alien231

  • Dokumenty8 985
  • Odsłony462 563
  • Obserwuję286
  • Rozmiar dokumentów21.8 GB
  • Ilość pobrań381 770

Powers Tim - Wrota Anubisa 01

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :657.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Powers Tim - Wrota Anubisa 01.pdf

alien231 EBooki P PO. POWERS TIM.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 202 stron)

4 WROTA ANUBISA

5 Mojej ¿onie, Serenie

6 … pod¹¿aj¹ przez ciemne, stare zak¹tki œwiata, Jak marynarze, niegdyœ krzepcy, o orlim wzroku, Którzy, gdy statek siê rozbi³, nie mogli uznaæ Owej klêski i koniecznoœci zejœcia z pok³adu, Lecz postanowili pod¹¿aæ swym ukochanym wrakiem W otch³añ mroku; nie zatonêli jednak na dobre, Lecz p³yn¹ bezustannie pod wygiêtymi ¿aglami Wbrew pr¹dom g³êbin pó³nocnej godziny, Od zatoki do zatoki, od grani do mrocznej grani, W z³udnej nadziei przedostania siê na l¹d; I którzy, w swej zamieraj¹cej, powolnej wêdrówce Utrac¹ niebawem wszelkie pragnienie œwiat³a I powietrza, i towarzystwa ¿ywych istot – st¹d Wyrusz¹ na poszukiwanie tylko najg³êbszych rozpadlin, Tych najdalszych od s³oñca zapomnianego w mroku nocy… William Ashbless: „Dwanaœcie godzin nocy”

7 ¯aden cz³owiek nie mo¿e wejœæ dwukrotnie do tej samej rzeki, gdy¿ za drugim razem nie jest to ju¿ ta sama rzeka i nie jest to ju¿ ten sam cz³owiek. Heraklit

9 Ksiêga I OBLICZE UKRYTE POD ZWIERZÊCYM FUTREM

11 Prolog: 2 lutego 1802 roku Choæ du¿o sczez³o, sporo pozosta³o, I choæ nie mamy tylu si³ co dawniej, By niebo wzruszyæ i ziemiꠖ jesteœmy Sob¹… * Alfred lord Tennyson Na szczycie wzgórza, miêdzy dwoma drzewami, sta³ bardzo stary cz³owiek i spogl¹da³ z têsknot¹, o jak¹ siê ju¿ nie pos¹dza³, na ostat- ni¹ grupê wycieczkowiczów; pakowali koszyki i dosiadaj¹c koni odje¿d¿ali na po³udnie; w ich ruchach widoczny by³ poœpiech, gdy¿ od Londynu dzieli³o ich dobre dziesiêæ kilometrów, a s³oñce p³onê³o ju¿ za konarami drzew porastaj¹cymi rzekê Brent oddalon¹ o trzy kilometry na zachód. Kiedy odjechali, stary cz³owiek odwróci³ siê, by popatrzeæ na powolny zachód s³oñca. Barka Milionów Lat, pomyœla³; ³ódŸ umie- raj¹cego boga Ra, ¿egluj¹ca po zachodnim niebie ku Ÿród³om mrocz- nej podziemnej rzeki, która p³ynie z zachodu na wschód, by po dwu- nastu godzinach nocy ukazaæ œwiatu na nowo m³odzieñcze, odro- dzone s³oñce. Albo te¿ – pomyœla³ z gorycz¹ – tak odleg³a od nas, ¿e nawet wszechœwiat nie jest w stanie jej obj¹æ, wielka nieruchoma kula p³o- n¹cego gazu, dooko³a której kr¹¿y ta maleñka planeta, jak grudka nawozu toczona przez skarabeusza Chepri. Dokonaj wyboru, powie- dzia³ do siebie, ruszaj¹c powoli w dó³ wzgórza, lecz b¹dŸ gotów za niego umrzeæ. * Przek³ad J. Pietrkiewicz

12 Musia³ iœæ bardzo ostro¿nie, gdy¿ japoñskie drewniaki nie nada- wa³y siê do chodzenia po trawie i nierównym gruncie. Miêdzy namiotami i wozami rozpalono ju¿ ogniska, a wieczorny, ch³odny wietrzyk przyniós³ ze sob¹ falê intensywnych woni: odór dochodz¹cy od strony spêtanych mu³ów, dym palonego drewna i aro- mat pieczonego je¿a, potrawy szczególnie cenionej przez jego ludzi. Zdawa³o mu siê te¿, ¿e ze skrzyni, któr¹ przywieziono tego popo³ud- nia, dobywa siê fetor nieœwie¿ego oddechu – niemal szokuj¹cy w po- wiewach rzeœkiego wiatru nad ³¹kami Hampstead Heath; sprawia³o to wra¿enie, jakby ktoœ dobra³ perfidnie przyprawy, pragn¹c wywo- ³aæ odrazê. Gdy zbli¿y³ siê do namiotów, wybieg³y mu na spotkanie dwa obozowe psy; gdy tylko go pozna³y, pierwszy odwróci³ siê i ru- szy³ zdecydowanie w stronê najbli¿szego namiotu; drugi, z widocz- n¹ niechêci¹, eskortowa³ Amenofisa Fikee do obozu. Na widok powracaj¹cego psa z namiotu wyszed³ œniady mê¿czy- zna w pasiastym p³aszczu i ruszy³ w stronê Fikeego. Podobnie jak zwierzêta, zatrzyma³ siê w pewnej odleg³oœci od starego cz³owieka. – Dobry wieczór, rya – powiedzia³. – Czy zechcesz spo¿yæ wie- czerzê? Na ogniu grzeje siê hoczewiczi, pachnie bardzo kuszto. – Jak zwykle – mrukn¹³ nieobecny myœlami Fikee. – Nie, dziê- kujê. Ale wy jedzcie. – Ja nie, rya. Moja Bessie zawsze uwielbia³a gotowane hoczewi- czi, ale odk¹d mullered, umar³a, nie biorê tego do ust. Fikee przytakn¹³, choæ najwyraŸniej nie s³ucha³. – Bardzo dobrze, Ryszardzie. – Zamilk³, jakby maj¹c nadziejê, ¿e rozmówca coœ powie, ten jednak siê nie odzywa³. – Kiedy s³oñce ju¿ zajdzie, ka¿ kilku ludziom zanieœæ tê skrzyniê do namiotu dokto- ra Romany. Cygan szarpn¹³ lœni¹ce w¹sy i poruszy³ siê niespokojnie. – Tê skrzyniê, któr¹ przyniós³ dziœ marynarz? – A niby jak¹, Ryszardzie? Tak, w³aœnie tê. – Naszym ludziom to siê nie podoba, rya. Powiadaj¹, ¿e jest w niej coœ mullo dusta beszes, martwe od wielu lat. Amenofis Fikee zmarszczy³ brwi i owin¹³ siê szczelniej p³aszczem. Ostatnie promienie s³oñca pozostawi³ za sob¹, na szczycie wzgórza, i teraz, poœród cieni, jego kamienne oblicze mia³o w sobie niewiele wiêcej ¿ycia ni¿ ska³a czy pieñ drzewa. Po chwili przemówi³: – No có¿, to, co w niej spoczywa, by³o na pewno œwiadkiem dusta beszes – wielu, wielu lat. – Obdarzy³ bojaŸliwego Cygana uœmiechem. Wygl¹da³o to tak, jakby od zbocza odpad³ kawa³ ziemi

13 i ods³oni³ star¹, bia³¹ ska³ê. – Ale nie jest mullo… mam nadziejê. Nie ca³kiem mullo. Nie uspokoi³o to jednak Cygana, który ju¿ otwiera³ usta, by znów wyraziæ z szacunkiem w¹tpliwoœæ, ale Fikee odwróci³ siê i ruszy³ przez ³¹kê ku brzegowi rzeki. Po³y jego p³aszcza powiewa³y na wie- trze jak skrzyd³a wielkiego owada. Cygan westchn¹³ i powlók³ siê w stronê jednego z namiotów, æwi- cz¹c po drodze utykanie. Mia³ nadziejê, ¿e uwolni go to od obowi¹z- ku dŸwigania tej strasznej skrzyni. Fikee szed³ ostro¿nie coraz ciemniejszym brzegiem rzeki w stro- nê namiotu doktora Romany. Prócz chrapliwych westchnieñ lekkiej bryzy wieczór by³ dziwnie cichy. Cyganie jakby domyœlali siê, ¿e ta noc niesie ze sob¹ coœ donios³ego, i kr¹¿yli w ciszy, niespokojni jak ich psy. Nawet jaszczurki przesta³y skakaæ i nurkowaæ z pluskiem wœród nadbrze¿nych trzcin. Namiot sta³ na polance, przytrzymany niezliczon¹ liczb¹ lin, jak wielki, zacumowany przy brzegu statek. Wygiête postronki, wraz z tu- zinem pali, podtrzymywa³y faluj¹c¹, niezmierzon¹ p³achtê namiotu doktora. Fikee pomyœla³, ¿e wygl¹da jak ogromna zakonnica w zi- mowym habicie, przykucniêta nad brzegiem rzeki. Przechodz¹c schylony pod linami, zbli¿y³ siê do wejœcia, odsun¹³ na bok po³ê namiotu, po czym wszed³ do g³ównego pomieszczenia. Zamruga³ oœlepiony œwiat³em, które p³ynê³o z licznych lamp na wy- œcie³ane dywanami wnêtrze namiotu. Kiedy doktor Romany wsta³ zza sto³u, Fikee poczu³, jak ogarnia go uczucie beznadziejnej zazdroœci. Dlaczego, pyta³ nienawistnie, to nie Romanelli wyci¹gn¹³ w Kairze, ubieg³ego wrzeœnia, krótsz¹ s³om- kê? Fikee zdj¹³ swój bury p³aszcz i kapelusz, po czym cisn¹³ je w k¹t. W œwietle lampy jego ³ysa czaszka lœni³a jak nierówno wypolerowa- na koœæ s³oniowa. Romany podszed³ do niego, huœtaj¹c siê groteskowo w swoich wysokich butach na sprê¿ynowanych podeszwach, i chwyci³ przyby- ³ego za rêkê. – To wielka rzecz, któr¹ my, to znaczy ty zaczynasz dzisiejszej nocy – powiedzia³ zmienionym g³osem. – ¯a³ujê tylko, ¿e nie bêdê tu z tob¹ osobiœcie. Fikee wzruszy³ niecierpliwie ramionami. – Obaj jesteœmy s³ugami. Moim posterunkiem jest Anglia, twoim Turcja. Pojmujê, dlaczego mo¿esz byæ tu obecny tylko jako – skin¹³ nieznacznie d³oni¹ – replika.

14 – Nie trzeba nawet wspomina栖 zacz¹³ Romany niskim g³osem, jakby chcia³ wydobyæ echo z wy³o¿onych dywanami œcian namio- tu – ¿e gdybyœ przypadkiem umar³ dzisiejszej nocy, mo¿esz byæ pe- wien, i¿ zostaniesz zabalsamowany i pochowany z nale¿n¹ ceremo- ni¹ i mod³ami. – Jeœli zawiodꠖ odpar³ Fikee – nie bêdzie siê do kogo modliæ. – Nie powiedzia³em: zawiedziesz. Mo¿e siê zdarzyæ, ¿e uda ci siê otworzyæ wrota, ale umrzesz dokonuj¹c tego – zauwa¿y³ obojêtnie Romany. – ¯yczy³byœ sobie wówczas, by post¹piono wedle obyczaju. – Doskonale – odrzek³ Fikee, przytakuj¹c z wysi³kiem. – Zgoda – dorzuci³ po chwili. Od strony wejœcia dobieg³o szuranie stóp i po chwili rozleg³ siê pe³en troski g³os. – Rya? Gdzie postawiæ skrzyniê? Trzeba siê pospieszyæ, wydaje mi siê, ¿e z rzeki wychodz¹ duchy, by zobaczyæ, co siê w niej kryje! – Nie jest to ca³kiem wykluczone – mrukn¹³ doktor Romany, pod- czas gdy Fikee nakazywa³ Cyganom, by wnieœli skrzyniê do œrodka i postawili na pod³odze. Uczynili to pospiesznie, po czym wyszli tak szybko, jak pozwala³y na to dobre obyczaje. Przez jakiœ czas obaj bardzo starzy ludzie wpatrywali siê milcz¹- co w skrzyniê. Wreszcie Fikee drgn¹³ i przemówi³: – Pouczy³em Cyganów, by w czasie mojej… nieobecnoœci uwa- ¿ali ciê za swego przywódcê. Romany przytakn¹³, po czym pochyli³ siê nad skrzyni¹ i zacz¹³ odrywaæ deski wieka. Odsun¹³ na bok kilka garœci zmiêtych papie- rów i ostro¿nie wyci¹gn¹³ ma³e, drewniane pude³ko obwi¹zane sznur- kiem. Postawi³ je na stole. Znowu odwróci³ siê w stronê skrzyni, ode- rwa³ pozosta³e deski wieka i stêkaj¹c z wysi³ku podniós³ owiniêt¹ papierem paczkê, któr¹ po³o¿y³ na pod³odze. Mia³a kszta³t prawie kwadratowy; ka¿dy z boków liczy³ oko³o metra, gruboœæ zaœ wyno- si³a jakieœ piêtnaœcie centymetrów. Podniós³ wzrok i powiedzia³: – Ksiêga. Niepotrzebnie, gdy¿ Amenofis Fikee wiedzia³, co to jest. – Gdyby tylko móg³ tego dokonaæ tam, w Kairze – wyszepta³. – Serce brytyjskiego imperium – przypomnia³ mu Romany. – A mo¿e wyobra¿asz sobie, ¿e móg³by podró¿owaæ? Fikee potrz¹sn¹³ g³ow¹ i klêkaj¹c przy stole wyci¹gn¹³ spod nie- go globus ze szk³a, którego czêœæ mo¿na by³o zdj¹æ, nastêpnie zacz¹³ rozwi¹zywaæ wêze³ki na ma³ym, drewnianym pude³ku. Romany od-

15 win¹³ tymczasem paczkê z papieru, ods³aniaj¹c czarne, drewniane pude³ko wy³o¿one kawa³kami koœci s³oniowej, które tworzy³y setki egipskich hieroglifów Starego Pañstwa. Zamkniêcie pude³ka by³o skórzane, ale tak sparcia³e, ¿e pod wp³ywem dotyku rozpad³o siê w py³. W œrodku znajdowa³o siê kolejne poczernia³e srebrne pude³- ko z podobnymi hieroglifami. Kiedy Romany zdj¹³ z niego wieczko, we wnêtrzu ukaza³o siê jeszcze jedno, tym razem z³ote, którego wspa- niale wyg³adzona powierzchnia zap³onê³a w œwietle lampy. Fikee otworzy³ swoje drewniane pude³ko i wyci¹gn¹³ z niego za- korkowan¹ fiolkê, która by³a zawiniêta w kawa³ek we³ny. W fiolce znajdowa³o siê oko³o trzydziestu mililitrów czarnego, gêstego p³y- nu, który zdawa³ siê zawieraæ jakiœ osad. Doktor Romany odetchn¹³ g³êboko, po czym zdj¹³ wieko z³otego pude³ka. Pocz¹tkowo s¹dzi³, ¿e zgas³y jednoczeœnie wszystkie lampy, lecz kiedy podniós³ wzrok, stwierdzi³, ¿e ich p³omienie s¹ równie wysokie jak poprzednio. Œwiat³o jednak w znacznym stopniu przygas³o; by³o tak, jakby widzia³ pomieszczenie przez tafle matowego szk³a. Otuli³ szyjê ko³nierzem p³aszcza; powietrze nagle siê och³odzi³o. Po raz pierwszy tej nocy odczuwa³ strach. Zmusi³ siê, by opuœciæ wzrok i spojrzeæ na spoczywaj¹c¹ w pude³ku ksiêgê, która wch³onê- ³a œwiat³o i ciep³o. Na staro¿ytnym papirusie p³onê³y hieroglify; nie œwiat³em, lecz intensywn¹ czerni¹, która zdawa³a siê wch³aniaæ jego duszê. Znaczenie hieroglifów by³o dla niego zrozumia³e i ich sens dr¹¿y³ jego umys³; byæ mo¿e dzia³oby siê tak samo z kimœ, kto nawet nie potrafi³by odczytaæ tego przekazu, poniewa¿ powsta³ on u zara- nia œwiata za spraw¹ boga Tota, ojca samego jêzyka. Oderwa³ bojaŸ- liwy wzrok od papirusu, gdy¿ czu³, ¿e s³owa zapadaj¹ g³êboko w je- go duszê, pozostawiaj¹c na niej swój œlad. – Krew – powiedzia³ chrapliwie, gdy¿ nawet powietrze z trudem przenosi³o dŸwiêki. – Krew naszego pana – powtórzy³, zwracaj¹c siê do niewyraŸnej postaci Amenofisa Fikee. – W³ó¿ to do kuli. Widzia³, jak Fikee porusza kciukiem haczyk w œcianie globusa, wyjmuje korek z flakonika i wlewa do œrodka czarny p³yn, który za- barwi³ górn¹ czêœæ szklanej kuli. Ksiê¿yc musia³ ju¿ wzejœæ, uœwia- domi³ sobie Romany. Kropla spad³a na d³oñ Fikeego i chyba go oparzy³a, gdy¿ sykn¹³ przez zaciœniête zêby. – Dzia³aj… sam – rzek³ chrapliwie doktor Romany i poruszaj¹c siê niczym œlepiec wyszed³ z namiotu na ³¹kê, gdzie wieczorne powie- trze wydawa³o siê teraz ciep³e. Pod¹¿y³ niepewnym krokiem, ko³ysz¹c

16 siê na podeszwach swoich dziwacznych butów, wzd³u¿ brzegu rzeki, i wreszcie zdyszany kucn¹³ na ³agodnym wzniesieniu, po czym spoj- rza³ na widoczny z odleg³oœci piêædziesiêciu metrów namiot. Gdy jego oddech i puls uspokoi³y siê, pomyœla³ o Ksiêdze Tota, któr¹ widzia³ przelotnie, i zadr¿a³. Jeœli ktokolwiek potrzebowa³ do- wodów na istnienie magii przez ostatnie osiemnaœcie wieków, to owa prehistoryczna Ksiêga by³a ich Ÿród³em; choæ Romany nigdy przed- tem jej nie ogl¹da³, doskonale wiedzia³, ¿e kiedy ksi¹¿ê Setnau Kha- -em-Uast zst¹pi³ w Memfis przed tysi¹cami lat do grobowca Ptah- -nefer-ka, by j¹ odzyskaæ, zasta³ komorê grobow¹ oœwietlon¹ rzêsi- stym blaskiem p³yn¹cym z Ksiêgi. A ten akt magii, pomyœla³ niezadowolony, to niezwyk³e przedsiê- wziêcie, maj¹ce siê dokonaæ tej nocy, by³oby skrajnie niebezpieczne nawet wówczas, jeszcze zanim magia sta³a siê znacznie trudniejsza i bardziej wymagaj¹ca wobec osoby czarnoksiê¿nika, i pomimo naj- surowszej kontroli, nieprzewidywalna i zaskakuj¹ca w skutkach. Nawet w tamtych dniach tylko najodwa¿niejsi i najsprawniejsi ka- p³ani oœmieliliby siê wykorzystaæ hekau, moc s³ów, które tej nocy mia³ wypowiedzieæ Fikee: s³owa te by³y inwokacj¹ i zarazem proœb¹ o przejêcie w³adzy, skierowan¹ do Anubisa, boga o g³owie szakala; w czasach œwietnoœci Egiptu sprawowa³ on pieczê nad podziemnym œwiatem zmar³ych i wrotami oddzielaj¹cymi go od œwiata ¿ywych. Doktor Romany oderwa³ wzrok od namiotu i przeniós³ spojrzenie na przeciwleg³y brzeg rzeki, na wrzosowiska ci¹gn¹ce siê a¿ do na- stêpnego wzniesienia zwieñczonego drzewami, których rachityczne ga³êzie ko³ysa³y siê na wietrze. Pó³nocny krajobraz, omiatany wiatrem, przypomina³ mu d¿in: ostry, czysty i przepojony woni¹ ja³owca. Nie chc¹c zag³êbiaæ siê w te rozwa¿ania, pomyœla³ o podró¿y do Kairu, dok¹d przed czterema miesi¹cami udali siê wraz z Fikeem, wezwani przez ich Mistrza, by zaradziæ pewnemu kryzysowi. Nie mog¹c z powodu straszliwego zamieszania opuszczaæ swego domu, Mistrz przez d³u¿szy czas korzysta³ z tajnej armii agentów i ogromnej fortuny, by oczyœciæ Egipt z muzu³mañskich i chrzeœci- jañskich elementów, a tak¿e, co by³o znacznie trudniejsze, by wy- gnaæ tureckiego paszê i jego najemników, a tym samym wskrzesiæ Egipt jako niepodleg³¹ potêgê œwiata. Pierwszy prze³om nast¹pi³ cztery lata wczeœniej, w 1798 roku, po bitwie pod piramidami, choæ w owym czasie wydawa³a siê ostateczn¹ klêsk¹ – poniewa¿ w jej rezultacie do Egiptu wkroczyli Francuzi. Romany przymkn¹³ powieki, wspo- minaj¹c odg³osy strza³ów francuskich muszkietów, rozbrzmiewaj¹-

17 cych echem owego upalnego lipcowego popo³udnia nad wodami Nilu, spotêgowanych odg³osem werbli, które towarzyszy³y szar¿uj¹cej kawalerii mameluków; przed zapadniêciem nocy armie egipskich gubernatorów, Ibrahima i Murada beja rozbito, w³adzê zaœ przejêli Francuzi pod wodz¹ m³odego genera³a, Napoleona. Dzikie i przepe³nione bólem wycie zerwa³o doktora Romany na równe nogi; dŸwiêk ten odbija³ siê jeszcze przez kilka chwil echem od drzew porastaj¹cych brzeg rzeki, a kiedy zamar³, Romany us³y- sza³, jak któryœ z Cyganów mamrocze ze strachem zaklêcia. Z na- miotu nie dobieg³ ju¿ ¿aden odg³os, wiêc doktor odetchn¹³ i znowu przykucn¹³. Powodzenia, Amenofisie, pomyœla³. Powinienem raczej powiedzieæ, oby bogowie byli z tob¹, ale teraz sam o tym w³aœnie decydujesz. Potrz¹sn¹³ niespokojnie g³ow¹. Gdy do w³adzy doszli Francuzi, wydawa³o siê, ¿e przepad³y wszel- kie nadzieje na przywrócenie starego porz¹dku, wiêc Mistrz, dziêki niezwykle misternej, magicznej manipulacji wiatrem i przyp³ywami, udzieli³ nieznacznej pomocy brytyjskiemu admira³owi Nelsonowi, który w nieca³e dwa tygodnie póŸniej zniszczy³ francusk¹ flotê. Po- tem okupacja francuska obróci³a siê jednak na korzyœæ Mistrza; Fran- cuzi ukrócili pe³n¹ arogancji w³adzê mameluckich bejów, a w 1800 r. Muhammad odebra³ im ziemiê i wytêpi³ tureckich najemników, d³a- wi¹cych kraj. Po powrocie Napoleona do Francji, dowództwo w Ka- irze obj¹³ genera³ Kleber, który nie wtr¹ca³ siê w polityczne intrygi Mistrza i nie przeszkadza³ mu w jego wysi³kach zmierzaj¹cych do nawrócenia muzu³mañskiej i koptyjskiej ludnoœci na panteistyczny kult Ozyrysa, Izydy, Horusa i Re. Wygl¹da³o w³aœciwie na to, ¿e fran- cuska okupacja okaza³a siê dla Egiptu tym, czym szczepionka ospy doktora Jennera dla ludzi: zast¹pieniem przez niegroŸn¹ infekcjê, ³atw¹ po jakimœ czasie do zlikwidowania œmiertelnej choroby która ustêpowa³a dopiero po zgonie ofiary. Z czasem wszystko zaczê³o siê psuæ. Jakiœ szaleniec z Aleppo za- sztyletowa³ Klebera na kairskiej ulicy. Potem nast¹pi³y miesi¹ce nie- pokoju, w czasie których Brytyjczycy zaczêli zaciskaæ pêtlê; do wrze- œnia 1801 niezaradny nastêpca Klebera skapitulowa³ przed Brytyj- czykami w Egipcie i Aleksandrii. Anglicy znaleŸli siê w samym Kairze, i nim up³yn¹³ tydzieñ, aresztowano z tuzin agentów Mistrza. Nowy gubernator znalaz³ te¿ powód, by pozamykaæ œwi¹tynie sta- rych bogów, wzniesionych przez Mistrza poza murami miasta. W przyp³ywie rozpaczy, Mistrz pos³a³ po swoich dwóch najstar- szych i najpotê¿niejszych zastêpców, Amenofisa Fikee z Anglii i dok- 2 – Wrota Anubisa

18 tora Monboddo Romanellego z Turcji, po czym przedstawi³ im pe- wien plan; by³ on tak fantastyczny, ¿e mo¿na by pos¹dziæ wiekowe- go cz³owieka o niesprawnoœæ umys³ow¹, ale wed³ug Mistrza by³ to jedyny sposób, by wymazaæ Angliê z mapy œwiata i przywróciæ utra- cone przed wiekami panowanie Egiptu. Spotkali siê w wielkiej komnacie, w której mieszka³ zupe³nie sam, z wyj¹tkiem ushabtis, czterech odlanych z wosku ludzkich postaci naturalnych rozmiarów. Z wysokoœci swego dziwacznego tronu za- instalowanego pod sufitem zacz¹³ ich przekonywaæ, ¿e chrzeœcijañ- stwo, owa bezlitosna si³a, niszcz¹ca soki ¿ycia os³abionej magii, tra- ci swe znaczenie wskutek zw¹tpienia, którym przepojone s¹ pisma ludzi takich jak Wolter, Diderot czy Godwin. Romanelli, z tak¹ sam¹ niecierpliwoœci¹ przyjmuj¹cy metafory wie- kowego maga jak wiêkszoœæ informacji, wtr¹ci³ siê, by spytaæ bez ogró- dek, jak to wszystko ma dopomóc w wyparciu Brytyjczyków z Egiptu. – Istnieje pewna magiczna procedura… – zacz¹³ Mistrz. – Magia! – przerwa³ mu Romanelli z pogard¹, na jak¹ tylko móg³ siê odwa¿yæ. – W dzisiejszych czasach dostalibyœmy zawrotów g³o- wy i zaburzeñ wzroku, nie wspominaj¹c ju¿ o utracie co najmniej trzech kilogramów wagi, gdybyœmy chcieli zmusiæ czarami kilka bezdomnych psów do zejœcia nam z drogi; nawet wtedy wszystko posz³oby nie tak, kundle zaœ pad³yby trupem na miejscu. £atwiej wrzasn¹æ i postraszyæ je kijem. Jestem pewien, ¿e nie zapomnia³eœ o swoich cierpieniach, których dozna³eœ przed trzema laty po mani- pulacjach z pogod¹ w zatoce Abukir. Twoje oczy wypali³y siê ni- czym daktyle pozostawione zbyt d³ugo na s³oñcu, a twoje nogi…! – Jak powiedzia³eœ, nie zapomnia³em – stwierdzi³ zimno Mistrz, kieruj¹c na Romanellego swój wzrok, który ju¿ uleg³ nieznacznej poprawie; ten drgn¹³ bezwiednie, co mu siê zawsze zdarza³o, gdy dostrzega³ w oczach Mistrza g³êbok¹, bezsensown¹ nienawiœæ. – Tak siê sk³ada, ¿e choæ bêdê przy tym poœrednio obecny, jeden z was musi dokonaæ tego aktu magii, gdy¿ powinien on siê odbyæ bardzo blisko samego serca Imperium Brytyjskiego, a wiêc w Londynie; nie- stety stan mego zdrowia nie pozwala na podró¿. Choæ wyposa¿ê was w najsilniejsze œrodki i amulety, spe³nienie tego zadania, jak sugero- wa³eœ, odbije siê w znacznej mierze na osobie maga. Bêdziecie ci¹- gn¹æ s³omki spod obrusa na stole, a temu, który wyci¹gnie krótsz¹, przypadnie w udziale dokonanie tego czynu. Fikee i Romanelli wlepili wzrok w dwa patyczki wystaj¹ce spod materia³u, a potem popatrzyli na siebie.

19 – Có¿ to za akt? – spyta³ Fikee. – Wiecie, ¿e nasi bogowie ju¿ odeszli. Przebywaj¹ teraz w Tuau- cie, podziemnym œwiecie, a na jego wrota napiera od osiemnastu wieków si³a, której nie pojmujê, ale jestem pewien, ¿e ma ona zwi¹- zek z chrzeœcijañstwem. Bogiem owego œwiata i wrót jest Anubis, pozbawiony jednak postaci, w jakiej móg³by siê tu pojawiæ. – Sie- dzisko Mistrza przesunê³o siê nieznacznie i starzec na chwilê przy- mkn¹³ oczy z bólu. – W Ksiêdze Tota – powiedzia³ w koñcu chrapli- wie – znajduje siê zaklêcie; jest to inwokacja do Anubisa, za której przyczyn¹ mo¿e on przenikn¹æ w maga. Pozwoli to bogu przyj¹æ wasz¹ postaæ fizyczn¹. Wypowiadaj¹c owo zaklêcie, bêdziecie jed- noczeœnie spisywaæ inne, wymyœlone przeze mnie, a które otworzy wrota miêdzy dwoma œwiatami; uczyni to wy³om nie tylko w murze œmierci, ale i w murze czasu, i je¿eli wszystko siê powiedzie, roze- wr¹ siê one w podziemnym œwiecie sprzed czterdziestu trzech wie- ków, kiedy to bogowie i ja mieliœmy pe³niê w³adzy. Zapad³a cisza, trwaj¹ca dostatecznie d³ugo, by siedzisko Mistrza przesunê³o siê o kilka nastêpnych i bolesnych dla maga centymetrów. W koñcu Fikee przemówi³: – A co siê stanie potem? – Potem – odpar³ Mistrz szeptem, który obieg³ echem kolist¹ kom- natꠖ bogowie Egiptu pojawi¹ siê znienacka we wspó³czesnej An- glii. ¯ywy Ozyrys i Rae porannego nieba zamieni¹ chrzeœcijañskie œwi¹tynie w gruzy, Horus i Konsu po³o¿¹ sw¹ transcedentn¹ si³¹ kres wszystkim obecnie toczonym wojnom, a monstra Set i Sebek po¿r¹ tych wszystkich, którzy oœmiel¹ siê stawiaæ opór! Egipt odzyska he- gemoniê, a œwiat znowu stanie siê czysty i nowy. A jak¹ rolê móg³byœ ty, czy te¿ my, odegraæ w tym czystym, no- wym œwiecie?, pomyœla³ Romanelli. – Czy to wszystko jest mo¿liwe, czy jesteœ tego wszystkiego pe- wien? – spyta³ z wahaniem Fikee. W koñcu œwiat by³ ju¿ niegdyœ m³ody, a starzec nie mo¿e zmieniæ siê w ch³opca, podobnie jak wino nie mo¿e staæ siê na powrót sokiem z winogron. – Dostrzeg³, ¿e Mistrz pa³a coraz wiêkszym gniewem, ale mówi³ zdesperowany dalej: – Czy absolutnie nie mo¿na… zaadaptowaæ siê do nowych warunków i bo- gów? A jeœli czepiamy siê ton¹cego statku? Mistrz dozna³ ataku wœciek³oœci, œlini¹c siê i be³kocz¹c bezradnie. Jeden z woskowych pos¹gów drgn¹³ i zacz¹³ poruszaæ szczêkami. – Zaadaptowaæ? – wrzasnê³o g³osem Mistrza woskowe gard³o. – Chcesz przyj¹æ chrzest? Czy wiesz, co on z ciebie uczyni? Zniszczy

20 twoj¹ moc, bêdziesz jak æma w ogniu! – Wœciek³y potok mowy spra- wia³, ¿e woskowe usta pêka³y. – Ton¹cy statek? Ty cuchn¹cy, tchórz- liwy pomiocie martwej ladacznicy! Nie ma znaczenia, czy zatonie, czy zaton¹³, czy ju¿ tonie! Pop³yniemy nim. Wola³bym staæ u steru tego zatopionego statku, ni¿ gniæ na pok³adzie nowego! Czy mam – kha… kha… kha… – jêzyk i wargi woskowej postaci odpad³y pod wp³ywem wci¹¿ ¿ywego oddechu. Przez kilka chwil Mistrz i jego ushabti mamrotali jednoczeœnie, a¿ w koñcu starzec odzyska³ panowanie nad sob¹, pos¹g zaœ umilk³. – Czy mam ciê uwolniæ, Amenofisie? – spyta³. Romanelli przypomnia³ sobie z niepokoj¹c¹ jasnoœci¹, jak kiedyœ jeden z wiekowych s³ug Mistrza uwolni³ siê nagle z magicznych wiê- zów swego pana; cz³owiek ten w ci¹gu zaledwie kilku minut uwi¹d³, upad³, sczez³, rozsypa³ siê na kawa³ki, a w koñcu obróci³ siê w po- pió³; lecz od obrazu œmierci i rozk³adu straszniejsze by³o to, ¿e cz³o- wiek ten ca³y czas zachowa³ œwiadomoœæ… a jego agonia wydawa³a siê straszliwsza od œmierci w p³omieniach. Cisza w komnacie przeci¹ga³a siê, zak³óca³ j¹ tylko odg³os wo- skowego jêzyka uderzaj¹cego o posadzkê. – Nie – wyrzek³ w koñcu Fikee. – Nie. – A zatem nale¿ysz do mej za³ogi i bêdziesz pos³uszny. – Mistrz uczyni³ gest s³abym ramieniem. – Wyci¹gnij s³omkê. Fikee spojrza³ na Romanellego, który sk³oni³ siê tylko i wskaza³ na stó³, jakby chcia³ powiedzieæ: „Najpierw ty”. Fikee podszed³ i wy- ci¹gn¹³ jedn¹ z dwóch s³omek. By³a oczywiœcie krótsza. Mistrz wys³a³ ich do ruin Memfis, by skopiowali z ukrytego ka- mienia hieroglify, dziêki którym poznaj¹ jego prawdziwe imiê. Tutaj równie¿ prze¿yli szok, gdy¿ widzieli kamieñ z imieniem Mistrza ju¿ wczeœniej, przed wieloma wiekami. Wtedy widnia³y na nim dwa symbole: ogieñ p³on¹cy w misie, a za nim sowa i krzy¿ z pêtl¹. Wy- mawia³o siê to Czacza-em-Ankh, Si³a ¯ycia; lecz teraz na staro¿yt- nym kamieniu widnia³y inne znaki: trzy rysunki w kszta³cie paraso- li, ma³y ptak, sowa, stopa, znów ptak i ryba nad œlimakiem. Kaibi- tu-em-Betu-Tuf – przeczyta³ Romanelli i przet³umaczy³ w myœlach: Cienie nienawiœci. Pomimo piek¹cego skwaru pustyni poczu³ ch³ód, lecz przypomnia³ sobie istotê, która jêcz¹c i wij¹c siê zamienia³a siê w py³, wiêc tylko zacisn¹³ usta i skopiowa³ imiê.

21 Gdy powrócili do Kairu, Mistrz opóŸni³ wyjazd Romanellego do Turcji, by móc stworzyæ za pomoc¹ magicznego p³ynu jego replikê. ¯ywy z pozoru sobowtór, czy te¿ „ka”, zosta³ powo³any do ¿ycia, by udaæ siê do Anglii wraz z Fikeem i dopomóc w przywo³aniu Anubi- sa, ale wszyscy trzej wiedzieli, ¿e mia³ przede wszystkim pe³niæ rolê stra¿nika i zapobiec ewentualnemu zaniedbaniu obowi¹zków. A po- niewa¿ ta dziwaczna para mia³a zamieszkaæ a¿ do nadejœcia Ksiêgi i flakonika z krwi¹ Mistrza, wœród Cyganów ze szczepu Fikeego, Amenofis ochrzci³ „ka” imieniem Romany, czyli s³owem, zbli¿onym do tego, jakim Cyganie okreœlali swój jêzyk i kulturê. Z namiotu znowu dobieg³o wycie; tym razem przypomina³o bardziej dŸwiêk, jaki wydaj¹ kawa³ki metalu pocierane o siebie ni¿ odg³os doby- waj¹cysiêz gard³a¿ywejistoty.Stawa³siê stopniowo corazg³oœniejszy i wy¿szy. Przezchwilê,podczasktórejRomanyzauwa¿y³têpo,¿erzeka trwa w bezruchu niczym tafla pomarszczonego szk³a, to dzwonienie, zgrzytanie utrzymywa³o siê na najwy¿szej nucie, wype³niaj¹c swym brzmieniemokolicê.Pochwiliwyda³omusiê,¿ecoœpêk³o,jakbyrozbi- ³a siê nad nimi ogromna kula, cicho, lecz wyczuwalnie. Upiorne wycie te¿ ucich³o i gdy rozproszone dŸwiêki niknê³y w oszala³ym, rozpaczli- wym szlochu, Romany poczu³, jak powietrze odzyskuje swe normalne ciœnienie, a namiot, jakby cz¹steczki czarnej tkaniny straci³y nagle swe w³aœciwoœci, rozb³ysn¹³ jasno¿ó³tym p³omieniem. Romany ruszy³ biegiem wzd³u¿ brzegu, drogê oœwietla³ mu blask ognia; parz¹c sobie palce odsun¹³ na bok p³on¹c¹ po³ê przy wejœciu i wskoczy³ do zadymionego wnêtrza. W k¹cie tkwi³ skulony i wstrz¹- sany ³kaniem Fikee. Romany zamkn¹³ Ksiêgê Tota, w³o¿y³ do z³ote- go pude³ka, nastêpnie wepchn¹³ je pod pachê i wyszed³ chwiejnym krokiem na zewn¹trz. Gdy oddala³ siê ju¿ od intensywnego gor¹ca, odwróci³ siê s³ysz¹c za plecami warczenie i popiskiwanie. Fikee wyczo³ga³ siê z namiotu i zacz¹³ tarzaæ siê po ziemi, chc¹c najwidoczniej ugasiæ tl¹ce siê na nim ubranie. – Amenofisie! – zawo³a³ Romany, przekrzykuj¹c szum ognia. Fikee wsta³ i obrzuci³ towarzysza têpym spojrzeniem, jakby go nie poznawa³, po czym przechyli³ do ty³u g³owê i zawy³ jak szakal do ksiê¿yca. Romany natychmiast siêgn¹³ pod p³aszcz i wyci¹gn¹³ dwa pisto- lety ska³kowe. Wycelowa³ jeden z nich i wypali³. Fikee, zgiêty wpó³, przelecia³ dwa metry do ty³u i usiad³ ciê¿ko na ziemi; w chwilê póŸ- niej przekrêci³ siê na bok i pomkn¹³ na czworakach w ciemnoœæ.

22 Romany wycelowa³ drugi pistolet, najdok³adniej jak tylko potra- fi³, i ponownie wypali³, lecz podskakuj¹ca postaæ nie zatrzyma³a siê i niebawem zniknê³a. – Do diab³a – wyszepta³ Romany. – Umrzyj tam gdzieœ, Ameno- fisie. Jesteœ nam to winien. Spojrza³ w niebo – nie dostrzeg³ œladu nadchodz¹cych bogów; wpatrywa³ siê dostatecznie d³ugo w zachodni horyzont, by stwier- dziæ z ponur¹ satysfakcj¹, ¿e s³oñce nie ma zamiaru siê pokazaæ. Potrz¹sn¹³ znu¿ony g³ow¹. Taktozwyklebywaz czaramiw dzisiejszychczasach,pomyœla³z go- rycz¹, coœ tam zadzia³a³o, choæ cel nie zosta³ osi¹gniêty. W koñcu schowa³ pistolety, podniós³ Ksiêgê i ruszy³ powoli w stro- nê cygañskiego obozu. Nawet psy siê pochowa³y i Romany, id¹c do namiotu Fikeego, nie napotka³ nikogo. Gdy znalaz³ siê w œrodku, od³o¿y³ z³ote pude³ko, zapali³ lampê, po czym d³ugo w nocy, pos³u- guj¹c siê wahad³em, poziomic¹, teleskopem i kamertonem, dokonu- j¹c mnóstwa obliczeñ, zarówno geometrycznych, jak i alchemicznych, stara³ siê okreœliæ, do jakiego stopnia czar móg³ zadzia³aæ.

23 Rozdzia³ 1 A zatem có¿ pozostaje w tym niepowstrzymanym strumieniu z niesionych jego nurtem rzeczy, na których tak bardzo zale¿y cz³owiekowi? To tak, jakby ktoœ zakocha³ siê w jednym z lec¹cych w górze wróbli, który ju¿ zd¹¿y³ znikn¹æ sprzed oczu. Marek Aureliusz Kierowca BMW podjecha³ szybko i p³ynnie do krawê¿nika, zaha- mowa³ i wy³¹czy³ œwiat³a. Brendan Doyle wychyli³ siê i spojrza³ na ogrodzon¹, pokryt¹ kamieniami rozleg³¹ posesjê, przed któr¹ siê za- trzymali. Tonê³a w jaskrawym blasku elektrycznych lamp zawieszo- nych na s³upach. S³ychaæ by³o ha³as pracuj¹cych gdzieœ niedaleko maszyn. – Dlaczego siê zatrzymaliœmy? – spyta³ nieco bezradnie. Kierowca wysiad³ z samochodu i otworzy³ tylne drzwi po stronie Doyle’a. Nocne powietrze by³o zimne. – Tu w³aœnie przebywa pan Darrow – wyjaœni³. – Proszê pozwo- liæ, ja to wezmꠖ doda³, bior¹c walizkê Doyle’a. W czasie dzisiêciominutowej jazdy z lotniska Heathrow Doyle siê nie odzywa³, ale teraz zdenerwowanie by³o silniejsze ni¿ niechêæ przyznania siê, jak niewiele wiedzia³ o swojej sytuacji. – Ja, hm, z tego, co mówili ci dwaj panowie, z którymi spotka- ³em siê w Fullerton, w Kalifornii, wywnioskowa³em, ¿e mój pobyt tutaj ma coœ wspólnego z Samuelem Taylorem Coleridge’em – po- wiedzia³ nieœmia³o, gdy zbli¿ali siê do furtki w ogrodzeniu z drucia- nej siatki. – Czy mo¿e wie pan… o co dok³adnie chodzi? – Jestem pewien, ¿e pan Darrow wyjaœni wszystko wyczerpuj¹- co – odpar³ kierowca, który teraz, gdy jego rola na tym etapie dobie-

24 g³a koñca, wydawa³ siê znacznie bardziej odprê¿ony. – Odnoszê wra- ¿enie, ¿e ma to zwi¹zek z wyk³adem. Doyle przystan¹³. – Wyk³ad? Nalega³ na mój przyjazd do Londynu, dziesiêæ tysiê- cy kilometrów, tylko po to, ¿ebym wyg³osi³ wyk³ad? – oferuj¹c mi dwadzieœcia tysiêcy dolarów, doda³ w myœlach. – Naprawdê nie wiem, panie Doyle. Jak ju¿ wspomnia³em, pan Darrow wyjaœni… – A mo¿e orientuje siê pan, czy ma to zwi¹zek ze stanowiskiem, na które powo³a³ ostatnio Steerfortha Bennera? – naciska³ Doyle. – Nie s³ysza³em o panu Bennerze – odpar³ z o¿ywieniem kierow- ca. – Proszê siê pospieszyæ, sir, harmonogram jest raczej napiêty, rozumie pan. Doyle westchn¹³ i ruszy³ przed siebie. Widok zwojów drutu kol- czastego wzd³u¿ górnej krawêdzi siatki nie wp³yn¹³ na niego uspo- kajaj¹co. Przyjrza³ siê dok³adniej i zauwa¿y³ ma³e, zapisane skrawki papieru, a tak¿e ga³¹zki jakiejœ roœliny, byæ mo¿e jemio³y, przymo- cowane w pewnych odstêpach do drutu. Przysz³o mu do g³owy, ¿e pog³oski o Interdyscyplinarnej Badawczej Inicjatywie Darrowa – IBID – s¹ prawdziwe. – Powinienem chyba wspomnieæ o tym wczeœniej – zwróci³ siê ¿artobliwym tonem do kierowcy – ale nie potrafiê wywo³ywaæ du- chów. Mê¿czyzna postawi³ walizkê na ziemi i wcisn¹³ jeden z guzików przy furtce. – Nie s¹dzê, by to by³o konieczne, sir – odpar³. Po drugiej stronie ogrodzenia spieszy³ w ich stronê umundurowa- ny stra¿nik. No có¿, siedzisz w tym po same uszy – powiedzia³ do siebie Doy- le. – Bêdziesz móg³ przynajmniej zatrzymaæ piêæ tysiêcy dolarów, nawet jeœli odrzucisz ofertê… cokolwiek to jest. Gdy godzinê wczeœniej stewardesa obudzi³a go, by przypomnieæ o zapiêciu pasa, Doyle odczu³ ulgê, poniewa¿ znowu œni³a mu siê œmieræ Rebeki. W pierwszej czêœci snu zawsze by³ nieznajomym, obdarzonym wiedz¹ o przysz³oœci, który próbuje rozpaczliwie od- szukaæ Brendana i Rebekê Doyle’ów, nim zd¹¿¹ wsi¹œæ na motocykl, albo przynajmniej nim Doyle zd¹¿y wjechaæ star¹ hond¹ na krêty zjazd z Beach Boulevard na Santa Ana Freeway. Nieodmiennie jed-

25 nak ponosi³ pora¿kê, skrêcaj¹c z piskiem opon na rogu ulicy, tylko po to, by ujrzeæ z przera¿eniem, jak stary motocykl przyspiesza, po- chyla siê na zakrêcie i znika za horyzontem. Zwykle budzi³ siê si³¹ woli w tym momencie, ale tym razem wypi³ kilka szklaneczek whi- sky, wiêc mog³o mu siê to nie udaæ. Usiad³ i zamruga³, wodz¹c spojrzeniem po rozleg³ej kabinie sa- molotu i ludziach na s¹siednich fotelach. Pali³y siê œwiat³a i tylko za oknem widaæ by³o cêtkowan¹ ciemnoœæ, a wiêc znów by³a noc, choæ pamiêta³, ¿e jeszcze kilka godzin wczeœniej spogl¹da³ w dó³ przez lodowate po³acie chmur. Podró¿ odrzutowcem by³a i tak ju¿ dezorien- tuj¹ca, nawet jeœli nie przelatywa³o siê nad biegunami, wskutek cze- go trudno by³o odgadn¹æ, jaki to dzieñ. Gdy ostatnim razem lecia³ do Anglii, by³o po drodze l¹dowanie w Nowym Jorku, ale IBID oczy- wiœcie nie mog³o czekaæ. Wyci¹gn¹³ siê tak wygodnie, jak pozwala³ na to jego fotel, a wte- dy z rozk³adanego stoliczka, który mia³ przed sob¹, zsunê³a siê ksi¹¿ka i kilka kartek. Kartki spad³y z szelestem na pod³ogê, ksi¹¿ka zaœ z g³u- chym uderzeniem. Jakaœ dama po drugiej stronie przejœcia podsko- czy³a na swoim siedzeniu. Doyle, zak³opotany, uœmiechn¹³ siê prze- praszaj¹co i schyli³ siê, ¿eby podnieœæ ksi¹¿kê i papiery. Porz¹dku- j¹c je i widz¹c przy okazji sporo pustych miejsc i postawionych znaków zapytania, zastanawia³ siê ponuro, czy nawet w Anglii, gdy¿ zamierza³ wykorzystaæ tê darmow¹ podró¿ dla w³asnych badañ, uda mu siê wygrzebaæ jakieœ informacje na temat poety, którego biogra- fiê stara³ siê napisaæ od dwóch lat. Z Coleridge’em by³o proœciej, myœla³ wpychaj¹c papiery do teczki, która sta³a miêdzy jego stopa- mi; za to William Ashbless to wielka niewiadoma. Ksi¹¿k¹, która zsunê³a siê ze stolika, by³a prac¹ Baileya ¯ycie Williama Ashblessa. Spad³a roz³o¿ona na pod³ogê i kilka po¿ók³ych ze staroœci stronic oderwa³o siê. Umieœci³ je ostro¿nie na swoim miej- scu, zamkn¹³ delikatnie ksi¹¿kê, wytar³ palce z kurzu i zacz¹³ wpa- trywaæ siê w ma³o przydatne dzie³o. Powiedzieæ, ¿e ¿ycie Ashblessa zosta³o udokumentowane w spo- sób niezadowalaj¹cy, pomyœla³ strapiony, to eufemizm. William Ha- zlitt dokona³ w 1825 roku krótkiej oceny jego dzie³, dorzucaj¹c przy okazji kilka szczegó³ów o samym autorze, a najbli¿szy przyjaciel Ashblessa, James Bailey napisa³ pe³n¹ luk i niedomówieñ biografiê, któr¹ z braku lepszej uznano za miarodajne opracowanie. Doyle zdo³a³ uzupe³niæ tekst o kilka listów, wycinków z gazet i raportów policyj- nych, ale ¿ycie poety wci¹¿ by³o pe³ne bia³ych plam.

26 Na przyk³ad, w jakim mieœcie Wirginii mieszka³ Ashbless od swo- ich narodzin do 1810 roku? Poeta wspomnia³ przy jakiejœ okazji, ¿e w Richmond, gdzie indziej ¿e w Norfolk, ale w ¿adnym z tych miast nie zachowa³y siê œlady jego pobytu. Doyle sk³ania³ siê ku przekona- niu, ¿e k³opotliwy poeta zmieni³ nazwisko, kiedy przyby³ do Londy- nu. Osobiœcie wyszuka³ nazwiska kilku mieszkañców Wirginii w wie- ku dwudziestu piêciu lat, którzy zniknêli latem 1810 roku. Londyñ- skie lata Ashblessa by³y stosunkowo ³atwe do ustalenia, chocia¿ biografia Baileya, bêd¹ca wersj¹ podan¹ przez samego Ashblessa, mia³a watpliw¹ wartoœæ, krótka zaœ podró¿ do Kairu w 1811 roku, w nieznanym celu, by³a przynajmniej udokumentowana. To, czego brakuje, myœla³ Doyle, to szczegó³y, a niektóre z bia- ³ych plam w ¿yciu poety nie dawa³y mu spokoju. Istnia³, na przyk³ad, prawdopodobny zwi¹zek Ashblessa z czymœ, co Sheridan okreœla³ nieodmiennie jako Ob³êd Tañcz¹cych Ma³p: chodzi³o o zadziwiaj¹- co wysok¹ liczbꠖ wed³ug trzeŸwych ocen szeœæ, wed³ug bardziej fantastycznych trzysta – pokrytych futrem stworów, które pojawia³y siê wokó³ Londynu, a tak¿e w samym mieœcie, miêdzy rokiem 1800 a 1810; by³y to najprawdopodobniej ludzkie istoty, które, przepe³nio- ne bólem, podrygiwa³y gwa³townie, przyprawiaj¹c œwiadków o szok, a potem pada³y na ziemiê i umiera³y w straszliwych konwulsjach, czym wywo³ywa³y jeszcze wiêksz¹ grozê. Madame de Staël zanoto- wa³a, jakoby Ashbless przyzna³ jej siê kiedyœ po pijanemu, i¿ wie o tej dziwacznej pladze wiêcej ni¿ oœmieli³ siê kiedykolwiek zdra- dziæ, i co nie ulega³o w¹tpliwoœci, ¿e zabi³ jedn¹ z owych istot w ka- wiarni niedaleko Threadneedle Street, w tydzieñ po swym przybyciu do Londynu… Niestety ku zmartwieniu Doyle’a trop w tym miejscu siê urywa³. Najwidoczniej Ashbless nigdy nie upi³ siê do tego stop- nia, by opowiedzieæ de Staël ca³¹ tê historiê, gdy¿ w przeciwnym razie przekaza³aby j¹ komuœ, a biografia Baileya naturalnie nie wspo- mina³a o tym ani jednym s³owem. I jakie by³y okolicznoœci jego œmierci? Bóg jeden wie, myœla³ Doyle, ilu wrogów narobi³ sobie ten cz³owiek za ¿ycia, ale który z nich dopad³ go dwunastego kwietnia 1846 roku? Jego cia³o znaleziono miesi¹c póŸniej na bagnach. By³o w stanie rozk³adu, lecz udowod- niono, ¿e to jego zw³oki, podobnie jak to, ¿e zosta³ pchniêty szpad¹ w brzuch. Do diab³a, myœla³ Doyle, wpatruj¹c siê przygnêbiony w ksi¹¿kê na swoich kolanach, wiêcej wiadomo o Szekspirze. A przecie¿ Ash- bless by³ wspó³czesny ludziom takim jak lord Byron, a wiêc ludziom,

27 których ¿ycie udokumentowano zadziwiaj¹co dok³adnie! Mówi¹c szczerze, cz³owiek ten by³ pomniejszym poet¹, a skromny i nie³atwy dorobek zosta³by ca³kowicie zapomniany, gdyby nie kilka bardzo krytycznych uwag Hazlitta i Wordswortha. Dlatego jego utwory za- mieszczano czasem w szczególnie wyczerpuj¹cych antologiach; ¿y- cie cz³owieka powinno jednak pozostawiæ po sobie wiêcej œladów. Zobaczy³ przez okno po drugiej stronie przejœcia, ¿e migotliwe œwiat³a Londynu zbli¿aj¹ siê, i doszed³ do wniosku, ¿e stewardesa nie przyniesie mu nic do picia tu¿ przed l¹dowaniem. Rozejrza³ siê, a potem wyj¹³ z wewnêtrznej kieszeni marynarki p³ask¹ flaszkê, od- korkowa³ i nala³ trochê do plastikowego kubka, w którym podano mu ostatniego drinka. Od³o¿y³ flaszkê i odetchn¹³, ¿a³uj¹c, ¿e nie mo¿e zapaliæ jednego z cygar spoczywaj¹cych w drugiej kieszeni. £ykn¹³ ciep³ej whisky i uœmiechn¹³ siê. £aphroaig by³ wci¹¿ cho- lernie dobry, choæ nie móg³ równaæ siê z tym cudem, w jaki siê prze- istacza³, gdy mia³ moc 45%. Prawdê mówi¹c, pomyœla³, te nowe cy- gara z Republiki Dominikany nie dorównuj¹ tym, które produkowa- no na Wyspach Kanaryjskich. Przysz³o mu te¿ do g³owy, ¿e ¿adna z m³odych kobiet, z którymi siê spotyka³ od œmierci Rebeki, nie by³a w ogóle interesuj¹ca. Otworzy³ star¹ ksi¹¿kê i wlepi³ wzrok w rycinê na tytu³owej stro- nie, portret skopiowany z popiersia d³uta Thorvaldsena: patrzy³ na niego brodaty poeta o zapadniêtych oczach. Dziêki mistrzostwu rzeŸ- biarza mo¿na by³o siê domyœliæ potê¿nego wzrostu i szerokich ba- rów. Jak to by³o za twoich czasów, Williamie? – zastanawia³ siê Doyle. Czy cygara, whisky i kobiety by³y lepsze? Przez chwilê wyobra¿a³ sobie, ¿e nieznaczny, ironiczny uœmiech Ashblessa jest adresowany do niego… Potem dozna³ takiego zawrotu g³owy, ¿e niemal upuœci³ kubek i z³apa³ siê za porêcze swojego fotela, gdy¿ wyda³o mu siê, ¿e Ashbless naprawdê patrzy na niego wzrokiem pe³nym pogardliwego rozbawienia, z dystansu stu piêædziesiêciu lat. Doyle potrz¹sn¹³ gwa³townie g³ow¹ i znowu od³o¿y³ ksi¹¿kê. W³aœnie w takich chwilach wiadomo, ¿e cz³owiek jest zmêczony, powiedzia³ sobie. Kiedy facet martwy od ponad wieku mruga do cie- bie z portretu. Z Coleridge’em nigdy mu siê to nie zdarzy³o. W³o¿y³ ksi¹¿kê do teczki, w której znajdowa³a siê zebrana przez nie- go w charakterze referencji biografia Samuela Taylora Coleridge’a – Bliski goœæ. Pragn¹³ pocz¹tkowo, by jego nastêpn¹ ksi¹¿k¹ by³a praca na temat „Poetów Jezior”, ale recenzje Bliskiego goœcia, a tak¿e wyni- ki sprzeda¿y sprawi³y, ¿e jego wydawca w Devriess University Press

28 zasugerowa³, by Doyle kontynuowa³ pracê nad, jak siê wyrazi³, „mniej zbadanym obszarem”. „Podziwia³em – przekonywa³ go wydawca – pañskie dwa artyku³y w prasie uniwersyteckiej, które, z pewnym suk- cesem, objaœni³y mroczny sens wersów Williama Ashblessa. Byæ mo¿e biografia tego niezwyk³ego poety zostanie uznana przez krytyków i uczelnianych bibliotekarzy za prze³omowe dzie³o”. No có¿, myœla³ Doyle, zamykaj¹c teczkê, jeœli nie ucieknê siê do absolutnej fikcji, to wszystko wskazuje na to, ¿e bêdzie to cholernie krótka ksi¹¿ka. Samolot zni¿a³ lot, i gdy Doyle ziewn¹³, odetka³y mu siê uszy. Za- pomnij na razie o Ashblessie, pomyœla³. Za cokolwiek Darrow p³aci ci dwadzieœcia tysiêcy dolarów, musi mieæ to zwi¹zek z Coleridge’em. Napi³ siê jeszcze whisky, ¿ywi¹c nadziejê, ¿e jego obowi¹zki nie bêd¹ wymaga³y uczestnictwa w seansach spirytystycznych czy cze- goœ w tym rodzaju. Widzia³ kiedyœ tom poezji, który za poœrednic- twem jakiegoœ medium podyktowa³ duch Shelleya, i teraz podejrze- wa³, ¿e jego robota w IBID mo¿e mieæ podobny charakter. Zastana- wia³ siê te¿, czy dwadzieœcia tysiêcy dolarów to dostatecznie wysoka suma za wyrzeczenie siê zawodowej godnoœci i uczestnictwo w po- dobnych bzdurach. Opró¿ni³ swój kubek, poniewa¿ mia³ wra¿enie, ¿e samolot za chwilê wyl¹duje. By³o z pewnoœci¹ dziwnym zbiegiem okolicznoœci, ¿e tyle siê ostat- nio s³ysza³o o IBID. Miesi¹c wczeœniej zaproponowali pracê Steer- forthowi Bennerowi, najzdolniejszemu absolwentowi wydzia³u lite- ratury angielskiej, jakiego Doyle kiedykolwiek uczy³. Doyle przypo- mnia³ sobie swoje zdziwienie, gdy siê dowiedzia³ od Bennera, ¿e IBID wci¹¿ istnieje. S³ysza³ oczywiœcie o tej firmie; zaczyna³a skrom- nie w latach trzydziestych, by staæ siê pod kierownictwem swego nie- tuzinkowego za³o¿yciela filarem amerykañskiego przemys³u nauko- wego, mog¹cym rywalizowaæ z IBM czy Honeywell. Uczestniczyli na wielk¹ skalê w przedsiêwziêciach typu program kosmiczny czy badania podwodne, a w latach szeœædziesi¹tych, jak Doyle sobie przy- pomina³, nieodmiennie sponsorowali sztuki Szekspira wystawiane w telewizji bez reklam. Jednak w latach siedemdziesi¹tych informa- cje o dzia³alnoœci firmy przesta³y siê pojawiaæ i Doyle przeczyta³ gdzieœ – w National Enquirer, jak mu siê zdawa³o, ¿e J.Cochran Dar- row ma raka i po wypróbowaniu wszelkich tradycyjnych metod le- czenia, wykorzystuj¹c œrodki dostêpne IBID, zwróci³ siê ku okulty- zmowi, w nadziei znalezienia jakiegoœ lekarstwa w mrocznych ksiê- gach magii. Newsweek zauwa¿y³ tylko, ¿e IBID zwalnia wiêkszoœæ