alien231

  • Dokumenty8 931
  • Odsłony458 515
  • Obserwuję283
  • Rozmiar dokumentów21.6 GB
  • Ilość pobrań379 528

Sheckley Robert - Magazyn nieskończoności

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Sheckley Robert - Magazyn nieskończoności.pdf

alien231 EBooki S SH. SHECKLEY ROBERT.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 275 stron)

Robert Sheckley MAGAZYN NIESKOŃCZONOŚCI - Dowiedziałem się o pańskim magazynie od przyjaciół - wyjaśnił pan Wayne. - W takim razie zna pan moją cenę - stwierdził Tompkins. - Czy przyniósł pan? - Tak - odparł pan Wayne, podnosząc wyżej swo- ją paczkę. - Ale najpierw chciałbym zapytać... - Zawsze chcą zapytać - powiedział Tompkins do papugi, która mrugnęła w odpowiedzi. - No, dalej, pro- szę pytać. - Chciałbym wiedzieć, co się naprawdę będzie działo. Tompkins westchnął. - Wygląda to tak. Płaci mi pan moją stawkę. Ja panu daję zastrzyk, po którym traci pan przytomność. Wtedy, za pomocą pewnych urządzeń, które mam na zapleczu magazynu, uwalniam pański umysł. - A co się dzieje potem? - spytał pan Wayne. - Pański umysł, uwolniony od ciała, jest wstanie wybrać spośród niezliczonych światów prawdopodob- nych, które Ziemia wytwarza w każdej sekundzie swo- jego istnienia.

Robert Sheckley MAGAZYN NIESKOŃCZONOŚCI Przełożyła Anna Minczewska-Przeczek Wydawnictwo ALKAZAR Warszawa 1993

Tytuł oryginału:Store of Infinity, Bantam Books, New York I960 Copyright © 1960 by Robert Sheckley Redaktor Wiktor Bukato Opracowanie graficzne Maria Dylis Ilustracja na okładce Radosław Dylis All rights reserved ISBN 83-85784-15-2

CENA RYZYKA Raeder ostrożnie uniósł głowę ponad parapet. Za oknem dostrzegł schody pożarowe, a poniżej wąską alejkę. Stał na niej zszargany przez deszcze wózek dzie- cinny i trzy pojemniki na śmieci. Kiedy przyglądał się otoczeniu, zza najodleglejszego pojemnika wysunęła się ręka ściskająca w dłoni jakiś błyszczący przedmiot. Reader rzucił się na ziemię. Przez okno nad jego głową przeleciał pocisk i utkwił w suficie, obsypując leżącego tynkiem. Teraz już wiedział o alejce. Była pilnowana, tak sa- mo jak i drzwi. Leżał rozciągnięty na popękanym linoleum, wpatru- jąc się w otwór w suficie i nasłuchując odgłosów zza drzwi. Wysoki, z przekrwionymi oczami i dwudnio- wym, szczeciniastym zarostem. Brud i zmęczenie wy- malowały smugi na jego twarzy.

Strach zmienił mu rysy, napinając część mięśni i powodując skurcz nerwów. Rezultat był niezwykły. Jego twarz nabrała charakteru, zmieniona wskutek oczekiwania na śmierć. Alejki strzegł bandyta, a dwaj inni byli na schodach. Znalazł się w pułapce. Właściwie już był martwy. Jasne, pomyślał Raeder, nadal poruszam się i oddy- cham, ale to tylko z powodu nieskuteczności śmierci. Za chwilę weźmie mnie pod skrzydła. Wydziobie mi dziury w twarzy i ciele, artystycznie splami krwią ubra- nie, ułoży kończyny w jakiejś groteskowej pozycji, przypominającej cmentarny balet... Raeder przygryzł wargę. Pragnął żyć. Musi być ja- kieś wyjście. Przeturlał się na brzuch i przebiegł wzrokiem po za- niedbanej kawalerce bez wygód, do której zapędzili go mordercy. Doskonała mała, jednopokojowa trumna. Były w niej drzwi, których pilnowano, oraz schody po- żarowe, też strzeżone. Oraz maleńka, ślepa łazienka. Przeczołgał się do tej łazienki i wstał. W suficie była wyszarpana dziura, szeroka na jakieś dziesięć centyme- trów. Gdyby mógł ją powiększyć i przedostać się do mieszkania na górze... Usłyszał stłumione uderzenie. Mordercy niecierpli- wili się. Zaczynali wyważać drzwi. Przyjrzał się dokładniej dziurze w suficie. Nie było sensu brać jej pod uwagę. Nie zdążyłby powiększyć otworu na czas.

Mordercy napierali na drzwi, stękając z wysiłku przy każdym uderzeniu. Wkrótce puści zasuwa albo z przegniłej framugi wyrwą się zawiasy. Drzwi wypadną i wkroczy dwóch facetów o kamiennych twarzach, otrze- pując kurtki... Ale z pewnością jest ktoś, kto mógłby mu pomóc! Wyciągnął z, kieszeni maleńki odbiornik telewizyjny. Obraz rozpływał się, ale Raeder nie zawracał sobie głowy dostrajaniem go. Najważniejsze, że fonia była wyraźna i dobrze słyszalna. Zaczął słuchać starannie modulowanego głosu Mike'a Terry'ego, zwracającego się do licznego grona swoich słuchaczy. - ...Okropne miejsce - mówił Terry. - Tak, kocha- ni, Jim Raeder znalazł się naprawdę w opałach. Jak pamiętacie, ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem w trzeciorzędnym hotelu na Broadwayu. Wydawało się to bezpieczne. Ale rozpoznał go boy hotelowy i wydał gangowi Thompsona. Drzwi zatrzeszczały pod wpływem powtarzających się uderzeń. Raeder zacisnął mocniej dłoń na małym odbiorniku i słuchał. - Ledwie udało się Jimowi Raederowi uciec z ho- telu! Mając bandytów na karku ukrył się w budynku z brązowego piaskowca przy 156 West End Avenue. Za- mierzał uciekać po dachach. I udałoby mu się, kochani, naprawdę mogło mu się to udać. Wyjście na dach było jednak zamknięte. Wyglądało na to, że już po nim... Ale Raeder odkrył, że lokal numer siedem jest niezamiesz- kany, a drzwi do niego nie zamknięto na klucz. Wszedł więc...

Terry zrobił pauzę dla wzmocnienia efektu, po czym zaczął krzyczeć: - ...a teraz jest w potrzasku, jak szczur w klatce! Gang Thompsona wyłamuje właśnie drzwi! Schody pożarowe są strzeżone! Nasz kamerzysta, który uloko- wał się w pobliskim budynku, pokazuje teraz zbliżenie. Patrzcie, kochani, tylko patrzcie! Czyżby nie było już dla Raedera żadnej nadziei? - Czyżby nie było już żadnej nadziei? - powtórzył jak echo Raeder, zlany potem w małej, dusznej łazien- ce, wsłuchując się w nieustanne walenie w drzwi. - Zaczekaj moment! - wykrzyknął Mike Terry. - Wytrzymaj, Jimie Raederze, wytrzymaj jeszcze chwilę. Możliwe, że jest jakaś nadzieja! Mam rozmowę błyska- wiczną z jednym z naszych widzów, na Linii Dobrych Samarytan! Jest ktoś, kto sądzi, że mógłby ci pomóc, Jimie. Słuchasz mnie, Jimie Raederze? Raeder czekał, słysząc odgłosy wyrywania zawiasów z przegniłej framugi. - Proszę mówić - odezwał się Mike Terry. - Jak się pan nazywa? - Hm... Felix Bartholemow. - Niech pan się nie denerwuje, panie Barthole- mow. Proszę śmiało mówić. - No cóż, dobrze. Panie Raeder - odezwał się drżący głos starego człowieka - kiedyś mieszkałem przy 156 West End Avenue. W tym samym mieszkaniu, w którym jest pan teraz uwięziony, panie Raeder.

Naprawdę! I otóż ta łazienka ma okno, panie Raeder. Zamalowane, ale jest tam... Raeder wepchnął odbiornik do kieszeni. Odnalazł kontury okna i kopnął. Szkło się rozprysnęło i w po- mieszczeniu raptownie zrobiło się widno. Oczyścił po- łamany parapet i szybko wyjrzał na zewnątrz. Poniżej było wybetonowane podwórko. Zawiasy wyrwały się. Usłyszał odgłos upadających drzwi. Szybko przelazł przez okno i zsunął się na rę- kach. Przez moment zwisał, przytrzymując się czubka- mi palców, po czym spadł. Uderzenie go ogłuszyło. Podniósł się niepewnie. W oknie łazienki pojawiła się twarz. - Ale fart - stwierdził mężczyzna, wychylając się i starannie mierząc z opuszczonej trzydziestki ósemki. W tym momencie w łazience eksplodowała bomba dymna. Morderca chybił. Odwrócił się, przeklinając, a na podwórzu wybuchły kolejne bomby dymne, zasła- niając sylwetkę uciekiniera. Z odbiornika telewizyjnego w kieszeni docierał do Raedera pełen napięcia głos Mike'a Terry'ego. - A teraz zwiewaj! - krzyczał Terry. - Uciekaj, Jimie Raederze, ratuj życie. Zwiewaj, póki mordercy mają oczy pełne dymu. I podziękuj Dobrej Samarytan- ce Sarze Winters z 341 Edgar Street w Brockton, stan Massachusetts, za to, że ofiarowała ci pięć bomb dym- nych i opłaciła człowieka, który je podłożył!

- Uratowała pani dzisiaj życie człowiekowi, pani Winters - kontynuował Mike, już spokojniejszym gło- sem. - Czy zechciałaby pani powiedzieć naszym słucha- czom, jak to... Raeder nie był w stanie dalej słuchać. Biegł przez wypełnione dymem podwórze, między sznurami z bie- lizną, w stronę ulicy. Po chwili szedł 63 Ulicą, przygarbiony, aby wyda- wać się niższym, potykając się ze zmęczenia, oszoło- miony brakiem jedzenia i snu. - Hej, ty! Odwrócił się. Na schodach domu z brązowego pia- skowca siedziała kobieta w średnim wieku i patrzyła na niego mało przychylnym wzrokiem. - Jesteś Raeder, nie? Ten, którego próbują zabić? Raeder zaczął się oddalać. - Wejdź do domu - powiedziała kobieta. Zapewne była to zasadzka. Ale Raeder wiedział, że jego los zależy od wielkoduszności i przychylności lu- dzi. Był ich reprezentantem, projekcją ich samych, zwykłym facetem, który znalazł się w opałach. Bez nich byłby zgubiony. Dzięki nim nic nie mogło mu się stać. - Ufaj ludziom - poradził mu Mike Terry. - Oni cię nigdy nie opuszczą. Wszedł za kobietą do pokoju. Poleciła mu usiąść i wyszła, ale niemal natychmiast wróciła z talerzem peł- nym duszonego mięsa. Stanęła obok i przyglądała się,

jak je, zupełnie jak ktoś obserwujący w ZOO małpy zajadające orzeszki ziemne. Z kuchni wyszło dwoje dzieci i zaczęło się na niego gapić. A z sypialni wyłoniło się trzech mężczyzn w kombinezonach i skierowało na niego kamerę telewi- zyjną. W pokoju stał duży odbiornik. Połykając posiłek, Raeder obserwował na ekranie Mike'a Terry' ego i słu- chał jego mocnego, szczerego, zmartwionego głosu. - Tu jest, kochani - mówił Terry. - Oto Jim Rae- der, jedzący swój pierwszy od dwóch dni prawdziwy posiłek. Nasi kamerzyści naprawdę się napracowali, aby móc wam to pokazać! Dziękuję wam, chłopaki... Kochani, Jim Raeder uzyskał chwilowe schronienie u pani Velmy O'Dell z 63 Ulicy. Dziękujemy ci, Dobra Samarytanko O'Dell! To naprawdę cudowne, kiedy się pomyśli o tym, że ludzie z najróżniejszych środowisk tak bardzo wzięli sobie do serca los Jima Raedera! - Lepiej się pośpiesz - stwierdziła pani O'Dell. - Dobrze, proszę pani - odparł Raeder. - Nie życzę sobie żadnej strzelaniny w moim mieszkaniu. - Już prawie skończyłem. - Czy oni go nie zabiją? - spytało jedno z dzieci. - Zamknij się - warknęła pani O'Dell. - Tak, Jim - podchwycił Mike Terry - lepiej się pośpiesz. Twoi zabójcy depczą ci po piętach. To nie są głupcy, Jimie. Są źli, występni, szaleni - tak! Ale nie głupi. Idą po śladach krwi - krwi z twojej zranionej ręki, Jimie!

Raeder aż do tej chwili nie zauważył, że skaleczył sobie rękę o parapet okna. - Zabandażuję ci to - powiedziała pani O'Dell. Raeder wstał i dał jej opatrzyć rękę. Następnie poda- rowała mu brązową marynarkę i szary kapelusz z opa- dającym rondem. - To mojego męża - stwierdziła. - Ma przebranie, kochani! - wykrzyknął z zachwy- tem Mike Terry. - To coś nowego! Przebranie! I jeszcze tylko siedem godzin do chwili, aż będzie bezpieczny! - A teraz zabieraj się stąd - odezwała się pani O'- Dell. - Już idę, proszę pani - odpowiedział Raeder. - Dziękuję. - Myślę, że jesteś głupi - powiedziała. - Głupi, skoro angażujesz się w coś takiego. - Tak, proszę pani. - To po prostu nie jest warte tej ceny. Raeder podziękował i wyszedł. Dotarł do Broad- wayu, złapał metro do 59 Ulicy, stamtąd pojechał ko- lejką miejską do 86. Tam kupił gazetę i przesiadł się na ekspres bezpośredni do Manhasset. Spojrzał na zegarek. Miał jeszcze przed sobą sześć i pół godziny. Metro dudniło pod Manhattanem. Raeder drzemał, ukrywszy zabandażowaną dłoń pod gazetą, z kapelu- szem opuszczonym na twarz. Czy został już rozpozna- ny, czy też pozbył się gangu Thompsona? A może

właśnie w tej chwili ktoś dzwoni do zabójców? Sennie rozważał, czy udało mu się uciec śmierci. A może nadal jest sprytnie poruszającym się trupem, funkcjonującym tylko wskutek niedołęstwa śmierci? (Moi drodzy, śmierć jest obecnie taką okropną guzdra- łą! Jim Raeder chodził jeszcze wiele godzin po swojej śmierci, a nawet zdążył odpowiedzieć na pytania tele- widzów, nim można go było przyzwoicie pochować!) Nagle oczy Raedera otworzyły się. Miał wrażenie, że przyśniło mu się coś... nieprzyjemnego. Nie mógł sobie przypomnieć co. Zamknął ponownie oczy i z umiarkowanym zdzi- wieniem przypomniał sobie czasy, kiedy nie miał takich problemów. Jeszcze dwa lata temu. Był wtedy wysokim, sympa- tycznym młodzieńcem, zatrudnionym jako pomocnik kierowcy ciężarówki. Nie wyróżniał się żadnymi szcze- gólnymi uzdolnieniami. I był zbyt skromny, by snuć marzenia o lepszej przyszłości. Skrzywiony, drobny kierowca ciężarówki marzył za niego. - Jim, czemu nie spróbujesz wystąpić w telewizji w programie rozrywkowym? Ja bym próbował, gdybym wyglądał tak jak ty. Oni tam lubią miłych, przeciętnych facetów, bez szczególnych ambicji. Biorą ich do kon- kursów. Wszyscy lubią takich facetów. Czemu nie miałbyś się tym zainteresować?

No to się zainteresował. Właściciel miejscowego sklepu z telewizorami wyjaśnił mu szczegóły. - Widzisz, Jimie, tak to jest, że publiczność ma już powyżej uszu doskonale wyćwiczonych atletów, z ich wspaniałym refleksem i profesjonalną odwagą. Kto może żywić jakieś uczucia do takich chłopaków? Kto się może z nimi identyfikować? Jasne, że ludzie chcą oglądać fascynujące programy, ale nie wtedy, kiedy jakiś gość robi to zawodowo, za pięćdziesiąt tysięcy rocznie. To dlatego zawodowy sport przeżywa kryzys. I właśnie z tego powodu rozrywkowe dreszczowce odno- szą taki sukces. - Rozumiem - przytaknął Raeder. - Sześć lat temu - kontynuował właściciel sklepu - Kongres uchwalił ustawę o dobrowolnym samobój- stwie. Starzy senatorowie gadali wtedy bez przerwy o wolnej woli i samookreśleniu. Ale to wszystko bzdury. Wiesz, jakie jest prawdziwe znaczenie tej ustawy? Otóż takie, że teraz już i amatorzy mogą ryzykować życie za wielki szmal, a nie tylko zawodowcy. Dawniej musiałeś być zawodowym bokserem, futbolista albo hokeistą, jeśli chciałeś, żeby ci ktoś legalnie rozwalił łeb za pie- niądze. Ale teraz taką szansę mają zwykli ludzie, tacy jak ty, Jimie. - Rozumiem - powtórzył Raeder. - To cudowna szansa. Weź na przykład siebie. Nie jesteś ani trochę lepszy od innych. Każdy jest w stanic zrobić to samo, co ty. Jesteś przeciętny. Myślę, że dreszczowce zostały stworzone jakby dla ciebie. Raeder pozwolił sobie na marzenie. Rozrywkowe

programy telewizyjne wydawały się niezawodną drogą do bogactwa dla sympatycznego, młodego chłopaka, który nie wyróżnia się żadnym szczególnym talentem ani umiejętnościami. Napisał więc do programu na- zwanego „Ryzyko” i załączył swoją fotografię. „Ryzyko” zainteresowało się nim. Sieć JBC spraw- dziła go i doszła do wniosku, że jest wystarczająco przeciętny, by usatysfakcjonować najbardziej wymaga- jącego widza. Sprawdzono też jego pochodzenie i po- wiązania. W końcu został wezwany do Nowego Jorku, na rozmowę z panem Moulianem. Moulian był śniady, energiczny i żuł gumę w czasie rozmowy. - Nadasz się - warknął. - Ale nie do „Ryzyka”. Wystąpisz w „Rozwałce”. To taki półgodzinny program nadawany w ciągu dnia na kanale trzecim. - Ale fajnie! - ucieszył się Raeder. - Nie dziękuj. Dostaniesz tysiąc dolarów, jeśli wygrasz albo zajmiesz drugie miejsce, a nagrodę pocie- szenia w wysokości stu dolarów, jeśli przegrasz. Ale to się nie liczy. - Nie, proszę pana. - „Rozwałka” to mały program. Sieć JBC traktuje go jako test próbny. Zdobywcy pierwszego i drugiego miejsca w „Rozwałce” przechodzą do „Niebezpieczeń- stwa”. Tutaj nagrody są znacznie wyższe. - Wiem o tym, proszę pana. - A jeśli wypadniesz dobrze w „Niebezpieczeń- stwie”, możesz wziąć udział w pierwszorzędnych

dreszczowcach, takich jak „Ryzyko” czy „Podwodne Zagrożenie”, emitowanych na cały kraj, w których zdo- bywa się ogromne nagrody. A potem są już naprawdę wspaniałe programy. Jak daleko zajdziesz, to już zależy od ciebie. - Postaram się jak najdalej, proszę pana - stwier- dził Raeder. Moulian przestał na chwilę żuć gumę. - Poradzisz sobie, Jim - powiedział niemal z sza- cunkiem. - Pomyśl tylko. Jesteś przedstawicielem na- rodu, a naród jest w stanie zrobić wszystko. Powiedział to w taki sposób, że Raederowi natych- miast zrobiło się żal pana Mouliana, który był śniady, miał kędzierzawe włosy i wyłupiaste oczy i z całą pew- nością nie stanowił wzoru przedstawiciela narodu. Uścisnęli sobie dłonie. Następnie Raeder podpisał dokument zwalniający JBC od wszelkiej odpowiedzial- ności na wypadek, gdyby utracił życie, którąś z kończyn lub postradał rozum w czasie konkursu. Podpisał też kolejny dokument, mówiący o korzystaniu z przysługu- jących mu praw na mocy ustawy o dobrowolnym sa- mobójstwie. Tak wymagało prawo i była to czysta for- malność. Po trzech tygodniach wystąpił w „Rozwałce”. Program był realizowany zgodnie z klasyczną for- mułą wyścigów samochodowych. Niewyszkoleni kie- rowcy zasiedli w amerykańskich i europejskich samo- chodach wyścigowych o potężnych silnikach i ścigali się na morderczej trzydziestokilometrowej trasie.

Raeder trząsł się ze strachu, kiedy wrzucił w swoim wielkim Maserati niewłaściwy bieg i ruszył. Wyścig był koszmarem, pełnym krzyków i dymu z palących się opon. Raeder został z tyłu, pozwalając początkowym liderom roztrzaskać się na ostrych zakrę- tach. Wyszedł na trzecie miejsce, kiedy jadący przed nim jaguar wjechał na alfa-romeo i oba wozy wypadły z hukiem z trasy na zaorane pole. Na ostatnich pięciu kilometrach starał się wysunąć na drugą pozycję, ale nie mógł znaleźć dla siebie miejsca, żeby się przecisnąć do przodu. Na podwójnym zakręcie o mały włos nie wypadł z konkurencji, ale udało mu się wprowadzić samochód z powrotem na trasę, nadal na trzeciej pozy- cji. A potem, na ostatnich pięćdziesięciu metrach w prowadzącym samochodzie pękł wał korbowy i Jim zakończył wyścig na drugim miejscu. Miał tysiąc dolarów. Otrzymał cztery listy od wielbi- cieli, a jakaś pani z Oshkosh przysłała mu parę skarpet w ukośną kratę. No i zaproszono go do udziału w „Nie- bezpieczeństwie”. W odróżnieniu od pozostałych programów tego ty- pu, „Niebezpieczeństwo” nie miało charakteru zawo- dów. Kładziono w nim nacisk na indywidualną inicja- tywę. Raeder został przed programem odurzony jakimś niepowodującym uzależnienia narkotykiem. Ocknął się w kokpicie małego samolotu lecącego na automatycz- nym pilocie na wysokości trzech tysięcy metrów. Wskaźnik paliwa pokazywał, że bak jest niemal pusty. Raeder nie miał spadochronu. Jego zadaniem było wylądować.

Oczywiście nigdy przedtem nie latał. Z ogromną ostrożnością wypróbował stery, pamiętając, że uczest- nik tego programu w poprzednim tygodniu odzyskał przytomność w łodzi podwodnej, otworzył niewłaściwą klapę i utonął. Tysiące widzów patrzyło w napięciu, jak ten zwykły człowiek, podobny do nich, zmagał się z sytuacją, w jakiej się znalazł, zupełnie tak samo, jak i oni by to robili znalazłszy się na jego miejscu. Jim Raeder był „nimi”. Potrafili zrobić wszystko to, co i on. Był repre- zentantem ludzi. Raederowi udało się sprowadzić samolot na ziemię w sposób, który przy dużej dozie wyobraźni można było uznać za lądowanie. Przekoziołkował kilka razy, ale pasy utrzymały go na miejscu, a silnik, wbrew oczeki- waniom, nie stanął w płomieniach. Wyszedł z tego z dwoma złamanymi żebrami, trze- ma tysiącami dolarów i szansą, po wyzdrowieniu, wy- stąpienia w „Torero”. Nareszcie dreszczowiec pierwszej klasy! Za „Torero” płacili dziesięć tysięcy dolarów. Trzeba było tylko zabić szpadą czarnego byka, tak jak to robią prawdziwi, wy- szkoleni matadorzy. Walka odbyła się w Madrycie, zabijanie byków było bowiem nadal nielegalne w Stanach Zjednoczonych. Transmitowano ją w telewizji ogólnokrajowej. Raeder trafił na dobrych pomocników. Spodobał im się wielki, powolny Amerykanin. Pikadorzy naprawdę napierali na lance, usiłując podstawić mu byka. Bande- rylierzy starali się zagonić bestię do wyczerpania przed

wbiciem w nią swoich banderyli. A drugi matador, ponury człowiek z Algiceras, niemal skręcił bykowi kark wspaniale operując muletą. Ale kiedy już wszystko zrobiono, to Jim Raeder, niezdarnie trzymający w lewej ręce czerwoną muletę, a w prawej szpadę, pozostał na piasku areny, sam na sam z ważącym tonę, okrwawionym bykiem o szeroko roz- stawionych rogach. - Celuj w płuco, hombre - zawołał ktoś do Jima. - Nie udawaj bohatera, tylko dźgaj go w płuco. Jim pamiętał jednak tylko to, co powiedział mu do- radca techniczny w Nowym Jorku: - Celuj szpadą mię- dzy rogi. I tak właśnie zrobił. Szpada ześlizgnęła się z kości, a byk przerzucił Raedera przez grzbiet. Jim, cudem ja- kimś nieprzebity rogiem, wstał, wziął drugą szpadę i z zamkniętymi oczami ponownie natarł na byka. Bóg, który chroni dzieci i głupców, musiał widać obserwo- wać tę scenę, szpada weszła bowiem jak igła w masło, a byk, jakby zdumiony, popatrzył na Jima z niedowie- rzaniem, a następnie opadł niczym przekłuty balonik. Raederowi wypłacono dziesięć tysięcy dolarów, a złamany obojczyk zrósł mu się niemal błyskawicznie. Otrzymał dwadzieścia trzy listy od wielbicieli, w tym namiętne zaproszenie od dziewczyny z Atlantic City, które zignorował. Zapytano go też, czy zechciałby wy- stąpić w kolejnym programie. Nie był już aż tak naiwny, jak niegdyś. Doskonale zdawał sobie sprawę, że niemal zginął, ryzykując życie

dla śmiesznie małych pieniędzy. Wielka wygrana ciągle jeszcze była przed nim. Teraz chciał niemal zginąć w zamian za kwotę, która była tego warta. Wystąpił więc w programie „Podwodne Zagroże- nie”, sponsorowanym przez wytwórnię mydła Fairlady. Wyposażony w maskę, aparat tlenowy, pas obciążający, płetwy i nóż, wskoczył do ciepłej wody Morza Karaib- skiego wraz z czterema innymi zawodnikami. Za nimi nurkował umieszczony w ochronnej klatce kamerzysta. Zadanie polegało na odnalezieniu i wydobyciu z morza skarbu, ukrytego przez sponsora. Nurkowanie w masce nie jest szczególnie niebezpieczne, sponsor zadbał jed- nak o trochę dodatkowych efektów, dla pobudzenia zainteresowania publiczności. W miejscu, w którym nurkowali, roiło się od gigantycznych mięczaków, mo- ren, rekinów w kilku gatunkach, olbrzymich ośmiornic, trujących koralowców i innych występujących w głębi- nie zagrożeń. Były to wstrząsające zawody. Jeden uczestnik, z Flo- rydy, odnalazł skarb w głębokiej szczelinie, ale zaata- kowała go morena. Drugi z nurków zabrał skarb, ale padł łupem rekina. Przezroczystą, niebiesko-zieloną wodę zmąciła krew, która bardzo efektownie prezento- wała się w kolorowych telewizorach. Skarb upadł na dno i Raeder zanurkował za nim, czując, jak pęka mu bębenek w jednym uchu. Wydobył pakunek spośród korali, odpiął pas obciążający i zaczął wypływać na powierzchnię. Na głębokości dziesięciu metrów musiał

jeszcze stoczyć walkę o skarb z kolejnym nurkiem. Ata- kowali się nożami. Rywal zamachnął się wreszcie i trafił Raedera, rozcinając mu pierś. Ale Raeder, zapra- wiony już w konkursach, upuścił swój nóż i wyrwał mu z ust respirator. Poskutkowało. Raeder wydostał się na powierzchnię i dostarczył skarb na pobliską łódź. Okazało się, że była to paczka z mydłem Fairlady, zwanym w reklamie „Największym skarbem”. To zwycięstwo przyniosło mu dwadzieścia dwa ty- siące dolarów w gotówce i prezentach, trzysta osiem listów od wielbicieli oraz interesującą propozycję od dziewczyny z Macon, którą poważnie rozważał. Zapew- niono mu także bezpłatną kurację w szpitalu, gdzie leczył swoją ranę piersi i pęknięty bębenek w uszach oraz otrzymał serię zastrzyków przeciw infekcji wywo- łanej przez koralowce. Najwspanialsze było jednak to, że został zaproszony do udziału w największym z dreszczowców. Do „Ceny Ryzyka”. I od tego zaczęły się jego prawdziwe problemy... Metro zatrzymało się na przystanku, wybijając go z zamyślenia. Raeder zsunął z oczu kapelusz i przyjrzał się stojącemu po drugiej stronic przejścia mężczyźnie, który wpatrywał się w niego i szeptał coś do ucha za- żywnej kobiecie. Czyżby go rozpoznali? Kiedy tylko drzwi otworzyły się, wstał i zerknął na zegarek. Jeszcze pięć godzin.

Na stacji Manhasset wsiadł do taksówki i polecił zawieźć się do New Salem. - Do New Salem? - spytał kierowca, spoglądając na Raedera w lusterku wstecznym. - Tak. Taksówkarz włączył radio. - Kurs do New Salem - powiedział. - Zgadza się. N e w S a l e m . Ruszyli. Raeder zmarszczył brew, zastanawiając się, czy to był sygnał. Właściwie informowanie przez tak- sówkarzy dyspozytora o trasie było czymś zupełnie normalnym. Ale uderzyło go coś w głosie tego człowie- ka... - Proszę tu zatrzymać - zdecydował. Zapłacił za przejazd i ruszył wąską, wiejską dróżką, która wiła się w rzadkim zagajniku. Drzewa były zbyt małe i rosły w zbyt dużych odstępach, aby nadawały się na schronienie. Raeder maszerował, rozglądając się za jakimś miejscem, w którym mógłby się ukryć. Do jego uszu dobiegł dźwięk zbliżającej się wielkiej ciężarówki. Raeder naciągnął kapelusz bardziej na czoło i szedł dalej. Kiedy jednak ciężarówka zbliżyła się, usłyszał jakiś głos, dobiegający ze schowanego w kie- szeni odbiornika telewizyjnego. - Uważaj! - krzyknął ktoś w telewizorze. Rzucił się do przydrożnego rowu. Ciężarówka prze- mknęła obok, niemal go uderzając, i chybiwszy zaczęła hamować z piskiem opon.

- Tam biegnie! - wołał kierowca. - Strzelaj, Harry, strzelaj! Raeder pędził w stronę zagajnika, a wokół niego przelatywały pociski, strącając liście z drzew. - I znowu to samo! - wołał piskliwym, pełnym napięcia głosem Mike Terry. - Niestety, Jim Raeder dał się omamić fałszywemu poczuciu bezpieczeństwa. Nie wolno ci tego robić, Jim! Nie teraz, kiedy stawką jest twoje życic! Kiedy ścigają cię zabójcy! Bądź ostrożny, Jimie. Musisz wytrzymać jeszcze cztery i pół godziny. - Claude, Harry - wydawał polecenia kierowca - biegnijcie od drugiej strony. Złapaliśmy go w kleszcze. - Złapali cię w kleszcze, Jimie Raeder! -krzyknął Mike Terry. - Ale jeszcze cię nie mają! I możesz podzię- kować Dobrej Samarytance, Susy Peters z 12 Elm Stre- et w South Orange w stanie New Jersey za ten ostrze- gawczy okrzyk w chwili, gdy ciężarówka mogła cię roz- jechać. Za moment będziemy mieli na ekranie małą Susy... Patrzcie, kochani, nasz telewizyjny helikopter pojawił się na miejscu akcji. Teraz widzicie biegnącego Jima Raedera i goniących, okrążających go zabójców... Raeder przebiegł sto metrów przez zagajnik i zna- lazł się przy betonowej autostradzie. W oddali zobaczył otwarte lasy. Jeden z zabójców pędził za nim wśród drzew. Ciężarówka pojechała do najbliższej bocznej drogi i była teraz o jakieś półtora kilometra od niego, zbliżając się szybko.

Z przeciwnego kierunku nadjechał samochód. Rae- der wybiegł na autostradę, nieprzytomnie machając rękami. Samochód zatrzymał się. - Pośpiesz się! - krzyknęła siedząca za kierownicą młoda blondynka. Raeder wskoczył do środka. Auto zawróciło. Przed- nią szybę roztrzaskał pocisk. Blondynka wcisnęła pedał gazu i ruszyła, o mały włos nie potrącając zabójcy, któ- ry wybiegł za Raederem z lasu i stał na drodze. Samochód odjechał, nim ciężarówka zbliżyła się na odległość strzału. Raeder odchylił głowę na oparcie siedzenia i zaci- snął powieki. Kobieta skoncentrowała się na prowa- dzeniu, wypatrując we wstecznym lusterku ciężarówki. - I znowu to samo! - krzyknął ekstatycznym gło- sem Mike Terry. - Jim Raeder został ponownie wyrwa- ny ze szponów śmierci, dzięki Dobrej Samarytance, Janice Morrow z 433 Lexington Avenue Nowym Jorku. Czy widzieliście kiedykolwiek coś podobnego, kochani? Jak panna Morrow przejechała wśród gradu pocisków, żeby wyrwać Jima śmierci! Później przeprowadzimy na ekranie rozmowę z panną Morrow i dowiemy się, co wtedy czuła. Teraz, kiedy Jim Raeder szybko się oddala - może ku bezpiecznemu schronieniu, a może ku na- stępnym zagrożeniom, wysłuchajmy krótkiego komu- nikatu naszego sponsora. Nie odchodźcie od telewizo- rów! Jim ma jeszcze cztery godziny i dziesięć minut, nim