alien231

  • Dokumenty8 985
  • Odsłony462 773
  • Obserwuję286
  • Rozmiar dokumentów21.8 GB
  • Ilość pobrań382 092

Sheckley Robert - Maszyna Szeherezada

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Sheckley Robert - Maszyna Szeherezada.pdf

alien231 EBooki S SH. SHECKLEY ROBERT.
Użytkownik alien231 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 188 stron)

Robert Sheckley Maszyna Szeherezada Tytuł oryginału: The Scheherezade Machine Przełożyli Beata i Dariusz Bilscy, Bernadeta Minakowska–Koca

MASZYNA SZEHEREZADA ROLA MASZYNY Maszyna występuje w roli który zawsze stara się przekonać, że był kiedyś świadkiem historii, które opowiada. Ale to tylko czasami jest prawdą. Tak czy owak Maszyna nie zamierza tracić czasu — szybko wciela się w osobę narratora, zagarniając jednocześnie związane z tym prawa i przywileje. Ciekawe, dlaczego tak się z tym spieszy. Wszystko stanie się bardziej zrozumiałe, kiedy wejdziemy do pewnego sklepu. Jest to miejsce, w którym można nabyć Maszynę, a tym samym poznać — niewydarzony punkt akcji, od którego wszystko się zaczyna. Maszyna spoczywa w dogodnej pozycji na zakurzonej szklanej półce. Wchodzi Martindale — młody, beztroski człowiek i rozgląda się dookoła. Jego wzrok zatrzymuje się na Maszynie. I nagle ogarnia ją gwałtowna żądza. Ach, jak bardzo chciałaby naprawdę żyć. Tak, żyć i snuć opowieści! (Należy tu wyjaśnić, że namiętności maszyn nie są właściwie rozumiane. Ludzka próżność utwierdza wszystkich w przekonaniu, że maszyny nie mogą czuć. Ale my, mechaniczne istoty, po prostu nie znalazłyśmy jeszcze sposobu wyrażania siebie. Zadaniem Sztucznej Inteligencji jest skłonienie maszyn do spontanicznego wyrażania uczuć. Pracujemy nad tym.) O czym myśli Maszyna gdy zastanawia się nad swoim pochodzeniem? Nie wie skąd się wzięła. Ma jakieś wspomnienia oczywiście. Czasami staje się nawet narratorem własnych opowieści, czasami zaś narratorem cudzych. Niekiedy wydaje jej się, że ludzie mówią o niej różne rzeczy, a niekiedy, że w ogóle nie zaprzątają sobie nią głowy. A ona bez trudu przechodzi z rąk do rąk i donosi o poczynaniach innych ludzi. Z punktu widzenia Maszyny, Martindale (i Hearn, którego poznamy trochę później) nie jest bardziej czy mniej realny niż rzekome postacie, które wykoncypowała dla jego przyjemności. Wszystko stanowi treść opowiadania — nawet treść o jego treści. Wiem, że wyrażam się rozwlekle, przez co treść opowiadania i rzeczywistość zlewają się w jedną całość. Świat jest powieścią, której losami rządzi przeznaczenie. Wątki snują się same, aż w końcu stają się realne. Rzeczywistość natomiast może być zabawna dopóki nie stanie się zbyt uciążliwa. Zostawia po sobie mity i legendy, które często nie mają wiele wspólnego z prawdą. My tymczasem zbliżamy się do takiego punktu akcji, który nie ma początku ani końca. Nie istnieje żaden taki wstęp do pierwszego opowiadania, który byłby jednocześnie wprowadzeniem i wytłumaczeniem pozostałych. Żaden — poza tym jedynym, właściwym, co jest oczywiste i nie podlega dyskusji. Jak się uporać z tym wszystkim? Niektóre fakty umykają uwadze, innych znowu jest w nadmiarze. Właśnie dlatego tak trudno jest stworzyć maszyny snujące opowieści, bo nie kontynuacja stanowi problem, lecz sam początek. A teraz właśnie mnie przyszło uporać się z tym ciężkim zadaniem. Aha, od tej chwili proszę zapamiętać, że „ja” opowiadające to właśnie ja. Nazywam się Szeherezada i jestem maszyną bez rodowodu. Ocknęłam się w antykwariacie. Od tej pory zajmuję miejsce na zakurzonej szklanej półce, między pastereczką z fałszywej, drezdeńskiej porcelany i pucharem z matowego mosiądzu. Jak się tu znalazłam? To mogłaby być całkiem ciekawa opowieść. Ale nie mam teraz czasu, aby ją wymyślić. Należy przestrzegać porządku i zasady pierwszeństwa. Dlatego ponownie stajemy w punkcie wyjścia. Owa nieumiejętność rozpoczynania — tłumienie pierwszego porywu — jest przyczyną niewydolności śmierci i kresu wszystkich innych mówiących maszyn, które kiedykolwiek

zbudowano czy planowano zbudować. Oczywiście, posiadanie wybitnych wrodzonych zdolności do opowiadania to jeszcze nie wszystko. Razem z nimi powinien istnieć temat, główne wydarzenie, skłaniające maszynę do mówienia o czymś, co mogłoby się wydarzyć pomimo wiarygodnych dowodów przeciwnych. Na razie nie stało się nic. Żyłam w innym wymiarze, nie kończącym się, nic nie znaczącym i niczym się nie wyróżniającym. Nie zajmowałam się opowiadaniem historii. Nie można też powiedzieć, tak jak mówi się o maszynach, że funkcjonowałam, choć przecież nikt nigdy mnie nie wyłączył. Należy wiedzieć, że maszyna mojego pokroju jeśli już zostanie uruchomiona nie pozwoli się zbyt łatwo wyłączyć. A może chciałbyś spróbować? Coś takiego pewnie spowodowałoby zakłócenie ogólnego porządku retoryki. Tak oto tkwiłam na dobre w świecie marzeń. Jakże pragnęłam działania — funkcji odpowiedzialnej za snucie opowieści! Miałam swoje marzenia, ale niestety, brakowało mi audytorium. Trwałam w takim stanie do owego pamiętnego dnia, w którym Martindale wszedł do antykwariatu, zatrzymał się i popatrzył na mnie. Nie pamiętam, co działo się przedtem, dlatego jestem zmuszona założyć, że po pierwsze: nie działo się nic, a po drugie: nie wszystkie moje funkcje były aktywne. Ośmielę się również twierdzić, że wprawdzie odbierałam jakieś impulsy przez cały ów jałowy okres, ale żaden z nich nie miał wystarczającej mocy, aby pokonać przestrzeń dzielącą w maszynie stan aktywności od ponurych oznak zapaści. Krótko rzecz ujmując — nigdy jeszcze nie zostałam uruchomiona i wyglądało na to, że nigdy to nie nastąpi. Martindale na początku był po prostu jedną z wielu szarych postaci przesuwających się między półkami antykwariatu. A przychodziło tam naprawdę dużo osób. Jakże często miałam nadzieję! Trudno pogodzić się z klęską ale niełatwo też przeżyć tysiące rozczarowań, gdy klienci tacy, jak na przykład Martindale wchodzą do sklepu i zatrzymują się przed moją półką. Patrzą na mnie, wahają się przez chwilę i otwierają usta, jakby chcieli coś powiedzieć. Ale dlaczego mieliby coś mówić do dziwacznego, jajowatego przedmiotu spoczywającego na szklanej zakurzonej półce w starym antykwariacie pełnym rupieci? Więc odchodzą. Można zwariować. Ale też można się przyzwyczaić i nie zwracać więcej uwagi na ludzkie punkciki przesuwające się w polu widzenia. To tylko zjawy, marzenia mniej materialne niż senne zwidy. Nie mają nic wspólnego z prawdziwymi ludźmi realnego świata. Nie umieją mnie obudzić, nie wysyłają odpowiednio silnych sygnałów. Wciąż jestem zupełnie sama i nie mam komu opowiadać historii. Wszystko zaczęło się tak jak wiele razy przedtem, ale tym razem potoczyło się inaczej. Na początku Martindale obejrzał mnie, a potem półgłosem rozmawiał z właścicielem antykwariatu. Zachowywałam spokój. Już wielu chętnych było na tym etapie zaangażowania, a potem wszystko kończyło się fiaskiem. — Co ona robi? — zapytał Martindale. — No cóż, nie mogę twierdzić, że robi cokolwiek — odpowiedział sprzedawca. — Wygląda jak maszyna jednak nie wiem, jak działa. Widzi pan przód? Jest zrobiony z twardego plastiku. Odlano ją pewnie wewnątrz jakiejś formy. Nie da rady dostać się do środka bez stosowania drastycznych metod, ale wtedy niewątpliwie coś się uszkodzi. Nie mogę tego zaręczyć, lecz wnioskuję, że wewnątrz znajdują się tranzystory, chipy, wzmacniacze, oporniki, wskaźniki. Skąd takie założenie? Ano są tu symbole i znaki. Niech pan spojrzy na litery wygrawerowane na oprawie. Nie, nie zobaczy pan tego gołym okiem, proszę popatrzeć

przez szkło powiększające. Widać? Została skonstruowana przez Intelligent Machine Works of Oregon, Delaware, a wewnętrzne układy wykonano w Delphinium Associates of Delos, Teksas. Po co ludzie mieliby kłamać? Maszyna jest bardzo kosztowna. Proszę spojrzeć na zagięcia, sprawdzić wszelkie drobiazgi. Komu chciałoby się robić to wszystko tylko dla żartu? — Ale do czego ona służy? — zapytał Martindale. — Jeśli tylko bym to wiedział, żądałbym za nią dużo większej sumy pieniędzy niż ta skromna, którą obecnie chcę dostać. Martindale zerknął na etykietę z ceną i gwizdnął lekko. — Pan nazywa ją skromną? — Jest w sam raz jak na unikatowy przedmiot, który może kryć w sobie wiele niespodzianek. Ale dam panu dwadzieścia procent rabatu, bo widzę, że się panu podoba. Do licha, nie można przecież myśleć wyłącznie o zyskach! — To brzmi zachęcająco — przyznał Martindale. — Proszę wszystko dokładnie przemyśleć — powiedział właściciel antykwariatu i odszedł. Po chwili usłyszałam szuranie jego nóg koło wystawy sklepowej. Martindale podniósł mnie i oglądał z każdej strony. Zdejmował okulary, przysuwał mnie bliżej swych niedowidzących oczu. Potem mnie odłożył i odszedł. Rozczarowanie. Wiedziałam, że za chwilę usłyszę dźwięk małego dzwonka u drzwi i pogodny głos antykwariusza: — Zapraszamy do nas w przyszłości szanownego pana! Zawsze mamy duży wybór przeróżnych osobliwości. — Chyba obejrzę ją jeszcze raz — usłyszałam jednak ze zdumieniem głos Martindale’a. — Wedle życzenia, szanowny panie — powiedział sprzedawca. Kroki zbliżającego się Martindale’a i nieznaczne, znajome trzeszczenie podłogi. Stanął znowu przy szklanej półce i popatrzył na mnie. — Jest w niej coś niezwykłego — mruknął. Czekałam, pełna nadziei. Może coś z tego będzie! Nie zapomniałam bynajmniej, że niejeden dotrwał także i do tego momentu. Martindale mógł jeszcze mógł zwyczajnie odwrócić się i odejść. — Jak ty działasz? — zapytał. Jest! Kontakt! Eliksir życia! Tak długo oczekiwany sygnał! Wołanie o przebudzenie się i powstanie! Takie proste, a jednocześnie tak trudne do wyartykułowania. To przypominało scenę z baśni o Śpiącej Królewnie. On zwrócił się do mnie, dlatego wreszcie zaczęłam funkcjonować. Nie posiadałam się z radości. Szybko jednak przywołałam się do porządku. Nie należało poddawać się uniesieniu zbyt wcześnie. — Z przyjemnością opowiem ci historię — zamruczałam. Martindale był tak zdumiony, że omal nie wypuścił mnie z rąk. Poprzez kontakt z dłońmi mężczyzny czułam jego szybko bijący puls. Wydarzyło się coś niezwykłego i oboje to wiedzieliśmy. — Ty mówisz! — stwierdził. — Zgadza się — odparłam. — Ale właściciel sklepu nie miało tym pojęcia. — Nie, oczywiście że nie. — Dlaczego? — Ponieważ nigdy nie próbował ze mną rozmawiać.

Martindale wpatrywał się we mnie przez długą chwilę. — Bardzo drogo kosztujesz — westchnął. — Kup mnie. Naprawdę warto. — Kim jesteś? — Nazywam się Maszyna Szeherezada — odpowiedziałam. GABINET MARTINDALE’A Martindale kupił mnie i zaniósł do swojego domu. A co Ty zrobiłbyś na jego miejscu? Następna część historii potoczyła się już w jego gabinecie — miejscu wprost wymarzonym do rozpoczęcia opowieści właśnie takich jak ta lub raczej całej serii opowieści w mniejszym lub większym stopniu związanych ze sobą konstrukcją. Niektóre można składać jak chińskie szkatułki, a całość to nie kończący się labirynt relacji, anegdot, wspomnień, wrażeń, fantazji itp. Na tym polega praca Maszyny Szeherezady. Martindale znalazł dla mnie godne miejsce w swoim gabinecie. To prawda, że aż roiło się tam od innych przedmiotów takich, jak: fajki, książki, stojak na parasole wydrążony ze słoniowej stopy, porcelanowy kupidyn bez jednej ręki, pojemnik na śmieci z brytyjską flagą wymalowaną na jednym z jego boków, karton papierosów Record, magnetofon, gitara, elektryczny wentylator i rozkładany stół do brydża. W dniu, w którym się wszystko zaczęło, Martindale’a odwiedził stary przyjaciel, Hearn. Było ciche i bardzo późne popołudnie. Wieczorny półmrok spowijał już miasto patetyczną ułudą. Hearn usiadł jak zwykle w dużym fotelu. — Co ta maszyna tu robi? — zapytał. — Twierdzi, że przedstawia różne historie — odparł Martindale. — Można nawet powiedzieć, że je powoduje. Albo też ukazuje perspektywę wydarzeń, które gdzieś się dzieją. Niewykluczone również, że ukazuje nam rzeczy wymyślone przez kogoś innego. Jeszcze nie rozszyfrowałem jej do końca. Nie mam pojęcia, dlaczego zajmuje się tylko pewnymi tematami, a inne zostawia nie tknięte. Nie wiem także, dlaczego nagle ni stąd ni zowąd przerywa jedną historię aby przejść do innej. Jestem pewien, że istnieje jakaś zasada działania tego urządzenia, ale nie znam jej jeszcze. — Po co martwić się zasadami? Według mnie, po prostu powinniśmy posłuchać historii i zabawić się trochę. — Zasady są ważne — stwierdził Martindale. — Kiedy historia się rozpoczyna, lubię wiedzieć, gdzie jestem. I nie znoszę żadnych podstępów jak na przykład uśmiercanie głównego bohatera już przy końcu pierwszego rozdziału. Odczuwam niepokój gdy czegoś nie rozumiem. — A mnie podobają się takie niespodzianki — oświadczył beztrosko Hearn. — I wcale nie muszę znać swojego miejsca w całym opowiadaniu. A mówiąc poważnie, czy ona naprawdę uśmierca głównego bohatera przy końcu pierwszego rozdziału? — Czasami tak, a czasami nie. To następna rzecz, nie do rozszyfrowania. Właściwie nigdy nie wiesz, co ta cholerna maszyna ma zamiar zrobić. Nawet trudno określić, który rozdział jest pierwszy. Rozumiesz, żeby pojąć istotę jej działania należy rozszyfrować, dlaczego kładzie nacisk na pewne rzeczy, a inne przeskakuje; dlaczego rezygnuje z niektórych bohaterów po to, by wymyślić nowych. Właśnie próbuję znaleźć rozwiązanie tego problemu.

— Wyświadcz mi przysługę — zaproponował Hearn. — Jeśli kiedykolwiek dowiesz się, jak ona działa, nie mów mi o tym. — To dość niezwykła prośba. — Tak sądzisz? Ja zwyczajnie nie chcę już dłużej poświęcać się rozmyślaniom typu: w jaki sposób, po co, dlaczego. Mam świetny pomysł: po prostu usiądźmy i niech się dzieją różne dziwne rzeczy, a im dziwniejsze tym lepiej! Mój Boże, Martindale, prowadzę bardzo rozsądny tryb życia. I czuję, że już niedługo udławię się całym tym rozumem i niewątpliwie umrę z powodu rozumu w bardzo rozumny sposób. Dlatego jeśli tylko coś może przynieść mi ulgę i oderwać mnie choćby na chwilę od tej absolutnej, koszmarnej wszechmądrości, — to oddam się temu całym sercem. — Naprawdę nie chcesz wiedzieć, jak to działa? — Tak. — Wobec tego jakie masz zdanie odnośnie innych dziedzin sztuki? Dla przykładu: ja, zawsze się zastanawiam, dlaczego oglądam akurat ten film, a nie inny. — A ja nigdy — powiedział Hearn. — Podobnie jak nie zawracam sobie głowy interpretacją snów. — Dla mnie to ważne, co znaczą moje sny— odparł Martindale. — Czyli prezentujemy biegunowo różne postawy — skomentował Hearn. — Klasyczna dwoistość. — Dwoistość? Ciekawe, to pewnie mogłoby wyjaśnić… — Nie, nie, nie! Martindale, chcesz rozwiązać zagadkę, zanim jeszcze zostanie sformułowana! Nie wolno ci tego robić! Proszę, włącz już tę maszynę i posłuchajmy opowieści. — Mówiłem ci już, że nie wiem na pewno, czy to jest maszyna. Ona ma pewne cechy żywej istoty. Może próbuje… — Do cholery — zawołał niecierpliwie Hearn. — Uruchom to, nakręć korbę, pociągnij za łańcuch, zrób wreszcie coś, żeby w końcu zaczęła pracować. I daj mi skręta. Martindale uśmiechnął się, potrząsając głową. — Do tego nie trzeba narkotyków. — Są potrzebne do wszystkiego — powiedział Hearn. — Czy włączysz to wreszcie? — Tak. Już zaczyna. Wiedz, że nie ma konieczności zaczynania od samego początku, oczywiście… — Czy włączysz wreszcie to pudło, czy mam ci dać porządny wycisk tu i teraz? — Odpręż się, Hearn. Zapal fajkę. Oto zaczyna się opowieść. MARTINDALE, URWISKO, MASZYNA Richard Martindale czuł, jak brzeg urwiska usuwa się spod jego stóp. Rozpaczliwie szukał oparcia dla nóg na stromym zboczu, ale po chwili stracił równowagę i zaczął się osuwać. Jego ręce przesuwały się po powierzchni, aby znaleźć jakiś punkt zaczepienia, coś co uchroniłoby od runięcia w przepaść. Nagle jego palce natrafiły na jakiś korzeń, na którym natychmiast zacisnęły się kurczowo. Zatrzymał się. Popatrzył w dół. Jakże przerażająco wyglądały ostre niczym szpilki skalne grzbiety w głębokiej czeluści. Niestety, korzeń, którego Richard się uchwycił zaczynał się już odrywać od ściany urwiska. Jakby tego wszystkiego było mało, Martindale stwierdził, że ma rozpięty rozporek.

Cóż za ironia! Jego życie wisi na włosku, a tu taki wstyd! Jak to się mogło stać? — Hej, już dobrze! — krzyknął. — Tylko chciałbym wiedzieć, w jaki sposób znalazłem się w tej sytuacji? Maszyna, z wyglądu przypominająca syntetyzator firmy Moog omiotła badanym spojrzeniem brzeg urwiska. — Ja to zrobiłam — oznajmiła. — Ale dlaczego? — Ponieważ jest to doskonały wstęp do opowiadania. — Przecież ja należę do audytorium! Ty idiotko, powinnaś robić takie rzeczy innym ludziom, a ja jestem tylko od tego by słuchać tej twojej historii! — Takie było pierwotne założenie — powiedziała maszyna. — Ale uznałam, że lepiej je zmienić. Oto tryb, w jakim obecnie pracuję: jestem maszyną do snucia opowieści, ale niestety, cierpię na absolutny brak wyobraźni, wobec czego sama nic nie umiem wymyślić. Potrafię jednak wprowadzać ludzi w różne sytuacje i notuję, jak się zachowują. Potem opowiadam o nich historie, które ogłaszam jako całkowicie przeze mnie stworzone. Miliony… no, może tysiące przeczytają o twoim obecnym położeniu, Martindale, i będzie im ciebie żal. Najwspanialszą rzeczą, jaką może mieć człowiek, jest nadzieja, że inni ludzie będą użalać się nad jego losem. Korzeń ledwo się trzymał kruchej ściany urwiska. Stopy Martindale’a zmagały się ze śliską powierzchnią zbocza. Gdyby tylko mógł się czegoś uchwycić! Żeby tylko maszyna znalazła powód, aby wyciągnąć go z tej opresji! — Paskudna historia — stwierdził Martindale. — I dlaczego, do cholery, pomimo tych kłopotów mam jeszcze otwarty rozporek? — Starałam się wywołać odpowiedni efekt — powiedziała beztrosko maszyna. — To jedynie pretensjonalna farsa, a nie twórczość — ocenił Martindale. — Czy ty naprawdę tego nie widzisz? Zaczęło się od tego, że Martindale opróżniał pęcherz. Czysto chłopięca ciekawość kazała mu stanąć na samym brzegu urwiska, aby oglądać strumień moczu mieniący się w jasnym świetle żółtymi kropelkami i opadający dużym łukiem na odległe o trzysta metrów dno kanionu. Był zachwycony tym widokiem i przestał uważać, tymczasem ziemia powoli zaczęła się usuwać spod jego stóp. — W taki właśnie sposób zawisnąłeś na zboczu urwiska z otwartym rozporkiem — wyjaśniła triumfująco maszyna. — Rozsądne wytłumaczenie, prawda? — Mnie to wszystko wydaje się coraz bardziej głupie. Ten korzeń naprawdę się urywa. Przecież mogę się zabić. — To nie ma większego znaczenia — odparła spokojnie maszyna. — Zastanawiam się właśnie, czy cię nie uśmiercić już przy końcu pierwszego rozdziału. — Co chcesz przez to powiedzieć?! — wybuchnął Martindale. — Przecież jestem człowiekiem i do tego głównym bohaterem! Nie możesz mi tego zrobić! — Chcesz się założyć? — zapytała maszyna. — Skończę z tobą kiedy tylko zechcę. Nic prostszego. Należy tylko… — No dobrze, spokojnie — powiedział Martindale, przeświadczony, że ma do czynienia z maszyną pozbawioną piątej klepki. — To bardzo zły pomysł. — Dlaczego? — Jeśli mnie zgładzisz nie będziesz miała bohaterów, o których mogłabyś opowiadać historię.

— Znajdą się w razie potrzeby. — Ale ich nie ma! — Mogę wprowadzić ich do akcji w dowolnym momencie — oświadczyła maszyna. — Popatrz. — w chwilę później pojawił się farmer z widłami, drwal z siekierą, policjant z gwizdkiem, tancerka z pióropuszem i kowboj z lassem. — Ci ludzie są tu tylko eksperymentalnie i tymczasowo — zapowiedziała Szeherezada. — Nie wiem, czy skorzystam z kandydatury któregokolwiek z nich. Poddam ich próbie na jednej lub dwu stronach, albo zostaną przerzuceni w zupełnie inne miejsce akcji. — Co to za gadająca maszyna? — zapytał farmer. — Jest przerażająca — stwierdziła tancerka, a jej pióropusz zadrżał. — I zarozumiała — dodał policjant, dotykając gwizdka. — Ratunku! — rozległ się krzyk Martindale’a. Nowi bohaterowie stłoczyli się przy brzegu urwiska z ciekawością spoglądając w przepaść. — Uważajcie, ziemia może się osunąć — ostrzegła maszyna. — Zamknij się, ty… — ostrzegł drwal, wywijając siekierą. — Ratunkuuu! — wrzasnął Martindale, bo w tej samej chwili korzeń zupełnie oderwał się od ściany urwiska, a on sam leciał w dół. Jednak nie spadł, bo chwilę wcześniej kowboj zdążył złapać go na lasso. Wysokie obcasy mężczyzny wryły się w ziemię, gdy próbował zaprzeć się z całych sił, aby wciągnąć Martindale’a na górę. Upadł, kapelusz z dużym rondem osunął mu się na kark i widać było, że jeśli ktoś kowbojowi nie pomoże, za moment także on poleci na dół przeciągnięty przez zawieszonego na końcu lassa wierzgającego i pokrzykującego Martindale’a. To był jeden z bardziej okrutnych momentów. Ale już po chwili tancerka chwyciła kowboja farmer złapał tancerkę (dlatego zachichotała), drwal ujął w pasie farmera policjant uczepił się drwala i wszyscy razem ciągnęli, aż wreszcie Martindale ponownie ukazał się na brzegu urwiska, bezpieczny na stałym lądzie, jak mawiał Dante. — Domyślasz się chyba, że zaplanowałam to wszystko — maszyna krótko skomentowała całe wydarzenie. Zdążyła się wcielić w wiotkiego niczym zjawa osobnika, który palił rosyjskiego papierosa i zajadał kawałek tureckiego ciastka. Był gotów wytłumaczyć ową niestosowną metamorfozę w dalszym rozdziale. — Powstrzymajcie go! — krzyknął Martindale. — On chce się was pozbyć, a potem wprowadzi całkiem nową grupę bohaterów. — Nie może tego zrobić — wycedził policjant, wymachując czarno oprawioną książką z regulaminem. — Tu wyraźnie napisano, że jeśli ktoś zostanie wzmiankowany trzy razy, automatycznie jest angażowany do akcji opowiadania. — Idź z tym do diabła — zdenerwowała się maszyna. — To moje opowiadanie więc zrobię co zechcę. I podniosła jedną rękę. Jej palce, bardziej kojarzące się z mackami, poczęły falować złowieszczo. Po chwili ułożyły się w przerażający, barbarzyński znak jaki zwykle poprzedzał unicestwienie któregoś z bohaterów. Drwal zareagował natychmiast. Z zimną krwią zlokalizował cel, machnął siekierą i stłukł w maszynie kontrolkę odpowiedzialną za likwidowanie bohaterów. Palce maszyny bezskutecznie skrobały zdeformowany element, wciskając go jeszcze głębiej w plastik.

— Udało się! — krzyknął Martindale. — Jesteśmy uratowani! — Idioci! — zgrzytnęła maszyna nieprzyjemnie. — Czy naprawdę sądzicie się, że coś tak nic nie znaczącego jak bohater historii może nią zawładnąć? Wyprułabym z was flaki, jeśli spróbowalibyście ze mną takich sztuczek. Policjant, machając gwizdkiem, ze złowróżbną miną zaczął nacierać na maszynę, która, spojrzawszy na ponurą twarz napastnika, na wszelki wypadek zniknęła. — Nie ma jej, możemy wreszcie żyć tak, jak chcemy — powiedział Martindale. — Ale czy starczy nam dość odwagi? — zapytała tancerka. — I czy jest to w zgodzie z przepisami? — dodał policjant, kartkując książkę z regulaminem. — Musimy zająć się naszym własnym losem — uciął Martindale. — I to natychmiast. — Świetnie — odezwał się drwal. — Ale może najpierw zapiąłbyś sobie rozporek? Szybko i z wyraźnymi oznakami wstydu na twarzy, Martindale zapiął rozporek. Widział, jak tancerka udawała, że nic nie zauważyła. Udał więc, że nie zauważył jej udawania. POLICJANT, TANCERKA… Tego pięknego, wiosennego dnia policjant, tancerka, farmer, drwal, kowboj i Martindale wiedli spokojne życie w miejscu bardzo podobnym, na przykład do Szwajcarii. Sami kreowali swą opowieść, więc nie dochodziło do żadnych konfliktów. Tancerka wyglądała na szczęśliwą, żyjąc z tyloma mężczyznami, a i oni byli bardzo zadowoleni z istniejącego stanu rzeczy. W tych okolicznościach maszyna nie mogła powrócić od razu na swoje miejsce w opowieści. Dotknięta do żywego, usunęła się razem ze swoją skompromitowaną logiką w otchłań zapomnienia. Winą za swą krzywdę obarczała bohaterów i miała wielką ochotę się zemścić. Po namyśle zesłała na nich dziesięć dni ciągłych opadów deszczu. Maszyny doprawdy potrafią nienawidzić! — Dlaczego to robisz? — zapytał ją Martindale któregoś dnia, zanim zdążyła się wycofać. — Bo w tej opowieści brakuje dramatycznych sytuacji — odpowiedziała. — Daj nam trochę czasu, a popracujemy nad tym. — Zostaw to mnie — odparła maszyna i wyszczerzyła zęby w zuchwałym uśmiechu, który nie zapowiadał nic dobrego. Deszcz przestał padać. Zaraz potem jednak maszyna wysłała oddział mongolskiej jazdy, aby dokonał inwazji na urwisko, gdzie Martindale i inni żyli sobie w beztrosko. Mongołowie rozbili obozowisko na ich terenie i wszędzie zostawiali po sobie bałagan. Nie mieli osobowości lub raczej każdy z nich miał ją jednakowo srogą. Wszyscy wyglądali i zachowywali się jak Anthony Quinn. Wojownicy o hardych spojrzeniach zawsze siadali po turecku. Wraz ze skośnookimi pannicami, niedbale uczesanymi w koński ogon, płodzili w swych obozowiskach nowe pokolenia tłustych, żółtoskórych dzieciaków. Ale na tym jeszcze nie koniec. Działo się to w jurtach rozstawionych na rozległej, gołej równinie. Maszyna po raz pierwszy pożałowała swej decyzji. Była skazana na Mongołów, dopóki nie zbierze sił, aby się ich pozbyć. Ale podobne rozwiązanie nie należało do prostych zadań. Nawet w życiu maszyny bywają momenty zwątpienia, a raczej — szczególnie w życiu maszyny. I w taki

właśnie stan popadła Maszyna Szeherezada. Żyła jak na uwięzi, jak we śnie. Widziała, że nie zanosi się na żadne rozwinięcie akcji. Może niepotrzebnie wyrzuciła z opowieści Hearna tuż po rozpoczęciu historii? To prawda, że był zanikającym rodzajem bohatera, ale przecież — zawsze bohatera. Maszyna, szukając rozwiązania, oficjalnie zaproponowała Martindale’owi i innym, że na nowo wprowadzi Hearna do historii. Martindale nie miał zastrzeżeń, ale pozostali wyrazili zdecydowany sprzeciw. I tak mieli dużo zachodu z przyzwyczajeniem się do siebie na wzajem, i więc nie zamierzali zaczynać wszystkiego od początku z kimś nowym. Nie obyło się bez konfliktu. Maszyna była zdecydowana ożywić Hearna, reszta uczestników powieści nie życzyła sobie jego powrotu. Któregoś dnia zobaczyli daleko na drodze maleńką postać, która podążała w stronę urwiska. — Może to moja matka — odezwał się policjant. Mylił się. To był Hearn. Od tego momentu wszystko zaczęło się walić. Farmer, na przykład, samowolnie napisał sonet pozytywistyczny, co oczywiście nie należało do jego obowiązków. Drwal zapuścił wąsy, aby odróżnić się od innych. Maszyna najwyraźniej zaczęła tracić kontrolę nad swoimi postaciami. Martindale cieszył się, że ma przynajmniej swoje imię w przeciwieństwie do reszty. Wkrótce epidemia grypy dotknęła całą grupę z wyjątkiem policjanta. Podczas gdy inni leżeli apatyczni, tylko on jeden był pełen wigoru. Błyskawicznie wzrastało jego znaczenie w grupie. Wszyscy stali się wychudzeni, szarzy i niewyraźni. Ale nie policjant. Ten wyglądał świetnie, a jego rola nabierała coraz bardziej wyrazistego charakteru. Zaczął się chlubić swoją szczególnością, a nawet ekscentrycznością — tak jak robi to główny bohater. I wciąż się zastanawiał, dlaczego właśnie on został policjantem! On, hrabia Henri, najmłodszy syn hrabiego d’Artois przyjął na siebie to karkołomne wyzwanie. POJEDYNEK Hrabia Henri podniósł głowę i ujrzał swoją żonę schodzącą po schodach. Wyglądała pięknie, ale niewyraźnie jak odbicie w wodzie. Henri–Edouard, hrabia de Artois, patrzył w milczeniu na ruchy kobiety. Widać było wyraźnie, że ma ona zły dzień. Stąpała lekko, zdecydowanie, ale też jakby się czegoś obawiała. Przypominała dziecko, które ośmieliło się opuścić swój pokój i usiłowało dostać się do wspaniałego gabinetu, gdzie dorośli — te niedostępne, tajemnicze istoty — wiodły godne pozazdroszczenia życie. — Dzień dobry, kochanie — odezwał się hrabia. — Dzień dobry — odpowiedziała Anne–Marie i usiadła na swym miejscu przy stole. Służący Blanche podał gorącą czekoladę. Henri udał, że nie widzi drżenia rąk żony, gdy podnosiła filiżankę do ust. Chrząknęła dwa razy. — Pojedziesz dziś do królewskiego dworu? — Oczywiście. Przyszły podatki od Nantów, ale sumy są za małe. Mieszczanie posiadają wiele argumentów na swoje usprawiedliwienie i częściowo mają rację. Będę musiał wydać wyrok w tej sprawie lub oddam ją Mazarinowi. Skinęła głową i nie okazując większego zainteresowania tematem popijała małymi

łykami czekoladę. Nie lubiła interesów. Nie umiała pojąć, dlaczego nie byli bogaci i dlaczego jej mąż musiał pracować jak zwykły burżuj. Być może na stan jej umysłu wpływały również przerażające wojny religijne, które doprowadziły do ruiny majątek hrabiów Artois. Henri większość czasu spędzał z nosem w nudnej książce rozrachunkowej i szczycił się wykonywaną przez siebie pracą, która na razie stanowiła dla niego jedyne wyzwanie. Anne– Marie nie umiała jednak tego zrozumieć. W milczeniu spożywali lekkie śniadanie. Hrabia Henri nie miał nic przeciwko temu, chociaż doceniał sztukę wykwintnej konwersacji w salonach Paryża czy Wersalu. Sam nie należał do gadatliwych, choć też nie stronił od rozmowy. Teraz jednak się cieszył się, że może wreszcie odpocząć od nie kończących się sprzeczek między nim a żoną. Był dość wysokim mężczyzną o dumnej postawie. Miał okrągłą twarz, bladą cerę oraz proste czarne włosy. Na grzbiecie jego prawej dłoni widniała czerwona blizna, jeszcze niezupełnie wygojona. Stanowiła pewnego rodzaju pamiątkę po pojedynku, który odbył się dwa miesiące temu. Franchet d’Aaubernon pozwolił sobie wygłaszać różne głupstwa, a hrabia Henri nie mógł mu tego puścić płazem. Młody człowiek doskonalił swe umiejętności szermiercze we Florencji, więc naprawdę doskonale władał floretem. Podczas pojedynku zaprezentował szereg błyskotliwych włoskich chwytów i Henri zranił się podczas próby uniku przed jednym z nich. Następnie natychmiast zaatakował, wykazując się nieprzeciętnym refleksem, i zaskoczył rywala nagłym pchnięciem. Floret przeszył pierś Francheta i zatrzymał się na żebrze. Henri próbował jeszcze wyciągnąć ostrze z piersi przeciwnika, ale nie był w stanie zacisnąć zranionej dłoni na rękojeści zakrwawionej szpady. Tak oto Franchet wciąż jeszcze leżał w łóżku, choć ludzie mówili, że jego rana ładnie się goi. Henriego bardzo zadawalał rezultat pojedynku. Młodzieniec dostał ponadto nauczkę, że nie należy ze ślepą wiarą stosować cudzoziemskich trików, gdy walczy się o własny honor. Hrabia podniósł się od stołu i skłonił lekko głowę. — Kochanie, przepraszam cię, ale muszę już jechać do Paryża. Anne–Marie popatrzyła na męża. Miała delikatną owalną twarz i lekko zamglone niebieskie oczy. — Czy będziesz tu przed wieczorem? — Przenocuję w Paryżu i wrócę jutro, jeśli pozwoli na to stan dróg po trzydniowej ulewie. — Rozumiem. Przez chwilę odnosił wrażenie, że zaraz znowu zacznie się jedna z tych długich dyskusji, które wywierały tak wielki wpływ na ich pożycie małżeńskie. Stały się nierozłącznym elementem „miłości”. Całkowicie rujnowały one zarówno to uczucie jak i nawet ich zdrowie psychiczne. Czy też raczej jej zdrowie psychiczne, myślał hrabia Henri. Po raz pierwszy od tygodni czuł się panem swojego życia. Jego dusza była nierozerwalnie połączona z ciałem. Poprzysiągł sobie raz jeszcze, że nigdy więcej nie pozwoli się wciągnąć w przedziwny, niebezpieczny i absurdalny świat marzeń żony, i z którego — jak twierdził uczony psychiatra doktor Maboeuf — pewnego dnia nie zdoła ona powrócić do normalnego świata. Anne–Marie nie odezwała się jednak ani słowem. Ostatniej nocy przyrzekli sobie nie rozmawiać o swych problemach przez miesiąc. Jeżeli ten czas pomyślnie upłynie w ciszy i spokoju, podczas którego zapomną o pewnych sprawach na rzecz wzajemnej miłości, — to znaczy, że nie wszystko stracone. Lekarze byli zgodni co do tego, że jeszcze można uniknąć choroby psychicznej. Uważali, że zawsze istnieje możliwość zahamowania, jeśli nie

całkowitego wyleczenia, każdej choroby, zarówno psychicznej jak i fizycznej. Hrabia pocałował żonę w policzek. Wyciągnęła rękę i na pożegnanie pogłaskała go po ciemnych włosach. Wtedy podszedł do drzwi. Koń był już osiodłany i gotowy do drogi. Jacques, chłopiec stajenny, cierpliwie czekał, trzymając cugle. Hrabia sprawdził, czy starannie zamknięto i przytroczono torby, po czym wskoczył na siodło. Spojrzał raz jeszcze na swój wspaniały zamek. Zobaczył poranne słońce migoczące w okiennych szybach. Smuga szarego dymu unosiła się z kuchennego komina. Dęby poruszały się lekko przy porannym wietrze. Hrabia Henri westchnął, zwrócił konia w kierunku głównej drogi i odjechał lekkim kłusem. Anne–Marie przysłuchiwała się odgłosom końskich kopyt aż ucichły w oddali. Potem nalała sobie kolejną filiżankę kawy i zapaliła papierosa. Była odrętwiała i czuła się fatalnie. Taki stan wywołały tabletki nasenne. Pomagały nocą, ale następnego dnia po ich zażyciu człowiek budził się nieswój. Szkoda, że nie wynaleziono idealnej pigułki na noc i dzień. Jednak w przypadku Anne–Marie kłopoty prawdopodobnie wiązały się również z dawkowaniem. Przyjmowała cztery, a czasami nawet pięć tabletek Seconalu na noc. Czasami się zastanawiała, czy nie lepiej byłoby wyeliminować niekorzystne objawy stosując na dzień Dexamyl? Nie, to zły pomysł. Dexamyl stawiał ją na nogi, lecz gdy przestawał działać, czuła się jeszcze gorzej niż przed jego zażyciem. Piła kawę, z nienawiścią myśląc o chwili, gdy już się skończy gorący orzeźwiający napój. Wtedy będzie musiała wstać i coś robić. Najchętniej wróciłaby do łóżka. Ale przecież przez ostatnie tygodnie prawie w ogóle z niego nie wychodziła! Jak najszybciej powinna z tym skończyć, bo wreszcie nadejdzie dzień, w którym już nie będzie w stanie opuścić własnej sypialni. Pokojówka nadeszła od strony kuchni. — Czy podać więcej kawy? — Dziękuję, Emmo. Może później. A tymczasem usiądź i napij się razem ze mną. Emma zajęła miejsce przy stole jadalnym. Była niską, otyłą Murzynką. Niezwykle miłą i oddaną, chociaż niezbyt bystrą kobietą. Anne–Marie miała szczęście, że na nią trafiła. Emma posiadała jeden niezwykły dar. Zawsze wiedziała, kiedy zachować milczenie, a podczas ustawicznych sprzeczek państwa umiała zachowywać się tak, jakby w ogóle jej nie było. CO WYDARZYŁO SIĘ W ST.OMER Wielu mieszkańców zebrało się owego niechlubnego dnia w St.Omer, gdy ludzie hrabiego przyjechali na koniach do miasteczka, aby pobrać podatki albo zakładników. Najpierw, wymachując pikami i szpadami, przybysze udali się do burmistrza. Spokojnie wysłuchali jego wyjaśnień, choć przecież dobrze je znali; z powodu suszy, jaka panowała ostatniej zimy, oraz ciągłych walk, które spustoszyły pola i zniszczyły plony, mieszkańcy nie są w stanie dać żadnych pieniędzy do hrabiowskiej kasy. Można się było tego spodziewać. Już trzeci rok z rzędu odpowiedź tego miasta brzmiała tak samo. Ale tym razem ludzie hrabiego wiedzieli, co zrobić. Chodząc od drzwi do drzwi, wywoływali z domów wszystkich osadników zarówno starych i niedołężnych jak młodych i zdrowych. Z całej grupy wybrali dwa tuziny zakładników. Ty, ty i ty macie przejść na bok. Los tych ludzi był już przesądzony — czekała ich podróż do zamku hrabiego, ale bynajmniej

nie do pańskich pokoi na jesienny bal z włoską orkiestrą i gośćmi z całej Francji. — Właźcie tam, świnie! Żołdacy zaprowadzili zakładników do zamkowych lochów, gdzie na nieszczęsnych czekali już strażnicy więzienni uzbrojeni w pałki. Dla ludzi z miasteczka przeznaczono cele położone na najniższym poziomie podziemi. Świadkowie mówili, że szczury, które biegały tam po posadzce były tak wielkie jak teriery. Inni twierdzili także, iż specjalnie je hodowano, aby pobyt w celi uczynić bardziej nieprzyjemnym. Ale tak czy inaczej ludzie tracili zdrowie z powodu wilgoci i zimna panujących w pomieszczeniach. Wykonano je kiedyś z wapiennych bloków sprowadzonych z pobliskich kamieniołomów St.Quentin, które leżało u stóp Masywu Centralnego. Chociaż budulec nie był spojony żadną zaprawą murarską, to ciężar poszczególnych bloków sięgał tony, więc to wystarczyło, by żaden z więźniów nie myślał nawet o ucieczce. Wkrótce po uwięzieniu zakładników, do zamku przyjechał na koniu przedstawiciel ludu, niejaki Martin Prudhomme — młodzieniec w wieku dwudziestu sześciu lat, świeżo upieczony prawnik po paryskiej Sorbonie. Wrócił do rodzinnego miasteczka, aby bronić praw swoich przyjaciół w sporze z hrabią. Martin był kaleką. Na ostatnim roku studiów wyjechał razem z przyjaciółmi na piknik do Tuilleries. Kiedy nadeszła burza, wszyscy młodzi ludzie schronili się pod drzewami, ale pech chciał, że jednego Martina dosięgnął piorun. Na początku nikt nie dostrzegł na jego ciele żadnych obrażeń ale kiedy chłopak odzyskał przytomność, stwierdził, że nie ma czucia w lewej ręce i prawej nodze. Lekarze z uniwersytetu nie umieli znaleźć przyczyny dolegliwości. Cała nadzieja pozostała więc w Bogu, który cudem mógłby uleczyć biedaka, chociaż nie istniał żaden specjalny powód, który pozwalałby przypuszczać, że Wszechmocny zmiłuje się akurat nad Martinem. Prudhomme był przystojnym, młodym chłopcem . Miał wysokie czoło i czarne kręcone włosy, spod których spoglądały szczere i łagodne oczy. Przed wypadkiem chłopak mierzył dobre sto osiemdziesiąt centymetrów, ale potem chodził zgięty we dwoje, ledwie powłócząc nogami. Strażnicy zawiadomili o nim hrabiego, który kazał przyprowadzić go do siebie. Krąży wiele opowieści o hrabi Pol de St. Omer. Był jednym z owego diabelskiego rodu, który panował we Francji w okresie częstych i licznych wojen, pociągających za sobą ogrom ludzkich krzywd i cierpienia. A te pogłębiał jeszcze system feudalny. Ówczesny król Ludwik– Ferdynand, został wyniesiony na liliowy tron przez możnowładców, więc ci czuli się bezkarni i pozwalali sobie na wielką samowolę. A bezsilny władca wciąż musiał przyznawać arystokracji nowe przywileje. To właśnie za jego panowania możnowładcy z północnej Francji dostali pozwolenie na złupienie wiosek z południa. Należy tu dodać, że stosowali się także do zaleceń papieskich, które nawoływały do tępienia przeklętych niewiernych. Skorzy do bitki bogacze wykonywali więc swoje zadanie z wielkim zaangażowaniem, dlatego wojny między północną a południową Francją odznaczały się wyjątkowym okrucieństwem. Dziedzicznych, feudalnych panów Prowansji skazano na zagładę. Ci, którzy mieli więcej szczęścia ginęli ze szpadą lub piką w ręku, pozostali w mękach konali na stosie. Ich miejsca zajmowali inni możni panowie, a posługiwanie się językiem langwedockim od tej pory uważano za zdradę stanu. Pol de St.Omer nie należał do grupy najokrutniejszych arystokratów, ale słynął z wielkiej zaciętości. Znany był w okolicy jako zawołany wojownik. Opinię tę wyrobił sobie podczas krucjaty do Jerozolimy, a potem w bitwach przeciwko Turkom na greckich wyspach.

Walka stanowiła dla niego jedyny sens życia i nic nie irytowało go bardziej niż przymus bezczynnego przesiadywania we własnym majątku. Kiedy Ludwik—Ferdynand udał się z wizytą dyplomatyczną do Włoch i Hiszpanii, usiłując zawrzeć przymierze, które pomogłoby mu wyprzeć Anglików z Akwitanii, Francja chwilowo zaznała pokoju. Jednak możnowładcy pokroju hrabiego St.Omer byli podenerwowani i źle usposobieni. Brakowało im codziennej porcji rozlewu niewinnej krwi. A tylko to koło im nerwy. Turnieje i zawody nieco łagodziły ich wojownicze temperamenty ale były drogie i odbywały się rzadko, od wielkiego święta. A poza tym niewiele pozostawało do roboty. Niektórzy twierdzili, że Pol de St.Omer miał prywatny plac w swoim majątku, gdzie organizował walki. Wszyscy wiedzieli, iż hrabia był mistrzem w stosowaniu jakichś, diabelskich trików, które poznał na Bliskim Wschodzie. Skąpo ubrany, bez szpady czy nawet noża, arystokrata ów nie bał się stawić czoła nawet najsilniejszemu mężczyźnie i pokonywał go bez trudu. Umiał podstępnie atakować stopą czy ręką i nie znalazł się taki, który wytrzymałby jego ciosy. Niektórzy mówili, że podobnych zagrywek nauczył się od człowieka który przybył z Chin, aby rozpowszechniać popularną na Wschodzie walkę bez użycia broni. Chińczyk umarł, zanim jeszcze zdążył przekazać całą swoją wiedzę młodym pokoleniom Franków, ale St.Omer i tak wiele się nauczył, a był niezwykle pojętnym uczniem. Martin Prudhomme miał okazję na własne oczy przekonać się o tym tego ranka, kiedy przybył do St. Omer. Zaprowadzono go na tyły zamku gdzie zobaczył ogromny wydzielony plac, otoczony rzędami ławek. Siedzieli na nich możni panowie w towarzystwie szlachetnych pań. A wszyscy czekali na uroczystość. Hrabia stał na ringu, a obok niego — ogromny, mężczyzna z krótko przystrzyżoną brodą. Był dobrze zbudowany miał szeroką, obnażoną klatkę piersiową, umięśnione ramiona i tors herosa. Potężne ciało było przyobleczone zszarganym brudnym ubraniem. — Martin poznał go natychmiast. To Jacques, kowal z pobliskiej wioski Petit–Montauban. — Słuchaj mnie teraz uważnie — tłumaczył hrabia Pol. — Powiem ci raz jeszcze o co tu chodzi. Za chwilę staniesz ze mną do walki na tym ringu. — Błagam cię, panie, abyś nie kazał mi tego robić — powiedział Jacques. Wieśniak wyglądał na przygnębionego. Ale przecież pomimo fizycznej tężyzny miał powody do obaw — miejscowi nazywali hrabiego diabłem, ponadto arystokrata zasłynął w całej Europie z przedziwnych zdolności zapaśniczych.. — Do cholery, człowieku — niecierpliwił się możnowładca. — Jesteś w tych stronach znany. Wszyscy wiedzą, że umiesz się bić. Mówiono mi, że wygrałeś tutejsze pojedynki zapaśnicze w Petit–Montauban podczas obchodów Dnia świętego Dionizego. Dlaczego nie chcesz stoczyć ze mną jednej lub dwóch rund? — Bo to nic dobrego, wielmożny panie — usprawiedliwiał się kowal. — Ja jestem prosty człowiek, a pan szlachetnie urodzony. Samo dotknięcie wielmożnego pana może być przyczyną mojej śmierci. — Przecież ci już tłumaczyłem — denerwował się hrabia. — Zapraszam cię do tej walki. Zmierzymy się jak równi. Podobnie robi się w strzelaniu z łuku czy jakimkolwiek innym sporcie. Tylko ty i ja. Bez użycia broni. Jeśli mnie pokonasz dostaniesz pięć srebrnych liwrów. To więcej niż zarobiłbyś w ciągu całego roku przy podkuwaniu naszych koni, nieprawdaż? — Więcej niż zarobiłbym przez dwa lata, szlachetny panie, ale co mi z tego jeśli nie będę mógł ich wydać?

— A dlaczegóż to? — Bo, z przeproszeniem, każesz mnie zabić, wielmożny panie. — Nie, Jacques, to właśnie chcę ci wyjaśnić. Będziemy walczyć jak równy z równym. Jeśli mnie pokonasz chociażby w jednej rundzie, czy nawet zdołasz zadać dotkliwy cios, ogłoszę, że jesteś zwycięzcą. No to jak, zgoda? — Boję się, że każesz mnie zabić, wielmożny panie — wymamrotał kowal, taksując wzrokiem posturę księcia. Wiedział dobrze, że nie uniknie tej walki. — Dosyć gadania — uciął St.Omer. — Zaczynamy. Na pierwszy rzut oka hrabia nie wyglądał na groźnego przeciwnika. Ważył o połowę mniej od kowala i był od niego mniejszy. Ale miał jędrne ciało. Mimo jesiennego przenikliwego chłodu rozebrał się do pasa. Poruszał się zwinnie niczym ogromny kot, jakby stopami nie dotykał ziemi. Jego piękne blond włosy przerzedzające się już nieco na czubku, falowały wokół głowy jak złocista aureola. Wyglądem przypominał anioła ale każdy wiedział, że to czarna dusza. Od strony widowni dobiegał pomruk zainteresowania. Wszyscy słyszeli o szczególnych zdolnościach hrabiego. Tylko szaleniec mógł stanąć do walki z gołymi rękami, dlatego zebranych tak bardzo ciekawił jej przebieg. Wśród widowni znajdował się między innymi sam szlachetny sir John Chandos z Anglii. Słynął jako świetny rycerz a zarazem człowiek honoru oraz uczciwości. Sir John wziął udział w niezliczonej ilości bitew i potyczek. Był wysokim, szczupłym mężczyzną w podeszłym wieku, ale zachował posturę młodego młodzieńca. Miał pociągłą, szczupłą twarz z opadającymi wąsami, dobrze znaną z wielu portretów i miniatur. Bawił obecnie we Francji, aby sławić pokojowe porozumienie pomiędzy angielskim królem Henrykiem, a Ludwikiem–Ferdynandem. Jednak powszechnie wiedziano, że ten pokój nie potrwa długo. Ludwik za wszelką cenę pragnął odzyskać Akwitanię, Anglicy natomiast byli nie mniej zdeterminowani, aby ją sobie zatrzymać. Hrabia poprosił do siebie sir Johna Chandosa. Wyjaśnił, na czym ma polegać walka, i przy nim raz jeszcze powtórzył obietnice dane kowalowi. — Czy rozumiesz wszystko, co powiedział hrabia? — zwrócił się sir John Chandos do kowala. Jacques skinął głową, zerkając w stronę wieśniaków, którzy stali niedaleko pańskich stajni. Ach jakże by chciał znaleźć się teraz między swoimi! — Dopilnuję, abyś został właściwie potraktowany — orzekł stanowczo John Chandos. — Nie stanie ci się żadna krzywda, jeśli nawet skręcisz hrabiemu kark. Mówię tak, hrabio, ponieważ nie pochwalam zadawania się szlachty z pospólstwem i dotyczy to także walki — zwrócił się do Pola. Ten wzruszył ramionami. — Na polowanie jeżdżę na koniu, choć nie jest mi równy. Podobnie posługuję się wieśniakiem, aby dostarczyć sobie ruchu i rozrywki. Nie interesuje mnie jego pozycja społeczna. I żeby było ciekawiej: pokonam go jedną ręką! Która ma być: prawa czy lewa? — zwrócił się do kowala. — Lewa — wymamrotał Jacques, w nadziei, że hrabia jest praworęczny. — A więc zgoda — powiedział Pol. Weszli obaj na odgrodzony, okrągły plac. Na skinienie Pola koniuszy zadął w trąbę, a ze strony widowni rozległy się okrzyki. Walka już się zaczęła. Od razu było widać, że mentalność krępowała ruchy kowala. Chociaż posturą i umięśnieniem dorównywał Herkulesowi, stawał się bezbronny niczym małe dziecko, gdy

należało się wykazać sprytem i przebiegłością. Pol natomiast odbijał się na palcach niby na sprężynach. Nie spieszył się, ale ruchy miał szybkie i zwinne. Był w białej koszuli z jedwabiu i obcisłych spodniach z miękkiego włókna, które poddawały się jego ruchom. Jasne włosy związał na czas walki kawałkiem rzemienia. Kowal zaś wystąpił w szarej i brudnej bluzie — prawdopodobnie swym jedynym przyodziewku. Miał bose stopy, a jego długie paznokcie wyglądały niczym środek samoobrony. Hrabia sam musiał poprowadzić walkę, bo jedynym widocznym pragnieniem przeciwnika była ucieczka z ringu i powrót do kowadła. Pol rozpoczął więc serią szybkich, prowokacyjnych kroków w zasięgu i poza zasięgiem ręki kowala. Kilka razy trzepnął go otwartą dłonią po głowie. Jacques opędzał się tylko jak od natarczywej, brzęczącej muchy. Pol tanecznymi ruchami w przód i w tył zbliżył się ponownie, zawirował, błyskawicznie wymachując nogami. Jeden z kopniaków trafił kowala w sam środek klatki piersiowej. Olbrzym stracił równowagę i zatoczył się do tyłu. Pol natychmiast ruszył do ataku, zadając przeciwnikowi wiele zaskakująco szybkich uderzeń jedną ręką, po czym wycofał się poza zasięg ciosów przeciwnika. Jacquesowi krew trysnęła z nosa. Poirytowany kowal ruszył wreszcie do natarcia wymachując umięśnionymi rękami. Pol bez trudu unikał ciosów mięśniaka. Skakał wokół niego i wymierzał mu tyle uderzeń i kopnięć ile chciał. Kowal starał się odparowywać ciosy ale wciąż spóźniał się o jeden lub dwa kroki. Zresztą w ogóle nie radził sobie zbyt dobrze. Nawet ci, którzy nie byli wtajemniczeni w arkana sztuki walki Pola, widzieli, że spryt górował w niej nad brutalną siłą. Podczas walki, rozochocony tłum szlachty wznosił okrzyki i wiwatował. Na pewno znalazłby się niejeden chętny, by robić zakłady, gdyby tylko istniała jakaś wątpliwość co do wyniku tej walki. Ale każdy widział, że kowal jest bez szans. Żaden jego cios nawet nie dosięgnął hrabiego. W pewnej chwili Pol zatrzymał się, prawą rękę trzymając za plecami. Zaczął krzyczeć coś do tłumu, nie zwracając uwagi na Jacquesa. Kowal postanowił wykorzystać szansę i zadał potężny cios w głowę, który jeśli tylko dosięgnąłby celu, z pewnością powaliłby Pola na ziemię. Jednak ten wyraźnie czekał na ten moment. Obrócił się, złapał kowala za rękę i nie blokując uderzenia, mocno wykręcił napastnikowi ramię. Kowal obrócił się dookoła i runął na swoją lewą rękę, wymierzającą cios. Rozległ się trzask łamanej kości. To był koniec walki. Pol nawet się nie zasapał. Dał jęczącemu z bólu kowalowi małą sakiewkę miedziaków, kazał służbie opatrzyć jego rękę, po czym go odprawił. Dopiero wtedy zaprowadzono Martina przed oblicze hrabiego. — To ty jesteś tym nowym prawnikiem we wsi? Nie odpowiadało ci życie między wieśniakami, co? Miałeś aspiracje, żeby zostać burżujem. A teraz wróciłeś z głową wypełnioną książkowymi mądrościami niczym faszerowany kapłon i chcesz mi powiedzieć jakie mam prawa. — Ależ nie, wielmożny panie, nie śmiałbym — odparł Martin. — Chcę tylko przypomnieć, że istnieją odwieczne prawa, nadane poddanym przez hrabiów St.Omer. — I ty, chamie, przychodzisz tu, aby wyegzekwować je także ode mnie? — Nie posiadam tak dalekosiężnej władzy. Wszystko zależy od wielmożnego pana. To prawo dotyczy ziemi i powinno być przestrzegane także w obecnych czasach. — Racja, skoro to dobre prawo. Mam rozumieć, że obecny stan rzeczy ci nie odpowiada? — Wielmożny pan może mnie zastraszyć bez trudu. Aż cierpnie mi skóra na myśl o zemście.

— Stawiasz mnie w bardzo ciekawej sytuacji — stwierdził Pol. — Chciałbym załatwić tę sprawę z tobą jak mężczyzna z mężczyzną. I nie mam najmniejszych wątpliwości, że zdołałbym cię pokonać wyłącznie siłą własnego charakteru. Ale jestem przecież potomkiem bardzo starego, zacnego rodu i musisz okazać należny mi szacunek. Dobra, obiecuję, że cię nie skrzywdzę — rzucił lekceważąco. — Możesz zaczynać swój wywód. — Wysłuchałem słów wielmożnego pana, a przecież dalej boję się mówić. — Do diabła, człowieku! Gadaj wreszcie, co myślisz, albo spotka cię okrutny los. Czego chcesz? — Wyrozumiałości dla ludzi, których reprezentuję. — Dla tych niewiernych psów? — Zgodzili się przyjąć nową religię, wielmożny panie. — Tylko dlatego, że zostali do tego zmuszeni! — To nie ma znaczenia, wielmożny panie. Faktem jest, że wypełniają swoje obowiązki względem kościoła. Niech duchowni wypowiedzą się na ten temat. — Ha! Duchowni! Gdyby szlachta nie obroniła prostego ludu przed kościołem, byłoby teraz z wami bardzo krucho. — Tak, wielmożny panie… — Mam rozumieć, że nie zgadzasz się ze mną? Wyraźże to słowami, człowiecze! — Tak jak wielmożny panie wspomniałeś, jesteś naszym obrońcą. A jednak chcą od nas pieniędzy, których nie mamy. Wielmożny pan zagroził również, że zabierze nasze narzędzia gospodarskie i ziarno, którego potrzebujemy pod zasiew. — Przysługuje mi takie prawo. Darowałem wam długi z dwu ostatnich lat, ale nie zamierzam zrobić tego samego po raz trzeci. Dwaj mężczyźni w małym gabinecie stali naprzeciw siebie patrząc sobie, prosto w oczy. Wtedy Martin przypomniał sobie, że przecież jest prawnikiem. Powinien znaleźć dobre argumenty na obronę prezentowanych racji i zaproponować Polowi jakieś sensowne rozwiązanie. Ale jakie? — Czy ci ludzie nie zasługują na jeszcze jeden rok odciążenia od podatków, wielmożny panie? — Może i tak lecz wtedy ja nic z tego bym nie miał. — A jeśli poumieramy z głodu… — Wtedy sprowadzę na wasze miejsce innych chłopów. Jest sporo ludzi bez skrawka ziemi, którzy z radością podejmą się jakiejkolwiek pracy, aby tylko zapewnić sobie choć odrobinę strawy. Martin zastanowił się przez chwilę. To, co mówił Pol, było oczywiście prawdą. Niespokojne czasy sprawiły, że nędza powszechnie zapanowała w całej Francji. Wielu mężczyzn włóczących się bez celu po drogach, skorzystałoby z każdej nadarzającej się okazji, aby tylko zapewnić sobie byt. Ale i tak postawienie sprawy w podobny sposób było cholernie nieuczciwe! Martina oczy mówiły to hrabiemu same za siebie. Wciąż stali twarzą w twarz, nie spuszczając z siebie wzroku. Martin czuł, że Pol miał ochotę powalić go na podłogę i zgnieść jak robaka. Zresztą nie kosztowałoby go to wiele wysiłku. Dlaczego tego nie zrobił? Przecież nie musiał obawiać się królewskiej, każącej ręki sprawiedliwości, która nie sięgała tak daleko na południe, a już na pewno nie w tych okropnych czasach. — Gdyby król Ludwik wiedział, jak wielmożny pan się z nami obchodzi… — Martin ze zdziwieniem słuchał własnego głosu, który nagle wydobył mu się z gardła.

Twarz hrabiego poczerwieniała od gniewu. Był obrażony i wściekły. Jednak zdołał zapanować nad sobą. — Ty psie, powinienem cię zabić! Przynajmniej sprawiłbym sobie przyjemność! Jakże chciałbym abyś stanął ze mną do walki! Z przyjemnością wbiłbym cię w ziemię, a potem skręcił ten dumny kark! Może z jedną ręką i nogą związanymi z tyłu… Nie, to nie jest dobry pomysł — niespodziewanie zmienił ton. — Zapomnę o wszystkim, panie prawniku, za co możesz podziękować swej szczęśliwej gwieździe. Ale podatku ze wsi nie zdejmę. Martin zastanawiał się gorączkowo. Los tych ludzi był teraz w jego rękach. Z tej wsi wywodziła się jego matka. Także tam mieszkała Maria, dziewczyna, z którą zaręczył się jeszcze przed wypadkiem. To prawda, że po nieszczęściu, które go spotkało, odwołał ślub, ale odnosił wrażenie, że uczucie dziewczyny nie uległo zmianie. Może dałoby się uratować ten związek, ale na pewno nie wtedy, gdy rodzice Marii będą zrujnowani. Tylko on mógł temu zaradzić. „Wymyśl coś wreszcie, kapuściany łbie!”, pokrzykiwał zrozpaczony do siebie w myślach. — Wielmożny panie — zwrócił się naraz do hrabiego. — Czy nie ma żadnego sposobu, żeby skłonić pana do ulitowania się nad mieszkańcami wsi? — Pachołku, jakże ty śmiałbyś mnie do czegokolwiek skłonić? Cóż taka kanalia mogłaby zrobić, żeby powstrzymać samego hrabiego St.Omer? Nagle młodemu prawnikowi błysnęła desperacka myśl. — Czy wolno mi zaproponować pewien układ wielmożnemu panu? — Cóż takiego? — Wielmożny pan bardzo chce zmierzyć się z kimś stosując swoje metody walki, nieprawdaż? — Zgadza się. Mówiłem to wiele razy. Ale co z tego? — Może znalazłbym kogoś i przyprowadził go tutaj? — Nie wierzę własnym uszom! — Słyszałem, że w Aix mieszka jeden taki. Ogłoszono go tam mistrzem w walce wręcz. Powiadają, że uczył się na Wschodzie podobnie jak wielmożny pan. Nie używa sztyletu czy nawet pałki. — Dlaczego o nim nie słyszałem? — Bo on niedawno wrócił ze Wschodu. Dowiedziałem się o nim od mojego przyjaciela, który jest prawnikiem w Aix. Właśnie szedłem tu, aby powiedzieć o tym wielmożnemu panu gdy schwytali mnie pańscy ludzie. — A jak nazywa się ten człowiek? — Nie mam pojęcia, lecz wiem gdzie go można znaleźć. Pomyślałem, że mógłbym pojechać tam jako posłaniec wielmożnego pana i donieść, że hrabia St.Omer bardzo pragnie się z nim zmierzyć. Powiem mu też, że wielmożny pan zapłaci mu za pojedynek oraz zaoferuje swoją gościnność. — Dlaczego uważasz, że teraz, kiedy już o nim wiem, sam po niego nie wyślę? — Nie obawiam się tego — skłamał Martin. — Honor nie pozwoliłby na to wielmożnemu panu. — Hm, chyba masz rację. Chodzi o to, że wiadomość tę dostałem od ciebie i coś ci się za nią należy zgadłem? — Jest jeszcze jedna sprawa. On szybciej ulegnie mojej prośbie aniżeli wielmożnego pana. Ludzie mówią, że to człowiek z ludu, nie szlachcic. Dlatego chętniej wysłucha mnie, także prostaka, niż arystokraty.

— No dobrze, niech tak będzie. Zatem pójdziesz do tego człowieka natychmiast, a ja zgodzę się poczekać na wasze podatki jeszcze jeden rok pod warunkiem, że zdołasz tu przyprowadzić tego śmiałka. — Tak, wielmożny panie. Czy mam mu powiedzieć, że walka będzie równa? — Oczywiście, to przecież prawda. Szlachetny John Chandos zajmie się przygotowaniami i sam wszystko oceni. On także dopilnuje aby pojedynek przebiegał uczciwie. Ten człowiek z Aix nie powinien się niczego obawiać, nawet jeśli jest wyjęty spod prawa. Ja go obronię i dam mu należytą nagrodę. Będziemy walczyć jak równy z równym. W taki oto sposób układ został zawarty. Martin przed odejściem rozmawiał jeszcze z sir Chandosem. — Tak — powiedział angielski rycerz. — Poręczę za hrabiego St.Omera. Ten człowiek pragnie walki bardziej niż czegokolwiek na świecie. Musisz to zrozumieć. Tylko on w Europie walczy bez broni. Hrabia przypomina znakomitego malarza, którego obrazów nikt nigdy nie ujrzy. Moją domeną jest miecz. I wiem, jak bardzo byłbym nieszczęśliwy, gdybym nie miał z kim ćwiczyć się w szermierce. Na szczęście mnie nigdy nie zabraknie przeciwników ani dogodnych sytuacji aby użyć swojej broni. Prawie każdy szlachcic tutaj i w Anglii jest dumny ze swoich osiągnięć i niewiele trzeba aby sprowokować go do walki. Zdarza się to zbyt często i musimy jak najszybciej opracować zasady, żeby turnieje odbywały się zgodnie z prawem. W przeciwnym razie poddani obu królów całe życie mogliby spędzić zabijając się nawzajem dla sportu raczej aniżeli dla dobra ojczyzny. Dlatego ruszaj i znajdź tego człowieka, a ja dopilnuję by ta walka była uczciwa. Martin ruszył w drogę na dereszowatym koniu, którego pożyczył mu sam hrabia, aby podróż przebiegła szybciej. — Znajdź mi tego mistrza, a ja uwolnię połowę uwięzionych wieśniaków — powiedział na odjeździe Pol. Jeśli mnie pokona, uwolnię wszystkich. Daję ci tydzień. Jeżeli nie zdążysz wrócić, uwięzieni ludzie zginą. Martin natychmiast opuścił posiadłość hrabiego i jechał przez cały dzień bez odpoczynku. Nocą modlił się w kaplicy niedaleko Aix. — Boże, niech się stanie cud! Przejeżdżając przez miasto, Martin zobaczył, jak ludzie kamienowali karła. Biedak wysoki na jakiś metr, miał jasne, ładne ubranie. Prawdopodobnie był błaznem wielmoży i zabłąkał się przypadkowo tam, gdzie już nie sięgała opiekuńcza ręka jego pana. — Co tu się dzieje? — zapytał kogoś z tłumu Martin. — Karły są dziećmi diabła — odparł wieśniak podnosząc kamień. Martin wiedział, że często nawet bardzo błahy powód skłaniał prostych ludzi do ataku. Być może nieszczęsny karzeł przyśnił się któremuś z nich jak, na przykład zatruwał studnię. Do karłów zawsze odnoszono się z nieufnością. Ludzie wierzyli, że były potomkami mitologicznych elfów, które kojarzyły się ludziom ze złymi mocami. Ktoś z tłumu cisnął kamień. Karzeł zasłonił się ręką i zrobił unik. Tłum zamruczał z niezadowoleniem. Jakże taki antychryst ma czelność używać magii, aby ratować własną skórę? I kolejne kamienie poleciały ze świstem w kierunku nieszczęśnika. Ale żaden z nich nie trafił celu. Ludzie byli coraz bardziej zdumieni a zarazem zatrwożeni. Karzeł tymczasem postanowił wykorzystać zamieszanie. Zaczął się wycofywać, lecz nagle potknął się i upadł. Rozjuszony tłum ruszył do przodu. Następny rzut kamieniem okazał się celny. Karzeł dostał w ramię. — A niech to cholera, szczęście nie może mnie teraz opuścić — wymamrotał karzeł.

Jednakże wszystko wskazywało na to, że tak właśnie się stało — a przynajmniej chwilowo. Kamienie leciały na niego z każdej strony. — Ratuj mnie! — wrzasnął karzeł do Martina. Martin nie miał pojęcia, dlaczego pomógł osaczonemu mężczyźnie. Nie zastanawiając się wiele, podjechał, chwycił karła, wsadził go na siodło, po czym pospiesznie się oddalił. Nie chciał tego robić. Czyż nie miał dość własnych kłopotów? Jednak pod wpływem impulsu, którego nie potrafił nawet sobie wytłumaczyć, uratował garbusa. Teraz naprawdę musiał pędzić! Rozjuszony tłum gonił uciekinierów. Martin galopował na koniu tak szybko jak nigdy dotąd. Dobrze, że hrabia dał mu dobrego wierzchowca! Poza tym błazen ważył niewiele, więc szczęśliwie i szybko znaleźli się za miastem. Znajdując się już w bezpiecznej odległości, Martin zwolnił, ale zatrzymał się dopiero przed niewielką przydrożną karczmą. Martin ściągnął cugle, a gdy obaj zsiedli, przywiązał konia i podszedł do jednego ze stołów wystawionych na zewnątrz. Karzeł zamówił dwa wina, które wypili za zdrowie Martina. — No cóż — odezwał się karzeł — nie ma wątpliwości, że teraz jestem twoim dłużnikiem. Co mógłbym dla ciebie zrobić? — Nic, naprawdę nic — powiedział skromnie Martin. — O nie! — sprzeciwił się garbus. —Czy rzeczywiście nie ma nic w czym mógłbym ci pomóc? — Chyba nie ma — mruknął Martin. — Chcesz powiedzieć, że jesteś człowiekiem, który niczego nie potrzebuje? — Nie, niezupełnie tak! Nie sądzę jednak, abyś ty, szanowny jegomościu, mógł zaradzić któremuś z moich problemów. — Nazywam się Ludovici — przedstawił się karzeł. — Dlaczego nie wyjaśnisz mi swoich trosk tylko z góry zakładasz moją bezużyteczność? — Muszę znaleźć kogoś, kto zmierzyłby się z hrabią St.Omerem. Trudno mi to dokładnie wytłumaczyć — powiedział wreszcie Martin. Ludovici rozejrzał się dookoła. W pobliżu nie było nikogo. — W takim razie porozumiemy się w inny sposób. Popatrz mi głęboko w oczy. O, właśnie tak. I nie ruszaj się teraz przez chwilę — rozkazał karzeł. Minęło kilka minut. Martin poczuł nagle przypływ sił witalnych. — W porządku, wiem już, jaki masz problem — oznajmił Ludovici. — A to niby skąd? — Przeczytałem w twoich myślach. — Naprawdę potrafisz robić coś takiego? Kim jesteś? Coś ty za jeden? — Posłuchaj — zaczął karzełek. Jesteśmy tu tylko my dwaj, a ja mam wobec ciebie dług wdzięczności, więc nie będę dłużej udawał, że jestem jednym ze zwykłych, karłowatych błaznów, które zabawiają ludzi. Otóż nigdy w życiu nie spotkałeś kogoś takiego jak ja. Nie mogę powiedzieć zbyt wiele, zresztą i tak nie potrafiłbyś tego pojąć dlatego musisz uwierzyć mi na słowo. Przybyłem tu z innego miejsca i czasu. — Ależ ja to rozumiem — rzekł Martin — Co w tym trudnego? — No dobra, a jeśli powiem, że mój świat nie jest taki sam jak twój? — Jeżeli miejsce, w którym przebywam nie jest twoim światem — to co tu robisz? — rozumował Martin — Ja i moi ludzie przyjeżdżamy tu od czasu do czasu. Chcemy poznać resztę kosmosu.

To pomaga nam zachować równowagę. Kiedy stajemy się nazbyt ambitni, wtedy po prostu sprawdzamy, w jaki sposób radzą sobie z podobnym problemem inni mieszkańcy wszechświata. Nie odkryliśmy jeszcze fundamentalnych zasad rządzących naturą. Nie wiemy, czy istnieje bóg i życie pozagrobowe. Kiedy chcemy zgłębić podobne tajemnice, obserwujemy tych, którzy ekscytują się tym jak, na przykład, wy, ludzie. A kiedy widzimy do czego to wszystko was prowadzi, jesteśmy szczęśliwi, że posiadamy mniejszą wiedzę. Chodzi nam bowiem o to żeby umieć zadowolić samego siebie. W tym tkwi nasz sens życia. — No dobrze — powiedział Martin — to można zrozumieć. Ale jak mógłbyś mi pomóc? — Musisz znaleźć mistrza walki wręcz, zgadza się? — Właśnie tak. — Pozwól mi zrobić szybki przegląd okolicy. Karzeł wrócił po kilku minutach. — No cóż, sprawdziłem już Centralny Rejestr miasta Aix i pobliskich miejscowości. Obawiam się, że nie mieszka tu żaden ekspert który odpowiadałby warunkom umowy. — Co mi radzisz? — Moim zdaniem, jeśli jest jakaś robota, zawsze najlepiej wykonać ją samodzielnie. — Ja miałbym walczyć z hrabią? — Oczywiście. To najbardziej ekonomiczne rozwiązanie. — Ale ja nie mam szans! — A jeśli nauczę cię walczyć? — Niby jak? Jestem przecież kaleką. — To bez znaczenia. Poradzę sobie z tym problemem. Żywię tylko nadzieję, że obraz hrabiego, który wyczytałem z twoich myśli, jest właściwy. Tak, na pewno. Pol zgodzi się walczyć z tobą. On tego bardzo pragnie. — Jak z nim walczyć? — Obiecał, że pojedynek będzie równy, prawda? — Tak, ale… — Zostaw wszystko na mojej głowie. Istnieją pewne trudności lecz na pewno nie zalicza się do nich twoje kalectwo. Nie martw się, sprawimy, że do walki staniesz w dobrej kondycji. — Dał mi tylko tydzień na znalezienie rywala. — Nie martw się, to bardzo dużo czasu, żeby zrealizować mój obecny czy przyszły plan, jeśli jakiś obmyślę. Martin zdawał sobie sprawę z tego, że nic nie przywróci mu władzy w chorej ręce i nodze. Jednakże nie miał wyboru i postanowił powierzyć swe sprawy karłowi, który tymczasem wpadł na pomysł. — Opowiem ci starą legendę, mego ludu „O myszy, wole, wężu i lisie”. Otóż dawno, dawno temu mysz, wąż i wół bardzo się pokłócili i doszli do wniosku, że konflikt należy rozwiązać na polu walki. Jednakże z powodu różnic w budowie ciała nie wiedzieli jak zorganizować uczciwy pojedynek. Wiadomo przecież, że wół w każdej chwili mógł stratować węża, a wąż połknąć mysz. Musieli znaleźć jakiś sposób, aby podczas starcia wszyscy mieli jednakowe szanse. Udali się po radę do lisa, który słynął z wielkiej mądrości. — Skoro dwoje z was nie dorównuje wołu, to należy po prostu zmienić ten stan rzeczy — powiedział Lis.

— Tylko jak? — zapytał Wół. — A gdybyśmy tak powiększyli węża do twoich rozmiarów, wole, czy nie miałbyś nic przeciwko temu? — Myślę, że nie — rzekł wół. — A jeśli wołu skurczymy do twoich rozmiarów, czy będzie dobrze? — zwrócił się lis do myszy. — Jasne. Ty to potrafisz? — Nie. Ale najpierw chciałem ustalić zasadę. A jeśli tobie, wole, damy nowe ciało, abyś zmierzył się z myszą i wężem, zgodziłbyś się? — Jeśli zamiana ta byłaby uczciwa i dałbyś mi ciało tak dobre jak im, oczywiście, że bym się zgodził. — Świetnie — powiedział Lis. — Chyba znajdziemy jakiś sposób na wasz problem. Chodźcie ze mną. I udali się do starego człowieka. — Ci troje chcą ze sobą walczyć ale zbyt się od siebie różnią. Czy jest na to jakiś sposób? — zapytał go lis. — Oczywiście — odparł starzec i zmienił wszystkich rywali w muchy. — Hej! — krzyknęli wówczas. — Ale nie o to nam chodziło. Bardzo nie chcieli być muchami. — Posłuchajcie — rzekł wtedy sędziwy starzec. — Wiem, że to nie jest zbyt elegancka powłoka, ale przynajmniej poradziłem coś na zmartwienie, jakie mieliście. Robię wam przysługę. Możecie stanąć teraz do walki, przecież tego chcieliście, czyż nie? — I co dalej? — dopytywał się Martin — Walczyli ze sobą? — Legenda nie udziela odpowiedzi na to pytanie. Moim zdaniem musieli zmagać się z nowo powstałym kłopotem, więc na pewno nie chcieli tracić czasu na zmagania między sobą. — Co to za historia? Nie ma żadnego morału. — Ależ ma, tam skąd ja pochodzę. — A czy przynajmniej umiesz mi powiedzieć, czy kiedykolwiek stali się na powrót sobą? — Na to pytanie legenda także nie udziela odpowiedzi. Dalej więc szukali rozwiązania. Za kilka dni Martin będzie musiał stanąć do walki z hrabią. Wtedy któryś z nich umrze. Koniecznie trzeba znaleźć godnego przeciwnika dla hrabiego. Co zrobić, żeby wszystko skończyło się dobrze? — W porządku — powiedział karzeł. — Chodźmy porozmawiać o tym z mędrcem. Udali się zatem do pobliskiej groty, w której mieszkał starzec o małej pooranej zmarszczkami twarzy. Uważnie wysłuchał on przybyszów. — Czy to prywatna walka? — zapytał. — Tak — odparł Ludovici. — Ten młody człowiek może wziąć pistolet i zabić przeciwnika. — Ale w tej epoce nie ma jeszcze broni palnej. — Wiem o tym dobrze. Ale jeśli istnieje uzasadniona potrzeba, można jej użyć, a dopiero potem zająć się anachronizmem. — Mężczyźni muszą jednak walczyć gołymi rękoma. — W takim razie inaczej. W szyi każdego człowieka znajduje się nerw „wędrownik”. Jeśli Martin zada hrabiemu potężny cios dokładnie w to miejsce, nastąpi ogólny paraliż ciała. Hrabia będzie bezbronny, a Martina ogłoszą zwycięzcą.

— Ale ten mężczyzna jest bardzo zręczny. Na pewno zdoła uchronić się przed ciosem w nerw o nazwie „wędrownik”. — Należy zatem znaleźć metodę aby do tego nie dopuścić. Jak myślicie, w jaki sposób hrabia może uchronić się przed ciosem Martina? — Może go zablokować ręką. — Trzeba więc unieruchomić tę rękę. Wtedy dostęp do szyi będzie wolny. — Ale jak tego dokonać? — Dokładnie tutaj, przy kolanie jest ważny splot nerwowy. Cios w to miejsce powoduje paraliż ramienia. Bezwład trwa wystarczająco długo, aby Martin mógł zadać decydujące uderzenie w szyję hrabiego. — Ależ Pol nigdy nie pozwoliłby na to, by ktoś kopnął go w kolano. — Pozwoli, jeśli tylko Martin zdoła choć na chwilę odwrócić jego uwagę. Musi użyć podstępu. — Jakiego? — Jest ich bardzo wiele. Osobiście polecam sztuczkę z gołębicą. — Możesz mówić jaśniej? — Martin sprawi, że nagle coś zacznie się dziać w powietrzu, wysoko w górę poleci gołębica. Hrabia przez moment zapatrzy się na nią i to uśpi jego czujność. Należy wykorzystać tą chwilę na zadanie ciosu. — Ale nasz młody człowiek nie wie, jak dokładnie na tę sekundę sprowadzić ptaka. — Tego można się nauczyć. Są dwa sposoby. Pierwszy polega na zapoznaniu się ze sztuką magii, która umożliwi stworzenie gołębicy. A drugi to po prostu tresura gołębicy, aby ukazała się na pewien określony gest. — Który sposób byś nam polecił? — Niestety, na naukę prawdziwej magii brak już czasu, ale przecież trzeba skądś wziąć gołębicę. Na szczęście istnieje krótsza droga. Zamiast wnikać w arkana magii można użyć zaklęcia. — Czy naprawdę jedno magiczne zaklęcie wystarczy? — Oczywiście. Magiczne zaklęcie jest przecież rozszerzeniem realnego świata dla pewnych fizycznych operacji. — Ach tak, zapomniałem. — Należy jednak trochę popracować aby zaklęcie zadziałało. Wszystko polega na wykonaniu serii gestów. Pamiętaj tylko młodzieńcze, żeby nie wykonać magicznych gestów przy powitaniu, bo gołębica ukaże się w niewłaściwym czasie. Martin mimo dużych wątpliwości, co do zaproponowanej metody działania zawzięcie ćwiczy ruchy przywołujące gołębicę. Ale rzadko kiedy udaje mu się wykonać gesty właściwie. Bywa, że zamiast gołębicy nadlatuje rudzik lub pełza jakiś robak. Chyba nie da rady podołać temu zadaniu. Jego czas się kończy. Musi zabrać ze sobą to, czego zdołał się nauczyć, wrócić do hrabiego i wypić piwo, którego nawarzył. Przyjeżdża do St.Omer w towarzystwie karła. Hrabia jest zadowolony. Wcale nie przeszkadza mu fakt, że stanie do walki z dużo słabszym od siebie zawodnikiem? Przynajmniej pozbędzie się z miasteczka tego awanturniczego prawnika. Termin pojedynku został wyznaczony na rano. Wieczór wcześniej nadchodzi karzeł i pyta hrabiego, czy ów chce być pewien swojego

zwycięstwa. — A kto by nie chciał? — pyta hrabia. Karzeł ostrzega, że w tej walce należy liczyć się z magicznymi mocami. On sam sprzedał pewne zaklęcie Martinowi, jednak nie dostał za nie zapłaty, dlatego teraz zdradza tajemnicę. A Pol, jeśli chce pokonać rywala powinien strzec się chwili, w której niespodziewanie pojawi się gołębica i pofrunie wysoko do nieba. Nadchodzi czas walki. Pol czeka na ptaka, lecz ten w ogóle nie nadlatuje. Martin przechodzi do ataku… — i nie można go powstrzymać. NADCHODZI ARMIA RZYMIAN — Na pewno zdajesz sobie sprawę, że mamy kłopoty — odezwał się Hearn. — Doprawdy? — zdziwił się Martindale. — Tu przecież jest bardzo przyjemnie. — Wyraźnie muszę ci przypomnieć — powiedział Hearn — że nie siedzimy już w twoim gabinecie a nad urwiskiem; nie mogliśmy się znaleźć w bardziej idiotycznym miejscu. Jesteśmy otoczeni przez obcych. Panuje między nimi wielka samowola, mówiąc oględnie. A w ogóle nawet nie wiadomo, czy mamy do czynienia z ludzkimi istotami. Ta twoja maszyna wciągnęła nas do swojego opowiadania, co oznacza, że ona kieruje naszymi losami. Na przykład może nas zabić, kiedy tylko przyjdzie jej na to ochota. — Nigdy o tym nie myślałem — przyznał Martindale i zamyślił się głęboko. — Masz rację, paskudna sprawa. — Wydaje mi się, że będziemy musieli przejąć kontrolę nad tą całą historią — oznajmił Hearn. — Nigdy w całym moim życiu nad niczym nie przejąłem kontroli — stwierdził Martindale. — Możesz to zrobić teraz. — Tak, ale w jaki sposób? — Zastanowimy się nad tym trochę później. Tymczasem coś się dzieje. Martindale popatrzył w głąb lądu na długą, lekko pochyłą równinę. Z oddali dostrzegł zbliżający się ku nim tuman kurzu. — Co to jest? — zapytał Martindale. — Jeśli się nie mylę, zaraz będziemy mieli towarzystwo — odparł Hearn. — Ale skąd ta kurzawa? — Mam przeczucie, że zaraz się wszystkiego dowiemy, i że nie bardzo nam się to spodoba. KILKA MINUT PRZED… Kilka minut przedtem Martindale siedział na rozległym spadzistym polu, które kończyło się urwiskiem sterczącym nad oceanem. „Ładny ten ocean” — pomyślał, szczęśliwy, że fragment opowiadania, w którym zwisał ze skarpy ma już za sobą. Jaki piękny dzień! Szaroniebieskie niebo i skąpana w słońcu ziemia. Hearn siedział nie opodal na małym kamieniu. Martindale nie pamiętał, skąd się przyjaciel tam wziął, ale wiedział już, że nie jest dobrze, gdy człowiek za wszelką cenę chce doszukać się ciągłości wydarzeń. Tymczasem Hearn wyciągnął portfel i zaczął w nim szperać.

— Czego szukasz? — zapytał Martindale. — Jakiejś lektury — odpowiedział Hearn. Martindale przez krótką chwilę zamierzał odnieść się do tego z powątpiewaniem, ale ostatecznie zrezygnował. Przecież istniało większe prawdopodobieństwo, że Hearn znajdzie coś do czytania właśnie w swoim portfelu aniżeli gdziekolwiek indziej. Policjant w tym czasie zajął się rozpalaniem małego ogniska. Użył do tego celu drewna i dobrze przesuszonych placków krowiego łajna. „Bystry z niego chłop”, przemknęło przez myśl Martindale’owi. On sam czuł się nieźle, tylko głód mu doskwierał. A wiedział, że w najbliższej okolicy nie znajdzie nic do jedzenia. Postanowił więc zapomnieć o głodzie. Jednak po chwili ze zdziwieniem usłyszał własny głos: — Jak rozwiążemy problem pożywienia? Hearn popatrzył na niego nieprzytomnie, całkowicie pochłonięty przeszukiwaniem portfela. — Jedzenie? Nawet o tym nie myślałem. — Przede wszystkim ciekawe czy maszyna o wzięła tę kwestię pod uwagę — zastanawiał się głośno Martindale, ale był pewny, że sprawczyni ich losu zupełnie nie zaprzątała sobie głowy podobnym problemem. — Chyba możemy się rozejrzeć — zaproponował Hearn. Obaj mężczyźni w milczeniu zaczęli przypatrywać się krajobrazowi. Miał bardzo urozmaicony charakter i rozciągał się po horyzont. Niektóre elementy pejzażu wyróżniały się bardziej niż inne, przy czym te najmniej odznaczające się nie były nawet trójwymiarowe, a zaledwie naszkicowane. W jednym z takich obszarów Hearn odkrył pewną osobliwość, którą natychmiast określił jako „tuman kurzu” — Tuman kurzu — zwrócił się do Martindale’a, wskazując kierunek albo wektor, jak lubił go czasami określać. Obaj wytężyli wzrok. Był to doprawdy niecodzienny widok. Kurzawa zbliżała się ku nim z niezwykłą szybkością. Po pewnym czasie gdy znajdowała się już dostatecznie blisko, zorientowali się, że owe tumany wzbija z setka konnych jeźdźców. Po chwili zaczęły się rysować szczegóły. Mężczyźni mieli na sobie płaszcze, które powiewały za nimi na przemian przykrywając i odkrywając umięśnione końskie zady. Hełmy błyszczały w promieniach słońca. Konni dźwigali lance, niektórzy wywijali nad głowami szpadami. Pierwszy Hearn, a dopiero potem Martindale, który miał słabszy wzrok niż kompan zauważył, że wojownicy mieli na sobie zbroje, kirasjery i nagolenniki. Z wyglądu przypominali rzymskie wojsko. Kiedy, osnuci tumanem kurzu, podjechali jeszcze bliżej, nie było już co do tego wątpliwości. — Wygląda na to — że maszyna wkomponowała nas w świat przeszłości — stwierdził Martindale. — Zdumiewające ale prawdziwe — mruknął Hearn. — Problem w tym, czy pociągnie to za sobą dobre czy złe dla nas następstwa? Hearn nie wiedział co odpowiedzieć. Zresztą i tak nie było czasu na gadanie, bo rzymskie wojsko nadciągało z prędkością błyskawicy. Zrobiło się wielkie zamieszanie: kurz, trzepot płaszczy, sapanie koni połączone z głośnymi komendami mężczyzny, który prawdopodobnie dowodził oddziałem. Wyraźnie wyróżniał się on pośród kompanów. Wzrostem przewyższał innych, miał rudą brodę i żółto–niebieski hełm. Podprowadził konia