Sherman David, Cragg Dan
Szkoła ognia
Przełożył: Marek Pawelec
Tytuł oryginału: „School of Fire"
Dla naszego wspólnego przyjaciela J.B. Posta. Gdyby nie on, te książki nigdy nie zostałyby napisane.
PROLOG
Do uszu komendanta Hłnga dotarły coraz bliższe odgłosy pośpiesznego przedzierania się przez las -
trzaskanie łamanych gałązek i szelest mokrych liści paproci. Nie odwrócił się, żeby spojrzeć w ich stronę.
Gdyby wywołał je maszerujący dureń z Feldpolizei, nie przeżyłby dość długo, by dotrzeć do tego miejsca
inaczej niż jako więzień - dopilnowaliby tego jego bojownicy. Hing uznał, że najprawdopodobniej jest to
jeden ze zwiadowców jego własnego powstańczego oddziału, wracający z raportem o zbliżającym się do
zasadzki, spodziewanym patrolu Feldpolizei.
Hing nie spuszczał wzroku z drogi wcinającej się między niskie wzgórze, na którym znajdowała się jego
pozycja, a równie niskim wzniesieniem po drugiej stronie, rozważając równocześnie wszystkie możliwe
zagrożenia. Dowódca, który bierze pod uwagę wszystko, co mogłoby się nie udać, może przygotować
plany i wykorzystać do swoich celów potencjalne źródła porażki.
Dźwięki zbliżały się coraz bardziej, aż w końcu ustały, zakończone uderzeniem kolana o ziemię metr od
miejsca, w którym Hing ukrył się za kępą grospalmowców.
- Komendancie, chyba prawdą jest to, co słyszeliśmy o nowym inspektorze Feldpolizei - powiedział
ktoś zdyszanym głosem. Hing odwrócił wreszcie uwagę od drogi i spojrzał na mówiącego, bojownika
Quetlala, zwiadowcę, którego pośpieszny marsz złamał tyle gałązek i zgniótł tak wiele liści.
Komendant pytająco uniósł brwi.
Quetlal uśmiechał się szeroko. Członkowie oddziału partyzanckiego byli przyzwyczajeni do intensywnego
wysiłku fizycznego przy takiej wilgotności i gorącu, więc szybko przestał dyszeć i złożył raport.
- Nie stosują kamuflażu, komendancie. Nie założyli nawet zwykłej zieleni ani brązów, żeby łatwiej
się ukryć pośród drzew. - Jego uśmiech zrobił się jeszcze szerszy, a w oczach błyskały ogniki. -
8
David Sherman i Dan Cragg
Jest ich setka. I wszyscy ubrani są w pomarańczowe bluzy i błękitne spodnie. A oficerów można odróżnić
po pióropuszach na hełmach!
Setka, zbyt wielu dla jego kompanii... ale w tych mundurach mogą być łatwi do pokonania. Komendant
Hing natychmiast pomyślał o czymś, co może pójść nie tak, nawet z inspektorem Feldpolizei tak głupim,
jak rzekomo był ten.
- Skąd wiesz, że ci których widziałeś to nie przynęta?
Bojownik Quetlal wyszczerzył się szerzej, niż wydawało się to
możliwe, i szybko potrząsnął głową.
- Też o tym pomyślałem, komendancie. Jak tylko ich zobaczyłem, sądziłem, że to musi być
podstęp. Ale choć się naszukałem, nikogo nie znalazłem. Tak samo jak inni zwiadowcy.
Hing powoli skinął głową. Oligarchowie w coraz głupszy sposób prowadzili tę wojnę. Skąd wytrzasnęli
pomysł, że elegancko wyglądający oddział prosto z placu defilad będzie się nadawał do prowadzenia
walki? Naprawdę sądzili, że wyszukane mundury przestraszą bojowników?
- Kiedy tu będą?
- Maszerują energicznie w kolumnie, komendancie. Znacznie szybciej, niż my moglibyśmy iść przez
las. Gdybym zobaczył nas, tam gdzie ich, powiedziałbym, że przynajmniej za pół godziny, ale ponieważ
idą środkiem drogi, to najwyżej za kilka minut.
- Zwracają uwagę na otoczenie?
- Patrzą prosto przed siebie, jakby maszerowali na defiladzie. Nawet blastery niosą w pozycji
defiladowej, przy prawym ramieniu.
- Zwiadowcy? Skrzydłowi?
Bojownik Quetlal znów potrząsnął głową.
- Mają dwóch ludzi na szpicy, dwadzieścia metrów przed czołem kolumny, to cała ich osłona. -
Zaśmiał się krótko. - Zwiadowcy muszą się uważać za gotowych do walki, chociaż też patrzą tylko prosto
przed siebie, a blastery mają przewieszone przez pierś.
- Przekazałeś ostrzeżenie?
- Kiedy szedłem wzdłuż naszej linii, komendancie. Powiedziałem wszystkim.
- W takim razie idź dalej wzdłuż linii i powiedz reszcie kompanii. - to powiedziawszy, Hing odprawił
Quetlala i zwrócił uwagę z powrotem na drogę. Zwiadowca ruszył wypełnić rozkaz.
Komendant Hing w zamyśleniu pogładził łoże swojego blastera, przesuwając palcami aż do spustu. Była
to jedna z nielicznych sztuk nowoczesnej broni, jaką miała na wyposażeniu brygada pod dumną nazwą
Che Loi, należąca do Armii Wyzwolenia Ludu, i jedyna w zasadzce. Pozostałych sześćdziesięciu
dowodzonych przez niego bojowników musiało się zadowolić przestarzałymi karabinami, co było zresztą
głównym powodem urządzenia zasadzki - planowali zdobyć nowoczesną broń, rozgramiając oddział
należącej do oligarchów Feldpolizei. W normalnych warunkach, dysponując na tyle mniej licznymi siłami
niż przeciwnicy, pozwoliłby spokojnie przejść setce policjantów. Oddział maszerujący w opisanej formacji
stanowił jednak zbyt łakomy kąsek, by zostawić go w spokoju. Już za chwilę, za kilka minut, bojownicy
Hinga zadadzą potężny cios i wzbudzą jeszcze silniejszy strach w sercach oligarchów... zdobywając przy
tym lepszą broń.
* ♦ *
- Ten idiota prowadzi nas na śmierć - wymamrotał funkcjonariusz Perez do idącego obok kolegi.
- Tylko, jeśli urządzili zasadzkę - równie cicho odpowiedział funkcjonariusz Troung - i nie wystraszą
się naszych blasterów. -Miał ochotę splunąć, ale kapitan Rickdorf zbyt surowo pilnował dyscypliny, by
mężczyzna odważył się na coś takiego. Poruszył lekko ramionami, by poprawić rozłożenie dźwiganego na
nich ciężaru. - Bardziej przejmuję się poceniem pod tą kamizelką kuloodporną.
- Cisza w szeregach - zawołał półgłosem sierżant zmiany Ruiz ze swojego miejsca obok
maszerującej dwójkami kolumny. Zamiast blastera opartego na ramieniu niósł w ręce szablę sierżanta. -
Nie chcemy, żeby jacyś bandyci w okolicy nas usłyszeli i uciekli, zanim ich złapiemy.
Maszerujący sztywno na czele kolumny kapitan Rickdorf nie okazał, że usłyszał rozmowę swoich ludzi. Ale
usłyszał, i zapamięta to. Obiecał sobie, że Perez i Troung - rozpoznał ich głosy - zostaną ukarani za
odzywanie się bez pytania, jako przykład dla innych, gdy już wrócą do garnizonu 407 GSB -
Grafshaftsbezirk. Potem odsunął od siebie myśli o funkcjonariuszach niezdyscyplinowanych do tego
stopnia, że pozwalali sobie na rozmowy w szeregu i pomyślał o kompletnym zaskoczeniu, które
sparaliżuje bandytów, gdy w końcu zobaczą
10
David Sherman i Dan Cragg
jego wspaniałą kompanię i o panice, która wybuchnie, gdy jego ludzie zaleją ich ogniem zniszczenia z
blasterów. Do głębi serca zgadzał się z inspektorem Schickeldorfem: doskonale wyćwiczony, świetnie
uzbrojony i wspaniale wyglądający oddział mundurowych zawsze wzbudzi strach w sercach bandy
niezdyscyplinowanych zbirów, a sam widok takiego przeciwnika może skłonić bandycką hałastrę do
ucieczki. Nawet jeśli bandyci spróbują walczyć, ich broń palna będzie bezużyteczna przeciwko
kamizelkom kuloodpornym noszonym przez jego ludzi pod bluzami. W duchu kiwnął głową, przekonany,
że jego krótka wyprawa na zawsze wyleczy Prowincję Wzgórz Bawary z problemu bandytów.
Kapitan Rickdorf zauważył, że droga przed nimi wrzyna się między dwa wzgórza o stromych, gęsto
zalesionych zboczach. Doskonale wiedział, że w takich miejscach bandyci uwielbiali urządzać zasadzki.
Uśmiechnął się w duchu na myśl o szoku, jaki widok jego oddziału wzbudzi w tych zbirach, jeśli faktycznie
czaili się tam w zasadzce. A miał nadzieję, że tam są. Ta ekspedycja mogła dać mu szansę na zdobycie
orderu, i to otrzymanego z rąk komisarza Schickeldorfa... oraz upragniony awans i przeniesienie z tej
zapomnianej przez Boga górskiej prowincji.
***
Ledwie bojownik Quetlal opuścił pozycję komendanta Hinga, dowódca brygady usłyszał lekko nierówne
łup-łup-łup butów uderzających o powierzchnię drogi w dole. Wytężył słuch, próbując wyłapać głosy, ale
nie usłyszał, by ktokolwiek dyktował tempo. A to znaczyło, że potrafią maszerować. No cóż, wkrótce
okaże się, czy potrafią umierać. Jego ludzie doskonale opanowali leżenie w pułapce, niewidoczni z drogi -
żaden nie wystrzeli, zanim Hing nie dmuchnie w swój gwizdek.
W jego polu widzenia pojawiła się szpica - dwaj policjanci, rzeczywiście tak wystrojeni, jak obiecał
Quetlal. Promienie słońca przeciskające się przez szczyty olbrzymich drzew hochbaum rosnących między
kępami grospalmowców rzucały na ich bluzy plamy koloru starego złota. Sztywny krok marszowy
sprawiał, że błękitne spodnie migotały niczym szybko płynąca woda w przejrzystym, płytkim strumieniu.
Hing potrząsnął głową - rzeczywiście maszerowali wyprostowani, patrząc prosto przed siebie i z
blasterami przy
SZKOŁA OGNIA
11
ramieniu. - Durnie - mruknął pod nosem, ale jego głodne spojrzenie nie mogło oderwać się od ich broni.
Wkrótce bojownicy brygady wykorzystają te nowoczesne blastery znacznie lepiej, niż byłaby do tego
zdolna ta operetkowa Feldpolizei.
Dwadzieścia metrów za szpicą wzdłuż drogi maszerowała dwójkami reszta oddziału - niewiarygodna
wprost głupota - Hing podejrzewał, że dowódca kazałby im maszerować czwórkami, gdyby tylko
pozwalała na to szerokość leśnej drogi.
Ach tak, ich dowódca. Był największym pajacem z nich wszystkich. Jego bluzę obszyto złotą lamówką, na
ramionach lśniły złote epolety, a z lewego ramienia zwieszał się złoty askelbant - pleciony, ozdobny sznur.
Lewą pierś zdobił dodatkowo istny kalejdoskop orderów. Wzdłuż szwów nogawek spodni ciągnęły się
szerokie pasy srebra i choć wydawało się to niemożliwe, pochwa szabli zwisająca z ozdobionego
chwastami pasa również wyglądała na wykonaną ze szlachetnego metalu. Szabla, którą dzierżył,
trzymając koniec jej ostrza przy ramieniu sprawiała wrażenie czysto ceremonialne, choć broń sieczna i
tak byłaby bezużyteczna przeciwko blasterom czy nawet broni palnej.
Gdy oficer minął pozycję Hinga, dowódca partyzantów skupił uwagę na samej kolumnie. Gdyby wiedział,
że kapitan Rickdorf liczył na zaskoczenie partyzantów, całkowicie by się z nim zgodził. Bardzo zdziwił go
widok maszerującej kolumny wandeijahrańskiej Feldpolizei. Maszerowali, jakby znajdowali się na placu
defilad, z Masterami chwilowo bezużytecznie opartymi o prawe ramiona. Hing pomyślał, że gdy
dmuchnie w gwizdek, połowa zginie, zanim któryś zdąży przestawić swoją broń do pozycji strzeleckiej.
Hing zaczął liczyć maszerujące w dole dwójki Feldpolizei. Gdy doliczył do dwudziestu, przyłożył gwizdek
do ust. Przy dwudziestu trzech nabrał powietrza do płuc, a przy dwudziestu czterech - prawie równo
pośrodku podwójnego rzędu Feldpolizei, gdy wszyscy znaleźli się w strefie śmierci - zagwizdał.
Wzdłuż całego zbocza wzgórza przetoczył się grzmot salwy brygady Che Loi, której wszyscy członkowie
otwarli ogień do maszerującej kolumny. Ubrany w pomarańczową bluzę mężczyzna padł z krzykiem na
ziemię, chwytając się za biodro w miejscu, gdzie z dziury po pocisku tryskała tętnicza krew. Inny obrócił
się
12
David Sherman i Dan Cragg
jak w tanecznym piruecie, bryzgając czerwienią z roztrzaskanego ramienia. Zanim padł na ziemię, na
czole trzeciego rozkwitła jaskrawa rozeta kości, mózgu i krwi. Inni zachwiali się od pocisków uderzających
w ich torsy, ale dzięki kamizelkom kuloodpornym, rozpraszającym i pochłaniającym energię kinetyczną
trafień, utrzymali się na nogach.
- Oddział! W prawo zwrot! - zawołał przez grzmot wystrzałów kapitan Rickdorf, a rozkaz
powtórzyli jego dowódcy zmian.
- Pierwszy szereg, przyklęknij! - Rickdorf spokojnie wykrzyknął rozkaz.
Porucznicy powtórzyli go, szybko zajmując miejsca przy swoich plutonach. Sierżanci stali ze swoimi
ludźmi, gotowi przekazywać rozkazy i utrzymywać porządek w szeregach.
- Strzelać pokosem! - rozkazał Rickdorf, a młodsi oficerowie zawtórowali mu echem.
- Szeregami. Pierwszy szereg, ognia! Drugi szereg, ognia!
Z luf blasterów pierwszego szeregu wyleciały trzaskające elektrycznością strumienie plazmy, układając się
na zboczu we wzór losowych trafień, po czym salwa została powtórzona równie losowym wzorem ognia
blasterów drugiego szeregu. Rozległ się jeden czy dwa krzyki palonych przez plazmę partyzantów, ale
szybko uciszyła je śmierć lub szok. Zbocze wzgórza natychmiast pokryło się cienką warstwą mgiełki z
wody odparowanej z mokrych liści i wilgotnej ziemi. Gdzieniegdzie rośliny strzeliły płomieniami, ale ogień
szybko zgasł, ponieważ niedawne deszcze zbyt nasyciły las wodą by umożliwić pożar.
- Wyrównać ogień - rozkazał Rickdorf. Ani on, ani jego ludzie nie widzieli napastników, musieli
strzelać systematycznie, by mieć pewność, że pokryli całe zbocze wzgórza. - Pierwszy szereg, dziesięć
metrów w górę zbocza, ognia! - Pierwszy szereg znów wypalił. Tym razem wyładowania uderzyły w
nieregularnej linii wzdłuż zbocza, niektóre w kępy grospalmowców, w których ukrywali się partyzanci,
inne bezużytecznie, w lekko porośnięty grunt między nimi.
- Drugi szereg, przeskok pięć metrów, ognia! - Drugi szereg wypalił salwą a strumienie plazmy
rozprysły się w poszarpanej linii wzdłuż zbocza wzgórza około pięciu metrów nad pierwszą linią. Tu i
ówdzie wzdłuż dwóch szeregów Feldpolizei ludzie zginali się
12
David Sherman i Dan Cragg
jak w tanecznym piruecie, bryzgając czerwienią z roztrzaskanego ramienia. Zanim padł na ziemię, na
czole trzeciego rozkwitła jaskrawa rozeta kości, mózgu i krwi. Inni zachwiali się od pocisków uderzających
w ich torsy, ale dzięki kamizelkom kuloodpornym, rozpraszającym i pochłaniającym energię kinetyczną
trafień, utrzymali się na nogach.
- Oddział! W prawo zwrot! - zawołał przez grzmot wystrzałów kapitan Rickdorf, a rozkaz
powtórzyli jego dowódcy zmian.
- Pierwszy szereg, przyklęknij! - Rickdorf spokojnie wykrzyknął rozkaz.
Porucznicy powtórzyli go, szybko zajmując miejsca przy swoich plutonach. Sierżanci stali ze swoimi
ludźmi, gotowi przekazywać rozkazy i utrzymywać porządek w szeregach.
- Strzelać pokosem! - rozkazał Rickdorf, a młodsi oficerowie zawtórowali mu echem.
- Szeregami. Pierwszy szereg, ognia! Drugi szereg, ognia!
Z luf blasterów pierwszego szeregu wyleciały trzaskające elektrycznością strumienie plazmy, układając się
na zboczu we wzór losowych trafień, po czym salwa została powtórzona równie losowym wzorem ognia
blasterów drugiego szeregu. Rozległ się jeden czy dwa krzyki palonych przez plazmę partyzantów, ale
szybko uciszyła je śmierć lub szok. Zbocze wzgórza natychmiast pokryło się cienką warstwą mgiełki z
wody odparowanej z mokrych liści i wilgotnej ziemi. Gdzieniegdzie rośliny strzeliły płomieniami, ale ogień
szybko zgasł, ponieważ niedawne deszcze zbyt nasyciły las wodą by umożliwić pożar.
- Wyrównać ogień - rozkazał Rickdorf. Ani on, ani jego ludzie nie widzieli napastników, musieli
strzelać systematycznie, by mieć pewność, że pokryli całe zbocze wzgórza. - Pierwszy szereg, dziesięć
metrów w górę zbocza, ognia! - Pierwszy szereg znów wypalił. Tym razem wyładowania uderzyły w
nieregularnej linii wzdłuż zbocza, niektóre w kępy grospalmowców, w których ukrywali się partyzanci,
inne bezużytecznie, w lekko porośnięty grunt między nimi.
- Drugi szereg, przeskok pięć metrów, ognia! - Drugi szereg wypalił salwą a strumienie plazmy
rozprysły się w poszarpanej linii wzdłuż zbocza wzgórza około pięciu metrów nad pierwszą linią. Tu i
ówdzie wzdłuż dwóch szeregów Feldpolizei ludzie zginali się
SZKOŁA OGNIA
13
w pół albo zataczali, gdy pociski wytracały energię na ich pancerzach, nieliczni policjanci padli od
przypadkowych trafień w głowę, inni charczeli w agonii trafieni w ręce lub nogi, ale ich krzykom nie
wtórowały podobne ze wzgórza.
- Pierwszy szereg, przeskok, ognia!
- Spokojnie, ludzie - rzucił Ruiz głośno, tonem, w którym brzmiała niezachwiana pewność siebie,
maszerując energicznym krokiem za drugim szeregiem. - To tylko źle uzbrojona hałastra. Łatwo ich
pokonamy. Spokojnie. Utrzymywać zdyscyplinowany ostrzał. - Sierżanci mówili mniej więcej to samo do
swoich ludzi.
Komendant Hing zauważył, jak przeciwnicy reagują na trafienia pociskami wystrzeliwanymi przez jego
ludzi i niemal natychmiast zrozumiał, czemu nie padali i wciąż kontynuowali ostrzał. Może jednak
należało ich przepuścić. Z drugiej strony on i jego ludzie wciąż mieli szansę na wygranie potyczki.
- Mają kamizelki kuloodporne - krzyknął. - Celować w głowy, ręce i nogi.
Usłyszał, jak inni wykrzykują jego rozkaz wzdłuż całej linii zasadzki, niektórzy tak szybko, że musieli sami
dojść do identycznych wniosków. Partyzanci przestali celować w środek torsów, przenosząc ogień na
kończyny i głowy, a ich wrogowie zaczęli padać.
Funkcjonariusze Feldpolizei stali lub klęczeli cierpliwie w szeregach jeszcze przez czas potrzebny na jedną
salwę, zanim przez trzask blasterów i grzmot karabinów usłyszeli krzyki dobiegające od ich własnych ludzi
i zanim dotarła do nich świadomość, że trzaski ich broni zaczynają cichnąć.
- Mówiłem ci! - Perez krzyknął do Trounga.
- Strzelaj dalej - odkrzyknął Troung.
W sercu Pereza gwałtownie zaczęła narastać panika, zerknął na bok... gdyby ktoś porzucił szereg,
pobiegłby za nim. Obejrzał się akurat na czas, by zobaczyć, jak sierżant Ruiz wybucha gejzerem krwi i
mózgu z dwóch dziur po kulach. Na ten widok młody policjant wrzasnął w przerażeniu. Rzucił swój
blaster i zaczął uciekać. Jakimś cudem udało mu się dobiec pod osłonę drzew.
Kapitan Rickdorf, trzymając wysoko uniesioną głowę, przesunął spojrzeniem po zboczu wzgórza. Bandyci
musieli się kryć na zboczu wyżej, niż przypuszczał, bo ich ogień nie słabł.
14
David Sherman i Dan Cragg
- Drugi szereg, przeskoczyć dziesięć... - Nie skończył rozkazu. Trafiły go równocześnie trzy pociski:
jeden w gardło, drugi w skroń, a trzeci w otwarte usta, rozrywając kręgosłup u podstawy czaszki.
Pocisk, który trafił Rickdorfa w gardło, kontynuował swój zabójczy lot i wytracił energię dopiero w
ramieniu stojącego obok funkcjonariusza. Mężczyzna zatoczył się i padł na kolana. Siła uderzenia
wytrąciła mu blaster z ręki i wykręciła go w bok, tak, że zobaczył, jak pozbawione życia ciało jego kapitana
osuwa się na powierzchnię drogi. Krzyknął, bardziej w skutek wstrząsu na widok poległego dowódcy niż z
bólu trafienia. Z wysiłkiem podniósł się na nogi i spróbował ucieczki, ale poczuł, że rosnący ból z powodu
rany jest zbyt silny, by mógł biec. Przewrócił się na stojącego obok mężczyznę.
Partyzanci ze swoich miejsc na zboczu wzgórza zobaczyli upadających wrogów, co tchnęło w nich
nowego ducha. Na drodze, w dole, coraz więcej policjantów dostrzegało i słyszało, że ich towarzysze już
nie strzelają leżą martwi, ranni lub po prostu uciekli.
Nagle, po śmierci kapitana, zdolni do biegu członkowie Feldpolizei rzucili się do ucieczki.
- Brać ich! - ryknął komendant Hing. - Zabić, zanim zwieją.
Partyzanci obsypali ogniem umykających funkcjonariuszy, z których większość porzuciła broń, by szybciej
biec. Wielu padło, martwych z powodu trafień w głowę lub okaleczonych, z ranami w nogach. Niektórzy
osuwali się na kolana i obracali się w stronę wzgórza, z rękami uniesionymi w geście poddania.
- Wstrzymać ogień, wstrzymać ogień! - wrzasnął Hing, gdy nieliczni uciekający zniknęli wśród
drzew na przeciwległym zboczu lub za zakrętem drogi. Wstał i ruszył w dół zbocza, a jego bojownicy
poszli za jego przykładem.
Komendant popatrzył wzdłuż drogi, przesunął wzrok po kępach grospalmowców i rzadko rosnących
kolczakach na przeciwległym zboczu. Było tu ponad siedemdziesięciu, może nawet ponad
osiemdziesięciu pokonanych policjantów - martwych, rannych i wziętych do niewoli. A na ziemi leżało
ponad dziewięćdziesiąt blasterów. Był to wyjątkowo satysfakcjonujący widok.
- Porucznik Pincote - odezwał się, gdy zbliżyła się jego zastępczyni. - Jakie mamy straty?
SZKOŁA OGNIA
15
Sokum Pincote uśmiechnęła się do niego, odsłaniając przy tym białe zęby.
- Tylko sześciu ludzi, komendancie.
- Sześciu martwych bojowników to nie powód do radości, poruczniku - warknął na nią. - Nie
obchodzi mnie, ilu Feldpolizei zabijemy, życie każdego wojownika ma wielką wartość.
Pincote zacisnęła wargi.
- Tak jest, komendancie. Wiem o tym. Po prostu wyrażałam radość z naszego zwycięstwa. Teraz
możemy odpowiednio uzbroić prawie pół brygady.
Hing znów popatrzył na trupy i rannych, mnóstwo ciał zaścielających drogę i kiwnął głową.
- Co zrobimy z rannymi? - zapytała Pincote. - Mam ich dobić?
Hing nawet się nie wysilił, by potrząsnąć głową.
- Nie jesteśmy mordercami. Zostawcie ich. Nie możemy ryzykować pozostania tu dość długo, by
udzielić im pomocy. Ich ranami mogą się zająć ci, którzy uciekli w las.
Dziesięć minut później pięćdziesięciu czterech członków brygady Che Loi, niosąc ładunek
dziewięćdziesięciu trzech blasterów i zwęglone ciała sześciu poległych pod drzewami towarzyszy,
kierowało się w stronę wąskiej doliny o stromych zboczach, ukrytej przed aktualnymi orbitami rządowych
satelitów obserwacyjnych. Wkrótce dołączą do pozostałych 240 członków brygady Che Loi w obozie,
gdzie satelity nie będą miały szans ich wypatrzyć, niezależnie od wyznaczonych orbit.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Świat Thorsfinniego to wodna planeta usiana małymi i dużymi wyspami. Wysoko na półkuli północnej
znajduje się Niflheim, wyspa wielkością i kształtem przypominająca Półwysep Skandynawski na Starej
Ziemi. Niflheim stanowi centrum cywilizacji wikingów na Świecie Thorsfinniego, a zamieszkuje go ponad
trzy czwarte populacji planety. W północnym Niflheimie temperatury w lecie rzadko sięgają 25 stopni
ciepła, za to w zimie często panują mrozy dochodzące minus 25 stopni. Niflheim to miejsce pełne wilgoci
- deszczowe, gdy temperatura pozwala na skraplanie płynów, śnieżne przez resztę roku. I jak cały Świat
Thorsfinniego, śmierdzi rybami.
Niflheim. Rubież Ludzkiej Przestrzeni. Dom 34 Oddziału Pierwszego Uderzenia Floty, Korpusu Marines
Konfederacji. Gdy Mari-nes 34 OPUF nie służyli w kampanii na jakiejś innej planecie, większość czasu
spędzali w terenie, na Niflheimie lub na jednej z mniejszych wysp, sposobiąc się do operacji, których być
może nigdy nie będą musieli wykonywać. Nawet jednak, jeśli przygotowywali się do czegoś, co nigdy nie
stanie się ich udziałem, zdaniem dowódców najważniejsze były stałe ćwiczenia.
- To właśnie będziemy robić przez następne dwa lub trzy dni -powiedział podporucznik vanden Hoyt na
zakończenie odprawy dla członków trzeciego plutonu, kompanii L 34 OPUF. Na jego ustach pojawił się
cierpki uśmieszek i dodał: - A raczej, co wy będziecie robić. Jakieś pytania? Wątpliwości? - Popatrzył
uważnie przez jednostajnie padający deszcz na Marines - jego ludzi, jego pierwszy oddział. Przez
strumienie deszczu był w stanie zobaczyć jedynie niewyraźne zarysy ich twarzy, a głowy wydawały się
unosić w powietrzu. Służył w Korpusie już dziesięć lat, a wciąż czasami zaskakiwały go iluzje tworzone
przez kameleonowe mundury polowe.
Nie było żadnych pytań i tylko jedna wątpliwość, jednak nie została wyrażona na głos. Kapral „Młot"
Schultz spojrzał w oczy sierżanta, Charlie'ego Bassa, i lekko potrząsnął głową. Bass
SZKOŁA OGNIA
17
odpowiedział prawie niezauważalnym skinieniem. Problem został rozwiązany.
- No dobrze - powiedział vanden Hoyt, gdy nikt się nie odezwał. - Sierżant Bass rozdzieli przydziały.
Potem możecie iść do namiotów do czasu, aż znów trzeba będzie wyjść na deszcz. - Odsunął się na bok,
pozwalając Bassowi zająć pozycję przed frontem plutonu.
- Pierwsza drużyna - bez wstępów odezwał się Bass, który równie mocno lub jeszcze bardziej niż
reszta plutonu pragnął schronić się przed deszczem. Ponad dwadzieścia lat spędzonych w Korpusie
nauczyło go, kiedy niewygody są czymś dobrym, a kiedy nie. -Chan, masz na głowie Macllargie'ego i
Godenova, ale dostaniesz też Schultza. Idźcie gdzieś wyschnąć - polecił, zerkając na zwieszone nisko,
ciemne chmury, niewykazujące żadnych objawów przejaśnień. Potrząsnął głową. - A przynajmniej
schrońcie się przed deszczem do czasu uzyskania przydziału. Van Impe, ty weźmiesz Lonsdorfa oraz Neru
i Clarke ze wsparcia...
Chan i jego trójka nie usłyszeli pozostałych przydziałów. Gdy tylko wywołano ich nazwiska, Chan zebrał
swoich ludzi i ruszyli przez błoto w stronę namiotu.
- To ty powinieneś tu dowodzić - Chan odezwał się do kaprala Schultza. - Masz dłuższy staż i o
wiele więcej doświadczenia.
Schultz prychnął. Nie chciał dowodzić. Miał dokładnie to, czego chciał, czyli stopień kaprala, człowieka
dalekiego od sprawowania kontroli. Jego celem w życiu była walka, nie dowodzenie. W Korpusie Marines
Konfederacji aż roiło się od ludzi doskonale nadających się do bycia oficerami i podoficerami - było ich
znacznie więcej niż potencjalnych stanowisk. Schultz był świetnym żołnierzem i jeśli chodziło o Korpus,
mógł pozostać kapralem aż do emerytury, jeśli właśnie tego sobie życzył.
Ich schronienie stanowił niski namiot zrobiony z trzech polimerowych płacht rozciągniętych na ramie z
wytrzymałych syntetycznych prętów. Czterej Marines musieli przykucnąć, by wejść do środka i prawie
przytulić się do siebie, by wszyscy mogli się zmieścić. Chan włączył emiter ciepła ustawiony na środku
namiotu, a Schultz zamknął wejście. Wiatr szarpał płachtą namiotu i nieustannie uderzał w nią deszcz,
utrudniając rozmowy... ale przynajmniej mieli szansę wyschąć. Cała czwórka siedziała ze skrzyżowanymi
nogami wokół
18
David Sherman i Dan Cragg
grzejnika i w ciągu kilku minut ich mundury z przodu wyschły. Wtedy obrócili się. Plecy nie zdążyły
wyschnąć im do końca, gdy klapa namiotu otwarła się i do środka wcisnął się Charlie Bass, z jękiem
rozkoszy wyciągając rozłożone ręce w stronę źródła ciepła.
- Kiedyś była taka choroba, nazywała się reumatoidalne zapalenie stawów - powiedział. - Zimno i
wilgoć sprawiały, że stawy nabrzmiewały i bolały. Gdyby nie wyeliminowano jej przez bioinżynierię,
pewnie bym ją miał i bolałby mnie każdy staw. - Poruszył plecami, by rozluźnić zesztywniałe od zimna i
deszczu mięśnie. - A tak to tylko czuję się, jakby zmieniono mnie w kawałek zmokniętego drewna.
Wszyscy roześmiali się z jego żartu.
- No dobra. - Bass nagle przeszedł do spraw związanych z ćwiczeniami. - Kompania Mike prowadzi
poszukiwania. Trzeci pluton ma ich zatrzymać. Wasze zadanie polega na...
Ta faza dwutygodniowych manewrów obejmowała walkę trzech kompanii batalionu piechoty OPUF w
układzie każdy na każdego, podczas gdy pozostałe jednostki OPUF miały zapewniać im wsparcie.
Kompanie Kilo i Mike działały jako pełne, zwalczające się jednostki, natomiast kompania Lima odgrywała
rolę sił nieregularnych, podzielonych na czteroosobowe zespoły, walczące przeciwko Kilo i Mike.
Komandor Van Winkle, oficer dowodzący batalionem, chciał sprawdzić swoich młodszych podoficerów,
więc oficerowie i starsi podoficerowie kompanii L pełnili rolę rozjemców, a każdy z czteroosobowych
zespołów dowodzony był przez kaprala.
Smok, wszechstronny pojazd opancerzony Marines, wysadził Chana i jego zespół dwadzieścia pięć
kilometrów na północny wschód od obozowiska kompanii. Oprócz broni i symulatorów mieli ze sobą
lekkie plecaki zawierające niewiele więcej niż racje żywnościowe na dwa dni. Ze względu na kaprysy
miejscowych warunków pogodowych w miejscu wysiadki ze Smoka świeciło słońce, a skaliste podłoże
pod ich nogami było suche - tu nie padało nawet w nocy. Zespół znalazł się na polance pośród rzadkiej
roślinności osiągającej wysokość dwukrotnego wzrostu człowieka. W tym rejonie były to głównie drzewa
podobne trochę do karłowatej sosny ziemskiej.
Chan sprawdził godzinę.
SZKOŁA OGNIA
19
- Nie wiemy, kiedy ktoś inny tu dotrze - zamyślił się - albo czy będzie to pluton, cała kompania czy
coś innego. Musimy znaleźć pozycję, z której będziemy mogli, niewidoczni, obserwować wszystkie
dojścia. - Mówiąc, oglądał okolicę, próbując zorientować się w położeniu na podstawie jakichś znaków
charakterystycznych i tworząc w pamięci mapę nieznanego terenu.
Na skałach ani pod drzewami podobnymi do karłowatej sosny nie rosło nic, co przypominałoby trawę,
jedynie miejscami widać było rzadkie plamy czegoś w rodzaju blado zielonych porostów. Ze skalnych
szczelin wśród drzew wyrastały patykowate rośliny, których łodygi nie wyglądały na dość mocne, by
utrzymać się w pionie. Między drzewami przefruwały jakieś stworzenia latające, które równie dobrze
mogły być ptakami podobnymi do motyli, co motylami podobnymi do ptaków. Mniejsze latacze, które od
ziemskich owadów dałby radę, a i to nie na pewno, odróżnić tylko entomolog, przemykały niżej wśród
leśnej flory, zatrzymując się co chwila, by wchłonąć to, co na Świecie Thorsflnniego pełniło rolę nektaru.
Chan, szukając pomocy, spojrzał na Schultza, który tylko wzruszył ramionami.
- Ty tu dowodzisz - mruknął.
Nie pomogło to Chanowi w niczym. Pomyślał, że to wszystko w ogóle nie jest realistyczne. Wojska
nieregularne powinny znać teren, na którym działają podczas gdy on nigdy wcześniej tu nie był. Mapy nie
mówią człowiekowi, co się naprawdę na danym obszarze znajduje. Po chwili zdecydował.
- To wzniesienie - wskazał na niskie wzgórze na północnym zachód, ledwie widoczne przez drzewa
- to chyba najwyższy punkt w okolicy i zapewne najlepsze miejsce na początek. Jeśli nawet nie przyda się
na nic więcej, przynajmniej będziemy mogli się stamtąd rozejrzeć. - Mówiąc, przyglądał się swoim
ludziom. Schultz chodził powoli wokoło - prawie niewidoczny - badając teren okiem doświadczonego
piechociarza. Godenov słuchał go uważnie, a Macl-largie miał dziwny wyraz twarzy, jakby był zupełnie
nieobecny, i nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Jego twarz była z rodzaju tych, które powinny być
otoczone długimi, splątanymi włosami i przyozdobione wąsami, zwisającym poniżej policzków - jednak
20 David Sherman i Dan Cragg
regulaminy Marines wymagały krótko przystrzyżonych włosów i zabraniały tak długiego zarostu.
- Macllargie, słuchasz mnie? - warknął Chan. - Co to za zapach? - zapytał zagadnięty.
Wytrącony z równowagi nieoczekiwanym pytaniem Chan pociągnął nosem. Nie poczuł żadnych
zapachów, które mogłyby sygnalizować niebezpieczeństwo.
- Jaki zapach? Niczego nie czuję.
Godenov, potężny młodzieniec o zwodniczo miękkim wyglądzie, głęboko wciągnął powietrze. On również
niczego nie czuł.
Schultz wydawał się nie zwracać uwagi na rozmowę - zdawał sobie sprawę z tego, co zauważył Macllargie
i wiedział, że to bez znaczenia.
- Właśnie o to chodzi - przyznał Macllargie. - Czegoś brakuje. -Jego twarz rozjarzyła się szerokim
uśmiechem, gdy dotarło do niego, o co chodzi. - No dobra, teraz zobaczymy, jacy jesteście bystrzy. Czego
brakuje? Jeśli nie potraficie tego dostrzec, nie będziecie zbyt dobrzy na patrolach, gdy pójdziemy na
prawdziwe operacje. - Wyszczerzył się do pozostałych.
Godenov załapał pierwszy.
- Powietrze nie śmierdzi rybami!
- Izzy, gdybym to ja dowodził, zrobiłbym cię moim zastępcą -oświadczył Macllargie. - Jak
wychodzisz w teren musisz być czujny, a ty jako jedyny do tego doszedłeś.
Chan popatrzył tylko na wyszczerzoną w uśmiechu gębę Macl-largie'ego unoszącą się pośrodku polany
niczym ostatni fragment Kota z Cheshire. Macllargie, podobnie jak Godenov, był tu na pierwszym
przydziale po unitarce. Obaj niedawno dołączyli do plutonu jako uzupełnienie za ludzi straconych przez
OPUF podczas ostatniej operacji, czyli misji pokojowej na Elnealu. Chan uczestniczył w czterech misjach
bojowych, w tym w jednej z 34 OPUF. Schultz był od niego o wiele bardziej doświadczony.
Macllargie zachwiał się, po czym krzyknął i prawie upadł. Schultz, poruszając się pozornie niedbale, w
sposób niemal niezauważalny, podszedł do niego i mocno walnął łokciem. Wydobywający się z pustki
głos Schultza wymamrotał coś, co mogło być przeprosinami, choć zapewne nimi nie było.
1
SZKOŁA OGNIA 21
Macllargie odzyskał równowagę i wykręcił się w stronę, gdzie spodziewał się zastać Schultza. Przez chwilę
wydawało się, że zaatakuje kaprala, jeśli go znajdzie. Ale tylko przez sekundę. Przypomniał sobie, jak
wyglądał Schultz, gdy był widzialny - kapral poruszał się leniwie i rzadko miał coś do powiedzenia, ale
emanował groźną pewnością siebie, która wzbudzała ostrożność nawet u najsilniejszych.
- Idziemy na tamto wzgórze - warknął Chan. - Macllargie, idziesz na szpicy. Godenov, ty pilnujesz
tyłu. Już. Ruszamy.
Schultz posłał Chanowi spojrzenie, które jasno dawało do zrozumienia, że to on powinien iść na szpicy.
- Macllargie, ruszaj - powtórzył Chan, po czym dodał do Schultza. -To ćwiczenia. Potrzebuje
doświadczenia.
Schultz kiwnął głową, usatysfakcjonowany faktem, że Chan rozumiał, że gdyby była to prawdziwa
operacja, to właśnie on zająłby najniebezpieczniejsze i najważniejsze miejsce na czele patrolu.
Skaliste wzgórze znajdowało się bliżej, niż sądzili. Była to szeroka i niska platforma z wapienia,
wypchnięta w formę tarasów przez komin magmy głęboko pod powierzchnią. U stóp stromego boku
wzniesienia ziemię zaścielały kamienne rumowiska.
Macllargie zatrzymał się u stóp wzgórza i spojrzał na Chana, niepewny, co robić dalej.
Schultz przepchnął się obok nich i zaczął się piąć po ośmiome-trowym urwisku, chcąc dotrzeć do
pierwszego tarasu. Chan obejrzał się i zobaczył wiszącą w powietrzu twarz Godenova, który przyglądał się
wspinaczce starszego Marine.
- Godenov, pilnuj naszych tyłów. Na tym polega zadanie tylnej straży: pilnowanie tyłów.
- Och - westchnął Godenov, po czym odwrócił się i opadł na jedno kolano, wbijając wzrok w
rzadkie drzewa za ich plecami.
Choć Chan ledwie widział zarys postaci Godenova, i tak zauważył, że szeregowiec nie zajmował
stanowiska pozwalającego na skuteczną obserwację tyłów. Potrząsnął głową i zaczął się zastanawiać,
czego teraz uczą rekrutów na unitarce. Z pewnością sam był lepszy w tego rodzaju zadaniach, gdy
pierwszy raz wyruszył w pole. Przez chwilę rozważał poświęcenie chwili na pokazanie młodzieńcowi, jak
wybrać lepszą pozycję, ale zamiast tego rozkazał Macllargie'emu iść w ślady Schultza.
22
David Sherman i Dan Cragg
Odgłosy wspinaczki kaprala zdradzały, że dotarł już powyżej pierwszego tarasu. Chan opuścił na nos
detektor podczerwieni, by widzieć swoich podwładnych. Gdy Macllargie znalazł się w pół drogi do
pierwszego tarasu, Chan wysłał w jego ślady Godenova. Potem szybko przejechał wzrokiem po drzewach
u podnóża wzniesienia. Gdy podczerwień nie ujawniła niczego wielkości człowieka, ruszył za nimi.
Tarasy i ściany bliżej szczytu wzniesienia były starsze od tych na dole. W miarę jak wspinali się coraz
wyżej, droga stawała się z każda chwilą łatwiejsza, ponieważ erozja zmniejszała nachylenie zboczy.
Miejscami boki wzniesienia znaczyły wąskie szczeliny.
W pewnej chwili, gdy się do siebie zbliżyli, Schultz odwrócił się do Chana.
- Znam to miejsce. Jeśli będzie trzeba, możemy się tu ukryć.
Dotarcie na szczyt nie zajęło dużo czasu.
- Zejść z horyzontu, ludzie - polecił Chan, gdy zobaczył na górze dwie skalne kolumny wielkości
człowieka. Sam przykucnął pod szczytem, tak samo jak Schultz.
Jedna ze skalnych kolumn poruszyła się i przy jej szczycie pojawiła się twarz MacIlargie'ego.
- Czemu? - zapytał. - Mamy na sobie kameleony, nikt nas nie zobaczy.
- Kameleony przybierają kolor tego, co najbliżej - wyjaśnił Chan - a nie tego, co masz za sobą.
Wyglądasz tam jak zrobiona przez człowieka sterta kamieni.
Skały wydawały się przesuwać, gdy Macllargie wzruszył ramionami.
- Sterta kamieni wielkości człowieka nie musi być człowiekiem, może być po prostu stertą kamieni.
Chan opuścił ekran podczerwieni.
- Ale to mi mówi, że jesteś człowiekiem, nie kupą głazów - zirytował się. - Złazić ze szczytu.
Macllargie prychnął.
- Musiałbyś być bliżej niż kilometr stąd, żeby zobaczyć dość szczegółów w podczerwieni.
- Skoczki mają podczerwień, która może wyłapać człowieka na skraju horyzontu. Na dół.
SZKOŁA OGNIA
23
Godenov zeskoczył już do taktycznego grzbietu wzgórza.
Twarz MacIlargie'ego zniknęła, a jego kupa kamieni zafalowała, gdy obrócił się wkoło.
- Nie widzę tu żadnych skoczków - powiedział, gdy mów pojawiła się jego twarz.
- Nie słyszałeś nigdy o lataniu wśród wierzchołków drzew?
Macllargie jęknął, a jego twarz, z malującym się na niej wyrazem
strachu, opadła gwałtownie do ziemi, po czym zjechała ze szczytu wzgórza i wylądowała tuż obok Chana.
Z drugiej strony MacIlargie'ego rozległ się głos Schultza:
- Tak trzeba zmusić kogoś zbyt głupiego, by żył, do słuchania twoich rozkazów. Albo palnąć do
niego z blastera. - Najwyraźniej podkradł się na górę i podciął nogi Macllargie'emu, a potem ściągnął go
na dół.
- Hej, nie rób tego! - wrzasnął Macllargie i zamachnął się pięścią na Schultza, ale tamten zdążył się
już odsunąć.
- Uspokój się, Macllargie - warknął Chan, przytrzymując ręką ramię nowicjusza. - Gdy Marines nie
słuchają rozkazów, komuś może stać się krzywda. W trakcie prawdziwej operacji takie nieposłuszeństwo
przeważnie prowadzi do śmierci innych.
-Nie trzeba było mnie tak wywracać - burknął Macllargie. -Chcesz, żebym coś zrobił, wystarczy mi o tym
powiedzieć.
- A co ja niby robiłem? - zdziwił się Chan, potrząsając głową po czym skupił uwagę z powrotem na
zadaniu. - Każdy zajmie pozycję w jednym z czterech punktów na obwodzie. Używać podczerwieni,
lornetek, nieuzbrojonych oczu. I słuchać. Kompania Mike lub jakaś jej część jest gdzieś w okolicy.
Zdecydowanie lepiej będzie, jeśli zobaczymy ich, zanim oni zobaczą nas. Schultz, z drugiej strony,
Macllargie z lewej, Godenov z prawej. Wykonać. - Używając gogli przyglądał się, jak jego podwładni
odchodzą. Dał im minutę czy dwie na zajęcie pozycji, po czym obszedł szczyt wzniesienia, żeby ich
skontrolować. Zwłaszcza nowych. Musiał się upewnić, że ukryli się za skałami ograniczającymi ich
sygnatury cieplne.
Wszyscy byli dobrze ukryci, nawet Macllargie, który wydawał się nie rozumieć, jak wrażliwy na ostrzał
może być człowiek w kameleonach i z tarczą energetyczną. Wracając na swoje stanowisko, Chan zbadał
jeszcze trasy między poszczególnymi pozycjami, by
24
David Sherman i Dan Cragg
sprawdzić, jak mogą się przemieszczać, nie odsłaniając się przy tym przed przeciwnikiem. Potem zajął się
obserwacją, słuchaniem i czekaniem.
Gdy Marines zajęli miejsca i zastygając w ciszy rozpoczęli obserwację, wokół ich nieruchomych ciał
zaczęły się gromadzić drobne stworzenia, zwłaszcza miejscowe owady przypominające komary. Lądowały
na nich, wciskały im się pod ubranie, pełzały i drażniły, zmuszając do koncentrowania uwagi na sobie, na
swoim ciele. W miarę jak czekanie, obserwacja i nasłuchiwanie przeciągały się, Marines coraz trudniej
było skupić uwagę na horyzoncie i okolicy. Nowi pierwsi zaczęli machać rękami, aby przegnać owady,
zrzucić je ze skóry, która swędziała coraz bardziej, wyciągnąć z ubrania i zmiażdżyć paznokciami, gdy nie
pomagało nic innego. Po ponad godzinie czekania, gdy w okolicy nic się nie działo, Chan też zaczął
zwracać uwagę na owady. W końcu nawet Schultz zajął się ich odganianiem, choć trzeba było naprawdę
wiele, by odciągnąć uwagę Schultza od misji - dla niego tego typu uciążliwości stanowiły po prostu
element przebywania w terenie. Poza tym te stworzenia były znacznie mniej groźne niż ludzie.
Po pół dnia nudy i zabijania owadów Chan usłyszał pojazd powietrzny brzęczący gdzieś w oddali. Dźwięk
szybko narastał. Obejrzał się wokół, ale ze swojego miejsca niczego nie zauważył.
- Uwaga - mruknął do mikrofonu w hełmie - coś nadlatuje. Kto ich widzi?
Minęło kilka sekund, zanim ktoś zagwizdał w sieci łączności zespołu, po czym zabrzmiał głos
MacIlargie'ego. - Widzę dziesięć skoczków. Idą prosto na nas.
- Nie ruszać się - rozkazał Chan. Starając się nie wynurzyć spod osłony, przeszedł do pozycji
MacIlargie'ego. Zgodnie z tym, co powiedział nowy, w ich kierunku zmierzało dziesięć skoczków. Leciały
tuż nad wierzchołkami drzew w odległości niecałych dwóch kilometrów i szybko się zbliżały. Zadrżał.
- Zostać na miejscach - rozkazał do komunikatora. - Może przelecą nad nami bez zatrzymywania
się. - Wiedział, że w takiej sytuacji będzie ich czekać długi marsz śladem skoczków. Jednak gdyby tyle
maszyn wylądowało w pobliżu, wzmocniona kompania, którą przewoziły, stanowiłaby zbyt wielkie
wyzwanie dla nich czterech.
mm
SZKOŁA OGNIA 25
Formacja zaczęła krążyć wokół małej polanki w odległości dwustu metrów i skoczki siadały parami, by
wyładować pasażerów.
- Musimy trochę wyrównać szanse - oznajmił nagle Macllargie, po czym sprawdził symulator na
swoim blasterze, uniósł broń do ramienia, wycelował w najbliższego skoczka i wystrzelił, zanim Chan
zdołał go powstrzymać.
- O nie - jęknął Chan. - Właśnie nas zabiłeś.
Wiązka laserowa wyemitowana przez symulator trafiła skoczka, a zamontowane na pojeździe
powietrznym czujniki przekazały załodze, że maszyna została trafiona, wraz z informacją o zniszczeniach.
Pilot zgłosił trafienie dowódcy szwadronu, podając kierunek, z którego nadleciał strzał, po czym szybko
wylądował, by wyładować przewożone na pokładzie półtorej drużyny. Następnie wystartował i odleciał
nad wierzchołkami drzew w stronę bazy z połową maksymalnej prędkości, czyli wszystkim, na co
pozwalały symulowane uszkodzenia maszyny.
Inny skoczek, przenoszący zamiast pasażerów dodatkowe uzbrojenie, oderwał się od formacji i ruszył w
stronę wzgórza. Otworzył ogień z symulatorów, siekąc bok wzniesienia przypadkowym ogniem w
oczekiwaniu, aż jego detektory podczerwieni umożliwią wycelowanie w „przeciwnika".
Macllargie przełknął ślinę i szeroko otworzył oczy na widok nadlatującego skoczka oraz ognia posyłanego
w ich kierunku.
- Mogłem ci powiedzieć, że dokładnie tak się stanie - wycedził zjadliwie Chan. - Kretyn. - Potem
gorączkowo zaczął się zastanawiać, co robić, podczas gdy Macllargie wystrzelił w stronę skoczka
przelatującego nad nimi. I nie trafił.
- A teraz właśnie zdradziłeś im naszą pozycję - warknął Chan. Usmażą nas przy następnym
przelocie.
- Nie, nie usmażą - zabrzmiał głos Schultza. - Chodźcie do mnie. Wiem, jak się stąd wynieść. -
Macllargie pobiegł wyprostowany, na tyle szybko, że Chan nie zdążył złapać go i wciągnąć za osłonę.
Chan przeszedł do Schultza, starając się w maksymalny sposób wykorzystać dostępne osłony. Skoczek
eskortowy wrócił nad bok wzgórza i zasypał ogniem miejsce tylko co opuszczone właśnie przez niego i
MacIlargie'ego. Jego ogień dotarł do wąskiej szczeliny
?
26
David Sherman i Dan Cragg
w zboczu, w której schowało się czterech Marines dokładnie w chwili, gdy skakał do niej Chan. Kilkaset
metrów dalej ostatni ze skoczków wyładował swoich pasażerów i wzmocniona kompania ruszała do
natarcia na wzgórze, by wykończyć wszystkich przeciwników, którzy nie zostali „zabici" przez skoczka
osłony.
Macllargie i Godenov kulili się blisko wejścia, z przejęciem wykrzykując do siebie nawzajem komentarze
na temat ich niemal nieudanej ucieczki przed skoczkiem.
- Teraz już wiesz, czemu nikt dwa razy nie popełnia błędu strzelania do skoczków Marines -
warknął Chan.
Macllargie popatrzył na niego niewinnie i wzruszył ramionami.
- Wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem.
Chan z irytacją potrząsnął głową.
- I co teraz robimy? Liczymy, że dadzą nam szansę na poddanie się, czy giniemy w ogniu chwały? -
zapytał sarkastycznie. Szybko rozejrzał się wokół. Niewielka jaskinia wydawała się zagłębiać w zbocze
tylko na trzy lub cztery metry.
- Ani jedno, ani drugie - odparł Schultz. - Chodźcie za mną. -Przecisnął się w głąb jaskini, obok
MacIlargie'ego i Godenova, po czym rozpłynął się w skalnej ścianie z lewej.
- Gdzie on zniknął? - wykrzyknął Godenov.
- Idziecie ze mną czy nie? - dobiegł ich odbity od ścian przytłumiony głos Schultza.
Chan przepchnął się obok nowych, by obejrzeć ścianę w miejscu, w którym zniknął Schultz.
- A niech mnie. Chodźcie.
W bocznej ścianie jaskini otwierała się szczelina dość szeroka, by mógł się przez nią przecisnąć człowiek,
umieszczona w takim miejscu, że nie było jej widać, dopóki nie stanęło się tuż obok. Chan przeciągnął i
przepchnął się przez nią choć przez krótką chwilę bał się, że utknie. Macllargie, drobniejszy od niego,
przeszedł bez problemu. Godenov prawie utknął, tak jak Chan.
- Hej - wykrzyknął po wejściu w szczelinę Macllargie - tu jest ciemno. Jak niby mamy widzieć, gdzie
idziemy?
Po kilku metrach wąska szczelina otworzyła się na pomieszczenie większe niż wejście do jaskini, gdzie
cierpliwie czekał na nich Schultz. Zobaczyli jego twarz w zielonkawej poświacie emanującej
SZKOŁA OGNIA
27
z trzymanej przez niego w dłoni kuli wielkości piłki tenisowej, czyli zdecydowanie niestandardowego,
cywilnego świetlika. Światło nie było jasne, ale w całkowitym mroku jaskini wystarczało do poruszania
się.
- Nigdy nie wychodź w pole bez osobistego świetlika - powiedział do nowych. - Jeśli przeżyjecie
dość długo, może nauczycie się takich drobiazgów.
- Czemu mielibyśmy nie przeżyć? - zapytał Macllargie.
- Bo jesteś głupi. Jeśli w trakcie szkolenia nie popełnisz błędu, od którego zginiesz, ktoś inny może
cię wykończyć, żeby przez ciebie samemu nie dać się zabić . - Odwrócił się w stronę tunelu prowadzącego
dalej w głąb wzniesienia. - Mam nadzieję, że żaden z was nie cierpi na klaustrofobię - rzucił przez ramię. -
Miejscami robi się tam ciasno.
- Czekaj - zdenerwował się Chan. - Gdzie idziemy?
- Tędy. - Schultz wskazał na tunel.
- A gdzie „tędy" dotrzemy? - zapytał Chan. Nie chciał się do tego przyznawać, ale tak naprawdę
Schultz trafił w sedno - ciasne i ciemne miejsca napawały go lękiem.
-Na drugą stronę wzgórza. To miejsce jest dziurawe jak ser szwajcarski. Możemy wyjść, gdzie tylko
zechcemy.
- Jasne, a skoro tak, to możemy się też łatwo zgubić. I niby skąd wiesz, że tak dużo w nim dziur? -
Schultz był twardym, zimnym facetem. Fakt, że Chan chciał się z nim spierać, świadczył o tym, jak bardzo
bał się utknięcia w jaskini.
- Byłem tu już kiedyś. Są tu znaki, którymi możemy się kierować. - Podszedł do cienia po drugiej
stronie pomieszczenia i wskazał butem małą kupkę kamieni. - Takie jak ten. - Schylił się i zniknął w mroku
wejścia do tunelu.
- Lepiej, żebyś miał rację - mruknął Chan - bo jeśli się zgubię albo utknę tu i umrę, wrócę jako duch
i będę cię nawiedzał. - Potem, już głośniej, rzucił rozkaz Macllargie'emu i Godenovowi: -Idźcie za nim.
Tunel był na tyle niski, że szli zgięci w pół, ale nie musieli się czołgać - to przyszło później. Pierwszy
korytarz zakrzywiał się łagodnie w lewo, po czym ostro skręcił w prawo i wyszedł do kolejnej jaskini, tym
razem z dwoma wyjściami.
28
David Sherman i Dan Cragg
Schultz nie zawahał się, wybierając jedno z nich.
Na czole Chana ze zdenerwowania pojawił się pot.
- Jesteś pewny, że wiesz, gdzie idziesz?
- Jestem.
- Nie widziałem żadnych znaczników, które tu według ciebie powinny być.
- Bo nie szukałeś - odparł Schultz i wsunął się w wybrany przez siebie otwór.
- Ja widzę - zapewnił Macllargie i ruszył za Schultzem. Przechodząc, zahaczył butem o kopczyk
kamieni i go rozwalił.
Godenov posłał Chanowi spojrzenie, z którego w równym stopniu co strach emanowało podniecenie, i
ruszył za nimi.
- Na brodę Mahometa - mruknął Chan. Zrzucił swój plecak, wygrzebał z niego własną kulę
świetlika, po czym zatrzymał się na chwilę, by odbudować kopczyk. Miał nadzieję, że nie miała znaczenia
kolejność kamieni, bo nie pamiętał, jak wcześniej je ułożono, zanim rozwalił je Macllargie. - Zaczekajcie
na mnie - jęknął, wchodząc w otwór w skale. Ten tunel też był wąski, a kapral obiecał sobie, że nie będzie
już szedł jako ostatni - gdyby utknął, chciał mieć kogoś nie tylko przed sobą ale i z tyłu, żeby można go
było równocześnie ciągnąć i pchać.
Czas zdawał się stać w miejscu i mieli wrażenie, jakby spędzili całą wieczność, przeciskając się przez
wąskie korytarze w skałach. Tak naprawdę jednak wędrówka na drugą stronę wzgórza zajęła im mniej niż
standardową godzinę. Przepychali się bokiem przez pionowe i prawie pionowe szczeliny, czołgali się na
brzuchach przez poziome korytarze. Miejscami musieli wspinać się do góry, gdzie indziej ostrożnie
schodzić w dół, jednak przez większość czasu szli pochyleni lub wędrowali na czworakach. Bardzo
nieliczne przejścia były wystarczająco wysokie i szerokie, by mogli iść wyprostowani. Czasami przechodzili
przez komory tak ciasne, że mogli wejść razem do środka tylko we trzech, ale trafili też na pomieszczenie
tak wielkie, że zmieściłby się w nim bez trudu cały pluton. Tak naprawdę Chan ani razu nie utknął na
dobre, ale jedno miejsce było tak wąskie, że nie mógł ruszyć ani do przodu, ani do tyłu aż do chwili, kiedy
wydusił z płuc całe powietrze i został wyciągnięty oraz wypchnięty, a jego pot służył za smar. Schultz
zauważył, jak bardzo
SZKOŁA OGNIA
29
Chan się spocił i śmierdział strachem, ale nie pozwolił sobie na komentarz, prychnął tylko.
Gdy dotarli do kolejnego niewielkiego pomieszczenia, Schultz zdjął hełm i wyłączył kulę świetlika, po
czym schował ją do plecaka.
- Poczekajcie kilka minut - wyszeptał do pozostałych. - Wyjście jest zaraz obok. Musimy poczekać,
aż nasze oczy dostosują się do światła, potem idziemy.
- Jeszcze się stąd nie wydostaliśmy - przypomniał Chan. - A na zewnątrz szuka nas cała kompania.
Schultza zdjął hełm, a jego głowa zaczęła być widoczna w postaci cienia na tle cienia i Chan zauważył, że
kapral nią potrząsa.
- Nie będą nas tutaj szukać. Tylko kilku ludzi wie o tych jaskiniach. Albo sprawdzają każdy otwór po
drugiej stronie wzgórza, albo myślą że zdołaliśmy oszukać ich czujniki i uciec.
- Może i tak.
W końcu byli w stanie dostrzec rozproszone światło po drugiej stronie jaskini.
- Chodźmy - zakomenderował Schultz. Poszli za nim przez szczelinę. Korytarz skręcił, opadł i
zmienił się w wąski tunel, otwierający się bezpośrednio na zbocze wzgórza obok średniej wielkości głazu.
Schultz wyciągnął się na zewnątrz, po czym pomógł pozostałym wyjść na świeże powietrze.
- Udało się - westchnął Chan z nieopisaną ulgą. Otrząsnął się, ciesząc się z faktu, że nie czuje
otaczającego go nacisku. - Teraz musimy sprawdzić, gdzie poszła kompania Mike, żebyśmy mogli im
wyciąć jakiś numer.
- Jesteśmy tutaj - rozległ się głos gdzieś powyżej ich pleców. -Rzućcie broń albo zginiecie.
Obejrzeli się i zobaczyli za sobą twarze i blastery drużyny Marines.
- Chyba nie sądziliście, że tylko wy wiecie o tych jaskiniach w środku góry, co? - zapytał dowódca
drużyny kompanii Mike.
Powietrze nagle znów zaczęło śmierdzieć rybami.
ROZDZIAŁ DRUGI
Konsola łączności przy łokciu Kurta Arschmanna zapiszczała głośno. Zmarszczył brwi, tracąc wątek. Szlag.
Te rozliczenia kont jego plantacji były bardzo złożone. Jak miał się przez nie przegryźć, skoro ciągle mu
przeszkadzano? Oczywiście mógł przekazać prowadzenie księgowości swoim podwładnym, zwłaszcza że
teraz obciążały go obowiązki Przewodniczącego Rady Rządzących, ale od siedemdziesięciu lat osobiście,
co kwartał, dokonywał przeglądu ksiąg i nie zamierzał teraz z tego rezygnować.
- Tak? - zapytał niecierpliwie. Na ekranie konsoli natychmiast pojawiła się ciemna twarz Kalata
Uxmala, z kruczoczarnymi włosami i takim samym wąsikiem. Ludzie z warstwy społecznej Arschmanna
wciąż zauważali takie rzeczy, choć po dwustu latach mieszanych małżeństw na Wanderjahrze ów miks
rasowy - w przypadku Uxmala były to korzenie pakistańskie i dziedzictwo Majów -stał się już
akceptowany, nawet wśród elit. Wąska twarz Kalata zawsze kojarzyła się Arschmannowi ze szczurem, ale
zachowywał to porównanie dla siebie. Kalat był dla oligarchy zbyt cenny jako osobisty sekretarz, by mieć
mu za złe pochodzenie etniczne - lub naśmiewać się z niedoskonałości rysów twarzy.
- Ekscelencjo, sprawa najwyższej wagi...
- O co chodzi, Kalat? Wyduś to z siebie! - rozzłościł się Arsch-mann.
- Ekscelencjo, naprawdę powinienem powiedzieć to panu osobiście - odpowiedział Kalat.
Arschmann popatrzył na obraz sekretarza na ekranie, znowu zerknął na raport zarządcy i postukał
palcami w biurko.
- No dobrze. Chodź tu.
Gdy z sykiem zamknęły się za nim drzwi do prywatnego azylu Arschmanna, Kalat zdał się ślizgiem sunąć
przez pokrytą grubym dywanem podłogę. Była to kolejna rzecz, którą przez lata Arschmann
zaobserwował u Kalata: zawsze sprawiał wrażenie, jakby się
SZKOŁA OGNIA
31
skradał, ciągle pełen szacunku i powagi, ale wyskakiwał przy jego boku w chwilach, gdy najmniej się tego
spodziewał. Prawdziwi mężczyźni maszerowali pewnym krokiem, bez strachu i pewni siebie, jasno
mówili, co mają do powiedzenia i ruszali dalej. Jednak podobnie jak wielu potężnych ludzi ceniących
skuteczność i lojalność Arschmann nie mógł sobie poradzić bez Kalata. Ten człowiek zawsze był pod ręką,
gdy był potrzebny i wydawało się, że nic nie jest dla niego zbyt skomplikowane. Tak naprawdę bardziej
pełnił rolę szefa personelu niż sekretarza. Arschmann przeczesał swoje gęste blond włosy dużą dłonią.
- Ekscelencjo, muszę panu przekazać okropną wiadomość. - Ka-lat skłonił się lekko, ale nie
powiedział nic więcej. Arschmann wyprostował się za biurkiem, czekając na ciąg dalszy.
Gdy Kalat przez dłuższą chwilę milczał, Arschmann westchnął. -Co to za wiadomość, Kalat? - zapytał
zmęczonym głosem.
- Ekscelencjo, zginął pański siostrzeniec.
Arschmann tylko posłał Kalatowi długie spojrzenie.
- A który konkretnie? - zapytał zdławionym głosem.
- Przepraszam, ekscelencjo. Kapitan Rickdorf.
Arschmann zbladł i przez chwilę nie potrafił się odezwać. Potem powiedział coś tak cicho, że Kalat musiał
się nachylić, żeby go usłyszeć:
-Jak?
Kalat żywo opisał szczegóły pułapki zastawionej przez brygadę Che Loi z Armii Wyzwolenia Ludu w
prowincji Wzgórz Bawary. Podczas gdy jego sekretarz składał raport, jakaś część oszołomionego umysłu
Arschmanna zdała sobie sprawę, że Uxmal czerpał satysfakcję z roli dostarczyciela ponurych wieści.
Po zakończeniu raportu obaj mężczyźni przez dłuższą chwilę milczeli. Rickdorf był ulubionym
siostrzeńcem Arschmanna. Chłopak zawsze był nadętym durniem i bardzo kiepskim materiałem na
oficera Feldpolizei, ale jego umiłowanie aktywnego życia i otwarty podziw dla „germańskich" wartości
przodków sprawiły, że stał się bliski wujowi. Nie dość inteligentny, by uczęszczać do najlepszych uczelni
poza planetą co było powszechną praktyką w klasie właścicieli ziemskich na Wandeijahrze, młody
Rickdorf został studentem szkoły wojskowej w stolicy. Wyróżniał się tam w jeździe konnej,
32
David Sherman i Dan Cragg
strzelaniu i szermierce, choć już nie na zajęciach z taktyki i historii. Nikt nawet przez chwilę nie pomyślał,
że jego przydział na oficera Feldpolizei, oddziałów paramilitarnych stworzonych do starć z partyzantami,
mógł skończyć się tak tragicznie. Prawdę mówiąc, nawet ojciec młodzieńca uważał Feldpolizei za
doskonałe miejsce do trzymania syna z dala od kłopotów.
A teraz chłopak zginął, a wraz z nim prawie setka jego ludzi!
Arschmann oparł głowę na dłoniach.
- Wiemy, kto urządził zasadzkę?
- Ekscelencjo, nasze źródła wywiadu uważają że bandytami dowodził Fernando Hing.
Arschmann gwałtownie opuścił dłonie i wyprostował się w fotelu.
- Niech to szlag, syn mojego kuzyna zamordował mi siostrzeńca. I to ja przepchnąłem tego
sukinsyna przez szkołę! - Choć w duchu ucieszył się, że nie było odwrotnie. Hing stanowił przeszkodę dla
ambicji Kurta Arschmanna, jednak podziwiał go za skuteczność i poświęcenie - jego zdaniem jedne z
głównych zalet mężczyzny.
Arschmann odetchnął głęboko i zebrał się w sobie. Miał pracę do zrobienia. Ten incydent zapewni mu
potrzebne oparcie.
- Kalat, masz natychmiast zebrać Radę - powiedział. Jego dźwięczny baryton niósł się do
najdalszych zakątków obszernego pomieszczenia.
- Ekscelencjo, tak bez uprzedzenia... w kilka minut mogę bez problemu zorganizować
telekonferencję satelitarną...
- Do diaska, Kalat, chcę ich tu osobiście i to natychmiast! Nie trzeba mi rozgłaszać tych wieści - jeśli
my wiemy, to cała planeta też już wie o tym, co się tam stało. Musimy przedyskutować, co z tym zrobić, i
nie chcę tego robić przez łącza satelitarne, które mogą być przez kogoś podsłuchiwane. Wszyscy mają się
tu znaleźć jutro rano. Daj im to bardzo jasno do zrozumienia. Odwiedzający swoje plantacje na innych
kontynentach mogą przylecieć z powrotem dziś wieczorem. Dopilnuj tego.
Po powrocie do swojego biura Kalat Uxmal uśmiechnął się pod nosem. Wykona wszystkie rozmowy
konieczne, by doprowadzić do jutrzejszego zebrania Rady. Mój Boże, pomyślał, że też taki biedny chłopak
jak on, z latynoskiej dzielnicy Brosigville, mógł osiągnąć
SZKOŁA OGNIA
33
pozycję takiej władzy i wpływów! Najpierw jednak musiał przesłać
wiadomość do kogoś tu w stolicy. Kalat zachichotał.
* ♦ *
- Dziękuję, drogi Karlu - wyszeptał Arschmann, gdy został sam w gabinecie, jakby zwracał się do
mężczyzny na portrecie wiszącym na jednej ze ścian. Przez chwilę rozważał zapalenie fajki z thu-le, ale w
świetle otrzymanej właśnie wiadomości, nie powinien świętować. Choć właściwie zdążył już zapomnieć o
poległym kapitanie Rickdorfie.
Ta cała sprawa z Armią Wyzwolenia Ludu, czy jak tam się obecnie nazywali, przybrała bardzo niedobry
kierunek. Powinni byli podjąć przeciw partyzantom stanowcze działania już lata temu, jak wtedy radził -
uwięzić ich, powystrzelać, wygnać, cokolwiek. Jednak nikt nie wierzył, że garstka nadmiernie
wyedukowanych, uniwersyteckich radykałów mogła stanowić poważne zagrożenie dla rządu
Wandeijahru, zwłaszcza w sytuacji, gdy Konfederacja udzieliła im właśnie nieograniczonej licencji na
eksport thule na wszystkie planety Ludzkiej Przestrzeni. Nie w sytuacji, gdy niespotykany dobrobyt miał
właśnie wynieść Wanderjahr z poziomu podrzędnego świata, wciąż o statusie państwa „rozwijającego
się", do pozycji ekonomicznego konkurenta najstarszych i najbardziej rozwiniętych członków
Konfederacji Planet.
Czego chcieli ci szaleńcy? Demokracji? To przecież system, w którym durnie mogą wybierać innych
durniów i tchórzy, żeby odgórnie kierowali ich życiem. Podziału bogactw? To gwarantowało jedynie, że
wszyscy będą równie biedni. Własności ziemi? Bzdura! Co wieśniacy Wandeijahru wiedzieli o zarządzaniu
swoją własnością? Niezależności? Miało to być czyste, ekonomiczne przetrwanie najlepiej
dostosowanego? Związków zawodowych dla robotników plantacji? Dobry Boże, czy nie rozumieli, że
związki zawodowe dałyby tylko władzę i bogactwo ich szefom, nie oferując niczego wieśniakom? Nie, tak
naprawdę bandyci chcieli władzy dla siebie, uznał w końcu Arschmann, a jeśli ją dostaną zrujnują
ekonomię i porządek społeczny ustanowiony drobiazgowo na Wandeijahrze przez ich przodków w czasie
dwóch i pół stulecia. A co ważniejsze, dążenie do władzy czyniło z bandytów jego bezpośrednich konku-
34
David Sherman i Dan Cragg
Kurt Arschmann zerknął na holograficzny portret Karla Esch-manna Wanderjahrera, zajmujący honorowe
miejsce na ścianie. Ubrany w antyczny, formalny strój z końca dwudziestego drugiego wieku stary
odkrywca wydawał się patrzeć wprost na niego. Arschmann był potomkiem Wandeijahrera przez żeńską
linię rodziny. Miał niemal identyczne, błękitne oczy jak jego szacowny patriarcha. Poza oczami nie było
między nimi fizycznych podobieństw, a jeszcze mniej jeśli chodzi o wyznawaną przez nich filozofię.
Podczas gdy Karl Wanderjahrer był filantropem i wizjonerem, Kurt Arschmann jedynie biznesmenem.
Karl Wandeijahrer, potomek starego rodu niemieckich ewangelików, należał do sekty o nazwie
Zjednoczone Bractwo. Wierzyli w ciężką pracę, chwałę Boga i ludzką godność. Brutalnie prześladowany w
dawnych czasach kościół odrodził się duchowo w Ameryce, gdzie rozkwitł na długo przed Drugą
Amerykańską Wojną Secesyjną. W Niemczech odnowił swoją obecność całe lata przed urodzeniem Karla
Wandeijahrera w Nowym Kaiserslauten w roku 2101.
Bractwo nie wyrzekało się owoców swojej pracy. Wręcz przeciwnie. Z czasem wiele należących do niego
rodzin stało się bardzo bogatych, włącznie z Wandeijahrerami. Gdy Karl odziedziczył rodzinną fortunę w
wieku lat czterdziestu, zdążył już stworzyć pla-ny wypełnienia jednego z największych marzeń Bractwa:
stworzenia świata, na którym ich potomkowie mogliby żyć w pokoju, wolni od prześladowań będących
utrapieniem sekty od czasu jej utworzenia w piętnastym wieku.
Marzenie Karla i Bractwa zyskało szansę na urzeczywistnienie wraz z nabyciem statku międzygwiezdnego
Dr Elly Brosig. Wyczar-terowany przez Konfederację jako pojazd badawczy i kartograficzny, Brosig
osiągnął bardzo dużo, znacznie poszerzając zewnętrzne granice Ludzkiego Kosmosu w czasie
pięćdziesięciu lat, który Wandeijahrer i jego towarzysze potrzebowali na znalezienie odpowiedniej
miejsca do osiedlenia się. Gdy odkryto planetę nazwaną później mianem Wandeijahr, spełniała ona
wszystkie kryteria określone przez radę Bractwa jako niezbędne do osiedlenia się: daleko od
uczęszczanych tras kosmicznych, nadająca się do zamieszkania przez ludzi bez konieczności terraformacji
oraz mająca środowisko
SZKOŁA OGNIA 35
umożliwiające stworzenie ekonomii na bazie rolnictwa. Pierwsze badania doniosły o faunie nieprzyjaznej
ludziom w postaci gado-1 ształtnych stworzeń nieco przypominających dinozaury występujące na Ziemi
w okresie kredy, ale rada uznała, że zwierzęta Wandeijahru można będzie opanować, zawiązano więc
firmę ¿migracyjną
Karl poszedł na kompromis odnośnie nazwy nowego świata, argumentując, że byłoby zbyt egoistyczne
nazywać planetę na jego cześć, niezależnie od tego, jak bardzo zasłużył na ten zaszczyt. Zasugerował
Wandeijahr, co stanowiło złożenie jego nazwiska i niemieckiego słowa „Wandeijahre", oznaczającego
okres wędrówek dla średniowiecznych czeladników. W przeciwieństwie do wielu statecznych i
poważnych członków Bractwa, Karl Wandeijahrer miał poczucie humoru.
Jednakże Bractwo, z powodu wielu prześladowań nigdy nie będące liczną sektą wkrótce zdało sobie
sprawę, że nie zdoła przyciągnąć spośród swoich szeregów dostatecznej liczby kolonistów, by całe
przedsięwzięcie mogło się powieść. Zresztą nawet część najwierniejszych wyznawców nie chciała
opuszczać Ziemi, by udać się na odległą i zapewne niebezpieczną nową planetę.
Karl zasugerował więc, a sugestia została ochoczo przyjęta przez członków rady kościoła, by rozpoczęli
rekrutację wśród upośledzonych ekonomicznie mas Ziemi. Zdecydowali się na mieszkańców Ameryki
Łacińskiej oraz Azji, znanych z pracowitości, niespożytej energii i wytrzymałości, dla których ciężka praca
wymagana do utworzenia samowystarczalnej ekonomii na bazie rolnictwa na dziewiczej planecie nie
byłaby czymś obcym. Preferowano młode rodziny, ale przyjmowano także samotne kobiety i mężczyzn o
cennych umiejętnościach, takich jak lekarze, inżynierowie, technicy i mechanicy. Potencjalni koloniści byli
starannie przesiewani przez Radę Kolonizacyjną i każdy przyjęty musiał zgodzić się na zmianę wyznania
oraz wiernie przestrzegać religijnych doktryn i wierzeń Bractwa. Na szczęście większość imigrantów
uznała założenia religii Bractwa za znacznie mniej uciążliwe niż wyznań, w których zostali wychowani.
Porozumienie nie obejmowało oferty transportu powrotnego. Mimo wszystko chętnych były tysiące.
36
David Sherman i Dan Cragg
Życie na Wandeijahrze z początku nie było łatwe, a tragedia nastąpiła zaledwie po kilku latach od
wylądowania pierwszych osadników, gdy mądry i charyzmatyczny Karl Wandeijahrer zginął w szczękach
dzikiej bestii. Potem, niecałe pięćdziesiąt lat później, olbrzymi koszt wspierania kolonii doprowadził do
bankructwa Rady Kolonizacyjnej i imigranci nagle zostali zdani sami na siebie w odległym kwadrancie
Ludzkiego Kosmosu. Dzięki determinacji i z konieczności utrzymali się, rok za rokiem wznosząc osady
coraz dalej od Brosigville, pierwszego miasta planety. W doskonałym klimacie Wandeijahru sprowadzone
z Ziemi uprawy bujnie się rozwijały, a lokalna flora i fauna, gdy nie udało się jej zjeść kolonistów, sama
okazywała się jadalna, więc nigdy nie groził im głód. Z konieczności zrodzonej we wczesnych latach wiele
grup kulturowych i etnicznych osiadłych na Wandeijahrze - potomków Inków i Azteków z gór Ameryki
Południowej i Meksyku, Hindusów i Pakistańczyków z Indii, Wietnamczyków i Kambodżan z rejonu delty
Mekongu - przemieszało się ze sobą.
Sherman David, Cragg Dan Szkoła ognia Przełożył: Marek Pawelec Tytuł oryginału: „School of Fire" Dla naszego wspólnego przyjaciela J.B. Posta. Gdyby nie on, te książki nigdy nie zostałyby napisane. PROLOG Do uszu komendanta Hłnga dotarły coraz bliższe odgłosy pośpiesznego przedzierania się przez las - trzaskanie łamanych gałązek i szelest mokrych liści paproci. Nie odwrócił się, żeby spojrzeć w ich stronę. Gdyby wywołał je maszerujący dureń z Feldpolizei, nie przeżyłby dość długo, by dotrzeć do tego miejsca inaczej niż jako więzień - dopilnowaliby tego jego bojownicy. Hing uznał, że najprawdopodobniej jest to jeden ze zwiadowców jego własnego powstańczego oddziału, wracający z raportem o zbliżającym się do zasadzki, spodziewanym patrolu Feldpolizei. Hing nie spuszczał wzroku z drogi wcinającej się między niskie wzgórze, na którym znajdowała się jego pozycja, a równie niskim wzniesieniem po drugiej stronie, rozważając równocześnie wszystkie możliwe zagrożenia. Dowódca, który bierze pod uwagę wszystko, co mogłoby się nie udać, może przygotować plany i wykorzystać do swoich celów potencjalne źródła porażki. Dźwięki zbliżały się coraz bardziej, aż w końcu ustały, zakończone uderzeniem kolana o ziemię metr od miejsca, w którym Hing ukrył się za kępą grospalmowców. - Komendancie, chyba prawdą jest to, co słyszeliśmy o nowym inspektorze Feldpolizei - powiedział ktoś zdyszanym głosem. Hing odwrócił wreszcie uwagę od drogi i spojrzał na mówiącego, bojownika Quetlala, zwiadowcę, którego pośpieszny marsz złamał tyle gałązek i zgniótł tak wiele liści. Komendant pytająco uniósł brwi. Quetlal uśmiechał się szeroko. Członkowie oddziału partyzanckiego byli przyzwyczajeni do intensywnego wysiłku fizycznego przy takiej wilgotności i gorącu, więc szybko przestał dyszeć i złożył raport. - Nie stosują kamuflażu, komendancie. Nie założyli nawet zwykłej zieleni ani brązów, żeby łatwiej
się ukryć pośród drzew. - Jego uśmiech zrobił się jeszcze szerszy, a w oczach błyskały ogniki. - 8 David Sherman i Dan Cragg Jest ich setka. I wszyscy ubrani są w pomarańczowe bluzy i błękitne spodnie. A oficerów można odróżnić po pióropuszach na hełmach! Setka, zbyt wielu dla jego kompanii... ale w tych mundurach mogą być łatwi do pokonania. Komendant Hing natychmiast pomyślał o czymś, co może pójść nie tak, nawet z inspektorem Feldpolizei tak głupim, jak rzekomo był ten. - Skąd wiesz, że ci których widziałeś to nie przynęta? Bojownik Quetlal wyszczerzył się szerzej, niż wydawało się to możliwe, i szybko potrząsnął głową. - Też o tym pomyślałem, komendancie. Jak tylko ich zobaczyłem, sądziłem, że to musi być podstęp. Ale choć się naszukałem, nikogo nie znalazłem. Tak samo jak inni zwiadowcy. Hing powoli skinął głową. Oligarchowie w coraz głupszy sposób prowadzili tę wojnę. Skąd wytrzasnęli pomysł, że elegancko wyglądający oddział prosto z placu defilad będzie się nadawał do prowadzenia walki? Naprawdę sądzili, że wyszukane mundury przestraszą bojowników? - Kiedy tu będą? - Maszerują energicznie w kolumnie, komendancie. Znacznie szybciej, niż my moglibyśmy iść przez las. Gdybym zobaczył nas, tam gdzie ich, powiedziałbym, że przynajmniej za pół godziny, ale ponieważ idą środkiem drogi, to najwyżej za kilka minut. - Zwracają uwagę na otoczenie? - Patrzą prosto przed siebie, jakby maszerowali na defiladzie. Nawet blastery niosą w pozycji defiladowej, przy prawym ramieniu. - Zwiadowcy? Skrzydłowi? Bojownik Quetlal znów potrząsnął głową. - Mają dwóch ludzi na szpicy, dwadzieścia metrów przed czołem kolumny, to cała ich osłona. - Zaśmiał się krótko. - Zwiadowcy muszą się uważać za gotowych do walki, chociaż też patrzą tylko prosto przed siebie, a blastery mają przewieszone przez pierś. - Przekazałeś ostrzeżenie? - Kiedy szedłem wzdłuż naszej linii, komendancie. Powiedziałem wszystkim.
- W takim razie idź dalej wzdłuż linii i powiedz reszcie kompanii. - to powiedziawszy, Hing odprawił Quetlala i zwrócił uwagę z powrotem na drogę. Zwiadowca ruszył wypełnić rozkaz. Komendant Hing w zamyśleniu pogładził łoże swojego blastera, przesuwając palcami aż do spustu. Była to jedna z nielicznych sztuk nowoczesnej broni, jaką miała na wyposażeniu brygada pod dumną nazwą Che Loi, należąca do Armii Wyzwolenia Ludu, i jedyna w zasadzce. Pozostałych sześćdziesięciu dowodzonych przez niego bojowników musiało się zadowolić przestarzałymi karabinami, co było zresztą głównym powodem urządzenia zasadzki - planowali zdobyć nowoczesną broń, rozgramiając oddział należącej do oligarchów Feldpolizei. W normalnych warunkach, dysponując na tyle mniej licznymi siłami niż przeciwnicy, pozwoliłby spokojnie przejść setce policjantów. Oddział maszerujący w opisanej formacji stanowił jednak zbyt łakomy kąsek, by zostawić go w spokoju. Już za chwilę, za kilka minut, bojownicy Hinga zadadzą potężny cios i wzbudzą jeszcze silniejszy strach w sercach oligarchów... zdobywając przy tym lepszą broń. * ♦ * - Ten idiota prowadzi nas na śmierć - wymamrotał funkcjonariusz Perez do idącego obok kolegi. - Tylko, jeśli urządzili zasadzkę - równie cicho odpowiedział funkcjonariusz Troung - i nie wystraszą się naszych blasterów. -Miał ochotę splunąć, ale kapitan Rickdorf zbyt surowo pilnował dyscypliny, by mężczyzna odważył się na coś takiego. Poruszył lekko ramionami, by poprawić rozłożenie dźwiganego na nich ciężaru. - Bardziej przejmuję się poceniem pod tą kamizelką kuloodporną. - Cisza w szeregach - zawołał półgłosem sierżant zmiany Ruiz ze swojego miejsca obok maszerującej dwójkami kolumny. Zamiast blastera opartego na ramieniu niósł w ręce szablę sierżanta. - Nie chcemy, żeby jacyś bandyci w okolicy nas usłyszeli i uciekli, zanim ich złapiemy. Maszerujący sztywno na czele kolumny kapitan Rickdorf nie okazał, że usłyszał rozmowę swoich ludzi. Ale usłyszał, i zapamięta to. Obiecał sobie, że Perez i Troung - rozpoznał ich głosy - zostaną ukarani za odzywanie się bez pytania, jako przykład dla innych, gdy już wrócą do garnizonu 407 GSB - Grafshaftsbezirk. Potem odsunął od siebie myśli o funkcjonariuszach niezdyscyplinowanych do tego stopnia, że pozwalali sobie na rozmowy w szeregu i pomyślał o kompletnym zaskoczeniu, które sparaliżuje bandytów, gdy w końcu zobaczą 10 David Sherman i Dan Cragg jego wspaniałą kompanię i o panice, która wybuchnie, gdy jego ludzie zaleją ich ogniem zniszczenia z blasterów. Do głębi serca zgadzał się z inspektorem Schickeldorfem: doskonale wyćwiczony, świetnie uzbrojony i wspaniale wyglądający oddział mundurowych zawsze wzbudzi strach w sercach bandy niezdyscyplinowanych zbirów, a sam widok takiego przeciwnika może skłonić bandycką hałastrę do ucieczki. Nawet jeśli bandyci spróbują walczyć, ich broń palna będzie bezużyteczna przeciwko kamizelkom kuloodpornym noszonym przez jego ludzi pod bluzami. W duchu kiwnął głową, przekonany, że jego krótka wyprawa na zawsze wyleczy Prowincję Wzgórz Bawary z problemu bandytów.
Kapitan Rickdorf zauważył, że droga przed nimi wrzyna się między dwa wzgórza o stromych, gęsto zalesionych zboczach. Doskonale wiedział, że w takich miejscach bandyci uwielbiali urządzać zasadzki. Uśmiechnął się w duchu na myśl o szoku, jaki widok jego oddziału wzbudzi w tych zbirach, jeśli faktycznie czaili się tam w zasadzce. A miał nadzieję, że tam są. Ta ekspedycja mogła dać mu szansę na zdobycie orderu, i to otrzymanego z rąk komisarza Schickeldorfa... oraz upragniony awans i przeniesienie z tej zapomnianej przez Boga górskiej prowincji. *** Ledwie bojownik Quetlal opuścił pozycję komendanta Hinga, dowódca brygady usłyszał lekko nierówne łup-łup-łup butów uderzających o powierzchnię drogi w dole. Wytężył słuch, próbując wyłapać głosy, ale nie usłyszał, by ktokolwiek dyktował tempo. A to znaczyło, że potrafią maszerować. No cóż, wkrótce okaże się, czy potrafią umierać. Jego ludzie doskonale opanowali leżenie w pułapce, niewidoczni z drogi - żaden nie wystrzeli, zanim Hing nie dmuchnie w swój gwizdek. W jego polu widzenia pojawiła się szpica - dwaj policjanci, rzeczywiście tak wystrojeni, jak obiecał Quetlal. Promienie słońca przeciskające się przez szczyty olbrzymich drzew hochbaum rosnących między kępami grospalmowców rzucały na ich bluzy plamy koloru starego złota. Sztywny krok marszowy sprawiał, że błękitne spodnie migotały niczym szybko płynąca woda w przejrzystym, płytkim strumieniu. Hing potrząsnął głową - rzeczywiście maszerowali wyprostowani, patrząc prosto przed siebie i z blasterami przy SZKOŁA OGNIA 11 ramieniu. - Durnie - mruknął pod nosem, ale jego głodne spojrzenie nie mogło oderwać się od ich broni. Wkrótce bojownicy brygady wykorzystają te nowoczesne blastery znacznie lepiej, niż byłaby do tego zdolna ta operetkowa Feldpolizei. Dwadzieścia metrów za szpicą wzdłuż drogi maszerowała dwójkami reszta oddziału - niewiarygodna wprost głupota - Hing podejrzewał, że dowódca kazałby im maszerować czwórkami, gdyby tylko pozwalała na to szerokość leśnej drogi. Ach tak, ich dowódca. Był największym pajacem z nich wszystkich. Jego bluzę obszyto złotą lamówką, na ramionach lśniły złote epolety, a z lewego ramienia zwieszał się złoty askelbant - pleciony, ozdobny sznur. Lewą pierś zdobił dodatkowo istny kalejdoskop orderów. Wzdłuż szwów nogawek spodni ciągnęły się szerokie pasy srebra i choć wydawało się to niemożliwe, pochwa szabli zwisająca z ozdobionego chwastami pasa również wyglądała na wykonaną ze szlachetnego metalu. Szabla, którą dzierżył, trzymając koniec jej ostrza przy ramieniu sprawiała wrażenie czysto ceremonialne, choć broń sieczna i tak byłaby bezużyteczna przeciwko blasterom czy nawet broni palnej. Gdy oficer minął pozycję Hinga, dowódca partyzantów skupił uwagę na samej kolumnie. Gdyby wiedział, że kapitan Rickdorf liczył na zaskoczenie partyzantów, całkowicie by się z nim zgodził. Bardzo zdziwił go widok maszerującej kolumny wandeijahrańskiej Feldpolizei. Maszerowali, jakby znajdowali się na placu
defilad, z Masterami chwilowo bezużytecznie opartymi o prawe ramiona. Hing pomyślał, że gdy dmuchnie w gwizdek, połowa zginie, zanim któryś zdąży przestawić swoją broń do pozycji strzeleckiej. Hing zaczął liczyć maszerujące w dole dwójki Feldpolizei. Gdy doliczył do dwudziestu, przyłożył gwizdek do ust. Przy dwudziestu trzech nabrał powietrza do płuc, a przy dwudziestu czterech - prawie równo pośrodku podwójnego rzędu Feldpolizei, gdy wszyscy znaleźli się w strefie śmierci - zagwizdał. Wzdłuż całego zbocza wzgórza przetoczył się grzmot salwy brygady Che Loi, której wszyscy członkowie otwarli ogień do maszerującej kolumny. Ubrany w pomarańczową bluzę mężczyzna padł z krzykiem na ziemię, chwytając się za biodro w miejscu, gdzie z dziury po pocisku tryskała tętnicza krew. Inny obrócił się 12 David Sherman i Dan Cragg jak w tanecznym piruecie, bryzgając czerwienią z roztrzaskanego ramienia. Zanim padł na ziemię, na czole trzeciego rozkwitła jaskrawa rozeta kości, mózgu i krwi. Inni zachwiali się od pocisków uderzających w ich torsy, ale dzięki kamizelkom kuloodpornym, rozpraszającym i pochłaniającym energię kinetyczną trafień, utrzymali się na nogach. - Oddział! W prawo zwrot! - zawołał przez grzmot wystrzałów kapitan Rickdorf, a rozkaz powtórzyli jego dowódcy zmian. - Pierwszy szereg, przyklęknij! - Rickdorf spokojnie wykrzyknął rozkaz. Porucznicy powtórzyli go, szybko zajmując miejsca przy swoich plutonach. Sierżanci stali ze swoimi ludźmi, gotowi przekazywać rozkazy i utrzymywać porządek w szeregach. - Strzelać pokosem! - rozkazał Rickdorf, a młodsi oficerowie zawtórowali mu echem. - Szeregami. Pierwszy szereg, ognia! Drugi szereg, ognia! Z luf blasterów pierwszego szeregu wyleciały trzaskające elektrycznością strumienie plazmy, układając się na zboczu we wzór losowych trafień, po czym salwa została powtórzona równie losowym wzorem ognia blasterów drugiego szeregu. Rozległ się jeden czy dwa krzyki palonych przez plazmę partyzantów, ale szybko uciszyła je śmierć lub szok. Zbocze wzgórza natychmiast pokryło się cienką warstwą mgiełki z wody odparowanej z mokrych liści i wilgotnej ziemi. Gdzieniegdzie rośliny strzeliły płomieniami, ale ogień szybko zgasł, ponieważ niedawne deszcze zbyt nasyciły las wodą by umożliwić pożar. - Wyrównać ogień - rozkazał Rickdorf. Ani on, ani jego ludzie nie widzieli napastników, musieli strzelać systematycznie, by mieć pewność, że pokryli całe zbocze wzgórza. - Pierwszy szereg, dziesięć metrów w górę zbocza, ognia! - Pierwszy szereg znów wypalił. Tym razem wyładowania uderzyły w nieregularnej linii wzdłuż zbocza, niektóre w kępy grospalmowców, w których ukrywali się partyzanci, inne bezużytecznie, w lekko porośnięty grunt między nimi.
- Drugi szereg, przeskok pięć metrów, ognia! - Drugi szereg wypalił salwą a strumienie plazmy rozprysły się w poszarpanej linii wzdłuż zbocza wzgórza około pięciu metrów nad pierwszą linią. Tu i ówdzie wzdłuż dwóch szeregów Feldpolizei ludzie zginali się 12 David Sherman i Dan Cragg jak w tanecznym piruecie, bryzgając czerwienią z roztrzaskanego ramienia. Zanim padł na ziemię, na czole trzeciego rozkwitła jaskrawa rozeta kości, mózgu i krwi. Inni zachwiali się od pocisków uderzających w ich torsy, ale dzięki kamizelkom kuloodpornym, rozpraszającym i pochłaniającym energię kinetyczną trafień, utrzymali się na nogach. - Oddział! W prawo zwrot! - zawołał przez grzmot wystrzałów kapitan Rickdorf, a rozkaz powtórzyli jego dowódcy zmian. - Pierwszy szereg, przyklęknij! - Rickdorf spokojnie wykrzyknął rozkaz. Porucznicy powtórzyli go, szybko zajmując miejsca przy swoich plutonach. Sierżanci stali ze swoimi ludźmi, gotowi przekazywać rozkazy i utrzymywać porządek w szeregach. - Strzelać pokosem! - rozkazał Rickdorf, a młodsi oficerowie zawtórowali mu echem. - Szeregami. Pierwszy szereg, ognia! Drugi szereg, ognia! Z luf blasterów pierwszego szeregu wyleciały trzaskające elektrycznością strumienie plazmy, układając się na zboczu we wzór losowych trafień, po czym salwa została powtórzona równie losowym wzorem ognia blasterów drugiego szeregu. Rozległ się jeden czy dwa krzyki palonych przez plazmę partyzantów, ale szybko uciszyła je śmierć lub szok. Zbocze wzgórza natychmiast pokryło się cienką warstwą mgiełki z wody odparowanej z mokrych liści i wilgotnej ziemi. Gdzieniegdzie rośliny strzeliły płomieniami, ale ogień szybko zgasł, ponieważ niedawne deszcze zbyt nasyciły las wodą by umożliwić pożar. - Wyrównać ogień - rozkazał Rickdorf. Ani on, ani jego ludzie nie widzieli napastników, musieli strzelać systematycznie, by mieć pewność, że pokryli całe zbocze wzgórza. - Pierwszy szereg, dziesięć metrów w górę zbocza, ognia! - Pierwszy szereg znów wypalił. Tym razem wyładowania uderzyły w nieregularnej linii wzdłuż zbocza, niektóre w kępy grospalmowców, w których ukrywali się partyzanci, inne bezużytecznie, w lekko porośnięty grunt między nimi. - Drugi szereg, przeskok pięć metrów, ognia! - Drugi szereg wypalił salwą a strumienie plazmy rozprysły się w poszarpanej linii wzdłuż zbocza wzgórza około pięciu metrów nad pierwszą linią. Tu i ówdzie wzdłuż dwóch szeregów Feldpolizei ludzie zginali się SZKOŁA OGNIA 13 w pół albo zataczali, gdy pociski wytracały energię na ich pancerzach, nieliczni policjanci padli od
przypadkowych trafień w głowę, inni charczeli w agonii trafieni w ręce lub nogi, ale ich krzykom nie wtórowały podobne ze wzgórza. - Pierwszy szereg, przeskok, ognia! - Spokojnie, ludzie - rzucił Ruiz głośno, tonem, w którym brzmiała niezachwiana pewność siebie, maszerując energicznym krokiem za drugim szeregiem. - To tylko źle uzbrojona hałastra. Łatwo ich pokonamy. Spokojnie. Utrzymywać zdyscyplinowany ostrzał. - Sierżanci mówili mniej więcej to samo do swoich ludzi. Komendant Hing zauważył, jak przeciwnicy reagują na trafienia pociskami wystrzeliwanymi przez jego ludzi i niemal natychmiast zrozumiał, czemu nie padali i wciąż kontynuowali ostrzał. Może jednak należało ich przepuścić. Z drugiej strony on i jego ludzie wciąż mieli szansę na wygranie potyczki. - Mają kamizelki kuloodporne - krzyknął. - Celować w głowy, ręce i nogi. Usłyszał, jak inni wykrzykują jego rozkaz wzdłuż całej linii zasadzki, niektórzy tak szybko, że musieli sami dojść do identycznych wniosków. Partyzanci przestali celować w środek torsów, przenosząc ogień na kończyny i głowy, a ich wrogowie zaczęli padać. Funkcjonariusze Feldpolizei stali lub klęczeli cierpliwie w szeregach jeszcze przez czas potrzebny na jedną salwę, zanim przez trzask blasterów i grzmot karabinów usłyszeli krzyki dobiegające od ich własnych ludzi i zanim dotarła do nich świadomość, że trzaski ich broni zaczynają cichnąć. - Mówiłem ci! - Perez krzyknął do Trounga. - Strzelaj dalej - odkrzyknął Troung. W sercu Pereza gwałtownie zaczęła narastać panika, zerknął na bok... gdyby ktoś porzucił szereg, pobiegłby za nim. Obejrzał się akurat na czas, by zobaczyć, jak sierżant Ruiz wybucha gejzerem krwi i mózgu z dwóch dziur po kulach. Na ten widok młody policjant wrzasnął w przerażeniu. Rzucił swój blaster i zaczął uciekać. Jakimś cudem udało mu się dobiec pod osłonę drzew. Kapitan Rickdorf, trzymając wysoko uniesioną głowę, przesunął spojrzeniem po zboczu wzgórza. Bandyci musieli się kryć na zboczu wyżej, niż przypuszczał, bo ich ogień nie słabł. 14 David Sherman i Dan Cragg - Drugi szereg, przeskoczyć dziesięć... - Nie skończył rozkazu. Trafiły go równocześnie trzy pociski: jeden w gardło, drugi w skroń, a trzeci w otwarte usta, rozrywając kręgosłup u podstawy czaszki. Pocisk, który trafił Rickdorfa w gardło, kontynuował swój zabójczy lot i wytracił energię dopiero w ramieniu stojącego obok funkcjonariusza. Mężczyzna zatoczył się i padł na kolana. Siła uderzenia wytrąciła mu blaster z ręki i wykręciła go w bok, tak, że zobaczył, jak pozbawione życia ciało jego kapitana osuwa się na powierzchnię drogi. Krzyknął, bardziej w skutek wstrząsu na widok poległego dowódcy niż z
bólu trafienia. Z wysiłkiem podniósł się na nogi i spróbował ucieczki, ale poczuł, że rosnący ból z powodu rany jest zbyt silny, by mógł biec. Przewrócił się na stojącego obok mężczyznę. Partyzanci ze swoich miejsc na zboczu wzgórza zobaczyli upadających wrogów, co tchnęło w nich nowego ducha. Na drodze, w dole, coraz więcej policjantów dostrzegało i słyszało, że ich towarzysze już nie strzelają leżą martwi, ranni lub po prostu uciekli. Nagle, po śmierci kapitana, zdolni do biegu członkowie Feldpolizei rzucili się do ucieczki. - Brać ich! - ryknął komendant Hing. - Zabić, zanim zwieją. Partyzanci obsypali ogniem umykających funkcjonariuszy, z których większość porzuciła broń, by szybciej biec. Wielu padło, martwych z powodu trafień w głowę lub okaleczonych, z ranami w nogach. Niektórzy osuwali się na kolana i obracali się w stronę wzgórza, z rękami uniesionymi w geście poddania. - Wstrzymać ogień, wstrzymać ogień! - wrzasnął Hing, gdy nieliczni uciekający zniknęli wśród drzew na przeciwległym zboczu lub za zakrętem drogi. Wstał i ruszył w dół zbocza, a jego bojownicy poszli za jego przykładem. Komendant popatrzył wzdłuż drogi, przesunął wzrok po kępach grospalmowców i rzadko rosnących kolczakach na przeciwległym zboczu. Było tu ponad siedemdziesięciu, może nawet ponad osiemdziesięciu pokonanych policjantów - martwych, rannych i wziętych do niewoli. A na ziemi leżało ponad dziewięćdziesiąt blasterów. Był to wyjątkowo satysfakcjonujący widok. - Porucznik Pincote - odezwał się, gdy zbliżyła się jego zastępczyni. - Jakie mamy straty? SZKOŁA OGNIA 15 Sokum Pincote uśmiechnęła się do niego, odsłaniając przy tym białe zęby. - Tylko sześciu ludzi, komendancie. - Sześciu martwych bojowników to nie powód do radości, poruczniku - warknął na nią. - Nie obchodzi mnie, ilu Feldpolizei zabijemy, życie każdego wojownika ma wielką wartość. Pincote zacisnęła wargi. - Tak jest, komendancie. Wiem o tym. Po prostu wyrażałam radość z naszego zwycięstwa. Teraz możemy odpowiednio uzbroić prawie pół brygady. Hing znów popatrzył na trupy i rannych, mnóstwo ciał zaścielających drogę i kiwnął głową. - Co zrobimy z rannymi? - zapytała Pincote. - Mam ich dobić? Hing nawet się nie wysilił, by potrząsnąć głową.
- Nie jesteśmy mordercami. Zostawcie ich. Nie możemy ryzykować pozostania tu dość długo, by udzielić im pomocy. Ich ranami mogą się zająć ci, którzy uciekli w las. Dziesięć minut później pięćdziesięciu czterech członków brygady Che Loi, niosąc ładunek dziewięćdziesięciu trzech blasterów i zwęglone ciała sześciu poległych pod drzewami towarzyszy, kierowało się w stronę wąskiej doliny o stromych zboczach, ukrytej przed aktualnymi orbitami rządowych satelitów obserwacyjnych. Wkrótce dołączą do pozostałych 240 członków brygady Che Loi w obozie, gdzie satelity nie będą miały szans ich wypatrzyć, niezależnie od wyznaczonych orbit. ROZDZIAŁ PIERWSZY Świat Thorsfinniego to wodna planeta usiana małymi i dużymi wyspami. Wysoko na półkuli północnej znajduje się Niflheim, wyspa wielkością i kształtem przypominająca Półwysep Skandynawski na Starej Ziemi. Niflheim stanowi centrum cywilizacji wikingów na Świecie Thorsfinniego, a zamieszkuje go ponad trzy czwarte populacji planety. W północnym Niflheimie temperatury w lecie rzadko sięgają 25 stopni ciepła, za to w zimie często panują mrozy dochodzące minus 25 stopni. Niflheim to miejsce pełne wilgoci - deszczowe, gdy temperatura pozwala na skraplanie płynów, śnieżne przez resztę roku. I jak cały Świat Thorsfinniego, śmierdzi rybami. Niflheim. Rubież Ludzkiej Przestrzeni. Dom 34 Oddziału Pierwszego Uderzenia Floty, Korpusu Marines Konfederacji. Gdy Mari-nes 34 OPUF nie służyli w kampanii na jakiejś innej planecie, większość czasu spędzali w terenie, na Niflheimie lub na jednej z mniejszych wysp, sposobiąc się do operacji, których być może nigdy nie będą musieli wykonywać. Nawet jednak, jeśli przygotowywali się do czegoś, co nigdy nie stanie się ich udziałem, zdaniem dowódców najważniejsze były stałe ćwiczenia. - To właśnie będziemy robić przez następne dwa lub trzy dni -powiedział podporucznik vanden Hoyt na zakończenie odprawy dla członków trzeciego plutonu, kompanii L 34 OPUF. Na jego ustach pojawił się cierpki uśmieszek i dodał: - A raczej, co wy będziecie robić. Jakieś pytania? Wątpliwości? - Popatrzył uważnie przez jednostajnie padający deszcz na Marines - jego ludzi, jego pierwszy oddział. Przez strumienie deszczu był w stanie zobaczyć jedynie niewyraźne zarysy ich twarzy, a głowy wydawały się unosić w powietrzu. Służył w Korpusie już dziesięć lat, a wciąż czasami zaskakiwały go iluzje tworzone przez kameleonowe mundury polowe. Nie było żadnych pytań i tylko jedna wątpliwość, jednak nie została wyrażona na głos. Kapral „Młot" Schultz spojrzał w oczy sierżanta, Charlie'ego Bassa, i lekko potrząsnął głową. Bass SZKOŁA OGNIA 17 odpowiedział prawie niezauważalnym skinieniem. Problem został rozwiązany. - No dobrze - powiedział vanden Hoyt, gdy nikt się nie odezwał. - Sierżant Bass rozdzieli przydziały. Potem możecie iść do namiotów do czasu, aż znów trzeba będzie wyjść na deszcz. - Odsunął się na bok, pozwalając Bassowi zająć pozycję przed frontem plutonu.
- Pierwsza drużyna - bez wstępów odezwał się Bass, który równie mocno lub jeszcze bardziej niż reszta plutonu pragnął schronić się przed deszczem. Ponad dwadzieścia lat spędzonych w Korpusie nauczyło go, kiedy niewygody są czymś dobrym, a kiedy nie. -Chan, masz na głowie Macllargie'ego i Godenova, ale dostaniesz też Schultza. Idźcie gdzieś wyschnąć - polecił, zerkając na zwieszone nisko, ciemne chmury, niewykazujące żadnych objawów przejaśnień. Potrząsnął głową. - A przynajmniej schrońcie się przed deszczem do czasu uzyskania przydziału. Van Impe, ty weźmiesz Lonsdorfa oraz Neru i Clarke ze wsparcia... Chan i jego trójka nie usłyszeli pozostałych przydziałów. Gdy tylko wywołano ich nazwiska, Chan zebrał swoich ludzi i ruszyli przez błoto w stronę namiotu. - To ty powinieneś tu dowodzić - Chan odezwał się do kaprala Schultza. - Masz dłuższy staż i o wiele więcej doświadczenia. Schultz prychnął. Nie chciał dowodzić. Miał dokładnie to, czego chciał, czyli stopień kaprala, człowieka dalekiego od sprawowania kontroli. Jego celem w życiu była walka, nie dowodzenie. W Korpusie Marines Konfederacji aż roiło się od ludzi doskonale nadających się do bycia oficerami i podoficerami - było ich znacznie więcej niż potencjalnych stanowisk. Schultz był świetnym żołnierzem i jeśli chodziło o Korpus, mógł pozostać kapralem aż do emerytury, jeśli właśnie tego sobie życzył. Ich schronienie stanowił niski namiot zrobiony z trzech polimerowych płacht rozciągniętych na ramie z wytrzymałych syntetycznych prętów. Czterej Marines musieli przykucnąć, by wejść do środka i prawie przytulić się do siebie, by wszyscy mogli się zmieścić. Chan włączył emiter ciepła ustawiony na środku namiotu, a Schultz zamknął wejście. Wiatr szarpał płachtą namiotu i nieustannie uderzał w nią deszcz, utrudniając rozmowy... ale przynajmniej mieli szansę wyschąć. Cała czwórka siedziała ze skrzyżowanymi nogami wokół 18 David Sherman i Dan Cragg grzejnika i w ciągu kilku minut ich mundury z przodu wyschły. Wtedy obrócili się. Plecy nie zdążyły wyschnąć im do końca, gdy klapa namiotu otwarła się i do środka wcisnął się Charlie Bass, z jękiem rozkoszy wyciągając rozłożone ręce w stronę źródła ciepła. - Kiedyś była taka choroba, nazywała się reumatoidalne zapalenie stawów - powiedział. - Zimno i wilgoć sprawiały, że stawy nabrzmiewały i bolały. Gdyby nie wyeliminowano jej przez bioinżynierię, pewnie bym ją miał i bolałby mnie każdy staw. - Poruszył plecami, by rozluźnić zesztywniałe od zimna i deszczu mięśnie. - A tak to tylko czuję się, jakby zmieniono mnie w kawałek zmokniętego drewna. Wszyscy roześmiali się z jego żartu. - No dobra. - Bass nagle przeszedł do spraw związanych z ćwiczeniami. - Kompania Mike prowadzi poszukiwania. Trzeci pluton ma ich zatrzymać. Wasze zadanie polega na... Ta faza dwutygodniowych manewrów obejmowała walkę trzech kompanii batalionu piechoty OPUF w
układzie każdy na każdego, podczas gdy pozostałe jednostki OPUF miały zapewniać im wsparcie. Kompanie Kilo i Mike działały jako pełne, zwalczające się jednostki, natomiast kompania Lima odgrywała rolę sił nieregularnych, podzielonych na czteroosobowe zespoły, walczące przeciwko Kilo i Mike. Komandor Van Winkle, oficer dowodzący batalionem, chciał sprawdzić swoich młodszych podoficerów, więc oficerowie i starsi podoficerowie kompanii L pełnili rolę rozjemców, a każdy z czteroosobowych zespołów dowodzony był przez kaprala. Smok, wszechstronny pojazd opancerzony Marines, wysadził Chana i jego zespół dwadzieścia pięć kilometrów na północny wschód od obozowiska kompanii. Oprócz broni i symulatorów mieli ze sobą lekkie plecaki zawierające niewiele więcej niż racje żywnościowe na dwa dni. Ze względu na kaprysy miejscowych warunków pogodowych w miejscu wysiadki ze Smoka świeciło słońce, a skaliste podłoże pod ich nogami było suche - tu nie padało nawet w nocy. Zespół znalazł się na polance pośród rzadkiej roślinności osiągającej wysokość dwukrotnego wzrostu człowieka. W tym rejonie były to głównie drzewa podobne trochę do karłowatej sosny ziemskiej. Chan sprawdził godzinę. SZKOŁA OGNIA 19 - Nie wiemy, kiedy ktoś inny tu dotrze - zamyślił się - albo czy będzie to pluton, cała kompania czy coś innego. Musimy znaleźć pozycję, z której będziemy mogli, niewidoczni, obserwować wszystkie dojścia. - Mówiąc, oglądał okolicę, próbując zorientować się w położeniu na podstawie jakichś znaków charakterystycznych i tworząc w pamięci mapę nieznanego terenu. Na skałach ani pod drzewami podobnymi do karłowatej sosny nie rosło nic, co przypominałoby trawę, jedynie miejscami widać było rzadkie plamy czegoś w rodzaju blado zielonych porostów. Ze skalnych szczelin wśród drzew wyrastały patykowate rośliny, których łodygi nie wyglądały na dość mocne, by utrzymać się w pionie. Między drzewami przefruwały jakieś stworzenia latające, które równie dobrze mogły być ptakami podobnymi do motyli, co motylami podobnymi do ptaków. Mniejsze latacze, które od ziemskich owadów dałby radę, a i to nie na pewno, odróżnić tylko entomolog, przemykały niżej wśród leśnej flory, zatrzymując się co chwila, by wchłonąć to, co na Świecie Thorsflnniego pełniło rolę nektaru. Chan, szukając pomocy, spojrzał na Schultza, który tylko wzruszył ramionami. - Ty tu dowodzisz - mruknął. Nie pomogło to Chanowi w niczym. Pomyślał, że to wszystko w ogóle nie jest realistyczne. Wojska nieregularne powinny znać teren, na którym działają podczas gdy on nigdy wcześniej tu nie był. Mapy nie mówią człowiekowi, co się naprawdę na danym obszarze znajduje. Po chwili zdecydował. - To wzniesienie - wskazał na niskie wzgórze na północnym zachód, ledwie widoczne przez drzewa - to chyba najwyższy punkt w okolicy i zapewne najlepsze miejsce na początek. Jeśli nawet nie przyda się na nic więcej, przynajmniej będziemy mogli się stamtąd rozejrzeć. - Mówiąc, przyglądał się swoim
ludziom. Schultz chodził powoli wokoło - prawie niewidoczny - badając teren okiem doświadczonego piechociarza. Godenov słuchał go uważnie, a Macl-largie miał dziwny wyraz twarzy, jakby był zupełnie nieobecny, i nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Jego twarz była z rodzaju tych, które powinny być otoczone długimi, splątanymi włosami i przyozdobione wąsami, zwisającym poniżej policzków - jednak 20 David Sherman i Dan Cragg regulaminy Marines wymagały krótko przystrzyżonych włosów i zabraniały tak długiego zarostu. - Macllargie, słuchasz mnie? - warknął Chan. - Co to za zapach? - zapytał zagadnięty. Wytrącony z równowagi nieoczekiwanym pytaniem Chan pociągnął nosem. Nie poczuł żadnych zapachów, które mogłyby sygnalizować niebezpieczeństwo. - Jaki zapach? Niczego nie czuję. Godenov, potężny młodzieniec o zwodniczo miękkim wyglądzie, głęboko wciągnął powietrze. On również niczego nie czuł. Schultz wydawał się nie zwracać uwagi na rozmowę - zdawał sobie sprawę z tego, co zauważył Macllargie i wiedział, że to bez znaczenia. - Właśnie o to chodzi - przyznał Macllargie. - Czegoś brakuje. -Jego twarz rozjarzyła się szerokim uśmiechem, gdy dotarło do niego, o co chodzi. - No dobra, teraz zobaczymy, jacy jesteście bystrzy. Czego brakuje? Jeśli nie potraficie tego dostrzec, nie będziecie zbyt dobrzy na patrolach, gdy pójdziemy na prawdziwe operacje. - Wyszczerzył się do pozostałych. Godenov załapał pierwszy. - Powietrze nie śmierdzi rybami! - Izzy, gdybym to ja dowodził, zrobiłbym cię moim zastępcą -oświadczył Macllargie. - Jak wychodzisz w teren musisz być czujny, a ty jako jedyny do tego doszedłeś. Chan popatrzył tylko na wyszczerzoną w uśmiechu gębę Macl-largie'ego unoszącą się pośrodku polany niczym ostatni fragment Kota z Cheshire. Macllargie, podobnie jak Godenov, był tu na pierwszym przydziale po unitarce. Obaj niedawno dołączyli do plutonu jako uzupełnienie za ludzi straconych przez OPUF podczas ostatniej operacji, czyli misji pokojowej na Elnealu. Chan uczestniczył w czterech misjach bojowych, w tym w jednej z 34 OPUF. Schultz był od niego o wiele bardziej doświadczony. Macllargie zachwiał się, po czym krzyknął i prawie upadł. Schultz, poruszając się pozornie niedbale, w sposób niemal niezauważalny, podszedł do niego i mocno walnął łokciem. Wydobywający się z pustki głos Schultza wymamrotał coś, co mogło być przeprosinami, choć zapewne nimi nie było.
1 SZKOŁA OGNIA 21 Macllargie odzyskał równowagę i wykręcił się w stronę, gdzie spodziewał się zastać Schultza. Przez chwilę wydawało się, że zaatakuje kaprala, jeśli go znajdzie. Ale tylko przez sekundę. Przypomniał sobie, jak wyglądał Schultz, gdy był widzialny - kapral poruszał się leniwie i rzadko miał coś do powiedzenia, ale emanował groźną pewnością siebie, która wzbudzała ostrożność nawet u najsilniejszych. - Idziemy na tamto wzgórze - warknął Chan. - Macllargie, idziesz na szpicy. Godenov, ty pilnujesz tyłu. Już. Ruszamy. Schultz posłał Chanowi spojrzenie, które jasno dawało do zrozumienia, że to on powinien iść na szpicy. - Macllargie, ruszaj - powtórzył Chan, po czym dodał do Schultza. -To ćwiczenia. Potrzebuje doświadczenia. Schultz kiwnął głową, usatysfakcjonowany faktem, że Chan rozumiał, że gdyby była to prawdziwa operacja, to właśnie on zająłby najniebezpieczniejsze i najważniejsze miejsce na czele patrolu. Skaliste wzgórze znajdowało się bliżej, niż sądzili. Była to szeroka i niska platforma z wapienia, wypchnięta w formę tarasów przez komin magmy głęboko pod powierzchnią. U stóp stromego boku wzniesienia ziemię zaścielały kamienne rumowiska. Macllargie zatrzymał się u stóp wzgórza i spojrzał na Chana, niepewny, co robić dalej. Schultz przepchnął się obok nich i zaczął się piąć po ośmiome-trowym urwisku, chcąc dotrzeć do pierwszego tarasu. Chan obejrzał się i zobaczył wiszącą w powietrzu twarz Godenova, który przyglądał się wspinaczce starszego Marine. - Godenov, pilnuj naszych tyłów. Na tym polega zadanie tylnej straży: pilnowanie tyłów. - Och - westchnął Godenov, po czym odwrócił się i opadł na jedno kolano, wbijając wzrok w rzadkie drzewa za ich plecami. Choć Chan ledwie widział zarys postaci Godenova, i tak zauważył, że szeregowiec nie zajmował stanowiska pozwalającego na skuteczną obserwację tyłów. Potrząsnął głową i zaczął się zastanawiać, czego teraz uczą rekrutów na unitarce. Z pewnością sam był lepszy w tego rodzaju zadaniach, gdy pierwszy raz wyruszył w pole. Przez chwilę rozważał poświęcenie chwili na pokazanie młodzieńcowi, jak wybrać lepszą pozycję, ale zamiast tego rozkazał Macllargie'emu iść w ślady Schultza. 22 David Sherman i Dan Cragg Odgłosy wspinaczki kaprala zdradzały, że dotarł już powyżej pierwszego tarasu. Chan opuścił na nos detektor podczerwieni, by widzieć swoich podwładnych. Gdy Macllargie znalazł się w pół drogi do
pierwszego tarasu, Chan wysłał w jego ślady Godenova. Potem szybko przejechał wzrokiem po drzewach u podnóża wzniesienia. Gdy podczerwień nie ujawniła niczego wielkości człowieka, ruszył za nimi. Tarasy i ściany bliżej szczytu wzniesienia były starsze od tych na dole. W miarę jak wspinali się coraz wyżej, droga stawała się z każda chwilą łatwiejsza, ponieważ erozja zmniejszała nachylenie zboczy. Miejscami boki wzniesienia znaczyły wąskie szczeliny. W pewnej chwili, gdy się do siebie zbliżyli, Schultz odwrócił się do Chana. - Znam to miejsce. Jeśli będzie trzeba, możemy się tu ukryć. Dotarcie na szczyt nie zajęło dużo czasu. - Zejść z horyzontu, ludzie - polecił Chan, gdy zobaczył na górze dwie skalne kolumny wielkości człowieka. Sam przykucnął pod szczytem, tak samo jak Schultz. Jedna ze skalnych kolumn poruszyła się i przy jej szczycie pojawiła się twarz MacIlargie'ego. - Czemu? - zapytał. - Mamy na sobie kameleony, nikt nas nie zobaczy. - Kameleony przybierają kolor tego, co najbliżej - wyjaśnił Chan - a nie tego, co masz za sobą. Wyglądasz tam jak zrobiona przez człowieka sterta kamieni. Skały wydawały się przesuwać, gdy Macllargie wzruszył ramionami. - Sterta kamieni wielkości człowieka nie musi być człowiekiem, może być po prostu stertą kamieni. Chan opuścił ekran podczerwieni. - Ale to mi mówi, że jesteś człowiekiem, nie kupą głazów - zirytował się. - Złazić ze szczytu. Macllargie prychnął. - Musiałbyś być bliżej niż kilometr stąd, żeby zobaczyć dość szczegółów w podczerwieni. - Skoczki mają podczerwień, która może wyłapać człowieka na skraju horyzontu. Na dół. SZKOŁA OGNIA 23 Godenov zeskoczył już do taktycznego grzbietu wzgórza. Twarz MacIlargie'ego zniknęła, a jego kupa kamieni zafalowała, gdy obrócił się wkoło. - Nie widzę tu żadnych skoczków - powiedział, gdy mów pojawiła się jego twarz. - Nie słyszałeś nigdy o lataniu wśród wierzchołków drzew?
Macllargie jęknął, a jego twarz, z malującym się na niej wyrazem strachu, opadła gwałtownie do ziemi, po czym zjechała ze szczytu wzgórza i wylądowała tuż obok Chana. Z drugiej strony MacIlargie'ego rozległ się głos Schultza: - Tak trzeba zmusić kogoś zbyt głupiego, by żył, do słuchania twoich rozkazów. Albo palnąć do niego z blastera. - Najwyraźniej podkradł się na górę i podciął nogi Macllargie'emu, a potem ściągnął go na dół. - Hej, nie rób tego! - wrzasnął Macllargie i zamachnął się pięścią na Schultza, ale tamten zdążył się już odsunąć. - Uspokój się, Macllargie - warknął Chan, przytrzymując ręką ramię nowicjusza. - Gdy Marines nie słuchają rozkazów, komuś może stać się krzywda. W trakcie prawdziwej operacji takie nieposłuszeństwo przeważnie prowadzi do śmierci innych. -Nie trzeba było mnie tak wywracać - burknął Macllargie. -Chcesz, żebym coś zrobił, wystarczy mi o tym powiedzieć. - A co ja niby robiłem? - zdziwił się Chan, potrząsając głową po czym skupił uwagę z powrotem na zadaniu. - Każdy zajmie pozycję w jednym z czterech punktów na obwodzie. Używać podczerwieni, lornetek, nieuzbrojonych oczu. I słuchać. Kompania Mike lub jakaś jej część jest gdzieś w okolicy. Zdecydowanie lepiej będzie, jeśli zobaczymy ich, zanim oni zobaczą nas. Schultz, z drugiej strony, Macllargie z lewej, Godenov z prawej. Wykonać. - Używając gogli przyglądał się, jak jego podwładni odchodzą. Dał im minutę czy dwie na zajęcie pozycji, po czym obszedł szczyt wzniesienia, żeby ich skontrolować. Zwłaszcza nowych. Musiał się upewnić, że ukryli się za skałami ograniczającymi ich sygnatury cieplne. Wszyscy byli dobrze ukryci, nawet Macllargie, który wydawał się nie rozumieć, jak wrażliwy na ostrzał może być człowiek w kameleonach i z tarczą energetyczną. Wracając na swoje stanowisko, Chan zbadał jeszcze trasy między poszczególnymi pozycjami, by 24 David Sherman i Dan Cragg sprawdzić, jak mogą się przemieszczać, nie odsłaniając się przy tym przed przeciwnikiem. Potem zajął się obserwacją, słuchaniem i czekaniem. Gdy Marines zajęli miejsca i zastygając w ciszy rozpoczęli obserwację, wokół ich nieruchomych ciał zaczęły się gromadzić drobne stworzenia, zwłaszcza miejscowe owady przypominające komary. Lądowały na nich, wciskały im się pod ubranie, pełzały i drażniły, zmuszając do koncentrowania uwagi na sobie, na swoim ciele. W miarę jak czekanie, obserwacja i nasłuchiwanie przeciągały się, Marines coraz trudniej
było skupić uwagę na horyzoncie i okolicy. Nowi pierwsi zaczęli machać rękami, aby przegnać owady, zrzucić je ze skóry, która swędziała coraz bardziej, wyciągnąć z ubrania i zmiażdżyć paznokciami, gdy nie pomagało nic innego. Po ponad godzinie czekania, gdy w okolicy nic się nie działo, Chan też zaczął zwracać uwagę na owady. W końcu nawet Schultz zajął się ich odganianiem, choć trzeba było naprawdę wiele, by odciągnąć uwagę Schultza od misji - dla niego tego typu uciążliwości stanowiły po prostu element przebywania w terenie. Poza tym te stworzenia były znacznie mniej groźne niż ludzie. Po pół dnia nudy i zabijania owadów Chan usłyszał pojazd powietrzny brzęczący gdzieś w oddali. Dźwięk szybko narastał. Obejrzał się wokół, ale ze swojego miejsca niczego nie zauważył. - Uwaga - mruknął do mikrofonu w hełmie - coś nadlatuje. Kto ich widzi? Minęło kilka sekund, zanim ktoś zagwizdał w sieci łączności zespołu, po czym zabrzmiał głos MacIlargie'ego. - Widzę dziesięć skoczków. Idą prosto na nas. - Nie ruszać się - rozkazał Chan. Starając się nie wynurzyć spod osłony, przeszedł do pozycji MacIlargie'ego. Zgodnie z tym, co powiedział nowy, w ich kierunku zmierzało dziesięć skoczków. Leciały tuż nad wierzchołkami drzew w odległości niecałych dwóch kilometrów i szybko się zbliżały. Zadrżał. - Zostać na miejscach - rozkazał do komunikatora. - Może przelecą nad nami bez zatrzymywania się. - Wiedział, że w takiej sytuacji będzie ich czekać długi marsz śladem skoczków. Jednak gdyby tyle maszyn wylądowało w pobliżu, wzmocniona kompania, którą przewoziły, stanowiłaby zbyt wielkie wyzwanie dla nich czterech. mm SZKOŁA OGNIA 25 Formacja zaczęła krążyć wokół małej polanki w odległości dwustu metrów i skoczki siadały parami, by wyładować pasażerów. - Musimy trochę wyrównać szanse - oznajmił nagle Macllargie, po czym sprawdził symulator na swoim blasterze, uniósł broń do ramienia, wycelował w najbliższego skoczka i wystrzelił, zanim Chan zdołał go powstrzymać. - O nie - jęknął Chan. - Właśnie nas zabiłeś. Wiązka laserowa wyemitowana przez symulator trafiła skoczka, a zamontowane na pojeździe powietrznym czujniki przekazały załodze, że maszyna została trafiona, wraz z informacją o zniszczeniach. Pilot zgłosił trafienie dowódcy szwadronu, podając kierunek, z którego nadleciał strzał, po czym szybko wylądował, by wyładować przewożone na pokładzie półtorej drużyny. Następnie wystartował i odleciał nad wierzchołkami drzew w stronę bazy z połową maksymalnej prędkości, czyli wszystkim, na co pozwalały symulowane uszkodzenia maszyny. Inny skoczek, przenoszący zamiast pasażerów dodatkowe uzbrojenie, oderwał się od formacji i ruszył w stronę wzgórza. Otworzył ogień z symulatorów, siekąc bok wzniesienia przypadkowym ogniem w
oczekiwaniu, aż jego detektory podczerwieni umożliwią wycelowanie w „przeciwnika". Macllargie przełknął ślinę i szeroko otworzył oczy na widok nadlatującego skoczka oraz ognia posyłanego w ich kierunku. - Mogłem ci powiedzieć, że dokładnie tak się stanie - wycedził zjadliwie Chan. - Kretyn. - Potem gorączkowo zaczął się zastanawiać, co robić, podczas gdy Macllargie wystrzelił w stronę skoczka przelatującego nad nimi. I nie trafił. - A teraz właśnie zdradziłeś im naszą pozycję - warknął Chan. Usmażą nas przy następnym przelocie. - Nie, nie usmażą - zabrzmiał głos Schultza. - Chodźcie do mnie. Wiem, jak się stąd wynieść. - Macllargie pobiegł wyprostowany, na tyle szybko, że Chan nie zdążył złapać go i wciągnąć za osłonę. Chan przeszedł do Schultza, starając się w maksymalny sposób wykorzystać dostępne osłony. Skoczek eskortowy wrócił nad bok wzgórza i zasypał ogniem miejsce tylko co opuszczone właśnie przez niego i MacIlargie'ego. Jego ogień dotarł do wąskiej szczeliny ? 26 David Sherman i Dan Cragg w zboczu, w której schowało się czterech Marines dokładnie w chwili, gdy skakał do niej Chan. Kilkaset metrów dalej ostatni ze skoczków wyładował swoich pasażerów i wzmocniona kompania ruszała do natarcia na wzgórze, by wykończyć wszystkich przeciwników, którzy nie zostali „zabici" przez skoczka osłony. Macllargie i Godenov kulili się blisko wejścia, z przejęciem wykrzykując do siebie nawzajem komentarze na temat ich niemal nieudanej ucieczki przed skoczkiem. - Teraz już wiesz, czemu nikt dwa razy nie popełnia błędu strzelania do skoczków Marines - warknął Chan. Macllargie popatrzył na niego niewinnie i wzruszył ramionami. - Wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem. Chan z irytacją potrząsnął głową. - I co teraz robimy? Liczymy, że dadzą nam szansę na poddanie się, czy giniemy w ogniu chwały? - zapytał sarkastycznie. Szybko rozejrzał się wokół. Niewielka jaskinia wydawała się zagłębiać w zbocze tylko na trzy lub cztery metry. - Ani jedno, ani drugie - odparł Schultz. - Chodźcie za mną. -Przecisnął się w głąb jaskini, obok
MacIlargie'ego i Godenova, po czym rozpłynął się w skalnej ścianie z lewej. - Gdzie on zniknął? - wykrzyknął Godenov. - Idziecie ze mną czy nie? - dobiegł ich odbity od ścian przytłumiony głos Schultza. Chan przepchnął się obok nowych, by obejrzeć ścianę w miejscu, w którym zniknął Schultz. - A niech mnie. Chodźcie. W bocznej ścianie jaskini otwierała się szczelina dość szeroka, by mógł się przez nią przecisnąć człowiek, umieszczona w takim miejscu, że nie było jej widać, dopóki nie stanęło się tuż obok. Chan przeciągnął i przepchnął się przez nią choć przez krótką chwilę bał się, że utknie. Macllargie, drobniejszy od niego, przeszedł bez problemu. Godenov prawie utknął, tak jak Chan. - Hej - wykrzyknął po wejściu w szczelinę Macllargie - tu jest ciemno. Jak niby mamy widzieć, gdzie idziemy? Po kilku metrach wąska szczelina otworzyła się na pomieszczenie większe niż wejście do jaskini, gdzie cierpliwie czekał na nich Schultz. Zobaczyli jego twarz w zielonkawej poświacie emanującej SZKOŁA OGNIA 27 z trzymanej przez niego w dłoni kuli wielkości piłki tenisowej, czyli zdecydowanie niestandardowego, cywilnego świetlika. Światło nie było jasne, ale w całkowitym mroku jaskini wystarczało do poruszania się. - Nigdy nie wychodź w pole bez osobistego świetlika - powiedział do nowych. - Jeśli przeżyjecie dość długo, może nauczycie się takich drobiazgów. - Czemu mielibyśmy nie przeżyć? - zapytał Macllargie. - Bo jesteś głupi. Jeśli w trakcie szkolenia nie popełnisz błędu, od którego zginiesz, ktoś inny może cię wykończyć, żeby przez ciebie samemu nie dać się zabić . - Odwrócił się w stronę tunelu prowadzącego dalej w głąb wzniesienia. - Mam nadzieję, że żaden z was nie cierpi na klaustrofobię - rzucił przez ramię. - Miejscami robi się tam ciasno. - Czekaj - zdenerwował się Chan. - Gdzie idziemy? - Tędy. - Schultz wskazał na tunel. - A gdzie „tędy" dotrzemy? - zapytał Chan. Nie chciał się do tego przyznawać, ale tak naprawdę Schultz trafił w sedno - ciasne i ciemne miejsca napawały go lękiem. -Na drugą stronę wzgórza. To miejsce jest dziurawe jak ser szwajcarski. Możemy wyjść, gdzie tylko zechcemy.
- Jasne, a skoro tak, to możemy się też łatwo zgubić. I niby skąd wiesz, że tak dużo w nim dziur? - Schultz był twardym, zimnym facetem. Fakt, że Chan chciał się z nim spierać, świadczył o tym, jak bardzo bał się utknięcia w jaskini. - Byłem tu już kiedyś. Są tu znaki, którymi możemy się kierować. - Podszedł do cienia po drugiej stronie pomieszczenia i wskazał butem małą kupkę kamieni. - Takie jak ten. - Schylił się i zniknął w mroku wejścia do tunelu. - Lepiej, żebyś miał rację - mruknął Chan - bo jeśli się zgubię albo utknę tu i umrę, wrócę jako duch i będę cię nawiedzał. - Potem, już głośniej, rzucił rozkaz Macllargie'emu i Godenovowi: -Idźcie za nim. Tunel był na tyle niski, że szli zgięci w pół, ale nie musieli się czołgać - to przyszło później. Pierwszy korytarz zakrzywiał się łagodnie w lewo, po czym ostro skręcił w prawo i wyszedł do kolejnej jaskini, tym razem z dwoma wyjściami. 28 David Sherman i Dan Cragg Schultz nie zawahał się, wybierając jedno z nich. Na czole Chana ze zdenerwowania pojawił się pot. - Jesteś pewny, że wiesz, gdzie idziesz? - Jestem. - Nie widziałem żadnych znaczników, które tu według ciebie powinny być. - Bo nie szukałeś - odparł Schultz i wsunął się w wybrany przez siebie otwór. - Ja widzę - zapewnił Macllargie i ruszył za Schultzem. Przechodząc, zahaczył butem o kopczyk kamieni i go rozwalił. Godenov posłał Chanowi spojrzenie, z którego w równym stopniu co strach emanowało podniecenie, i ruszył za nimi. - Na brodę Mahometa - mruknął Chan. Zrzucił swój plecak, wygrzebał z niego własną kulę świetlika, po czym zatrzymał się na chwilę, by odbudować kopczyk. Miał nadzieję, że nie miała znaczenia kolejność kamieni, bo nie pamiętał, jak wcześniej je ułożono, zanim rozwalił je Macllargie. - Zaczekajcie na mnie - jęknął, wchodząc w otwór w skale. Ten tunel też był wąski, a kapral obiecał sobie, że nie będzie już szedł jako ostatni - gdyby utknął, chciał mieć kogoś nie tylko przed sobą ale i z tyłu, żeby można go było równocześnie ciągnąć i pchać. Czas zdawał się stać w miejscu i mieli wrażenie, jakby spędzili całą wieczność, przeciskając się przez wąskie korytarze w skałach. Tak naprawdę jednak wędrówka na drugą stronę wzgórza zajęła im mniej niż standardową godzinę. Przepychali się bokiem przez pionowe i prawie pionowe szczeliny, czołgali się na
brzuchach przez poziome korytarze. Miejscami musieli wspinać się do góry, gdzie indziej ostrożnie schodzić w dół, jednak przez większość czasu szli pochyleni lub wędrowali na czworakach. Bardzo nieliczne przejścia były wystarczająco wysokie i szerokie, by mogli iść wyprostowani. Czasami przechodzili przez komory tak ciasne, że mogli wejść razem do środka tylko we trzech, ale trafili też na pomieszczenie tak wielkie, że zmieściłby się w nim bez trudu cały pluton. Tak naprawdę Chan ani razu nie utknął na dobre, ale jedno miejsce było tak wąskie, że nie mógł ruszyć ani do przodu, ani do tyłu aż do chwili, kiedy wydusił z płuc całe powietrze i został wyciągnięty oraz wypchnięty, a jego pot służył za smar. Schultz zauważył, jak bardzo SZKOŁA OGNIA 29 Chan się spocił i śmierdział strachem, ale nie pozwolił sobie na komentarz, prychnął tylko. Gdy dotarli do kolejnego niewielkiego pomieszczenia, Schultz zdjął hełm i wyłączył kulę świetlika, po czym schował ją do plecaka. - Poczekajcie kilka minut - wyszeptał do pozostałych. - Wyjście jest zaraz obok. Musimy poczekać, aż nasze oczy dostosują się do światła, potem idziemy. - Jeszcze się stąd nie wydostaliśmy - przypomniał Chan. - A na zewnątrz szuka nas cała kompania. Schultza zdjął hełm, a jego głowa zaczęła być widoczna w postaci cienia na tle cienia i Chan zauważył, że kapral nią potrząsa. - Nie będą nas tutaj szukać. Tylko kilku ludzi wie o tych jaskiniach. Albo sprawdzają każdy otwór po drugiej stronie wzgórza, albo myślą że zdołaliśmy oszukać ich czujniki i uciec. - Może i tak. W końcu byli w stanie dostrzec rozproszone światło po drugiej stronie jaskini. - Chodźmy - zakomenderował Schultz. Poszli za nim przez szczelinę. Korytarz skręcił, opadł i zmienił się w wąski tunel, otwierający się bezpośrednio na zbocze wzgórza obok średniej wielkości głazu. Schultz wyciągnął się na zewnątrz, po czym pomógł pozostałym wyjść na świeże powietrze. - Udało się - westchnął Chan z nieopisaną ulgą. Otrząsnął się, ciesząc się z faktu, że nie czuje otaczającego go nacisku. - Teraz musimy sprawdzić, gdzie poszła kompania Mike, żebyśmy mogli im wyciąć jakiś numer. - Jesteśmy tutaj - rozległ się głos gdzieś powyżej ich pleców. -Rzućcie broń albo zginiecie. Obejrzeli się i zobaczyli za sobą twarze i blastery drużyny Marines. - Chyba nie sądziliście, że tylko wy wiecie o tych jaskiniach w środku góry, co? - zapytał dowódca drużyny kompanii Mike.
Powietrze nagle znów zaczęło śmierdzieć rybami. ROZDZIAŁ DRUGI Konsola łączności przy łokciu Kurta Arschmanna zapiszczała głośno. Zmarszczył brwi, tracąc wątek. Szlag. Te rozliczenia kont jego plantacji były bardzo złożone. Jak miał się przez nie przegryźć, skoro ciągle mu przeszkadzano? Oczywiście mógł przekazać prowadzenie księgowości swoim podwładnym, zwłaszcza że teraz obciążały go obowiązki Przewodniczącego Rady Rządzących, ale od siedemdziesięciu lat osobiście, co kwartał, dokonywał przeglądu ksiąg i nie zamierzał teraz z tego rezygnować. - Tak? - zapytał niecierpliwie. Na ekranie konsoli natychmiast pojawiła się ciemna twarz Kalata Uxmala, z kruczoczarnymi włosami i takim samym wąsikiem. Ludzie z warstwy społecznej Arschmanna wciąż zauważali takie rzeczy, choć po dwustu latach mieszanych małżeństw na Wanderjahrze ów miks rasowy - w przypadku Uxmala były to korzenie pakistańskie i dziedzictwo Majów -stał się już akceptowany, nawet wśród elit. Wąska twarz Kalata zawsze kojarzyła się Arschmannowi ze szczurem, ale zachowywał to porównanie dla siebie. Kalat był dla oligarchy zbyt cenny jako osobisty sekretarz, by mieć mu za złe pochodzenie etniczne - lub naśmiewać się z niedoskonałości rysów twarzy. - Ekscelencjo, sprawa najwyższej wagi... - O co chodzi, Kalat? Wyduś to z siebie! - rozzłościł się Arsch-mann. - Ekscelencjo, naprawdę powinienem powiedzieć to panu osobiście - odpowiedział Kalat. Arschmann popatrzył na obraz sekretarza na ekranie, znowu zerknął na raport zarządcy i postukał palcami w biurko. - No dobrze. Chodź tu. Gdy z sykiem zamknęły się za nim drzwi do prywatnego azylu Arschmanna, Kalat zdał się ślizgiem sunąć przez pokrytą grubym dywanem podłogę. Była to kolejna rzecz, którą przez lata Arschmann zaobserwował u Kalata: zawsze sprawiał wrażenie, jakby się SZKOŁA OGNIA 31 skradał, ciągle pełen szacunku i powagi, ale wyskakiwał przy jego boku w chwilach, gdy najmniej się tego spodziewał. Prawdziwi mężczyźni maszerowali pewnym krokiem, bez strachu i pewni siebie, jasno mówili, co mają do powiedzenia i ruszali dalej. Jednak podobnie jak wielu potężnych ludzi ceniących skuteczność i lojalność Arschmann nie mógł sobie poradzić bez Kalata. Ten człowiek zawsze był pod ręką, gdy był potrzebny i wydawało się, że nic nie jest dla niego zbyt skomplikowane. Tak naprawdę bardziej pełnił rolę szefa personelu niż sekretarza. Arschmann przeczesał swoje gęste blond włosy dużą dłonią. - Ekscelencjo, muszę panu przekazać okropną wiadomość. - Ka-lat skłonił się lekko, ale nie powiedział nic więcej. Arschmann wyprostował się za biurkiem, czekając na ciąg dalszy.
Gdy Kalat przez dłuższą chwilę milczał, Arschmann westchnął. -Co to za wiadomość, Kalat? - zapytał zmęczonym głosem. - Ekscelencjo, zginął pański siostrzeniec. Arschmann tylko posłał Kalatowi długie spojrzenie. - A który konkretnie? - zapytał zdławionym głosem. - Przepraszam, ekscelencjo. Kapitan Rickdorf. Arschmann zbladł i przez chwilę nie potrafił się odezwać. Potem powiedział coś tak cicho, że Kalat musiał się nachylić, żeby go usłyszeć: -Jak? Kalat żywo opisał szczegóły pułapki zastawionej przez brygadę Che Loi z Armii Wyzwolenia Ludu w prowincji Wzgórz Bawary. Podczas gdy jego sekretarz składał raport, jakaś część oszołomionego umysłu Arschmanna zdała sobie sprawę, że Uxmal czerpał satysfakcję z roli dostarczyciela ponurych wieści. Po zakończeniu raportu obaj mężczyźni przez dłuższą chwilę milczeli. Rickdorf był ulubionym siostrzeńcem Arschmanna. Chłopak zawsze był nadętym durniem i bardzo kiepskim materiałem na oficera Feldpolizei, ale jego umiłowanie aktywnego życia i otwarty podziw dla „germańskich" wartości przodków sprawiły, że stał się bliski wujowi. Nie dość inteligentny, by uczęszczać do najlepszych uczelni poza planetą co było powszechną praktyką w klasie właścicieli ziemskich na Wandeijahrze, młody Rickdorf został studentem szkoły wojskowej w stolicy. Wyróżniał się tam w jeździe konnej, 32 David Sherman i Dan Cragg strzelaniu i szermierce, choć już nie na zajęciach z taktyki i historii. Nikt nawet przez chwilę nie pomyślał, że jego przydział na oficera Feldpolizei, oddziałów paramilitarnych stworzonych do starć z partyzantami, mógł skończyć się tak tragicznie. Prawdę mówiąc, nawet ojciec młodzieńca uważał Feldpolizei za doskonałe miejsce do trzymania syna z dala od kłopotów. A teraz chłopak zginął, a wraz z nim prawie setka jego ludzi! Arschmann oparł głowę na dłoniach. - Wiemy, kto urządził zasadzkę? - Ekscelencjo, nasze źródła wywiadu uważają że bandytami dowodził Fernando Hing. Arschmann gwałtownie opuścił dłonie i wyprostował się w fotelu. - Niech to szlag, syn mojego kuzyna zamordował mi siostrzeńca. I to ja przepchnąłem tego sukinsyna przez szkołę! - Choć w duchu ucieszył się, że nie było odwrotnie. Hing stanowił przeszkodę dla
ambicji Kurta Arschmanna, jednak podziwiał go za skuteczność i poświęcenie - jego zdaniem jedne z głównych zalet mężczyzny. Arschmann odetchnął głęboko i zebrał się w sobie. Miał pracę do zrobienia. Ten incydent zapewni mu potrzebne oparcie. - Kalat, masz natychmiast zebrać Radę - powiedział. Jego dźwięczny baryton niósł się do najdalszych zakątków obszernego pomieszczenia. - Ekscelencjo, tak bez uprzedzenia... w kilka minut mogę bez problemu zorganizować telekonferencję satelitarną... - Do diaska, Kalat, chcę ich tu osobiście i to natychmiast! Nie trzeba mi rozgłaszać tych wieści - jeśli my wiemy, to cała planeta też już wie o tym, co się tam stało. Musimy przedyskutować, co z tym zrobić, i nie chcę tego robić przez łącza satelitarne, które mogą być przez kogoś podsłuchiwane. Wszyscy mają się tu znaleźć jutro rano. Daj im to bardzo jasno do zrozumienia. Odwiedzający swoje plantacje na innych kontynentach mogą przylecieć z powrotem dziś wieczorem. Dopilnuj tego. Po powrocie do swojego biura Kalat Uxmal uśmiechnął się pod nosem. Wykona wszystkie rozmowy konieczne, by doprowadzić do jutrzejszego zebrania Rady. Mój Boże, pomyślał, że też taki biedny chłopak jak on, z latynoskiej dzielnicy Brosigville, mógł osiągnąć SZKOŁA OGNIA 33 pozycję takiej władzy i wpływów! Najpierw jednak musiał przesłać wiadomość do kogoś tu w stolicy. Kalat zachichotał. * ♦ * - Dziękuję, drogi Karlu - wyszeptał Arschmann, gdy został sam w gabinecie, jakby zwracał się do mężczyzny na portrecie wiszącym na jednej ze ścian. Przez chwilę rozważał zapalenie fajki z thu-le, ale w świetle otrzymanej właśnie wiadomości, nie powinien świętować. Choć właściwie zdążył już zapomnieć o poległym kapitanie Rickdorfie. Ta cała sprawa z Armią Wyzwolenia Ludu, czy jak tam się obecnie nazywali, przybrała bardzo niedobry kierunek. Powinni byli podjąć przeciw partyzantom stanowcze działania już lata temu, jak wtedy radził - uwięzić ich, powystrzelać, wygnać, cokolwiek. Jednak nikt nie wierzył, że garstka nadmiernie wyedukowanych, uniwersyteckich radykałów mogła stanowić poważne zagrożenie dla rządu Wandeijahru, zwłaszcza w sytuacji, gdy Konfederacja udzieliła im właśnie nieograniczonej licencji na eksport thule na wszystkie planety Ludzkiej Przestrzeni. Nie w sytuacji, gdy niespotykany dobrobyt miał właśnie wynieść Wanderjahr z poziomu podrzędnego świata, wciąż o statusie państwa „rozwijającego się", do pozycji ekonomicznego konkurenta najstarszych i najbardziej rozwiniętych członków Konfederacji Planet.
Czego chcieli ci szaleńcy? Demokracji? To przecież system, w którym durnie mogą wybierać innych durniów i tchórzy, żeby odgórnie kierowali ich życiem. Podziału bogactw? To gwarantowało jedynie, że wszyscy będą równie biedni. Własności ziemi? Bzdura! Co wieśniacy Wandeijahru wiedzieli o zarządzaniu swoją własnością? Niezależności? Miało to być czyste, ekonomiczne przetrwanie najlepiej dostosowanego? Związków zawodowych dla robotników plantacji? Dobry Boże, czy nie rozumieli, że związki zawodowe dałyby tylko władzę i bogactwo ich szefom, nie oferując niczego wieśniakom? Nie, tak naprawdę bandyci chcieli władzy dla siebie, uznał w końcu Arschmann, a jeśli ją dostaną zrujnują ekonomię i porządek społeczny ustanowiony drobiazgowo na Wandeijahrze przez ich przodków w czasie dwóch i pół stulecia. A co ważniejsze, dążenie do władzy czyniło z bandytów jego bezpośrednich konku- 34 David Sherman i Dan Cragg Kurt Arschmann zerknął na holograficzny portret Karla Esch-manna Wanderjahrera, zajmujący honorowe miejsce na ścianie. Ubrany w antyczny, formalny strój z końca dwudziestego drugiego wieku stary odkrywca wydawał się patrzeć wprost na niego. Arschmann był potomkiem Wandeijahrera przez żeńską linię rodziny. Miał niemal identyczne, błękitne oczy jak jego szacowny patriarcha. Poza oczami nie było między nimi fizycznych podobieństw, a jeszcze mniej jeśli chodzi o wyznawaną przez nich filozofię. Podczas gdy Karl Wanderjahrer był filantropem i wizjonerem, Kurt Arschmann jedynie biznesmenem. Karl Wandeijahrer, potomek starego rodu niemieckich ewangelików, należał do sekty o nazwie Zjednoczone Bractwo. Wierzyli w ciężką pracę, chwałę Boga i ludzką godność. Brutalnie prześladowany w dawnych czasach kościół odrodził się duchowo w Ameryce, gdzie rozkwitł na długo przed Drugą Amerykańską Wojną Secesyjną. W Niemczech odnowił swoją obecność całe lata przed urodzeniem Karla Wandeijahrera w Nowym Kaiserslauten w roku 2101. Bractwo nie wyrzekało się owoców swojej pracy. Wręcz przeciwnie. Z czasem wiele należących do niego rodzin stało się bardzo bogatych, włącznie z Wandeijahrerami. Gdy Karl odziedziczył rodzinną fortunę w wieku lat czterdziestu, zdążył już stworzyć pla-ny wypełnienia jednego z największych marzeń Bractwa: stworzenia świata, na którym ich potomkowie mogliby żyć w pokoju, wolni od prześladowań będących utrapieniem sekty od czasu jej utworzenia w piętnastym wieku. Marzenie Karla i Bractwa zyskało szansę na urzeczywistnienie wraz z nabyciem statku międzygwiezdnego Dr Elly Brosig. Wyczar-terowany przez Konfederację jako pojazd badawczy i kartograficzny, Brosig osiągnął bardzo dużo, znacznie poszerzając zewnętrzne granice Ludzkiego Kosmosu w czasie pięćdziesięciu lat, który Wandeijahrer i jego towarzysze potrzebowali na znalezienie odpowiedniej miejsca do osiedlenia się. Gdy odkryto planetę nazwaną później mianem Wandeijahr, spełniała ona wszystkie kryteria określone przez radę Bractwa jako niezbędne do osiedlenia się: daleko od uczęszczanych tras kosmicznych, nadająca się do zamieszkania przez ludzi bez konieczności terraformacji oraz mająca środowisko SZKOŁA OGNIA 35 umożliwiające stworzenie ekonomii na bazie rolnictwa. Pierwsze badania doniosły o faunie nieprzyjaznej
ludziom w postaci gado-1 ształtnych stworzeń nieco przypominających dinozaury występujące na Ziemi w okresie kredy, ale rada uznała, że zwierzęta Wandeijahru można będzie opanować, zawiązano więc firmę ¿migracyjną Karl poszedł na kompromis odnośnie nazwy nowego świata, argumentując, że byłoby zbyt egoistyczne nazywać planetę na jego cześć, niezależnie od tego, jak bardzo zasłużył na ten zaszczyt. Zasugerował Wandeijahr, co stanowiło złożenie jego nazwiska i niemieckiego słowa „Wandeijahre", oznaczającego okres wędrówek dla średniowiecznych czeladników. W przeciwieństwie do wielu statecznych i poważnych członków Bractwa, Karl Wandeijahrer miał poczucie humoru. Jednakże Bractwo, z powodu wielu prześladowań nigdy nie będące liczną sektą wkrótce zdało sobie sprawę, że nie zdoła przyciągnąć spośród swoich szeregów dostatecznej liczby kolonistów, by całe przedsięwzięcie mogło się powieść. Zresztą nawet część najwierniejszych wyznawców nie chciała opuszczać Ziemi, by udać się na odległą i zapewne niebezpieczną nową planetę. Karl zasugerował więc, a sugestia została ochoczo przyjęta przez członków rady kościoła, by rozpoczęli rekrutację wśród upośledzonych ekonomicznie mas Ziemi. Zdecydowali się na mieszkańców Ameryki Łacińskiej oraz Azji, znanych z pracowitości, niespożytej energii i wytrzymałości, dla których ciężka praca wymagana do utworzenia samowystarczalnej ekonomii na bazie rolnictwa na dziewiczej planecie nie byłaby czymś obcym. Preferowano młode rodziny, ale przyjmowano także samotne kobiety i mężczyzn o cennych umiejętnościach, takich jak lekarze, inżynierowie, technicy i mechanicy. Potencjalni koloniści byli starannie przesiewani przez Radę Kolonizacyjną i każdy przyjęty musiał zgodzić się na zmianę wyznania oraz wiernie przestrzegać religijnych doktryn i wierzeń Bractwa. Na szczęście większość imigrantów uznała założenia religii Bractwa za znacznie mniej uciążliwe niż wyznań, w których zostali wychowani. Porozumienie nie obejmowało oferty transportu powrotnego. Mimo wszystko chętnych były tysiące. 36 David Sherman i Dan Cragg Życie na Wandeijahrze z początku nie było łatwe, a tragedia nastąpiła zaledwie po kilku latach od wylądowania pierwszych osadników, gdy mądry i charyzmatyczny Karl Wandeijahrer zginął w szczękach dzikiej bestii. Potem, niecałe pięćdziesiąt lat później, olbrzymi koszt wspierania kolonii doprowadził do bankructwa Rady Kolonizacyjnej i imigranci nagle zostali zdani sami na siebie w odległym kwadrancie Ludzkiego Kosmosu. Dzięki determinacji i z konieczności utrzymali się, rok za rokiem wznosząc osady coraz dalej od Brosigville, pierwszego miasta planety. W doskonałym klimacie Wandeijahru sprowadzone z Ziemi uprawy bujnie się rozwijały, a lokalna flora i fauna, gdy nie udało się jej zjeść kolonistów, sama okazywała się jadalna, więc nigdy nie groził im głód. Z konieczności zrodzonej we wczesnych latach wiele grup kulturowych i etnicznych osiadłych na Wandeijahrze - potomków Inków i Azteków z gór Ameryki Południowej i Meksyku, Hindusów i Pakistańczyków z Indii, Wietnamczyków i Kambodżan z rejonu delty Mekongu - przemieszało się ze sobą.