spod niego wyleciały wściekłe słowa, niezrozumiały bełkot, który można by zapisać: Gottverdammtcr Ungeheuer* Mniejsza głowa odskoczyła ze skomleniem jakby sfory siedemnastu szczeniaków. Ni to człowiek, ni demon przewertował małą książeczkę i po wgłębieniu się w tekst (najwyraźniej mógł widzieć przez niebieską szybkę) zawołał łamaną lankmarszczyzną z nieznanym akcentem: - Jaki to świat, przyjacielu? *Przeklęty potworze.

Fafryd nigdy jeszcze nie słyszał tak dziwnego pytania, nawet z ust opojów bajdurzących w pijackim zwidzie. Tak czy inaczej, w swoim opiumowym delirium od razu znalazł odpowiedź: - Świat Nehwonu, czarodzieju! - Got set dank*! - wybełkotał człowiek-demon. - A z jakiego świata ty przybywasz? Tym pytaniem Fafryd chyba zbił z tropu przybysza, który po gorączkowym przewróceniu paru stron książeczki odrzekł: - A co ty wiesz o innych światach? Czy nie wierzysz, że gwiazdy są tylko wielkimi klejnotami? - Każdy głupi widzi, że gwiazdy na niebie to klejnoty, ale nie jesteśmy prostakami, znamy inne światy. Lankmarczycy mówią o bańkach w nieskończonym oceanie. Osobiście wierzę, że mieszkamy w czaszce zmarłego boga, wyłożonej od środka szlachetnymi kamieniami. Na pewno są inne takie czaszki, albowiem wszechświat wszechświatów jest olbrzymim polem bitwy. Gdy „Ośmiornica” wlokła się tak z obwisłymi żaglami, rumpel obrócił się i uderzył mniejszą głowę, która w odwecie dziabnęła go paszczą, by po chwili wytrząsnąć drzazgi spomiędzy zębów. - Powiedz czarodziejowi, żeby potwór trzymał się z daleka! - krzyknął strwożony kapitan. Po kolejnej turze wertowania książeczki człowiek demon zawołał: - Nie martwcie się, potwór żywi się tylko szczurami. Schwytałem go przy skalistej wysepce, gdzie żyje masa szczurów. Wydawało mu się, że wasz czarny kotek też jest szczurem. Fafryd, nadal w stanie częściowego zamroczenia, odkrzyknął: - Czarodzieju, zamierzasz przenieść bestię do świata we własnej, nie wiem, czaszce albo bańce? Tym pytaniem podwójnie zmieszał i poruszył człowieka-demona. Może ten myślał, że Fafryd umie czytać w myślach. Po chwili nerwowego kartkowania książeczki wyjaśnił, że pochodzi ze świata o prostej nazwie Przyszłość, a odwiedza wiele światów, skąd zbiera potwory do swoistego muzeum czy raczej ogrodu zoologicznego, który w jego bełkotliwym języku zwał się Hagenbeck Zietgarten**. Podczas tej konkretnej wyprawy poszukiwał bestii będącej względnie bliskim krewniakiem mitologicznego sześciogłowego potwora morskiego, który porywał ludzi ze statków i przez Homera, dawnego baśniopisarza, był nazywany Scyllą. *Dzięki Bogu! **Czasogród zoologiczny Hagenbecka - Nie słyszałem w Lankmarze o poecie imieniem Homer - mruknął Slinor.

- Najprawdopodobniej był przeciętnym skrybą w Kuarmalu lub gdzieś na Wschodzie - pocieszył Kocur kapitana. Aż nagle, kiedy wygasł w nim strach przed dwiema głowami, a obudziła się zazdrość o to, że w tej przygodzie Fafryd jest głównym bohaterem, wskoczył na reling rufowy i zawołał: - Czarodzieju, jakimże to zaklęciem przeniesiesz swoją małą Scyllę z powrotem do bańki Przyszłość? Znam się trochę na gusłach. Wara ode mnie, paskudo! - Tę ostatnią uwagę, wraz z gestem wielkopańskiej pogardy, skierował do mniejszej głowy, która przybliżyła się doń, zaciekawiona. Slinor chwycił Kocura za kostkę. W odpowiedzi na tę mowę człowiek-demon pacnął się dłonią w czerwoną część szyszaka, jakby coś ważnego mu się przypomniało. Jął nieskładnie tłumaczyć, że podróżuje między światami statkiem (silnik czasoprzestrzenny, cokolwiek to znaczyło), który unosi się nad wodą (czarny statek ze światełkami i maleńkimi masztami). Otóż, kiedy wczoraj próbował okiełznać nowo schwytanego morskiego potwora, statek mu odpłynął. Od tamtej pory, dosiadając posłusznego już zwierza, bezskutecznie szukał zaginionego wehikułu. Ten opis obudził w kapitanie pewne wspomnienie, bo przełamał strach i wytłumaczył, głośno krzycząc, że z bocianiego gniazda widziano taki właśnie statek, płynący czy frunący w kierunku północno-wschodnim. Człowiek demon podziękował mu wylewnie i po zadaniu jeszcze paru szczegółowych pytań oświadczył (ku zadowoleniu wszystkich), że podejmie poszukiwania z nowymi nadziejami. - Prawdopodobnie nigdy nie będę miał okazji odwdzięczyć się wam za pomoc - rzekł na pożegnanie - ale jeśli los rzuci was kiedyś na bezdroża światów, pamiętajcie, jak się nazywam: Karl Treuherz, ten od Hagenbecka. Hisfet, która przysłuchiwała się rozmowie ze śródokręcia, wspięła się teraz po krótkiej drabince na pokład rufowy. Dla osłony przed zimną mgłą miała na sobie pelerynkę z gronostajów i kaptur. Kiedy jej srebrzyste włosy i śliczna buzia ukazały się nad pokładem, mniejsza głowa odpływającego statecznie smoka wystrzeliła ku niej z prędkością atakującej kobry. Hisfet padła na deski. Dał się słyszeć trzask pękających desek. Znikając we mgle na czubku większej, dość łagodnej głowy, Karl Treuherz bełkotał ze szczególnym zacięciem i bezlitośnie okładał bosakiem mniejszą głowę. Na wpół widoczna sylwetka dwugłowego potwora i pomarańczowo-fioletowego ujeżdżacza okrążyła rufę „Ośmiornicy” i oddaliła się na wschód, w najgęstszy tuman mgieł. Człowiek-demon zdążył jeszcze zawołać tonem przeprosin i podziękowania: - Es tut mir sehr leid! Aber dankeschoen, dankeschoen*!

Na ostatek rozległo się donośne: huung! - i przedziwna kombinacja człowieka, demona i smoka rozpłynęła się w nicość. Fafryd i Kocur puścili się na pomoc Hisfet, lecz ten wyścig zakończył się remisowo. Po przeskoczeniu połamanej barierki spotkali się ze wzgardą z jej strony: sama podniosła się z dębowych desek, delikatnie roztarta biodro i, kulejąc, zrobiła ze trzy kroki. - Nie zbliżajcie się do mnie, gogusie! - fuknęła rozgoryczona. - To hańba, żeby dama musiała ratować się przed drapieżną paszczą, rzucając się z pokładu rufowego na łeb, na szyję i jeszcze na tę część ciała, którą wstydziłabym się pokazać na mojej służącej! Żadni z was szlachetni rycerze, inaczej smocze głowy turlałyby się po deskach pokładu. Biada wam, niedorajdy! Tymczasem na zachodzie zaczęło prześwitywać czyste niebo i skrawki spokojnego morza. Zerwał się orzeźwiający wiaterek. Slinor pobiegł na dziób statku, wołając ze złością bosmana, aby ten spędził przerażonych marynarzy z kasztelu dziobowego, zanim „Ośmiornica” znajdzie się w opałach. Mimo że nic im jeszcze naprawdę nie groziło, Kocur stanął przy rumplu, a Fafryd zajął się grotmasztem. Slinor wrócił na część rufową w kompanii kilku pobladłych majtków i z okrzykiem przypadł do relingu. Wał mgieł z wolna cofał się na wschód. Hen po zachodni horyzont rozpościerał się czysty przestwór morza. W odległości dwóch strzałów z łuku od „Ośmiornicy” zza białej zasłony wynurzały się w rozsypce następne cztery statki: galera wojenna „Rekin” oraz statki handlowe „Tuńczyk”, „Karp” i „Granik”. Galera, ostro popychana wiosłami, zmierzała do „Ośmiornicy”. Jednakże kapitan patrzył na południe. Tam, bowiem, w dość bliskiej odległości, znajdowały się dwa okręty: jeden na czystej toni, drugi na wpół skryty we mgle. Ów dobrze widoczny, „Małż”, powoli tonął z pochylonym w dół dziobem, woda sięgała już po krawędzie nadburcia. Brązowy grotżagiel leżał obok na falach, z niewiadomych przyczyn wyrzucony ze statku. Pusty pokład był dziwnie wybrzuszony. Statek chowający się we mgle - czarny od kadłuba po żagle - zdawał się kutrem. Z „Małża” wędrowały na wodzie w jego stronę liczne kręgi z czarnymi główkami. Fafryd stanął obok Slinora, który nie odwracając się, oświadczył krótko: - Szczury! *Tak mi przykro! Ale dziękuję, za wszystko dziękuję! Fafryd uniósł brwi.