Sherman David, Cragg Dan
Pierwsi w boju
Przełożył: Marek Pawelec
Tytuł oryginału: „First to Fight"
PROLOG
- Wz. Jeden? - zapytał gunny Charlie Bass. Posłał technikowi Terminal Dynamics ciężkie spojrzenie.
- Jest pan pewien, że zdołamy złapać naszych bandytów, używając Wz. Jeden? - Machnął ręką w stronę
leżącego na stole czarnego pudełka.
- Wz. Jeden, jak pan to nazywa, sierżancie, to Uniwersalny Po-zycjonator Odbiorczo-Nadawczy
Wzór Jeden - odpowiedział protekcjonalnym tonem Daryl George. Bass nie miał wątpliwości, że
reprezentant firmy opisywał działanie swojej zabawki zebranym wokół stołu podoficerom tylko dlatego,
że uważał ich za zbyt ograniczonych, by mogli cokolwiek zrozumieć bez jego wyjaśnień.
- Gdzie przeprowadzono testy polowe? - zapytał gunny Bass. Sierżant major Tanglefoot posłał mu
groźne spojrzenie.
- Cieszę się, że pan o to spytał - odpowiedział George w stronę zebranych sierżantów 31 OPUF.
Wygładził swój cieniutki wąsik grubym palcem. - Macie panowie prawo wiedzieć wszystko co konieczne
na temat testowania sprzętu, od którego może zależeć życie wasze i waszych ludzi. Testy końcowe UPON
- przelitero-wał z namaszczeniem - przeprowadzono na Aberdeen. Na wszystkich etapach testów zebrał
najwyższe oceny. - George uśmiechnął się szeroko, jakby oznajmił właśnie, że wygrał na loterii.
- Aberdeen... czyli poligon. Innymi słowy, mówi nam pan, że Wz. Jeden nie brał jeszcze udziału w
akcji. - Bass starannie unikał spoglądania na sierżanta majora.
- Jak już mówiłem, sierżancie - George wyprostował się na całą długość swojego puszystego ciała i
agresywnie wysunął szczękę w stronę pytającego - wszystkie etapy testów zaliczył z najwyższymi
ocenami.
Bass zacisnął szczęki z powodu nieustannego nazywania go „sierżantem", jakby był jakimś cholernym
podoficerem Armii. Nie był w Armii, był Gunnym Korpusu Marines Konfederacji.
6
David Sherman i Dan Cragg
- Są jeszcze jakieś pytania? - wtrącił się sierżant major Tangle-foot.
I znów odezwał się Bass.
- Sierżancie majorze, wie pan równie dobrze jak ja i każdy podoficer w tym pokoju, że istnieje
olbrzymia różnica między kontrolowanymi testami a testami w warunkach bojowych. Bierzemy udział w
operacji bojowej. Nie ma tu miejsca na testowanie niesprawdzonego sprzętu.
- Wszystko, co mamy w Korpusie, musiało kiedyś zostać po raz pierwszy przetestowane w
warunkach bojowych - odpowiedział Tanglefoot. W jego głosie było słychać, że zaczyna mieć tego dość. -
To pierwszy raz dla UPON.
Bass skrzywił się.
- Tak jest, sierżancie majorze. - Przełknął, zdając sobie sprawę, że spór z Tanglefootem to stąpanie
po bardzo cienkim lodzie. - Po prostu myślę, że nie powinniśmy używać Wz. Jeden bez zabierania ze sobą
nadajników radiowych i lokalizatorów, o których wiemy, że działają. Na wypadek, gdyby to nawaliło.
Tanglefoot odpowiedział mu tonem nie znoszącym dalszego sprzeciwu.
- Dowództwo poleciło oddać wszystkie nadajniki plutonów i kompanii, lokalizatory geopozycyjne i
komputery naprowadzające. Każda kompania i pluton otrzymają zamiast nich UPONy. To jedno
urządzenie zamiast trzech. Zbrojmistrze, oddacie stary sprzęt i osobiście wydacie nowy. Sierżanci
kompanii dopilnują wykonania rozkazu. To wszystko. Wykonać.
Dwudziestu starszych podoficerów jednostek operacyjnych 31. Oddziału Pierwszego Uderzenia Floty
podniosło się z miejsc i zaczęło opuszczać pomieszczenie.
Charlie Bass wiedział, kiedy odpuścić. To była właśnie jedna z takich sytuacji. Niestety Daryl George nie
wiedział, kiedy przestać.
- Nie martwcie się, sierżancie - odezwał się do Bassa - Osobiście gwarantuję, że UPON Wzór Jeden
spełni wszystkie wymagania.
PIERWSI W BOJU
7
Bass odwrócił się i posłał George'owi płomienne spojrzenie.
- A ja osobiście gwarantuję, że jeśli stracimy choć jednego człowieka z powodu jakiejś wady tego
czegoś, pan osobiście za to zapłaci.
- Bass, dość! - warknął sierżant major Tanglefoot. - Dajcie spokój tym bzdurom, Gunny.
- Tak jest, sierżancie majorze. Przepraszam, sir. - Posłał Geor-ge'owi spojrzenie, z którego jasno
wynikało, że bynajmniej nie żałuje. Potem wyszedł z pomieszczenia za sierżantem szefem swojej
kompanii.
- Uważaj, Bass - szepnął sierżant szef.
\ \ \
„Bandyci" ścigani przez Marines na Fiesta de Santiago wydawali się znikać w górach z jeszcze większą
łatwością niż wśród mieszkańców nizinnych miast. Do popołudnia trzeciego dnia po tym, jak Marines
wysiedli ze swoich Smoków, by ruszyć przez teren zbyt nierówny dla szturmowych poduszkowców, poza
okazjonalnymi śladami stóp wciąż nie widzieli swojej zwierzyny.
- Gdzie jesteśmy według Wz. Jeden? - zapytał Bass starszego szeregowego LeFarge'a, ich
łącznościowca, gdy jednostka Brawo zatrzymała się, by zaplanować następny krok.
- Moja pozycja - odezwał się LeFarge do czarnego pudełka. UPON był długi na trzydzieści
centymetrów, szeroki na dwadzieścia i gruby na pięć. Jedna z powierzchni rozjarzyła się, prezentując
ekran, który zamigał po poleceniu LeFarge'a, po czym wyświetlił zestaw współrzędnych i schematyczną
mapę z zaznaczoną pozycją.
- Jakieś wieści od Starego? - zapytał Bass, wykreślając współrzędne z UPON na papierowej mapie.
W połowie drugiego dnia marszu dowódca kompanii podzielił jednostkę na dwie grupy. Wraz z
sierżantem szefem wziął dwa plutony oraz pół plutonu wsparcia i oddalił się jednym ze szlaków, podczas
gdy jego zastępca i Bass ruszyli drugim szlakiem z pozostałym plutonem i drugą połową plutonu wsparcia.
Teraz utracili łączność.
8
David Sherman i Dan Cragg
- Nic od 0830 - odpowiedział LeFarge. Rozejrzał się po otaczających ich upstrzonych głazami i
zalesionych zboczach, po czym niedbałym gestem starł z czoła strużkę potu. Było prawie czterdzieści
stopni w cieniu. - To pewnie góry blokują transmisje.
Bass potrząsnął głową. Znajdowali się w paskudnym miejscu. Teren świetnie nadawał się na pułapkę.
- To rzekomo ma być łączność z satelitami sznura pereł, nie w zasięgu wzroku. W górze zawsze jest
jakiś satelita. - Użył kompasu do wyznaczenia azymutu względem trzech charakterystycznych punktów
orientacyjnych wokół wąskiego wąwozu o stromych ścianach, w którym się znajdowali, po czym
zaznaczył wyliczoną przez siebie pozycję na kartce i spisał współrzędne. Staromodna nawigacja lądowa
na bazie kompasu i mapy wciąż się sprawdzała.
- Pogadaj z łącznościowcem trzeciego plutonu i dowiedz się, czy dostał takie same odczyty jak ty.
LeFarge zaczął mamrotać do mikrofonu swojego hełmu, porozumiewając się z łącznościowcem trzeciego
plutonu, który znajdował się sto metrów za nimi.
Bass wstał, żeby pokazać dowódcy grupy Brawo swoje wyliczenia na podstawie kompasu oraz
współrzędne podane przez UPON. Według urządzenia znajdowali się w dolinie sąsiadującej z tą, którą
Bass określił na podstawie obliczeń.
- Jak bardzo jesteś tego pewien? - zapytał porucznik Procescu.
Bass wskazał punkty orientacyjne, których użył do wyznaczenia
położenia. Dolina, w której mieli się znajdować według UPON, nie miała podobnego ukształtowania
terenu.
- Gunny - odezwał się LeFarge - trzeci pluton dostał prawie takie samo położenie jak ja.
- Zdołamy wrócić do domu? - zapytał Procescu.
Bass kiwnął głową.
- Używając kompasu i mapy, jeśli nic innego nie zadziała.
- Gdzie powinniśmy być?
- Ścigać Pancho - odpowiedział Bass, wzruszając ramionami. Może któryś z bandytów ściganych
przez Marines miał na imię
PIERWSI W BOJU
9
Pancho, a może nie. Nie miało to znaczenia. Za każdym razem, gdy Marines ruszali przeciwko
partyzantom, określanym jako bandyci, nadawali im imię „Pancho".
- W takim razie jeśli nie ma problemu z odnalezieniem drogi do domu - oświadczył Procescu - to
gońmy Pancho. - Zwrócił się do LeFarge'a. - A ty próbuj wywołać Starego.
- Jeśli będziemy potrzebowali wsparcia powietrznego, a eskadra lotnicza spróbuje nas namierzyć
na podstawie współrzędnych podanych przez Wz. Jeden, to możemy równie dobrze ich nie wzywać -
mruknął Bass, zakładając plecak i sprawdzając broń.
- Zbierać się! - zawołał do drużyny poprzedzającej grupę dowodzenia Bravo i podniósł prawą rękę,
pozwalając opaść rękawowi kameleona, po czym zasygnalizował „wstawać i ruszać". Odpoczywający,
prawie niewidoczni Marines drużyny na szpicy wstali i ruszyli w górę wąskim dnem parowu. Na chwilę
zamigotali, gdy ich kameleony zaczęły dostosowywać się do otoczenia. Wędrujących ludzi można było
dość łatwo wypatrzyć - ich kameleonowe stroje nigdy bowiem do końca nie dopasowywały się do
otoczenia, a jedynie zmieniały kolory, by upodobnić się do otaczających ich skał i ziemi. Za to ukryci w
cieniu na zboczach skrzydłowi byli praktycznie niewidzialni, chyba że obserwator wypatrzyłby ich
odsłonięte twarze, dłonie czy szyje w niedopiętych bluzach.
- Ścigamy około dwudziestu Pancho - rzucił Procescu do Bas-sa - a jest nas czterdziestu sześciu.
Kiedy ich złapiemy, nie będziemy potrzebowali wsparcia powietrznego.
\ \ \
Kwadrans po tym, jak Bass dokonał kontroli położenia, wzmocniony pluton grupy Brawo dotarł do
miejsca, gdzie niedawny wstrząs zrzucił na dno doliny wiele potężnych głazów i wywrócił większość
drzew rosnących na stromych zboczach. Ptaki sprowadzone z Ziemi oraz miejscowe ćwierkały i śpiewały,
polując na owady brzęczące w sennym powietrzu. Nagie zbocza wydawały się puste i można było odnieść
wrażenie, że aż do osiągnięcia kolejnego zalesionego obszaru, odległego o pół kilometra, jedyny problem
Marines to groźba skręcenia nogi na nierównym podłożu.
10
David Sherman i Dan Cragg
Drużyna na szpicy i drużyna wsparcia przechodziły właśnie przez otwarty teren, a grupa dowodzenia
Brawo znalazła się na jego skraju, gdy rozległ się krzyk zwiadowcy osłaniającego oddział z lewej.
- Pancho! - Krzyk został zagłuszony ozonowym trzaskiem jego broni, która częściowo odparowała
odsłonięty but bandyty. Dwóch Marines na lewym zboczu natychmiast otwarło ogień, a trzask ich broni,
jeszcze głośniejszy huk pękającej od trafienia skały i skwierczenie odparowywanego ciała niemal stłumiły
wrzask bandytów zranionych stopionymi odpryskami kamieni.
- Kryć się! - ryknął Bass, rzucając się za pobliski głaz. Z całego stoku doliny rozległy się rozproszone
trzaski broni przeciwników. Marines na dnie niecki próbowali odpowiedzieć ogniem zza osłon, podczas
gdy drużyna wsparcia rozstawiała swoją broń, ale tarcze siłowe chroniące ich przed bronią energetyczną
bandytów w żaden sposób nie osłaniały przed stopionymi odpryskami skał rzucanymi w powietrze przez
trafiające w nie kule plazmy. Marines złapani w strefę ostrzału mogli tylko kulić się za głazami, kryjąc się
przed trzeszczącymi pociskami i tryskającą magmą.
Procescu szybko ocenił sytuację i spokojnie wydał rozkazy przez komunikator.
- Trójka, bierz resztę drugiej drużyny i działko na to zbocze, pomożesz flance. Swojego sierżanta i
dwie drużyny wsparcia wyślij do zwiadowców ze skrzydła na drugim zboczu, niech ich przycisną ogniem.
Reszta drużyny wsparcia i jej dowódca do mnie.
Bass przestawił przełącznik pozwalający mu słuchać wszystkiego, co działo się w sieci łączności do
poziomu dowódcy sekcji ogniowej. Usłyszał, jak dowódca trzeciego plutonu wydaje rozkazy, a sierżant
zbiera resztę drużyny wsparcia, dowódcę drużyny, dowódcę drużyny wsparcia oraz dowódców sekcji
ogniowych, poganiając ich. Dowódcy sekcji ogniowej i wsparcia, przygwożdżeni na otwartym terenie,
zgłosili, że nie mają żadnych ofiar.
Bass włączył następnie gogle podczerwieni, żeby przeskanować zbocze, z którego strzelano. Widząc
zaledwie parę tuzinów śladów cieplnych wielkości człowieka, zadał sobie pytanie, co się tu dzieje.
PIERWSI W BOJU
Bandytów musiało być więcej. Nie zastawiliby pułapki, gdyby nie mieli przewagi liczebnej nad Marines.
Nagle strzały z lewego zbocza przybrały na sile, gdy porucznik Kruzhilov wraz z posiłkami dotarli na flankę
i wzmocnili trzech Marines strzelających stamtąd do bandytów. Bass słyszał przez sieć dowodzenia, jak
dowódca plutonu spokojnie wydaje rozkazy koordynujące ogień tych dziesięciu Marines. W ciągu paru
sekund chaotyczne strzały do losowych celów zastąpiły skoordynowane strumienie plazmy, topiące
szeroką połać zbocza w odległości dwudziestu metrów od ich pozycji.
Trzecia sekcja wsparcia dotarła do Procescu i dowódca grupy Brawo przyłączył się do postępującej burzy
ognia.
Czterdzieści metrów przed szeregiem Marines, na flance, poderwał się z wrzaskiem bandyta. Brakowało
mu jednej ręki, w udzie miał wypaloną dziurę, a na wpół stopiona skała zapaliła jego mundur. Jeden z
Marines na otwartej przestrzeni podniósł się ze swojej kryjówki i zdjął go czystym strzałem. Pozostali
bandyci zaczęli uciekać.
Przynajmniej nie mają tarcz, pomyślał Bass.
- Wstrzymać ogień, wstrzymać ogień! - rozkazał Procescu. -Trójka, idźcie sprawdzić to zbocze, upewnijcie
się, że jest czyste. Obejrzyjcie ciała, może kogoś da się przepytać.
Bass zmarszczył brwi. Nie mógł uwierzyć, by tak mała grupa zastawiła pułapkę na wzmocniony pluton
Marines.
Obrócił się, by przeskanować przeciwległe zbocze. Dzięki goglom przekonał się, że na całej jego długości
pełno jest czerwonych plam... To tam kryła się główna pułapka! Bandyci nie przewidzieli, że Marines
będą mieć zwiadowców na zboczach, i pułapka została przedwcześnie odkryta. Napastnicy po lewej
stronie mieli uniemożliwić Marines wycofanie się po złapaniu ich na otwartym terenie przez większy
oddział na prawym zboczu.
Na prawo od Bassa linia czerwonych plam przedzierających się przez drzewa była coraz bliżej
obsadzonego przez bandytów zbocza, a tymczasem unieruchomieni na dnie doliny Marines zaczynali
podnosić się z ziemi.
12 David Sherman i Dan Cragg
- Wszyscy padnij ! - krzyknął na kanale ogólnym. - Są na prawym zboczu. Trójka Brawo, zatrzymaj
się. Użyj gogli. - Puls Bas-sa nabrał dzikiego tempa. Po sekundzie usłyszał jęk sierżanta Chwaya:
- Jezu Mohamecie - a potem jego polecenie skierowania działek szturmowych na prawe zbocze.
Kilku Marines na otwartym terenie zerwało się i ruszyło biegiem w stronę kępy drzew, w której kryła się
grupa dowodzenia. Główne siły bandytów otwarły ogień i kule plazmy otoczyły dwóch biegnących. Gdy
tarcza jednego z nich została przeładowana, po prostu wyparował w błysku ognia, a zaraz potem padł
drugi, spalony na węgiel. Pozostali Marines musieli znowu się ukryć, zanim dobiegli do linii drzew. Do
kryjówki Bassa dotarł smród palonego ciała.
Chway polecił dwóm sekcjom wsparcia włączyć się do akcji. W ciągu paru sekund ich broń zaczęła
wyrzucać kule energii mogące stopić nawet metr ferrobetonu. Trzech zwiadowców z flanki dodało do
tego lżejszy, ale bardziej skoordynowany ogień.
Procescu rozkazał towarzyszącej mu sekcji wsparcia wypalić dalszy kraniec zbocza; Kruzhil i jego ludzie
mieli przyłączyć się do ostrzału prowadzonego przez sekcję wsparcia. Działko na lewym zboczu zaczęło
pluć kulami plazmy, które leciały tak gęsto, że zdawały się tworzyć prawie ciągły strumień.
Bandyci bynajmniej nie siedzieli bezczynnie, czekając, aż Marines zaleją ogniem oba końce ich pułapki.
Około setki z nich skupiło swój ogień na Chwayu, jego działkach szybkostrzelnych i trzech zwiadowcach,
natomiast dwa plutony zaczęły odpowiadać ogniem działku Kruzhilowa i Marines na lewej flance.
Pozostali bandyci pilnowali Marines przyciśniętych do ziemi na otwartym terenie, wykluczając ich z walki.
Chwilowo tylko grupa dowodzenia była nietknięta. Bandyci nie widzieli Marines dzięki ich kameleonom, a
brak gogli na podczerwień uniemożliwiał im zauważenie sygnatur cieplnych. Dostrzegli jednak żarzące się
lufy przegrzanej broni i to na nich zaczęli skupiać swój ogień. Krzyk na prawej flance umilkł gwałtownie,
gdy na jednym z Marines
PIERWSI W BOJU
13
skupił się ogień kilku stanowisk broni. Inny nie miał nawet czasu na krzyk, gdy siedem blasterów
przepaliło jego tarczę i zmieniło go w dym.
Bass widział przez termowizyjne gogle, jak pierwsze pięćdziesiąt metrów zbocza po prawej jarzy się litą
ścianą ognia, którym zalali je Marines Chwaya, zanim przeszli dalej. Nie mogło tam być nikogo żywego.
Niestety następni bandyci rozciągnęli się na kolejnych trzystu metrach dzielących ich od połaci żużla
tworzonej na drugim końcu ich linii przez ogień Marines na lewym skrzydle. Sądząc po osłabieniu ognia z
lewej, ludzie Kruzhilowa również ponieśli straty.
- Bass, do mnie! - rozległ się w jego hełmie głos Procescu. -Tych drani jest zbyt wielu - stwierdził
porucznik, gdy Bass do niego dotarł. - Potrzebujemy pomocy, i to już. Weź LeFar-ge'a i znajdźcie jakieś
miejsce, gdzie będzie można się wspiąć. Zobacz, czy zdołacie kogoś wywołać. - Obejrzał się na planowaną
strefę śmierci pułapki. - Pomogłoby, gdybym zdołał ściągnąć tamtych ludzi do siebie.
- Dobry pomysł - zgodził się Bass. - Proszę spróbować ściągać ich po jednym.
Odwrócił się do LeFarge'a.
- Chodźmy.
Natężenie ognia ze strony Marines na skrzydle gwałtownie spadło, gdy jeden z żołnierzy obsługujących
działko został spalony, a obsługiwana przez niego broń umilkła.
Bass pamiętał, że jakieś 150 metrów wcześniej skalną ścianę przecinało rumowisko, które nie było tak
strome jak zbocza wąwozu. Jeśli nie okaże się zbyt luźne, może zdołają wraz z LeFar-gem wspiąć się dość
wysoko, by skontaktować się z resztą kompanii korzystając z łączności bezpośredniego zasięgu.
Rumowisko nie było zbyt luźne, by uniemożliwić wspinaczkę, ale urywało się pod kamienną ścianą, której
nie mieli szans pokonać. Jednak pięćdziesiąt metrów w lewo klif przechodził w rozpadlinę lub
łagodniejsze zbocze - z miejsca, w którym stali, Bass nie potrafił tego stwierdzić.
14
David Sherman i Dan Cragg
- Dasz radę tam dojść?
- Żaden problem, Gunny. -1 LeFarge wprowadził słowa w czyn, ruszając w poprzek stromego
zbocza.
Płytko osadzone korzenie krzewów okazały się dostatecznie mocne, by utrzymać wędrujących po nich i
czepiających się gałęzi dwóch ludzi. Pokonali zbocze zaledwie w kilka minut i natrafili na rozpadlinę
wznoszącą się łagodnie przez kolejne sto metrów. Wspięli się w górę, dysząc ciężko z wysiłku.
- Zobacz, czy zdołasz kogoś wywołać - polecił Bass. Opuszczając pluton, wyłączył ogólny kanał,
żeby skupić się na szukaniu drogi w górę zbocza. Teraz z powrotem włączył radio, podczas gdy LeFarge
uruchomił UPON i zaczął do niego przemawiać. Gruba warstwa skał wytłumiała sygnały radiowe na tyle,
że uniemożliwiała wyraźną łączność, ale mimo wszystko Bass żoriento-wał się, że dwóch lub trzech
Marines zginęło i że tylko kilku ludzi zatrzymanych na otwartym terenie zdołało wrócić pod osłonę i
włączyć się do walki. Pozostali, łącznie z sekcją wsparcia, wciąż pozostawali unieruchomieni na otwartym
terenie, niezdolni przyłączyć się do strzelaniny. Zaklął pod nosem, tłumiąc narastającą złość i frustrację.
- Mam batalion! - wykrzyknął LeFarge.
Bass potrząsnął głową. Dowództwo batalionu było ponad sto kilometrów stąd. Dlaczego mogli
skontaktować się z nimi, a nie byli w stanie połączyć się z dowódcą kompanii, znajdującym się za
sąsiednim grzbietem czy dwoma?
- Daj mi ich.
LeFarge powiedział coś do UPON i podał mu urządzenie.
- Czerwony Dach, tu Fioletowy Wędrowiec Brawo Pięć - przemówił Bass, podając wywołanie
batalionu oraz przedstawiając się jako starszy podoficer z grupy oderwanej od kompanii I. - Nasza pozycja
to... - wyrzucił z siebie współrzędne mapy - w kontakcie z ponad dwustu bandytami. Bandyci mają
kameleony i blastery. Ponosimy ciężkie straty. Potrzebujemy wsparcia z powietrza. Odbiór.
- Fioletowy Wędrowiec Brawo Pięć, twój UPON podaje inną pozycję.
PIERWSI W BOJU
15
- Czerwony Dach, UPON nie działa poprawnie. Obserwacja potwierdza położenie. Odbiór.
- Hej, Pancho, myślisz, że jesteś sprytny, co? - rzucił łącznościowiec batalionu i roześmiał się. - Nie
wciągniesz nas tak łatwo w pułapkę.
Bass zacisnął szczęki. Łącznościowiec batalionu sądził, że ma do czynienia z bandytą, który zdołał włamać
się do sieci i próbował ściągnąć pojazdy powietrzne OPUF w pułapkę z bronią przeciwlotniczą.
- Nie potwierdzam tych bzdur, Czerwony Dach! - krzyknął.
Po krótkiej pauzie znów odezwał się łącznościowiec batalionu.
- Hej, Pancho, używaj właściwiej procedury łączności.
Bass ostro wciągnął powietrze i stłumił cisnącą mu się na usta odpowiedź.
- Czerwony Dach, tu Fioletowy Wędrowiec Brawo Pięć. Powtarzam, tu Fioletowy Wędrowiec
Brawo Pięć. Fioletowy Wędrowiec Brawo znajduje się na podanych współrzędnych i natychmiast
potrzebuje pomocy. Proszę ją zapewnić. Odbiór.
- Przekażę to dalej, Pancho. Rozłączam się.
- Czerwony Dach, użyj identyfikacji głosu. To potwierdzi moją tożsamość - rzucił Bass, ale bez
odpowiedzi. Łącznościowiec batalionu już nie słuchał.
LeFarge przełknął ślinę. Jeśli szybko nie sprowadzą pomocy, jednostka Brawo może zostać zniszczona.
- Użycie identyfikacji głosu we wszystkich podejrzanych komunikatach jest rutynową procedurą -
zapewnił go z przekonaniem w głosie Bass. - Wracajmy i spróbujmy utrzymać się do czasu, aż dotrą tu
lotnicy. - Wcale jednak nie czuł się tak pewnie, jak mówił.
\ \ \
- Po prostu będziemy się utrzymywać, to wszystko - stwierdził Procescu, gdy usłyszał raport Bassa
z łączności z batalionem. -Bijemy ich mocniej niż oni nas. Pancho i tak pewnie uciekną, zanim dotrze tu
jakieś wsparcie powietrzne.
Bass opuścił gogle i przeskanował zbocze. Idąc od jego końców w stronę środka, Marines zmienili w żużel
prawie połowę stoku, ale
16
David Sherman i Dan Cragg
bandyci ukryci w nie stopionych jeszcze skałach przegrupowali się w linię, której dolny koniec znajdował
się przy dnie wąwozu, a nie wyżej, tam, gdzie Marines skoncentrowali ogień. Zauważył też, że dalszy
koniec pułapki nie został całkowicie rozbity, wiele celów wciąż walczyło. Nie był wcale taki pewien jak
Procescu, że bandyci uciekną. Wciąż było ich około 150, może nawet bliżej dwustu.
Bass podniósł gogle, by obejrzeć teren i tę niesamowitą bitwę nowoczesnej piechoty gołym okiem.
Wokół niego praktycznie niewidoczni ludzie miotali w siebie obelgami i drobinkami gwiezdnej materii, a
w powietrzu rozlegały się trzaski rozładowywanych nadprzewodzących kondensatorów, jeszcze
głośniejsze trzaski pękających od żaru skał i syk litych kamieni roztapianych przez plazmę. Jednak większą
część jego umysłu zaprzątały taktyczne aspekty tego, na co patrzył.
Jeśli bandyci rozciągną szereg w poprzek wąwozu, znajdą się na pozycji umożliwiającej szturm na
Marines, którzy z kolei będą mieli zbyt wiele pojedynczych celów i zostaną przygnieceni samą
liczebnością przeciwnika. Nagle Bass zobaczył w oddali na tle ciemniejszej skały jakiś ruch w lewo...
Bandyci już szykowali się do ataku! Szybko podczołgał się do Procescu.
- Widzi pan, co robią?
Porucznik kiwnął głową.
- Odważni są jeśli chcą wstać i zaatakować - stwierdził. -A może po prostu nie wiedzą że ich
widzimy.
Nagle bandyci zmienili cel ataku. Zamiast ostrzeliwać drzewa lub blokować Marines na otwartym terenie,
zaczęli prowadzić przypadkowy ogień w stronę skał rozciągających się między nimi a Marines.
- Wiedzą. - Bass zaklął. - Zaraz wygenerują tyle sygnatur cieplnych, że nawet w goglach nie
będziemy w stanie stwierdzić, czy to skała, czy oni. - Pomyślał, że ci goście nie tylko wiedzą na co się
porywają ale muszą też mieć całkiem niezłą siatkę łączności, skoro potrafią tak szybko skoordynować
ogień i manewry.
- Żeby szturm się udał, grupa atakująca musi zazwyczaj dysponować przewagą liczebną nad
obrońcami rzędu trzech do pięciu razy - zauważył. - Ich jest pięć albo sześć razy więcej od nas.
PIERWSI W BOJU
17
- Mamy grupę wsparcia i działka szybkostrzelne. Oni nie. -Głos Procescu nie był ani tak spokojny,
ani pełen przekonania, jak by tego chciał.
- Założyć bagnety, poruczniku? - Bass posłał oficerowi upiorny uśmiech. Widząc spojrzenie
Procescu, dodał: - Liczebność może wiele zdziałać.
- Jesteśmy Marines. To też dużo znaczy.
Bass prychnął. Klepnął kieszeń na prawym biodrze, w której trzymał traktowany jak talizman
czterystuletni nóż Marines - K-Bar. Antyczny nóż nie mógł teraz w niczym pomóc, ale jakoś dodał mu
otuchy.
Do czasu powrotu Bassa i LeFarge'a do jednostki sześciu Marines z otwartego terenu zdołało przebić się
pod osłonę lasu. Dwóch kolejnych zginęło. Jeden z tych sześciu przyniósł ze sobą działko i jego ogień
wsparł ostrzał prowadzony przez pozostałych. Ale mimo to ogień Marines nie przybrał na sile - pięciu
Marines ukrytych wśród drzew zginęło, a jedno z działek szybkostrzelnych obsługiwane było przez kogoś,
kto nie miał w tym wprawy. Ostatni trzej Marines doczołgali się między drzewa, gdy Procescu i Bass
omawiali następny ruch bandytów. Dwaj z nich zostali wysłani na obie flanki, a trzeci pozostał w
centrum.
Procescu popatrzył na swój pistolet i wzruszył ramionami.
- Chyba wszyscy powinniśmy mieć blastery - mruknął.
Bass rozejrzał się wokół. W górze, na lewej flance, zginęło trzech Marines. Ich broń wyglądała na
sprawną.
- Zaraz wracam - rzucił i ruszył w tamtą stronę. Wrócił po chwili i podał broń Procescu i LeFarge.
Szybko sprawdził też własną. Na otwartym terenie dostrzegł mignięcie plamy w kolorze ciała i
błyskawicznie wycelował w miejsce trochę poniżej. Nacisnął spust. Plama znikła. O jednego bandytę
mniej.
Przez kakofonię bitwy przedarły się nagle gwizdy, a przez całą szerokość wąwozu przetoczyła się ledwie
widoczna fala. Zaczęło się natarcie. W środku i na lewej flance bandyci mieli do pokonania zaledwie nieco
ponad pięćdziesiąt metrów, aby wedrzeć się między drzewa. Na prawej flance nieustanne topienie się
powierzchni
18
David Sherman i Dan Cragg
skał utrzymywało ich w odległości ponad stu metrów, jednak pomimo dystansu, jaki mieli do pokonania,
krzyczeli i strzelali, biegnąc.
Ustawieni w żałośnie cienkiej linii oficerowie i podoficerowie Marines spokojnie rozkazali swoim ludziom
starannie wybierać cele, wypatrując twarzy lub broni, by każdy strzał się liczył, i zabijać, zabijać i zabijać,
zanim bandyci do nich dotrą. Jednak celów było zbyt wiele, a Marines nie widzieli ich wszystkich.
- Poruczniku! Mam lotnictwo! - wykrzyczał LeFarge, odkładając broń i przemawiając do UPON. -
Wywołanie Podpalacz. - Podał urządzenie Procescu.
- Podpalacz, tu dowodzący Fioletowego Wędrowca Brawo -rzekł Procescu do UPON. - Co tak
długo?
- Zły adres, Fioletowy Wędrowiec - odpowiedział pilot lecącego na przedzie A5G Raptora, krążąc
wysoko w górze. - Wygląda na to, że jest was tam na dole całkiem sporo. Kogo mam spalić?
- Widzisz otwarty teren, Podpalacz?
- Potwierdzam.
- Tam siedzą Pancho. Załatw ich, zanim wejdą w moje pozycje między drzewami.
- Za późno, Fioletowy Wędrowiec. Albo masz taką przewagę liczebną, że nas nie potrzebujesz, albo
już weszli na twoje pozycje.
Faktycznie, bandyci znaleźli się już między nimi. Obok miejsca, w którym leżał Bass, rozległo się dudnienie
biegnących stóp. Spojrzał w górę na zielono-brązową nieostrą plamę zwieńczoną twarzą z dzikim
spojrzeniem i skierowany prosto na niego blaster. Przetoczył się w stronę bandyty, gdy kula plazmy
przeleciała tuż nad nim, wywrócił go, po czym chwycił jedną ręką przeciwnika, a drugą sięgnął po nóż.
Zmagali się przez chwilę - bandyta próbował wycelować z blastera, ale nóż Bassa okazał się lepszy w
walce wręcz i kameleony bandyty pokryły się czerwienią. Bass przetoczył się, by odzyskać blaster, a cały
mundur trupa zmienił barwę na czerwoną, dostosowując się do koloru jego krwi.
- Jak blisko drzew możesz strzelać, żeby nas nie spalić? - kontynuował rozmowę z UPON Procescu.
Bass zdał sobie sprawę, że
PIERWSI W BOJU
19
porucznik nawet nie zauważył walki wręcz, która rozegrała się zaledwie kilka metrów od niego. - To za
daleko, żeby się na coś przydało - stwierdził Procescu po chwili. - Strzelaj bliżej. - Przez chwilę słuchał, po
czym odpowiedział: - Ci stojący to Pancho. Przy odrobinie szczęścia plazma przeleci nad nami i załatwi
ich. Wykonać!
Grupa bandytów znajdowała się wprost przed nimi. Bass zacisnął zęby i wystrzelił do przeciwnika.
- Bliżej! - wrzasnął Procescu do UPON. Bass wiedział, co to oznacza - tak czy tak, są już martwi,
albo z rąk bandytów, albo upieczeni przez ogień własnych Raptorów. Przynajmniej stanie się to szybko i
zabiorą ze sobą większość bandytów.
Nagle wszystkie dźwięki utonęły w ryku nurkujących odrzutowców, na krótko wprawiając wszystkich
walczących w oszołomienie. Bass włączył kanał ogólny.
- Wszyscy padnij, już! - ryknął.
- Leżcie najniżej jak możecie - dodał Procescu. - Ukryjcie się za skałami lub w rozpadlinach. Będzie
blisko.
Osiągające dwukrotną prędkość dźwięku Raptory Marines leciały prawie pionowo. Kule plazmy
wystrzelone przez prowadzący je pojazd, który wciąż jeszcze był zaledwie szybko rosnącą lśniącą plamką
na niebie, utworzyły długą linię ognia sięgającą od dna wąwozu aż do połowy wysokości zbocza, zaledwie
pięćdziesiąt metrów od linii drzew. Gdy już wydawało się, że samolot poleci śladem pocisków wprost na
dno wąwozu, jego przednie silniki korekcyjne rozbłysły i statek odbił się z powrotem ku niebu. Zanim
pojazd ukończył manewr, jego skrzydłowy wykręcił i zaczął siać plazmą po prawym zboczu wąwozu.
Kule ognia z działek Raptorów odparowywały wszystko, w co trafiły, pozostawiając dymiące dziury o
średnicy prawie pięciu metrów. Na dnie każdego z kraterów kipiały roztopione skały. Wszędzie tryskały
strumienie lawy; niektóre lądowały na skałach i szybko stygły, inne podpalały drzewa, a jeszcze inne
zabijały ludzi.
Fala gorąca wywołana przez wybuchy przetoczyła się przez otwarty teren, paląc wszystko na swojej
drodze. Co najmniej
20
David Sherman i Dan Cragg
dwadzieścia pięć metrów w głąb lasu każdy stojący został uderzony przez ścianę rozgrzanego do
niezwykle wysokiej temperatury powietrza, palącego płuca i zdzierającego skórę. Większość bandytów
była w tym czasie na otwartym terenie lub między drzewami, ale w niewielkiej odległości od skraju lasu.
Niestety nie wszyscy Marines zdołali ukryć się przed falą żaru.
Pozostali przy życiu podnosili się z miejsc, oszołomieni, i zajmowali pozycje. Nieliczni bandyci, którzy
przeżyli atak, uciekali co sił w nogach. Okazało się, że Procescu zginął, podobnie jak porucznik Kruzhilov i
starszy plutonowy Chway oraz wszyscy na prawej flance wraz z sierżantem i drużyną wsparcia. LeFarge
zniknął - odparowany w jednej chwili - a jego UPON zamienił się w kompletnie bezużyteczny, na wpół
stopiony kawał plastiku. Zginęła połowa Marines, którzy rozpoczęli ten dzień z grupą Brawo. Szybki
przegląd sytuacji pozwolił Bassowi stwierdzić, że w walce zginęło dziesięć razy więcej bandytów.
- Straciliśmy dziś zbyt wielu dobrych Marines - powiedział sam do siebie.
Łącznościowiec trzeciego plutonu ukrył się w trakcie ataku za sporym głazem, więc przeżył zarówno on,
jak i jego UPON. Bass użył go do zgłoszenia Podpalaczowi wyników ostrzału i zażądał transportu.
Czekając, popatrzył z niesmakiem na czarne pudełko. Gdyby to cholerne urządzenie działało jak należy,
mieliby wsparcie powietrzne, zanim bandyci ruszyli do szturmu, i nie zginęłoby aż tylu Marines.
Pół godziny później pozostali przy życiu żołnierze Fioletowego Wędrowca Brawo i ciała poległych - a
przynajmniej to, co z nich zostało - lecieli na pokładzie transportowców z powrotem do batalionu.
\ \ \
- Co zrobiliście?! - wykrzyknął zdumiony Daryl George. -Nie, absolutnie nie możecie mieć do mnie
pretensji o własną niekompetencję! Nic dziwnego, że UPON nie działał tak, jak oczekiwaliście. Nie należy
oddzielać jednostek satelitarnych od UPON-ów kompanii.
- u
PIERWSI W BOJU 21
- Proszę? - zapytał Bass. Zacisnął pięści i zrobił krok w stronę przedstawiciela producenta.
George szybko zaczął mu wyjaśniać.
- Tylko jednostka dowodzenia kompanii Uniwersalnego Po-zycjonatora Odbiorczo-Nadawczego
łączy się z satelitami. Pozostałe łączą się za jej pośrednictwem. Gdy między jednostką Brawo a
dowództwem kompanii znalazł się górski grzbiet, straciliście łączność satelitarną. Urządzenie zaczęło
działać na zasadzie zwykłego radia. Przecież macie to w instrukcji, Dodatek F, załącznik cztery, sekcja Q,
przypis siódmy. Proszę. Wszystko tu jest - wyskrzeczał. - Co z wami, ludzie? Nie przeczytaliście instrukcji?
Gdybyście ją przeczytali, wiedzielibyście, co się stanie po podzieleniu grup. - George podkreślał każde
słowo, machając ręką w rytm wypowiedzi. Jego zwykle blada cera poczerwieniała.
Sierżant major Tanglefoot zmrużył ze wściekłości oczy, ale wyciągnął rękę, by zatrzymać Bassa. Chciał się
dowiedzieć jeszcze jednej rzeczy.
- Jak to urządzenie podawało współrzędne, skoro było „tylko radiem"?
- Dzięki systemowi śledzenia inercyjnego - szybko wyjaśnił George. - Nie rozumiem, czemu podało
niewłaściwy odczyt. To bardzo wiarygodny system. Może wasz łącznościowiec nie utrzymywał równego
tempa. Może...
Daryl George ledwie zdołał wypowiedzieć drugie „może". Bass znał wszystkich ludzi w swoim plutonie po
imieniu, znał ich historie. Byli dla niego kimś więcej niż tylko twarzami, byli jego ludźmi. Przypomniał
sobie kupkę popiołu na ziemi, która była LeFargem, który chciał w życiu tylko jednej rzeczy: zostać
oficerem Marines. I Bass wiedział, że byłby z niego dobry oficer. Tak jak porucznik Procescu. Bass znał go
od czternastu lat, od kiedy młody Procescu dołączył do jego drużyny jako starszy szeregowy. Porucznik
nie opuścił głowy dostatecznie szybko i jego mózg w jednej chwili nabrzmiał, kilkakrotnie zwiększył
objętość i rozerwał czaszkę niczym pękające jajo.
i
I
22
David Sherman i Dan Cragg
- Powiedziałem ci, że osobiście za to zapłacisz, jeśli choć jeden z moich ludzi zginie z powodu
nieprawidłowego działania Wzoru Jeden. - Głos Bassa zabrzmiał niczym strzał z blastera. - Nie działał
prawidłowo i z tego powodu straciliśmy znacznie więcej ludzi.
\ \ \
Potrzeba było sierżanta majora Tanglefoota, trzech sierżantów i dwóch plutonowych, żeby odciągnąć
Bassa od George'a. Ale najpierw dali mu kilka sekund na spuszczenie pary na przedstawicielu
producenta.
Ostatecznie do przywrócenia wzroku w lewym oku George'a potrzeba było trzech operacji, ale lekarze
wypuścili go ze szpitala zaledwie po tygodniu. Za to po prawie roku intensywnej rehabilitacji jako tako
odzyskał władzę w prawej ręce. Utykanie nie pozostało mu na tak długo. I nikt nie zauważa jego protez
zębowych. Gdy sędzia wojskowy korpusu przedstawił mu zarzuty, jakie mogłyby zostać mu postawione
za niedopilnowanie, by Marines zostali właściwie poinformowani o wadach UPONów Wzór Jeden,
George zdecydował się zrezygnować z wnoszenia oskarżenia przeciwko Bassowi.
Tak więc gunny Bass nie został oskarżony o próbę morderstwa, czyli dokładnie o to, czego próbował, a
postawiono go przed sądem wojennym za coś, co wielu członków Korpusu Marines Konfederacji uważało
za znacznie poważniejsze przewinienie: Artykuł 32A (1) (b) Kodeksu karnego Mundurowych Służb
Wojskowych Konfederacji. Zachowanie niestosowne dla podoficera. Przed wydaniem wyroku sąd wziął
pod uwagę okoliczności łagodzące. Gunny Charlie Bass został zdegradowany o jeden stopień. Sierżant
Charlie Bass został następnie przydzielony do służby w 34 OPUF na Świecie Thorsfinniego, trudnej
placówce gdzieś na obrzeżach Ludzkiej Przestrzeni.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Co oznacza środkowy inicjał? - zapytał prowadzący rekrutację sierżant. - Muszę wpisać pełne
imię. - Odkąd skończył osiem łat, Joseph F. Dean pogardzał swoim drugim imieniem - Finucane, po
dziadku ze strony matki. To właśnie w owym pechowym ósmym roku życia, pierwszego dnia po przyjęciu
do szkoły dla uzdolnionych dzieci w New Rochester, dziesięciolatek dwie klasy wyżej zaczął go gonić na
przerwach i po lekcjach, bijąc go po uszach i kopiąc po tyłku, i wykrzykując przy tym: Fin-u-can, Fin-u-can,
straszny z ciebie pa-can! Dean wytrzymywał te męczarnie tak długo, jak mógł, aż któregoś dnia rozwalił
draniowi głowę bronią zrobioną ze skarpety i znalezionego na ulicy kawałka betonu. Następnego dnia
został wydalony z prestiżowej szkoły. Joseph Finucane Dean był dzieckiem uzdolnionym nie tylko
intelektualnie, ale i w zakresie sztuki ataku i obrony, co było cennym darem.
- W trakcie pierwszej rozmowy kwalifikacyjnej, panie Dean, nie podał pan swojego pełnego
nazwiska - wyjaśnił sierżant.
- Uch, Finucane; sir.
- Z „e" na końcu?
- Tak jest, sir - potwierdził Dean. - Na końcu - podkreślił, po czym poczuł się zawstydzony swoją
przesadną pedanterią.
Joe Dean siedział w biurze rekrutacyjnym Korpusu Marines Konfederacji w wyniku spontanicznej decyzji -
zawsze marzył o wstąpieniu do Armii, śladem nieżyjącego ojca, wielokrotnie odznaczanego weterana
Pierwszej Wojny Silvasiańskiej. Żył i oddychał armią i nie mógł się doczekać ukończenia szkoły, by
wreszcie się zaciągnąć.
Tego zimnego i wietrznego dnia, typowego dla ponurego i niegościnnego miasta nazywanego przez
swoich cynicznych mieszkańców Nowym Rochester, Joe Dean dla odmiany czuł się dobrze.
24
David Sherman i Dan Cragg
Przeszedł lekkim krokiem przez bramę budynku rządowego i wślizgnął się do jednego z boksów
zarezerwowanych dla biur rekrutacyjnych Armii. Komputerowy wyświetlacz natychmiast się aktywował,
prezentując twarz młodej kobiety w bladozielonym mundurze. Była tak ładna, że zaczął się zastanawiać,
czy to rzeczywista postać, czy też konstrukt wygenerowany w cyberprzestrzeni.
- Plutonowy Sewah Fernandez-Dukez z Sił Zbrojnych Konfederacji - oświadczył obraz na ekranie. -
Mogę prosić o podanie pełnego nazwiska? - Dean poczuł niemal rozczarowanie. Piękna kobieta z
uroczym głosem jakoś nie pasowała mu do idei tego, kim chciał się stać po wbiciu się w mundur.
- Uch, tak, proszę pani. Joseph F...
- Cholera, Bulldog, byłem tak głodny, że mógłbym zjeść północny koniec idącego na południe
kwangduka\ - zagrzmiał potężny głos na korytarzu. Joe Dean wystawił głowę z kabiny, a obraz
plutonowego Fernandez-Dukez natychmiast zniknął z ekranu. Obok przechodziło dwóch ludzi. Jeden był
niski i barczysty, drugi - ten, który właśnie mówił - musiał mieć przynajmniej metr dziewięćdziesiąt
wzrostu i ważyć sto dwadzieścia kilo. Obaj mieli na sobie doskonale uszyte mundury: krwistoczewone
bluzy o sterczących kołnierzykach i granatowe spodnie. Rękawy wyższego ozdabiały olbrzymie złote
szewrony z czubkami skierowanymi do góry i licznymi półłukami pod spodem, a było ich tyle, że już po
chwili Dean nie pamiętał dokładnej liczby. W górę rękawów ciągnęły się też skośne belki, dochodzące do
najniższego łuku szewronu. Wzdłuż zewnętrznego szwu spodni potężnego mężczyzny biegł
krwistoczerwony pasek, a na kołnierzu lśnił jakiś symbol z brązu -orzeł z rozpostartymi skrzydłami i
zwojem w dziobie, siedzący na planecie wśród gwiazd. W prawej ręce, tej bliższej Deana, mężczyzna
trzymał prosty czarny pręt długości jakichś dwudziestu pięciu centymetrów, zwieńczony takim samym
symbolem jak na kołnierzu. Drugi koniec pręta wciśnięty był pod pachę mężczyzny.
Drugi z Marines był niższy i przysadzisty, miał szerokie ramiona i potężne ręce, a krępy korpus osadzony
był na krótkich,
PIERWSI W BOJU
25
krzywych nogach. Szedł z głową wysuniętą przed siebie, machając przy tym energicznie dłońmi
zaciśniętymi w potężne pięści. Dean dostrzegł, że mówi kątem ust, a gdy się roześmiał, jego śmiech
brzmiał jak głośne szczeknięcia psa.
Mężczyźni szli w głąb korytarza, głośno śmiejąc się i rozmawiając, a towarzyszyło im dudniące echo
kroków na gładkiej posadzce. Zniknęli za drzwiami z napisem MARINES.
Joseph Dean powoli wstał i poszedł ich śladem. Później, gdy myślał o tej chwili, miał wrażenie, jakby z
jego oczu spadły łuski, a z głowy wypłynęło wszystko, czego kiedykolwiek dowiedział się o Armii,
wszystkie jego marzenia o wstąpieniu do niej. Szedł korytarzem niczym zahipnotyzowany, mijając rząd
kabin. Niektóre zajęte były przez młodych mężczyzn i kobiety, rozmawiających ze skomputeryzowanymi
postaciami przeprowadzającymi rekrutację. Nie zawracał sobie głowy zaglądaniem, do których służb
aspirują. Trzy kabiny na końcu opatrzone napisem Marines były puste. Joseph Finucane Dean wsunął się
cicho do pierwszej z nich.
\ \ H
- Musimy mieć te wszystkie szczegóły - stwierdził starszy sierżant Riley-Kwami, odchylając się na oparcie
krzesła. Był to większy z mężczyzn, których Dean zobaczył w korytarzu. Na jego szyi wisiał złoty medal na
ciemnoniebieskiej wstędze pełnej srebrnych diamentów, taki sam jak zdobyty przez ojca Deana... tylko że
na medalu Marinę była twarz kogoś podobnego do nordyckich bogów, a na medalu ojca - greckiej bogini.
Nie potrafił powstrzymać się od patrzenia na odznaczenie. Rekrutujący traktował Deana z pobłażaniem,
bo jego wyniki testu inteligencji były jednymi z lepszych, jakie widział od czasu podjęcia się swoich
obowiązków dwa lata temu.
Wstępna rozmowa rekrutacyjna odbywała się całkowicie automatycznie. Kabiny opracowywały pełny
profil fizyczny potencjalnego rekruta, sprawdzając przy tym za pomocą kontaktu z bazami danych
wszystkie aspekty życia kandydata. Jeszcze zanim Dean wyszedł z kabiny, Korpus Marines wiedział, że
został wyrzucony ze szkoły w wieku ośmiu lat i z jakiego powodu,
26
David Sherman i Dan Cragg
i znał stan aktywności enzymów w jego żołądku. W ciągu pięciu minut, gdy spokojnie odpowiadał na
niewinne pytania o życie osobiste, został uznany za wysoce odpowiedniego potencjalnego kandydata do
rekrutacji. Dokonano też pierwszego wpisu w historii jego służby.
- Elly, wyłącz się - polecił nagle Riley-Kwami. - Elly to imię, które nadaliśmy naszemu programowi
rekrutacyjnemu - wyjaśnił.
- Chcę go na chwilę wyłączyć, żebyśmy sobie mogli porozmawiać bez świadków. Włączę go z
powrotem, gdy wrócimy do oficjalnych spraw. Może i wie, jak przeliterować pańskie imię, panie Dean,
ale musi pan to potwierdzić, żeby nie było wątpliwości. Śmieszne rzeczy potrafią się człowiekowi
przytrafić, gdy za bardzo polega na tej super-duper technologii. Durna maszyna powinna była poprosić
pana o podanie pełnego drugiego imienia. -Potężny sierżant potrząsnął głową. - Trzeba będzie ściągnąć
technika, żeby to naprawił. Cholerna Armia i Flota mają forsę na obsługę tego złomu, ale nam trafia się
prawdziwe badziewie. Na ekranie w kabinie rekrutacyjnej miał pan mój obraz czy Bulldoga?
- zapytał nagłe.
- Barczystego mężczyzny z dwoma paskami nad gwiazdą sir.
- To starszy kapral Bildong, wśród przyjaciół z Korpusu z oczywistych powodów znany jako Bulldog.
- Rekrutujący kiwnął głową. - I, panie Dean, proszę nie mówić do mnie „sir" z dwóch powodów: po
pierwsze, nie jestem oficerem, ja tylko pracuję na życie. Przepraszam - dodał, widząc zdziwiony wyraz
twarzy Deana. - Stary dowcip Służby, Joseph. A po drugie, ponieważ jestem starszym sierżantem, tak
właśnie należy się do mnie zwracać: starszy sierżancie.
Joe Dean uśmiechnął się szeroko, czując się swobodnie i naturalnie w obecności Riley-Kwamiego. Chciał
być taki sam jak on.
- Finucane? - Riley-Kwami wrócił do tematu rozmowy. W Jo-sephie Deanie było coś takiego, co
sprawiało, że starszy mężczyzna miał ochotę rozsiąść się wygodnie i odprężyć, opowiadając kilka historii
wojennych. Wyczuwał, że przy tym kandydacie nie poszłoby to na marne. - To gaelickie imię, prawda? -
Ton sugerował,
PIERWSI W BOJU
27
że to wcale nie było pytanie. - Etnologia to takie moje małe hobby. W Korpusie człowiek może się
zainteresować takimi rzeczami, bo trafiamy w różne dziwne miejsca, gdzie takie informacje się przydają.
Miejsca, w które Armia nigdy nie trafia, jeśli nie toczy się jakaś poważna wojna. I zawsze zastanawiam się,
skąd pochodzą różni ludzie. Uczę się też różnych języków. Powinieneś usłyszeć, jak przeklinam w
Sino-Hindi. Nauczyłem się tego na Carheart, gdzie szkoliliśmy policję jakieś... uch, dwadzieścia lat temu.
Bull-dog był wtedy dowódcą mojej sekcji ogniowej. Wciąż jest dwupa-skowcem. - Riley-Kwami roześmiał
się krótko. - Ale świetny z niego Marinę. Carheart... - westchnął, sugerując, że służba obejmowała coś
więcej niż tylko szkolenie policji. - Mieliśmy tam piekielną turę. Jeśli się cholernie nie uważało, kwangduki
właziły i srały nam prosto do mesy. Ale dziewczyny... - Zawiesił głos. - Fi-nucane, tak? To imię ma piękne
brzmienie, panie Josephie Dean.
-To nazwisko panieńskie mojej matki, si... uch, starszy sierżancie.
- Uczysz się, chłopcze, uczysz się - stwierdził Riley-Kwami, grożąc mu palcem. Popatrzył na rude
włosy oraz piegi młodzieńca i uznał, że ma do czynienia z Irlandczykiem z krwi i kości. - Nie widujemy już
wielu czystej krwi Irlandczyków. W ogóle nie widujemy nikogo czystej krwi. Popatrz na mnie: większość
moich przodków wywodzi się z Afiyki Zachodniej, sprzed Drugiej Amerykańskiej Wojny Secesyjnej. Ale
niektórzy ze strony ojca pochodzą z Auld Sod w czasie zarazy ziemniaczanej. Stąd moje nazwisko:
Riley-Kwami. Twoi cholerni Irlandczycy przez ostatnie pięćset lat przeskakiwali wszelkie płoty! - Starszy
sierżant sztabowy Riley-Kwami ze śmiechem klepnął dłonią w blat biurka. - Dobra, Elly - zwrócił się do
komputera. - Z powrotem nagrywamy. -Potem zupełnie poważnie zapytał Deana:
- Panie Josephie Finucane Dean, czy wyraża pan z własnej woli zamiar zaciągnięcia się do Korpusu
Marines Konfederacji na okres nie krótszy niż osiem lat? I czy potwierdza pan również, że w przypadku
przyjęcia do Korpusu nie otrzyma pan żadnych gwarancji szkolenia, edukacji lub przydziału poza
Korpusem?
PIERWSI W BOJU
27
że to wcale nie było pytanie. - Etnologia to takie moje małe hobby. W Korpusie człowiek może się
zainteresować takimi rzeczami, bo trafiamy w różne dziwne miejsca, gdzie takie informacje się przydają.
Miejsca, w które Armia nigdy nie trafia, jeśli nie toczy się jakaś poważna wojna. I zawsze zastanawiam się,
skąd pochodzą różni ludzie. Uczę się też różnych języków. Powinieneś usłyszeć, jak przeklinam w
Sino-Hindi. Nauczyłem się tego na Carheart, gdzie szkoliliśmy policję jakieś... uch, dwadzieścia lat temu.
Bull-dog był wtedy dowódcą mojej sekcji ogniowej. Wciąż jest dwupa-skowcem. - Riley-Kwami roześmiał
się krótko. - Ale świetny z niego Marinę. Carheart... - westchnął, sugerując, że służba obejmowała coś
więcej niż tylko szkolenie policji. - Mieliśmy tam piekielną turę. Jeśli się cholernie nie uważało, kwangduki
właziły i srały nam prosto do mesy. Ale dziewczyny... - Zawiesił głos. - Fi-nucane, tak? To imię ma piękne
brzmienie, panie Josephie Dean.
-To nazwisko panieńskie mojej matki, si... uch, starszy sierżancie.
- Uczysz się, chłopcze, uczysz się - stwierdził Riley-Kwami, grożąc mu palcem. Popatrzył na rude
włosy oraz piegi młodzieńca i uznał, że ma do czynienia z Irlandczykiem z krwi i kości. - Nie widujemy już
wielu czystej krwi Irlandczyków. W ogóle nie widujemy nikogo czystej krwi. Popatrz na mnie: większość
moich przodków wywodzi się z Afiyki Zachodniej, sprzed Drugiej Amerykańskiej Wojny Secesyjnej. Ale
niektórzy ze strony ojca pochodzą z Auld Sod w czasie zarazy ziemniaczanej. Stąd moje nazwisko:
Riley-Kwami. Twoi cholerni Irlandczycy przez ostatnie pięćset lat przeskakiwali wszelkie płoty! - Starszy
sierżant sztabowy Riley-Kwami ze śmiechem klepnął dłonią w blat biurka. - Dobra, Elly - zwrócił się do
komputera. - Z powrotem nagrywamy. — Potem zupełnie poważnie zapytał Deana:
- Panie Josephie Finucane Dean, czy wyraża pan z własnej woli zamiar zaciągnięcia się do Korpusu
Marines Konfederacji na okres nie krótszy niż osiem lat? I czy potwierdza pan również, że w przypadku
przyjęcia do Korpusu nie otrzyma pan żadnych gwarancji szkolenia, edukacji lub przydziału poza
Korpusem?
28
David Sherman i Dan Cragg
- Tak, potwierdzam.
- W takim razie, panie Dean, proszę zgłosić się tu jutro o ósmej rano w celu formalnego
zaciągnięcia się i zaprzysiężenia. Proszę zabrać ze sobą jedynie przybory do higieny osobistej mieszczące
się w małej torbie. Proszę się ubrać stosownie do pogody, ale tylko w te ubrania, których nie chce pan
zachować. Proszę nawet nie zabierać pieniędzy, zrozumiano? Podpisze pan dokumenty, po czym zostanie
pan formalnie zaprzysiężony w Korpusie przez dowódcę. Następnie zostanie pan przetransportowany
bezpośrednio stąd do portu wylotowego. Następnym przystankiem będzie obóz szkoleniowy. Czy to dla
pana zrozumiałe, panie Dean? Pełna odprawa zostanie przeprowadzona jutro przed wylotem. Proszę
powiedzieć rodzinie, że do południa przekażemy im informację, jak będą mogli się z panem kontaktować.
Panie Dean, opuści pan tę planetę na bardzo długo. Szkolenie będzie bardzo ciężkie i długie,
najprawdopodobniej też zostanie pan przydzielony do służby w najmniej przyjemnych zakątkach
kosmosu. Całkiem możliwe, że pan tam zginie. Czy wciąż zamierza pan zgłosić się tutaj o wyznaczonej
porze?
- Tak jest, starszy sierżancie.
- Elly, zrób sobie przerwę. - Starszy sierżant Riley-Kwami wyciągnął potężną dłoń do Deana. Joe
Dean wstał i mocno ją uścisnął. - Podjął pan właściwą decyzję, panie Dean. - Riley-Kwami uśmiechnął się.
- To cholernie twarde życie, ale pokocha je pan, panie Dean, pokocha! - I znowu uśmiechnął się szeroko.
W głębi błyszczących oczu plutonowego Dean dostrzegł coś niezwykłego, dzikiego ducha dawno
poległych szczepowych wojowników lub Gaelów, i ten widok wzburzył jego krew i jednocześnie go
przestraszył. A potem zrozumiał: właśnie to coś sprawiało, że człowiek zdobywał ciemnoniebieską wstęgę
ze srebrnymi diamentami.
\ \ \
Po powrocie do pracy Joe Dean poinformował pana Buczkowskiego, swojego brygadzistę, że odchodzi.
„Butch" Buczkowski był potężnym mężczyzną zahartowanym przez prawie siedemdziesiąt lat pracy na
świeżym powietrzu na jeziorze. W wieku osiemdziesięciu dwóch lat wciąż brakowało mu dziesięciu lat do
PIERWSI W BOJU
29
obowiązkowej emerytury. Zanim się odezwał, przesunął niedopałek cygara z jednego kącika ust w drugi.
- Co ty mi tu, u diabła, mówisz, Joe? - Buczkowski zmrużył oczy, przyglądając się młodzieńcowi.
Cygaro znów zmieniło miejsce pobytu.
- Poszedłem do budynku rządowego i zaciągnąłem się do Marines, Butch.
Butch wyciągnął niedopałek cygara z ust i splunął na ziemię kawałkami liści, po czym wsadził niedopałek z
powrotem.
- Joe - odezwał się spokojnie - masz pojęcie, w co, u diabła, się wpakowałeś?
- Mam jakieś pojęcie - odpowiedział niemal buntowniczo Joe.
- Do diaska, wcale nie! - eksplodował Butch. - Joe, byłeś kiedyś na statku międzygwiezdnym,
zwłaszcza na cholernym transportowcu? Będziesz tam zamknięty przez trzydzieści dni, zanim dotrzesz do
planety szkoleniowej, jak ją tam teraz nazywają Za moich czasów mówili na nią Arsenault, po gościu,
który pierwszy się tam osiedlił, ale my, rekruci, nazywaliśmy ją Wychodek, bo w to właśnie Konfederacja
ją zamieniła, kupując ją sto lat temu od potomków Arsenaulta i tworząc tam planetarne centrum
szkolenia. Tak. Ci Arsenaultczycy byli całkiem bystrzy, oddając Konfederacji te wszystkie bezwartościowe
ziemie. Tak. Byłem tam podczas Pierwszej Wojny Silvasiańskiej, tej, w której twój staruszek dostał swój
medal.
Butch zamilkł na chwilę, przyglądając się Deanowi.
- Kiedy wylatujesz?
- Jutro rano.
- Jezu. - Butch westchnął. - Dałbym ci trochę pieniędzy, ale wiem, że i tak nie miałbyś gdzie ich
wydać do czasu pierwszej przepustki, a tego nie doświadczysz pewnie przynajmniej przez rok. Szlag,
może nawet nie dadzą ci żadnego żołdu do czasu zakończenia unitarki.
Butch wyjął spomiędzy warg przeżuty kawałek cygara i palcem wydłubał z ust resztki oderwanego liścia.
Wytarł dłoń w kombinezon.
30
David Sherman i Dan Cragg
- Byłem w wojsku, Joe, i nasza jednostka znajdowała się w umiarkowanym rejonie planety.
Ośrodek Marines był w tropikach. Szkoliliśmy się tam przez dwa miesiące i wierz mi, Joe, że nigdy w życiu
nie cieszyłem się na widok śniegu tak, jak po tym szkoleniu. Durni Marines przechodzili większość
szkolenia w strefie tropikalnej, poza obowiązkowym miesiącem na jednym z pozbawionych powietrza
księżyców Wychodka - nazywaliśmy go Bobek - gdzie uczyliśmy się życia w stanie prawie nieważkości i
tym podobnych bzdetów. - Butch z powrotem wsadził cygaro w kącik ust.
- Hej! - wykrzyknął nagle. - Czemu Marines? Myślałem, że chcesz się zgłosić do armii?
Dean wzruszył ramionami, czując, że się czerwieni.
- Nie wiem, Butch, po prostu zmieniłem zdanie. - Nie chciał wyjaśniać, co się stało. Nie wiedział
nawet, czy by potrafił.
Butch zastanawiał się przez chwilę. Dean pracował dla niego od pięciu lat, przez całe studia. Chłopak
zgłosiłby się do wojska znacznie wcześniej, ale matka nie chciała podpisać papierów na zwolnienie go ze
studiów.
- No cóż, Joe, będzie z ciebie dobry Marinę! - Butch wyciągnął rękę. Przypomniał sobie, jak kiedyś
pijany majtek na wodolocie do Kanady groził, że wyrzuci pasażerów za burtę. Kiedy zaczął dźwigać
jednego z nich do góry, Dean, który miał wtedy zaledwie szesnaście lat, podszedł i znokautował faceta
jednym ciosem. -Cholera, młody, będzie mi cię brakowało! Będzie z ciebie naprawdę świetny Marinę.
Powodzenia! - Uścisnęli sobie dłonie.
Po raz pierwszy od chwili podjęcia decyzji o zaciągnięciu się Joe Dean poczuł ukłucie smutku. Nigdy nie
myślał, że będzie mu szkoda opuszczać Nowy Rochester, ponure miasto na brzegu jeziora Ontario, mniej
więcej trzydzieści kilometrów na zachód od miejsca, w którym znajdowało się Rochester w stanie Nowy
Jork przed Drugą Amerykańską Wojną Secesyjną. Stare miasto zostało całkowicie zniszczone podczas
wojny, a następnie odbudowane nieco dalej na zachód jakieś osiemdziesiąt lat później. Poza tym lubił
„Butcha" Buczkowskiego, twardego i ostrego, ale uczciwego i dobrego człowieka. Jeszcze trudniejsze było
pożegnanie z matką choć od lat
wiedziała, że ta chwila nadejdzie, i przygotowała się na nią. Jednak on nie był przygotowany, i gdy
następnego ranka wychodził ze skromnego kompleksu, w którym mieszkali, miał tak ściśnięte gardło, że z
trudem oddychał. Matka odmówiła pójścia z nim, bo wiedziała, że będzie potrzebował długiego marszu,
by dojść do siebie po pożegnaniu. Przytuliła go długo, mocno i wreszcie w ciszy. Dotarł niemal do
budynku rządowego w centrum miastą zanim łzy w jego oczach wyschły na tyle, by widział wyraźnie.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Rekruci! - ryknął starszy kapral Bulldog Bildong. - Spocznij!
Szczupły oficer, który właśnie przyjął przysięgę poborowego od
stojących przed nim pięćdziesięciu pięciu mężczyzn, obejrzał ich, zanim znów się odezwał. Oficer -
według Deana kapitan - wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat. Miał na sobie krwistoczerwoną bluzę z
epoletami i wysokim kołnierzem ozdobionym znaczkiem z orłem oraz spodnie w kolorze złota. Na
przedramionach munduru znajdowały się insygnia oficerskie - po jednym złotym kręgu. Kapitan
powiedział im, że nazywa się Samson Malimaliumu. Zaczął teraz przemawiać szybkim, urywanym głosem.
- O godzinie dziesiątej wyjedziecie stąd do portu kosmicznego Nowy Rochester. Tam zostaniecie
wsadzeni na pokład promu, który zawiezie was na statek kosmiczny OMFK Szeregowy Thomas Purdom,
stacjonujący na orbicie parkingowej trzysta kilometrów nad powierzchnią Ziemi, celem przelotu na
planetę szkoleniową Arsenault. Znajduje się ona prawie dwieście lat świetlnych od Ziemi. Podróż, która
będzie się odbywać głównie w nadprzestrzeni, potrwa około trzydziestu ziemskich dni. Załoga Purdoma
liczy tysiąc osób. Będziecie podróżować wraz z około trzema tysiącami innych rekrutów, w większości z
Armii i Floty, wszyscy z Ziemi. Pozostali rekruci zostaną rozlokowani w ośrodkach w innych częściach
planety. Gdy na pokładzie znajdą się wszyscy rekruci Marines, po drodze na Arsenault zostaniecie
podzieleni na kompanie szkoleniowe. Będziecie w tych kompaniach uczyć się aż do zakończenia unitarki...
jeśli przeżyjecie tak długo. Arsenault to twardy świat, a instruktorzy musztry są jeszcze twardsi. Po
zakończeniu szkolenia unitarnego zostaniecie przydzieleni do Floty. Inne kompanie szkoleniowe
tworzone są na innych planetach, na których prowadzimy rekrutację, i przybędą na Arsenault na różnych
PIERWSI W BOJU
33
etapach waszego cyklu szkolenia, ale nie będziecie mieli z nimi zbyt wiele kontaktów, podobnie jak z
jakimikolwiek Marines poza waszymi instruktorami, aż do czasu ukończenia szkolenia unitarnego. W
czasach pokoju Ziemia wysyła rekrutów co sześć miesięcy. Wasze szkolenie rozpocznie się w chwili
wejścia na pokład Purdoma. Na pokładzie zostaną wam wydane wszelkie niezbędne przybory i odzież. Do
chwili dotarcia do bazy szkoleniowej na Ar-senault zostaniecie zaznajomieni z organizacją, historią i
tradycjami Korpusu Marines, strukturą stopni Korpusu, systemem sądowości wojskowej Konfederacji
oraz podstawowymi informacjami dotyczącymi Marines, włącznie z zasadami zachowania, instrukcjami
uzbrojenia, musztrą, sposobem noszenia munduru, podstawowymi formacjami drużyn oraz obowiązkami
żołnierza piechoty. Nauczycie się podstaw rozkładania i składania broni. Są jakieś pytania? Nie? Starszy
kapralu!
Starszy kapral Bildong stanął na baczność przed kapitanem.
- Sir! - ryknął.
- Przekazuję wam dowodzenie, starszy kapralu.
- Tak jest, sir. - Bildong odwrócił się do rekrutów. - Pododdział baa-CZNOŚĆ! - Za jego plecami
kapitan Malimaliumu wy-maszerował z sali.
Na rozkaz Bildonga rekruci ze zdumiewającym brakiem powodzenia próbowali przyjąć jakąś pozycję,
która choć trochę przypominałaby pozycję na baczność.
Kapral przewrócił oczami i prychnął.
-No dobra, kochani, przynajmniej macie pracę na najbliższe osiem lat! - Kilku rekrutów roześmiało się
głośno, ale Bildong uciszył ich groźnym spojrzeniem. - Dobra, spocznij - polecił z rezygnacją. - Nauczycie
się wszystkich wojskowych komend, gdy już traficie na pokład Purdoma. Na razie macie tu żetony na
posiłek. Na parterze tego budynku jest kawiarnia. Idźcie tam, zjedzcie śniadanie i czekajcie na dalsze
polecenia - a to oznacza, że nie wolno wam w żadnym wypadku opuszczać kawiarni. W ten sposób macie
godzinę na poznanie się bliżej. Zabierzcie ze sobą wasze rzeczy, staniemy broń i sprzęt? - zapytał ktoś.
:
34
David Sherman i Dan Cragg
Bildong szybko go zlokalizował i obdarzył ciężkim spojrzeniem.
- Chcesz walczyć? - warknął, po czym kontynuował spokojnym, ale stanowczym głosem. - Nie
martw się, będziesz miał okazję. Będziesz miał ich więcej, niż ktokolwiek mógłby chcieć. - Podszedł do
rekruta, niskiego, chudego i niezwykle ciemnego mężczyzny. -I gwarantuję ci - mówił dalej, wpatrując się
w jego oczy z odległości paru centymetrów - że gdy pierwszy raz weźmiesz udział w walce, zaczniesz ze
wszystkich sił żałować, że kiedykolwiek usłyszałeś
0 Korpusie Marines Konfederacji. Gdy Marines walczą ludzie giną.
1 czasem tymi ludźmi są Marines. Jeśli pójdziesz walczyć z nastawieniem, jakie wydajesz się mieć w
tej chwili, prawdopodobnie zginiesz w pierwszej strzelaninie. - Odsunął się od rekruta i obrócił głowę,
obrzucając spojrzeniem pozostałych. - Ktoś tutaj uważa się za twardziela? Myślicie, że umiecie walczyć?
To, co znacie, to gry i zabawy. A tutaj nie ma zabawy, ludzie. Tu chodzi o życie i śmierć.
Wśród rekrutów przez dłuższą chwilę panowała ciężka cisza, a spojrzenie pięćdziesięciu pięciu par
młodych oczu utkwione było w kapralu. Wszystkich przebiegł dreszcz. Ci młodzi ludzie zaciągnęli się do
Korpusu ze zwykłych powodów, dla których młodzi ludzie wstępowali do wojska przynajmniej od czasu
Imperium Rzymskiego: żeby się sprawdzić, uciec z domu, podróżować, zaznać egzotycznych rozrywek -
zarówno pod względem geograficznym, jak i obyczajowym. Teraz zaczęli sobie niejasno uświadamiać, że
Korpus Piechoty Morskiej Konfederacji może mieć własne, poważne plany, nie mające nic wspólnego z
podróżami i zabawą a zwłaszcza zabawą.
- Jeszcze ktoś ma jakieś durne pytanie? - zapytał Bildong, gdy przeciągająca się cisza stała się
nieprzyjemna.
- Uch, kapralu, kiedy odbędzie się odprawa, o której wspomniał wczoraj sierżant Riley-Kwami? -
zapytał niewinnie Joe Dean.
- Sierżant Riley-Kwami? Nie znam żadnego sierżanta Rileya-Kwami. - Potem na twarzy Bildonga
odmalował się wyraz zaskoczenia, jakby z wolna coś kojarzył. - A może masz na myśli - powiedział powoli
- starszego sierżanta Rileya-Kwami?
PIERWSI W BOJU
35
- Uch, tak, aye aye - wydusił z siebie Dean, nie wiedząc, czym zawinił.
Bildong otrząsnął się, potem odwrócił wzrok i machnął na niego ręką
- Pal sześć to „aye aye", później nauczysz się, jak właściwie go używać. - Znów popatrzył na Deana.
- Chodziło ci o starszego sierżanta Rileya-Kwami?
Nie ufając swojemu głosowi, Dean tylko kiwnął głową.
- Sierżant ma dwa paski więcej niż ja - wyjaśnił Bildong z przesadną cierpliwością. - Starszy sierżant
ma ich znacznie więcej. Nie jesteśmy Armią... i dla nas to ważna różnica. - Urwał, żeby sprawdzić, czy jego
słowa dotarły, po czym kontynuował. - No tak, zdaje się, że zadałeś głupie pytanie? - Czekał, a gdy Dean
się nie odezwał, polecił: - Powtórz pytanie.
- Uch, co z pełną odprawą o której mówił starszy sierżant Ri-ley-Kwami? Powiedział, że odbędzie
się, zanim wejdziemy na pokład statku.
Bildong przez chwilę przyglądał mu się ze zdumieniem.
- Słodki Jezu Mohamecie, jesteś jakimś klownem, czy co? -Potem potrząsnął głową'- Rekrucie,
właśnie usłyszałeś całą „odprawę", jaka cię czeka przed wejściem na pokład transportowca. Tam będą cię
„odprawiać", aż zacznie ci się wylewać uszami. A teraz idźcie na dół zjeść trochę papki. Możecie zacząć
się przyzwyczajać do jedzenia Korpusu. Zejdźcie pierwszą drabiną - dla was to pewnie klatka schodowa -
na lewo od wyjścia z tej sali. Po jedzeniu zostańcie w kawiarni. Później przyjdzie tam podoficer, aby
odeskortować was do portu.
\ \ \
Kawiarnia faktycznie serwowała coś przypominającego „papkę". Pięćdziesięciu pięciu rekrutów
tłoczących się w sali spowodowało, że w ciągu paru sekund zrobiło się tu zbyt ciasno i głośno. Na
szczęście Dean był jednym z pierwszych rekrutów w kolejce, więc udało mu się znaleźć pusty stolik w
rogu sali. Spróbował glu-towatej masy, będącej rzekomo płatkami na ciepło, i zdumiał się, co obecnie
ludzie potrafią zrobić z plastikiem.
36
David Sherman i Dan Cragg
- Mogę się przysiąść? - zapytał ktoś. To był szczupły czarny chłopak, którego interesowała sprawa
broni i sprzętu. - Jestem Frederick Douglass McNeal. Ale wszyscy mówią mi Fred.
- Joe Dean - odpowiedział i potrząsnął wyciągniętą ręką McNeala. Zwrócił uwagę na jego ciemną
skórę. Podobnie jak on sam, wydawał się nie na miejscu w tej sali pełnej wszelkich odcieni brązu.
Przypomniał sobie, jak oficer przeprowadzający pobór powiedział: „ W ogóle nie widujemy już nikogo
czystej krwi". Tak więc było coś, co ich łączyło: jego prawie czysto irlandzkie pochodzenie i prawie czysto
afrykański rodowód McNeala.
- Zdaje się, że obaj znaleźliśmy się u starszego kaprala Bildon-ga na liście rekrutów zadających
durne pytania, co? - zapytał McNeal. Zanim Dean zdążył odpowiedzieć, dorzucił: - Popatrz tam! - Dean
zerknął we wskazanym kierunku, ale nie zobaczył niczego, oprócz innych rekrutów. - Patrz, patrz. -
McNeal wskazał widelcem. - Ta dziewczyna. - Chodziło mu o jedną z dziewczyn obsługujących w kawiarni.
Dean nie zwrócił dotąd uwagi na personel. Dziewczyna wydała mu się całkiem zwyczajna.
- Co z nią?
McNeal nachylił się bliżej i wyszeptał:
- Ryćka się?
- Hm? Że co?
- No wiesz. - McNeal wygiął ramiona i wykonał gest dłońmi. Widząc, że Dean wciąż nie łapie,
uderzył lekko pięścią w otwartą dłoń.
Sherman David, Cragg Dan Pierwsi w boju Przełożył: Marek Pawelec Tytuł oryginału: „First to Fight" PROLOG - Wz. Jeden? - zapytał gunny Charlie Bass. Posłał technikowi Terminal Dynamics ciężkie spojrzenie. - Jest pan pewien, że zdołamy złapać naszych bandytów, używając Wz. Jeden? - Machnął ręką w stronę leżącego na stole czarnego pudełka. - Wz. Jeden, jak pan to nazywa, sierżancie, to Uniwersalny Po-zycjonator Odbiorczo-Nadawczy Wzór Jeden - odpowiedział protekcjonalnym tonem Daryl George. Bass nie miał wątpliwości, że reprezentant firmy opisywał działanie swojej zabawki zebranym wokół stołu podoficerom tylko dlatego, że uważał ich za zbyt ograniczonych, by mogli cokolwiek zrozumieć bez jego wyjaśnień. - Gdzie przeprowadzono testy polowe? - zapytał gunny Bass. Sierżant major Tanglefoot posłał mu groźne spojrzenie. - Cieszę się, że pan o to spytał - odpowiedział George w stronę zebranych sierżantów 31 OPUF. Wygładził swój cieniutki wąsik grubym palcem. - Macie panowie prawo wiedzieć wszystko co konieczne na temat testowania sprzętu, od którego może zależeć życie wasze i waszych ludzi. Testy końcowe UPON - przelitero-wał z namaszczeniem - przeprowadzono na Aberdeen. Na wszystkich etapach testów zebrał najwyższe oceny. - George uśmiechnął się szeroko, jakby oznajmił właśnie, że wygrał na loterii. - Aberdeen... czyli poligon. Innymi słowy, mówi nam pan, że Wz. Jeden nie brał jeszcze udziału w akcji. - Bass starannie unikał spoglądania na sierżanta majora. - Jak już mówiłem, sierżancie - George wyprostował się na całą długość swojego puszystego ciała i agresywnie wysunął szczękę w stronę pytającego - wszystkie etapy testów zaliczył z najwyższymi ocenami. Bass zacisnął szczęki z powodu nieustannego nazywania go „sierżantem", jakby był jakimś cholernym
podoficerem Armii. Nie był w Armii, był Gunnym Korpusu Marines Konfederacji. 6 David Sherman i Dan Cragg - Są jeszcze jakieś pytania? - wtrącił się sierżant major Tangle-foot. I znów odezwał się Bass. - Sierżancie majorze, wie pan równie dobrze jak ja i każdy podoficer w tym pokoju, że istnieje olbrzymia różnica między kontrolowanymi testami a testami w warunkach bojowych. Bierzemy udział w operacji bojowej. Nie ma tu miejsca na testowanie niesprawdzonego sprzętu. - Wszystko, co mamy w Korpusie, musiało kiedyś zostać po raz pierwszy przetestowane w warunkach bojowych - odpowiedział Tanglefoot. W jego głosie było słychać, że zaczyna mieć tego dość. - To pierwszy raz dla UPON. Bass skrzywił się. - Tak jest, sierżancie majorze. - Przełknął, zdając sobie sprawę, że spór z Tanglefootem to stąpanie po bardzo cienkim lodzie. - Po prostu myślę, że nie powinniśmy używać Wz. Jeden bez zabierania ze sobą nadajników radiowych i lokalizatorów, o których wiemy, że działają. Na wypadek, gdyby to nawaliło. Tanglefoot odpowiedział mu tonem nie znoszącym dalszego sprzeciwu. - Dowództwo poleciło oddać wszystkie nadajniki plutonów i kompanii, lokalizatory geopozycyjne i komputery naprowadzające. Każda kompania i pluton otrzymają zamiast nich UPONy. To jedno urządzenie zamiast trzech. Zbrojmistrze, oddacie stary sprzęt i osobiście wydacie nowy. Sierżanci kompanii dopilnują wykonania rozkazu. To wszystko. Wykonać. Dwudziestu starszych podoficerów jednostek operacyjnych 31. Oddziału Pierwszego Uderzenia Floty podniosło się z miejsc i zaczęło opuszczać pomieszczenie. Charlie Bass wiedział, kiedy odpuścić. To była właśnie jedna z takich sytuacji. Niestety Daryl George nie wiedział, kiedy przestać. - Nie martwcie się, sierżancie - odezwał się do Bassa - Osobiście gwarantuję, że UPON Wzór Jeden spełni wszystkie wymagania. PIERWSI W BOJU 7 Bass odwrócił się i posłał George'owi płomienne spojrzenie. - A ja osobiście gwarantuję, że jeśli stracimy choć jednego człowieka z powodu jakiejś wady tego czegoś, pan osobiście za to zapłaci.
- Bass, dość! - warknął sierżant major Tanglefoot. - Dajcie spokój tym bzdurom, Gunny. - Tak jest, sierżancie majorze. Przepraszam, sir. - Posłał Geor-ge'owi spojrzenie, z którego jasno wynikało, że bynajmniej nie żałuje. Potem wyszedł z pomieszczenia za sierżantem szefem swojej kompanii. - Uważaj, Bass - szepnął sierżant szef. \ \ \ „Bandyci" ścigani przez Marines na Fiesta de Santiago wydawali się znikać w górach z jeszcze większą łatwością niż wśród mieszkańców nizinnych miast. Do popołudnia trzeciego dnia po tym, jak Marines wysiedli ze swoich Smoków, by ruszyć przez teren zbyt nierówny dla szturmowych poduszkowców, poza okazjonalnymi śladami stóp wciąż nie widzieli swojej zwierzyny. - Gdzie jesteśmy według Wz. Jeden? - zapytał Bass starszego szeregowego LeFarge'a, ich łącznościowca, gdy jednostka Brawo zatrzymała się, by zaplanować następny krok. - Moja pozycja - odezwał się LeFarge do czarnego pudełka. UPON był długi na trzydzieści centymetrów, szeroki na dwadzieścia i gruby na pięć. Jedna z powierzchni rozjarzyła się, prezentując ekran, który zamigał po poleceniu LeFarge'a, po czym wyświetlił zestaw współrzędnych i schematyczną mapę z zaznaczoną pozycją. - Jakieś wieści od Starego? - zapytał Bass, wykreślając współrzędne z UPON na papierowej mapie. W połowie drugiego dnia marszu dowódca kompanii podzielił jednostkę na dwie grupy. Wraz z sierżantem szefem wziął dwa plutony oraz pół plutonu wsparcia i oddalił się jednym ze szlaków, podczas gdy jego zastępca i Bass ruszyli drugim szlakiem z pozostałym plutonem i drugą połową plutonu wsparcia. Teraz utracili łączność. 8 David Sherman i Dan Cragg - Nic od 0830 - odpowiedział LeFarge. Rozejrzał się po otaczających ich upstrzonych głazami i zalesionych zboczach, po czym niedbałym gestem starł z czoła strużkę potu. Było prawie czterdzieści stopni w cieniu. - To pewnie góry blokują transmisje. Bass potrząsnął głową. Znajdowali się w paskudnym miejscu. Teren świetnie nadawał się na pułapkę. - To rzekomo ma być łączność z satelitami sznura pereł, nie w zasięgu wzroku. W górze zawsze jest jakiś satelita. - Użył kompasu do wyznaczenia azymutu względem trzech charakterystycznych punktów orientacyjnych wokół wąskiego wąwozu o stromych ścianach, w którym się znajdowali, po czym zaznaczył wyliczoną przez siebie pozycję na kartce i spisał współrzędne. Staromodna nawigacja lądowa na bazie kompasu i mapy wciąż się sprawdzała. - Pogadaj z łącznościowcem trzeciego plutonu i dowiedz się, czy dostał takie same odczyty jak ty.
LeFarge zaczął mamrotać do mikrofonu swojego hełmu, porozumiewając się z łącznościowcem trzeciego plutonu, który znajdował się sto metrów za nimi. Bass wstał, żeby pokazać dowódcy grupy Brawo swoje wyliczenia na podstawie kompasu oraz współrzędne podane przez UPON. Według urządzenia znajdowali się w dolinie sąsiadującej z tą, którą Bass określił na podstawie obliczeń. - Jak bardzo jesteś tego pewien? - zapytał porucznik Procescu. Bass wskazał punkty orientacyjne, których użył do wyznaczenia położenia. Dolina, w której mieli się znajdować według UPON, nie miała podobnego ukształtowania terenu. - Gunny - odezwał się LeFarge - trzeci pluton dostał prawie takie samo położenie jak ja. - Zdołamy wrócić do domu? - zapytał Procescu. Bass kiwnął głową. - Używając kompasu i mapy, jeśli nic innego nie zadziała. - Gdzie powinniśmy być? - Ścigać Pancho - odpowiedział Bass, wzruszając ramionami. Może któryś z bandytów ściganych przez Marines miał na imię PIERWSI W BOJU 9 Pancho, a może nie. Nie miało to znaczenia. Za każdym razem, gdy Marines ruszali przeciwko partyzantom, określanym jako bandyci, nadawali im imię „Pancho". - W takim razie jeśli nie ma problemu z odnalezieniem drogi do domu - oświadczył Procescu - to gońmy Pancho. - Zwrócił się do LeFarge'a. - A ty próbuj wywołać Starego. - Jeśli będziemy potrzebowali wsparcia powietrznego, a eskadra lotnicza spróbuje nas namierzyć na podstawie współrzędnych podanych przez Wz. Jeden, to możemy równie dobrze ich nie wzywać - mruknął Bass, zakładając plecak i sprawdzając broń. - Zbierać się! - zawołał do drużyny poprzedzającej grupę dowodzenia Bravo i podniósł prawą rękę, pozwalając opaść rękawowi kameleona, po czym zasygnalizował „wstawać i ruszać". Odpoczywający, prawie niewidoczni Marines drużyny na szpicy wstali i ruszyli w górę wąskim dnem parowu. Na chwilę zamigotali, gdy ich kameleony zaczęły dostosowywać się do otoczenia. Wędrujących ludzi można było dość łatwo wypatrzyć - ich kameleonowe stroje nigdy bowiem do końca nie dopasowywały się do otoczenia, a jedynie zmieniały kolory, by upodobnić się do otaczających ich skał i ziemi. Za to ukryci w
cieniu na zboczach skrzydłowi byli praktycznie niewidzialni, chyba że obserwator wypatrzyłby ich odsłonięte twarze, dłonie czy szyje w niedopiętych bluzach. - Ścigamy około dwudziestu Pancho - rzucił Procescu do Bas-sa - a jest nas czterdziestu sześciu. Kiedy ich złapiemy, nie będziemy potrzebowali wsparcia powietrznego. \ \ \ Kwadrans po tym, jak Bass dokonał kontroli położenia, wzmocniony pluton grupy Brawo dotarł do miejsca, gdzie niedawny wstrząs zrzucił na dno doliny wiele potężnych głazów i wywrócił większość drzew rosnących na stromych zboczach. Ptaki sprowadzone z Ziemi oraz miejscowe ćwierkały i śpiewały, polując na owady brzęczące w sennym powietrzu. Nagie zbocza wydawały się puste i można było odnieść wrażenie, że aż do osiągnięcia kolejnego zalesionego obszaru, odległego o pół kilometra, jedyny problem Marines to groźba skręcenia nogi na nierównym podłożu. 10 David Sherman i Dan Cragg Drużyna na szpicy i drużyna wsparcia przechodziły właśnie przez otwarty teren, a grupa dowodzenia Brawo znalazła się na jego skraju, gdy rozległ się krzyk zwiadowcy osłaniającego oddział z lewej. - Pancho! - Krzyk został zagłuszony ozonowym trzaskiem jego broni, która częściowo odparowała odsłonięty but bandyty. Dwóch Marines na lewym zboczu natychmiast otwarło ogień, a trzask ich broni, jeszcze głośniejszy huk pękającej od trafienia skały i skwierczenie odparowywanego ciała niemal stłumiły wrzask bandytów zranionych stopionymi odpryskami kamieni. - Kryć się! - ryknął Bass, rzucając się za pobliski głaz. Z całego stoku doliny rozległy się rozproszone trzaski broni przeciwników. Marines na dnie niecki próbowali odpowiedzieć ogniem zza osłon, podczas gdy drużyna wsparcia rozstawiała swoją broń, ale tarcze siłowe chroniące ich przed bronią energetyczną bandytów w żaden sposób nie osłaniały przed stopionymi odpryskami skał rzucanymi w powietrze przez trafiające w nie kule plazmy. Marines złapani w strefę ostrzału mogli tylko kulić się za głazami, kryjąc się przed trzeszczącymi pociskami i tryskającą magmą. Procescu szybko ocenił sytuację i spokojnie wydał rozkazy przez komunikator. - Trójka, bierz resztę drugiej drużyny i działko na to zbocze, pomożesz flance. Swojego sierżanta i dwie drużyny wsparcia wyślij do zwiadowców ze skrzydła na drugim zboczu, niech ich przycisną ogniem. Reszta drużyny wsparcia i jej dowódca do mnie. Bass przestawił przełącznik pozwalający mu słuchać wszystkiego, co działo się w sieci łączności do poziomu dowódcy sekcji ogniowej. Usłyszał, jak dowódca trzeciego plutonu wydaje rozkazy, a sierżant zbiera resztę drużyny wsparcia, dowódcę drużyny, dowódcę drużyny wsparcia oraz dowódców sekcji ogniowych, poganiając ich. Dowódcy sekcji ogniowej i wsparcia, przygwożdżeni na otwartym terenie, zgłosili, że nie mają żadnych ofiar.
Bass włączył następnie gogle podczerwieni, żeby przeskanować zbocze, z którego strzelano. Widząc zaledwie parę tuzinów śladów cieplnych wielkości człowieka, zadał sobie pytanie, co się tu dzieje. PIERWSI W BOJU Bandytów musiało być więcej. Nie zastawiliby pułapki, gdyby nie mieli przewagi liczebnej nad Marines. Nagle strzały z lewego zbocza przybrały na sile, gdy porucznik Kruzhilov wraz z posiłkami dotarli na flankę i wzmocnili trzech Marines strzelających stamtąd do bandytów. Bass słyszał przez sieć dowodzenia, jak dowódca plutonu spokojnie wydaje rozkazy koordynujące ogień tych dziesięciu Marines. W ciągu paru sekund chaotyczne strzały do losowych celów zastąpiły skoordynowane strumienie plazmy, topiące szeroką połać zbocza w odległości dwudziestu metrów od ich pozycji. Trzecia sekcja wsparcia dotarła do Procescu i dowódca grupy Brawo przyłączył się do postępującej burzy ognia. Czterdzieści metrów przed szeregiem Marines, na flance, poderwał się z wrzaskiem bandyta. Brakowało mu jednej ręki, w udzie miał wypaloną dziurę, a na wpół stopiona skała zapaliła jego mundur. Jeden z Marines na otwartej przestrzeni podniósł się ze swojej kryjówki i zdjął go czystym strzałem. Pozostali bandyci zaczęli uciekać. Przynajmniej nie mają tarcz, pomyślał Bass. - Wstrzymać ogień, wstrzymać ogień! - rozkazał Procescu. -Trójka, idźcie sprawdzić to zbocze, upewnijcie się, że jest czyste. Obejrzyjcie ciała, może kogoś da się przepytać. Bass zmarszczył brwi. Nie mógł uwierzyć, by tak mała grupa zastawiła pułapkę na wzmocniony pluton Marines. Obrócił się, by przeskanować przeciwległe zbocze. Dzięki goglom przekonał się, że na całej jego długości pełno jest czerwonych plam... To tam kryła się główna pułapka! Bandyci nie przewidzieli, że Marines będą mieć zwiadowców na zboczach, i pułapka została przedwcześnie odkryta. Napastnicy po lewej stronie mieli uniemożliwić Marines wycofanie się po złapaniu ich na otwartym terenie przez większy oddział na prawym zboczu. Na prawo od Bassa linia czerwonych plam przedzierających się przez drzewa była coraz bliżej obsadzonego przez bandytów zbocza, a tymczasem unieruchomieni na dnie doliny Marines zaczynali podnosić się z ziemi. 12 David Sherman i Dan Cragg
- Wszyscy padnij ! - krzyknął na kanale ogólnym. - Są na prawym zboczu. Trójka Brawo, zatrzymaj się. Użyj gogli. - Puls Bas-sa nabrał dzikiego tempa. Po sekundzie usłyszał jęk sierżanta Chwaya: - Jezu Mohamecie - a potem jego polecenie skierowania działek szturmowych na prawe zbocze. Kilku Marines na otwartym terenie zerwało się i ruszyło biegiem w stronę kępy drzew, w której kryła się grupa dowodzenia. Główne siły bandytów otwarły ogień i kule plazmy otoczyły dwóch biegnących. Gdy tarcza jednego z nich została przeładowana, po prostu wyparował w błysku ognia, a zaraz potem padł drugi, spalony na węgiel. Pozostali Marines musieli znowu się ukryć, zanim dobiegli do linii drzew. Do kryjówki Bassa dotarł smród palonego ciała. Chway polecił dwóm sekcjom wsparcia włączyć się do akcji. W ciągu paru sekund ich broń zaczęła wyrzucać kule energii mogące stopić nawet metr ferrobetonu. Trzech zwiadowców z flanki dodało do tego lżejszy, ale bardziej skoordynowany ogień. Procescu rozkazał towarzyszącej mu sekcji wsparcia wypalić dalszy kraniec zbocza; Kruzhil i jego ludzie mieli przyłączyć się do ostrzału prowadzonego przez sekcję wsparcia. Działko na lewym zboczu zaczęło pluć kulami plazmy, które leciały tak gęsto, że zdawały się tworzyć prawie ciągły strumień. Bandyci bynajmniej nie siedzieli bezczynnie, czekając, aż Marines zaleją ogniem oba końce ich pułapki. Około setki z nich skupiło swój ogień na Chwayu, jego działkach szybkostrzelnych i trzech zwiadowcach, natomiast dwa plutony zaczęły odpowiadać ogniem działku Kruzhilowa i Marines na lewej flance. Pozostali bandyci pilnowali Marines przyciśniętych do ziemi na otwartym terenie, wykluczając ich z walki. Chwilowo tylko grupa dowodzenia była nietknięta. Bandyci nie widzieli Marines dzięki ich kameleonom, a brak gogli na podczerwień uniemożliwiał im zauważenie sygnatur cieplnych. Dostrzegli jednak żarzące się lufy przegrzanej broni i to na nich zaczęli skupiać swój ogień. Krzyk na prawej flance umilkł gwałtownie, gdy na jednym z Marines PIERWSI W BOJU 13 skupił się ogień kilku stanowisk broni. Inny nie miał nawet czasu na krzyk, gdy siedem blasterów przepaliło jego tarczę i zmieniło go w dym. Bass widział przez termowizyjne gogle, jak pierwsze pięćdziesiąt metrów zbocza po prawej jarzy się litą ścianą ognia, którym zalali je Marines Chwaya, zanim przeszli dalej. Nie mogło tam być nikogo żywego. Niestety następni bandyci rozciągnęli się na kolejnych trzystu metrach dzielących ich od połaci żużla tworzonej na drugim końcu ich linii przez ogień Marines na lewym skrzydle. Sądząc po osłabieniu ognia z lewej, ludzie Kruzhilowa również ponieśli straty. - Bass, do mnie! - rozległ się w jego hełmie głos Procescu. -Tych drani jest zbyt wielu - stwierdził porucznik, gdy Bass do niego dotarł. - Potrzebujemy pomocy, i to już. Weź LeFar-ge'a i znajdźcie jakieś miejsce, gdzie będzie można się wspiąć. Zobacz, czy zdołacie kogoś wywołać. - Obejrzał się na planowaną strefę śmierci pułapki. - Pomogłoby, gdybym zdołał ściągnąć tamtych ludzi do siebie.
- Dobry pomysł - zgodził się Bass. - Proszę spróbować ściągać ich po jednym. Odwrócił się do LeFarge'a. - Chodźmy. Natężenie ognia ze strony Marines na skrzydle gwałtownie spadło, gdy jeden z żołnierzy obsługujących działko został spalony, a obsługiwana przez niego broń umilkła. Bass pamiętał, że jakieś 150 metrów wcześniej skalną ścianę przecinało rumowisko, które nie było tak strome jak zbocza wąwozu. Jeśli nie okaże się zbyt luźne, może zdołają wraz z LeFar-gem wspiąć się dość wysoko, by skontaktować się z resztą kompanii korzystając z łączności bezpośredniego zasięgu. Rumowisko nie było zbyt luźne, by uniemożliwić wspinaczkę, ale urywało się pod kamienną ścianą, której nie mieli szans pokonać. Jednak pięćdziesiąt metrów w lewo klif przechodził w rozpadlinę lub łagodniejsze zbocze - z miejsca, w którym stali, Bass nie potrafił tego stwierdzić. 14 David Sherman i Dan Cragg - Dasz radę tam dojść? - Żaden problem, Gunny. -1 LeFarge wprowadził słowa w czyn, ruszając w poprzek stromego zbocza. Płytko osadzone korzenie krzewów okazały się dostatecznie mocne, by utrzymać wędrujących po nich i czepiających się gałęzi dwóch ludzi. Pokonali zbocze zaledwie w kilka minut i natrafili na rozpadlinę wznoszącą się łagodnie przez kolejne sto metrów. Wspięli się w górę, dysząc ciężko z wysiłku. - Zobacz, czy zdołasz kogoś wywołać - polecił Bass. Opuszczając pluton, wyłączył ogólny kanał, żeby skupić się na szukaniu drogi w górę zbocza. Teraz z powrotem włączył radio, podczas gdy LeFarge uruchomił UPON i zaczął do niego przemawiać. Gruba warstwa skał wytłumiała sygnały radiowe na tyle, że uniemożliwiała wyraźną łączność, ale mimo wszystko Bass żoriento-wał się, że dwóch lub trzech Marines zginęło i że tylko kilku ludzi zatrzymanych na otwartym terenie zdołało wrócić pod osłonę i włączyć się do walki. Pozostali, łącznie z sekcją wsparcia, wciąż pozostawali unieruchomieni na otwartym terenie, niezdolni przyłączyć się do strzelaniny. Zaklął pod nosem, tłumiąc narastającą złość i frustrację. - Mam batalion! - wykrzyknął LeFarge. Bass potrząsnął głową. Dowództwo batalionu było ponad sto kilometrów stąd. Dlaczego mogli skontaktować się z nimi, a nie byli w stanie połączyć się z dowódcą kompanii, znajdującym się za sąsiednim grzbietem czy dwoma? - Daj mi ich. LeFarge powiedział coś do UPON i podał mu urządzenie.
- Czerwony Dach, tu Fioletowy Wędrowiec Brawo Pięć - przemówił Bass, podając wywołanie batalionu oraz przedstawiając się jako starszy podoficer z grupy oderwanej od kompanii I. - Nasza pozycja to... - wyrzucił z siebie współrzędne mapy - w kontakcie z ponad dwustu bandytami. Bandyci mają kameleony i blastery. Ponosimy ciężkie straty. Potrzebujemy wsparcia z powietrza. Odbiór. - Fioletowy Wędrowiec Brawo Pięć, twój UPON podaje inną pozycję. PIERWSI W BOJU 15 - Czerwony Dach, UPON nie działa poprawnie. Obserwacja potwierdza położenie. Odbiór. - Hej, Pancho, myślisz, że jesteś sprytny, co? - rzucił łącznościowiec batalionu i roześmiał się. - Nie wciągniesz nas tak łatwo w pułapkę. Bass zacisnął szczęki. Łącznościowiec batalionu sądził, że ma do czynienia z bandytą, który zdołał włamać się do sieci i próbował ściągnąć pojazdy powietrzne OPUF w pułapkę z bronią przeciwlotniczą. - Nie potwierdzam tych bzdur, Czerwony Dach! - krzyknął. Po krótkiej pauzie znów odezwał się łącznościowiec batalionu. - Hej, Pancho, używaj właściwiej procedury łączności. Bass ostro wciągnął powietrze i stłumił cisnącą mu się na usta odpowiedź. - Czerwony Dach, tu Fioletowy Wędrowiec Brawo Pięć. Powtarzam, tu Fioletowy Wędrowiec Brawo Pięć. Fioletowy Wędrowiec Brawo znajduje się na podanych współrzędnych i natychmiast potrzebuje pomocy. Proszę ją zapewnić. Odbiór. - Przekażę to dalej, Pancho. Rozłączam się. - Czerwony Dach, użyj identyfikacji głosu. To potwierdzi moją tożsamość - rzucił Bass, ale bez odpowiedzi. Łącznościowiec batalionu już nie słuchał. LeFarge przełknął ślinę. Jeśli szybko nie sprowadzą pomocy, jednostka Brawo może zostać zniszczona. - Użycie identyfikacji głosu we wszystkich podejrzanych komunikatach jest rutynową procedurą - zapewnił go z przekonaniem w głosie Bass. - Wracajmy i spróbujmy utrzymać się do czasu, aż dotrą tu lotnicy. - Wcale jednak nie czuł się tak pewnie, jak mówił. \ \ \ - Po prostu będziemy się utrzymywać, to wszystko - stwierdził Procescu, gdy usłyszał raport Bassa z łączności z batalionem. -Bijemy ich mocniej niż oni nas. Pancho i tak pewnie uciekną, zanim dotrze tu jakieś wsparcie powietrzne.
Bass opuścił gogle i przeskanował zbocze. Idąc od jego końców w stronę środka, Marines zmienili w żużel prawie połowę stoku, ale 16 David Sherman i Dan Cragg bandyci ukryci w nie stopionych jeszcze skałach przegrupowali się w linię, której dolny koniec znajdował się przy dnie wąwozu, a nie wyżej, tam, gdzie Marines skoncentrowali ogień. Zauważył też, że dalszy koniec pułapki nie został całkowicie rozbity, wiele celów wciąż walczyło. Nie był wcale taki pewien jak Procescu, że bandyci uciekną. Wciąż było ich około 150, może nawet bliżej dwustu. Bass podniósł gogle, by obejrzeć teren i tę niesamowitą bitwę nowoczesnej piechoty gołym okiem. Wokół niego praktycznie niewidoczni ludzie miotali w siebie obelgami i drobinkami gwiezdnej materii, a w powietrzu rozlegały się trzaski rozładowywanych nadprzewodzących kondensatorów, jeszcze głośniejsze trzaski pękających od żaru skał i syk litych kamieni roztapianych przez plazmę. Jednak większą część jego umysłu zaprzątały taktyczne aspekty tego, na co patrzył. Jeśli bandyci rozciągną szereg w poprzek wąwozu, znajdą się na pozycji umożliwiającej szturm na Marines, którzy z kolei będą mieli zbyt wiele pojedynczych celów i zostaną przygnieceni samą liczebnością przeciwnika. Nagle Bass zobaczył w oddali na tle ciemniejszej skały jakiś ruch w lewo... Bandyci już szykowali się do ataku! Szybko podczołgał się do Procescu. - Widzi pan, co robią? Porucznik kiwnął głową. - Odważni są jeśli chcą wstać i zaatakować - stwierdził. -A może po prostu nie wiedzą że ich widzimy. Nagle bandyci zmienili cel ataku. Zamiast ostrzeliwać drzewa lub blokować Marines na otwartym terenie, zaczęli prowadzić przypadkowy ogień w stronę skał rozciągających się między nimi a Marines. - Wiedzą. - Bass zaklął. - Zaraz wygenerują tyle sygnatur cieplnych, że nawet w goglach nie będziemy w stanie stwierdzić, czy to skała, czy oni. - Pomyślał, że ci goście nie tylko wiedzą na co się porywają ale muszą też mieć całkiem niezłą siatkę łączności, skoro potrafią tak szybko skoordynować ogień i manewry. - Żeby szturm się udał, grupa atakująca musi zazwyczaj dysponować przewagą liczebną nad obrońcami rzędu trzech do pięciu razy - zauważył. - Ich jest pięć albo sześć razy więcej od nas. PIERWSI W BOJU 17 - Mamy grupę wsparcia i działka szybkostrzelne. Oni nie. -Głos Procescu nie był ani tak spokojny, ani pełen przekonania, jak by tego chciał.
- Założyć bagnety, poruczniku? - Bass posłał oficerowi upiorny uśmiech. Widząc spojrzenie Procescu, dodał: - Liczebność może wiele zdziałać. - Jesteśmy Marines. To też dużo znaczy. Bass prychnął. Klepnął kieszeń na prawym biodrze, w której trzymał traktowany jak talizman czterystuletni nóż Marines - K-Bar. Antyczny nóż nie mógł teraz w niczym pomóc, ale jakoś dodał mu otuchy. Do czasu powrotu Bassa i LeFarge'a do jednostki sześciu Marines z otwartego terenu zdołało przebić się pod osłonę lasu. Dwóch kolejnych zginęło. Jeden z tych sześciu przyniósł ze sobą działko i jego ogień wsparł ostrzał prowadzony przez pozostałych. Ale mimo to ogień Marines nie przybrał na sile - pięciu Marines ukrytych wśród drzew zginęło, a jedno z działek szybkostrzelnych obsługiwane było przez kogoś, kto nie miał w tym wprawy. Ostatni trzej Marines doczołgali się między drzewa, gdy Procescu i Bass omawiali następny ruch bandytów. Dwaj z nich zostali wysłani na obie flanki, a trzeci pozostał w centrum. Procescu popatrzył na swój pistolet i wzruszył ramionami. - Chyba wszyscy powinniśmy mieć blastery - mruknął. Bass rozejrzał się wokół. W górze, na lewej flance, zginęło trzech Marines. Ich broń wyglądała na sprawną. - Zaraz wracam - rzucił i ruszył w tamtą stronę. Wrócił po chwili i podał broń Procescu i LeFarge. Szybko sprawdził też własną. Na otwartym terenie dostrzegł mignięcie plamy w kolorze ciała i błyskawicznie wycelował w miejsce trochę poniżej. Nacisnął spust. Plama znikła. O jednego bandytę mniej. Przez kakofonię bitwy przedarły się nagle gwizdy, a przez całą szerokość wąwozu przetoczyła się ledwie widoczna fala. Zaczęło się natarcie. W środku i na lewej flance bandyci mieli do pokonania zaledwie nieco ponad pięćdziesiąt metrów, aby wedrzeć się między drzewa. Na prawej flance nieustanne topienie się powierzchni 18 David Sherman i Dan Cragg skał utrzymywało ich w odległości ponad stu metrów, jednak pomimo dystansu, jaki mieli do pokonania, krzyczeli i strzelali, biegnąc. Ustawieni w żałośnie cienkiej linii oficerowie i podoficerowie Marines spokojnie rozkazali swoim ludziom starannie wybierać cele, wypatrując twarzy lub broni, by każdy strzał się liczył, i zabijać, zabijać i zabijać, zanim bandyci do nich dotrą. Jednak celów było zbyt wiele, a Marines nie widzieli ich wszystkich. - Poruczniku! Mam lotnictwo! - wykrzyczał LeFarge, odkładając broń i przemawiając do UPON. -
Wywołanie Podpalacz. - Podał urządzenie Procescu. - Podpalacz, tu dowodzący Fioletowego Wędrowca Brawo -rzekł Procescu do UPON. - Co tak długo? - Zły adres, Fioletowy Wędrowiec - odpowiedział pilot lecącego na przedzie A5G Raptora, krążąc wysoko w górze. - Wygląda na to, że jest was tam na dole całkiem sporo. Kogo mam spalić? - Widzisz otwarty teren, Podpalacz? - Potwierdzam. - Tam siedzą Pancho. Załatw ich, zanim wejdą w moje pozycje między drzewami. - Za późno, Fioletowy Wędrowiec. Albo masz taką przewagę liczebną, że nas nie potrzebujesz, albo już weszli na twoje pozycje. Faktycznie, bandyci znaleźli się już między nimi. Obok miejsca, w którym leżał Bass, rozległo się dudnienie biegnących stóp. Spojrzał w górę na zielono-brązową nieostrą plamę zwieńczoną twarzą z dzikim spojrzeniem i skierowany prosto na niego blaster. Przetoczył się w stronę bandyty, gdy kula plazmy przeleciała tuż nad nim, wywrócił go, po czym chwycił jedną ręką przeciwnika, a drugą sięgnął po nóż. Zmagali się przez chwilę - bandyta próbował wycelować z blastera, ale nóż Bassa okazał się lepszy w walce wręcz i kameleony bandyty pokryły się czerwienią. Bass przetoczył się, by odzyskać blaster, a cały mundur trupa zmienił barwę na czerwoną, dostosowując się do koloru jego krwi. - Jak blisko drzew możesz strzelać, żeby nas nie spalić? - kontynuował rozmowę z UPON Procescu. Bass zdał sobie sprawę, że PIERWSI W BOJU 19 porucznik nawet nie zauważył walki wręcz, która rozegrała się zaledwie kilka metrów od niego. - To za daleko, żeby się na coś przydało - stwierdził Procescu po chwili. - Strzelaj bliżej. - Przez chwilę słuchał, po czym odpowiedział: - Ci stojący to Pancho. Przy odrobinie szczęścia plazma przeleci nad nami i załatwi ich. Wykonać! Grupa bandytów znajdowała się wprost przed nimi. Bass zacisnął zęby i wystrzelił do przeciwnika. - Bliżej! - wrzasnął Procescu do UPON. Bass wiedział, co to oznacza - tak czy tak, są już martwi, albo z rąk bandytów, albo upieczeni przez ogień własnych Raptorów. Przynajmniej stanie się to szybko i zabiorą ze sobą większość bandytów. Nagle wszystkie dźwięki utonęły w ryku nurkujących odrzutowców, na krótko wprawiając wszystkich walczących w oszołomienie. Bass włączył kanał ogólny. - Wszyscy padnij, już! - ryknął.
- Leżcie najniżej jak możecie - dodał Procescu. - Ukryjcie się za skałami lub w rozpadlinach. Będzie blisko. Osiągające dwukrotną prędkość dźwięku Raptory Marines leciały prawie pionowo. Kule plazmy wystrzelone przez prowadzący je pojazd, który wciąż jeszcze był zaledwie szybko rosnącą lśniącą plamką na niebie, utworzyły długą linię ognia sięgającą od dna wąwozu aż do połowy wysokości zbocza, zaledwie pięćdziesiąt metrów od linii drzew. Gdy już wydawało się, że samolot poleci śladem pocisków wprost na dno wąwozu, jego przednie silniki korekcyjne rozbłysły i statek odbił się z powrotem ku niebu. Zanim pojazd ukończył manewr, jego skrzydłowy wykręcił i zaczął siać plazmą po prawym zboczu wąwozu. Kule ognia z działek Raptorów odparowywały wszystko, w co trafiły, pozostawiając dymiące dziury o średnicy prawie pięciu metrów. Na dnie każdego z kraterów kipiały roztopione skały. Wszędzie tryskały strumienie lawy; niektóre lądowały na skałach i szybko stygły, inne podpalały drzewa, a jeszcze inne zabijały ludzi. Fala gorąca wywołana przez wybuchy przetoczyła się przez otwarty teren, paląc wszystko na swojej drodze. Co najmniej 20 David Sherman i Dan Cragg dwadzieścia pięć metrów w głąb lasu każdy stojący został uderzony przez ścianę rozgrzanego do niezwykle wysokiej temperatury powietrza, palącego płuca i zdzierającego skórę. Większość bandytów była w tym czasie na otwartym terenie lub między drzewami, ale w niewielkiej odległości od skraju lasu. Niestety nie wszyscy Marines zdołali ukryć się przed falą żaru. Pozostali przy życiu podnosili się z miejsc, oszołomieni, i zajmowali pozycje. Nieliczni bandyci, którzy przeżyli atak, uciekali co sił w nogach. Okazało się, że Procescu zginął, podobnie jak porucznik Kruzhilov i starszy plutonowy Chway oraz wszyscy na prawej flance wraz z sierżantem i drużyną wsparcia. LeFarge zniknął - odparowany w jednej chwili - a jego UPON zamienił się w kompletnie bezużyteczny, na wpół stopiony kawał plastiku. Zginęła połowa Marines, którzy rozpoczęli ten dzień z grupą Brawo. Szybki przegląd sytuacji pozwolił Bassowi stwierdzić, że w walce zginęło dziesięć razy więcej bandytów. - Straciliśmy dziś zbyt wielu dobrych Marines - powiedział sam do siebie. Łącznościowiec trzeciego plutonu ukrył się w trakcie ataku za sporym głazem, więc przeżył zarówno on, jak i jego UPON. Bass użył go do zgłoszenia Podpalaczowi wyników ostrzału i zażądał transportu. Czekając, popatrzył z niesmakiem na czarne pudełko. Gdyby to cholerne urządzenie działało jak należy, mieliby wsparcie powietrzne, zanim bandyci ruszyli do szturmu, i nie zginęłoby aż tylu Marines. Pół godziny później pozostali przy życiu żołnierze Fioletowego Wędrowca Brawo i ciała poległych - a przynajmniej to, co z nich zostało - lecieli na pokładzie transportowców z powrotem do batalionu. \ \ \
- Co zrobiliście?! - wykrzyknął zdumiony Daryl George. -Nie, absolutnie nie możecie mieć do mnie pretensji o własną niekompetencję! Nic dziwnego, że UPON nie działał tak, jak oczekiwaliście. Nie należy oddzielać jednostek satelitarnych od UPON-ów kompanii. - u PIERWSI W BOJU 21 - Proszę? - zapytał Bass. Zacisnął pięści i zrobił krok w stronę przedstawiciela producenta. George szybko zaczął mu wyjaśniać. - Tylko jednostka dowodzenia kompanii Uniwersalnego Po-zycjonatora Odbiorczo-Nadawczego łączy się z satelitami. Pozostałe łączą się za jej pośrednictwem. Gdy między jednostką Brawo a dowództwem kompanii znalazł się górski grzbiet, straciliście łączność satelitarną. Urządzenie zaczęło działać na zasadzie zwykłego radia. Przecież macie to w instrukcji, Dodatek F, załącznik cztery, sekcja Q, przypis siódmy. Proszę. Wszystko tu jest - wyskrzeczał. - Co z wami, ludzie? Nie przeczytaliście instrukcji? Gdybyście ją przeczytali, wiedzielibyście, co się stanie po podzieleniu grup. - George podkreślał każde słowo, machając ręką w rytm wypowiedzi. Jego zwykle blada cera poczerwieniała. Sierżant major Tanglefoot zmrużył ze wściekłości oczy, ale wyciągnął rękę, by zatrzymać Bassa. Chciał się dowiedzieć jeszcze jednej rzeczy. - Jak to urządzenie podawało współrzędne, skoro było „tylko radiem"? - Dzięki systemowi śledzenia inercyjnego - szybko wyjaśnił George. - Nie rozumiem, czemu podało niewłaściwy odczyt. To bardzo wiarygodny system. Może wasz łącznościowiec nie utrzymywał równego tempa. Może... Daryl George ledwie zdołał wypowiedzieć drugie „może". Bass znał wszystkich ludzi w swoim plutonie po imieniu, znał ich historie. Byli dla niego kimś więcej niż tylko twarzami, byli jego ludźmi. Przypomniał sobie kupkę popiołu na ziemi, która była LeFargem, który chciał w życiu tylko jednej rzeczy: zostać oficerem Marines. I Bass wiedział, że byłby z niego dobry oficer. Tak jak porucznik Procescu. Bass znał go od czternastu lat, od kiedy młody Procescu dołączył do jego drużyny jako starszy szeregowy. Porucznik nie opuścił głowy dostatecznie szybko i jego mózg w jednej chwili nabrzmiał, kilkakrotnie zwiększył objętość i rozerwał czaszkę niczym pękające jajo. i I 22
David Sherman i Dan Cragg - Powiedziałem ci, że osobiście za to zapłacisz, jeśli choć jeden z moich ludzi zginie z powodu nieprawidłowego działania Wzoru Jeden. - Głos Bassa zabrzmiał niczym strzał z blastera. - Nie działał prawidłowo i z tego powodu straciliśmy znacznie więcej ludzi. \ \ \ Potrzeba było sierżanta majora Tanglefoota, trzech sierżantów i dwóch plutonowych, żeby odciągnąć Bassa od George'a. Ale najpierw dali mu kilka sekund na spuszczenie pary na przedstawicielu producenta. Ostatecznie do przywrócenia wzroku w lewym oku George'a potrzeba było trzech operacji, ale lekarze wypuścili go ze szpitala zaledwie po tygodniu. Za to po prawie roku intensywnej rehabilitacji jako tako odzyskał władzę w prawej ręce. Utykanie nie pozostało mu na tak długo. I nikt nie zauważa jego protez zębowych. Gdy sędzia wojskowy korpusu przedstawił mu zarzuty, jakie mogłyby zostać mu postawione za niedopilnowanie, by Marines zostali właściwie poinformowani o wadach UPONów Wzór Jeden, George zdecydował się zrezygnować z wnoszenia oskarżenia przeciwko Bassowi. Tak więc gunny Bass nie został oskarżony o próbę morderstwa, czyli dokładnie o to, czego próbował, a postawiono go przed sądem wojennym za coś, co wielu członków Korpusu Marines Konfederacji uważało za znacznie poważniejsze przewinienie: Artykuł 32A (1) (b) Kodeksu karnego Mundurowych Służb Wojskowych Konfederacji. Zachowanie niestosowne dla podoficera. Przed wydaniem wyroku sąd wziął pod uwagę okoliczności łagodzące. Gunny Charlie Bass został zdegradowany o jeden stopień. Sierżant Charlie Bass został następnie przydzielony do służby w 34 OPUF na Świecie Thorsfinniego, trudnej placówce gdzieś na obrzeżach Ludzkiej Przestrzeni. ROZDZIAŁ PIERWSZY - Co oznacza środkowy inicjał? - zapytał prowadzący rekrutację sierżant. - Muszę wpisać pełne imię. - Odkąd skończył osiem łat, Joseph F. Dean pogardzał swoim drugim imieniem - Finucane, po dziadku ze strony matki. To właśnie w owym pechowym ósmym roku życia, pierwszego dnia po przyjęciu do szkoły dla uzdolnionych dzieci w New Rochester, dziesięciolatek dwie klasy wyżej zaczął go gonić na przerwach i po lekcjach, bijąc go po uszach i kopiąc po tyłku, i wykrzykując przy tym: Fin-u-can, Fin-u-can, straszny z ciebie pa-can! Dean wytrzymywał te męczarnie tak długo, jak mógł, aż któregoś dnia rozwalił draniowi głowę bronią zrobioną ze skarpety i znalezionego na ulicy kawałka betonu. Następnego dnia został wydalony z prestiżowej szkoły. Joseph Finucane Dean był dzieckiem uzdolnionym nie tylko intelektualnie, ale i w zakresie sztuki ataku i obrony, co było cennym darem. - W trakcie pierwszej rozmowy kwalifikacyjnej, panie Dean, nie podał pan swojego pełnego nazwiska - wyjaśnił sierżant. - Uch, Finucane; sir. - Z „e" na końcu?
- Tak jest, sir - potwierdził Dean. - Na końcu - podkreślił, po czym poczuł się zawstydzony swoją przesadną pedanterią. Joe Dean siedział w biurze rekrutacyjnym Korpusu Marines Konfederacji w wyniku spontanicznej decyzji - zawsze marzył o wstąpieniu do Armii, śladem nieżyjącego ojca, wielokrotnie odznaczanego weterana Pierwszej Wojny Silvasiańskiej. Żył i oddychał armią i nie mógł się doczekać ukończenia szkoły, by wreszcie się zaciągnąć. Tego zimnego i wietrznego dnia, typowego dla ponurego i niegościnnego miasta nazywanego przez swoich cynicznych mieszkańców Nowym Rochester, Joe Dean dla odmiany czuł się dobrze. 24 David Sherman i Dan Cragg Przeszedł lekkim krokiem przez bramę budynku rządowego i wślizgnął się do jednego z boksów zarezerwowanych dla biur rekrutacyjnych Armii. Komputerowy wyświetlacz natychmiast się aktywował, prezentując twarz młodej kobiety w bladozielonym mundurze. Była tak ładna, że zaczął się zastanawiać, czy to rzeczywista postać, czy też konstrukt wygenerowany w cyberprzestrzeni. - Plutonowy Sewah Fernandez-Dukez z Sił Zbrojnych Konfederacji - oświadczył obraz na ekranie. - Mogę prosić o podanie pełnego nazwiska? - Dean poczuł niemal rozczarowanie. Piękna kobieta z uroczym głosem jakoś nie pasowała mu do idei tego, kim chciał się stać po wbiciu się w mundur. - Uch, tak, proszę pani. Joseph F... - Cholera, Bulldog, byłem tak głodny, że mógłbym zjeść północny koniec idącego na południe kwangduka\ - zagrzmiał potężny głos na korytarzu. Joe Dean wystawił głowę z kabiny, a obraz plutonowego Fernandez-Dukez natychmiast zniknął z ekranu. Obok przechodziło dwóch ludzi. Jeden był niski i barczysty, drugi - ten, który właśnie mówił - musiał mieć przynajmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważyć sto dwadzieścia kilo. Obaj mieli na sobie doskonale uszyte mundury: krwistoczewone bluzy o sterczących kołnierzykach i granatowe spodnie. Rękawy wyższego ozdabiały olbrzymie złote szewrony z czubkami skierowanymi do góry i licznymi półłukami pod spodem, a było ich tyle, że już po chwili Dean nie pamiętał dokładnej liczby. W górę rękawów ciągnęły się też skośne belki, dochodzące do najniższego łuku szewronu. Wzdłuż zewnętrznego szwu spodni potężnego mężczyzny biegł krwistoczerwony pasek, a na kołnierzu lśnił jakiś symbol z brązu -orzeł z rozpostartymi skrzydłami i zwojem w dziobie, siedzący na planecie wśród gwiazd. W prawej ręce, tej bliższej Deana, mężczyzna trzymał prosty czarny pręt długości jakichś dwudziestu pięciu centymetrów, zwieńczony takim samym symbolem jak na kołnierzu. Drugi koniec pręta wciśnięty był pod pachę mężczyzny. Drugi z Marines był niższy i przysadzisty, miał szerokie ramiona i potężne ręce, a krępy korpus osadzony był na krótkich, PIERWSI W BOJU 25
krzywych nogach. Szedł z głową wysuniętą przed siebie, machając przy tym energicznie dłońmi zaciśniętymi w potężne pięści. Dean dostrzegł, że mówi kątem ust, a gdy się roześmiał, jego śmiech brzmiał jak głośne szczeknięcia psa. Mężczyźni szli w głąb korytarza, głośno śmiejąc się i rozmawiając, a towarzyszyło im dudniące echo kroków na gładkiej posadzce. Zniknęli za drzwiami z napisem MARINES. Joseph Dean powoli wstał i poszedł ich śladem. Później, gdy myślał o tej chwili, miał wrażenie, jakby z jego oczu spadły łuski, a z głowy wypłynęło wszystko, czego kiedykolwiek dowiedział się o Armii, wszystkie jego marzenia o wstąpieniu do niej. Szedł korytarzem niczym zahipnotyzowany, mijając rząd kabin. Niektóre zajęte były przez młodych mężczyzn i kobiety, rozmawiających ze skomputeryzowanymi postaciami przeprowadzającymi rekrutację. Nie zawracał sobie głowy zaglądaniem, do których służb aspirują. Trzy kabiny na końcu opatrzone napisem Marines były puste. Joseph Finucane Dean wsunął się cicho do pierwszej z nich. \ \ H - Musimy mieć te wszystkie szczegóły - stwierdził starszy sierżant Riley-Kwami, odchylając się na oparcie krzesła. Był to większy z mężczyzn, których Dean zobaczył w korytarzu. Na jego szyi wisiał złoty medal na ciemnoniebieskiej wstędze pełnej srebrnych diamentów, taki sam jak zdobyty przez ojca Deana... tylko że na medalu Marinę była twarz kogoś podobnego do nordyckich bogów, a na medalu ojca - greckiej bogini. Nie potrafił powstrzymać się od patrzenia na odznaczenie. Rekrutujący traktował Deana z pobłażaniem, bo jego wyniki testu inteligencji były jednymi z lepszych, jakie widział od czasu podjęcia się swoich obowiązków dwa lata temu. Wstępna rozmowa rekrutacyjna odbywała się całkowicie automatycznie. Kabiny opracowywały pełny profil fizyczny potencjalnego rekruta, sprawdzając przy tym za pomocą kontaktu z bazami danych wszystkie aspekty życia kandydata. Jeszcze zanim Dean wyszedł z kabiny, Korpus Marines wiedział, że został wyrzucony ze szkoły w wieku ośmiu lat i z jakiego powodu, 26 David Sherman i Dan Cragg i znał stan aktywności enzymów w jego żołądku. W ciągu pięciu minut, gdy spokojnie odpowiadał na niewinne pytania o życie osobiste, został uznany za wysoce odpowiedniego potencjalnego kandydata do rekrutacji. Dokonano też pierwszego wpisu w historii jego służby. - Elly, wyłącz się - polecił nagle Riley-Kwami. - Elly to imię, które nadaliśmy naszemu programowi rekrutacyjnemu - wyjaśnił. - Chcę go na chwilę wyłączyć, żebyśmy sobie mogli porozmawiać bez świadków. Włączę go z powrotem, gdy wrócimy do oficjalnych spraw. Może i wie, jak przeliterować pańskie imię, panie Dean, ale musi pan to potwierdzić, żeby nie było wątpliwości. Śmieszne rzeczy potrafią się człowiekowi przytrafić, gdy za bardzo polega na tej super-duper technologii. Durna maszyna powinna była poprosić
pana o podanie pełnego drugiego imienia. -Potężny sierżant potrząsnął głową. - Trzeba będzie ściągnąć technika, żeby to naprawił. Cholerna Armia i Flota mają forsę na obsługę tego złomu, ale nam trafia się prawdziwe badziewie. Na ekranie w kabinie rekrutacyjnej miał pan mój obraz czy Bulldoga? - zapytał nagłe. - Barczystego mężczyzny z dwoma paskami nad gwiazdą sir. - To starszy kapral Bildong, wśród przyjaciół z Korpusu z oczywistych powodów znany jako Bulldog. - Rekrutujący kiwnął głową. - I, panie Dean, proszę nie mówić do mnie „sir" z dwóch powodów: po pierwsze, nie jestem oficerem, ja tylko pracuję na życie. Przepraszam - dodał, widząc zdziwiony wyraz twarzy Deana. - Stary dowcip Służby, Joseph. A po drugie, ponieważ jestem starszym sierżantem, tak właśnie należy się do mnie zwracać: starszy sierżancie. Joe Dean uśmiechnął się szeroko, czując się swobodnie i naturalnie w obecności Riley-Kwamiego. Chciał być taki sam jak on. - Finucane? - Riley-Kwami wrócił do tematu rozmowy. W Jo-sephie Deanie było coś takiego, co sprawiało, że starszy mężczyzna miał ochotę rozsiąść się wygodnie i odprężyć, opowiadając kilka historii wojennych. Wyczuwał, że przy tym kandydacie nie poszłoby to na marne. - To gaelickie imię, prawda? - Ton sugerował, PIERWSI W BOJU 27 że to wcale nie było pytanie. - Etnologia to takie moje małe hobby. W Korpusie człowiek może się zainteresować takimi rzeczami, bo trafiamy w różne dziwne miejsca, gdzie takie informacje się przydają. Miejsca, w które Armia nigdy nie trafia, jeśli nie toczy się jakaś poważna wojna. I zawsze zastanawiam się, skąd pochodzą różni ludzie. Uczę się też różnych języków. Powinieneś usłyszeć, jak przeklinam w Sino-Hindi. Nauczyłem się tego na Carheart, gdzie szkoliliśmy policję jakieś... uch, dwadzieścia lat temu. Bull-dog był wtedy dowódcą mojej sekcji ogniowej. Wciąż jest dwupa-skowcem. - Riley-Kwami roześmiał się krótko. - Ale świetny z niego Marinę. Carheart... - westchnął, sugerując, że służba obejmowała coś więcej niż tylko szkolenie policji. - Mieliśmy tam piekielną turę. Jeśli się cholernie nie uważało, kwangduki właziły i srały nam prosto do mesy. Ale dziewczyny... - Zawiesił głos. - Fi-nucane, tak? To imię ma piękne brzmienie, panie Josephie Dean. -To nazwisko panieńskie mojej matki, si... uch, starszy sierżancie. - Uczysz się, chłopcze, uczysz się - stwierdził Riley-Kwami, grożąc mu palcem. Popatrzył na rude włosy oraz piegi młodzieńca i uznał, że ma do czynienia z Irlandczykiem z krwi i kości. - Nie widujemy już wielu czystej krwi Irlandczyków. W ogóle nie widujemy nikogo czystej krwi. Popatrz na mnie: większość moich przodków wywodzi się z Afiyki Zachodniej, sprzed Drugiej Amerykańskiej Wojny Secesyjnej. Ale niektórzy ze strony ojca pochodzą z Auld Sod w czasie zarazy ziemniaczanej. Stąd moje nazwisko: Riley-Kwami. Twoi cholerni Irlandczycy przez ostatnie pięćset lat przeskakiwali wszelkie płoty! - Starszy
sierżant sztabowy Riley-Kwami ze śmiechem klepnął dłonią w blat biurka. - Dobra, Elly - zwrócił się do komputera. - Z powrotem nagrywamy. -Potem zupełnie poważnie zapytał Deana: - Panie Josephie Finucane Dean, czy wyraża pan z własnej woli zamiar zaciągnięcia się do Korpusu Marines Konfederacji na okres nie krótszy niż osiem lat? I czy potwierdza pan również, że w przypadku przyjęcia do Korpusu nie otrzyma pan żadnych gwarancji szkolenia, edukacji lub przydziału poza Korpusem? PIERWSI W BOJU 27 że to wcale nie było pytanie. - Etnologia to takie moje małe hobby. W Korpusie człowiek może się zainteresować takimi rzeczami, bo trafiamy w różne dziwne miejsca, gdzie takie informacje się przydają. Miejsca, w które Armia nigdy nie trafia, jeśli nie toczy się jakaś poważna wojna. I zawsze zastanawiam się, skąd pochodzą różni ludzie. Uczę się też różnych języków. Powinieneś usłyszeć, jak przeklinam w Sino-Hindi. Nauczyłem się tego na Carheart, gdzie szkoliliśmy policję jakieś... uch, dwadzieścia lat temu. Bull-dog był wtedy dowódcą mojej sekcji ogniowej. Wciąż jest dwupa-skowcem. - Riley-Kwami roześmiał się krótko. - Ale świetny z niego Marinę. Carheart... - westchnął, sugerując, że służba obejmowała coś więcej niż tylko szkolenie policji. - Mieliśmy tam piekielną turę. Jeśli się cholernie nie uważało, kwangduki właziły i srały nam prosto do mesy. Ale dziewczyny... - Zawiesił głos. - Fi-nucane, tak? To imię ma piękne brzmienie, panie Josephie Dean. -To nazwisko panieńskie mojej matki, si... uch, starszy sierżancie. - Uczysz się, chłopcze, uczysz się - stwierdził Riley-Kwami, grożąc mu palcem. Popatrzył na rude włosy oraz piegi młodzieńca i uznał, że ma do czynienia z Irlandczykiem z krwi i kości. - Nie widujemy już wielu czystej krwi Irlandczyków. W ogóle nie widujemy nikogo czystej krwi. Popatrz na mnie: większość moich przodków wywodzi się z Afiyki Zachodniej, sprzed Drugiej Amerykańskiej Wojny Secesyjnej. Ale niektórzy ze strony ojca pochodzą z Auld Sod w czasie zarazy ziemniaczanej. Stąd moje nazwisko: Riley-Kwami. Twoi cholerni Irlandczycy przez ostatnie pięćset lat przeskakiwali wszelkie płoty! - Starszy sierżant sztabowy Riley-Kwami ze śmiechem klepnął dłonią w blat biurka. - Dobra, Elly - zwrócił się do komputera. - Z powrotem nagrywamy. — Potem zupełnie poważnie zapytał Deana: - Panie Josephie Finucane Dean, czy wyraża pan z własnej woli zamiar zaciągnięcia się do Korpusu Marines Konfederacji na okres nie krótszy niż osiem lat? I czy potwierdza pan również, że w przypadku przyjęcia do Korpusu nie otrzyma pan żadnych gwarancji szkolenia, edukacji lub przydziału poza Korpusem? 28 David Sherman i Dan Cragg - Tak, potwierdzam. - W takim razie, panie Dean, proszę zgłosić się tu jutro o ósmej rano w celu formalnego
zaciągnięcia się i zaprzysiężenia. Proszę zabrać ze sobą jedynie przybory do higieny osobistej mieszczące się w małej torbie. Proszę się ubrać stosownie do pogody, ale tylko w te ubrania, których nie chce pan zachować. Proszę nawet nie zabierać pieniędzy, zrozumiano? Podpisze pan dokumenty, po czym zostanie pan formalnie zaprzysiężony w Korpusie przez dowódcę. Następnie zostanie pan przetransportowany bezpośrednio stąd do portu wylotowego. Następnym przystankiem będzie obóz szkoleniowy. Czy to dla pana zrozumiałe, panie Dean? Pełna odprawa zostanie przeprowadzona jutro przed wylotem. Proszę powiedzieć rodzinie, że do południa przekażemy im informację, jak będą mogli się z panem kontaktować. Panie Dean, opuści pan tę planetę na bardzo długo. Szkolenie będzie bardzo ciężkie i długie, najprawdopodobniej też zostanie pan przydzielony do służby w najmniej przyjemnych zakątkach kosmosu. Całkiem możliwe, że pan tam zginie. Czy wciąż zamierza pan zgłosić się tutaj o wyznaczonej porze? - Tak jest, starszy sierżancie. - Elly, zrób sobie przerwę. - Starszy sierżant Riley-Kwami wyciągnął potężną dłoń do Deana. Joe Dean wstał i mocno ją uścisnął. - Podjął pan właściwą decyzję, panie Dean. - Riley-Kwami uśmiechnął się. - To cholernie twarde życie, ale pokocha je pan, panie Dean, pokocha! - I znowu uśmiechnął się szeroko. W głębi błyszczących oczu plutonowego Dean dostrzegł coś niezwykłego, dzikiego ducha dawno poległych szczepowych wojowników lub Gaelów, i ten widok wzburzył jego krew i jednocześnie go przestraszył. A potem zrozumiał: właśnie to coś sprawiało, że człowiek zdobywał ciemnoniebieską wstęgę ze srebrnymi diamentami. \ \ \ Po powrocie do pracy Joe Dean poinformował pana Buczkowskiego, swojego brygadzistę, że odchodzi. „Butch" Buczkowski był potężnym mężczyzną zahartowanym przez prawie siedemdziesiąt lat pracy na świeżym powietrzu na jeziorze. W wieku osiemdziesięciu dwóch lat wciąż brakowało mu dziesięciu lat do PIERWSI W BOJU 29 obowiązkowej emerytury. Zanim się odezwał, przesunął niedopałek cygara z jednego kącika ust w drugi. - Co ty mi tu, u diabła, mówisz, Joe? - Buczkowski zmrużył oczy, przyglądając się młodzieńcowi. Cygaro znów zmieniło miejsce pobytu. - Poszedłem do budynku rządowego i zaciągnąłem się do Marines, Butch. Butch wyciągnął niedopałek cygara z ust i splunął na ziemię kawałkami liści, po czym wsadził niedopałek z powrotem. - Joe - odezwał się spokojnie - masz pojęcie, w co, u diabła, się wpakowałeś? - Mam jakieś pojęcie - odpowiedział niemal buntowniczo Joe.
- Do diaska, wcale nie! - eksplodował Butch. - Joe, byłeś kiedyś na statku międzygwiezdnym, zwłaszcza na cholernym transportowcu? Będziesz tam zamknięty przez trzydzieści dni, zanim dotrzesz do planety szkoleniowej, jak ją tam teraz nazywają Za moich czasów mówili na nią Arsenault, po gościu, który pierwszy się tam osiedlił, ale my, rekruci, nazywaliśmy ją Wychodek, bo w to właśnie Konfederacja ją zamieniła, kupując ją sto lat temu od potomków Arsenaulta i tworząc tam planetarne centrum szkolenia. Tak. Ci Arsenaultczycy byli całkiem bystrzy, oddając Konfederacji te wszystkie bezwartościowe ziemie. Tak. Byłem tam podczas Pierwszej Wojny Silvasiańskiej, tej, w której twój staruszek dostał swój medal. Butch zamilkł na chwilę, przyglądając się Deanowi. - Kiedy wylatujesz? - Jutro rano. - Jezu. - Butch westchnął. - Dałbym ci trochę pieniędzy, ale wiem, że i tak nie miałbyś gdzie ich wydać do czasu pierwszej przepustki, a tego nie doświadczysz pewnie przynajmniej przez rok. Szlag, może nawet nie dadzą ci żadnego żołdu do czasu zakończenia unitarki. Butch wyjął spomiędzy warg przeżuty kawałek cygara i palcem wydłubał z ust resztki oderwanego liścia. Wytarł dłoń w kombinezon. 30 David Sherman i Dan Cragg - Byłem w wojsku, Joe, i nasza jednostka znajdowała się w umiarkowanym rejonie planety. Ośrodek Marines był w tropikach. Szkoliliśmy się tam przez dwa miesiące i wierz mi, Joe, że nigdy w życiu nie cieszyłem się na widok śniegu tak, jak po tym szkoleniu. Durni Marines przechodzili większość szkolenia w strefie tropikalnej, poza obowiązkowym miesiącem na jednym z pozbawionych powietrza księżyców Wychodka - nazywaliśmy go Bobek - gdzie uczyliśmy się życia w stanie prawie nieważkości i tym podobnych bzdetów. - Butch z powrotem wsadził cygaro w kącik ust. - Hej! - wykrzyknął nagle. - Czemu Marines? Myślałem, że chcesz się zgłosić do armii? Dean wzruszył ramionami, czując, że się czerwieni. - Nie wiem, Butch, po prostu zmieniłem zdanie. - Nie chciał wyjaśniać, co się stało. Nie wiedział nawet, czy by potrafił. Butch zastanawiał się przez chwilę. Dean pracował dla niego od pięciu lat, przez całe studia. Chłopak zgłosiłby się do wojska znacznie wcześniej, ale matka nie chciała podpisać papierów na zwolnienie go ze studiów. - No cóż, Joe, będzie z ciebie dobry Marinę! - Butch wyciągnął rękę. Przypomniał sobie, jak kiedyś pijany majtek na wodolocie do Kanady groził, że wyrzuci pasażerów za burtę. Kiedy zaczął dźwigać
jednego z nich do góry, Dean, który miał wtedy zaledwie szesnaście lat, podszedł i znokautował faceta jednym ciosem. -Cholera, młody, będzie mi cię brakowało! Będzie z ciebie naprawdę świetny Marinę. Powodzenia! - Uścisnęli sobie dłonie. Po raz pierwszy od chwili podjęcia decyzji o zaciągnięciu się Joe Dean poczuł ukłucie smutku. Nigdy nie myślał, że będzie mu szkoda opuszczać Nowy Rochester, ponure miasto na brzegu jeziora Ontario, mniej więcej trzydzieści kilometrów na zachód od miejsca, w którym znajdowało się Rochester w stanie Nowy Jork przed Drugą Amerykańską Wojną Secesyjną. Stare miasto zostało całkowicie zniszczone podczas wojny, a następnie odbudowane nieco dalej na zachód jakieś osiemdziesiąt lat później. Poza tym lubił „Butcha" Buczkowskiego, twardego i ostrego, ale uczciwego i dobrego człowieka. Jeszcze trudniejsze było pożegnanie z matką choć od lat wiedziała, że ta chwila nadejdzie, i przygotowała się na nią. Jednak on nie był przygotowany, i gdy następnego ranka wychodził ze skromnego kompleksu, w którym mieszkali, miał tak ściśnięte gardło, że z trudem oddychał. Matka odmówiła pójścia z nim, bo wiedziała, że będzie potrzebował długiego marszu, by dojść do siebie po pożegnaniu. Przytuliła go długo, mocno i wreszcie w ciszy. Dotarł niemal do budynku rządowego w centrum miastą zanim łzy w jego oczach wyschły na tyle, by widział wyraźnie. ROZDZIAŁ DRUGI - Rekruci! - ryknął starszy kapral Bulldog Bildong. - Spocznij! Szczupły oficer, który właśnie przyjął przysięgę poborowego od stojących przed nim pięćdziesięciu pięciu mężczyzn, obejrzał ich, zanim znów się odezwał. Oficer - według Deana kapitan - wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat. Miał na sobie krwistoczerwoną bluzę z epoletami i wysokim kołnierzem ozdobionym znaczkiem z orłem oraz spodnie w kolorze złota. Na przedramionach munduru znajdowały się insygnia oficerskie - po jednym złotym kręgu. Kapitan powiedział im, że nazywa się Samson Malimaliumu. Zaczął teraz przemawiać szybkim, urywanym głosem. - O godzinie dziesiątej wyjedziecie stąd do portu kosmicznego Nowy Rochester. Tam zostaniecie wsadzeni na pokład promu, który zawiezie was na statek kosmiczny OMFK Szeregowy Thomas Purdom, stacjonujący na orbicie parkingowej trzysta kilometrów nad powierzchnią Ziemi, celem przelotu na planetę szkoleniową Arsenault. Znajduje się ona prawie dwieście lat świetlnych od Ziemi. Podróż, która będzie się odbywać głównie w nadprzestrzeni, potrwa około trzydziestu ziemskich dni. Załoga Purdoma liczy tysiąc osób. Będziecie podróżować wraz z około trzema tysiącami innych rekrutów, w większości z Armii i Floty, wszyscy z Ziemi. Pozostali rekruci zostaną rozlokowani w ośrodkach w innych częściach planety. Gdy na pokładzie znajdą się wszyscy rekruci Marines, po drodze na Arsenault zostaniecie podzieleni na kompanie szkoleniowe. Będziecie w tych kompaniach uczyć się aż do zakończenia unitarki... jeśli przeżyjecie tak długo. Arsenault to twardy świat, a instruktorzy musztry są jeszcze twardsi. Po zakończeniu szkolenia unitarnego zostaniecie przydzieleni do Floty. Inne kompanie szkoleniowe tworzone są na innych planetach, na których prowadzimy rekrutację, i przybędą na Arsenault na różnych PIERWSI W BOJU
33 etapach waszego cyklu szkolenia, ale nie będziecie mieli z nimi zbyt wiele kontaktów, podobnie jak z jakimikolwiek Marines poza waszymi instruktorami, aż do czasu ukończenia szkolenia unitarnego. W czasach pokoju Ziemia wysyła rekrutów co sześć miesięcy. Wasze szkolenie rozpocznie się w chwili wejścia na pokład Purdoma. Na pokładzie zostaną wam wydane wszelkie niezbędne przybory i odzież. Do chwili dotarcia do bazy szkoleniowej na Ar-senault zostaniecie zaznajomieni z organizacją, historią i tradycjami Korpusu Marines, strukturą stopni Korpusu, systemem sądowości wojskowej Konfederacji oraz podstawowymi informacjami dotyczącymi Marines, włącznie z zasadami zachowania, instrukcjami uzbrojenia, musztrą, sposobem noszenia munduru, podstawowymi formacjami drużyn oraz obowiązkami żołnierza piechoty. Nauczycie się podstaw rozkładania i składania broni. Są jakieś pytania? Nie? Starszy kapralu! Starszy kapral Bildong stanął na baczność przed kapitanem. - Sir! - ryknął. - Przekazuję wam dowodzenie, starszy kapralu. - Tak jest, sir. - Bildong odwrócił się do rekrutów. - Pododdział baa-CZNOŚĆ! - Za jego plecami kapitan Malimaliumu wy-maszerował z sali. Na rozkaz Bildonga rekruci ze zdumiewającym brakiem powodzenia próbowali przyjąć jakąś pozycję, która choć trochę przypominałaby pozycję na baczność. Kapral przewrócił oczami i prychnął. -No dobra, kochani, przynajmniej macie pracę na najbliższe osiem lat! - Kilku rekrutów roześmiało się głośno, ale Bildong uciszył ich groźnym spojrzeniem. - Dobra, spocznij - polecił z rezygnacją. - Nauczycie się wszystkich wojskowych komend, gdy już traficie na pokład Purdoma. Na razie macie tu żetony na posiłek. Na parterze tego budynku jest kawiarnia. Idźcie tam, zjedzcie śniadanie i czekajcie na dalsze polecenia - a to oznacza, że nie wolno wam w żadnym wypadku opuszczać kawiarni. W ten sposób macie godzinę na poznanie się bliżej. Zabierzcie ze sobą wasze rzeczy, staniemy broń i sprzęt? - zapytał ktoś. : 34 David Sherman i Dan Cragg Bildong szybko go zlokalizował i obdarzył ciężkim spojrzeniem. - Chcesz walczyć? - warknął, po czym kontynuował spokojnym, ale stanowczym głosem. - Nie martw się, będziesz miał okazję. Będziesz miał ich więcej, niż ktokolwiek mógłby chcieć. - Podszedł do rekruta, niskiego, chudego i niezwykle ciemnego mężczyzny. -I gwarantuję ci - mówił dalej, wpatrując się w jego oczy z odległości paru centymetrów - że gdy pierwszy raz weźmiesz udział w walce, zaczniesz ze
wszystkich sił żałować, że kiedykolwiek usłyszałeś 0 Korpusie Marines Konfederacji. Gdy Marines walczą ludzie giną. 1 czasem tymi ludźmi są Marines. Jeśli pójdziesz walczyć z nastawieniem, jakie wydajesz się mieć w tej chwili, prawdopodobnie zginiesz w pierwszej strzelaninie. - Odsunął się od rekruta i obrócił głowę, obrzucając spojrzeniem pozostałych. - Ktoś tutaj uważa się za twardziela? Myślicie, że umiecie walczyć? To, co znacie, to gry i zabawy. A tutaj nie ma zabawy, ludzie. Tu chodzi o życie i śmierć. Wśród rekrutów przez dłuższą chwilę panowała ciężka cisza, a spojrzenie pięćdziesięciu pięciu par młodych oczu utkwione było w kapralu. Wszystkich przebiegł dreszcz. Ci młodzi ludzie zaciągnęli się do Korpusu ze zwykłych powodów, dla których młodzi ludzie wstępowali do wojska przynajmniej od czasu Imperium Rzymskiego: żeby się sprawdzić, uciec z domu, podróżować, zaznać egzotycznych rozrywek - zarówno pod względem geograficznym, jak i obyczajowym. Teraz zaczęli sobie niejasno uświadamiać, że Korpus Piechoty Morskiej Konfederacji może mieć własne, poważne plany, nie mające nic wspólnego z podróżami i zabawą a zwłaszcza zabawą. - Jeszcze ktoś ma jakieś durne pytanie? - zapytał Bildong, gdy przeciągająca się cisza stała się nieprzyjemna. - Uch, kapralu, kiedy odbędzie się odprawa, o której wspomniał wczoraj sierżant Riley-Kwami? - zapytał niewinnie Joe Dean. - Sierżant Riley-Kwami? Nie znam żadnego sierżanta Rileya-Kwami. - Potem na twarzy Bildonga odmalował się wyraz zaskoczenia, jakby z wolna coś kojarzył. - A może masz na myśli - powiedział powoli - starszego sierżanta Rileya-Kwami? PIERWSI W BOJU 35 - Uch, tak, aye aye - wydusił z siebie Dean, nie wiedząc, czym zawinił. Bildong otrząsnął się, potem odwrócił wzrok i machnął na niego ręką - Pal sześć to „aye aye", później nauczysz się, jak właściwie go używać. - Znów popatrzył na Deana. - Chodziło ci o starszego sierżanta Rileya-Kwami? Nie ufając swojemu głosowi, Dean tylko kiwnął głową. - Sierżant ma dwa paski więcej niż ja - wyjaśnił Bildong z przesadną cierpliwością. - Starszy sierżant ma ich znacznie więcej. Nie jesteśmy Armią... i dla nas to ważna różnica. - Urwał, żeby sprawdzić, czy jego słowa dotarły, po czym kontynuował. - No tak, zdaje się, że zadałeś głupie pytanie? - Czekał, a gdy Dean się nie odezwał, polecił: - Powtórz pytanie. - Uch, co z pełną odprawą o której mówił starszy sierżant Ri-ley-Kwami? Powiedział, że odbędzie się, zanim wejdziemy na pokład statku.
Bildong przez chwilę przyglądał mu się ze zdumieniem. - Słodki Jezu Mohamecie, jesteś jakimś klownem, czy co? -Potem potrząsnął głową'- Rekrucie, właśnie usłyszałeś całą „odprawę", jaka cię czeka przed wejściem na pokład transportowca. Tam będą cię „odprawiać", aż zacznie ci się wylewać uszami. A teraz idźcie na dół zjeść trochę papki. Możecie zacząć się przyzwyczajać do jedzenia Korpusu. Zejdźcie pierwszą drabiną - dla was to pewnie klatka schodowa - na lewo od wyjścia z tej sali. Po jedzeniu zostańcie w kawiarni. Później przyjdzie tam podoficer, aby odeskortować was do portu. \ \ \ Kawiarnia faktycznie serwowała coś przypominającego „papkę". Pięćdziesięciu pięciu rekrutów tłoczących się w sali spowodowało, że w ciągu paru sekund zrobiło się tu zbyt ciasno i głośno. Na szczęście Dean był jednym z pierwszych rekrutów w kolejce, więc udało mu się znaleźć pusty stolik w rogu sali. Spróbował glu-towatej masy, będącej rzekomo płatkami na ciepło, i zdumiał się, co obecnie ludzie potrafią zrobić z plastikiem. 36 David Sherman i Dan Cragg - Mogę się przysiąść? - zapytał ktoś. To był szczupły czarny chłopak, którego interesowała sprawa broni i sprzętu. - Jestem Frederick Douglass McNeal. Ale wszyscy mówią mi Fred. - Joe Dean - odpowiedział i potrząsnął wyciągniętą ręką McNeala. Zwrócił uwagę na jego ciemną skórę. Podobnie jak on sam, wydawał się nie na miejscu w tej sali pełnej wszelkich odcieni brązu. Przypomniał sobie, jak oficer przeprowadzający pobór powiedział: „ W ogóle nie widujemy już nikogo czystej krwi". Tak więc było coś, co ich łączyło: jego prawie czysto irlandzkie pochodzenie i prawie czysto afrykański rodowód McNeala. - Zdaje się, że obaj znaleźliśmy się u starszego kaprala Bildon-ga na liście rekrutów zadających durne pytania, co? - zapytał McNeal. Zanim Dean zdążył odpowiedzieć, dorzucił: - Popatrz tam! - Dean zerknął we wskazanym kierunku, ale nie zobaczył niczego, oprócz innych rekrutów. - Patrz, patrz. - McNeal wskazał widelcem. - Ta dziewczyna. - Chodziło mu o jedną z dziewczyn obsługujących w kawiarni. Dean nie zwrócił dotąd uwagi na personel. Dziewczyna wydała mu się całkiem zwyczajna. - Co z nią? McNeal nachylił się bliżej i wyszeptał: - Ryćka się? - Hm? Że co? - No wiesz. - McNeal wygiął ramiona i wykonał gest dłońmi. Widząc, że Dean wciąż nie łapie, uderzył lekko pięścią w otwartą dłoń.