AIR FORCE ONE
ZAGINĄŁ
Przełożył Jacek Manicki
Data wydania polskiego: 1991
Data pierwszego wydania oryginalnego:
1990
Tytuł oryginału: Air Force One is down
Air Force One zaginął powstał na
podstawie drugiej noweli filmowej z
cyklu, który napisałem w 1977 roku.
Pierwszą nowelę przeniesioną na ekran,
Wieżę zakładników, spisał John Denis,
co bardzo mi odpowiadało, ponieważ
kończyłem właśnie Athabaskę i nie
mogłem wywiązać się z terminu
narzuconego mi przez wydawcę.
Widząc, jak znakomicie sobie poradził,
uznałem, że powinien spisać również
Air Force One zaginął. Nie zmienia się
przecież zwycięskiej ekipy...
Alistair MacLean
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
Smithowi dawno już odebrano
zegarek, w myślach więc odliczał
upływające sekundy. Nie wszystkie, na
tyle jednak skrupulatnie, by nie utracić
kontaktu z rzeczywistością.
Do jego celi nie przenikał ani
jeden promień naturalnego światła, bo
Smith był więźniem kategorii „A”
zakwalifikowanym do odbywania kary
w najściślej strzeżonych kazamatach.
Poprzez masywne, stare mury więzienia
Fresnes do uszu skazańca nie docierał
żaden z dźwięków wypełniających świat
zewnętrzny.
Od trzech lat, nawet podczas
przebieżek odbywanych dwa razy
dziennie wokół placu ćwiczeń, Smith nie
usłyszał ani silnika samolotu, ani
zamierającego w dali pomruku
ciężarówki, ani bezcelowego świergotu
wróbla.
Jego zmysł słuchu wyostrzył się
nadzwyczajnie i z melanżu dźwięków
wytwarzanych przez człowieka potrafił
już selektywnie wyłowić ten jeden nie
pasujący do utartego schematu, ten
zakłócający sztywną strukturę
normalności. Ale takich dysonansów,
rozsianych niczym ozdobniki po
prozaicznej skądinąd partyturze, nie było
wiele. Mimo to wciąż, obsesyjnie,
nasłuchiwał - to potknięcia w miarowym
rytmie kroków strażnika, świadczącego
o nastąpieniu na wyszczerbiony stopień,
to brzęku upuszczonych kluczy
kwitowanego przekleństwem, to znów
trzasku pocieranej o draskę zapałki,
kiedy klawisz nieświadomie składał
Smithowi bezcenny podarunek z
zapalenia papierosa pod jego celą.
Z czasem odgłosy te zapadły
podświadomie w mózg Smitha i
podsycały determinację, z jaką opierał
się umysłowej stagnacji. Posiadał jeden
z naprawdę niezwykłych, kryminalnych
umysłów stulecia i nie miał zamiaru
dopuścić do tego, by stępiła go
bezczynność.
Bezlitośnie ćwiczył ciało, by
zachować idealną sprawność mięśni i
nie mniej fanatycznie gimnastykował
mózg przechowywanymi w pamięci,
zawiłymi problemami szachowymi i
brydżowymi. Po ich rozwikłaniu
zamierzał odtworzyć w najdrobniejszych
szczegółach największe dokonania swej
długoletniej kariery i przejść do
planowania tych, które dopiero nastąpią.
W to, że nastąpią, nigdy nie
wątpił. Już w dniu, kiedy siły UNACO -
Organizacji do spraw Zwalczania
Przestępczości przy ONZ - zadały klęskę
jego terrorystycznej grupie na wieży
Eiffla, wiedział z chłodną pewnością, że
po przekroczeniu pewnej granicy
tolerancji, którą sam sobie wyznaczył,
nie zdołają go powstrzymać mury
żadnego więzienia.
Izolację w Fresnes tolerował już
dostatecznie długo. Podczas pobytu tutaj
rzadko się odzywał, jeszcze rzadziej
uśmiechał. Ale teraz, kiedy siedział tak
na pryczy, wpatrując się spod
przymrużonych powiek w nagą żarówkę,
którą zaczął z czasem uważać za
zaufanego przyjaciela, wargi wykrzywił
mu upiorny uśmiech.
Jego mózg snuł w gorączkowym
tempie scenariusz nowej intrygi, a on
spuścił oczy i machinalnie nakreślił
paznokciem na poduszce dłoni
niezgrabną sylwetkę samolotu. I
wyszeptał nazwisko - Dunkels.
Dunkels był tworem Smitha
wyłowionym z rynsztoków Berlina.
Smith uczynił go bogatym, a strach przed
protektorem był gwarancją lojalności
Niemca. Nadszedł czas, by Dunkels
spłacił dług swemu panu, by stał się
katalizatorem jego wolności oraz
zbrodni, którą przygotuje i która
wstrząśnie zachodnim światem.
- Dunkels - wyszeptał jeszcze raz
Smith, czerpiąc z tego dźwięku ukojenie,
bo cenił sobie dźwięki. Dunkels nie
opuści w potrzebie pana Smitha. Nikt
tego dotąd nie uczynił.
DC-9 linii Swissair, zbliżający się
do portu lotniczego w Zurychu, wszedł
w fazę leniwego wytracania wysokości.
W przedziale pierwszej klasy zapalił się
napis „NIE PALIĆ” i Siegfried Dunkels
posłusznie zdusił papierosa.
Strzepnął płatek popiołu z kantu
niebieskich moherowych spodni i
zerknął przez okno kabiny. Białe kłębki
cumulusów tańczyły po przykrytych
czapami śniegu szczytach Alp, pławiąc
się w kiczowatym samozadowoleniu
pod nieboskłonem barwy chińskiego
błękitu. Dunkels wykrzywił cienkie
wargi. Nie znosił schludnych
Szwajcarów, a jednocześnie zazdrościł
im i darzył respektem za osiągnięty bez
wysiłku sukces i ugrzeczniony finansowy
bandytyzm. W przeszłości sam padał
ofiarą szachrajstw szwajcarskiej
finansjery i poprzysiągł sobie, że już do
tego nie dopuści.
Żaden zurychski karzeł nie
wywiódł nigdy w pole pana Smitha,
pomyślał. A teraz przybywa do
Szwajcarii właśnie w jego sprawach.
Nie może być nawet najmniejszej
wpadki. Na życie Dunkelsa, nie może
być żadnej wpadki.
Przy fotelu Niemca przystanęła
rezolutna, wyzywająco ładna stewardesa
i spod spuszczonych powiek spojrzała
znacząco na jego biodra. Sprawdzała
tylko, czy ma zapięty pas
bezpieczeństwa, jednak sposób, w jaki
to robiła, sprawiał wrażenie zachęty.
- Mam nadzieję - odezwał się po
niemiecku Dunkels - że wasi
szwajcarscy lekarze są bardziej godni
zaufania od swoich kolegów bankierów.
- Nie rozumiem - bąknęła
dziewczyna.
- Nie szkodzi - zareplikował
Dunkels rozciągając usta w uśmiechu.
Pilot położył maszynę na skrzydło,
wchodząc w końcową fazę podejścia do
lądowania, i wnętrze kabiny
pasażerskiej zalała złotawa powódź
słonecznego światła. Ksiądz zajmujący
fotel przy oknie mocował się
bezskutecznie z miniżaluzją. Dunkels
sięgnął, opuścił ją wprawnym
szarpnięciem i przeciął dopływ
oślepiającego blasku. Kapłan
podziękował skinieniem głowy. Słudzy
boży, pomyślał Niemiec, nie powinni
podróżować pierwszą klasą. Nie
licowało to z deklarowaną pokorą,
chociaż śmiał wątpić, czy osobnik w
rodzaju jego sąsiada, najwyraźniej
biskup, kiedykolwiek przejmował się
okazywaniem pokory.
W kabinie narastało napięcie
przed lądowaniem i tylko wytrawni
podróżnicy, tacy jak Dunkels,
zachowywali zimną krew, oczekując z
godnością momentu przyziemienia.
Kiedy koła DC-9 potoczyły się
bezpiecznie po betonie, z piersi biskupa
wyrwało się westchnienie ulgi.
Duchowny przeżegnał się i zaczął coś
trajkotać do Dunkelsa, ale ten, uciekając
się do przesadnej gestykulacji, dał mu
do zrozumienia, że jest głuchy.
Wkrótce potem Niemiec
podźwignął z transportera walizę ze
skóry aligatora i mijając zdecydowanym
krokiem przesadnie uprzejmych
szwajcarskich douaniers, skierował się
do automatycznych drzwi wyjściowych.
Szofer w liberii stojący przy czarnym
mercedesie dał mu znak dłonią w
rękawiczce i zaprosił gestem do zajęcia
miejsca na przednim siedzeniu, obok
siebie, ale Dunkels czekał ostentacyjnie
na otwarcie tylnych drzwiczek. Tak
samo ostentacyjnie wyeliminował
możliwość nawiązania pogawędki w
czasie jazdy, pozostawiając zamkniętą
szybę działową limuzyny.
Dunkels nie patrzył na zapierającą
dech w piersiach scenerię przesuwającą
się za oknem samochodu, ale na swoje
odbicie w przydymionej szybie. Widział
w niej, i podziwiał, pociągłą twarz o
kwadratowej szczęce i z lekko
skrzywionym nosem, wystającym
agresywnie spomiędzy zwodniczo
łagodnych brązowych oczu. Idealny
zarys podbródka z dołkiem pośrodku,
czoło wysokie i gładkie. Brwi, podobnie
jak włosy, popielate. Włosy
przystrzyżone krótko i wymodelowane
przez włoskiego fryzjera, artystę
brzytwy. Dunkels wyciągnął z kieszeni
grzebień i przejechał nim po fryzurze.
Poszczególne kępki włosów powracały
na swoje miejsce sprężyście niczym
pruscy gwardziści.
Z tego stanu samouwielbienia
wyrwał go przesuwający się cień.
Dunkels skrzywił się z dezaprobatą i
wracając do rzeczywistości, spojrzał
przytomniej. Twarz rozjaśnił mu
uśmiech. To był samolot. Boeing 707.
Jego falująca sylwetka przypominała
kształt, który w więzieniu Fresnes
nakreślił na dłoni Smith.
„Edelweiss Clinic” - głosił w
języku angielskim napis
wykaligrafowany elegancką kursywą na
drogowskazie i Dunkels przestawił się
psychicznie na angielski, na czas przez
jaki tu pozostanie; miał nadzieję, że nie
potrwa to długo. Podobnie jak Smith,
był znakomitym lingwistą - chociaż, w
odróżnieniu od niego, nie posiadał
encyklopedycznej wiedzy z zakresu
języków egzotycznych. Miał
świadomość, że Smith leniwie
przepowiada sobie w myślach alfabety
od albańskiego do ksoza gwoli tylko
pubudzenia umysłu.
Pod kołami mercedesa
skręcającego z głównej szosy w długą
aleję dojazdową kliniki zachrzęścił
żwir. Edelweiss, alpejska szarotka,
skojarzyło się Dunkelsowi, byłaby
niemile widzianym intruzem w
prawdopodobnie surowo przestrzeganej
sterylności kliniki, którą ujrzał wreszcie
przed sobą. Był to nowoczesny
kompleks budynków stylizowanych na
szwajcarskie szałasy góralskie,
wtłoczony w górski fałd i wystający
stamtąd ponad przyprawiające o zawrót
głowy urwisko opadające w usianą
głazami dolinę. Pacjenci doktora
Richarda Steina, nie będący w stanie
znieść jego metod terapeutycznych lub
niezadowoleni z ich rezultatów, mogą
rozwiązywać swe problemy schodząc
po prostu z jego kosztownej terasy,
pomyślał Dunkels. Rozparł długie,
szczupłe ciało na tylnym siedzeniu
mercedesa i czekał, aż szofer otworzy
mu drzwiczki. W wahadłowych
drzwiach kliniki pojawiła się postać w
białym fartuchu i zaczęła zstępować po
schodach.
Doktor Richard Stein wyglądał
staro jak na swój wiek. Był uznanym,
wybitnym specjalistą w leczeniu
schorzeń reumatyczno-artretycznych u
ludzi w podeszłym wieku i bogatych, jak
również utalentowanym psychiatrą. Był
też chyba najznakomitszym (chociaż
mniej od tej strony uznanym) chirurgiem
plastycznym w Szwajcarii. Posiadanie
takiej umiejętności w kraju, gdzie
konsekwencją nie wyjaśnionego
przypływu gotówki była często
konieczność zmiany powierzchowności,
stanowiło istną żyłę złota.
Richard Stein z tą samą
beznamiętną fachowością oliwił
zardzewiałe stawy, oczyszczał zasnute
pajęczynami mózgi i przerabiał
niewygodne twarze. Był niski, śniady,
wątłej budowy i miał wydatny orli nos.
Garbił się i kiedy wyciągnął na
powitanie kościstą rękę, znacznie go
przerastający Dunkels zauważył, jak
trwale skrzywiona górna połowa ciała
doktora obraca się przegubowo w talii.
- Lekarzu, lecz się sam - mruknął
nietaktownie Niemiec.
- Pan Dunkels, jak mniemam -
zagaił Stein po niemiecku.
Przybysz przesunął językiem po
silnych, kwadratowych zębach i
uśmiechnął się.
- Wydaje mi się, że jest na to jakaś
odpowiedź - odparł po angielsku - tylko
że za nic nie wiem jaka. Doktorze Stein,
cieszę się, że wreszcie pana poznałem. -
Uścisnął dłoń Steina z nie zamierzoną
siłą, ale puścił ją zaraz, widząc grymas
bólu na twarzy Szwajcara. -
Przepraszam - powiedział. - Nie
uszkodziłbym pańskich dłoni za
wszystkie pieniądze Zurychu.
- Wątpię, czy nawet za wszystkie
pieniądze Zurychu zdołałby pan kupić im
równe - zauważył Stein świetną, ale
akcentowaną angielszczyzną. Z ponurą
miną zatarł sprofanowane palce i
odwracając się na tyle zgrabnie, na ile
zgrabnie obrócić się może człowiek
dotknięty skrzywieniem kręgosłupa na
tle artretycznym, dodał: - A zatem proszę
za mną.
Mercedes odjechał cicho, a
Dunkels podążył za małym szwajcarskim
doktorem, by po przemierzeniu dwóch
jednakowo schludnych korytarzy
zatrzymać się wreszcie przed
wyłożonymi dębowym fornirem
drzwiami z napisem „Dyrektor”. Gabinet
Steina miał funkcjonalny kształt litery G,
a dolina i góry skadrowane w wielkim
panoramicznym oknie wyglądały jak
podretuszowana świąteczna pocztówka.
Doktor usadowił się za biurkiem, a
świadomość przewagi wynikającej ze
znalezienia się na własnym terytorium
jakby przydała mu wzrostu. Wskazał
gościowi wygodny, głęboki fotel.
- Ma pan fotografie i szczegółowe
opisy anatomiczne? - spytał Stein,
przerywając milczenie. Dunkels skinął
głową.
- A pan ma kandydata?
Stein także przytaknął. Dunkels
czekał na prezentację, ale ta nie
następowała. W końcu pociągnął głośno
nosem i warknął:
- Nazwisko?
Stein splótł dłonie, położył je na
biurku i pochylając się do przodu,
wwiercił się w swego gościa tak
przejętym spojrzeniem, jakby za chwilę
miał mu wyjawić tajemnicę państwową.
- Jagger. Cody Jagger - wycedził.
Dunkels zacisnął usta.
- Ma jakiś teatralny wydźwięk -
skomentował w zamyśleniu.
- To jego prawdziwe nazwisko -
pośpieszył z zapewnieniem Stein.
Niemiec wyprostował się w fotelu
i pochylił do chirurga.
- Jest tu teraz?
Stein przekrzywił imponującą
głowę.
- Chciałby pan zobaczyć jego
ALISTAIR MACLEAN JOHN DENIS
AIR FORCE ONE ZAGINĄŁ Przełożył Jacek Manicki Data wydania polskiego: 1991 Data pierwszego wydania oryginalnego: 1990 Tytuł oryginału: Air Force One is down Air Force One zaginął powstał na podstawie drugiej noweli filmowej z cyklu, który napisałem w 1977 roku.
Pierwszą nowelę przeniesioną na ekran, Wieżę zakładników, spisał John Denis, co bardzo mi odpowiadało, ponieważ kończyłem właśnie Athabaskę i nie mogłem wywiązać się z terminu narzuconego mi przez wydawcę. Widząc, jak znakomicie sobie poradził, uznałem, że powinien spisać również Air Force One zaginął. Nie zmienia się przecież zwycięskiej ekipy... Alistair MacLean
ROZDZIAŁ PIERWSZY Smithowi dawno już odebrano zegarek, w myślach więc odliczał upływające sekundy. Nie wszystkie, na tyle jednak skrupulatnie, by nie utracić kontaktu z rzeczywistością. Do jego celi nie przenikał ani jeden promień naturalnego światła, bo Smith był więźniem kategorii „A” zakwalifikowanym do odbywania kary w najściślej strzeżonych kazamatach. Poprzez masywne, stare mury więzienia Fresnes do uszu skazańca nie docierał żaden z dźwięków wypełniających świat
zewnętrzny. Od trzech lat, nawet podczas przebieżek odbywanych dwa razy dziennie wokół placu ćwiczeń, Smith nie usłyszał ani silnika samolotu, ani zamierającego w dali pomruku ciężarówki, ani bezcelowego świergotu wróbla. Jego zmysł słuchu wyostrzył się nadzwyczajnie i z melanżu dźwięków wytwarzanych przez człowieka potrafił już selektywnie wyłowić ten jeden nie pasujący do utartego schematu, ten zakłócający sztywną strukturę normalności. Ale takich dysonansów, rozsianych niczym ozdobniki po
prozaicznej skądinąd partyturze, nie było wiele. Mimo to wciąż, obsesyjnie, nasłuchiwał - to potknięcia w miarowym rytmie kroków strażnika, świadczącego o nastąpieniu na wyszczerbiony stopień, to brzęku upuszczonych kluczy kwitowanego przekleństwem, to znów trzasku pocieranej o draskę zapałki, kiedy klawisz nieświadomie składał Smithowi bezcenny podarunek z zapalenia papierosa pod jego celą. Z czasem odgłosy te zapadły podświadomie w mózg Smitha i podsycały determinację, z jaką opierał się umysłowej stagnacji. Posiadał jeden z naprawdę niezwykłych, kryminalnych umysłów stulecia i nie miał zamiaru
dopuścić do tego, by stępiła go bezczynność. Bezlitośnie ćwiczył ciało, by zachować idealną sprawność mięśni i nie mniej fanatycznie gimnastykował mózg przechowywanymi w pamięci, zawiłymi problemami szachowymi i brydżowymi. Po ich rozwikłaniu zamierzał odtworzyć w najdrobniejszych szczegółach największe dokonania swej długoletniej kariery i przejść do planowania tych, które dopiero nastąpią. W to, że nastąpią, nigdy nie wątpił. Już w dniu, kiedy siły UNACO - Organizacji do spraw Zwalczania Przestępczości przy ONZ - zadały klęskę
jego terrorystycznej grupie na wieży Eiffla, wiedział z chłodną pewnością, że po przekroczeniu pewnej granicy tolerancji, którą sam sobie wyznaczył, nie zdołają go powstrzymać mury żadnego więzienia. Izolację w Fresnes tolerował już dostatecznie długo. Podczas pobytu tutaj rzadko się odzywał, jeszcze rzadziej uśmiechał. Ale teraz, kiedy siedział tak na pryczy, wpatrując się spod przymrużonych powiek w nagą żarówkę, którą zaczął z czasem uważać za zaufanego przyjaciela, wargi wykrzywił mu upiorny uśmiech. Jego mózg snuł w gorączkowym
tempie scenariusz nowej intrygi, a on spuścił oczy i machinalnie nakreślił paznokciem na poduszce dłoni niezgrabną sylwetkę samolotu. I wyszeptał nazwisko - Dunkels. Dunkels był tworem Smitha wyłowionym z rynsztoków Berlina. Smith uczynił go bogatym, a strach przed protektorem był gwarancją lojalności Niemca. Nadszedł czas, by Dunkels spłacił dług swemu panu, by stał się katalizatorem jego wolności oraz zbrodni, którą przygotuje i która wstrząśnie zachodnim światem. - Dunkels - wyszeptał jeszcze raz Smith, czerpiąc z tego dźwięku ukojenie,
bo cenił sobie dźwięki. Dunkels nie opuści w potrzebie pana Smitha. Nikt tego dotąd nie uczynił. DC-9 linii Swissair, zbliżający się do portu lotniczego w Zurychu, wszedł w fazę leniwego wytracania wysokości. W przedziale pierwszej klasy zapalił się napis „NIE PALIĆ” i Siegfried Dunkels posłusznie zdusił papierosa. Strzepnął płatek popiołu z kantu niebieskich moherowych spodni i zerknął przez okno kabiny. Białe kłębki cumulusów tańczyły po przykrytych czapami śniegu szczytach Alp, pławiąc się w kiczowatym samozadowoleniu pod nieboskłonem barwy chińskiego
błękitu. Dunkels wykrzywił cienkie wargi. Nie znosił schludnych Szwajcarów, a jednocześnie zazdrościł im i darzył respektem za osiągnięty bez wysiłku sukces i ugrzeczniony finansowy bandytyzm. W przeszłości sam padał ofiarą szachrajstw szwajcarskiej finansjery i poprzysiągł sobie, że już do tego nie dopuści. Żaden zurychski karzeł nie wywiódł nigdy w pole pana Smitha, pomyślał. A teraz przybywa do Szwajcarii właśnie w jego sprawach. Nie może być nawet najmniejszej wpadki. Na życie Dunkelsa, nie może być żadnej wpadki.
Przy fotelu Niemca przystanęła rezolutna, wyzywająco ładna stewardesa i spod spuszczonych powiek spojrzała znacząco na jego biodra. Sprawdzała tylko, czy ma zapięty pas bezpieczeństwa, jednak sposób, w jaki to robiła, sprawiał wrażenie zachęty. - Mam nadzieję - odezwał się po niemiecku Dunkels - że wasi szwajcarscy lekarze są bardziej godni zaufania od swoich kolegów bankierów. - Nie rozumiem - bąknęła dziewczyna. - Nie szkodzi - zareplikował Dunkels rozciągając usta w uśmiechu.
Pilot położył maszynę na skrzydło, wchodząc w końcową fazę podejścia do lądowania, i wnętrze kabiny pasażerskiej zalała złotawa powódź słonecznego światła. Ksiądz zajmujący fotel przy oknie mocował się bezskutecznie z miniżaluzją. Dunkels sięgnął, opuścił ją wprawnym szarpnięciem i przeciął dopływ oślepiającego blasku. Kapłan podziękował skinieniem głowy. Słudzy boży, pomyślał Niemiec, nie powinni podróżować pierwszą klasą. Nie licowało to z deklarowaną pokorą, chociaż śmiał wątpić, czy osobnik w rodzaju jego sąsiada, najwyraźniej biskup, kiedykolwiek przejmował się okazywaniem pokory.
W kabinie narastało napięcie przed lądowaniem i tylko wytrawni podróżnicy, tacy jak Dunkels, zachowywali zimną krew, oczekując z godnością momentu przyziemienia. Kiedy koła DC-9 potoczyły się bezpiecznie po betonie, z piersi biskupa wyrwało się westchnienie ulgi. Duchowny przeżegnał się i zaczął coś trajkotać do Dunkelsa, ale ten, uciekając się do przesadnej gestykulacji, dał mu do zrozumienia, że jest głuchy. Wkrótce potem Niemiec podźwignął z transportera walizę ze skóry aligatora i mijając zdecydowanym krokiem przesadnie uprzejmych szwajcarskich douaniers, skierował się
do automatycznych drzwi wyjściowych. Szofer w liberii stojący przy czarnym mercedesie dał mu znak dłonią w rękawiczce i zaprosił gestem do zajęcia miejsca na przednim siedzeniu, obok siebie, ale Dunkels czekał ostentacyjnie na otwarcie tylnych drzwiczek. Tak samo ostentacyjnie wyeliminował możliwość nawiązania pogawędki w czasie jazdy, pozostawiając zamkniętą szybę działową limuzyny. Dunkels nie patrzył na zapierającą dech w piersiach scenerię przesuwającą się za oknem samochodu, ale na swoje odbicie w przydymionej szybie. Widział w niej, i podziwiał, pociągłą twarz o kwadratowej szczęce i z lekko
skrzywionym nosem, wystającym agresywnie spomiędzy zwodniczo łagodnych brązowych oczu. Idealny zarys podbródka z dołkiem pośrodku, czoło wysokie i gładkie. Brwi, podobnie jak włosy, popielate. Włosy przystrzyżone krótko i wymodelowane przez włoskiego fryzjera, artystę brzytwy. Dunkels wyciągnął z kieszeni grzebień i przejechał nim po fryzurze. Poszczególne kępki włosów powracały na swoje miejsce sprężyście niczym pruscy gwardziści. Z tego stanu samouwielbienia wyrwał go przesuwający się cień. Dunkels skrzywił się z dezaprobatą i wracając do rzeczywistości, spojrzał
przytomniej. Twarz rozjaśnił mu uśmiech. To był samolot. Boeing 707. Jego falująca sylwetka przypominała kształt, który w więzieniu Fresnes nakreślił na dłoni Smith. „Edelweiss Clinic” - głosił w języku angielskim napis wykaligrafowany elegancką kursywą na drogowskazie i Dunkels przestawił się psychicznie na angielski, na czas przez jaki tu pozostanie; miał nadzieję, że nie potrwa to długo. Podobnie jak Smith, był znakomitym lingwistą - chociaż, w odróżnieniu od niego, nie posiadał encyklopedycznej wiedzy z zakresu języków egzotycznych. Miał świadomość, że Smith leniwie
przepowiada sobie w myślach alfabety od albańskiego do ksoza gwoli tylko pubudzenia umysłu. Pod kołami mercedesa skręcającego z głównej szosy w długą aleję dojazdową kliniki zachrzęścił żwir. Edelweiss, alpejska szarotka, skojarzyło się Dunkelsowi, byłaby niemile widzianym intruzem w prawdopodobnie surowo przestrzeganej sterylności kliniki, którą ujrzał wreszcie przed sobą. Był to nowoczesny kompleks budynków stylizowanych na szwajcarskie szałasy góralskie, wtłoczony w górski fałd i wystający stamtąd ponad przyprawiające o zawrót głowy urwisko opadające w usianą
głazami dolinę. Pacjenci doktora Richarda Steina, nie będący w stanie znieść jego metod terapeutycznych lub niezadowoleni z ich rezultatów, mogą rozwiązywać swe problemy schodząc po prostu z jego kosztownej terasy, pomyślał Dunkels. Rozparł długie, szczupłe ciało na tylnym siedzeniu mercedesa i czekał, aż szofer otworzy mu drzwiczki. W wahadłowych drzwiach kliniki pojawiła się postać w białym fartuchu i zaczęła zstępować po schodach. Doktor Richard Stein wyglądał staro jak na swój wiek. Był uznanym, wybitnym specjalistą w leczeniu schorzeń reumatyczno-artretycznych u
ludzi w podeszłym wieku i bogatych, jak również utalentowanym psychiatrą. Był też chyba najznakomitszym (chociaż mniej od tej strony uznanym) chirurgiem plastycznym w Szwajcarii. Posiadanie takiej umiejętności w kraju, gdzie konsekwencją nie wyjaśnionego przypływu gotówki była często konieczność zmiany powierzchowności, stanowiło istną żyłę złota. Richard Stein z tą samą beznamiętną fachowością oliwił zardzewiałe stawy, oczyszczał zasnute pajęczynami mózgi i przerabiał niewygodne twarze. Był niski, śniady, wątłej budowy i miał wydatny orli nos. Garbił się i kiedy wyciągnął na
powitanie kościstą rękę, znacznie go przerastający Dunkels zauważył, jak trwale skrzywiona górna połowa ciała doktora obraca się przegubowo w talii. - Lekarzu, lecz się sam - mruknął nietaktownie Niemiec. - Pan Dunkels, jak mniemam - zagaił Stein po niemiecku. Przybysz przesunął językiem po silnych, kwadratowych zębach i uśmiechnął się. - Wydaje mi się, że jest na to jakaś odpowiedź - odparł po angielsku - tylko że za nic nie wiem jaka. Doktorze Stein, cieszę się, że wreszcie pana poznałem. -
Uścisnął dłoń Steina z nie zamierzoną siłą, ale puścił ją zaraz, widząc grymas bólu na twarzy Szwajcara. - Przepraszam - powiedział. - Nie uszkodziłbym pańskich dłoni za wszystkie pieniądze Zurychu. - Wątpię, czy nawet za wszystkie pieniądze Zurychu zdołałby pan kupić im równe - zauważył Stein świetną, ale akcentowaną angielszczyzną. Z ponurą miną zatarł sprofanowane palce i odwracając się na tyle zgrabnie, na ile zgrabnie obrócić się może człowiek dotknięty skrzywieniem kręgosłupa na tle artretycznym, dodał: - A zatem proszę za mną.
Mercedes odjechał cicho, a Dunkels podążył za małym szwajcarskim doktorem, by po przemierzeniu dwóch jednakowo schludnych korytarzy zatrzymać się wreszcie przed wyłożonymi dębowym fornirem drzwiami z napisem „Dyrektor”. Gabinet Steina miał funkcjonalny kształt litery G, a dolina i góry skadrowane w wielkim panoramicznym oknie wyglądały jak podretuszowana świąteczna pocztówka. Doktor usadowił się za biurkiem, a świadomość przewagi wynikającej ze znalezienia się na własnym terytorium jakby przydała mu wzrostu. Wskazał gościowi wygodny, głęboki fotel. - Ma pan fotografie i szczegółowe
opisy anatomiczne? - spytał Stein, przerywając milczenie. Dunkels skinął głową. - A pan ma kandydata? Stein także przytaknął. Dunkels czekał na prezentację, ale ta nie następowała. W końcu pociągnął głośno nosem i warknął: - Nazwisko? Stein splótł dłonie, położył je na biurku i pochylając się do przodu, wwiercił się w swego gościa tak przejętym spojrzeniem, jakby za chwilę miał mu wyjawić tajemnicę państwową.
- Jagger. Cody Jagger - wycedził. Dunkels zacisnął usta. - Ma jakiś teatralny wydźwięk - skomentował w zamyśleniu. - To jego prawdziwe nazwisko - pośpieszył z zapewnieniem Stein. Niemiec wyprostował się w fotelu i pochylił do chirurga. - Jest tu teraz? Stein przekrzywił imponującą głowę. - Chciałby pan zobaczyć jego