- Dokumenty256
- Odsłony82 211
- Obserwuję55
- Rozmiar dokumentów887.2 MB
- Ilość pobrań36 835
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Bolalo jeszcze bardziej - Ostalowska Lidia (1)
Rozmiar : | 868.4 KB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Bolalo jeszcze bardziej - Ostalowska Lidia (1).pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik an_ia5 wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA Fotografia na okładce © by MIKKEL OSTERGAARD / PANOS PICTURES /EK PICTURES Fotografia Autorki © by PIOTR WÓJCIK Copyright © by LIDIA OSTAŁOWSKA, 2012 Copyright © for worek by LIDIA OSTAŁOWSKA, WOJCIECH CIEŚLA, 2001 Copyright © for MÓJ MURZYN ZAWSZE JEST BIAŁY by LIDIA OSTAŁOWSKA, JOANNA PODOLSKA, 2000 Redakcja MAGDALENA BUDZIŃSKA Korekta MAGDALENA KĘDZIERSKA-ZAPOROWSKA / D2D.PL Projekt typograficzny i redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL Skład SANDRA TRELA / D2D.PL Skład wersji elektronicznej JAKUB KOZAKOSZCZAK / VIRTUALO.EU ISBN 978-83-7536-460-6
Spis treści Zdarzyło się w Atlantydzie Na Bałutach jeszcze Polska Teraz go zarymuję Masz mierny i idź Worek Czasem odwiedzają mnie demony Z tatą Dzieci we mgle Balanga w transie Mój Murzyn zawsze jest biały Postanowienie Pani Wera odgarnia liście
Zdarzyło się w Atlantydzie Sklep do Przerośli Gołdapskiej przyjeżdża kilka razy w tygodniu. Urządził go w rozklekotanym roburze pan Kazio, który pochodzi z prawdziwej Przerośli. Tej w starej Polsce, parę kilometrów stąd. Przerośl Gołdapska leży na innych terenach, na odzyskanych – mówią młodsi, ale starsi mówią – na zabranych. Pan Kazio jeździ swoim roburem tymi samymi drogami, które pięć wieków temu wytyczyli kupcy ciągnący z Litwy lub ku Litwie, z Królewca albo do Królewca. Kupcy dbali, by ich wozy nie grzęzły w bagnach, by woły zdołały wciągnąć je na szczyty wzgórz, żeby drewniane osie nie zapaliły się od tarcia, kiedy koła uwięzną w piaskach. Trakt wyasfaltowano, ale zarys pozostał taki sam. Kręty, wiodący to w górę, to w dół. Niebieski robur z chlebem, proszkiem do prania, lodami posuwa się ostrożnie. Droga wiedzie wzdłuż jezior, w poprzek strumieni, przez las, obok omszałych głazów. To kamienie graniczne dzielące starą Polskę od Prus. Raptem puszcza się kończy. Na dnie zalanej słońcem doliny stoi kilka betonowych bloków. Skoszone stoki opadają ku rzędom dziurawych komórek. Robur skręca delikatnie, żeby nic nie pospadało z półek, przystaje na podwórku. Tło – dolina i stoki znikają. Jest hydrant. Jest wyschnięta ziemia. Kotek goni kurę. Na sznurkach pranie. Przerośl Gołdapska. Wokół samochodu tłumek. Pan Kazio otwiera drzwi, a mieszkańcy ustawiają się w kolejce. Kobiety kupują chleb i margarynę, dzieci ściskają w rękach po dwadzieścia groszy na lizaka. Ona luksusy ma, segmenty Wczoraj Włodarski zgadał się z Wrotkiem i Jasińskim i poszli do Gila. Włodarska wściekła.
– Niech posłucha, jakie są chłopy w Przerośli Gołdapskiej! Jeden jak pójdzie, to i w nocy do domu coś przyniesie, a drugi tylko wyniesie, przepije. Włodarski pracował przy żniwach. Kiedy najmował się u gospodarza, prosił, żeby mu nie wypłacać dniówki. Bo dniówka poszłaby „na przelew”, a Włodarski obiecał żonie zamrażarkę. Ale wczoraj nie wytrzymał i wieczorem wysłał córkę po pieniądze. Gospodarz dał. Gil prowadzi melinę. – U nas jest trzy meliny na dwadzieścia pięć rodzin – wykrzykuje Włodarska. – Te meliniarze kiedyś na Litwę przez Ogrodniki jeździli, teraz przez Gołdap po rosyjską wódkę, taką w kartonach, jak sok, po osiemnaście złotych. Najpierw rojali szli, a teraz różne wódki – i mercedesy, i petrony. Te meliniarze czasem to i co dzień jeżdżą! Tam papierosy tańsze są i cukier, a z cukru też coś się potem da wydusić. Niech posłucha. Oni chcą po letkiemu żyć. Nie pracować, a żyć. Ludzi odbiedniać. Sprzedają, mogą choć pogadać, że ten to pije. Wyśmiewają się. Mają choć okazję. A wie, co ja bym zrobiła? Ja bym zrobiła wódkę za złotówkę. Mata, pijta! Szlag by trafił połowę. Raz by człowiek chłopa opłakał, pochował, a jak ubezpieczony, to jeszcze parę złotych by wpadło za skórkę. Wczoraj u Gila było tak: zabawa się rozkręca w najlepsze, a tu wpada policja i Włodarskiego w pysk. To Włodarska ściągnęła funkcjonariuszy. Obiecała, że jak jej chłopa obiją, przysięgnie, że to on zaczął awanturę po pijaku. Rano cała Przerośl Gołdapska dowiedziała się o jej uczynku. Mówili o tym i w dwojakach, i w czworakach, i tam, gdzie mieszka po sześć rodzin w bloku. Jasińska, najbliższa sąsiadka, stwierdziła: – Mój chłop, jak mu się uda dwa razy na tydzień trzeźwym wrócić, to już dobrze. Ja to znoszę, bo każdy błędy popełnia. Wnukowa: – Włodarska luksusy ma, segmenty, nie tak jak u mnie kredens. Jej mąż ręce do siebie zgina, nie od siebie. I słusznie, tak robi nawet Ojciec Święty. Dziembajowa: – Prawda, Włodarski dziesięć dzieci zrobił, ale dba. Nieraz widziałam, jeździł do Suwałk i dzieciom modne ubrania kupywał. Mężczyźni: – Kupił piłę motorową, rower górski, telewizor i wideło. A że wypije piwo, dwa…
Głupi – myśli, że skasuje pegeer Włodarska powoli podchodzi do niebieskiego robura. Jest południe. Przerośl Gołdapska wstaje wcześnie. Od upadłości pegeeru – sześć lat temu – większość mieszkańców nadal nie pracuje, ale nawyk pozostał. Ktoś rano doi krowę, ktoś podrzuca świniakowi śrutę. Do południa zdążyli omówić wczorajsze zdarzenia u Gila, uspokoiło się. Mimo to Włodarskiej niespieszno było do kolejki. – Chleb świeży? – wypytuje pana Kazia. Żeby wykarmić rodzinę, potrzebuje na tydzień trzydzieści chlebów świeżych, a tylko dwadzieścia pięć nieświeżych. Świeży rzadko kupuje. Podeschnięte bochenki leżą na stole. Włodarska – chuda, z czerwonymi plamami na szyi – gotuje obiad. Stawia na płycie wielki sagan kartofli i szykuje omastę: drobno krojoną, zalaną wrzątkiem cebulę. Podrzuca drewno do kaflowej kuchni. – Opał to on załatwia. Z lasku gałązki, z tartaku opałków naniesie. Na zimę trochę naciął, trochę ukradł. A reszta to już wszystko ja. Niech popatrzy w pokoju: regał, wersalki, fotele rozkładane. Niech posłucha. Za pegeeru mleko było daremne, opał i śruta, i mieszkanie, i przedszkole, i działka, pożyczki się brało, meble się kupywało. Do żołądka nie zajrzysz. Człowiek nie dojadł, ale ma. Od upadłości czasy były raz lepsze, raz gorsze. Zaczęło się tak: dyrektor zawiadomił o likwidacji, a ludzie w śmiech. Głupi chyba, myśli, że skasuje pegeer. Tu pegeerów więcej jak kościołów. Ale potem posłuchali, jak to będzie. Dla każdego odprawa: trzymiesięczne pobory, później niewiele mniejszy zasiłek. Żony (żadna nie pracowała) mogą się zarejestrować jako bezrobotne i też dostaną kuroniówkę. (Likwidator: – Przez rok zasiłki i odprawy wyniosły więcej niż długi pegeeru). Wieczorem mieszkańcy bloków umyślili, że bezrobocie opłaca się bardziej niż praca, a kuroniówki będą dożywotnie. Zresztą pegeery wrócą. A gdyby ziemię kupił bamber? To nas zatrudni. A jak za mało zapłaci? Zrobi się strajk, bamber weźmie kredyt i nam da. Następnego dnia czternastu poprosiło o zwolnienie. Wierzyli, że pegeery wrócą góra za dwa lata. Tymczasem skończyły im się kuroniówki. Włodarskim zostało tyle, co z opieki. Mało. Włodarski załatwił sobie rentę. Płacili mu do lutego, znów został bez środków do utrzymania. Wtedy Włodarska poszła na pół roku do pracy przy cegiełkach (wójt z Dubeninek zorganizował roboty publiczne). Dzięki
cegiełkom przez następne pół roku miała kuroniówkę. Odkuła się. – Niech patrzy! Kupiłam tapetę. Wraz bym do tej interwencji poszła. Chciałabym zrobić mieszkanie. Ale żadnych glazurów, nie, nie. W pierwszym miejscu to bym se kupiła sedes, bo mam pobity. I sufit bym pomalowała. A jakby co zostało, to dzieciom na buty. Nie wszyscy mają kozaki, niektórzy w gumowych chodzą, a te starsze to w adidasach. I nie chorują wcale, a jak zachorują, to dwie cebulki skroję, cukrem zasypię. Włodarska opowiada, jak radzą sobie kobiety z Przerośli Gołdapskiej: – Ta rower złoży z częściów starych, żeby na bilety nie wydać. Tamta ziółek nazbiera – kwiat lipowy, od wątroby, od nerwów, od serca, bo słabowita. W gazetach czytam, co wypisują, telewizję oglądam. To nie do pomyślenia, ja nie wierzę, że te ludzie tak biednie żyją. Że króliki z głodu łapią, w mieszkaniach rozprawiają. Jak w domu niezadbane, to wina wyłącznie kobiety, że nie stara się. Ja dziesięć dzieci mam i radzę sobie. Sadła natopię, do szkoły chleb ze smalcem im wyprawiam. Człowiek i szczawiu, i jagodów nazbiera, i patrzy, żeby swego mieć – dżemów, kompotów. Kurtki w używanych rzeczach im kupuję, co rok jedną, pozostałości reszta nosi ze starszego na młodszego. Najstarszemu to dałam kurtkę całkiem nową, bo wodę w płucu miał. Wzięłam na kredyt. U pana Kazia też mam kreskę. A w Dubeninkach ta pani ze spożywczego to jest naprawdę dobra pani, oni z tym szefem rozumią. Jakby tak przestali dawać? To ty nie wiesz, że umarłeś? Pod sklepem w Dubeninkach przystanęła grupka niemieckich emerytów. Przyjechali na rowerach. Jasne szorty, kolorowe bluzy, sakwy. Uśmiechają się zza złotych okularów. Mówią, że tu znów jest ładnie, jak przed wojną. Pamiętają z dzieciństwa i ze zdjęć. Dubeninki, po niemiecku Dubeningen. W obu nazwach tkwi litewskie słowo dauba – wąwóz, parów. Źródłosłów staropruski. Kiedyś wśród puszcz, nad jeziorami żyły pogańskie plemiona pruskie. Zniszczyły je zaraza i głód, ekspansja polska, ruska i krzyżacka. Bór dostał się w ręce Zakonu. Opustoszał. Przez dwa i pół wieku bronił komtura z Królewca przed litewskimi i polskimi sąsiadami. Potem książę Albrecht Hohenzollern – ostatni wielki mistrz – oddał krzyżackie ziemie w polskie lenno. Bór znowu ożył. Mazurzy nadciągali od południa – ku Niemnowi, Litwini od północy ku Pregole. Było ich dużo: Pruska Litwa. Wszyscy przyjęli luteranizm, tak jak książę.
Dubeninki założył w roku 1615 Krzysztof Gordecki, więc czasem mówiło się o nich Gordejki. Inaczej niż w sąsiednich wsiach osiedlili się tu i Litwini, i Mazurzy. Niemców garstka. W Dubeninkach-Gordejkach mazurscy pastorzy odprawiali nabożeństwa w trzech językach. Potem władzę nad tą krainą objęli Hohenzollernowie z Brandenburgii, którzy wyrwali się spod polskiej zależności. Z czasem Pruska Litwa i Mazurzy zaczęli mówić po niemiecku, jak koloniści z Salzburga. A w Dubeninkach inaczej, ludzie długo jeszcze modlili się w swoich językach. Żył tu kiedyś pewien pasterz, Mazur. Gdy widział na stole nóż leżący ostrzem ku górze, mówił: – To grzech. Tnące ostrze nie może być zwrócone tam, gdzie mieszka Bóg i duchy. I natychmiast obracał nóż na bok. W czwartki pozwalał żonie prząść tylko do wieczerzy, żeby wilk nie wyrządził szkody w stadzie. A syna, który urodził się w niedzielę, ochrzcił przy poniedziałku. Tłumaczył pastorowi: – Tak musi być, by jak podrośnie, nie widział śmierci, która przychodzi po ludzi i odprowadza do grobów. Żył tu kiedyś pewien stolarz, Litwin, który miał dziesięcioro dzieci. Był to człowiek spokojny i dobry, ale miał pewną słabość. Po pracy, zamiast wracać do domu, szedł do Żydów rozmawiać z nimi o sensie życia i cierpienia. Do żony przychodził późno, płodził jej dziecko albo nie i zasypiał. Pod nieobecność męża wzięła żona bal drewna, owinęła go białym prześcieradłem, potem usiadła przy nim z dziećmi. Zaczęli śpiewać pieśń żałobną. Do śpiewu przyłączyli się sąsiedzi. O trzeciej w nocy wrócił mąż, a kiedy spytał, co się stało, żona odpowiedziała z rozpaczą: – To ty nie wiesz, że umarłeś? Wtedy stolarz przyłączył się do żałobników i płakał ze wszystkimi, nie wiedząc dlaczego. Niemieccy emeryci znają takie historie z opowiadań babci, z książek. Wiedzą, że pewnego dnia krętą i stromą drogą od Królewca nadjechał tutaj cesarz Wilhelm II. Puszcza Romincka tak go zachwyciła, że założył rezerwat – cesarskie tereny łowieckie, a obok Dubeninek zbudował miasteczko Rominten – Rominty, swoją letnią rezydencję. Cesarski
Jagdhaus przywiózł do Romint w częściach pewien norweski architekt. Był to mały i zadziwiający pałacyk, ciemnoczerwony, z wieżyczkami, galeriami, zwieńczony dziobami łodzi wikingów w kształcie smoczych głów. Emeryci na rowerach mówią, że litewskie i rosyjskie wilki, pruskie jelenie zmieniły życie całej okolicy. Ludzie się bogacili. Cesarz mawiał o nich „meine lieben Masuren”. Swoim miłym Mazurom urządzał konkursy strzeleckie. Rominty nie mogły pomieścić myśliwych. Zatrzymywali się w Schittkehmen (dziś Żytkiejmy), gdzie zbudowano sześć hoteli, także w Dubeningen i Goldap. Niemieccy turyści już tam byli. Teraz jadą do Staatshausen – Stańczyków – zobaczyć „akwedukty północy”. To ogromne mosty kolejowe, które cesarz zbudował nad maleńką rzeczką, by zbliżyć Rominty do Królewca. Niemcy po wojnie odwiedzali te okolice. Gdy widzieli, jak nowy gospodarz w ich starym sadzie ścina drzewa, krzyczeli: – Zostaw jedną gruszkę, będę cię miał na czym powiesić. Emeryci spod sklepu o tym wiedzą. Czytali wiersze, które o utraconych Prusach Książęcych pisał Johannes Bobrowski – Niemiec o polskim nazwisku ożeniony z Litwinką. Ale słyszeli, że są w Polsce ludzie, którzy nazwali te ziemie Atlantydą Północy i też pokochali. – My chcemy tylko popatrzeć. Wrzucają do kosza plastikowe butelki, odjeżdżają. Oni kupują kurczaki wędzone! Kolejny dzień. Przerośl Gołdapska wybiera się do Dubeninek. Staszek Wnuk – który zwykle duma, czy warto wstać, i sam się przekonuje: wstanę, słońce świeci, to sobie postoję albo posiedzę na ławeczce – tym razem obudził się dziarsko. Pojedzie do Dubeninek syrenką. Włodarska zagoniła Włodarskiego do krojenia sadła, spieszy się na autobus. Jasińska ma swój rower z części. Dotrą do gminy, przystaną na chwilę, rozejrzą się za znajomymi. Są już Degucie, Łoje, Bludzie Małe i Wielkie, idą Pluszkiejmy, Rogajny, Wobały – cały zlikwidowany pegeer. Żaden odpust i żadne dożynki nie dadzą się porównać z dniem, gdy wypłacane są zasiłki. Kwitnie życie towarzyskie. Ożywa bar, szmateks i poczta. Sklepikarze wychodzą na ulice,
łapią tych, którym sprzedali na kredyt. Jasińska odebrała już pieniądze: dwieście sześćdziesiąt złotych razy dwa, dla siebie i męża, i sto złotych rodzinnego, po dwadzieścia pięć złotych na dziecko. Do sklepu idzie śmiało. – Cudze pożyczysz, swoje oddasz. Nie biorę na kreskę. Inni spłacają całość albo część, robią nowe zakupy. Pracujące kobiety patrzą niepracującym uważnie na ręce. Potem plotkują: – Ja wzięłam chleb, masło, mleko i kaszankę, a tamta szynkę i banany. Mnie na to nie stać. Mogłaby taka matka kupić tańszą kiełbasę, żeby dzieci nakarmić. Oni kupują kurczaki wędzone! – Jak jest, to szelest. Oni się nie potrafią gospodarzyć. Rolnicy, którzy są na swoim, obgadują mężczyzn z pegeeru: – Nieroby, legaty! Za co pieniądze biorą? W pegeerze przełaził taki cały dzień, w sklepie za kawą stał, za cukrem, a my za nawozami stali. My harowali od ciemna do ciemna. I dziś tak samo jest. Rolnicy przyszli z przygranicznych wiosek starej Polski tuż po wojnie. Na piechotę. Nie mieli koni i furmanek, zostawili chaty kryte strzechą, z gliny. Dostali po dziesięć hektarów, dom z cegły, konia z Unry. Domostw nie remontowali, bo Niemca. Ale nie garnęli się do pegeeru, po cichu obsiewali to, czego kołchoz nie zdążył zabrać. Z czasem pegeer pochłonął wszystko. Pan Racis, który najdłużej mieszka w Dubeninkach i wójtem był po wojnie, pamięta, że gospodarz nie mógł nawet kupić ziemi po sąsiedzie, jeśli ten umarł bez następcy. Chłopom rozwiązywano wieloletnie dzierżawy. – Sodoma tu się działa. Robotnik z pegeeru bogacił się na rolniku. Pobrał paliwo, chłopu sprzedał. Kierowniki się zorientowali, zaczęli farbować pegeerowską ropę. To się zaczęło z nawozami. Tu podjadą, tam w krzaki zwalą, a chłop umówiony zabierze. Aż kierowniki zaczęli pilnować. Te kierowniki też nie lepsze, jak dobrze z nimi pogadał, pozwalali wypasać na pegeerowskim polu. Sodoma! Dla chłopa nie było nic. Kupił od pegeeru stary ciągnik, to go odbierał bez śrub, bo rozkradzione. Śruby ktoś rzucił za bramą. Bo oni wszystko kradli, czy im potrzebne, czy nie. Dobrze, że ich zlikwidowali. Pan Matyszewski, kierownik z Przerośli Gołdapskiej, też był za likwidacją. – Myślałem, przyjadą, powiedzą nam: chłopy, bierzcie ten sprzęt, te hektary,
gospodarzcie, a co za dużo, to rolnikowi oddajcie. Nie tak zrobili. Ja później swoim ludziom tłumaczyłem: łapcie pałki i bijcie to bractwo. Nie posłuchali. Mogłem pozwolić, żeby przez dwa ostatnie lata pegeeru kradli po samo gardło i dorobili się. Sprawiedliwi ledwo żywi. Głupi byłem. Jasińska liczy pod sklepem pieniądze. Musi chłopakowi sprawić spodnie do szkoły, waha się: nowe czy w szmateksie. – Widzi, człowiek nie jest wymagający. Co kto da, to dzieci chodzą. Ale niektóre ludzie są, że mają widoki i z biednego się wyśmiewają. Po kuroniówce z Gołdapi taryfami wracają. Kupują anteny satelitarne. Dubeninki i Przerośl, Wobały, Bludzie Wielkie i Małe, Degucie, dwojaki i czworaki – wszędzie, gdzie zlikwidowano pegeer, widać okrągłe talerze. Kupiono je w Gołdapi na raty dla bezrobotnych. Dziembajowa też ma satelitę. – Bo to się opłaca. Mój chłop jest na kuroniówce. Jak pójdzie do roboty, sto złotych więcej dostanie, a na autobus wyda, na drugie śniadania, buty i ubranie zedrze. Taniej siedzieć przed telewizorem. I jeść tak się nie chce. Po co geografia? W szkolnej stołówce dzieci jedzą na obtłuczonych pegeerowskich talerzach. Po upadłości likwidator pozbył się maszyn i narzędzi, ale sporo rzeczy pozostało. Łyżki, noże, szafy, biurka, krzesła, dywany, fotele, obrusy, ścierki, szklanki, prześcieradła. Załoga z entuzjazmem wykupiła na giełdzie ten spadek. Brali nawet rzeczy bez wartości. Likwidator pomyślał: chyba na pamiątkę, ale później doszedł do wniosku, że nie. W pegeerze był zastępcą dyrektora i stał nad załogą z batem. Wiedział, że im na niczym nie zależy. Dziś tu, jutro tam. Pod Koszalinem też jest ładnie. A teraz żyją wśród wspomnień. Szkole o utraconej przeszłości przypominają ogromne czajniki, garnki, w których gotuje się darmową zupę, talerze. Za zupę płaci pomoc społeczna. Nauczycielki zobaczyły, że sporo dzieci przychodzi bez śniadania, bez drugiego śniadania, bez owoców, a niektóre muszą wstać o szóstej rano, żeby dotrzeć do szkoły. Zorganizowały dożywianie. Sadzą na działce kartofle, marchew i pietruszkę. Starcza tego do zimy. Zupę jedzą prawie wszyscy. Na trzystu uczniów połowa
płaci sześć złotych miesięcznie, reszta nic. Sporo dzieci wynosi ze stołówki chleb na zaś. Kierowniczka świetlicy: – Można by cały obiad zrobić za niewielkie pieniądze, ale rodzice odmówili. Ludzie tu naprawdę przeliczają. Za rybą dzieciak nie przepada, kurczaka nie lubi. Jak nie zje paru obiadów w miesiącu, to za co płacić? W Dubeninkach szkoła dostosowała się do bezrobotnych. Nie korzysta z nowych, dobrych podręczników, żeby te używane znowu się przydały. Nie wymaga podręczników połączonych z ćwiczeniami. Wybiera najtańsze. Jeśli ćwiczenia są drogie, pozwala rodzicom odbić je ze szkolnego egzemplarza na szkolnej kserokopiarce. Nie wszyscy odbijają. Nauczyciele nie stawiają za to dzieciom pał. Nie ma języków zachodnich, nie ma kół zainteresowań, nie ma lekcji dla mniej zdolnych. Nie ma pieniędzy. Gdy dyrektorka czegoś potrzebuje, telefonuje do wójta. Wójt odpowiada: – Pani to dobrze! Ja nie mam do kogo dzwonić. I dyrektorka, i jej zastępczyni pochodzą z Dubeninek. Uczyły się w małej, poniemieckiej szkole. Ludzie ze starej Polski, którzy się tutaj osiedlili, zaczęli do siebie przywykać. W szkole było miło, chociaż skromnie. Potem – w latach siedemdziesiątych – rozwinął się pegeer. Przyjechali nowi: spod Warszawy, z Pomorza, z gór i odmienili Dubeninki. Dyrektorkom ich własne dziecięce zabawy wydają się naiwne. – Teraz dzieciaki są bardziej ambitne, bardziej agresywne, bardziej samotne. Nieszczęśliwe. Niektórzy rodzice wpajają im, że nie warto się uczyć. – Bartek, czemu nie odrobiłeś geografii? Po co mi geografia? Nie wyjadę z Dubeninek. Michał, dlaczego nie starasz się z biologii? A po co mi to wiedzieć? Tata powiedział, że pracy nie ma, zostanę na kuroniówce. Kiedyś uczniów straszyliśmy: będziecie machać łopatą. A teraz ich ojcowie na oczach całej wsi machają łopatami przy pracach interwencyjnych. Obok szkoły jest osiedle. Każdy dzień jak niedziela. Spacery, kawa, twarze w oknach. Dyrektorka: – Są tacy, co mają czas nie dla dzieci. Na zebraniu jeden ojciec mi powiedział: płacę podatki, pani odpowiada za syna wychowanie. Spotykam na ulicy matkę: niech się te wakacje skończą, niech te bachory pójdą z domu, już mi ich zabierzcie. Tak jest wszędzie, gdzie zlikwidowano pegeery.
Są i rodziny ambitne, troskliwe. Dyrektorka: – Wymagamy obuwia na zmianę. Dzieci mogą chodzić, w czym chcą, byle nie w traktorach. Ale u nas też jest moda: młodsi zbierają kapsle, dziewczyny mają plecaczki. Przyszła moda na glany. To w szkole zakładali glany, a do domu wracali w tenisówkach, chociaż deszcz. Zwracam uwagę matce, a matka zdziwiona. Jak to? Wydałam na te buty siedemdziesiąt złotych, kiełbasy sobie odjęłam od ust. Za litr spirytusu Jest w okolicy kilka dobrych miejsc na wagary: dziki sadek Macieja, jeziora (zimą z Przerośli Gołdapskiej można przejść po lodzie do Kiepojci), poniemieckie wiadukty bez barierek, poniemieckie fundamenty i piwnice wśród pegeerowskich pól. Rominty to też pruskie ruiny, tyle że w Rosji. Za Hitlera przyjeżdżał tu na odpoczynek marszałek Hermann Goering – Wielki Łowczy Rzeszy. Zbudował domek myśliwski – Jägerhof, który pod pozorem rustykalnej prostoty przewyższał naiwny przepych cesarskiego pałacyku. Na frontonach poroża dziesiątaków i mazurskie symbole szczęścia, wewnątrz kominek z głazów narzutowych, witraże, salon jak kościelna nawa. Gobeliny, obrazy wielkich mistrzów, bibeloty, serwisy, srebra, futra. Wojenny salon rabusia. Łowczy otoczył puszczę wianuszkiem leśniczówek i gajówek (nie przetrwały). Chwalił sobie jelenie największe na świecie. W Kumieciach – pobliskim lesie nad jeziorem Gołdap – umieścił siedzibę sztabu Luftwaffe, po którym zostały resztki budowli i bunkrów. Tu wagarują uczniowie z Gołdapi. Żeby mieć kontakt z urzędującym w Gierłoży Hitlerem i z generałem Keitlem w Mamerkach koło Węgorzewa, wybudował linię kolejową. Hitler nigdy nią nie jechał, nie lubił polowań. Myśliwskie hotele w Żytkiejmach zmieniły się w ośrodek szpiegowski wywiadu SD, współpracujący z Abwehrą. Nabór dywersantów w Prusach nie był trudny: wszystko, co litewskie lub mazurskie, już dawno stało się niemieckie, działały nsdap i Hitlerjugend. Siatkę po drugiej stronie granicy tworzyli ludzie wyznania ewangelickiego. Broń, amunicja, materiały propagandowe z Żytkiejm trafiały przez Dubeninki do polskiej Przerośli. Stamtąd na Podlasie i Mazowsze – po Warszawę. Z tych stron wojska Rzeszy ruszyły w stronę Leningradu. Tu bauerzy kupowali jeńców z różnych krajów Europy za dziesięć marek. Na tych ziemiach w roku 1944 znalazła się Armia Czerwona, świadoma, że
wkracza w granice Germanii. Po ataku nastąpił kontratak, potem kolejna ofensywa. Gołdap miała dwanaście tysięcy mieszkańców. Zostało piętnastu ludzi. Powiat miał pięćdziesiąt pięć tysięcy mieszkańców. Zostało stu osiemdziesięciu. Rządy objął komendant wojenny. Budynek dworca w Polsce, peron i tory w ZSRR – tak wyglądała granica w Gołdapi. Przez tę granicę ciągnęły tysiące powracających z robót przymusowych w rejonie Królewca. Z nimi znikali ostatni przerażeni radzieckim terrorem Mazurzy. A w drugą stronę – szabrownicy. Pan Racis, dawny mieszkaniec, pamięta: – W Łojach był elegancki folwark, ale ludzie ze starych terenów wywieźli to do fundamentów. Oni domy kupywali za litr spirytusu. Ruskie to za wiele nie szabrowali, tylko zabierali tym z Polski, i na wagony. Mydło, konie, rowery, traktory. Rozebrali linie kolejowe. I gnali to na Litwę, na Białoruś. Ograbione Dubeninki przez lata wyglądały zwyczajnie. Ale teraz bezrobotni robią czerwoną cegłę, czerwoną kostkę brukową. Domy pobielone, kryte czerwoną dachówką. Stodoły z rudego kamienia. Nad wsią kościelna poewangelicka wieża. Znowu Prusy. Z dwóch łyżek Wójt zły na Włodarską, Włodarska na wójta. Wróciła z Dubeninek, wiesza pranie i wykrzykuje: – Ja dziesięć dzieciów mam! Dlaczego nie wziął mnie na interwencję? I męża nie zapisał. Mam kraść? Mam żreć trawę? Miejscowy sołtys popiera Włodarską. – A żryj! Bo jak pójdziesz po zasiłek, to ci nawet podania nie przyjmą. Albo telewizor sprzedaj. Człowiek, co się dorobił za komuny, teraz musi sprzedawać. Na samochód cię stać, na telewizor? To ci się nic z opieki nie należy. Wójt biega po gabinecie. – Legaty! Nieroby! Nic mi ich nie żal. Starzy wymrą, młodzi wyjadą, zrobi się tutaj puszcza jak za pogan. Za tymi bezrobotnymi nie dojdziesz. Dawałem działki pod truskawki, to brali sami pracujący. W Żytkiejmach Niemiec zakładał szwalnię, obiecałem sto kobiet na przyuczenie, znalazłem szesnaście. Rolnicy, co kupili pegeerowską ziemię, potrzebowali ludzi do żniw. Gdzie tam, przecież do bambra iść nie honor. Dadzą mi
pieniądze na telefonizację, pod warunkiem że zatrudnię dwudziestu bezrobotnych. Mam ich sześciuset, a tej grupki jeszcze nie zebrałem. Proponowałem im po parę arów ziemi, turystykę… Sołtys: – Na ziemię sporo było chętnych, ale jak zobaczyli, gdzie to jest. Nikt z motyką nie pójdzie kilometr, żeby se marchwi na obiad ukopać. Z turystyki zysk jest jak z gołębia: pióra dla wiatru, mięso dla jastrzębia, a dla nas gówno. Szalety. Wójt: – Niech się Włodarska nie wścieka. Fundusz na prace interwencyjne to nie zapomoga. Jest plan, który mam obowiązek wykonać. Legaty tego nie zrobią. Zebrałem kilka świetnych kobiet. Gdybym je mógł wsadzić na dachy, to do remontów nie brałbym żadnego chłopa. Do świetnych kobiet należy Jasińska. Na składanym rowerze jedzie do Dubeninek. Droga jak po wojnie. Zarośnięte rowy, chwasty, krzaki, zdziczałe sady, a w głębi, za kępami mirabelek, stal i beton. Nie ma szyb, framug, podłóg, pieców, drzwi, rur, terakoty, siatki, bramy. Rozszabrowane. Sołtys spogląda za Jasińską. – Patrzajta, do roboty jedzie, z dwóch łyżek będzie jadła. Ciężko wzdycha nad własnym losem. – Człowiek w życiu jakiś cel miał. A tera stracił sens, liczy boskiego miłowania. Młode uciekną, my stare czekamy na rentę. Włodarska się nie poddaje. Najpierw narobiła bigosu policjantom, którzy obili jej męża. – Pijący bo pijący, ale mój. Nie będę chłopa skarżyć. Teraz Włodarski skarży policjantów. Wójt też z Włodarską nie wygra. – Niech posłucha! Myślałam syna do roboty posłać, bo w dużych miastach praca jest. Ale szkoda mi dzieciaka, dziewiętnaście lat ma tylko. Puszczę go w Polskę, potem będę się przejmować: może tak, a może tak. Wie, jakie się w miastach rzeczy wyprawiają. Mam na uwadze coś lepszego. Podam o rozwód. Opieka załatwi mi od państwa alimenty. Pan Racis, dawny wójt, siedzi pod świętym obrazem w swoim pokoju na górce. – Sodoma dzieje się, Sodoma. A ludzie niby bogobojne. Żył tu po wojnie pewien polski ksiądz. Miał gospodynię Krysię, wdowę z dziećmi. Pomagał jej. Ale niedobrzy sąsiedzi donieśli biskupowi, że to nie tylko pomoc. Więc wezwał biskup księdza i rozkazał:
– Odpraw ją. Ksiądz odmówił. Biskup: – Pójdziesz na inną parafię. Ksiądz: – Nie. Biskup: – Pójdziesz do klasztoru. A ksiądz: – Nie pójdę, bo co z Krysią będzie. I przestał ksiądz być księdzem. Nie wyjechał, tylko zamieszkał z Krysią. Teraz ona jemu pomagała, on siedział zamknięty na klucz. Nikomu nie otwierał. Wieczorem szedł samotnie na spacer do lasu. Gdy zachorował, Krysia zapytała: – Mam cię pochować w garniturze czy w sutannie? Ksiądz odpowiedział: – Rób, jak chcesz. I umarł. Krysia ubrała księdza w garnitur, nogi okryła sutanną. Nazwiska i imiona niektórych bohaterów zostały zmienione. 1997
Na Bałutach1 jeszcze Polska Szkolne boisko przy ulicy Rysowniczej w Łodzi. Kilka metrów od ślepej ściany budynku – ognisko i sterta gałęzi na zapas. Dalej, pod drzewem, półokrąg. Młodzi mężczyźni siedzą, leżą, kucają. Parkowa ławka bez szczebla i zdezelowana wersalka to ich salon. Kilku piecze nad żarem kiełbasę. W dymie kontury wygolonych głów. Jest wieczór, 23 lipca 2002. – O której się tu schodzicie? – Od południa. – I co robicie? – Do obiadu rozkminiamy, co było wczoraj. – A co się działo? – W sumie nic. – A po obiedzie? – Przychodzi reszta chłopaków. – I wtedy planujecie dzień? – Nie planujemy. Co będzie, tego nikt nie wie. Chłopaki z Rysowniczej mają ksywki: Moskwa, Perszing, Siwy, Lalka, Dynia, Gruby, Ko, Johnny, Konik, Śliwa, Kulawy, Kozioł, Kukieł, Makaron, Playboy, Maniek, Poldek. Najmłodszy skończył siedemnaście lat, najstarszy dwadzieścia dwa. Boisko znają na pamięć, od podstawówki. Wszyscy ją kończyli. – Co wam najbardziej dokucza? – Monotonia. – A jak już nie da się wytrzymać? – To wskakujemy do tramwaju robić bydło. No, taką niby zadymę. Wpadamy, drzemy mordy: „Dawać go!”. Szarpiemy się, zachowujemy jak małpy. Ludzie sztywni ze strachu na pierwszym przystanku wysiadają. Chcą, żebyśmy byli źli? To proszę bardzo.
– Uczycie się jeszcze? A gdzie? – Szkoła geodezyjna, technikum mechaniczne, technikum urządzeń sanitarnych, liceum ogólnokształcące, policealne studium informatyczne. Kilku zdawało na Politechnikę Łódzką. Konik zaliczył pierwszy rok, Wydział Ochrony Środowiska. – Ci, co się nie uczą, z nami nie przebywają. Uczymy się, bo jak dziś bez wykształcenia? Tylko Gruby jest po zawodówce. – Jest środek lata, czemu nie wyjechaliście? – Niby za co? Siedzimy w tym syfie, które to już wakacje? Piąte? Siódme? Czy deszcz, czy mróz, czy wakacje, zawsze ktoś tu koło szkoły stoi. Pijemy piwo, gramy w nogę albo w zośkę, ale teraz za gorąco. – Jak się gra w zośkę? – Podbija się nogą szmacianą piłkę nadziewaną kamykami albo grochem. Liczy się to, żeby jak najdłużej utrzymać ją nad ziemią. – Szkoła pozwala wam tu siedzieć? – Od wpół do czwartej do dziesiątej, bez alkoholu. I nie wolno przyprowadzać psów. Jak przynieśliśmy sobie ławkę, to cieć z rozkazu pani dyrektor ją wyniósł. W odwecie rozwaliliśmy im śmietniki i tablice ostrzegawcze. – Na dyskoteki nie chodzicie? – Na Bałutach nie ma dyskotek. – A do baru? – To jest nasz bar, w barach śmierdzi. Przecież nikt nie ma, żeby pójść do baru. Nikt tu się nie wozi po Piotrkowskiej, bo tam browar kosztuje osiem złotych. Tu jest nasz cały dzień. Całe życie. Wzywają na nas straż miejską, a ci: „I kto was wychował?”! My się wychowaliśmy sami! Tu. Więc tutaj będziemy siedzieć. Ślusarz, spawacz, hydraulik, pracownik naukowy, pielęgniarka, lekarka, nauczycielka, kaletnik, właściciel małej firmy budowlanej, niedużej firmy obuwniczej, szefowa pubu, bezrobotni – to ich rodzice. – Policja się nie czepia, że tak tu siedzicie? Moskwa, Perszing, Siwy, Lalka wykrzykują: – Policja to kurwy, frajerzy, czepiają się wszystkiego. Nie powiedzą normalnie, tylko od razu bluźnierstwa.
– Siedzimy sobie kiedyś pod naszym marketem. To tu zaraz, obok. Zajeżdżają na sygnale, wychodzą z pałeczkami. Taki gruby twardziela tnie, koledze browara wytrącił, wali tekstem: „Podnieś puszkę albo zaraz po chodniku tym ryjem przejedziesz”. Zachowywali się jak nie wiem co, jak pajace. – Wracamy z meczu. Koledzy się zbulwersowali, bo przegraliśmy. Jeden kasownik poleciał. No to policja na następnym przystanku zaczęła strzelać z pistoletów gumowymi kulami! Wszystkie szyby w autobusie poleciały. Trzeba było uciekać. – To zwykle wygląda tak. Siedzimy grupką, jak teraz. Podjeżdża ich passacik tu, pod wejście, zaświecą we dwóch latarkami i zawracają. Nikt nie wejdzie. Bo dzieciaków się boją, co mają po dwadzieścia lat, a oni już po trzy dychy na służbie. Ma taki broń, ma na ostro i się boi wysiąść, spisać nas. Tylko przyjeżdżają w pięć transitów. Właśnie! Proszę zobaczyć, kogo tu przyniosło. Godzina dwudziesta druga dwadzieścia. Rzeczywiście, jak na zawołanie przed furtką parkuje duży samochód policji. Z auta wysypują się funkcjonariusze. Między chłopakami pomruk: – Psy! – Nie prowokujcie ich! – radzi Kochan. To on nas tu przyprowadził. Policjanci wyszykowani jak na wojnę, mają pałki, pistolety i szotgana. Dowódca wypytuje. Kto zorganizował imprezę? Gdzie zgoda dyrektorki szkoły? Straży pożarnej? Straży miejskiej? To nielegalny ogień. Gasić! Śliwka: – Nie mamy czym. Policjant: – To mnie nie interesuje. Moskwa: – Możemy skoczyć do domu po wiadra? Policjant: – Nie. To musi zgasnąć natychmiast. Perszing: – Chłopaki, sikać! Widzi pan, nie udało się. To jak mam gasić? Policjant: – Kładź się do ogniska! Na ławce i wersalce nieprzyjazny szmer. Policjant: – No i co? A Siwy: – Jajco. Przed chwilą Siwy siedział obok mnie. Jedno pchnięcie i pada mi na kolana, twarzą do ziemi. Na jego grzbiet leci pałka.
O Co Biega Stare Bałuty, Bałuty-Teofilów, Bałuty-Radogoszcz. W każdym wieżowcu mieszka dziesięciu chłopaków, którzy trzymają ze sobą. Mają kumpli z sąsiednich bloków. To już ekipa. Miejsca spotkań: murek obok gimnazjum, schody przychodni lekarskiej, bramy kamienic, klatki, huśtawki, trzepaki. Boisko na Rysowniczej. Ekipy znają się, spotykają w szkołach, sklepach, pizzeriach, pijalniach piwa, na ulicach, na koncertach hip-hopowych i na meczach. To największa – trzysta sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców – dzielnica Łodzi. Więc jeden chłopak ma za plecami całą armię. Tak samo Kochan, rocznik 1980 – raper (ostatnio współpracuje z O.S.T.R.), były junior bałuckiego klubu Start, sędzia piłkarski w PZPN. Brak mu semestru do matury. Uczył się dobrze, gorzej z zachowaniem. Kilkakrotnie zmieniał szkołę. Rodzice – urzędnicy na poczcie. – Skąd jesteś? – Z Bałut. Zawsze tak mówię, jak pytają. Ktoś nie wie, gdzie są Bałuty, to trudno. Urodziłem się na tym osiedlu, w slumsach. Niejedną bitwę tu stoczyłem, nieraz dostałem, bo nie każda walka jest wygrana. – O co się biłeś? – Jeździłem na inny stadion niż oni, to raz. Drugie, że się inaczej ubierałem. Kiedyś słuchałem punk rocka. Byłem poniżany, mówili, że jestem brudas. Sami żule mnie wyzywali, a myłem się częściej niż oni. – Teraz masz łysą głowę i szerokie spodnie. Dlaczego zmieniłeś styl? – Z czasem, kurczę, dorastałem. Na teledyskach zobaczyłem hip-hop z Ameryki. Każdy tam wygląda super. Nowy ciuch, bluza z kapturem, złote łańcuchy, drogie samochody – chłopaki chcą pokazać siłę. A punkowiec olewa wszystko, kupuje sobie nalewkę. Hip- hopowiec woli piwo. I higiena, to jest dla nas najważniejsze. To różnica, jak chce się żyć. – I jak zacząłeś żyć? – Kiedy kończyłem ósmą klasę, poznałem trochę inną ekipę z osiedla. Spotykaliśmy się na technikum. Nigdy nie siedzieliśmy na swojej podstawówce, jak chłopaki z Rysowniczej. Od swojej podstawówki się ucieka. Ci z Rysowniczej o piętnastej idą do domu na obiad. U nas jedni nie chcieli, inni nie mieli obiadu. Za to nie wpadliśmy w monotonię. Szliśmy, żeby coś zobaczyć. Na górę śmieciówkę, pewno kiedyś było tam wysypisko śmieci. Na
Arturówek, gdzie jest woda. Ktoś miał podrobioną kartę pływacką – to kajak. W nocy na technikum bawiliśmy się w chowanego jak dzieci. Skakaliśmy po dachach, śmialiśmy się aż do łez. Były i wojny osiedlowe na kamienie, i akcje z policją. Ale przeważnie się siedziało. – Po co? – To jest tak, że nie ma pieniędzy. Żeby choć trzydzieści złotych mieć! To jest tak, że nie ma co robić. To siada się codziennie i obgaduje te same tematy. Wtedy nie widać, że nic się nie dzieje. – W Łodzi nic się nie dzieje? Mnóstwo tu imprez, klubów, pubów. – Tam chodzą goście, którzy nie mają takich problemów jak my. Bananowcy. Ja tak unikam tego towarzystwa! Przez ich mentalność. Wolę stracić ze swoimi, niż żeby mi bogaty stawiał drinka. Śmieją się, jak ktoś zamawia małe piwo albo jakieś tanie, za trzy złote. Pytają: co to za browar? Takie szydercze uśmiechy posyłają… Więc w piątek spotykamy się swoją ekipą i ustalamy: no, na miasto nie pójdziemy, bo nie mamy kasy. Poza tym jest chujowo na mieście, tylko się denerwujemy. No to co? To na osiedle! Idziemy i widzimy stare mordy. Jedno piwo, drugie, trzecie. To może nie są zmarnowane chwile, ale. – Zostają z tego przyjaźnie? – Największe! Nie takie jak z domu Wielkiego Brata. Takie jak z kryminału. Tam też siedzą w jednym miejscu i gadają sobie. Jeden dzień w celi to długo, tydzień jeszcze dłużej, no a miesiąc? Po miesiącu to dobry kolega. Po miesiącu siedzenia na klatce ekipa jest nie do rozwalenia. – Zrobiłeś coś na własną rękę? – To był 1997 rok. Wymyśliliśmy, żeby założyć grupę, nazywała się ocb. Niby że Osiedle Centrum Bałut albo O Co Biega. Nagrywaliśmy na takim magnetofonie jamniku, koledzy robili podkłady. Mieliśmy z sześć utworów o życiu na osiedlu, o szacunku, o nienawiści do policji i o biedzie. Chcieliśmy je komuś pokazać. Gdzie, jak nie na imprezach zastrzeżonych? Zapraszaliśmy do domów. Ale była meta na osiedlu, tam flaszka osiem złotych kosztowała. Dwa pomieszczenia, w jednym tylko wersalka stała i stół, i nic więcej. Babka z mety wpadła na pomysł, żeby wszystkich, co chcieli kupić wódeczkę, zaprosić na koncert. Pamiętam, że się postaraliśmy. Wzięliśmy kulę, co daje takie światełka dookoła. W trzy osoby byliśmy: ja, Rudy i Siwy. Czuliśmy, że wyjdzie dobrze.
Dużo ludzi się zmieściło. Usiedli przed nami jak w teatrze na jakichś taboretach, na starych skrzynkach, na czymkolwiek. Były i małolatki, co przyszły po wódkę dla kogoś, i kupa starych zgredów po pięć dych. Zaczynamy. Każdy śpiewa i nagle Siwy zapomina tekstu, leci z kartki. To i my z kartek. Takie to były początki. – Spodobał się tam hip-hop? – No chyba! Nie wiem co bardziej, czy ta wóda, czy nasze granie. Później co tydzień graliśmy, już ludzie o nas wiedzieli. A my za darmo wódkę dostawaliśmy od tej baby. Bandyterka! I tak to zostawmy Godzina dwudziesta druga dwadzieścia pięć. Boisko na Rysowniczej. Policjanci ruszają do akcji. Kilku uzbrojonych mężczyzn, w ciemności prawie nie do rozróżnienia. Jeden pałuje Siwego i wlecze do radiowozu. Siwy wie, co go tam czeka, i krzyczy przerażony: – Ja chcę mieć świadka! Sebastian biegnie w stronę samochodu. – On chce mieć świadka! Idę z nim! I już stoi przyciśnięty do drzewa, na jego szyi zaciska się ręka. Perszing rozpaczliwie: – Spałują nas! Moskwa: – Tak jest non stop. Podchodzimy do dowódcy i przedstawiamy się: dziennikarze „Gazety Wyborczej”. Na to policjant głośno, grzecznym tonem: – Proszę się normalnie zachowywać, wtedy my też będziemy. Więc Śliwa próbuje łagodzić: – Panowie, dajcie spokój, są wakacje! Czemu nam to robicie? Słyszy, że mogą dziękować sąsiadom. To przez nich ta interwencja. Dziwne, do najbliższego bloku jest kilkaset metrów. Hałas nikomu nie przeszkadzał, bo przy ognisku było cicho. Ani swąd trzech kawałków pieczonej kiełbasy. Gruby z goryczą podsumowuje donos: – Nie chcą nas! My jesteśmy niepotrzebni! Policjant zapowiada: – Ja będę wszystkich sprawdzać. Kto ma, niech da dokumenty. Dokumenciki poproszę!
Moskwa zaczepnie: – A kto nie ma, to co? Teraz nadjeżdża kolejny radiowóz, z posiłkami. Jest ich już razem dziewiętnastu. A chłopaków dwudziestu jeden. Głos policjanta twardnieje: – Kto nie ma dokumentów, pod ścianę! Scena jak z filmu o okupacji. Ale to dzieje się naprawdę, już stoją naprzeciw siebie. Cywile, metr trawy i pluton z wyciągniętą bronią. Mija minuta, druga, trzecia. Policjanci włączyli reflektor, można się przyjrzeć ich twarzom. Te młode nic nie wyrażają. Na starszych maluje się zwyczajne znużenie. Ale ten z wąsami i ten z brzuszkiem się wyróżniają. Każda ich mina, uśmiech, gest manifestują pogardę. Tak bardzo chcą ją okazać grupie pod ścianą, że nawiązują rozmowę. Wąsaty: – Uważacie, że wszystko wam wolno? Blokersi! Makaron: – Nie jestem żadnym blokersem. Jestem człowiekiem. Śliwa: – Co myśmy takiego zrobili? Za prawdziwych złodziei się weźcie! Wąsaty policjant: – Złodzieje mają swoją pracę, a my swoją. Johnny: – Tu się nie da żyć! Przez was się nie da! Na to ten z brzuszkiem: – Mam nadzieję, że zmienisz kraj. I tak to zostawmy. Nie do wiary! Johnny natychmiast odpala: – Taki sam twój kraj jak mój! A ten z brzuszkiem: – Szczeniaku, co ty wiesz? Wiesz, gdzie ja się wychowałem? Na Górniaku! Johnny: – No i co z tego? Policjant: – To była dopiero przejebana dzielnica, frajerze. Ko nie wytrzymuje i zaczyna prowokować: – Jakbyś zdjął mundur, tobyśmy się sprawdzili, kto jest frajer. A ty stoisz przede mną z pałą. Policjant: – A skąd mam wiedzieć, co ty masz w kieszeni? Przyjdź do policji, zobaczysz, jak jest. Ko: – Na psa nie pójdę. Nie jestem pierdolnięty. Jak bym się w domu pokazał? Policjant: – Ognisk palić nie wolno. Takie prawo i ja go pilnuję. Moskwa: – Bijesz mojego kolegę w twarz! Zabierasz go do samochodu i bijesz, chociaż my jesteśmy spokojni. To jest prawo?
Policjant: – Takie prawo nasze polskie, a ty go nie szanujesz. To jaki z ciebie Polak? Ko: – A wy co robicie? Stawiacie nas pod ścianą. Stoisz przede mną z bronią. Tak Polak robi? Jesteśmy jednym narodem! Co tu się dzieje? O czym oni mówią? To rok 2002 czy stan wojenny? Policjant z brzuszkiem macha ręką. – Bandyterka! I tak to zostawmy. Tłum pod ścianą topnieje. Chłopcy po kolei podchodzą do radiowozu. Funkcjonariusze łączą się z centralą, potwierdzają tożsamość. Naszą też. Potem każą chłopakom opróżniać kieszenie. Szukają marihuany. Kto będzie miał przy sobie trawę, zostanie zatrzymany. Nikogo takiego nie ma. Znajduje się za to dowód osobisty Lalki. Policjant zimno informuje, że za kłamstwo czeka go rozprawa w sądzie. Dostanie grzywnę. Lalka: – I tak nie zapłacę. Nie mam z czego. – No to rodzice zapłacą. Przy radiowozie przystaje Mirek – niemowa. Policjant: – Imię matki? Mirek gestykuluje i bełkocze. Policjant: – Co, imienia matki nie znasz? Z pomocą przychodzi Makaron. – On nie ma matki, umarła, jak był mały. Jest niemową. Policjant sprawdza dane Mirka za pomocą komputera, pochyla się nad chłopakiem i mówi dobitnie: – Jó-ze-fi-na. Zapamiętaj sobie! Nadjeżdżają strażacy. Ich wóz i suki policjantów nawołują się kogutami. Rośnie hałas. Po chwili ogromny wąż strażacki pluje wodą w ognisko wielkości miednicy. Policjant: – Ponieważ nie ma organizatora tej imprezy, wspólnie pokryjecie koszty straży. Proszę się rozejść! Teraz wszyscy stoją ramię w ramię. Ostatnia wymiana zdań. Ko: – Poczekajcie, aż my będziemy mieli klamki. Policjant udaje, że nie rozumie. – I co? Pootwieracie wszystkie drzwi? Ko: – Nie, wtedy wy będziecie spierdalać. Policjant: – Tak? A niby co nam zrobicie? Wtedy Ko mściwie: – Przestrzeliłbym ci kolano od razu! Radiowozy numer 786 i 787