alien231

  • Dokumenty8 985
  • Odsłony462 563
  • Obserwuję286
  • Rozmiar dokumentów21.8 GB
  • Ilość pobrań381 770

Powers Tim - Wrota Anubisa 02

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :629.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Powers Tim - Wrota Anubisa 02.pdf

alien231 EBooki P PO. POWERS TIM.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 193 stron)

207 Rozdzia³ 8 Powiedzia³, ¿e w 1810 spotka³ mnie, jak s¹dzi³, na St.James Street, ale mi- nêliœmy siê, nie zamieniaj¹c ze sob¹ s³owa. Wspomnia³ o tym, lecz zosta- ³o to uznane za niemo¿liwe, jako ¿e przebywa³em wtedy w Turcji. Dwa dni póŸniej pokaza³ bratu pewn¹ osobê po drugiej stronie ulicy – „Tam – rzek³ – idzie cz³owiek, którego wzi¹³em za Byrona”. Jego brat odpar³ z miej- sca: „Ale¿ to Byron, nikt inny”. – Lecz to nie wszystko. Ktoœ mnie widzia³, jak umieszcza³em swe nazwisko na liœcie pytaj¹cych o zdrowie króla, na- wiedzonego wówczas atakiem szaleñstwa. Jednak¿e w tym czasie, o ile mogê siê zorientowaæ, le¿a³em powalony ciê¿k¹ gor¹czk¹ w Patras… Lord Byron, w liœcie do Johna Murraya, 6 paŸdziernika, 1820 roku Choæ trudno by³o znaleŸæ wszystkie silniczki i nakrêciæ je w³aœci- wie, a tak¿e ustawiæ wentyle wokó³ licznych, ukrytych œwiec, siêga- j¹ca piersi village Bavarois, wioska bawarska, niezwykle kosztowna zabawka, jak¹ opisa³ Monsieur Diderac, wydawa³a siê gotowa do dzia³ania. Trzeba by³o jedynie zapaliæ œwiece, a g³ówny prze³¹cznik, pod postaci¹ miniaturowego pnia drzewa, przesun¹æ w prawo. Doktor Romany opar³ siê o krzes³o i wlepi³ posêpny wzrok w me- chanizm. Niecny Ryszard chcia³ zabawkê uruchomiæ, by jego ma³p- ka mog³a j¹ zobaczyæ, nim przybêd¹ jagowie, ale Romany ba³ siê, ¿e rzecz tak skomplikowana zadzia³a byæ mo¿e tylko raz, i nie zgodzi³ siê. Wyci¹gn¹³ d³oñ i dotkn¹³ delikatnie g³owy ma³ego, wyciêtego z drewna cz³owieczka, po czym westchn¹³ niezadowolony, gdy ma- leñka figurka przemaszerowa³a kilka centymetrów po swojej

208 wymalowanej œcie¿ce, wymachuj¹c toporem, którego trzonek wyko- nano z wyka³aczki, i wydaj¹c odg³os tykania starego zegara. Niech mnie Apofis po¿re, pomyœla³ niespokojnie, mam nadziejê, ¿e go nie zepsu³em. Dlaczego wszyscy musieliœmy ponieœæ pora¿kê? Pa- miêtam czasy, gdy jagowie ¿¹dali do swych celów kompletu wyœmieni- tych szachów, sekstansów i teleskopów. A teraz? Przeklêtych zabawek. Przysz³o mu jeszcze do g³owy, ¿e nie wykazuj¹ szacunku, a s¹ wrêcz niegrzeczni. Wsta³ i potrz¹sn¹³ g³ow¹. W namiocie by³o ciemno od dymu ka- dzid³a, podszed³ wiêc, huœtaj¹c siê na podeszwach, do wyjœcia, uniós³ po³ê i umocowa³ z boku. Zamruga³ oœlepiony nag³¹ jasnoœci¹ nad wrzosowiskami Islington. Niedaleko st¹d, pomyœla³, przed oœmioma laty, biedny, stary Ame- nofisFikeeodda³siêwe w³adanie bogowiwróto g³owieszakala.Utraci³ wtedy sztukê magii i niemal ca³¹ w³adzê nad swoim umys³em, z wyj¹t- kiem przeklêtej umiejêtnoœci wymiany cia³. Z kul¹ pistoletu w brzu- chu i sierœci¹ Anubisa na ca³ym ciele… umkn¹³ ku w¹tpliwej s³awie Joego Psiej Twarzy, owego „wilko³aka”, którym matki w Londynie straszy³yniegrzecznedzieci…pozostawiaj¹cdoktoraRomany,ka,który powinien wycofaæ siê ju¿ dawno temu, na swoim posterunku, jakim by³a ca³a Wielka Brytania. No có¿, pomyœla³ zadowolony z siebie; Mistrz z pewnoœci¹ wykona³ dobr¹ robotê, tworz¹c tego ka; nie s¹dzê, by Fikee, czy nawet Romanelli, zdo³ali lepiej wywi¹zaæ siê z zadania, jakim by³a ochrona brytyjskich interesów Mistrza. S¹dzê, ¿e po prze- wrocie, który siê w tym tygodniu tu dokona, zdymisjonuje mnie i spro- wadzi do postaci pierwotnego pautu. Nie bêdzie mi ¿al odchodziæ. Osiem lat to d³ugo, jak dla ka. ¯a³ujê jednak, myœla³, mru¿¹c swe oczy drapie¿nika, ¿e nie zdo³a³em rozwi¹zaæ tajemnicy owej niepokoj¹co m¹drej grupy magów, którzy wykorzystali do swej podró¿y przypad- kowe wrota Fikeego. Jeden, którego mia³em, ten Doyle, otworzy³by siê, niczym skorupa orzecha, gdybym móg³ poœwiêciæ mu odrobinê czasu. Zastanawiam siê, sk¹d, u licha, oni przybyli. Uniós³ brwi. Nie powinno to byæ trudne, uœwiadomi³ sobie. Obliczyæ po prostu, jakie to inne wrota by³y otwarte wtedy, gdy uchyli³y siê te w Kensington. Mam najwidoczniej do czynienia z wrotami, które istniej¹ parami, wielkie, d³ugie wrota tutaj i ma³e, krótkie gdzie indziej, funkcjonuj¹ce w cza- sie istnienia tych wiêkszych. Nie s¹ zbyt czêste, i w takich wypadkach zawsze wola³em obserwowaæ te wielkie, ale czasem siê pojawiaj¹, i najwidoczniej tak by³o wówczas. Bez trudu mo¿na by obliczyæ, sk¹d wyruszyli, po czym przekazaæ tê u¿yteczn¹ wiedzê memu nastêpcy.

209 Odwróci³ siê od blasku s³oñca i usiad³ przy stole, po czym zacz¹³ przegl¹daæ stosy najœwie¿szych obliczeñ, dotycz¹cych po³o¿enia wrót. Znalaz³ jedne – przypada³y pierwszego wrzeœnia – i zabra³ siê ze zmarszczonym czo³em do ich zbadania. Po kilku chwilach zagryz³ niecierpliwie wargê, umoczy³ pióro w ka- ³amarzu, przekreœli³ szereg liczb i zacz¹³ je z mozo³em korygowaæ. – Nie powinien ufaæ zwyk³emu ka, gdy chodzi o wy¿sz¹ mate- matykꠖ mrukn¹³. – Szczêœcie, ¿e poprawnie obliczy³em wrota w Kensington… Jednak¿e wyraz jego twarzy nie zmieni³ siê, gdy¿ nowe oblicze- nia by³y identyczne z przekreœlonymi. Nie pope³ni³ b³êdu, tamtego wieczoru naprawdê istnia³y tylko jedne wrota. Szczelina z pierwsze- go wrzeœnia nie nale¿a³a do tych rzadkich, które wystêpuj¹ parami. A zatem, sk¹d oni przybyli? – zastanawia³ siê. I odpowiedŸ poja- wi³a siê tak szybko, ¿e a¿ siê skrzywi³, niemal obra¿ony na samego siebie, i¿ nie pomyœla³ o tym wczeœniej. Oczywiœcie, ludzie w powozach przeskoczyli z jednych wrót w drugie, ale dlaczego zak³ada³ uparcie, ¿e musz¹ one istnieæ w tym samym czasie? Grupa czarnoksiê¿ników Doyle’a przyby³a pierwszego wrzeœnia 1810 roku, przez wrota umiejscowione w innym czasie. A jeœli oni mog¹ dokonywaæ takiej sztuczki, pomyœla³ podnieco- ny Romany, to i my mo¿emy. Fikee, jeszcze siê oka¿e, ¿e twoja ofia- ra wcale nie posz³a na marne! Ra i Ozyrysie, có¿ moglibyœmy… cze- gó¿ to nie moglibyœmy uczyniæ? Skoczyæ do ty³u i nie dopuœciæ, by Brytyjczycy zajêli Kair… Albo skoczyæ do przodu i podkopaæ fun- damenty Anglii, by pod koniec tego wieku nie liczy³a siê w ogóle jako naród! I pomyœleæ, ¿e grupa Doyle’a pos³u¿y³a siê t¹ potê¿n¹ moc¹ tylko po to, by wys³uchaæ wyk³adu poety. My wykorzystamy j¹ bardziej… celowo, pomyœla³, a jego twarz wykrzywi³ szeroki, wil- czy grymas uœmiechu, który rzadko na niej goœci³. Siêgn¹³ po Œwiecê Dalekiej Mowy i przysun¹³ j¹ bli¿ej. By³o to zbyt wielkie odkrycie, by zachowaæ je wy³¹cznie dla siebie. Zapali³ œwiecê od lampy oliw- nej stoj¹cej na stole. Zdawa³o siê, ¿e jej p³omieñ w kszta³cie ³zy za- drga³ i cofn¹³ siê, gdy nad knotem wykwit³ nagle ma³y, kulisty ogieñ. M³ody, uœmiechniêty cz³owiek by³ zadowolony, choæ odczuwa³ to w stopniu jedynie minimalnym, ¿e doktor Romany, dziêki swej do- minacji nad nim, pozbawi³ go nie tylko ciê¿aru wolnej woli, ale rów- 14 – Wrota Anubisa

210 nie¿ przekszta³ci³ wszelkie fizyczne dokuczliwoœci w coœ abstrak- cyjnego. Zdawa³ sobie mgliœcie sprawê z uczucia g³odu i bólu wy- wo³anego skurczem stóp, a jeszcze mgliœciej z owego g³osu, który zdawa³ siê wo³aæ z przera¿enia gdzieœ w najg³êbszej komórce jego mózgu. Lecz czu³ siê tak, jakby ogieñ jego œwiadomoœci t³umi³a woda, by strumieñ pary, która w ten sposób powstawa³a, móg³ napêdzaæ jakiœ niewyobra¿alny silnik; niezwyk³a si³a, podtrzymuj¹ca jego dzia- ³anie, nie mog³a wywo³aæ ¿adnego uczucia, a jedynie bezbolesn¹ sa- tysfakcjê, ¿e wszystko wydaje siê pracowaæ jak nale¿y. Niczym woŸnica, poinstruowany, ¿e ma obje¿d¿aæ w kó³ko kwar- ta³ jakichœ ulic, a¿ jego klient, gotowy wreszcie do jazdy, pojawi siê w drzwiach domu i przywo³a go gestem d³oni, uœmiechniêty m³odzie- niec znów zacz¹³ czytaæ, poczynaj¹c od górnego wiersza zapamiêta- nej stronicy: – Dzieñ dobry, mój dobry cz³owieku – powiedzia³. – Jestem lord Byron. Czy mogê postawiæ ci szklankê jakiegoœ trunku? – bezu- stannie uœmiechaj¹cy siê m³ody cz³owiek nie us³ysza³ w rzeczywi- stoœci odpowiedzi mê¿czyzny – wydawa³a siê przyt³umiona, jakby dochodzi³a zza przepierzenia – lecz jakaœ czêœæ jego umys³u us³y- sza³a j¹ i zinterpretowa³a jako nakaz odpowiedzi numer trzy: – Je- stem bez w¹tpienia, mój przyjacielu – szóstym baronetem Byro- nem Rochdale; odziedziczy³em tytu³ w 1798, gdy mia³em dziesiêæ lat. Jeœli zastanawiasz siê, co par Anglii robi w takim miejscu, po- pijaj¹c ze zwyk³ymi robotnikami, to, no có¿, dzieje siê tak dlatego, ¿e, wed³ug mnie, zwykli robotnicy, nie lordowie czy arystokracja, s¹ sol¹ tego kraju. Powiadam… – W tym miejscu nast¹pi³a zwyk³a dygresja, która oznacza³a odpowiedŸ numer jeden: – Szynkarzu! Szklankê ka¿dego trunku, jakiego za¿¹da ten d¿entelmen! – D³oñ m³odego cz³owieka, jak precyzyjna machina, wydoby³a z kieszon- ki w kamizelce monetê i rzuci³a j¹ na najbli¿sz¹ p³ask¹ powierzch- niê, a jego usta podjê³y odpowiedŸ numer trzy dok³adnie w tym samym miejscu, w którym przerwa³y: … – do diab³a z tymi ludŸ- mi, co to maj¹ nami rz¹dziæ jedynie z racji ³ona, które zrz¹dzeniem losu wyda³o ich na œwiat! Powiadam, ¿e ani król, ani wy, ani ja, ¿e nikt z nas nie jest w niczym lepszy od innych, i nie jest to s³uszne, by niektórzy jedli ze srebrnej zastawy, nie przepracowawszy nawet dnia w swym ¿yciu, podczas gdy inni w dobrej wierze haruj¹ co- dziennie i ledwie kosztuj¹ miêsa raz w tygodniu! Amerykanie uwol- nili siê od tak sztucznego spo³eczeñstwa, Francuzi te¿ próbowali to uczyniæ, i powiadam, ¿e i my…

211 Uœwiadomi³ sobie, ¿e mê¿czyzna, któremu recytowa³, znikn¹³. Kiedy odszed³? Niewa¿ne, inny pojawi siê tu niebawem. Usiad³, a na twarz powróci³ mu têpy uœmiech. Po jakimœ czasie zda³ sobie sprawê, ¿e ktoœ zaj¹³ obok niego miej- sce, zacz¹³ wiêc od nowa. – Dzieñ dobry, mój dobry cz³owieku. Jestem lord Byron. Czy mogê postawiæ ci szklankê jakiegoœ trunku? Odpowiedziano mu jednym ze zdañ, które, jak go uprzedzano, mo¿e us³yszeæ, i udzieli³, z nieudawanym niepokojem, odpowiedzi numer osiem: – Tak, mój przyjacielu, podró¿owa³em do niedawna za granic¹. Musia³em powróciæ do kraju w zwi¹zku z chorob¹, gor¹czk¹ mó- zgow¹, która, co siê niekiedy zdarza, zaciemnia mój umys³. Proszê mi wybaczyæ brak orientacji, którym przeœladuje mnie owa fizyczna dolegliwoœæ – czy my siê znamy? Po d³ugiej przerwie, podczas której wci¹¿ uœmiechniêty m³odzie- niec uœwiadamia³ sobie istnienie jakieœ namiastki niepokoju w swym sercu, mê¿czyzna odpowiedzia³ przecz¹co, wiêc m³ody cz³owiek z ul- g¹ ci¹gn¹³ dalej. – Jeœli zastanawiasz siê, co par Anglii robi w takim miejscu, po- pijaj¹c ze zwyk³ymi… Nowo przyby³y przerwa³ litaniê pytaniem, które, o zgrozo, nie wydawa³o siê przyt³umione: – Jak siê posuwa praca nad Wêdrówkami Childe Harolda? Och, przepraszam, na tym etapie to jeszcze Wêdrówki Childe Burona, nie- prawda? Ach – ¯y³ ongi pewien m³odzian w Albionie, któremu roz- kosz cnót nie bi³a szczera…* – Jak to brzmi dalej? Z jakichœ powodów zdania te by³y dla m³odego cz³owieka niczym chluœniêcie zimnej wody, i gdy pod ich wp³ywem wyostrzy³ mu siê s³uch, to samo sta³o siê te¿ z jego wzrokiem; otoczenie wy³oni³o siê nagle z nat³oku bezpiecznie rozmazanych kszta³tów, przybieraj¹c przera¿aj¹c¹ wyrazistoœæ, i po raz pierwszy od czterech dni ujrza³ jak¹œ twarz dok³adnie. A twarz cz³owieka, który z nim rozmawia³, przyci¹ga³a uwagê; osadzona na imponuj¹co szerokich barach i szyi pokrytej wêz³ami miêœni, okolona gêst¹, z³ot¹ grzyw¹ i brod¹, by³a poci¹g³a, pobru¿d¿o- na i mia³a szalone oczy, jakby kry³y siê w niej jakieœ fantastyczne i przera¿aj¹ce sekrety. * Przek³ad Jana Kasprowicza.

212 M³odzieniec, który ju¿ siê nie uœmiecha³, wiedzia³, ¿e spraw- dzano jego umiejêtnoœæ zachowania siê w takiej sytuacji. – „Jeœli wszystko zacznie dziaæ siê za szybko i za g³oœno – powtarza³ mu kilkakrotnie Romany – a ty utracisz ochronny pancerz, jaki zapew- nia ci moje przewodnictwo, wracaj natychmiast tutaj, do obozu, zanim ludzie na ulicy rozerw¹ ciê na strzêpy, jak szczury kalekiego psa…” – Lecz s³owa tego brodatego cz³owieka wywo³a³y w nim coœ innego, wa¿niejszego ni¿ rozkaz doktora Romany. Byron po- s³ysza³ samego siebie: Dzieñ po dniu w samych bezeceñstwach tonie I nocy uszy drzemi¹ce rozdziera. Zdawa³o siê, ¿e owe s³owa, w jakiœ sposób niezwykle znajome, wywo³a³y falê gorzkich wspomnieñ, które k³u³y niczym kr¹¿enie powracaj¹ce do zdrêtwia³ej koñczyny; przypomnia³ sobie, jak sta³ na pok³adzie brygu „Spider” w towarzystwie Fletchera i Hobhouse’a… i przypomnia³ sobie Albañczyków w Tepaleen, w tych swoich bia- ³ych spódniczkach i pelerynach lamowanych z³otem, z pasami, za którymi groŸnie je¿y³y siê ozdobne pistolety i sztylety… ¯ó³te, wy- suszone wzgórza i g³êboki b³êkit nieba nad More¹… i coœ, co wi¹za- ³o siê z gor¹czk¹ i… lekarzem? Bramy jego umys³u zamknê³y siê przed owymi wspomnieniami, lecz jego g³os mówi³ dalej: Bezwstydna iœcie by³a zeñ kozera, Do biesiad tylko i ¿artów bezbo¿nych… Niczemu w œwiecie serca nie otwiera… Zdawa³o siê, ¿e jakaœ d³oñ zamknê³a mu usta, i wiedzia³, ¿e by³a to d³oñ doktora Romany. W jego g³owie odezwa³ siê rozkaz ³ysego doktora: Wracaj natychmiast do obozu. Wsta³, rzucaj¹c zdziwione spojrzenia na pij¹cych w tym niskim szynku, po czym, mamrocz¹c przeprosiny, pokuœtyka³ do drzwi i wy- szed³ na ulicê. Doyle zerwa³ siê, ale jego nowy wzrost przyprawia³ go o zawroty g³owy, wiêc chwyci³ siê stolika. Mój Bo¿e, pomyœla³, oddychaj¹c g³êboko i ruszaj¹c w poœcig za m³odym cz³owiekiem, to naprawdê jest Byron; zna³ Childe Harolda, którego nikt w Anglii nie ujrzy na oczy przez najbli¿sze dwa lata. Ale co siê z nim dzieje? I co siê dzie- je z biegiem historii? Jakim cudem on siê tu znalaz³? Podszed³ do drzwi i przytrzymuj¹c siê drewnianej framugi, wy- szed³ na zewn¹trz. Widzia³ kêdzierzaw¹ g³owê Byrona, wychylaj¹c¹

213 siê raz po raz z t³umu przechodniów po prawej stronie, i ruszy³ za nim niepewnie, ¿a³uj¹c, ¿e nie potrafi zmusiæ swego niew¹tpliwie wspania³ego cia³a do równie p³ynnego ruchu co Benner. Ludzie na ulicy schodzili czym prêdzej z drogi pod¹¿aj¹cemu chwiejnym krokiem olbrzymowi o lwiej grzywie i szalonych oczach. Zrówna³ siê z Byronem przy nastêpnej gospodzie; uj¹³ go za ³okieæ i skierowa³ si³¹ do œrodka. – Piwo dla mnie i mojego przyjaciela – powiedzia³, starannie wymawiaj¹c wyrazy, do dziewczyny przy barze. Ten rozszczepiony jêzyk jest przekleñstwem, pomyœla³. Poprowadzi³ nieskutecznie opie- raj¹cego siê m³odzieñca do stolika i posadzi³ na krzeœle, po czym nachyli³ siê nad nim, zaciskaj¹c d³oñ na oparciu i zagradzaj¹c mu- skularnym ramieniem drogê odwrotu. – A teraz – grzmia³ Doyle surowo – niech mi pan powie, co siê z panem dzieje? Nie ciekawi pana, sk¹d znam te wersy? – Ja… ja cierpia³em na chorobê, gor¹czkê mózgow¹ – odpar³ ner- wowo Byron, a jego uœmiech, w po³¹czeniu z widocznym niepokojem, wygl¹da³ idiotycznie. – Ja… muszê iœæ, proszê, ja… cierpiê na choro- bꅠ– S³owa zdawa³y siê wyskakiwaæ mu gwa³townie z ust, jedno za drugim, jakby nanizane na sznurek, który Doyle wyci¹ga³ mu z gard³a. Nagle Doyle uœwiadomi³ sobie, gdzie widzia³ ju¿ ten bezmyœlny uœmiech – na twarzach cz³onków sekt, którzy ¿ebrali na lotniskach czy pod ca³odobowymi restauracjami. Niech mnie diabli, pomyœla³, Byron zachowuje siê, jakby by³ zaprogramowany. – Co pan s¹dzi o dzisiejszej pogodzie? – spyta³ go Doyle. – Proszê mi wybaczyæ, muszê iœæ. Moja choroba… – Jaki mamy dzieñ? – … gor¹czka mózgowa, która, co siê niekiedy zdarza, zaciem- nia mój umys³… – Jak siê pan nazywa? M³odzieniec zamruga³. – Lord Byron, szósty baronet Rochdale. Czy mogê postawiæ panu szklankê jakiegoœ trunku? Doyle usiad³ naprzeciwko. – Tak, proszꠖ odpar³. – W³aœnie nadchodzi dziewczyna. Byron wyci¹gn¹³ z³ot¹ monetê z kieszeni i zap³aci³ za piwa, choæ nie tkn¹³ swojego. – Jeœli zastanawiasz siê, co par Anglii… Œród labiryntu grzechów on wêdrowa³, Nie zna³ pokuty, nabroiwszy si³a…

214 – Kto to napisa³? Uœmiech znów znikn¹³ z twarzy Byrona, który odsun¹³ krzes³o, lecz Doyle wsta³ i ponownie zablokowa³ przejœcie. – Kto to napisa³? – spyta³ powtórnie. – Hm… – Na blade czo³o Byrona wyst¹pi³ pot. W koñcu odpo- wiedzia³ szeptem: – Ja… ja to napisa³em. – Kiedy? – Zesz³ego roku. W Tepaleen. – Od jak dawna jest pan w Anglii? – Nie pamiê… cztery dni? Chyba jestem chory… – Jak pan tu przyby³? – Jak ja tu… Doyle skin¹³ kud³at¹ g³ow¹. – Tak, przyby³ tu. Na statku? Jakim statku? A mo¿e l¹dem? – Ach! Oczywiœcie, wróci³em… – Byron zmarszczy³ czo³o. – Nie mogê sobie przypomnieæ. – Nie mo¿e pan? Czy to siê nie wydaje panu dziwne, ¿e pan nie wie? A jak pan myœli, sk¹d ja znam te pañskie wersy? – Czyta³ pan moj¹ poezjê! – stwierdzi³ Byron, a na jego twarzy znów pojawi³ siê dziwaczny uœmiech. – Pan mi pochlebia. Lecz te- raz moja twórczoœæ wydaje mi siê czymœ dziecinnym; w chwili obec- nej zajmuje mnie poezja dzia³ania, raczej dobrze wymierzone pchniê- cie szpad¹ ni¿ starannie dobranym s³owem. Moim celem jest zadanie ciosu, który zerwie… – Niech pan przestanie – powiedzia³ Doyle. – … kajdany krêpuj¹ce nasze… – Niechpanprzestanie.Proszêpos³uchaæ,niemamzbytdu¿oczasu, mój umys³ te¿ nie pracuje na pe³nych obrotach, lecz pañska obecnoœæ tutaj… Muszê wiedzieæ, co pan tu robi, muszê wiedzieæ… Och, do dia- b³a, mnóstwo rzeczy… – Doyle podniós³ do ust swój kubek, gdy¿ po- czu³, ¿e jego g³os zaczyna przechodziæ w niewyraŸny szept. – Na przy- k³ad czy jest to prawdziwy rok 1810, czy te¿ jakiœ sfa³szowany… Byron wpatrywa³ siê w niego przez chwilê, po czym siêgn¹³ nie- pewnie po drugi kubek i podniós³ do ust, choæ nie wypi³. – On powiedzia³ mi, ¿ebym nie pi³ – stwierdzi³. – Do diab³a z nim – mrukn¹³ Doyle, ocieraj¹c z piany sumiaste w¹sy. – Zamierza pan pytaæ go, kiedy mo¿e pan sobie wypiæ? – Do… do diab³a z nim – zgodzi³ siê Byron, choæ wymówi³ to z pewn¹ trudnoœci¹. £ykn¹³ piwa i gdy opuœci³ kubek, jego wzrok nie by³ ju¿ taki mglisty. – Do diab³a z nim.

215 – Kim jest ten „on”? – spyta³ Doyle. – Kto? – Do licha, cz³owiek, który pana zaprogramowa³ – przepraszam, okie³zna³, za³o¿y³ klapki na oczy i osiod³a³? – spyta³ Doyle, a ujrzaw- szy, ¿e Byron marszczy ze zdziwieniem czo³o, a jego oczy znów za- chodz¹ mg³¹, powiedzia³ szybko: – „Dzieñ dobry, mój dobry cz³o- wieku. Jestem lord Byron. Czy mogê ci postawiæ szklankê jakiegoœ trunku? Jeœli zastanawiasz siê, co par Anglii robi w takim miejscu” – kto to wszystko powiedzia³? – Ja. – Ale kto to powiedzia³ panu, kto kaza³ siê tego panu nauczyæ? To nie s¹ pañskie s³owa, prawda? Niech pan spróbuje sobie przypo- mnieæ, kto to wszystko panu powiedzia³. – Nie mogê sobie… – Niech pan zamknie oczy. A teraz niech pan us³yszy te s³owa, lecz wymawiane innym g³osem. Jaki jest ten g³os? Byron zamkn¹³ pos³usznie oczy i po d³ugiej chwili powiedzia³: – G³êbszy. G³os starego cz³owieka. – Co jeszcze mówi? – „Mój lordzie – g³os Byrona nawet pog³êbi³ siê o oktawê, cytuj¹c te s³owa – dziêki znajomoœci owych stwierdzeñ i pytañ powinieneœ przetrwaæ te dwa dni. Lecz jeœli wszystko zacznie dziaæ siê za szybko i za g³oœno, a ty utracisz ochronny pancerz, jaki zapewnia ci moje prze- wodnictwo, wracaj natychmiast tutaj, do obozu, zanim ludzie na ulicy rozerw¹ ciê na strzêpy, jak szczury kalekiego psa. Teraz Ryszard za- wiezie ciê swoim wozem do miasta, a potem, o szóstej wieczorem, zabierze z powrotem. Czekaj na rogu Fish Street i Bread Street. A oto i Ryszard. WejdŸ. Gotów do drogi? Avo, rya. Rya, ta zabawka, któr¹ kupi³ ten chal z zagranicy – puœæmy j¹ w ruch, moja ma³pka chcia³a- by zobaczyæ, jak chodzi. Porozmawiamy o tym póŸniej, jeœli pozwo- lisz, Ryszardzie. Zawieziesz teraz milorda do miasta”. – Byron otwo- rzy³ oczy, zdumiony. – Potem – doda³ – znalaz³em siê na wozie. Twarz Doyle’a pozosta³a niewzruszona, lecz jego umys³ ogarnê³a gor¹czka. Niechaj Bóg ma nas w swojej opiece, to znów Romany, uœwiadomi³ sobie. Có¿ on, do diab³a, znowu knuje? Co ma nadziejê zyskaæ, poddaj¹c lorda Byrona praniu mózgu i wypuszczaj¹c go na wolnoœæ, by wyg³asza³ mowy pachn¹ce zdrad¹ stanu? Bez w¹tpienia stara siê, by jego protegowany by³ na publicznym widoku; ¿eby go znaleŸæ, musia³em jedynie pod¹¿yæ œladem plotek g³osz¹cych, ¿e ja- kiœ zwariowany lord stawia wszystkim drinki. Czy to Romany jest

216 odpowiedzialny za bytnoœæ Byrona w Anglii akurat teraz? W ka¿- dym razie muszê uczepiæ siê tego biednego g³upca. – Niech pan pos³ucha – powiedzia³ – tkwi¹ w panu jakieœ wspo- mnienia, które trzeba by przywo³aæ, a nie mo¿emy zrobiæ tego tutaj. Mam pokój kilka ulic st¹d, odziedziczy³em go, by tak rzec, a ludzie, którzy tam mieszkaj¹, nie s¹ szczególnie wœcibscy. PójdŸmy tam. Wci¹¿ otumaniony, Byron podniós³ siê z miejsca. – Dobrze, zgadzam siê, panie…? Doyle ju¿ mia³ odpowiedzieæ, ale tylko westchn¹³. – Do licha. Myœlê, ¿e mo¿e mnie pan nazywaæ Williamem Ash- blessem. Na razie. Ale niech mnie diabli, jeœli bêdê musia³ pozostaæ nim przez ca³y czas. Zgoda? Byron wzruszy³ ramionami oszo³omiony. – Jeœli o mnie chodzi, nie mam nic przeciwko temu. Podczas krótkiego spaceru do pensjonatu Byron wci¹¿ wyci¹ga³ szyjê, przygl¹daj¹c siê budynkom i t³umom spiesz¹cych dok¹dœ ludzi. – Naprawdê jestem w Anglii – mrukn¹³. Opuœci³ ciemne brwi, marszcz¹c czo³o, które nie wyg³adzi³o siê przez resztê drogi. Dotarli do nêdznego budynku i zaczêli wspinaæ siê po schodach. Kilka rodzin uzna³o je, jak siê zdawa³o, za swoj¹ prywatn¹ kwaterê; przeklinalidwóchm³odychludzii zazdroœniechowaliprzednimiresztki wstrêtnego jedzenia. Potem Doyle z towarzyszami weszli do pokoju, nale¿¹cego niegdyœ do Joego Psiej Twarzy.Gdyw koñcunape³nilidwie fili¿anki kaw¹ z dzbanka, który wisia³ nad ogniem w kominku, Byron obdarzy³ Doyle’a pierwszym tego dnia, niespokojnym spojrzeniem. – Którego dziœ jest, panie Ashbless? – SprawdŸmy… dwudziestego szóstego. – A poniewa¿ wyraz twarzy Byrona nie zmieni³ siê, Doyle dorzuci³: – Wrzeœnia. – To niemo¿liwe – stwierdzi³ Byron. – By³em w Grecji… Pamiê- tam, ¿e by³em w Grecji w sobotê, hmm, dwudziestego drugiego. – Poruszy³ siê niespokojnie na krzeœle i schyli³, by zdj¹æ buty. – Do dia- b³a, te buty uwieraj¹ – zacz¹³, po czym podniós³ jeden i przyjrza³ mu siê. – Sk¹d, u licha, je wytrzasn¹³em? Nie tylko s¹ za ma³e, ale i nie- modne, i to o dobry wiek! Czerwone obcasy, no i te klamry! – I jak, na Boga, mog³em w³o¿yæ kiedykolwiek taki p³aszcz? – upuœci³ but i po- wiedzia³ g³osem tak opanowanym, ¿e Doyle od razu siê domyœli³, jak bardzo siê boi: – Proszê zdradziæ mi prawdziw¹ datê, panie Ashbless, i wszystko, co dzia³o siê ze mn¹ od powrotu z Grecji, wedle pañskiej najlepszej wiedzy. S¹dzê, ¿e by³em chory. Ale dlaczego w takim razie nie jestem z moimi przyjació³mi, albo z moj¹ matk¹?

217 – Jest dwudziestego szóstego wrzeœnia – potwierdzi³ ostro¿nie Doyle – co zaœ siê tyczy pañskiego zachowania w ostatnim czasie, to wiem tylko tyle, ¿e przez kilka minionych dni stawia³ pan drinki po- ³owie mieszkañców Londynu. Ale wiem, kto mo¿e powiedzieæ, o co naprawdê chodzi. – Wiêc udajmy siê do niego czym prêdzej. Nie mogê znieœæ tego… – On tu jest. To pan. A teraz proszê pos³ucha栖 przypomina³ pan sobie kilka minut temu pewne rozmowy, s³owo w s³owo. Proszê to znów zrobiæ i pos³uchaæ samego siebie. Zobaczmy… Niech pan spró- buje zacz¹æ od „Avo, rya”. Niech pan sobie przypomni, jak pan tego s³ucha³. Wtedy by³o to wypowiadane innym g³osem. – „Avo, rya – powiedzia³ Byron, a na jego twarzy nie malowa³ siê ju¿ strach. – Avo, rya. Jest z tym bardzo kuszto. Mia³ ju¿ przedtem broñ w rêku, to jasne. To dobrze, Wilbur. Choæ nie bêdzie musia³ wykazaæ siê szczególn¹ wpraw¹ – powinien znajdowaæ siê od niego w odleg³oœci oko³o metra, gdy jej u¿yje. Czy umie wyci¹gn¹æ j¹ do- statecznie szybko? Chcia³bym, ¿eby mia³ j¹ w kieszeni, ale obawiam siê, ¿e nawet lord mo¿e zostaæ poddany rewizji, nim znajdzie siê w obecnoœci królewskiego majestatu. Och, avo, rya, ma³a kabura pod pach¹ nie bêdzie mu przeszkadzaæ. Powinien pan go widzie栖 ma rêkê szybk¹ jak w¹¿. I strzela bez wahania? Musi zrobiæ to odru- chowo. Avo, rya, kuk³a jest ca³a podziurawiona, tak czêsto na niej æwiczy³…” Byron zerwa³ siê z krzes³a. – Dobry Bo¿e, cz³owieku – zawo³a³ w³asnym g³osem – mia³em zabiæ króla Jerzego! Có¿ za potwornoœæ! By³em lalk¹, lunatykiem, który przyjmowa³ te instrukcje równie… pos³usznie jak dziewczyna w gospodzie, która podaje posi³ki! Na Boga, za¿¹dam satysfakcji za ten… ohydny afront! Matthews albo Davies przeka¿¹ me wyzwanie temu… temu… – Uderzy³ praw¹ piêœci¹ w otwart¹ d³oñ lewej rêki, po czym wskaza³ na Doyle’a. – Myœlê, ¿e wie pan komu. Doyle skin¹³ g³ow¹. – Chyba tak. Ale niech pan nie przerywa tego w pó³ drogi. Rów- nie dobrze mo¿e pan uporz¹dkowaæ to, co pan ju¿ wie, nim zacznie pan dzia³aæ. Wie pan co – niech pan spróbuje od „Tak, Horrabinie” tym samym g³osem, który w tej ostatniej rozmowie zadawa³ pytania. Kojarzy siê to panu z czymœ? Byron, choæ wci¹¿ mia³ zmarszczone czo³o, usiad³ ponownie. – „Tak, Horrabinie. – Jego twarz znów przybra³a wyraz ca³kowi- tej obojêtnoœci. – Tak, Horrabinie, tego te¿ ka¿ê zabiæ. Wszystko

218 musi dzia³aæ jak w zegarku, a nie mo¿na wykluczyæ, ¿e on wie dosta- tecznie du¿o, by przeszkodziæ w którymœ momencie. Lepiej przesa- dziæ z dok³adnoœci¹, nieprawda? A tak przy okazji, czy Bractwo Anteusza naprawdê jeszcze istnieje? Chodzi mi o to, czy siê spoty- kaj¹ i w ogóle. Jeœli tak, to powiadam, ¿e ich te¿ zniszczymy. Z pew- noœci¹ byli swego czasu uci¹¿liwym cierniem w naszym boku. Mo¿e sto lat temu, wasza Wielmo¿noœæ, ale teraz to nic innego jak tylko klub starszych panów. S³ysza³em dawne opowieœci na ich temat, i wy- gl¹da na to, ¿e kiedyœ byli potê¿ni; lecz teraz to jedynie prze¿ytek. Mo¿na ich zniszczyæ, lecz zwróci to niepotrzebnie uwagê na ich bo- gat¹ przesz³oœæ, jak s¹dzê. Masz racjê… bardzo dobrze, ale postaw swoich ludzi w miejscu, w którym mog¹ siê gromadziæ. – Przy Bed- ford Street, wasza Wielmo¿noœæ, pokoje nad sklepem cukiernika. – I niech zamelduj¹, jeœli widzieli jakiekolwiek… och, mniejsza z tym. Goniê za cieniami. A mo¿e byœ tak zabra³ jego lordowsk¹ moœæ i jesz- cze raz przeæwiczy³ z nim rolê”. – W oczach Byrona znów pojawi³a siê ostroœæ i skupienie. Cmokn¹³ niecierpliwie. – To bezcelowe, Ash- bless. Nie pamiêtam niczego z wyj¹tkiem niezrozumia³ych dialogów i wci¹¿ nie mogê sobie przypomnieæ szczegó³ów mego przyjazdu z Grecji. Jednak¿e pamiêtam, ¿e uczono mnie drogi powrotnej do obozu tego cz³owieka. Wrócê tam z pewnoœci¹, ale zabiorê ze sob¹ dwa pistolety pojedynkowe. Podniós³ siê z gracj¹ i podszed³ do okna, które, jak Doyle wci¹¿ siê trochê lêka³, mog³o znów zacz¹æ swoje wygibasy, i stan¹³ ze skrzy- ¿owanymi ramionami, wpatruj¹c siê pa³aj¹cym chêci¹ zemsty wzro- kiem w dachy domów. Doyle potrz¹sn¹³ zrezygnowany g³ow¹. – Ten cz³owiek nie jest d¿entelmenem, milordzie. Przyj¹³by pew- nie twe wyzwanie, po czym da³ znak jednemu ze swych ludzi, by strzeli³ ci od ty³u w g³owê. Byron odwróci³ siê i spojrza³ na Doyle’a spod przymkniêtych powiek. – Kim on jest? Nie przypominam sobie, bym s³ysza³ jakieœ przy- pisywane mu imiê. Jak wygl¹da? Doyle uniós³ krzaczaste brwi. – Dlaczego pan sobie po prostu nie przypomni? Niech pan siê ws³ucha w ten g³os: „Tak, Horrabinie, tego te¿ ka¿ê zabiæ”. Ale niech pan nie tylko s³yszy – niech pan te¿ widzi. Byron przymkn¹³ oczy i niemal natychmiast powiedzia³ z niedo- wierzaniem:

219 – Jestem w namiocie pe³nym egipskich staroci, a na klatce dla ptaków siedzi najbardziej w œwiecie odra¿aj¹cy klown. Rozmawia z ³ysym, starym – wielkie nieba, to mój grecki lekarz, Romanelli! – Romany – poprawi³ go Doyle. – Jest Grekiem? – To Romanelli. No nie, myœlê, ¿e jest W³ochem; ale to on jest doktorem, który leczy³ mnie w Patras. Jakim cudem nie rozpozna- ³em go do tej pory? Zastanawiam siê, czy on i ja wróciliœmy tu ra- zem… Ale dlaczego Romanelli chce zabiæ króla? I dlaczego przy- wiód³ mnie a¿ z Patras, bym to uczyni³? – Usiad³ znowu i wlepi³ twar- dy, a nawet wojowniczy wzrok, w Doyle’a. – Doœæ ¿artów, przyjacielu, muszê znaæ prawdziw¹ datê. – To jedna z niewielu rzeczy, których jestem pewien – stwier- dzi³ spokojnie Doyle. – Dzisiaj jest œroda, dwudziestego szóstego wrzeœnia, 1810 roku. I powiada pan, ¿e by³ w Grecji zaledwie czte- ry dni temu? – Niech mnie diabli – wyszepta³ Byron, znów siadaj¹c. – Myœlê, ¿e mówi pan powa¿nie! I wie pan, moje wspomnienia z choroby w Pa- tras zdaj¹ siê mieæ nie wiêcej ni¿ tydzieñ. Tak, by³em w Patras ze- sz³ej soboty i by³ tam te¿ ten ³ajdak Romanelli. – Uœmiechn¹³ siê sze- roko. – Ach, jest w tym jakaœ magia, Ashbless! Nawet… armaty, usta- wione w rzêdzie przez ca³y kontynent, nie zdo³a³yby mnie przenieœæ na swoich kulach stamt¹d tutaj, tak bym móg³ tu przybyæ w odpo- wiednim czasie i stawiaæ wczoraj ludziom drinki. Julius Obsequens pisa³ o takich rzeczach w ksi¹¿ce na temat cudów. Romanelli najwi- doczniej posiad³ w³adzê nad eterycznymi duchami! To zaczyna byæ irytuj¹ce, pomyœla³ Doyle. – Mo¿e – powiedzia³ ostro¿nie. – Ale jeœli Romanelli pe³ni³ tam rolê pañskiego lekarza, to… No có¿, prawdopodobnie wci¹¿ tam jest. Gdy¿ doktor Romany, który jest najwidoczniej jego bliŸniaczym bra- tem, przebywa³ tu przez ca³y czas. – BliŸniêta, powiada pan? W takim razie wydobêdê wszystko od tego londyñskiego bliŸniaka, pod muszk¹ pistoletu, jeœli zajdzie taka koniecznoœæ. – Wsta³ z rozmys³em, po czym zerkn¹³ na swoje odzienie i stopy w poñczochach. – Do diab³a! Nie mogê wyzywaæ cz³owieka na pojedynek bêd¹c w takim stroju. Najpierw udam siê do krawca. – Zamierza pan groziæ czarnoksiê¿nikowi pistoletami? – spyta³ sarkastycznie Doyle. – Jego… eteryczne duchy wylej¹ panu na g³o- wê wiadro wody, by nie zdo³a³ pan w niego wycelowaæ. Proponujê, byœmy wpierw z³o¿yli wizytê temu Bractwu Anteusza. Jeœli stanowi-

220 li niegdyœ groŸbê dla doktora Romany i jego ludzi, to byæ mo¿e zna- j¹ jak¹œ skuteczn¹ broñ przeciwko nim, prawda? Byron pstrykn¹³ zniecierpliwiony palcami. – Przypuszczam, ¿e ma pan racjê. Powiedzia³ pan: „byœmy”? I pan ma z nim rachunki do wyrównania? – Muszê siê od niego czegoœ dowiedzie栖 odpar³ Doyle, wstaj¹c z miejsca. – Czegoœ, czego mi nie powie… dobrowolnie. – Doskonale. A mo¿e, czekaj¹c na moje buty i ubranie, zbadamy owo Bractwo Anteusza? Anteusz, tak? Œmiem twierdziæ, ¿e wszyscy chodz¹ boso po brudnych posadzkach. To przypomnia³o coœ Doyle’owi, ale nim zdo³a³ na to wpaœæ, By- ron ju¿ wcisn¹³ siê w swoje znienawidzone buty i otworzy³ drzwi. – Idzie pan? – Och, oczywiœcie – odpar³ Doyle, podnosz¹c p³aszcz Bennera i mówi¹c sobie w duchu: Zapamiêtaj tê uwagê o stopach i brudnych posadzkach. To przypomina coœ, co wydaje siê wa¿ne. Krople potu pe³z³y po ³ysych skroniach doktora Romany niczym maleñkie kryszta³owe œlimaki, a jego koncentracjê zak³óca³o fizyczne wyczerpanie, postanowi³ jednak raz jeszcze podj¹æ próbê nawi¹zania kontaktu z Mistrzem w Kairze. K³opot, jak sobie uœwiadomi³, polega³ na tym, ¿e powietrze w górnych warstwach by³o akurat zbyt ch³onne, i prawdopodobnie na przestrzeni jakichœ dwudziestu kilometrów pro- mieñ wiadomoœci, któr¹ przesy³a³, przybiera³ kszta³t rozszerzaj¹cego siê sto¿ka i emanowa³ energi¹ na boki, zamiast zmierzaæ wprost ku œwiecy, p³on¹cej zawsze w izbie Mistrza; po chwili wiadomoœæ zatrzy- ma³a siê z nag³ym dr¿eniem, po czym wróci³a z powrotem do œwiecy doktora Romany, wydaj¹c g³oœne, zniekszta³cone echa, które rozwœcie- cza³y go i sia³y przera¿enie wœród Cyganów. Znowu przysun¹³ lampê do czarnego zwoju knota, a poniewa¿ by³a to ju¿ dwunasta próba, poczu³ z chwil¹ ukazania siê kulistego p³o- mienia, jak opuszcza go energia. – Mistrzu – tchn¹³ chrapliwym szeptem. – S³yszysz mnie? To ka Romanellego w Anglii. Muszê bezzw³ocznie z tob¹ mówiæ. Mam wiadomoœci, które sprawi¹ byæ mo¿e, ¿e zechcesz zmieniæ swe pla- ny. Ja… – Zezeemee? – jego w³asny g³os, zniekszta³cony i spowolniony, powróci³ do niego tak g³oœno, ¿e Romany odsun¹³ siê gwa³townie od œwiecy. – Daga Ruberrbeli kadingle. Masseze…

221 Nagle to idiotyczne echo zanik³o, pozostawiaj¹c po sobie jedynie dŸwiêk przypominaj¹cy swym brzmieniem odleg³y szum wiatru, który nasila siê i cichnie, jakby s³yszany zza miotanej nim zas³ony. Roma- nelli znów nachyli³ siê ku œwiecy. Nie by³ to sygna³ œwiadcz¹cy o na- wi¹zaniu kontaktu, lecz przynajmniej by³o to coœ innego. – Mistrzu? – spyta³ z nadziej¹. Odleg³y szum, nie przekszta³caj¹c siê w g³os, który stawa³ siê tyl- ko dŸwiêkiem rozleg³ej pustki, zacz¹³ formowaæ siê w s³owa. – Kes ku sekher ser sat – szepta³a otch³añ – tuk kemhu a pet… Osobliwy p³omieñ zgas³, gdy œwieca, uderzona piêœci¹ doktora Romany, wyl¹dowa³a na œcianie namiotu. Wsta³, spocony i dr¿¹cy, po czym wyszed³ na dwór, huœtaj¹c siê na swoich podeszwach. – Ryszardzie! – zawo³a³ gniewnie. – Do diab³a, gdzie jesteœ? WeŸ swój… – Acai, rya – odpowiedzia³ Cygan, podbiegaj¹c do niego. Doktor Romany rozejrza³ siê wokó³. Zachodz¹ce s³oñce, które rzu- ca³o d³ugie cienie na coraz mroczniejsze wrzosowiska, by³o zbyt za- jête swym rych³ym pogr¹¿eniem siê w Tuaucie i podró¿¹ na barce przez dwanaœcie godzin nocy, by spogl¹daæ za siebie i patrzeæ na wszystko, co przenika na tym polu swym œwiat³em. Na trawie le¿a³a drewniana konstrukcja, przypominaj¹ca fragment mostu, o d³ugoœci oko³o siedmiu metrów, a opary brandy niesione wiatrem by³y tak dusz¹ce, ¿e Romany od razu siê domyœli³, i¿ jego groŸby podzia³a³y, i ¿e Cyganie nas¹czyli drewno zawartoœci¹ ca³ej beczki, nie zacho- wuj¹c ani kropli dla siebie. – Kiedy to zalaliœcie? – spyta³. – Ledwie minutê temu, rya – odpar³ Ryszard. – Ci¹gnêliœmy losy, by sprawdziæ, kto ma ciê wezwaæ. – Doskonale. – Romany potar³ oczy i westchn¹³ g³êboko, stara- j¹c siê wyrzuciæ z myœli ów szept, który przed chwil¹ us³ysza³. – Przy- nieœ mi kube³ek z wêglami i lancet – powiedzia³ w koñcu. – Spróbu- jemy przywo³aæ ¿ywio³y ognia. – Avo. Ryszard oddali³ siê czym prêdzej, mrucz¹c g³oœno „czosnek”, a Ro- many znowu obróci³ siê ku s³oñcu, które spoczywa³o teraz na krawê- dzi mroku. Gdy jego stra¿nik znikn¹³, natychmiast powróci³y do nie- go tamte s³owa: Kes ku sekher ser sat, tuk kemhu a pet… „Twe koœci spadn¹ na ziemiê i nie ujrzysz niebios”… Us³ysza³, jak Ryszard brnie z szelestem przez wysok¹ trawê, po czym wzruszy³ fatalistycznie ramionami i zacz¹³ badaæ lewe ramiê

222 zakrzywionymi jak szpony palcami prawej rêki, próbuj¹c znaleŸæ dobr¹ ¿y³ê. Mam nadziejê, ¿e zadowol¹ siê krwi¹ ka, pomyœla³. Starszy mê¿czyzna w wyœwiechtanym szlafroku zmarszczy³ siwe brwi, po czym otworzy³ szeroko oczy w niemal ma³pim grymasie gniewnego zdumienia, gdy Doyle oœmieli³ siê ponownie nape³niæ swój niewielki kieliszek lich¹ sherry z karafki. Kiedy Byron jednak nala³ sobie po raz drugi, skin¹³ tylko g³ow¹, uœmiechn¹³ siê i powiedzia³: – Proszê siê poczêstowaæ, milordzie. – Ach, hmm, o czym to mówiliœmy… ? – spyta³ dr¿¹cym g³osem. – Tak… oprócz… aa… braterstwa, tak, propagowania… spokojnych rozrywek œwiat³ego towarzystwa, naszym g³ównym celem jest prze- ciwdzia³anie… ska¿eniu starego, dobrego brytyjskiego pnia przez… poœledniejsze cechy. Wysypa³ dr¿¹c¹ d³oni¹ zbyt du¿¹ szczyptê tabaki na nadgarstek drugiej rêki, wci¹gn¹³ proszek nozdrzami, po czym, jak siê przynaj- mniej wydawa³o Doyle’owi, niemal umar³ w ataku kichania. Byron mrukn¹³ coœ cicho poirytowany i wychyli³ swoj¹ sherry. – Litoœci! Ja – psiiik! – bardzo przepraszam, milordzie. Starszy cz³owiek ociera³ chusteczk¹ za³zawione oczy. Doyle pochyli³ siê i wypali³ zniecierpliwiony: – I jak zamierza pan zapobiec temu, jak siê pan wyrazi³, ska¿e- niu, panie Moss? Zerkn¹³ na zakurzone zas³ony, tapety, obrazy i ksi¹¿ki, które od- gradza³y pokoje Bractwa Anteusza od œwie¿ego, jesiennego wiatru za œcianami. Zapach wosku œwiec, szkockiej tabaki, pleœniej¹cych ksi¹¿ek w skórzanych oprawach i starej tapicerki zaczyna³ przypra- wiaæ go o md³oœci. – Hê? Och, no có¿… pisujemy listy. Do gazet. Protestujemy prze- ciwko, hm, ³agodnoœci przepisów imigracyjnych i proponujemy usta- wy, na mocy których… Cyganom, Murzynom i, hm, Irlandczykom nie wolno by przebywaæ w wiêkszych miastach. Drukujemy ponadto i rozprowadzamy pamflety, które – zwróci³ siê z przymilnym gryma- sem do Byrona – jak siê pan domyœla, uszczuplaj¹ klubow¹ kiesê, to znaczy skarbiec. Sponsorujemy te¿ wystawianie moralitetów… – Dlaczego Bractwo Anteusza? – przerwa³ mu Doyle, z³y, ¿e ta nik³a nadzieja, jaka rozbudzi³a siê w jego sercu, kiedy us³ysza³ po raz pierwszy ow¹ nazwê, okaza³a siê tak z³udna.

223 – … które… Co? Och! Tak, no có¿, uwa¿amy, ¿e si³a Anglii, po- dobnie jak si³a Anteusza opisana w klasycznej, by tak rzec, mitolo- gii, opiera siê na… utrzymaniu kontaktu z ziemi¹, z gleb¹… Rozu- mie pan, solidna, rodzimie brytyjska… hm… – Gleba – dokoñczy³ Byron i przytakn¹³ gwa³townie, odsuwaj¹c krzes³o od sto³u i wstaj¹c. – Doskonale. Dziêkujê, panie Moss, to by³o niezwykle inspiruj¹ce. Mo¿e pan zostaæ, Ashbless, i dalej gro- madziæ owe cenne informacje, na wypadek, gdybyœmy zostali zaata- kowani przez dzikich Murzynów czy Irlandczyków. Wolê w tym cza- sie poczekaæ u krawca. Tam bêdê jedynie znudzony. Obróci³ siê na piêcie, wyraŸnie t³umi¹c grymas bólu z powodu zbyt ciasnych butów, i skierowa³ siê w stronê holu. Na krytych po- dziurawionym chodnikiem schodach za³omota³y jego nierówne kro- ki, po czym trzasnê³y drzwi prowadz¹ce na ulicê. – Proszê wybaczy栖 zwróci³ siê Doyle do os³upia³ego Mossa. – Lord Byron to cz³owiek miotany burzliwymi uczuciami. – Ja… No có¿, m³odoœæ – wymamrota³ Moss. – Ale niech pan pos³ucha – zwróci³ siê do niego powa¿nie Doyle, wychylaj¹c siê na swoim krzeœle, ku niek³amanemu przera¿eniu Mossa. – Czy pañscy ludzie nie byli kiedyœ bardziej… wojowniczy? Powiedzmy jakieœ sto lat temu? Czy ich dzia³ania nie by³y w swej konsekwencji… no nie wiem… powa¿niejsze od tych, jakie móg³by wywo³aæ list do Timesa? – No có¿, rzeczywiœcie, jak siê zdaje, dochodzi³o do pewnych ekscesów, owszem, incydentów gwa³townej natury – potwierdzi³ ostro¿nie Moss. – Dzia³o siê to wtedy, gdy g³ówna kwatera Bractwa mieœci³a siê przy London Bridge, po stronie Southwark. Znajduj¹ siê w naszych archiwach wzmianki na temat doœæ powa¿nych… – Archiwach? Czy móg³bym je przejrzeæ? Widzi pan, lord Byron zauwa¿y³, i¿ chcia³by poznaæ historiê Bractwa przed podjêciem de- cyzji o wst¹pieniu do niego – doda³ pospiesznie, dostrzegaj¹c dziw- ny grymas, który zacz¹³ wykrzywiaæ twarz Mossa. – W koñcu, nim zdecyduje siê zainwestowaæ fortunê w organizacjê tego typu, chcia³- by przyjrzeæ siê jej bli¿ej. – Tak? No có¿, oczywiœcie. To nieregulaminowe, rozumie pan – stwierdzi³ Moss, podnosz¹c siê ostro¿nie z krzes³a, wsparty na la- sce. – Ale s¹dzê, ¿e w tym wypadku mo¿emy zrobiæ wyj¹tek od za- sady, wedle której dostêp do archiwów maj¹ wy³¹cznie cz³onkowie Bractwa… – Wyprostowawszy siê w koñcu, podrepta³ w stronê drzwi, które znajdowa³y siê za jego plecami. – Gdyby zechcia³ pan wzi¹æ

224 lampê i zbli¿yæ siê tutaj – powiedzia³, a wzmianka o fortunie spra- wi³a, ¿e obdarzy³ Doyle’a mrukliwym „sir”. Drzwi otworzy³y siê do œrodka z takim jêkiem, ¿e Doyle domyœli³ siê, i¿ by³y zamkniête od d³u¿szego czasu, i zrozumia³ przyczynê, gdy ruszy³ w œlad za Mossem, a lampa oœwietli³a w¹skie pomieszczenie. Wype³nia³y je, od pod³ogi do sufitu, stosy oprawionych w zbu- twia³¹ skórê dzienników, które miejscami poprzewraca³y siê, roz- sypuj¹c po wilgotnej pod³odze skurczone i po¿ók³e ze staroœci kartki. Doyle siêgn¹³ po tom le¿¹cy na szczycie stosu, który siêga³ mu je- dynie do piersi. Woda deszczowa, przeciekaj¹ca zapewne do wnê- trza, zmieni³a wiekow¹ oprawê w bezkszta³tn¹, tward¹ masê. Wy- si³ki Doyle’a pobudzi³y do szaleñstwa armiê paj¹ków, pozostawi³ wiêc w spokoju ksi¹¿ki i spojrza³ na pó³kê, na której sta³o kilka par zmumifikowanych, wysokich butów. Uchwyciwszy jakiœ b³ysk przy obcasie jednego z nich, przyjrza³ siê dok³adniej i zobaczy³ cienki, z³oty ³añcuch piêciocentymetrowej d³ugoœci, przyczepiony do sta- rej jak œwiat skóry. Okaza³o siê, ¿e wszystkie buty s¹ zaopatrzone w takie ³añcuchy, co prawda w wiêkszoœci miedziane i pokryte zie- lonym nalotem. – Sk¹d te ³añcuchy? – Hm? Och, to… taka tradycja – podczas pe³nienia oficjalnych funkcji nosimy ³añcuchy przyczepione do prawego obcasa. Nie wiem, sk¹d siê ów obyczaj wzi¹³, to jedna z tych osobliwoœci, jak na przy- k³ad guziki przy mankietach, których nigdy nie… – Co pan wie o pocz¹tkach tego obyczaju? – warkn¹³ Doyle, gdy¿ zdawa³ siê on, podobnie jak uwaga Byrona o bosych stopach na brud- nej pod³odze, coœ mu przypominaæ. – Proszê pomyœleæ! – Widzi pan, sir… nie ma potrzeby… przybieraæ tak gniewnego tonu… ale zobaczmy. Myœlê, ¿e cz³onkowie bractwa nosili te ³añcu- chy przy ka¿dej okazji podczas panowania Karola Drugiego… Ach, oczywiœcie, nie przytwierdzali ich jedynie do obcasów, jak czyni¹ to teraz; ³añcuchy w rzeczywistoœci przechodzi³y przez dziurê w bucie, nastêpnie przez skarpetê, a w koñcu owija³y siê wokó³ kostki. Bóg jeden wie dlaczego. W ci¹gu lat obyczaj siê uproœci³… Chodzi³o o otarcie skóry… Doyle zabra³ siê za jeden ze stosów ksi¹¿ek, tych bardziej wysu- szonych i starszych z wygl¹du. Stwierdzi³, ¿e s¹ pouk³adane z grub- sza chronologicznie, wed³ug wzoru przypominaj¹cego warstwy geo- logiczne, i ¿e zapiski w dziennikach z osiemnastego wieku nie rela- cjonowa³y niczego ponad coraz mniej istotne sprawy natury

225 towarzyskiej: kolacja, na której by³ oczekiwany Samuel Johnson, lecz siê nie pojawi³, skarga na sfa³szowane wina, protest przeciwko z³o- tym i srebrnym guzikom, ozdobom mêskich kapeluszy, lecz gdy do- kopa³ siê do górnych tomów siedemnastego wieku, zapiski sta³y siê coraz rzadsze i bardziej tajemnicze, przybieraj¹c na ogó³ postaæ skrawków papieru wklejonych lub powk³adanych do ksi¹¿ek. Nie by³ w stanie poj¹æ treœci tych dawnych kronik, na które sk³ada³y siê rzêdy jakichœ pozycji, sporz¹dzone szyfrem, albo mapy pe³ne nie- zrozumia³ych skrótów, oznaczaj¹cych nazwy ulic; lecz w koñcu zna- laz³ tom, który, jak siê zdawa³o, by³ w ca³oœci poœwiêcony wydarze- niom jednej nocy, przypadaj¹cej czwartego lutego 1648 roku. Skrawki papieru pokrywa³o pospieszne pismo, a jêzyk by³ zrozumia³y, jakby komuœ zabrak³o czasu na szyfrowanie. Ich autorzy jednak¿e zdawali siê z góry zak³adaæ, ¿e czytelnik bêdzie zorientowany w ogólnej sytuacji, w zwi¹zku z czym zaintere- suj¹ go g³ównie szczegó³y. „… Po czem ruszyliœmy za nim i za jego piekieln¹ œwit¹ nazad, na skos po lodzie, od kwater przy Pork-Chopp Lane do Southwark – czyta³ Doyle na jednym ze skrawków papieru – nasza kompania chy- ¿o w £odzi z kó³mi, pilotowana przez B. i naszego bezimien’go In- formatora, i zwa¿aliœmy pilnie, by unikn¹æ jawnego konfliktu, bêd¹c na wodzie, jeno probowaliœmy wepchn¹æ ich na sta³y l¹d… jako ¿e Konnexia, ma siê rozumieæ, niczym dobrym na zamarzniêtej wodzie nie by³a… po czem wyniknê³y K³opoty”. – Nastêpny fragment za- czyna³ siê od s³ów: „… roztrzaskana ze szczêtem, a przywódca ich ubity kul¹ pistoletow¹ w twarz…” Bli¿ej œrodka ksi¹¿ki znajdowa³ siê zapisek, tym razem sporz¹dzony na jednej ze stron: „Jakeœmy ju¿ mieli zasi¹œæ do spo¿ycia stokfisza i wybornej wo³owiny, wpad³ do izby, po czem z frasunkiem odci¹gn¹³ nas od wieczerzy, która wspa- nia³¹ byæ mia³a”. Wiêc co siê wydarzy³o, ch³opaki?, zastanawia³ siê Doyle. Owa piekielna œwita brzmia³a z³owieszczo… I co pisz¹cy rozumia³ przez ow¹ konnexiê? Przekartkowa³ ksi¹¿kê do samego koñca, w odruchu bezradnoœci, a wtedy wpad³a mu w oko bardzo krótka notatka, napi- sana bez w¹tpienia na wyklejce. Przeczyta³ j¹ i po raz pierwszy od chwili, gdy zaczê³y siê jego przygody i nieszczêœcia, naprawdê zw¹tpi³ w sw¹ poczytalnoœæ. Treœæ notatki by³a nastêpuj¹ca: IEHAY, ENDANBRAY. PUIESZ- KAAY? – i na dodatek by³a sporz¹dzona jego charakterem pisma, choæ atrament by³ wyblak³y ze staroœci jak ka¿dy inny zapisek w tej ksiêdze. 15 – Wrota Anubisa

226 Doznawszy nagle zawrotu g³owy, usiad³ na stercie ksi¹¿ek, które pod jego ciê¿arem rozpad³y siê w py³, przez co wyl¹dowa³ plecami na innej stercie, która przywali³a go, grzebi¹c w wilgotnych, rozpa- daj¹cych siê pergaminach i zasypuj¹c deszczem paj¹ków i robactwa. Przera¿ony Moss po prostu uciek³, gdy wrzeszcz¹cy coœ bez zwi¹z- ku olbrzym, pokryty teraz robactwem i skrawkami papieru, powsta³ z tego pobojowiska, niczym pi¹ty jeŸdziec Apokalipsy ucieleœniaj¹- cy plagê rozk³adu. Cz³owiek, który nie wiedzia³ w tym momencie, czy jest Doyle’em, czy Ashblessem, czy te¿ jakimœ od dawna martwym cz³onkiem Brac- twa Anteusza podniós³ siê, po czym, wci¹¿ siê dr¹c i oczyszczaj¹c brodê z robactwa, wybieg³ z archiwum i mijaj¹c salon skierowa³ siê do przedpokoju. Na œcianie wisia³ zegar z kuku³k¹, i cz³owiek ten, pod wp³ywem impulsu, bez zastanowienia, chwyci³ jeden z wisz¹- cych ³añcuchów wahad³a, szarpn¹³ za ciê¿arek w kszta³cie szyszki i przeci¹gaj¹c ³añcuch przez mechanizmy zegara, wyrwa³ go. Potkn¹³ siê na schodach, œciskaj¹c w d³oni zdobycz i pozostawiaj¹c za sob¹ zegar, który zatrzyma³ siê ju¿ na zawsze. Od pogr¹¿onej w ogniu platformy bi³ intensywny ¿ar, wiêc doktor Romany odwróci³ siê i cofn¹³ o kilka kroków. Poczu³ na spoconej twarzy ch³odny powiew nocnego wiatru. Zaciska³ i otwiera³ na prze- mian d³oñ, krzywi¹c siê z obrzydzeniem na widok lepkiej krwi, która sp³ywa³a mu po ramieniu, ilekroæ nacina³ je lancetem. Westchn¹³ g³ê- boko, ¿a³uj¹c, ¿e nie mo¿e usi¹œæ na trawie. W tej chwili odpoczy- nek na ziemi wydawa³ siê najdro¿sz¹ z niezliczonych rzeczy, któ- rych musia³ siê wyrzec, by dokonaæ owego czarnoksiêskiego aktu. Znu¿ony, wci¹¿ stoj¹c plecami do krêgu czerwonego œwiat³a rzu- canego przez ogieñ i wpatrzony w ciemnoœæ, z któr¹ by³ z³¹czony swym d³ugim cieniem, wyj¹³ z kieszeni poplamiony lancet i oblepio- n¹ krwi¹ miseczkê, by podj¹æ jeszcze jedn¹ próbê. Nim zdo³a³ jednak nak³uæ umêczon¹ ¿y³ê w swym ramieniu, za jego plecami odezwa³ siê jakiœ g³os, przypominaj¹cy œpiewne poci¹- gniêcie smyczkiem po strunie skrzypiec. – Widzê buty. – Pobrzmiewa³a w tych s³owach radosna dzikoœæ. – Ja te¿ – odpowiedzia³ inny g³os, podobny do pierwszego. Romany westchn¹³, dziêkuj¹c martwym bogom, po czym zdoby³ siê na odwagê, której wymaga³ zawsze niepokoj¹cy widok jagów, i odwróci³ siê.

227 Przebudzone s³upy ognia przybra³y z grubsza kszta³t ludzkich postaci, podobnych na pierwszy rzut oka do p³on¹cych gigantów, które machaj¹ nad g³ow¹ rêkami. – Buty stoj¹ teraz do nas przodem – ponad trzaskaj¹cym ogniem zadŸwiêcza³ jeszcze jeden g³os. – Wierzê, i¿ nale¿¹ one do tego, któ- ry nas przywo³a³, a którego nie widzê. Romany obliza³ wargi, zaniepokojony jak zwykle, ilekroæ ¿ywio- ³y nie mog³y go dostrzec. – Buty te naprawdê nale¿¹ do tego, który was przywo³a³ – od- par³ surowo. – S³yszê szczekaj¹cego psa – zaœpiewa³ jeden z gigantów ognia. – Ach tak, psa? – spyta³ Romany, tym razem zagniewany. – A wiêc doskonale. Wszak pies nie móg³by ods³oniæ tej wspania³ej zabawki, która kryje siê pod zas³on¹ za mymi plecami, nieprawda? – Masz zabawkê? Jak ona dzia³a? – O co prosicie psa? – spyta³ ironicznie Romany. Przez kilka chwil jasne postacie macha³y nad g³ow¹ rêkami, nie odzywaj¹c siê, a¿ w koñcu jedna z nich przemówi³a: – Prosimy o wybaczenie, panie czarnoksiê¿niku. Poka¿ nam zabawkê. – Poka¿ê j¹ wam – powiedzia³ Romany, zbli¿aj¹c siê rozhuœta- nym krokiem do kszta³tu przykrytego ca³unem. – Lecz nie urucho- miê jej, dopóki mi czegoœ nie obiecacie. – Œci¹gn¹³ zas³onê z wioski bawarskiej, zadowolony, ¿e za okienkami miniaturowych domków wci¹¿ p³on¹ œwiece. – Jak widzicie – powiedzia³ tonem cz³owieka przekonanego, ¿e zabawka bêdzie funkcjonowaæ, i ¿e jagowie do- trzymaj¹ ka¿dej obietnicy, jak¹ tylko uczyni¹ – to bawarska wioska. Kiedy puœci siê j¹ w ruch, wszystkie te ludziki, zaczn¹ chodziæ w kó³- ko, a sanki rusz¹ z miejsca. Konie, które s¹ do nich zaprzê¿one, na- prawdê zginaj¹ nogi! A dziewczêta tañcz¹ w takt, hm, radosnej me- lodii akordeonu. Wysokie p³omienie nachyli³y siê ku niemu, jakby pod uderzeniem silnego wiatru, trac¹c ludzkie kszta³ty – znak, ¿e by³y podniecone. – W-w-w³¹¹¹cz… to – nakaza³, zacinaj¹c siê, jeden z nich. Doktor Romany siêgn¹³ bardzo ostro¿nie do dŸwigni. – Pozwolê wam patrzeæ, jak to dzia³a, tylko krótk¹ chwilꠖ rzek³. – A potem porozmawiamy o tym, czego od was chcê. Uruchomi³ zabawkê. Maszyneria wyda³a przyt³umiony odg³os, po czym rozleg³y siê dŸwiêki radosnej muzyki, podczas gdy maleñkie figurki tañczy³y,

228 maszerowa³y i chodzi³y wko³o. Wy³¹czy³ j¹ i zerkn¹³ niepewnie na jagów. Byli teraz kolumnami szalej¹cego p³omienia, strzelaj¹cymi na wszystkie strony ogniem. – Yaaah! – grzmia³o kilku z nich. – Yaaah! Yaaah! – Wy³¹czy³em to! – krzykn¹³ Romany. – S³uchajcie, wy³¹czy³em to, zatrzyma³o siê! Chcecie, bym znów to uruchomi³? P³omienie stopniowo uspokoi³y siê i znów przybra³y niewyraŸne, ludzkie kszta³ty. – W³¹cz to jeszcze raz – nakaza³ jeden z nich. – Gdy uczynicie to, czego chcꠖ odpar³ doktor Romany, ociera- j¹c rêkawem spocone czo³o. – Wtedy j¹ uruchomiê. – Czego chcesz? – Chcê, byœcie zjawili siê wszyscy jutrzejszej nocy w Londynie i wspomnieli tê zabawkê wyobra¿aj¹c sobie, jakby to by³o wspania- le, gdybyœcie mogli patrzeæ na ni¹ bez koñca, ile tylko zapragniecie. Krew i p³on¹ca brandy bêd¹ waszym drogowskazem – Londyn? Prosi³eœ nas ju¿ o to kiedyœ. – Tak, w 1666, zgadza siꠖ przytakn¹³ Romany. – Ale to nie by- ³em wówczas ja. To by³ Amenofis F… – To by³a para butów. Jak mogliœmy odró¿niæ? – S¹dzê, ¿e to nieistotne – mrukn¹³ doktor Romany, nieco zbity z tropu. – Ale ma to siê odbyæ jutrzejszej nocy, rozumiecie? Jeœli zrobicie to w niew³aœciwym czasie lub w niew³aœciwym miejscu, nie dostaniecie tej zabawki, ani nawet jej nie zobaczycie. P³omienie ko³ysa³y siê niespokojnie; jagowie bywali niepunktualni. – N-nigdy nie zobaczymy? – zaœpiewa³ jeden, g³osem jednocze- œnie b³agalnym i groŸnym. – Nigdy – zapewni³ go Romany. – Chcemy zobaczyæ, jak zabawka dzia³a. – Doskonale. Wiêc gdy tylko ujrzycie ognie drogowskazu, nadejdŸ- cie szybko i o¿ywcie je. Chcê, by ogarnê³o was wtedy szaleñstwo. – Ogarnie nas szaleñstwo – odpowiedzia³ jak echo jeden z jagów tonem pe³nym satysfakcji. Romany przygarbi³ siê z ulg¹, gdy¿ najtrudniejsze by³o ju¿ za nim. Teraz nale¿a³o tylko czekaæ cierpliwie, a¿ jagowie odejd¹, a ogieñ znów stanie siê tylko ogniem. S³ychaæ by³o jedynie furkot p³omieni, czasem gwa³towny trzask pêkaj¹cych desek, a tak¿e, gdy wiatr zmie- nia³ kierunek, skrzekliw¹ mowê ¿ab. Nagle, gdzieœ z mrocznych peryferii obozu, dobieg³ krzyk:

229 – Gdzie siê chowasz, Romany, czy jak siê tam zwiesz? Wyst¹p naprzód, ty psi synu, jeœli cena, jak¹ musia³eœ zap³aciæ za swoje czar- noksiêstwo nie uczyni³a z ciebie tchórzliwego eunucha! – Yaaah! – zawo³a³ jeden z jagów, rozpalaj¹c siê jednoczeœnie i trac¹c ludzkie kszta³ty. – Buty to tchórzliwy eunuch! W górê wystrzeli³ faluj¹cy p³omieñ, wydaj¹c jakby grzmi¹cy od- g³os œmiechu. – Ho, ho – zawo³a³ drugi. – M³odzieniec o krêconych w³osach chce zabiæ naszego gospodarza! Czy¿ nie wyczuwacie jego gniewu? – Mo¿euruchominamzabawkê! –wykrzykn¹³radoœnieinny,zatraca- j¹c w przyp³ywie nag³ego podniecenia wszelk¹ rozpoznawaln¹ formê. Doktor Romany rzuci³ pe³ne przera¿enia spojrzenie ku niewidocz- nemu intruzowi, œwiadomy, ¿e ogniste ¿ywio³y lada moment wymkn¹ siê spod kontroli, co bêdzie mia³o straszliwe skutki. – Ryszardzie – wrzasn¹³. – Wilburze! Do diab³a, z³apcie tego cz³o- wieka i uciszcie go! – Avo, rya – odezwa³ siê z ciemnoœci p³aczliwy g³os niezadowo- lonego Cygana. – Jeœli uspokoicie siꠖ zagrzmia³ Romany na jagów, którzy ju¿ za- czêli ciskaæ wko³o ognistymi piorunami – w³¹czê zabawkê jeszcze raz. Prócz strachu, Romany odczuwa³ te¿ z³oœæ, nie tyle wywo³an¹ pojawieniem siê intruza, ale faktem, ¿e jagowie go widzieli i ¿e mo- gli nawet, do pewnego stopnia, czytaæ w jego myœlach. – Czekajcie chwilꠖ nakaza³ jeden ze s³upów ognia pozosta³ym. – Buty chc¹ znów uruchomiæ zabawkê. P³omienie powoli i z niechêci¹ przybra³y ludzk¹ formê. Od strony obrze¿y obozowiska nie dobiega³y ju¿ ¿adne krzyki, wiêc Romany po krótkiej chwili odprê¿y³ siê nieco. Znowu obróci³ siê ku wiosce bawarskiej, odzyskuj¹c pewnoœæ siebie. Gdy Romany siêga³ rêk¹ do g³ównej dŸwigni, nadbieg³ Ryszard. Stary Cygan, bêd¹c tak blisko jagów, obna¿y³ w strachu zêby, lecz podszed³ wprost do doktora i szepn¹³ mu do ucha: – T-ten cz³owiek, co krzycza³, rya, to by³ twój gorgio lord, on wróci³ do domu wczeœniej. Romany przygarbi³ siê, a jego chwiejna pewnoœæ siebie nagle siê ulotni³a. – Byron? – wyszepta³, chc¹c siê do koñca upewniæ o pora¿ce. – Avo, Byron – mrukn¹³ szybko Ryszard. – Jest teraz inaczej ubra- ny i ma kasetkê z dwoma pistoletami. Chce siê z tob¹ pojedynko- waæ, ale go zwi¹zaliœmy.

230 Cygan sk³oni³ siê i ruszy³ szaleñczym biegiem w ciemnoœæ, w stro- nê namiotów. Wszystko stracone, pomyœla³ oszo³omiony Romany, kieruj¹c od- ruchowo d³oñ ku dŸwigni uruchamiaj¹cej zabawkê. Musia³ spotkaæ kogoœ, kto zna prawdziwego Byrona; a ktokolwiek go obudzi³, uwolni³ go jednoczeœnie spod mojej w³adzy. Przesun¹³ dŸwigniê i przytrzyma³ przez kilka chwil, podczas gdy ludziki siê porusza³y, a jazgotliwa muzyka, nie pasuj¹ca do otocze- nia, nios³a siê ponad mrocznymi polami. Jagowie znów zaczêli falo- waæ i huczeæ. Romany wy³¹czy³ maszyneriê. – Zmieni³em zdanie! – krzykn¹³. – Zdecydowa³em, ¿e zabawkê dostaniecie ju¿ dziœ wieczór, zapomnijcie o Londynie. – Przypomnia³ sobie ze smutkiem, jak Mistrz mówi³, ¿e samo spalenie Londynu, bez jednoczesnego zniszczenia brytyjskiej waluty i dokonania kró- lobójstwa, by³oby w najlepszym razie nieskutecznym ciosem, a tak- ¿e zmarnowaniem cennych przygotowañ. – Poczekajcie, a¿ moi lu- dzie za³aduj¹ to na wóz i wywioz¹ przez wrzosowisko, tam gdzie zaczyna siê las, ¿ebyœcie mogli nacieszyæ siê wasz¹ zabawk¹. Bê- dziecie mieæ… trochê wiêcej miejsca. Mówi³ matowym g³osem, w którym wyczuwa³o siê rozczarowa- nie, choæ jagowie wystrzelali p³omieniami w górê, niczym wybucha- j¹ce beczki prochu. – Tu, w obozie, macie byæ spokojni – nakaza³ im. – Poczekajcie, a¿ dotrzecie do lasu, dopiero wtedy poszalejecie. S³uchajcie mnie, do diab³a, albo nie dostaniecie zabawki! Pozostaje przynajmniej mo¿liwoœæ podró¿y w czasie, któr¹ warto zbadaæ, pomyœla³ odwracaj¹c siê, by poszukaæ Ryszarda i Wilbura. Przynajmniej nie muszê meldowaæ o ca³kowitej klêsce. – Bêd¹ na noc zamkniête – powiedzia³ woŸnica po raz trzeci. – Jestem pewien. Ale pos³uchaj pan, mogê pana zawieŸæ do pewnej damy mieszkaj¹cej przy Long Alley, która czyta z d³oni. – Nie, dziêkujꠖ odpar³ Doyle, otwieraj¹c ma³e drzwiczki do- ro¿ki. Wyprostowa³ sw¹ wysok¹ postaæ i postawi³ ostro¿nie stopê na ziemi, poniewa¿ pijany woŸnica nie zaci¹gn¹³ hamulca. W powie- trzu panowa³ ch³ód, wiêc widok p³omieni migocz¹cych w oddali, gdzieœ za pogr¹¿onymi w mroku namiotami Cyganów, os³adza³ tro- chê myœl o wizycie w obozowisku.

231 – Najlepiej jak poczekam, sir – powiedzia³ woŸnica. – St¹d jest kawa³ drogi na Fleet Street, a tu nie znajdzie pan doro¿ki. Koñ grzeba³ niecierpliwie kopytem w ziemi. – Nie, nie, jedŸ, wrócê na piechotê. – Jeœli siê pan upiera. A zatem dobranoc. WoŸnica smagn¹³ d³ugim batem i powóz zako³ysa³ siê, po czym odjecha³. Kilka sekund póŸniej Doyle pos³ysza³ stukot kó³ na bruku Hackney Road, gdy doro¿ka ruszy³a ku przyæmionym œwiat³om, w kie- runku po³udniowo-zachodnim, tam gdzie le¿a³o miasto. W koñcu dotar³y do niego od strony obozu doktora Romany nie- wyraŸne g³osy. Przypuszczam, ¿e Byron ju¿ tam jest, pomyœla³. Kra- wiec mówi³, ¿e wyszed³ dobre pó³ godziny wczeœniej i ¿e po za³o¿e- niu butów i ubrania spyta³ tylko, gdzie jest najbli¿szy sklep z broni¹; nim Doyle tam dotar³, Byron zd¹¿y³ ju¿ ruszyæ dalej, nabywszy wpierw za z³ote suwereny, które dosta³ od doktora, komplet pistole- tów pojedynkowych. Potem Doyle musia³ jeszcze zaczepiæ policjan- ta i spytaæ go, gdzie obecnie biwakuj¹ Cyganie doktora Romany, gdy tymczasem Byron zna³ ju¿ drogê. Przeklêty g³upiec, pomyœla³ Doyle. Przecie¿ mu mówi³em, ¿e pi- stolety nie robi¹ wra¿enia na takich jak Romany. Zrobi³ dwa kroki w stronê rysuj¹cych siê na tle ognia namiotów, po czym przystan¹³. Co, mówi¹c szczerze, masz nadziejê tu zdzia- ³aæ? – spyta³ samego siebie. – Ocaliæ Byrona, jeœli jeszcze ¿yje? Od tego jest policja. Pójœæ na jakiœ uk³ad z doktorem Romany? No dobrze; warto by poznaæ lokalizacjê szczeliny w 1814 roku, przez któr¹ podw³adni Darrowa skocz¹ z powrotem do 1983, a wtedy móg³bym znaleŸæ siê tam, podbiec i chwyciæ jednego z nich za rêkê, nim szczelina siê zamknie. Jeœli Romany jednak s¹dzi, ¿e wiem cokolwiek o tym, na czym mu zale¿y, to mnie uwiêzi, zamiast per- traktowaæ. Doyle wyprostowa³ ramiona, z³¹czy³ d³onie i œcisn¹³ mocno, czu- j¹c, jak miêœnie naprê¿aj¹ mu siê pod koszul¹. Mo¿e tym razem, pomyœla³ z nieœmia³¹ satysfakcj¹, nie zdo³a tak ³atwo mnie pokonaæ. Ciekawe, jak Joe Psia Twarz funkcjonuje w moim ciele. Chyba nie- specjalnie przejmuje siê ³ysieniem. Znów poczu³, ¿e za chwilê dozna zawrotu g³owy, potrz¹sn¹³ wiêc ni¹ energicznie, odetchn¹³ kilka razy ch³odnym, wieczornym powie- trzem i ruszy³ zamaszystym krokiem przez ³¹kê. Podkradnê siê i zro- biê rozeznanie, postanowi³. Powêszê trochê. Nie muszê nawet zbli- ¿aæ siê do namiotów.