an_ia5

  • Dokumenty256
  • Odsłony81 219
  • Obserwuję54
  • Rozmiar dokumentów887.2 MB
  • Ilość pobrań36 318

Bomba. Alfabet polskiego szolbi - Karolina Korwin-Piotrowska

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Bomba. Alfabet polskiego szolbi - Karolina Korwin-Piotrowska.pdf

an_ia5
Użytkownik an_ia5 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 245 stron)

Karolina Korwina Piotrowska BOMBA CZYLI ALFABET POLSKIEGO SZOŁBIZNESU Warszawa 2013

Spis treści Strona redakcyjna Dedykacja A B C D F G H I J K L Ł M N

O P R S T U W Z Ż SUBIEKTYWNE KALENDARIUM 1989-2012

Projekt okładki: Tomasz Feliga Zdjęcia wykorzystane na okładce: Kamila Suchożebrska Fotografia Karoliny Korwin Piotrowskiej jako baletnicy pochodzi z archiwum rodzinnego autorki. Redakcja, korekta i łamanie: Agata Mościcka Barbara Pawlikowska Bernadeta Lekacz ISBN 978-83-61808-26-8 Copyright by Karolina Korwin Piotrowska 2013 Copyright by The Facto 2013 Wydawca: The Facto Sp. z o.o. ul. Skierniewicka 21/53, 01-230 Warszawa www.thefacto.pl Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

To ja w wieku około sześciu lat. Zawsze ciągnęło mnie do szołbiznesu.

Mamie i Tacie dedykuję. Bardzo Was kocham. Oto coście narobili. Mam nadzieję, że było warto.

DROGI CZYTELNIKU! Jeśli to czytasz, znaczy – jesteś kozakiem. Po pierwsze – witaj! Miło mi cholernie, że na świecie jest jeszcze ktoś równie pokręcony jak ja. Cieszę się, że śmieciowe jedzenie, dziura ozonowa, misie żelki, „Familiada” i wszechogarniający – wlewający się wszystkimi otworami ciała kretynizm nie zdołały wykastrować wszystkich z jaj, rozumu i poczucia humoru. Uprzedzam: jeśli to czytasz, musisz być przygotowany na niezłą jazdę. Myślałeś, że coś wiesz o mnie i o moich poglądach? Biedaku, dawałeś się wkręcić jak dziecko. Jestem jeszcze gorsza, niż myślałeś. Wersja niecenzurowana mnie, którą trzymasz w ręku, może być ponad Twoje siły i pojmowanie rozumowe. Jeśli więc teraz masz ochotę rzucić tą książką w kąt z okrzykiem: „Głupia pinda!”, ewentualnie: „Pieprzona krowa!” albo użyć modnego ostatnio w niektórych kręgach określenia: „Morda jak u ogra”, zrozumiem. Mało tego. To może być ostatnia chwila, aby to zrobić… Gotowy? Zacznijmy od informacji bardzo osobistej i opisu pewnej sytuacji, która pomoże zrozumieć wiele. A więc… Miałam niespełna sześć lat, kiedy moja biedna matka, mając dość wyszczekanego i oczytanego bachora, postanowiła iść ze mną do psychologa i zasięgnąć rady w kwestii posłania mnie do szkoły. Umiałam pisać, liczyć, mnożyłam i dzieliłam. Nie, nie byłam geniuszem. Robiłam to wszystko z nudów. Czytać nauczyłam się z bajek Tuwima i szyldów sklepowych, a liczyć – z telewizji. Pewnie gdybym wiedziała, że jest coś takiego jak „Encyklopedia Britannica”, nauczyłabym się jej na pamięć. Tak dla jaj. Może nawet lepiej, że o tym nie wiedziałam. Psychiatryk murowany. Na razie znałam na pamięć Marysię i krasnoludki oraz Króla Maciusia Pierwszego, czytałam „Kobietę i Życie” (był taki tygodnik i miał ładne zdjęcia) i uwielbiałam Filutka z „Przekroju”. Oglądałam też telewizję, moimi idolami byli bohaterowie seriali „Bonanza” i „Święty”. Pewnie nie wszyscy wiedzą, ale kiedyś były dwa kanały telewizji, oba nudne, ale jak się nie ma nic innego… Czasem myślę, że gdybym bardziej poszła drogą Świętego niż sierotki Marysi, byłabym może dzisiaj bohaterką kronik kryminalnych, a nie Pudelka. Choć teraz i kryminaliści zostają gwiazdami popkultury, więc kto wie.

Z moimi ówczesnymi zdolnościami pewnie pokazaliby mnie dzisiaj w śniadaniówce jako genialne dziecko, może wygrałabym „Mam talent!”, a tak wylądowałam na kozetce u psychologa w wieku sześciu lat. Życie.​ To była zima. Styczeń, kilka dni po moich urodzinach. U pani psycholog podczas dwóch wizyt było miło i kolorowo. Pani się ładnie uśmiechała, choć głupio. Pokazywała klocki, obrazki, rebusy i układanki. Cały czas mnie obserwowała, a ja udawałam, że jestem miła. Starałam się bardzo, aby dobrze wypaść, i grzecznie odpowiadałam na pytania. Instynktownie czułam bowiem, że od tego, co powiem i zrobię, wiele zależy. Byłam cwana albo tak mi się wydawało. Między innymi zapytana o ulubione koleżanki podałam Agatkę z wakacji na wsi, z którą bawiłam się na cmentarzu, co opowiedziałam ze szczegółami, oraz mojego psa. A raczej sukę rasy pudel królewski, u której na posłaniu lubiłam spać. Zapytana, czy często z nią rozmawiam, oczywiście potwierdziłam i dodałam, że dużo się razem bawimy. Uczono mnie, że nie należy kłamać. U obcych byłam zawsze miłym, świetnie wychowanym dzieckiem, o którym inni mówili: „Jaka to miła dziewczynka!”, a moja rodzicielka kombinowała, jak zrobić, by wersja „u ludzi” przekładała się na wersję domową, bo ta druga była nie do zniesienia. Moja biedna matka, z jednej strony, miała już dość gadającego non stop dzieciaka i chyba nawet trochę cieszyła się, że pozbędzie się mnie z domu wcześniej. Z drugiej strony jednak, martwiła się, bo wiedziała, że szkoła może być dla mnie traumatycznym doświadczeniem. Nie ze względu na naukę, bo istniało realne prawdopodobieństwo, że z nudów nauczę się tego, co trzeba, i raczej wstydu rodzinie nie przyniosę. Chodziło o powtarzalność pewnych czynności. Rutynę. Narzucenie mi czegokolwiek było niemożliwe. Dupogodziny na lekcjach? To może się okazać niewykonalne. Pani psycholog nie była zadowolona. Jej ocena była ostra. Uznała, że będę miała ogromne problemy w szkole. I później też. Zobaczyła we mnie bystrego obserwatora, ale takiego, który lubi siedzieć z boku i na podstawie wniosków z obserwacji dobiera koleżanki, z którymi się bawi, gry, w które gra, i książki, które czyta. Dostrzegła, że niczego nie dam sobie narzucić. Uznała, że jestem zbyt dorosła jak na swój wiek i wyrastam na skrajną indywidualistkę. Mogę więc nie zafunkcjonować zbyt dobrze w grupie. Moja przyszłość rysowała się w czarnych barwach, bowiem miało się okazać, że będę aspołeczna. Ale generalnie jest git, bo jestem zdolnym dzieckiem i mogę iść od razu do trzeciej klasy. Czyli aspołeczna psychopatka, ale za to geniusz. Grunt to nauka. Brawo.

Nie wiem, czy matka się poryczała, czy nie. Raczej była twardzielką. Jej jedyne dziecko wyrastało na co prawda inteligentnego, ale aspołecznego obserwatora otaczającego świata, bez wielkiej przyszłości, bo tacy zwykle źle kończą. I do tego najlepiej dogadują się z psem. Całe jednak szczęście, że nie zauważono u mnie instynktu psychopatycznego mordercy. To były lata siedemdziesiąte. Z takich jak ja dziewczynek w warkoczykach i haftowanych sweterkach (tak, miałam taki, niebieski w haftowane kolorowe kwiatki) wyrastały elementy wywrotowe. Zamiast do szkoły poszłyśmy z mamą na wyżerkę, którą pamiętam do dziś. Do kawiarni w Hotelu Europejskim na torcik W-Z i coca-colę. Uwielbiałam tę kawiarnię, starszego pana w szatni, u którego mama kupowała marlboro albo gitanesy i który podawał mi płaszczyk jak dorosłej. Do dziś pamiętam wielkie lustro, charakterystyczne obrusy i kelnerki w fartuszkach. Czułam się tam jak królewna. No i te smakołyki. To był kultowy, bo wyłącznie od święta posiłek mojego dzieciństwa, którego smak pamiętam do dziś. Zawsze kojarzył mi się z czymś szczególnym. Pewnie dlatego pamiętam ten dzień. Bo była cola, koniecznie z rurką do puszczania bąbelków, i najlepsze na świecie ciastko. Na co dzień surowo zabronione, dlatego tak zawsze wyczekiwane i wymarzone. Pałaszowałam słodkości nieświadoma niczego, odstrojona na wizytę na kozetce, zadowolona po zrobieniu całej masy kolorowanek i testów, a moja matka, pijąc koniak i paląc papierosa (tak, kiedyś można było wszędzie pić, palić i palono oraz pito przy dzieciach, co nie robiło z nikogo złego rodzica, mordercy i cholera wie kogo jeszcze), patrzyła na mnie uważnie znad kłębów dymu. Pamiętam pytanie, które zadała: „Kim ty chcesz zostać?”. Czując w ustach niebiański smak i będąc dzięki temu na zupełnie nieznanych do tej pory wyżynach odczuwania rzeczywistości, odpowiedziałam dobitnie: „Jak to kim? Pisarką!”. To proste. Pisarz nie chodził codziennie do nudnej pracy. Siedział w domu, pił kawkę i pisał, a w czasie wolnym chodził do teatru, kawiarni i czytał książki. Życie idealne. Opowiadano, że tak pracował przed wojną mój dziadek, który dużo pisał i był dziennikarzem, tak pracował również autor moich ulubionych bajek, Julian Tuwim. Podskórnie czułam, co chcę robić w życiu. Ma być przyjemnie, zabawnie, w dobry towarzystwie, a reszta zrobi się sama. Miałam sześć lat. Miałam prawo marzyć i być naiwna… Chociaż, mówiąc prawdę, sporo z tego się spełniło. Kiedy mój ojciec dowiedział się, że jego córka wyrasta na inteligentną, ale chorobliwie indywidualną dziewczynkę, która za dużo gada, powiedział tylko: „Przecież to moje dziecko. Nie mogło być inaczej”. Jego drugie imię

brzmiało „lakoniczność”, gdyby się ktoś pytał. Wersję o zostaniu pisarką przyjął spokojnie. Choć wolałby, gdybym została prawnikiem. Jesienią poszłam do szkoły. Do pierwszej klasy. Przepowiednie pani psycholog i obawy mojej matki potwierdziły się. Szkołę znienawidziłam już drugiego dnia (pierwszego było uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego, ale drugiego kazali mi założyć tarczę i odpadłam) i stan ten trwał do matury. Jestem bardzo stała w uczuciach. Zapytajcie o to moich byłych chłopaków. Potwierdzą. Robiłam, co chciałam i kiedy chciałam. Gadałam na lekcjach, rysowałam, nudziłam się niemiłosiernie i nauczyłam się mówić „kurwa mać” i „pierdolić” oraz „jebany”. Gdy nie dawałam rady, próbowałam iść do domu. Bezskutecznie. Do dziś śnią mi się po nocach rekordowe ilości uwag w dzienniczku ucznia o treści: „Wychodzę z klasy bez pozwolenia pani”. Nikt nie dopisał: „bo mi nudno”. Szkoda. Ten obyczajowo-autobiograficzny obrazek nie znalazł się tutaj bez powodu. Skłonność do obserwacji świata nasilała się u mnie. Obserwowanie, a potem ocenianie otaczającego mnie świata, szczególnie kiedy przeczytałam coś więcej niż „Kubusia Puchatka„ i obejrzałam coś więcej niż „Gwiezdne wojny”, nasilało się. Lubiłam to coraz bardziej, sprawiało mi to nieprzyzwoitą przyjemność, a że jako dziecko uznałam, iż warto, aby w życiu było przede wszystkim przyjemnie, więc… robiłam rzeczy przyjemne, a ponieważ znajdowałam zawsze odbiorców… Dostatecznie wcześnie przeczytałam parę ważnych książek i obejrzałam kilka filmów, o których mogę powiedzieć z perspektywy osoby dorosłej, że zmieniły moje życie i dzięki nim funkcjonuję. To jest powieść Joanny Chmielewskiej „Lesio”, „Dziennik 1954” Tyrmanda i filmy „Żywot Briana” oraz „Sens życia według Monty Pythona”. Tak, wiem, widzę te miny… Jak to? Przecież jako gazetowa „intelektualistka” powinnam podać co najmniej „Nad Niemnem”, „Siłaczkę”, obowiązkowo Miłosza, Szymborską, na dodatek poezje Jana Pawła II, okraszając to kinem niezależnym z Papui- Nowej Gwinei i Ghany. Sorry. Będzie tak, jak ja chcę. Wreszcie.​ To, co czytasz i – mam nadzieję – doczytasz do końca, to jedyny w swoim rodzaju wytwór pracy moich komórek mózgu (mam mózg i nie boję się go używać), dowód na moją megalomanię (ją też mam, jak każdy) i niepohamowane parcie na szkło okraszone dziedzicznym cynizmem i abstrakcyjnym poczuciem humoru. Na własny temat i na temat innych. Już widzę Twoją minę… Jak to? Parcie? Ano tak. Każdy, kto pracuje w mediach i pewnego dnia siada przed mikrofonem, kamerą albo klawiaturą

komputera, jest bezczelnym megalomanem z parciem na szkło. Kocha tę robotę i niczego innego poza tym nie umie. Albo umie niewiele. I wszyscy, którzy mówią inaczej, bezczelnie dorabiając ideologię do bycia na świeczniku, łżą. Jak psy. Oczywiście, bywają wzniosłe momenty, kiedy naprawdę myślimy, że jesteśmy jak Batman połączony z Wołodyjowskim, MacGyverem i Iron Manem, pomagający ludzkości, ekosystemowi, i że walczymy o pokój na świecie i przyjaźń między narodami oraz o to, aby ludzie sprzątali po swoich psach. Jeśli na dodatek jesteśmy Polakami, oczywiście dwadzieścia cztery godziny na dobę modlimy się i myślimy o Polsce, o Matce Boskiej i o tym, jak bardziej jeszcze kochać ten kraj i jego mieszkańców, bo inaczej nie wypada. Guzik prawda. I tak chodzi o to, aby inni dali się nabrać, a my i tak wiemy i robimy swoje. Chwalimy się sobą jak najlepsi piarowcy i sprzedajemy siebie trochę jak dobry alfons swój najlepszy towar. Taka jest prawda, która wcale nie jest bolesna, bo bywa dość często bardzo miło. I do tego jeszcze narzucamy innym swoją wizję świata tak skutecznie, że zdarza się, że widzicie świat naszymi oczami. Zdziwiony? Opowiem Ci, Czytelniku, o tym właśnie świecie. Moimi własnymi słowami. Od ponad trzech lat jestem pewna, że muszę zrobić coś dokładnie tak, jak JA chcę. Bez nacisków, cenzury, autocenzury i dobrych rad niekoniecznie mądrych cioć i wujków, i tak zwanych przyjaciół. Miałam organicznie dość otaczającej mnie rzeczywistości prywatnej, medialnej, mentalnej i zawodowej. Mogłam kogoś zabić albo zacząć pisać. Nie lubię zamknięcia, cela więzienna raczej nie dla mnie, więc piszę. Ta książka to efekt podjęcia poważnej decyzji. Także tej o sporym odkryciu się i odarciu z tajemnic. Ale na moich warunkach. Trzymasz w reku swoiste podsumowanie moich ostatnich dwudziestu lat. Są tu ludzie, zjawiska i wydarzenia, które przez to, że zajmuję się tym, a nie innym, wpłynęły na mnie, wkurzyły mnie, zachwyciły. Nawet nie wiesz, Drogi Czytelniku, jak się denerwuję, choć jak już wiesz, na kozetce wylądowałam wcześnie, więc emocjonalne jazdy są dla mnie jak kaszka z mlekiem. Tak, to pachnie trochę jak emocjonalny szantaż, ale nie bój się. Nie ma sensu. Wpadłeś​ i tak. Już trzymam Cię stalowym uchwytem za jaja. Choć jeszcze o tym nie wiesz.

O KAROLINIE KORWIN PIOTROWSKIEJ POWIEDZIELI… Jej ataki na podobnie smutnym poziomie dotyczą nie tylko mnie, ale i wielu innych osób. (…) Takim postępowaniem wydaje ona opinię przede wszystkim sama o sobie. Z przykrością więc muszę zgodzić się z opinią większości, iż jest to kobieta głęboko nieszczęśliwa, z ogromnym problemem nienawiści do ludzi. Katarzyna Skrzynecka („Dziennik”, wrzesień 2009 r.) Proszę o niecytowanie Karoliny Korwin Piotrowskiej, bo to dla mnie jest na tyle negatywna postać w mediach i tak nieżyczliwa ludziom, że nie chciałabym w ogóle na temat tej osoby rozmawiać, bo nic dobrego nie mogłabym powiedzieć. Ona nie jest żadnym autorytetem i nigdy w życiu nie będzie. Katarzyna Skrzynecka („Super Express”, 4 sierpnia 2012 r.) Akurat Karolina od lat wykorzystuje fakt, że kompletnie ją ignoruję i lekceważę jej żenujące próby wyszydzania i zniesławienia mnie – lub nas – na łamach mediów. Takie osoby określam jako ciężko chore na nienawiść do ludzi. Ten zalew jadu na umysł musi chyba strasznie boleć. Rozmaici ujadacze niech tam sobie brzęczą, co chcą, a my jesteśmy zajęci śpiewaniem turli-laj, turli-laj i zabawą w noski. To o wiele ciekawsze. Katarzyna Skrzynecka („Viva!”, marzec 2012 r.) Rozumiem, że jej sylwetka narzuca pewne ograniczenia, ale nie jest to powód, aby z kolei narzucać na siebie takie wstrętne ciuchy. Karolina nie ma za grosz stylu, nawet tego złego. Oddała się w ręce specjalistów i wyszło jeszcze gorzej, niż było: włosy na donicę, nos na kwintę i wiecznie skwaszona mina. Karolina Malinowska („Party”, 23 stycznia 2012 r.) To jest nikt. To jest osoba, która jest psychicznie chora. Nikt normalny nie obrzuca bluzgami innych. Ja myślę, że ta pani powinna po prostu się leczyć. Nas to nie interesuje, co ona mówi, nawet nie chcę wiedzieć. Ciemna strona telewizji to nie są tacy ludzie, bo taka osoba w ogóle nie powinna pracować w mediach i nie wiem, kto w ogóle jej daje możliwość wypowiadania się, to już jest smutne, że ktoś jej daje możliwość wypowiadania się na temat

innych osób, których ona kompletnie nie zna. Paulina Smaszcz-Kurzajewska (celebryci.wp.pl, 27 października 2012 r.) Prasa szumnie doniosła: „Dramat Karoliny Korwin Piotrowskiej”. Wezbrały we mnie najgorsze lęki o życie jej albo jej bliskich, a tu nagle czytam dalej: „Musi schudnąć do programu”. Nieprawda. Każdy, kto widział uczestniczki „Top Model”, wie, że nie musi. Kuba Wojewódzki („Polityka”, 21 czerwca 2011 r.) To może być hit. Mariusz Kałamaga, niesforny lider formacji Łowcy. B, poprowadzi własny program (…) „Nie rób tego w domu”, a Mariusz będzie gotował jajka w klimatyzacji czy fajerwerki w mikrofalówce. Patronem show jest Straż Pożarna. Próby do widowiska odbywały się wcześniej w domach Szymona Majewskiego i Karoliny Korwin Piotrowskiej. Kuba Wojewódzki („Polityka”, 27 lutego 2012 r.) Będziemy​ tęsknić za Karoliną. Był to ostatni wolny człowiek w tym programie. Absolutnie wolny zarówno od słowa „top”, jak i „model”. Kuba​ Wojewódzki („Polityka”,​ 23 maja 2012 r.) W​ mediach, tak jak i wszędzie, są ludzie, którzy najpierw mówią lub piszą, a dopiero później myślą. Coś takiego regularnie zdarza się między innymi Karolinie Korwin Piotrowskiej czy też małżeństwu Janiaków… Nikt nie może zmusić dziennikarki do tego, żeby myślała o tym, co pisze lub mówi. Tomasz​ Kammel („Viva!”,​ 12 listopada 2009 r.) Dziwi​ mnie, że kobieta, która jest bardzo wykształcona, bierze udział w takiej szmirze. Mało tego – stara się wykazać w jakiś sposób! Być może dlatego, że wygląda jak Harry Potter. Być może dlatego, że jest mężczyzną. Nie wiem, jest to przykre i żałosne. Dla mnie, Karolino, jesteś ścierwem. Michał​ Wiśniewski (mwisniewski.blog.onet.pl, 23​ sierpnia 2007 r.) No,​ cóż miałbym powiedzieć Babie, która już zdobyła niegdyś zaszczytny tytuł „Ścierwa Roku”. Musiała być okropnie sfrustrowana po stracie pracy zarówno w Plejada.pl, jak​ i „Top Model”. Nikt jej nie chce. A to boli, więc trzeba się dowartościować wylewaniem żółci. Po całości. I tak dyplomatycznie, pozwolicie kochani, że przyznam, że chciałbym jej przyznać tytuł „Głupia Cipa Roku”, ale ze względu na względną kulturę osobistą tego nie zrobię. Michał​ Wiśniewski (blog,​ styczeń 2012 r.)

Kochani,​ „Karolina z Piotrkowa” ma syndrom tak zwanej najbrzydszej dziewczyny w klasie – rozumiecie, co mam na myśli. Wystartowała w dziennikarstwie mniej więcej równolegle z panią Olejnik, a zobaczcie, kim stała się pani Olejnik, a gdzie jest „Karolcia”. Zobaczcie, jak zawiść brzydko się starzeje. Nieurodziwa, bez partnera życiowego, bez dziecka. Jest agresywna, bo chce być widoczna. Nigdy nie będzie autorytetem. My już to wiemy. Ona jeszcze nie… Edyta​ Górniak (Facebook,​ listopad 2012 r.) …o Korwin​ Piotrowskiej i Robercie Kozyrze mogę bez żadnych wątpliwości powiedzieć: CHAMSTWO. (…) To, co mnie WQURWIŁO w tym artykule to, że bronią jej hieny polskiej małomiasteczkowości. Obrzydliwa w swoich wypowiedziach, przez co i zdewaluowana Korwin Coś Tam i Były Rycerz Na Białym Koniu Sir Robert Kozyra. Wydaje im się, że są autorytetami w tej zasranej zawiścią Polsce, a w rzeczywistości są nikim. Kupą gówna z przewagą kupy co najwyżej. Ona wygląda jak „Wyjdź Stąd” i to nie tylko przez swoje zgryźliwe i nieprawdziwe wypowiedzi, a On ubrany w podrabianą Pradę tłamsił przez lata zdolnych tego kraju w Zetce, aby tylko nic nie osiągnęli. Zero w sensie. Michał​ Wiśniewski (Facebook,​ styczeń 2013 r.)

A ADAMCZYK​ PIOTR Wybitny​ aktor i bardzo fajny facet. Mistrz dubbingu, patelni i opowiadania dowcipów, po których mięśnie brzucha bolą miesiąc. Ostatnio trochę w zawodowym i prywatnym dołku. A wielka szkoda. On, który nigdy nie ujawniał szczegółów swego życia prywatnego, nagle podkuszony przez kogoś bardzo sprytnego i źle mu życzącego zdecydował się na ślubną sesję i okładkę w kolorowej gazecie. Był to dramat na całej linii, tym większy, że Piotrek tego nigdy wcześniej robić nie musiał. Bo jak ma się taki talent, to się nie musi. Po prostu. A że zbiegło się to z ewidentnym przesytem jego osobą w mediach, bo pełno go było w telewizjach wszelkich, serialach i kronikach towarzyskich, efekt był łatwy do przewidzenia. Media dają mu popalić, jemu i jego żonie. Do tego superról jakoś nie ma, wręcz przeciwnie, raczej ostatnio same bolesne wtopy, a więc paparazzi śledzą go jak jakieś yeti, co na pewno nie jest miłe. To się nazywa, proszę Państwa, zły timing na całej linii. A​ aktor to, jak napisałam, przedni. Uszedł z życiem i z wielką klasą po zagraniu ról Jana Pawła II czy Chopina. Każdy inny poddałby się, ale nie on. Z epizodu w mdłym filmie „Listy do M.” robi smakowitą perełkę. Jest przecudną Żabcią w „Przepisie na życie”, megasukinsynem w „Czasie honoru”, słodkim dupkiem w „Testosteronie” i cudownym kryptogejem w „Lejdis”. Genialnie ratuje nieudanego „Naznaczonego” i równie nieudany „Święty interes”. Nawet w manierycznym „Hansie Klossie” jest smaczny. Ale niech mi ktoś powie, dlaczego zagrał w czymś tak złym, jak „Bitwa pod Wiedniem”, „Och, Karol 2” czy koszmarne i uwłaczające jego talentowi „Śniadanie do łóżka”? Naprawdę, kiedy oglądałam „Och, Karol 2”, chciało mi się płakać… i pomyślałam, że byłoby strasznie, gdyby on poszedł tą drogą, drogą wyboru fatalnych ról pod publiczkę i dla kasy oraz marnej sławy. Bardzo Piotrka lubię i cenię. On nigdy nie aspirował do bycia bohaterem taniej sensacji i tabloidów. Jego ambicje były gdzie indziej. Ma, co prawda, rękę do lansowania kobiet u swojego boku – wie coś o tym

Anna Czartoryska (→ Czartoryska Anna), podobno lansuje teraz swoją żonę Kate Rozz, ale to nie powinno zamącić mu kariery. Oby wyszedł na prostą. Zasługuje na to. AGENCI W Polsce​ – wielka ściema. Teoretycznie są i ostro się rządzą, w praktyce w przeważającej większości traktują swych podopiecznych jak bankomaty. Mają przynosić dochody, regularnie i za każdą cenę. Na polskim rynku niewielu jest agentów z prawdziwego zdarzenia, znających się na swojej pracy, szanujących swego klienta, który czasami wymaga specjalnej troski, planujących kariery tych, u których są na procencie. Tacy specjaliści czasem każą się zamknąć, zniknąć, zamilknąć. Albo wysyłają na detoks czy terapię. Traktują swoich klientów po ludzku, po prostu. Większość z agentów to życiowe i zawodowe niezdary z kompleksami i ogromnym apetytem na więcej i więcej. Zmorą są byłe fanki artystów, które zostają ich agentkami. Nie umieją nic, kochają ślepo i głupio, a wstydu potrafią narobić na cały kraj. Trzeba też uważać na życiowych partnerów, którzy zostają agentami, bowiem w większości to nie działa i jest podszyte niezdrowymi emocjami. Zasada gdzie rabotajesz, tam bzykajesz, niestety, dla takich związków się sprawdza i tych, którzy usiłują coś załatwić, stawia w kiepskiej sytuacji. No, może z wyjątkiem Janusza Gajosa (→ Gajos Janusz) i Roberta Gawlińskiego. Ale ich wspaniałe żony to wyjątki potwierdzające tę smutną regułę. Agent​ z prawdziwego zdarzenia nie dopuszcza do medialnych wpadek, a jeśli są, bo mają prawo się zdarzyć, natychmiast gasi sytuację. I niekoniecznie polega to na straszeniu prawnikami, bo taka taktyka na nikogo nie działa. Gwiazda nie musi być intelektualistą z wyczuciem stylu i do tego dobrze wychowanym. Agent bierze pieniądze za to, aby jej wszelkie braki tuszować i ratować ją z opresji, oraz za planowanie jej kariery. Konia z rzędem temu, kto znajdzie w Polsce agenta, czy to z działu muzyka, aktorstwo czy estrada, który jest w stanie powiedzieć, co jego podopieczny będzie robił za rok, dwa lata i jakie są plany jego rozwoju. Wolna amerykanka, czyli wolne żarty. Świetną agentką, wybitną specjalistką od gaszenia medialnych pożarów i niepokazywania publicznie licznych wpadek swych podopiecznych była Maja Sablewska (→ Sablewska Maja). Najlepszymi agentami są ci związani latami z jednym artystą, znacznie częściej spotykani w świecie muzyki niż aktorskim, na

przykład agenci → Kayah, Agnieszki Chylińskiej (→ Chylińska Agnieszka), zespołu Hey, Anny Marii Jopek (→ Jopek Anna Maria) czy T.Love. Na pewno najlepszy, jeśli chodzi o tak zwane keszowanie popularności, jest Filip Mecner. To agent między innymi Anny Muchy (→ Mucha Anna), która jest żywym słupem reklamowym. Ostatnio​ praca tak zwanego agenta, jak zauważyłam, często ogranicza się do załatwiania w mediach ustawek z paparazzimi, zaproszeń na zakupy z rabatami czy układów z firmami na zasadzie barteru albo półbarteru, czyli my tobie, droga gwiazdo, damy sukienkę, meble dla dziecka, wyprawkę, torebkę albo zegarek, może jakaś kaska nawet na konto wpłynie, a ty nam – materiał w gazecie, ślub, wizytę w myjni samochodowej, w gabinecie kosmetycznym, baby​ shower, zdjęcie​ w kronice towarzyskiej. Jednak kiedy zdarza się jakaś wpadka, agent od faktur ze świnką skarbonką zamiast mózgu jest kompletnie bezradny w zetknięciu z mediami. Ostatnią agentką, która walczyła jak lwica o piar, role i stawki dla swych aktorów, była niegdyś bardzo kontrowersyjna, ale za to niezwykle skuteczna Lucyna Kobierzycka. Dziś takich agentów już nie ma. Jeśli​ artysta obdarzony jest talentem i inteligencją (→ inteligencja), w Polsce agenta nie potrzebuje. Lepiej wydawać pieniądze na dobrego prawnika, który wie, jak czytać i negocjować umowy. Znam kilkunastu aktorów, którzy tak funkcjonują i bardzo to sobie chwalą. ANDRUS​ ARTUR Udowadnia,​ że można zarabiać w Polsce, nie będąc pustym kretynem, nie biegając po imprezach dla ekshibicjonistów i nie mając sztucznych cycków, bowiem jego płyta „Myśliwiecka” była najchętniej kupowana w 2012 roku. Płyta ta zyskała status podwójnej platyny, o czym lansowane nachalnie na okładkach i w mediach pseudogwiazdy mające problem ze złożeniem prostego zdania mogą jedynie pomarzyć. „Piłem w Spale, spałem w Pile”, „Glanki i pacyfki” albo „Królowa nadbałtyckich raf” to są autentyczne hity i wiele wskazuje na to, że hity na lata, bo takie piosenki się nie starzeją. Absolwent​ Wydziału Dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim, dziennikarz i satyryk od zawsze, czyli od 1994 roku, związany z radiową Trójką. Człowiek wybitnie inteligentny i oczytany, do tego megadowcipny, choć nie chamski, co ostatnio zbyt częste. Spotkałam go kiedyś w pracy z okazji wywiadu do programu, który robiłam, i to było, przynajmniej dla mnie, cudowne spotkanie z ciekawym człowiekiem, którego wiedza mi

zaimponowała. Jest on bowiem znawcą historii polskiego kabaretu i autentycznym mistrzem mowy polskiej. Ma​ zdolności aktorskie – jego Jonathan Owens ze „Spadkobierców” to rola na miarę chęci i możliwości. Pogadać też mądrze potrafi, o czym świadczy książka „Każdy szczyt ma swój Czubaszek” – przezabawna i inteligentna rozmowa z Marią Czubaszek (→ Czubaszek Maria), z którą łączy go intelektualny i burzliwy romans z wyższych sfer. Ta książka też była bestselerem, udowadniając czarno na białym, że nie wszyscy Polacy to bezmózgi. Artur Andrus wzbudza we mnie nadzieję na to, że człowiek bez karpich ust i wyprasowanej twarzy, za to umiejętnie używający swego mózgu i inteligencji (→ inteligencja) oraz dowcipu może być prawdziwą i szanowaną gwiazdą w Polsce. Więcej​ takich. APARTAMENT Polskie​ gwiazdy bez względu na stan konta i status zawodowy nie mieszkają już w zwykłych, szaraczkowych mieszkaniach, nie daj Bóg w blokach z wielkiej płyty, obskurnych kawalerkach, tylko w apartamentach. Pokaż mi swój apartament, a powiem ci, kim jesteś. Ja nie mieszkam w apartamencie, na co jeden mój były kolega z pracy zareagował z nieukrywanym obrzydzeniem, mówiąc: „No wiesz, myślałem, że chociaż mieszkasz w jakimś czystym nowym domu z portierem”. No, nie mieszkam. I nie jesteśmy już na szczęście kolegami. W kilku​ programach telewizyjnych gwiazdy pokazywały swoje apartamenty. Wypas był maksymalny. Obowiązkowo urządzone przez architektów wnętrz, bo samemu latać po IKEI albo wybierać kafelki to obciach. Obowiązkowa jest garderoba, a w niej obowiązkowe markowe torebki, najlepiej Louis Vuitton albo Dior, i szpilki Louboutin w ilościach hurtowych, bo po tym poznasz gwiazdę. Nowoczesne kuchnie, w kibelkach ładne kafelki i jacuzzi, obowiązkowe, jak w hollywoodzkich rezydencjach, wielkie i wygodne kanapy w salonach i zwyczajowo bardzo mało (albo wcale, bo się pewnie kurzy, a każdy lata teraz przecież z białą rękawiczką i sprawdza) gazet czy kompletnej intelektualnej ekstrawagancji, czyli książek. Za to w każdym mieszkaniu był wielki plazmowy telewizor. Albo i dwa.

B BAAR​ KAMILLA Anarchistka​ o hipnotyzującym głosie obdarzona wielkim talentem. Drobna, krucha, wyrazista. Trudna w obsłudze, bo wie, czego chce. Nie jest typem frontmanki gotowej na wszystko, by zaistnieć. Zobaczyłam​ ją po raz pierwszy w 2002 roku w sztuce Teatru Telewizji pod tytułem „Oszuści”. Była świetna. Mam niedosyt Kamilli, chciałoby się jej więcej w filmach i serialach. Obawiam się jedynie, że jej szlachetna, inteligencka i niewspółczesna uroda może stać na przeszkodzie. Takie jak ona nie zmasakrują sobie twarzy kolagenem, aby zaistnieć i zrobić karierę, tylko zapytają, dlaczego, czym skutecznie wkurzą decydentów przyzwyczajonych do tego, że gwiazda dla kasy zrobi wszystko, nie pytając o nic, tylko o stan konta. Baar myśli i nie boi się tego pokazać. To szlachetne. Ale może przeszkodzić w wielkiej karierze, na którą ona zasługuje. Wiem, że kilka razy przegrała ze sprytniejszymi, choć niekoniecznie lepszymi i zdolniejszymi od niej koleżankami, które dla roli i kariery są gotowe na wszystko i nawet więcej. Aktorstwo to piękny i koszmarny zawód. Ona go kocha, co pokazała, choćby czytając pięknie poezję dla magazynu „Żurnal”, który robię. Nie zapytała nigdy: „za ile”, bo wszyscy pracujemy tam za darmo, ale „czy dobrze wyszło”. To świetnie rokuje na przyszłość. BARTOSIEWICZ​ EDYTA Powiem​ tylko tyle jak stuprocentowy Koziorożec do stuprocentowego Koziorożca: Edyta, weź wreszcie nagraj do jasnej cholery tę płytę i skończ z tym ściemnianiem, bo ci nogi z dupy powyrywam. Mam dosyć czekania. Ile można słuchać „Ostatniego”? No, ile? Uwielbiam twoją muzykę. Wiesz o tym, mówiłam ci to wiele razy. Wzrastałam z nią, śpiewałaś moje słowa, byłaś w mojej głowie i wątrobie; ta muzyka to był głos naszego

megapopieprzonego pokolenia, które wchodziło naiwnie w zupełnie nowy świat i płaciło za to straszną cenę. I dokładnie wiesz, co mam na myśli. Ta muzyka była w moim krwiobiegu przez lata i wiele wskazuje, że z nią w sercu umrę. Ale jak czegoś nowego nie nagrasz, przerzucę się na zespół → Weekend i zacznę nucić „Gangnam Style”. Nie​ leć w kulki, tylko leć do studia. Over. BEDNAREK​ KAMIL Oto​ gwiazda nowej generacji, która na oczach milionów widzów z sukcesem wydupczyła system. Poszedł w 2010 roku do trzeciej edycji „Mam talent!”, zabłysnął i został gwiazdą, bo postawił wszystko na jedną kartę. Proste? Bardzo, ale trzeba mieć tak jak Bednarek talent, gotowy materiał na płytę, świadomość muzyczną i świetny zespół. Wtedy się udaje. Grzechem wielu bardzo uzdolnionych ludzi idących do talent show jest brak muzycznej świadomości i gustu. Oni nie wiedzą, co chcą śpiewać, a coverów nikt o zdrowych zmysłach im nie wyda. Widzimy w telewizji dziewusię, która ładnie śpiewa, i w dziewięciu przypadkach na dziesięć możemy być niestety pewni, że dalej niż na scenę danego programu typu talent show nie zajdzie. Nie dlatego, że nie jest zdolna. Nie, ona często ma ogromny talent. Nie zrobi nic więcej dlatego, że nie ma pojęcia, co chce śpiewać, co jej – mówiąc banalnie – w duszy gra. Opowiadali mi ludzie z wytwórni i agenci (→ agenci), co się dzieje na spotkaniach ze zdolnymi ludźmi z takich telewizyjnych show. Zwykle – encyklopedyczna masakra. Oni chcą być sławni, chcą wylądować na kanapie w „Dzień Dobry TVN” czy u Wojewódzkiego (→ Wojewódzki Kuba), zarabiać szmal, żeby im koleżanki i koledzy zazdrościli. A jakiś repertuar? Piosenki? No, jakoś się znajdzie. Niestety, raczej się nie znajduje i talent ląduje w koszu zapomnienia. Takie są realia. Ci ludzie, choć zdolni, mający często fenomenalne głosy, nie wiedzą, co dalej. Bednarek​ był sprytny i świadomy. Już w listopadzie 2010 roku wydał ze swoim zespołem Star Guard Muffin płytę „Szanuj” i był to gigantyczny sukces. Taki, na jaki wyjadacze sceny muzycznej w Polsce czekają często latami. A on, spryciulek, to zrobił. Na oczach wszystkich pokazał, jak powinno się wykorzystywać nadarzające się okazje. Za to wielkie brawo! Dzisiaj​ jest jedną z najciekawszych postaci polskiej sceny muzycznej. Ma swój świat i swoją muzykę, ma też wiernych fanów, których bardzo szanuje. Zarabia realne pieniądze, sprzedaje płyty i koncerty. To gwiazda

przyszłości. BLOGERKI​ MODOWE (SZAFIARKI, SZATNIARKI) Niedoszłe​ modeleczki, obsesyjne fanki mody i ciuchów marzące o karierze znalazły wreszcie kanał do zaistnienia i zarabiania niezłych pieniędzy. Blogi modowe zalały polski internet niczym epidemia świńskiej grypy, a ich autorki powoli wyrastają na celebrytki pełną gębą i pozują na ściankach na imprezach, a niektóre, choć nie za bardzo umieją się wypowiadać, oceniają styl innych. Pełny odlot. Najbardziej​ wpływowym blogerem świata, gwiazdą, która dzięki blogowi zarabia spore pieniądze i jest autorytetem dla innych, jest słynny Scott Schuman, autor bloga The Sartorialist. Prowadzony od 2005 roku blog to głównie zdjęcia ludzi z całego świata ubranych oryginalnie, ciekawie, modnie albo i nie. Można tam trafić bez względu na stan konta, wiek, pochodzenie, wykonywany zawód. The Sartorialist jak nikt inny pokazuje modę uliczną, dając do zrozumienia, że wielkie marki, domy mody mogą sobie robić, co chcą, liczy się to, co założą na siebie ludzie, że moda ulicy rządzi. Schuman przez swój blog wpływa na rynek światowej mody. Współpracował z takimi firmami, jak GAP, Kiehl’s, Nespresso, DKNY Jeans, Gant, OVS, Crate & Barrel. Jego blog odwiedza miesięcznie czternaście milionów ludzi, rocznie zarabia około miliona dolarów. Inne​ ważne nazwiska światowej modowej blogosfery to Garance Doré, autorka hitowego bloga, który dziennie odwiedza siedemdziesiąt tysięcy ludzi, świetna ilustratorka, fotografka, prywatnie dziewczyna Scotta Schumana współpracująca między innymi z firmą GAP; Bryan Grey Yambao (www.bryanboy.com), zwykły chłopak z Filipin, jeden z najbardziej kontrowersyjnych blogerów, postać tyleż kochana, co znienawidzona, na samym Twitterze jego profil śledzi czterysta tysięcy ludzi, wystąpił w amerykańskiej edycji „Top Model”; Emily Schuman (www.cupcakesandcashmere.com) pochodzi​ z Los Angeles, uwielbia do​ it yourself, czyli​ DIY, podpisała kontrakt z Estée Lauder i w 2012 roku wydała książkę „Cupcakes and Cashmere: A Guide for Defining Your Style, Reinventing Your Space, and Entertaining with Ease”. Szał​ na blogerów w wieku nastoletnim na świecie rozpoczęła niejaka Tavi Gevinson, rocznik 1996, autorka bloga Style Rookie. Miała jedenaście lat, trzydzieści tysięcy wejść na bloga dziennie i wywołała szok w świecie mody, na zdjęciach na swoim blogu pozując w super modnych ciuchach,

fajnych zestawach, pokazując, że dorosła moda jest dla dzieciaków i dzieciaki się nią bawią lepiej niż dorośli. Lubiący wszelkie oryginalności, nie mówiąc o wynaturzeniach, świat mody zafascynowany cudownym dzieckiem szybko zaprosił ją na fashion​ week do​ Paryża i Nowego Jorku, pisała teksty na strony „Harper’s Bazaar” i „Barneys”. Obecnie jest naczelną Rookie Magazine i od dwóch lat jest na publikowanej przez „Forbes” liście najważniejszych w mediach osób przed trzydziestym rokiem życia. Można o niej pisać, że za wcześnie dorosła, że jest poprzebierana, ale nie można odmówić jej kreatywności oraz wiedzy. W Polsce​ w większości przypadków prowadzenie bloga polega na tym, że dana blogerka fotografuje się w skopiowanych z magazynów modowych pozach i coraz to nowych ciuchach, butach i dodatkach, obowiązkowo robiąc opis po angielsku, bo jak wiemy, angielski jest cool i za​ chwilę zapewne nasza szafiarka zrobi karierę zagraniczną. Zdjęcia jak zdjęcia są różne, nie mnie oceniać, częściej jednak wyglądają tanio niż dobrze. Jednak kiedy przejdziemy do czytania prób literackich, krew sama mrozi się w żyłach, a na czoło występuje krwawy pot, bo takiego koszmarnego banału i niejednokrotnie umysłowego dna ze świecą szukać. „Bravo Girl” i wynurzenia o tym, czy zajdzie się w ciążę przez dotyk, to przy tym Henryk Sienkiewicz. Błędy stylistyczne, brak wiedzy ogólnej, o historii mody czy sztuki nawet nie wspomnę, brak logiki i wszechobecne przekonanie o swej absolutnej zajebistości. Bo jak się założy miętowe gacie z Zary i neonową bluzkę w ohydny wzorek z Top Shopu, jest się z założenia zajebistym. Najfajniejsze są ich „wywiady” z ludźmi ze świata mody, czyli walka z martwą materią mózgu autora/autorki. Można od tego paść trupem na miejscu. To po prostu kwintesencja głupoty i mentalnego onanizmu autorów. Radzę nie czytać. Niektóre​ blogerki i blogerzy występują w mediach w roli ekspertów. To ewidentny dowód na to, że nie ma w Polsce wielu osób, które cokolwiek mogą o modzie powiedzieć, więc się bierze dziewczyniny i robi z nich ekspertki. Moda jest modna mimo kryzysu, trzeba czymś albo raczej kimś „szyć”. Wtedy niestety jak na dłoni widać, kto ma tylko parcie, a kto jeszcze cokolwiek więcej. Ładne ciuchy, zwykle Zara, H&M i szmateksy, nie wystarczą do zrobienia kariery w mediach bez ośmieszania się. Dziewczątka (chłopcy też są) mają chorobliwe parcie na szkło, gorzej z umiejętnością opisania zjawisk. Nie wiem, kto im dał matury, a niektórzy podobno nawet coś studiują. Cóż, cuda się zdarzają. Dodatkowo – o czym pisze się i mówi coraz głośniej – większość blogów to ordynarne słupy reklamowe firm odzieżowych, kosmetycznych, obuwniczych mające

z modą tyle wspólnego, co ja z baletem, czyli nic. Ale na tych blogach – dzięki pozowaniu w ubraniach i butach pewnych firm, smarowaniu się określonymi kremami, jedzeniu konkretnych potraw i używaniu właściwych kropli do oczu, balsamu do ciała czy szamponu albo i garnka lub tostera – zarabia się spore pieniądze. Nie są to wpływy regularne, ale przekraczają średnią krajową. W zalewie​ mentalnego ścieku można jednak odkryć perełki. Parę dziewczyn zna się na tym, o czym pisze, zna modę, sztukę, porusza się dobrze w popkulturze, czyta zagraniczne media piszące o modzie, bywa nie tylko na łódzkich „feszyn łikach” i umie składać zdania zarówno proste, jak i wielokrotnie złożone, a przed kamerą też wypada nieźle. Niektóre​ blogi są zauważane przez wielki modowy świat. Tak było z Maff, Julią Kuczyńską, która jest chyba najlepiej zarabiającą i najbardziej rozpoznawalną polską blogerką modową (ma dwie firmy), Raspberry and Red czy zabawną Jessy Mercedes, która obsesyjnie tropi podróbki znanych marek, będąc postrachem niektórych naszych celebrytek. Moje​ ulubione blogi, oceniane głównie ze względu na to, jak są pisane, a nie tylko ze względu na ładne fotki, to Raspberry and Red tworzony przez skromną, ale bardzo kreatywną, oryginalną i już odkrywaną przez zagraniczne media dziewczynę z Krakowa, Weronikę; ciekawy jest również blog Alice Point – Alicji Zielasko, która była jedną z pierwszych rozpoznawalnych blogerek, jeździ na światowe pokazy mody, jest ambasadorką marki Nasty Gal; dobra jest także Joanna Glogaza, jej styledigger.blogspot.com poświęcony został nie tylko modzie, ale i książkom, filmom, jest to dobry lajfstajlowy blog; obłędnie oryginalna i zabawna przy tym jest Macademian Girl, czyli Tamara Gonzales Perea ze Szczecina pokazująca, że Polska nie musi być szara, ale w odcieniach upalnego hiszpańskiego lata; klasą samą w sobie jest Kasia Tusk z Make Life Easier, dla wielu zbyt zachowawcza i sztywna, ale dla mnie to przyszła Martha Stewart, choć powinna popracować nad tekstami, zdjęcia i same stylizacje ma świetne. Co będzie z tymi blogerkami za rok, dwa, czas pokaże. W Polsce​ najlepiej, najbardziej profesjonalnie pisane i mające największe znaczenie opiniotwórcze (bez latania po ściankach) są moim zdaniem: blog Gosi Boy (www.gosiaboy.com), byłej​ redaktor naczelnej portalu kimono.pl, jeden​ z niewielu bezkompromisowych blogów o modzie i stylu, bez politycznej poprawności, coś dla spragnionych prawdy, a nie rzeczywistości ze sponsorowanych artykułów w gazetach; blog Harel o modzie subiektywnie (www.harelblog.pl), pisany​ z wiedzą, zaangażowaniem i bez

wchodzenia wszystkim, nawet niezdolnym, ale za to lansowanym projektantom, w tyłki; bardzo lubię i zawsze czytam ostrego jak brzytwa, zabawnego i merytorycznego Michała Zaczyńskiego (michalzaczynski.wordpress.com);​ poza konkurencją jest niezrównana pogromczyni modowej ciemnoty i celebryckiej głupoty, czyli Dorota Wróblewska (→ Wróblewska Dorota) (dorotawroblewskablog.pl). Najlepszym​ obok wymienionych blogiem o modzie, stylu i kulturze jest www.freestylevoguing.com. Prowadzi​ go Tobiasz Kujawa, który ma świetny styl, wiedzę, siedzi w temacie po końcówki włosów i to się czuje, a poza tym jest wyraźnie bezukładowy, chyba nieumoczony w żadnym towarzysko-łóżkowo-alkoholowo-biznesowym układzie. Szkoda, że pisanie bloga zawiesiła uwielbiana przeze mnie Alicja Kowalska, dziewczyna, która jeśli do Polski wejdzie „Vogue”, powinna natychmiast zostać jego naczelną, choć jest poza modowymi i medialnymi układami, a to w karierze w prasie nie pomaga. Może wróci do blogowania. Autorzy​ najlepszych blogów to nie są ambitne i lubiące ciuszki oraz lans nastoletnie panienki, to ludzie z wiedzą i doświadczeniem. Jako odpowiedź na zalew blogosfery modowej powstało wiele alternatyw. Moja ulubiona to arcyzłośliwa i inteligentna, robiona w Krakowie strona niemodnepolki.blogspot.com oraz facebookowa Beka z Szafiarek. Najsłynniejszą,​ mocno ostatnio lansowaną szafiarką z przeraźliwymi ambicjami na bycie piosenkarką i celebrytką pełną gębą jest niejaka Honey, czyli Honorata Skarbek (→ Honey/Honorata Skarbek). BOHOSIEWICZ​ SONIA Jedna​ z lepszych aktorek swego pokolenia i zdumiewająco normalna jak na sukces, który jest jej udziałem. Do tego, co u aktorek jest rzadkością, inteligentna i wygadana bestia. Dobrze śpiewa. Lubi ryzykować – była pierwszą serialową lesbijką w „39 i pół” i Polska jakoś to przeżyła, bo Bohosiewicz ani sekundy nie szarżowała i nie latała jak nawiedzona z tęczową flagą. Jej Natasza z „Wojny polsko-ruskiej” porażała chamstwem i prostactwem tak jak funkcjonariuszka SB z filmu „80 milionów”. Hanna Kondolewicz z „Obławy” to kobieta z tajemnicą i nieokiełznanym libido. Od 2007 roku i roli w filmie „Rezerwat” w czołówce aktorów. Co ciekawe, bez skandali, opowiadania głupot i ekshibicjonizmu. Ktoś wie, jak wyglądają jej → dzieci? Była sesyjka w „Vivie!” pod tytułem ja, mój mąż, nasza kanapa i dzieci oraz pies? Była jakaś relacja ze ślubu? Albo z randek?