Ksi ka pobrana ze strony
http://www.ksiazki4u.prv.pl
MacLean Alistair
"AtHAbaska"
Wst p
Nie jest to opowie o ropie naftowej, cho dotyczy ona ropy i sposo-
bów wydobywania jej z ziemi, dlatego krótkie wyja nienie b dzie by
mo e interesuj ce i pomocne w lekturze.
Nikt dokładnie nie wie, czym jest ropa, a przede wszystkim w jaki
sposób powstała. Ksi ek technicznych i rozpraw na ten temat istnieje
bez liku - wiadom jestem, e nie znam nawet ich nikłej cz ci
- i w wi kszo ci zgodne s one ze sob , jak mnie zapewniono,
z wyj tkiem zagadnienia, które wydaje si szczególnie interesuj ce,
a mianowicie, w jaki sposób ropa naftowa stała si rop . Okazuje si , e
jest na ten temat tak wiele rozbie nych teorii, jak na temat powstania
ycia na Ziemi. Wobec tych komplikacji rozs dny laik ucieka si do
znacznych uproszcze , co niniejszym czyni , nie maj c innego wyj cia.
Do powstania ropy potrzebne były tylko dwa składniki: skały oraz
niewiarygodna obfito ro lin i prymitywnych organizmów, od których
roiło si w rzekach, jeziorach i morzach ju zapewne miliardy lat temu.
st d okre lenie "paliwa kopalne".
Biblijne okre lenie skały jako opoki dziejów stało si ródłem bł d-
nych interpretacji co do istoty i trwało ci skał. Skała - tworzywo,
z którego zbudowana jest skorupa ziemska - nie jest ani wieczna ani
niezniszczalna. Przeciwnie, podlega ci głym zmianom, ruchom i prze-
mieszczeniom, a warto pami ta , e kiedy skał w ogóle nie było.
Nawet dzisiaj geologowie, geofizycy i astronomowie ró ni si zasad-
niczo w pogl dach na to, jak powstała Ziemia; cz ciowo zgadzaj si co
do tego, e pierwotnie była roz arzonym gazem, po czym przeszła
w stan ciekły, lecz ani jedno, ani drugie nie prowadziło do powstania
czegokolwiek, w tym tak e skał. Dlatego te bł dem jest s dzi , e skały
były, s i zawsze b d .
ale nie zajmujemy si tu ostateczn genez skał, tylko skałami takimi,
jakie s obecnie. Panuje powszechna opinia, e trudno jest zbada
proces ich przeobra e , poniewa mniejsze zmiany mogły trwa przez
dziesi milionów lat, a wi ksze sto milionów.
Skały s wci niszczone i odbudowywane. Głównym czynnikiem
niszczycielskim jest pogoda, buduj cym - przyci ganie ziemskie.
Na skały oddziałuje pi czynników pogodowych. Mróz i lód roz-
sadzaj je. Unosz cy si w powietrzu pył stopniowo je łobi. Działanie
mórz, zarówno przez stały ruch fal i pływów, jak i walenie ci kich
sztormowych fal, bezlito nie niszczy lini brzegow . Niezwykle pot -
nym ywiołem niszczycielskim s rzeki - wystarczy spojrze na Wielki
Kanion Kolorado, eby doceni ich olbrzymi sił . Natomiast skały,
które unikn tych wszystkich wpływów, s przez niesko czenie długi
czas spłukiwane przez opady.
Bez wzgl du na przyczyn erozji, wynik jest ten sam: skała zostaje
rozbita na najdrobniejsze składniki, czyli po prostu pył. Deszcz i top-
niej cy nieg zabieraj ten pył do najmniejszych strumyków i najpot -
niejszych rzek, które przenosz go z kolei do jezior, mórz ródl do-
wych i przybrze nych stref oceanów. Ale pył, jakkolwiek drobny
i sypki, jest i tak ci szy od wody, ilekro wi c woda si uspokaja,
opada on stopniowo na dno nie tylko jezior i mórz, ale równie wolno
płyn cych w swoim dolnym biegu rzek, a tak e w gł bi l du - tam
gdzie zdarzaj si powodzie - jako ił.
I tak przez niewyobra alnie długie okresy do mórz trafiaj całe
ła cuchy górskie, a w trakcie tego procesu, za spraw przyci gania
ziemskiego, tworzy si nowa skała. Pył gromadzi si na dnie, warstwa
po warstwie, odkładaj c si na grubo kilku, kilkudziesi ciu, a nawet
kilkuset metrów. Warstwy najni sze, stopniowo prasowane przez stale
rosn ce ci nienie z góry, zespalaj si tworz c now skał .
Wła nie w trakcie tych po rednich i ostatecznych procesów for-
mowania si skał powstaje ropa. Jeziora i morza sprzed setek milionów
lat kipiały od ro linno ci i najprymitywniejszych organizmów wodnych.
Gin c, opadały one na dno jezior i mórz, gdzie stopniowo pokrywały je
niezliczone warstwy pyłu, wodnych yj tek i ro lin, które powoli gro-
madziły si nad nimi. Upływ milionów lat i nieustannie zwi kszaj ce si
ci nienie z góry stopniowo przemieniały rozkładaj c si ro linno
i martwe organizmy wodne w rop naftow .
Opisany tak prosto proces powstawania ropy wygl da sensownie.
Ale wła nie tu otwiera si pole dla niejasno ci i sporów. Warunki
niezb dne do powstania ropy s znane, przyczyna tej metamorfozy
- nie. W gr wchodzi prawdopodobnie jaki katalizator, ale dotych-
czas go nie wyodr bniono. Pierwotnej, czysto syntetycznej ropy, w od-
ró nieniu od jej wtórnych syntetycznych odmian, takich jak te otrzyma-
ne z w gla, jeszcze nie wyprodukowano. Musimy wi c pogodzi si
z faktem, e ropa to ropa i e jest tam, gdzie jest - w warstwach skał
znajduj cych si w ci le okre lonych punktach kuli ziemskiej, na
miejscu dawnych mórz i jezior, z których cz jest teraz l dem, a cz
le y gł boko pod terenami, które zagarn ły nowe oceany.
Gdyby Ziemia była nieruchoma, a ropa wymieszana z gł boko le -
cymi warstwami skał, to nie dałoby si jej wydoby na powierzchni .
Ale nasza planeta jest ogromnie ruchliwa. Nie istnieje nic takiego jak
stały kontynent, bezpiecznie przytwierdzony do j dra Ziemi. Kontynen-
ty spoczywaj na tak zwanych platformach tektonicznych, a te z kolei nie
maj c adnego zakotwiczenia i steru unosz si na powierzchni roz-
topionej magmy i mog w drowa bez adnego planu w dowolnym
kierunku. Co te niew tpliwie robi - maj bowiem du skłonno do
wpadania na siebie, ocierania si o siebie i nakładania si na siebie
nawzajem w sposób niemo liwy do przewidzenia, swoj niestabilno ci
przypominaj c na ogół skały. A poniewa to wpadanie na siebie i koli-
zje trwaj dziesi tki czy setki milionów lat, nie s one dla nas oczywiste,
chyba e w postaci trz sie ziemi, które wyst puj zazwyczaj wtedy,
kiedy dwie platformy tektoniczne cieraj si ze sob .
Zderzenie dwóch takich platform wytwarza niesłychane ci nienie,
z którego skutków dwa s dla nas szczególnie zajmuj ce. Przede
wszystkim ogromne siły spr aj ce powoduj wyciskanie ropy
z warstw skalnych, w których jest ona osadzona, i rozpraszanie jej
w kierunkach, na jakie pozwala ci nienie - w gór , w dół i na boki. Po
wtóre, zderzenie odkształca lub fałduje same warstwy skalne wierz-
chnie zostaj wypchni te w gór tworz c pasma górskie (ruch północ-
nej cz ci indyjskiej platformy tektonicznej stworzył Himalaje), a ni sze
odkształcaj si i tworz wła ciwie podziemne góry, fałduj c le ce
jedna na drugiej warstwy w pot ne kopuły i łuki.
Teraz wa na staje si dla nas natura samych skał, o tyle, o ile dotyczy
ona wydobycia ropy. Skały mog by porowate i nieporowate; porowa-
te - takie jak gips - przepuszczaj ciecze takie jak ropa, podczas gdy
nieporowate - takie jak granit - ich nie przepuszczaj . W przypadku
skały porowatej ropa naftowa, na któr działaj wspomniane siły spr -
aj ce, przes cza si przez ni , a wielokierunkowe ci nienie osłabnie,
i zatrzymuje si na powierzchni lub pod sam powierzchni Ziemi.
W przypadku skały nieporowatej ropa zostaje uwi ziona w kopule albo
łuku i pomimo wielkiego parcia z dołu nie mo e si wydosta na boki
ani w gór ; musi pozosta tam, gdzie jest.
W drugim przypadku do wydobycia ropy stosuje si metody uwa a- . .
ne za tradycyjne. Geologowie ustalaj poło enie kopuły i wierci si
otwór. Je li szcz cie w miar im dopisze, trafiaj na kopuł z rop ,
a nie na lit skał , i na tym ko cz si ich kłopoty - pot ne podziemne
ci nienie wypycha rop prosto na powierzchni .
Wydobycie ropy, która przes czyła si w gór przez porowat skał ,
przedstawia zgoła inny i znacznie powa niejszy problem, który roz-
wi zano dopiero w roku 1967. A i wtedy było to rozwi zanie tylko
cz ciowe. Cała kwestia polega oczywi cie na tym, e ta powierz-
chniowa przes czona ropa nie tworzy zbiorników naturalnych, ale jest
ci le zł czona z obcymi substancjami, takimi jak piach i glina, od
których musi by oddzielona i oczyszczona.
W rzeczywisto ci jest ona ciałem stałym i jako takie nale y j wykopy-
wa . Mimo e ta zestalona ropa mo e le e na gł boko ci nawet 1800
metrów, wobec ogranicze współczesnej wiedzy i techniki eksploato-
wa j mo na tylko do gł boko ci 65 metrów i tylko metodami górnict-
wa odkrywkowego. Tradycyjne metody górnicze - dr enie piono-
wych szybów i przebijanie chodników - całkowicie mijałyby si
z celem, gdy umo liwiłyby wydobycie mikroskopijnej cz stki surowca
niezb dnego do uczynienia produkcji ropy opłacaln . Ostatnia z wybu-
dowanych kopal , któr uruchomiono latem 1978 roku, przerabia dzie-
si tysi cy ton surowca na godzin .
Dwa wyborne przykłady dwóch ró nych metod wydobycia ropy
mo na znale na dalekim północnym zachodzie Ameryki Północnej.
Dobrym przykładem zastosowania tradycyjnej metody gł bokich wier-
ce jest pole naftowe w zatoce Prudhoe nad brzegiem Morza Arktycz-
nego na północy Alaski; jej nowoczesny odpowiednik, odkrywkowe
kopalnictwo ropy, mo na znale - w jedynym zreszt miejscu na
wiecie - w ród ropono nych piasków Athabaski.
Rozdział pierwszy
- Nie, to nie jest miejsce dla nas - o wiadczył George Dermott.
Jego zwaliste cielsko drgn ło i odsun ł si od stołu patrz c z niech ci
na resztki kilku ogromnych baranich kotletów. - Jim Brady oczekuje od
swoich agentów terenowych, e b d szczupli w dobrej formie wy-
sportowani. A my jeste my szczupli, w dobrej formie i wysportowani.
jeszcze desery - przypomniał mu Donald Mackenzie. Tak jak
Dermott, był pot nie zbudowanym, emanuj cym spokojem m czyzn
z ogorzał twarz o nieregularnych rysach, nieco wi ksz i mniej
spokojn ni twarz jego towarzysza. Cz sto brano ich za par byłych
bokserów wagi ci kiej. - Widz tu babki, ciasteczka i szeroki wybór
ciast - ci gn ł. - Czytałe ich broszur na temat ywienia? Pisz
w niej, e przeci tny człowiek potrzebuje w arktycznych warunkach
pi tysi cy kalorii dziennie. Ale my, George, nie zaliczamy si do
przeci tnych. W krytycznych warunkach lepsze byłoby sze tysi cy
kalorii. A jeszcze bezpieczniej bli ej siedmiu. Zjesz deser czekoladowy
z tłust mietan ?
- Szef wywiesił na ten temat informacj na tablicy ogłosze dla
personelu - rzekł z gorzk ironi Dermott. - Nie wiadomo, dlaczego
w czarnych ramkach. W dodatku podpisan .
- Zasłu eni agenci nie czytaj tablic ogłosze - powiedział Macken-
zie i wci gn ł nosem powietrze. Wyprostował swoje sto pi kilo ywej,
wagi i ruszył zdecydowanym krokiem do lady z jedzeniem. Firma¨¨
British Petroleum-Sohio bez w tpienia znakomicie dbała o swoich pra-
cowników. Tu, w Prudhoe, w rodku zimy, nad brzegiem Morza Ark-
tycznego, w przestronnej, jasno o wietlonej i dobrze klimatyzowanej
jadalni, której ciany w wielu pastelowych kolorach pokrywał dese
z pi cioramiennych gwiazd, utrzymywano za pomoc klimatyzowanego
centralnego ogrzewania przyjemnie rze k temperatur 22 oC. Ró nica
9
pomi dzy temperatur w jadalni a wiatem zewn trznym wynosiła 58
stopni. Gama wspaniale przyrz dzonych potraw była zdumiewaj ca.
- Nie głodz si tutaj - powiedział Mackenzie, wróciwszy z dwiema
porcjami deseru czekoladowego i dzbankiem g stej mietany. - Cie-
kawe, jak by na to zareagował który z dawnych alaska skich osad-
ników.
Na taki widok dawny poszukiwacz czy traper pomy lałby, e ma
przywidzenia. Trudno nawet powiedzie , co by go bardziej zaskoczy#o.
Oferowane tu potrawy byłyby mu w osiemdziesi ciu procentach nie
znane. A jeszcze bardziej zadziwiłby go dwunastometrowy basen i o-
szklony ogród z sosnami, brzozami, ro linami i mnóstwem kwiatów,
który przytykał do jadalni.
- Bóg jeden wie, co by o tym pomy lał nasz stary - rzekł Dermott.
- A1e mo na o to spyta jego - dodał wskazuj c id cego w ich stron
m czyzn . - Jakby ywcem wyj ty z kart powie ci Londona.
- Chyba raczej Curwooda - zaoponował Mackenzie.
Przybysz z pewno ci nie zaliczał si do elegantów. Ubrany był
w filcowe buty, barchanowe spodnie i nieprawdopodobnie wypłowiał
kurtk , do której dobrze pasowały wypłowiałe łaty na r kawach. Z szyi
zwieszała mu si para r kawic z foczego futra, a w prawej r ce trzymał
czapk z szopów. W#osy miał długie, siwe, rozdzielone na rodku
głowy, nos lekko zakrzywiony, a jasnoniebieskie oczy obrze one gł bo-
kimi bruzdami kurzych łapek, które mogły by wynikiem zbyt długiego
przebywania na sło cu, po ród niegu albo te nadmiernego poczucia
humoru. Reszt twarzy zakrywała mu wspaniała szpakowata broda
i w sy, a cały ten zarost obwiedziony był sopelkami lodu. Ze strojem
tym nie współgrał ółty, twardy kask, kołysz cy si w jego lewej r ce.
Przybysz zatrzymał si przy stole i z błysku jego białych z bów mo na
si by#o domy li , e si u miecha.
- Pan Dermott? Pan Mackenzie? - spytał i wyci gn ł r k . - Fin-
layson. John Finlayson - przedstawił si .
- Pan Finlayson. Z kierownictwa robót eksploatacyjnych - rzekł
Dermott. _
- To ja jestem kierownikiem robót - odparł Finlayson z naciskiem.
Wysun ł krzesło, usiadł i zdj ł z brody kilka kryształków lodu. - Tak,
tak, wiem. Trudno uwierzy . - Znów si u miechn ł i wskazał na swój
ubiór. - Na ogół my l , e jestem z tych, co je d na buforach.
Wiecie, włóczykijem z wagonu towarowego. Bóg jeden wie dlaczego.
Najbli szy tor kolejowy jest bardzo, bardzo daleko od zatoki Prudhoe.
To tak jak Tahiti i spódniczki z trawy. Zbli enie z natur . Zbyt wiele lat
na Stoku Pó#nocnym. - Jego dziwny, urywany sposób wysławiania si
sugerował wr cz, e jest osob , której kontakty z cywilizacj s w naj-
lepszym razie sporadyczne. - Niestety, nie mogłem zrobi tego osobi-
cie. To znaczy, powita panów. Pełna klapa.
- Pełna klapa? - spytał Mackenzie.
- Powita na lotnisku. Były kłopoty z jednym z w złów. Mamy je bez
przerwy. Temperatury poni ej zera bardzo le wpływaj na budow
cz steczek stali. Zaopiekowano si panami, mam nadziej ?
- Nie narzekamy - odparł z u miechem Dermott. - Szczerze
mówi c, nie trzeba si nami specjalnie zajmowa . Tam jest lada z jedze-
niem, a tu Mackenzie. Wodopój i wielbł d. - Dermott pohamował si ;
zacz ł mówi jak Finlayson. - No, ale jedna skarga mo e si znajdzie.
Zbyt wiele da w obiadowym menu, za du e porcje. Figura mojego
kolegi. . .
- Figura twojego kolegi sama o siebie dba - przerwał mu spokoj-
nie Mackenzie. - Za to ja mam naprawd na co si poskar y , panie
Finlayson.
- Wyobra am sobie - powiedział Finlayson; z by mu znów błys-
n ły i wstał. - Wysłuchajmy tego w moim biurze. To tylko kilka kroków
st d. - Przeszedł przez jadalni , za drzwiami zatrzymał si i wskazał
inne drzwi na lewo. - Sterownia centralna. Serce zatoki Prudhoe,
a przynajmniej jej zachodniej cz ci. Całkowicie skomputeryzowane
urz dzenie do automatycznego sterowania i kontrolowania eksploatacji
zło a.
- Przedsi biorczy chłopak z torb granatów mógłby si tu nie le
zabawi - powiedział Dermott.
- Pi sekund i unieruchomiłby całe pole naftowe. Przyjechali cie
tu, panowie, a z Houston tylko po to, eby mnie rozweseli . T dy
- powiedział Finlayson.
Wprowadził ich przez drzwi na korytarz, a potem przez drugie,
wewn trzne, do małego biura. Biurka, krzesła i szafy były bez wyj tku
pomalowane na szaro, jak na okr cie wojennym. Zaprosił ich gestem,
eby usiedli, i u miechn ł si do Mackenziego.
- Posiłek bez wina jest jak dzie bez sło ca, jak powiadaj Francuzi
- rzekł.
- Wła nie, ten teksaski kurz zalega w gardle jak aden inny. Woda
go nie bierze - powiedział Mackenzie.
Finlayson zamaszystym ruchem wskazał okno.
- Te du e urz dzenia wiertnicze s piekielnie drogie i piekielnie
trudne do obsługi - powiedział. - Ciemno jak oko wykol, powiedzmy
10 11
40o poni ej zera, a człowiek zm czony; tu człowiek zawsze jest zm czo-
ny. Prosz pami ta , e pracujemy po dwana cie godzin dziennie,
siedem dni w tygodniu. Wystarczy doda do tego par szklaneczek
szkockiej i sprz t warto ci kilku milionów dolarów mo na spisa na
straty. Albo uszkodzi ruroci g. Albo zabi si . Albo, co najgorsze,
zabi kilku kolegów. Dawniej, w czasach prohibicji, było z tym stosun-
kowo łatwo - beczka przemycona z Kanady, d in z małych statków,
tysi ce nielegalnych bimbrowni. Na Stoku Północnym jest całkiem
inaczej - schwytaj ci na szmuglowaniu ły eczki trunku i gotowe.
adnych dyskusji, adnych odwoła . Wynocha. Ale nie ma z tym
najmniejszego problemu, nikt nie b dzie ryzykował o miuset dolarów
tygodniowo dla whisky wartej dziesi centów.
- Kiedy odlatuje nast pny samolot do Anchorage? - spytał Mackenzie.
Finlayson u miechn ł si .
- Jeszcze nie wszystko stracone, panie Mackenzie - odparł.
Otworzył kluczem szafk z aktami, wyj ł butelk szkockiej, dwie
szklaneczki i nalał do nich hojnie. - Witajcie na Stoku Północnym,
panowie.
- Stan li mi przed oczami podró ni, którzy ugrz li w zadymce
nie nej w Alpach, i bernardyn brn cy ku nim z tradycyjnym rodkiem
wzmacniaj cym. Pan nie pije?
- Ale pij . Raz na pi tygodni, kiedy jad do rodziny do An-
chorage. Ta whisky jest wył cznie dla wa nych go ci. To okre lenie
chyba stosuje si do panów? - spytał Finlayson, w zamy leniu zgar-
niaj c z brody lód. - Chocia prawd mówi c dowiedziałem si
o istnieniu waszej firmy zaledwie kilka dni temu.
"Jeste my jako te pustynne ró e, które p czkuj i kwitn nie
widziane przez nikogo". Mogłem co przekr ci , ale to z pustyni
akurat si zgadza. Wła nie tam sp dzamy wi kszo czasu - powie-
dział Mackenzie i skin ł głow w stron okna. - Pustynia to nie musi
by piasek. A te okolice mo na chyba nazywa arktyczn pustyni .
- Podzielam pa skie zdanie. Ale co panowie robicie na tych pus-
tyniach? Czym si zajmujecie?
- Zajmujemy? - powiedział Dermott, zastanawiaj c si nad pyta-
niem. - Mo e to dziwne, ale moim zdaniem zajmujemy si doprowa-
dzaniem do bankructwa naszego zacnego pracodawcy, Jima Brady'ego.
- Jima?! My lałem, e jego imi zaczyna si na A.
- Jego matka była Angielk . Ochrzciła go Algernon. Pan by si z tym
pogodził? Wszyscy znaj go jako Jima. Tak czy owak, w całym wiecie
tylko trzej ludzie znaj si co kolwiek na gaszeniu po arów pól naf-
towych, zwłaszcza po arów wytryskowych, a wszyscy trzej mieszkaj
w Teksasie. Jim Brady jest jednym z tych trzech.
Powszechnie s dzi si , e s tylko trzy przyczyny takich po arów:
samorzutne zapalenie, które nie powinno si zdarza , ale si zdarza,
czynnik ludzki, czyli zwykła nieostro no , i awaria urz dze . Po dwu-
dziestu pi ciu latach pracy w tej bran y Brady stwierdził, e w gr
wchodzi jeszcze czwarty, gro niejszy element, który z grubsza daje si
zakwalifikowa jako sabota przemysłowy.
- A kto podj łby si sabota u? Z jakich pobudek?
- Mo emy wykluczy najbardziej oczywist : rywalizacj pomi dzy
wielkimi towarzystwami naftowymi, bo jej po prostu nie ma. Opinia
o ich morderczej rywalizacji istnieje tylko w prasie sensacyjnej i w ród
co bardziej t pych czytelników. Nawet kompletny laik uczestnicz cy
w zamkni tym zebraniu potentatów naftowych w Waszyngtonie zakar-
buje sobie sens wyra enia "dwie głowy z jedn tylko my l , dwa serca
bij ce jak jedno". Oczywi cie pomno one przez dwadzie cia. Niech
Erron podniesie cen benzyny o pens, to Gulf, Shell, British Petroleum.
Elf, Agip i cała reszta zrobi jutro to samo. Albo we my zatok Prudhoe.
Z cał pewno ci jest ona klasycznym przykładem współpracy - masa
towarzystw pracuje w cisłej przyja ni dla wspólnych korzy ci wszyst-
kich zainteresowanych, a w istocie dla korzy ci wszystkich towarzystw
naftowych. Stan Alaska i wszyscy jego obywatele mog na to patrze
całkiem inaczej i mniej przychylnie.
Tak wi c wykluczamy rywalizacj w interesach. Pozostaje zatem inna
pot ga, mianowicie władza. Mi dzynarodowa gra sił politycznych. Powie-
dzmy, e pa stwo r mo e powa nie osłabi wrogie pa stwo Y hamuj c
jego dochody z ropy naftowej. Ten scenariusz jest oczywisty. Nast pnie
mamy polityk wewn trzn . Przypu my, e niezadowolone elementy
w jakim bogatym w rop pa stwie dyktatorskim widz w niej rodek do
wyra enia swojego niezadowolenia wobec re imu, który chciwie zagarnia
bezprawnie zdobyte zyski albo rozdziela jak cz nadwy ek swoim
krewnym i znajomym, pilnuj c przy tym, eby chłopstwo pozostawało
w stanie całkowicie redniowiecznego ubóstwa. Głód to bardzo dobry
motyw, w takim układzie jest miejsce na osobist zemst , wyrównanie
starych porachunków, pozbycie si zadawnionych uraz.
Trzeba te pami ta o piromanach, którzy widz w ropie miesznie
łatwy cel ataku i ródło efektownych płomieni. Krótko mówi c, jest to
miejsce praktycznie na wszystko, a im bardziej jaka mo liwo jest
dziwaczna i niewyobra alna, tym pewniej si zdarzy. Słu przykładem.
Dermoot skin ł głow w stron Mackenziego.
12 13
- Donald i ja wła nie wrócili my znad Zatoki Perskiej. Tamtejsz
stra przemysłow i policj zaskoczyła seria małych po arów ropy
- małych z nazwy, bo straty wyniosły dwa miliony dolarów. Niew t-
pliwie robota podpalacza. Wy ledzili my go, zatrzymali my i ukarali -
my. Dali my mu łuk i strzały.
Finlayson spojrzał na nich tak, jakby wypita przez nich whisky zbyt
szybko uderzyła im do głów.
-Był to jedenastoletni syn brytyjskiego konsula. Miał webleya,
pot ny pistolet pneumatyczny. Producent wytwarza do niego amunicj
- pusty, wkl sły rut. Nie produkuje rutu z hartowanej stali, który
uderzaj c w elazo krzesze iskr . Chłopak był jednak e obficie zaopat-
rywany w taki rut przez miejscowego arabskiego chłopca, który miał
taki sam pistolet, i u ywał tego nielegalnego rutu do polowa na
pustynn zwierzyn . Tak si składa, e ojciec arabskiego chłopca,
ksi z królewskiego rodu, był wła cicielem pola naftowego, o którym
mowa. Teraz strzały małego Anglika maj gumowe ko cówki.
- jestem pewien, e kryje si w tym jaki morał.
- O tak, płynie z tego nauka, e to, co niemo liwe do przewidzenia,
jest zawsze obecne. Nasza sekcja do spraw sabota u przemysłowego
- tak j nazywał Jim Brady - powstała sze lat temu. Składa si
z czternastu osób. Z pocz tku była to wył cznie agencja detektywistycz-
na. jechali my na miejsce po dokonaniu przest pstwa i ugaszeniu
po aru - cz sto robił to sam Jim - i starali my si wykry , kto to
zrobił, dlaczego i w jaki sposób. Szczerze mówi c, nie mieli my wiel-
kich sukcesów - zazwyczaj była to ju musztarda po obiedzie.
Obecnie kładziemy nacisk na co innego, na profilaktyk - mak-
symalne zabezpieczenie zarówno maszyn, jak ludzi. Zapotrzebowanie
na tego typu usługi jest ogromne - spo ród wszystkich przedsi wzi
Jima my jeste my w tej chwili najrentowniejsi. Jak dotychczas. Czopo-
wanie tryskaj cych szybów, gaszenie po arów to dziecinna igraszka,
wybaczy pan to wyra enie, w porównaniu z nasz prac . Zapotrzebowa-
nie na nasze usługi jest takie, e mogliby my potroi nasz sekcj ,
a i tak nie podołaliby my wszystkim zamówieniom.
- No to dlaczego tego nie zrobicie? To znaczy nie potroicie?
- Chodzi o wyszkolon kadr - odparł Mackenzie. - Po prostu jej
nie ma. A ci lej, brakuje do wiadczonych agentów i na dobr spraw
prawie nie ma odpowiednich kandydatów nadaj cych si do wyszkole-
nia w tym fachu. Trudno znale człowieka, który miałby wszystkie
niezb dne dane. Trzeba mie dociekliwy umysł - co z kolei opiera si
na wrodzonym instynkcie dedukcji - i geny Sherlocka Holmesa, mo na
powiedzie . Albo si to ma, albo nie - tego si nie nab dzie. Do tego
fachu trzeba mie oko i nos, niemal obsesj na punkcie bezpiecze stwa,
a to zdobywa si tylko dzi ki praktyce w terenie. Niezb dna jest
doskonała znajomo wiatowego przemysłu naftowego, ale przede
wszystkim trzeba by nafciarzem.
- A panowie jeste cie nafciarzami - rzekł Fir_ayson. Było to stwier-
dzenie, a nie pytanie.
- Od chwili podj cia pracy. Obaj kierowali my produkcj ropy
- powiedział Dermott.
- Skoro jest taki popyt na wasze usługi, to czemu zawdzi czamy, e
my wyskoczyli my na czoło kolejki?
- O ile nam wiadomo, jest to pierwszy przypadek, eby towarzystwo
naftowe zawiadomiono o planowanym sabota u - odparł Dermott.
- Dla nas jest to pierwsza prawdziwa okazja, eby wypróbowa nasz
profilaktyk . Dziwi nas tylko jedno, panie Finlayson. Twierdzi pan, e
usłyszał pan o nas dopiero kilka dni temu. Kto wi c nas tutaj ci gn ł?
Bo o _vszystkim dowiedzieli my si trzy dni temu, kiedy wrócili my ze
rodkowego Wschodu. Pierwszego dnia odpoczywali my, drugiego
studiowali my instalacje i stopie zabezpieczenia ruroci gu na Alasce...
- Studiowali cie? Czy by te informacje nie były tajne?
- Mogli my je zamówi zaraz po otrzymaniu waszej pro by o pomoc.
Nie musieli my tego robi - wyja nił cierpliwie Dermott. - Informacje
te nie s tajne, panie Finlayson. S własno ci publiczn . Wielkie
towarzystwa s w takich sprawach niewiarygodnie nieostro ne. Nieza-
le nie od tego, czy podejmuj bezwzgl dne rodki ostro no ci dla
uspokojenia opinii publicznej, czy dla własnej reklamy, nie tylko pu-
blikuj mnóstwo informacji o własnych poczynaniach, ale wr cz zalewa-
j nimi społecze stwo. Informacje te pojawiaj si oczywi cie w ró -
nych pozornie nie zwi zanych ze sob porcjach, ale nawet rednio
inteligentny go potrafiłby je zebra do kupy.
Nie twierdz , e du e firmy, jak Rlyeska, która wybudowała wasz
ruroci g, maj sobie wiele do wyrzucenia. Pod wzgl dem niedyskrecji
do pi t nie dorastaj mistrzowi wszechczasów, rz dowi Stanów Zje-
dnoczonych. We my klasyczny przykład z odtajnieniem tajemnicy bom-
by atomowej. Kiedy Rosjanie wyprodukowali bomb , rz d pomy lał,
e nie ma sensu utrzymywa jej konstrukcji w tajemnicy, i zdradził
wszystko. Chce pan wiedzie , jak wyprodukowa bomb atomow ?
Wystarczy przesła drobn kwot do komisji energii atomowej w Wa-
szyngtonie, a w zamian otrzyma pan poczt niezb dne informacje.
To, e mog by one wykorzystane przez Amerykanów przeciwko
14 18
Amerykanom, najwyra niej nie powstało w głowach niedosi nych
umysłów z Kapitolu i Pentagonu, które chyba uwa ały, e ameryka ski
wiat przest pczy masowo i dobrowolnie przejdzie na emerytur
w dniu odtajnienia tych informacji.
Finlayson podniósł r k w obronnym ge cie.
- Do . Wystarczy - powiedział. - Doceniam to, e nie spenet-
rowali cie panowie zatoki Prudhoe z pomoc batalionu szpiegów. Od-
powied jest prosta. Kiedy otrzymałem ten nieprzyjemny list - przy-
słano go do mnie, a nie do dyrekcji w Anchorage - odbyłem rozmow
z dyrektorem naczelnym ruroci gu. Zgodzili my si , e jest to prawie
na pewno głupi art. Musz jednak z przykro ci powiedzie , e wielu
mieszka ców Alaski nie jest nastawionych do nas naj yczliwiej. Zgodzi-
li my si te , e je li w gr nie wchodzi art, to w takim razie co
naprawd powa nego. Tacy jak my, chocia zajmuj wysokie stanowis-
ka w swoich specjalno ciach, nie podejmuj ostatecznych decyzji
w sprawach bezpiecze stwa i przyszło ci dziesi ciomiliardowej inwes-
tycji. Dlatego zawiadomili my grube ryby. Zlecenie dla was wyszło
z Londynu. Dopiero pó niej si zreflektowali i poinformowali mnie
o swojej decyzji.
- Dyrekcje dyrekcjami - powiedział Dermott. - Ma pan tutaj ten
list z pogró kami?
Finlayson wydobył z szuflady kartk papieru i podał mu j nad
biurkiem.
"Drogi panie Finlayson" - odczytał Dermott. - Zaczyna si
grzecznie. "Zawiadamiam pana, e w najbli szym czasie czeka pana
mały przeciek ropy. Zapewniam, e niedu y, ale wystarczaj cy, eby
pana przekona , i potrafimy wstrzyma przepływ ropy, kiedy i gdzie
chcemy. Prosz zawiadomi ARCO".
Dermott podał list Mackenziemu.
- Naturalnie nie podpisany - rzekł. - adnych da . Je eli jest
autentyczny, to został obliczony na podłamanie ofiary przed wyst pie-
niem z wielk gro b i wygórowanymi daniami, które nast pi . je li
pan woli, obliczony na zachwianie waszego morale, na to, eby padł na
was blady strach.
Finlayson siedział zapatrzony w przestrze .
- Mo e nawet ju mu si udało - powiedział.
- Zawiadomił pan ARCO?
- Tak. Pole naftowe jest podzielone na dwie mniej wi cej równe
cz ci. My eksploatujemy cz zachodni . ARCO - Atlantic Richfield,
Erron i kilka mniejszych przedsi biorstw - wschodni .
16
- Jak to przyj li?
- Tak jak ja. Licz na najlepsze, szykuj si na najgorsze.
- A pa ski szef stra y przemysłowej jak to przyj ł?
- Ze skrajnym pesymizmem. W ko cu to jego zmartwienie. Na jego
miejscu czułbym si tak samo. Nie ma w tpliwo ci, e gro ba jest
prawdziwa.
-Ja te - przyznał Dermott. - List przyszedł w kopercie? O,
dzi kuj . - Odczytał adres. - "Pan John Finlayson, in ., członek
korespondent Stowarzyszenia In ynierów Górników". Nie tylko zadbali
o konwenanse, ale i starannie odrobili lekcj na pa ski temat. "British
Petroleum-Sohio, zatoka Prudhoe, Alaska". Stempel Edmonton, w stanie
Alberta. To panu co mówi?
- Nic a nic. Nie mam tam ani przyjaciół, ani krewnych, ani adnych
kontaktów zawodowych.
- A co na to pa ski szef stra y przemysłowej?
- To samo co ja. Nic.
- Jak on si nazywa?
- Bronowski. Sam Bronowski.
- Mo emy z nim porozmawia ?
-Niestety, musicie panowie zaczeka . Jest w Fairbanks. Wróci
wieczorem, je eli pogoda si utrzyma. Wszystko zale y od widoczno ci.
- Teraz jest sezon burz nie nych?
- Nie mamy tu takiego. Na Stoku Północnym s bardzo małe opady,
w ci gu zimy mo e pi tna cie centymetrów. Postrachem s tu silne wiatry.
Zwiewaj pokryw nie n , tak e na wysoko ci kilkunastu metrów nad
ziemi nie wida kompletnie nic. Par lat temu, tu przed Bo ym
Narodzeniem, próbował wyl dowa w tych warunkach hercules, normal-
nie najbezpieczniejszy z samolotów. Nie udało mu si . Z czteroosobowej
załogi dwóch zgin ło. Od tego czasu piloci schytrzyli si - skoro hercules
si rozbił, to mo e ka dy samolot. Te silne wiatry i powierzchniowe burze
nie ne, jakie wywołuj - nieg potrafi p dzi z pr dko ci stu dziesi ciu
kilometrów na godzin - s nasz zmor . Wła nie dlatego sterownia stoi
na dwumetrowych słupach - w ten sposób nieg przelatuje pod ni .
W przeciwnym razie przy ko cu zimy spoczywaliby my pogrzebani pod
wielk zasp nie n . Poza tym słupy te eliminuj praktycznie przenosze-
nie ciepła z budynku do zmarzliny, ale to ju mniej wa ne.
- Co Bronowski robi w Fairbanks?
- Wzmacnia nasz dziuraw obron . Wynajmuje dodatkowych stra -
ników do pracy w Fairbanks.
- Jak to załatwia?
2 - Athabaska 17
- Chyba na ró ne sposoby. To jest naprawd dziedzina Bronows-
kiego, panie Dermott. Ma w tych sprawach woln r k . Mog go
panowie spyta o to po powrocie.
- No wie pan. Przecie pan jest jego szefem. A on podwładnym.
Szefowie nadzoruj podwładnych. A wi c jak z grubsza bior c re--
krutuje ludzi?
- No có . Prawdopodobnie sporz dza list tych, z którymi ma oso-
bisty kontakt i którzy w razie alarmu s do dyspozycji. Naprawd nie
jestem pewien. Mog by jego szefem, ale je eli powierzam komu
jakie zadanie, to on za nie odpowiada. Wiem, e Bronowski idzie do
szefa policji i prosi o odpowiednie kandydatury. By mo e daje ogło-
szenie w "A11-Alasca Weekly", który wychodzi w Fairbanks. - Finlay-
son zamy lił si na krótko. - Nie wydaje mi si , eby specjalnie
ukrywał te sprawy. Po prostu je eli kto przez całe ycie zajmuje si
ochron , to jest pow ci gliwy z nawyku.
- Jakich ludzi rekrutuje?
- Niemal wył cznie byłych policjantów, wiecie, z policji stanowej.
- Ale nie przeszkolonych stra ników?
- Takich nie, ale czuwanie nad bezpiecze stwem jest chyba drug
natur policjanta - odparł Finlayson i u miechn ł si . - S dz , e
podstawowym kryterium Sama jest to, czy taki człowiek umie strzela
prosto.
- Czuwanie nad bezpiecze stwem to sprawa psychiki, a nie spraw-
no ci fizycznej. Powiedział nam pan, ,niemal wył cznie ''.
- Bronowski ci gn ł dwóch pierwszorz dnych stra ników spoza
Alaski. jeden pracuje w Fairbanks, drugi w Valdez.
- Kto mówi, e s pierwszorz dni?
- Sam. Dobrał ich starannie - odparł Finlayson, ocieraj c schn c
brod gestem, który mógł oznacza irytacj . - Wie pan, panie Der-
mott, mo e pan jest nawet przyjacielski i miły, ale odnosz dziwne
wra enie, e ma mnie pan za hetk -p telk .
- Bzdura. Gdyby tak było, wiedziałby pan o tym, bo wypytywałbym
pana na tematy osobiste. A ja nie mam zamiaru pana o to pyta , teraz ani
nigdy.
- Chyba nie zbierali cie o mnie informacji?
- We wtorek, pi tego wrze nia 1939 roku, rozpocz ł pan nauk
w szkole redniej w Dundee, w Szkocji.
- O mój Bo e!
- Dlaczego rejon Fairbanks jest tak newralgiczny? Dlaczego wła nie
tam wzmacniacie ochron ?
Finlayson poprawił si na krze le.
- Bez specjalnego powodu.
- Rzecz nie w tym, czy ten powód jest specjalny, ale w tym, jaki.
Finlayson wci gn ł powietrze, jakby chci_ westchn , ale zmienił zamiar.
- Niezbyt m dry. Wie pan, plotki rodz przes dy. Pracownicy ruroci -
gu troch si obawiaj tego odcinka. Jak panu wiadomo, ruroci g przecina
trzy pasma górskie biegn c tysi c trzysta kilometrów na południe do
stacjü ko cowej w Valdez. A po drodze jest dwana cie stacji pomp. Stacja
pomp numer osiem znajduje si w pobli u Fairbanks. W lecie 1977 roku
wyleciała w powietrze. Została kompletnie zniszczona.
- Czy były ofiary?
- Tak.
- Czy podano przyczyn wybuchu?
- Oczywi cie.
- Wyja nienie było przekonywaj ce?
- Przedsi biorstwo buduj ce ruroci g, Rlyeska, przyj ło je bez
zastrze e .
- Ale nie wszyscy?
- Opinia publiczna była sceptyczna. Władze stanowe i federalne
powstrzymywały si od komentarzy.
- A jak przyczyn podała Alyeska?
- Wadliwe działanie urz dze elektrycznych i mechanicznych.
- Pan w to wierz_
- Nie byłem przy tym.
- Czy powszechnie zaakceptowano to wyja nienie?
- Powszechnie nie dano mu wiary.
- Mo e podejrzewano sabota ?
- Mo e. Nie wiem. W tym czasie byłem tutaj. W ogóle nie widziałem
ósmej stacji pomp. Oczywi cie odbudowano j .
Dermott westchn ł.
- Kto inny na moim miejscu zacz łby ju traci cierpliwo . Nie lubi
pan si zbytnio anga owa , prawda, panie Finlayson? Ale za to byłby
pewnie z pana dobry agent. O ile si nie myl , to nie podzieli si pan
z nami opini , czy próbowano co zatuszowa ?
- Moje zdanie jest bez znaczenia. Liczy si , jak s dz , to, e prasa
alaska ska była o tym wi cie przekonana i napisała to otwarcie i wy-
ra nie. Znacz cy jest tutaj fakt, e gazety najwyra niej nie dbały o to, e
mog narazi si na proces o zniesławienie. Ucieszyłyby si z publicz-
nego ledztwa, a Alyeska, jak wolno przypuszcza , odwrotnie.
- Co tak poruszyło gazety?. . . A mo e niepotrzebnie o to pytam?
19
- Pras rozdra niło to, e przez wiele godzin nie dopuszczano jej na
miejsce wypadku. A w dwójnasób rozdra nił j fakt, e nie dopu cili ich
tam nie stanowi stró e prawa, ale wewn trzna stra Alyeski, która, nie
do wiary, pozwoliła sobie zamkn główne drogi. Nawet ich miejscowy
rzecznik prasowy przyznał, e jest to równoznaczne z bezprawnym
pozbawieniem swobody poruszania si .
- Kto ich zaskar ył?
- Do rozprawy s dowej nie doszło.
- Dlaczego?
Finlayson wzruszył ramionami, wi c Dermott zadał nast pne pytanie.
- Czy dlatego, e Alyeska jest głównym pracodawc w tym stanie,
dlatego, e ycie tak wielu przedsi biorstw zale y od kontaktów z ni ?
Inaczej mówi c, dlatego, e wielka forsa rz dzi wiatem?
- Mo liwe.
- Jeszcze chwila, a wci gn pana na list pracowników Jima Bra-
dy'ego. Wi c co takiego napisała prasa?
- Poniewa przez cały dzie nie dopuszczano dziennikar na miej-
sce wypadku, s dzili, e przez cały ten czas pracownicy Rlyeski pracuj
9gor czkowo, eby oczy ci teren i pomniejszy skutki wypadku, usun
lady wielkiego wycieku ropy i ukry fakt, e katastrofalnie zawiódł
system bezpiecze stwa. Alyeska ukryła równie - jak pisano - naj-
gorsze szkody po po arze.
- Czy mogli te usun albo ukry obci aj ce dowody, które
wskazywałyby na sabota ?
- Nie b d zgadywał.
- Dobrze. Czy pan lub Bronowski wiecie co o jakich niezadowolo-
nych osobach w Fairbanks?
- Zale y, co pan rozumie przez niezadowolonych. je eli my li pan
o obro cach rodowiska, którzy sprzeciwiali si budowie ruroci gu, to
owszem. Było ich setki i protestowali bardzo mocno.
-Ale oni chyba nie kryj si z tym i pisz c do gazet zawsze
podpisuj si nazwiskiem i podaj adres?
- Tak.
- R poza tym obro cy rodowiska to ludzie wra liwi, nie stosuj
przemocy i działaj w ramach prawa.
- _ innych niezadowolonych nie słyszałem. W Fairbanks mieszka
pi tna cie tysi cy ludzi i byłoby optymizmem oczekiwa , e wszyscy s
niewinni jak baranki.
- A co my li o tym _r_,pa_u Bronowski?
- Nie był przy tym,
20
- Nie o to pytam.
- W tym czasie mieszkał w Nowym jorku. Wtedy jeszcze nie praco-
wał w naszej firmie.
-- A wi c pracuje tu stosunkowo niedługo?
- Tak. Co, jak s dz , na waszej li cie podejrzanych czyni go auto-
matycznie łajdakiem. Je eli chcecie panowie traci czas na sprawo-
zdanie jego przeszło ci, to prosz bardzo, ale mog zaoszcz dzi wam
i czasu, i wysiłku wiadomo ci , e sprawdzili my go raz, drugi i trzeci
za po rednictwem trzech odr bnych pierwszorz dnych agencji. Policja
nowojorska wystawiła nieskazitelne wiadectwo. Kartoteka jego i firmy
s - były - bez zarzutu.
- Nie w tpi . jakie ma kwalifikacje i co to za firma?
- Wła ciwie to jedno i to samo. Był szefem najwi kszej i kto wie czy
nie najlepszej nowojorskiej agencji do spraw ochrony. Przedtem był
policjantem.
- W czym specjalizowała si ta firma?
- Wył cznie w tym co najlepsze. Głównie w wystawianiu stra y.
Dostarczaniu stra ników dla kilku najwi kszych banków, kiedy z powo-
du wi t albo choroby brakowało im własnych. Pilnowali te domów
najwi kszych bogaczy Manhattanu i Long Island, eby zapobiec skan-
dalicznym kradzie om bi uterii podczas du ych imprez towarzyskich.
Jego trzeci specjalno ci była ochrona wystaw drogocermych klej-
notów i obrazów. Gdyby udało si panu skłoni Holendrów do wypo y-
czenia na par miesi cy "Nocnej stra y" Rembrandta, to z pewno ci
zwróciłby si pan do Bronowskiego.
- Co mo e skłoni człowieka, eby porzucił to wszystko i przyjechał
na koniec wiata?
-Tego nie mówi. Nie musi. T sknota za domem. A dokładniej,
t sknota jego ony. ona Bronowskiego mieszka w Anchorage. Lata do
niej w ka dy weekend.
- My lałem, e odpoczywacie tu po przepracowaniu pełnych czte-
rech tygodni?
- To nie dotyczy Bronowskiego, tylko stałych pracowników. Nomi-
nalnie swoj baz ma tutaj, ale odpowiada za cały ruroci g. Je eli s
jakie kłopoty, na przykład w Valdez, od ony z Anchorage ma o wiele
bli ej ni st d. Nasz Sam to ruchliwy człowiek. Lata własnym coman-
chem. My tylko płacimy za paliwo.
- Nie cierpi na pustki w kieszeni?
- Z pewno ci nie. Wła ciwie nie musiał podejmowa tej pracy, ale
nie znosi bezczynno ci. Pieni dze? Zachował udziały pozwalaj ce mu na
kontrol nowojorskiej firmy.
21
- Nie powoduje to sprzeczno ci interesów?
- Jak mo e w ogóle by mowa o sprzeczno ciach? Od czasu kiedy
przybył tu ponad rok temu ani razu nie był w Nowym Jorku.
- Wygl da, e to jaki uczciwy chłopak. Cholernie mało teraz takich
- powiedział Dermott i spojrzał na Mackenziego. - Donald?
- Słucham? - spytał Mackenzie podnosz c w gór nie podpisany
list z Edmonton. - FBI go widziało?
- Oczywi cie e nie. Co on ma wspólnego z FBI?
- Mo e mie ogromnie du o, i to wkrótce. Wiem, e mieszka cy
Alaski uwa aj si za oddzielny naród, s dz , e maj tu swoje specjal-
ne lermo, i traktuj nas z góry, jako obywateli tych czterdziestu o miu
gorszych stanów, ale to nie zmienia faktu, e Alaska jest cz ci Stanów
Zjednoczonych. Kiedy ropa st d dociera do Valdez, przewozi si j
statkami do stanów zachodniego wybrze a. Ka da przerwa w transpor-
cie ropy pomi dzy prudhoe a, powiedzmy, Kaliforni zostanie uznana za
bezprawne zakłócenie handlu mi dzystanowego i automatycznie spo-
woduje interwencj FBI.
- Jeszcze do tego nie doszło. A poza tym, co tu ma do roboty FBI?
W ogóle nie znaj si na ropie ani na ochronie ruroci gu. B d go
pilnowa ? Oni nie upilnuj samych siebie. Wi kszo czasu sp dziliby -
my na próbach odmro enia tych paru, którzy by nie zamarzli na mier
podczas kilku pierwszych sp dzonych tu minut. eby prze y , musieli-
by si gdzie schroni , wi c co by zdziałali? Mogliby obsadzi ko có-
wki komputera, radiostacje manewrowe i stacje czujnikowe do wy-
krywania alarmu w Prudhoe, Fairbanks i Valdez. Ale my mamy tu
wysoko wykwalifikowanych specjalistów do kontroli ponad trzech tysi -
cy ródeł informacji alarmowych. da tego od FBI, to jak da od
lepca czytania sanskrytu. W rodku czy na dworze, tak czy owak tylko
by przeszkadzali i byli dla wszystkich niepotrzebnym ci arem.
- Ale policjanci z Alaski daliby sobie rad . I to w warunkach,
których niejeden spo ród pa skich ludzi by nie wytrzymał. Skontak-
tował si pan z nimi? Zawiadomił pan władze stanowe w Juneau?
- Nie.
- Dlaczego?
- Nie lubi nas. Naturalnie, e w przypadku zagro enia ludzkiego
ycia wkroczyłyby natychmiast. A tak, wol o nas nic nie wiedzie .
Osobi cie nie wini ich za to. Zanim pan mnie zapyta dlaczego, od-
powiem sam. Bo na dobre czy złe przej li my od Alyeski zarz d nad
ruroci giem. Wybudowała go i obsługuje Alyeska, ale u ywamy go my.
I tu, niestety, otwiera si szerokie pole do mylenia jednego z drugim.
W oczach wi kszo ci oni ruroci giem byli, a my nim jeste my.
22
Finlayson zastanawiał si nad dalszymi słowami.
- Troch ich nawet al. Wzi li niemałe ci gi. Jasne, e s odpowie-
dzialni za znaczne straty i ogromne przekroczenie kosztów budowy, ale
wykonali nieprawdopodobn robot w nieprawdopodobnych warun-
kach, a co wi cej, uko czyli j w terminie. To w tej chwili najlepsza firma
budowlana w Ameryce Północnej. Wspaniała technika i wspaniali in-
ynierowie, ale ich rzecznikom prasowym nie dostaje ju tej wspaniało-
ci -- wiedz o mieszka cach Alaski tyle, co jakby pracowali na
Manhattanie. Ich zadaniem powinno by spopularyzowanie ruroci gu
w ród tutejszych mieszka ców, a oni zdołali jedynie zrazi cz miej-
scowej ludno ci do ruroci gu i do firmy budowlanej.
Finlayson potrz sn ł głow .
- Trzeba prawdziwego talentu, eby wszystko spieprzy tak jak oni.
Chcieli ochroni Alyesk , a osi gn li tylko to, e przez - jak si
utrzymuje - ra ce ukrywanie faktów i rozmy lane kłamstwa cał-
kowicie zdyskredytowali jej dobre imi , je eli w ogóle je miała.
Finlayson si gn ł do szuflady, wyj ł dwie kartki papieru i podał je
Dermottowi i Mackenziemu.
- Odbitki fotograficzne dokumentu, który jest klasycznym przykła-
dem, w jaki sposób traktowali swoich kontrahentów. Mo na by pomy -
le , e nauki pobierali w jednym z bardziej represyjnych pa stw
policyjnych. Prosz przeczyta . Na pewno panów zaciekawi. Zrozumie-
cie te , jak przez zwykłe przeniesienie opinii nie cieszymy si zbyt
powszechn sympati .
Obaj przeczytali odbitki.
Towarzystwo Us_ug Ruroci gowych Dodatek nr 20
Rlyeska Poprawka nr 1
Ruroci gi i Drogi 1 kwietnia 1977
Specyfikacja Robót Strona 2004
C. KONTRAHENT ANI jEGO PERSONEL W ADNYM WYPADKi
NIE MO E INFORMOWA W_ADZ O PRZECIEKU LUB WYP_Y-
WIE ROPY. Cał odpowiedzialno za przekazywanie takich informacji
bierze na siebie ALYESKA. Zawiadamiaj c o tym swoj kadr kierow-
nicz i pracowników KONTRAHENT poło y na to nacisk.
D. Ponadto KONTRAHENT ANI JEGO PERSONEL NIE B DZIE
OMAWIAł, I udZIELAł INFORMACJI ANI KONTAKTOWA_ SI_
W JAKIKOLWIEK SPOSÓB ZE RODKamI PRZEKAZU, bez wzgl -
du na to, czy b dzie to radio, telewizja, gazety lub czasopisma. Ka dy
taki kontakt poczytany b dzie KONTRAHENTOWI za powa ne narusze-
23
nie UMOWY. Wszelkie kontakty ze rodkami przekazu w sprawach
przecieku lub wypływu ropy b dzie nawi zywa Alyeska. Je eli pracow-
nicy rodków przekazu skontaktuj si z KONTRAHENTEM lub pracow-
nikami KONTRAHENTA, powinien on odesła ich do Alyeski bez
omawiania z nimi czegokolwiek, zgłaszania czy udzielania informacji.
KONTRAHENT przeka e z całym naciskiem swojej kadrze kierowniczej
i pracownikom dania ALYESKI w sprawie rodków przekazu.
Dermott poło ył odbitk na kolanie.
- To pisał Amerykanin?! - spytał.
- Amerykanin obcego pochodzenia, który z pewno ci terminował
u Goebbelsa - powiedział Mackenzie.
- Urocze zarz dzenie - rzekł Dermott. - Sied cicho i kryj mnie
albo stracisz kontrakt. B d posłuszny, bo inaczej ci wyrzuc . Prze-
wietny przykład ameryka skiej demokracji w całej okazało ci. - Zer-
kn ł na kartk i spojrzał na Finlaysona. - Sk d pan ma ten papier? To
na pewno tajna informacja.
- Mo e to dziwne, ale nie. Własno publiczna. Artykuł redakcyjny
"All-Alasca Weekly" z 22 lipca 1977 roku. Ta informacja była na pewno
tajna. Ale sk d gazeta j zdobyła, nie wiem.
- Miło widzie , jak mała gazetka przeciwstawia si pot nej firmie
i wychodzi z tego obronn r k . To podnosi na duchu.
Finlayson wzi ł drug odbitk .
- Ten sam artykuł wst pny napomkn ł w dramatycznym tonie
o "straszliwie ujemnym wpływie ruroci gu na nas". Była to i jest
prawda. Odziedziczyli my ten straszliwie ujemny wpływ i nadal daje on
si nam we znaki. Takie s fakty. Nie mówi , e wcale nie mamy
przyjaciół albo e władza nie wkroczyłaby szybko w razie oczywistego
naruszenia prawa. Ale poniewa głosy wyborców si licz , ci, którzy
decyduj o naszych losach, rz dz zza ich pleców - wyczuwaj na-
stawienie opinii publicznej, a nast pnie wprowadzaj mile widziane
prawa i zajmuj odpowiednio bezpieczne postawy. Bez wzgl du na
wszystko nie zra do siebie tych, którym zawdzi czaj władz . Oczy
opinii publicznej zwrócone s zarówno na nich, jak i na nas, dlatego nie
przyjd do nas i nie b d interweniowa z powodu anonimowej gro by
anonimowego pomyle ca.
- Inaczej mówi c, dopóki nie zdarzy si sabota , nie mo emy oczeki-
wa pomocy z zewn trz - podsumował Mackenzie. - Tak wi c w kwe-
stü rodków prewencyjnych jest pan zdany całkowicie na Bronows-
kiego i jego oddziały stra y. Czyli e jest pan zdany na samego siebie.
- Smutne to, co pan mówi, cho prawdziwe.
- Przyjmuj c, e gro ba jest prawdziwa, kto si za ni kryje i czego
chce? To na pewno nie jest pomyleniec. Gdyby to był, powiedzmy,
zwolennik ochrony rodowiska, który wpadł w szał, to działałby nie
ogl daj c si na nic i bez najmniejszego ostrze enia. Nie, celem mo e by
tu wymuszenie albo szanta , co nie jest równoznaczne - przy wymuszeniu
chodzi o pieni dze, przy szanta u mo e chodzi o wiele innych rzeczy.
Niemo liwe, eby głównym celem było zatrzymanie przepływu ropy,
bardziej prawdopodobne, e chodzi o zatrzymanie przepływu w innym,
wa niejszym celu. W gr wchodz pieni dze, polityka lokalna albo
mi dzynarodowa - władza, działanie w my l fałszywych czy prawdzi-
wych ideałów albo po prostu nieodpowiedzialno pomyle ca. Niestety,
wszelkie spekulacje musz poczeka na rozwój wypadków. A tymczasem,
panie Finlayson, chciałbym jak najszybciej pozna Bronowskiego.
- Ju mówiłem, e musi pozałatwia swoje sprawy. Wyleci za kilka
godzin.
- Nie_h pan mu ka e wylecie natychmiast.
- Przykro mi, ale Bronowski jest ode mnie niezale ny. Odpowiada
przede mn za cało , ale nia za detale swojej działalno ci w terenie.
Rzuciłby prac , gdybym spróbował wkroczy w jego kompetencje.
Gdyby nie mógł działa samodzielnie, praktycznie miałby zwi zane
r ce. Nie wynajmuje si psa, eby samemu szczeka .
- Nie rozumiemy si . Panu Mackenziemu i mnie obiecano nie tylko
pełn współprac . Upowa niono nas równie do wprowadzenia dras-
tycznych rodków bezpiecze stwa, gdy my uznali, e okoliczno ci tego
wymagaj .
Juko ska broda Finlaysona wprawdzie nadal maskowała jego min ,
ale w jego głosie brzmiało oczywiste niedowierzanie.
- To znaczy, do przej cia obowi zków Bronowskiego?
-Je eli uznamy, e jest kompetentny, po prostu usuniemy si
na bok i b dziemy słu y rad . Je li nie, skorzystamy z uprawnie ,
jakie nam dano.
- Komu dano? Ale to absurd... Nie, ja na to nie pozwol . Wkracza-
cie tutaj, panowie, i wyobra acie sobie... nie, nie ma mowy. Nie
otrzymałem takiego polecenia.
- Wobec tego radzimy, eby pan natychmiast poprosił o nie albo
o jego potwierdzenie.
- Kogo?
- Grube ryby, jak ich pan nazywa.
- Londyn?
24 25
Dermott nie odpowiedział.
- To sprawa pana Blacka.
Dermott nadal milczał.
- Dyrektora naczelnego ruroci gu - wyja nił Finlayson.
Dermott skin ł głow w stron trzech telefonów na jego biurku.
- Wystarczy si gn po słuchawk - powiedział.
- Wyjechał z Alaski. Przeprowadza inspekcj naszych biur w Seattle,
San Francisco i Los Angeles. Kiedy i w jakiej kolejno ci, nie wiem. Ale
wiem, e jutro w południe wraca do Anchorage.
- Czy to znaczy, e wcze niej nie mo e czy te nie chce si pan z nim
skontaktowa ?
- Wła nie.
- Mógłby pan zadzwoni do tych biur.
- Ju mówiłem, e nie wiem, gdzie on jest. Mo e by zupełnie gdzie
indziej. je eli nie leci akurat samolotem.
- Ale spróbowa pan mo e? - spytał Dermott, a poniewa Finlayson nie
odpowiedział, dodał: - Mo e pan zadzwoni bezpo rednio do Londynu.
- Panowie chyba niewiele wiedz o hierarchii obowi zuj cej w to-
warzystwach naftowych?
- Nie. Ale wiem jedno - odparł Dermott. Jego zwykły dobrotliwy
ton znikł. - Bardzo mnie pan rozczarował, panie Finlayson. Jest pan
w powa nych kłopotach albo bardzo łatwo mo e si pan w nich znale .
W takiej sytuacji nie oczekuje si po pracowniku na wysokim stanowis-
ku, e si obrazi i oka e zranion dum . Pan niewła ciwie rozumie
swoje obowi zki, przyjacielu: na pierwszym miejscu jest dobro firmy,
a nie pa skie uczucia i obrona własnej skóry.
Spojrzenie Finlaysona nie zdradzało adnych uczu . Mackenzie pat-
rzył w sufit, jak gdyby znalazł tam co szczególnie interesuj cego.
Wiedział, e Dermott, którego znał od tylu lat, jest niedo cignionym
mistrzem w zaganianiu przeciwnika w kozi róg. Jego ofiara albo pod-
dawała si , albo zajmowała stracon pozycj , co wykorzystywał bez-
lito nie. Je eli nie mógł uzyska współpracy, zadowalało go tylko
całkowite podporz dkowanie sobie przeciwnika.
- Wyraziłem trzy pro by, ka d z nich uwa am za uzasadnion , a pan
odrzucił wszystkie trzy - ci gn ł Dermott. - Nie zmienił pan zdania?
- Nie, nie zmieniłem.
- Jak s dzisz, Donald, co mi pozostało? - spytał Dermott.
- Tylko jedno - odparł ze smutkiem Mackenzie.
- Tak jest - powiedział Dermott, spogl daj c chłodno na Finlay-
sona. - Przez krótkofalówk ma pan kontakt z Valdez, sk d jest
ł czno z centralami telefonicznymi w Stanach. - Pchn ł w jego stron
wizytówk . - A mo e nie pozwoli mi pan na rozmow z moj dyrekcj
w Houston?
Finlayson nic nie odpowiedział. Wzi ł wizytówk , podniósł słuchawk
i wydał polecenie telefonistce. Po trzech minutach milczenia, które tylko
Finlayson odczuł jako przykre, zadzwonił telefon. Finlayson słuchał
przez krótk chwil , po czym oddał słuchawk .
- Firma Brady? - spytał Dermott. - Mówi Dermott, prosz z panem
Brady. - Zamilkł, po czym znów si odezwał: - Dzie dobry, Jim.
- Witam, witam, George - powiedział Brady silnym, dono nym
głosem, który słycha było dobrze w całym biurze. - Dzwonisz z zatoki
Prudhoe, tak? Co za przypadek. Wła nie miałem do ciebie telefonowa .
- Tak. Wiem, chodzi o meldunek, Jim. A raczej o wiadomo ci. Nie
mam nic do przekazania.
- A ja mam. B d mówił pierwszy, bo s wa ne. To publiczna linia?
- Chwileczk - powiedział Dermott i spojrzał na Finlaysona. - Czy
obsługa,waszej centrali składała przysi g zachowania tajemnicy pa -
stwowej ?
- ale sk d. Chryste Panie, to zwykła telefonistka.
- Dobrze pan to uj ł. Chryste Panie! Bo e miej w opiece transalas-
ka ski ruroci g - rzekł Dermott. Wyci gn ł notes, ołówek i przemówił
do słuchawki. - Niestety, Jim. Publiczna. Jestem gotów.
Czystym i wyra nym głosem Brady zacz ł recytowa pozornie nic nie
znacz c mieszank liter i cyfr, które Dermott zapisywał zgrabnym
drukowanym pismem. Po mniej wi cej dwóch minutach Brady zamilkł
i spytał:
- Powtórzy ?
- Nie, dzi kuj .
- Masz mi co do przekazania?
- Tylko jedno. Tutejszy szef robót odmawia pomocy, jest niegrzecz-
ny i mno y trudno ci. Chyba nie mamy tu nic do roboty. Prosimy
o pozwolenie wyjazdu.
- Udzielam pozwolenia - powiedział wyra nie Brady po krótkiej
chwili, a potem rozległ si trzask odkładanej słuchawki i Dermott wstał.
Finlayson zrobił to ju przed nim.
- Panie Dermott... - zacz ł.
Dermott posłał mu lodowate spojrzenie i przemówił głosem chłod-
nym jak zima:
- Prosz przekaza nasze pozdrowienia Londynowi, panie Finlay-
son. Gdyby kiedy pan si tam znalazł.
26 27
Rozdział drugi
Dwa tysi ce sto kilometrów na południowy wschód od zatoki Prud-
hoe, o dziesi tej wieczorem w barze hotelu Peter Pond w Forcie
McMurray pracownicy Brady'ego spotkali si z Jayem Shorem. Ci,
których kwalifikacje upowa niały do wydawania opinii w takich spra-
wach, skwapliwie przyznawali, e w ród kierowników budów przemys-
łowych w Kanadzie Shore nie ma sobie równych. Twarz miał niad jak
pirat - brzydki kawał wyci ła mu natura czyni c go zarazem towarzys-
kim, pe_tym humoru i pogodnym.
Ale w tej chwili bynajmniej nie był ani w dobrym humorze, ani
wesoły. Podobnie jak siedz cy obok niego Bill Reynolds, dyrektor
kopalni odkrywkowej Sanmobilu, rumiany i zwykle u miechni ty m -
czyzna, obdarzony przez natur dokładnie takim wła nie diabolicznyzn
usposobieniem, jakie przypisywano niesłusznie Shore'owi.
Bill Reynolds spojrzał przez stół na Dermotta i Mackenziego, których
on i Shore poznali pół minuty temu.
- Uwin li cie si , panowie - powiedział. - Błyskawiczna obsługa,
e si tak wyra .
- Staramy si . Robimy, co w naszej mocy - odparł z zadowoleniem
Dermott.
- Szkock ? - zaproponował Mackenzie.
- Tak, prosz - rzekł Reynolds i skin ł głow . - Przylecieli cie
dwusilnikowym odrzutowcem, zgadza si ?
- Tak.
- To chyba sporo kosztuje?
- Ale zapewnia operatywno - odparł z u miechem Dermott.
- W centrali, to znaczy w Edmonton, powiedziano nam, e mo ecie
by zaj ci przez cztery dni. Nie spodziewali my si was po czterech
godzinach! - powiedział Reynolds patrz c w zamy leniu sponad wie-
o nalanej szklaneczki. - Niewiele o was wiemy.
- Istotnie. My wiemy o panu prawdopodobnie jeszcze nniej.
- A wi c nie jeste cie nafciarzami?
- Ale tak. Ale nafciarzami od wierce . Nie znamy si na odkryw-
kowym wydobyciu ropy.
- I zawodowo zajmujecie si ochron ?
- Tak.
- Wi c nie ma potrzeby pyta , co robili cie na Stoku Północnym?
- Jeszcze raz tak.
- Długo tam byli cie?
- Dwie godziny.
-Dwie godziny! Chce pan powiedzie , e załatwili cie sprawy
ochrony. . .
- Nic nie załatwili my. Wyjechali my.
- Wolno spyta dlaczego?
- Kierownik produkcji był... powiedzmy sobie... nieskory do pomocy.
- Przepraszam, e tak pytam.
- Dlaczego pan przeprasza?
- No bo tutaj ja kieruj produkcj . Aluzj zrozumiałem.
- Nie było adnej aluzji - odparł lekko Dermott. - Pan zadał
pytanie, ja odpowiedziałem.
- I postanowili cie panowie zrezygnowa . . .
- Na całym wiecie czeka na załatwienie mas spraw i nie mamy
czasu pomaga komu , kto sam sobie nie chce pomóc. No, ale mniejsza
z tym, panowie, do rzeczy: wasza firma oczekuje od nas zadawania pyta ,
a od panów odpowiedzi na nie. Kiedy otrzymali cie t pogró k ?
- Dzi rano o dziesi tej - odparł Shore.
- Ma pan przy sobie ten list?
- Niezupełnie. Gro ono nam przez telefon.
- Sk d dzwoniono?
- Z Anchorage. To była mi dzynarodowa.
- Kto przyj ł telefon?
- Ja. Bill był ze mn i si przysłuchiwał. Rozmówca powtórzył tekst
dwa razy. Dosłownie powiedział tak: "Zawiadamiam, e Sanmobil czeka
w najbli szym czasie przerwa w produkcji ropy. Zapewniam was, e
niewielka, ale wystarczaj ca, eby was przekona , e mo emy za-
trzyma przepływ ropy, kiedy i gdzie chcemy". Nic wi cej,
- adnych da ?
- Dziwne, ale nie.
- Nie ma obawy. dania pojawi si wraz z wysuni ciem powa -
niejszej gro by. Rozpoznałby pan ten głos?
29
- A czy rozpoznałbym głosy miliona irmych Kanadyjczyków, które
brzmi dokładnie tak jak ten w telefonie? Bierze pan t gro b powa nie?
- Tak. Na ogół wszystko bierzemy powa nie. Jak jest zabezpieczona
wasza kopalnia?
- No có , w normalnych warunkach odpowiednio. Tak s dz .
- Warunki mog by bardzo nienormalne. ßu macie stra ników?
- Dwudziestu czterech, pod dowództwem Terry'ego Brinckmana.
Zna si na swojej robocie.
- Nie w tpi . Macie psy?
- Ani jednego. Zwykłe psy policyjne - alzatczyki, dobermany,
boksery - nie wytrzymuj w tych niesamowitych warunkach. Psy
eskimoskie oczywi cie tak, ale s dla nas nieprzydatne, bo ch tniej
gryz si mi dzy sob ni szukaj nieproszonych go ci.
- A ogrodzenie pod pr dem?
Shore wzniósł oczy w gór i popatrzył z politowaniem.
- Chce pan z miejsca dostarczy szubienicy obro com rodowiska?
Niechby tylko najn dzniejszy wilk przypalił sobie swoj parszyw skór ...
- Wystarczy, wystarczy. Chyba nie musz pyta o czujniki i tym
podobne?
- Istotnie, nie musi pan.
- Jak du y jest teren kopalni? - spytał Mackenzie.
- Ma około trzech tysi cy dwustu hektarów - odparł Reynolds
z nieszcz liw min .
- Trzy tysi ce dwie cie hektarów - powtórzył Mackenzie kata-
stroficznym tonem. - A wobec tego długo ogrodzenia?
- Dwadzie cia dwa i pół kilometra.
- Tak. To prawdziwy problem - powiedział Mackenzie. - Do-
my lam si z tego, e obowi zki waszej stra y s dwojakie: ochrona
najwa niejszych urz dze samej przetwórni i patrolowanie ogrodzenia,
tak?
Reynolds potwierdził skinieniem głowy.
- S trzy zmiany stra ników, po o miu w zmianie - powiedział.
- O miu ludzi, bez adnych dodatkowych rodków bezpiecze stwa,
do pilnowania przetwórni i patrolowania dwudziestodwu i półkilomet-
rowego ogrodzenia w ciemno ciach zimowej nocy.
- Pracujemy przez cał dob - powiedział obronnym tonem Shore.
- Przetwórnia jest znakomicie o wietlona przez cał noc i dzie .
- Ale nie ogrodzenie. Gdyby ciocia miała w sy... a zreszt , co tu
du o mówi . Ze dwa pułki wojska mo e by rozwi zały spraw , ale i w to
w tpi . W ka dym razie jest to problem.
-- Nie jedyny - o wiadczył Dermott. - Najznakomitsze o wietlenie nic
nie pomo e, skoro na ka dej z trzech zmian pracuj setki robotników.
--- Co pan ma na my li?
- ~ Dywersantów.
-- Dywersantów?! Ponad dziewi dziesi t osiem procent siły robo_
czej to Kanadyjczycy.
-- Czy królowa wydała dekret o abolicji wobec kanadyjskich prze-
st pców? Czy najmuj c pracownika sprawdzacie jego przeszło ?
- No, nie przeprowadzamy dokładnego wywiadu, nie stosujemy
bicia, testów z u yciem aparatów do wykrywania kłamstwa ani tym
podobnych głupstw. Spróbowałby pan to zrobi , a nie miałby pan
ch tnych do pracy. Sprawdzamy sta zawodowy, kwalifikacje, opinie
i co najwa niejsze kartoteki policyjne.
-- To najmniej wa ne. Prawdziwie cwani przest pcy nie figuruj
w kartotekach policji - powiedział Dermott. Wygl dał, jakby miał
wła nie westchn , wybuchn , zakl albo zrezygnowa , ale zmienił
zdanie. - Tak... pó no ju . Jutro pan Mackenzie i ja chcieliby my
porozmawia z Terrym Brinckmanem i obejrze kopalni .
- Gdyby my mieli tu samochód o dziesi tej. . .
- A mo e o siódmej? Tak, siódma nam odpowiada.
Dermott i Mackenzie odprowadzili wzrokiem dwóch odchodz cych,
wymienili spojrzenia, opró nili szklaneczki, przywołali barmana, a po-
tem wyjrzeli przez okna hotelu Peter Pond, nazwanego tak od nazwiska
pierwszego białego, który ujrzał Smolne Piaski.
Pond płyn ł czółnem po rzece Athabaska prawie dokładnie dwie cie
lat temu. Piaski te najwyra niej niezbyt go interesowały, ale w dziesi
lat pó niej znacznie sławniejszego podró nika zaciekawiła lepka sub-
stancja wydobywaj ca si z odsłoni tych pokładów ziemi wysoko nad
rzek i zapisał: "Ta smoła ziemna jest w stanie płynnym i po zmieszaniu
z ywic naturaln albo z ywiczn substancj zebran ze wierku słu y
do powlekania india skich czółen. Podgrzana, wydziela zapach podob-
ny do zapachu sproszkowanego w gla bitumicznego".
Dziwne, ale znaczenia słów "w giel bitumiczny" nie doceniano przez
ponad sto nast pnych lat; nikt nie zdawał sobie sprawy, e dwóch
osiemnastowiecznych odkrywców natkn ło si na najwi ksze na wie-
cie zasoby paliw kopalnych. Ale gdyby si na nie nie natkn li, nie
byłoby hotelu Peter Pond tam, gdzie stoi, ani oczywi cie miasta za jego
oknami.
Jeszcze nawet w połowie lat sze dziesi tych tego wieku Fort McMur-
ray był na;zwyklejsz surow , prymitywn kresow osad licz c tysi c
30 31
trzystu mieszka ców, z ulicami pełnymi kurzu, błota lub niegowej brei,
zale nie od pory roku. Obecnie, cho Fort McMurray pozostał kresowym
miastem, był jednak miastem, które si wyró nia. Ceni c sobie swoj
przeszło , ale i spogl daj c w przyszło , był on typowym przykładem
miasta korzystaj cego z koniunktury, a pod wzgl dem przyrostu ludno ci
najszybciej rozwijaj c si aglomeracj w Kanadzie. Tam gdzie przed
czternastu laty mieszkało tysi c trzystu obywateli, yło ich teraz trzyna cie
tysi cy. Wybudowano, albo wła nie budowano, szkoły, hotele, banki,
szpitale, ko cioły, supersamy i przede wszystkim setki nowych domów.
A na dodatek, dziw nad dziwy, na ulicach poło ono nawierzchni . Ten
oczywisty cud ma swoje ródło w jednej jedynej okoliczno ci, w tym e
Fort McMurray le y dokładnie w samym sercu Smolnych Piasków
Athabaski, najwa niejszych tego rodzaju złó na wiecie.
Wcze niej tego wieczoru sypał nieg, który jeszcze nie przestał
pada . Wszystko - domy, ulice, dachy samochodów, drzewa - po-
kryła gładka, jednolita warstwa bieli. Poprzez zasłon łagodnie sypi -
cych płatków wieciły go cinnie setki latar . Sceneria ta ucieszyłaby
oko i serce malarza specjalizuj cego si w gwiazdkowych pocztów-
kach. Kilka takich spostrze e przyszło na my l Mackenziemu.
- Powinien tu dzi by w i ty Mikołaj.
- Wła nie - przyznał markotnie Dermott. - Zwłaszcza gdyby przy-
niósł ze sob pokój na ziemi i dobr wol wszystkim ludziom. Co
powiesz na ten telefon do Sanmobilu?
- To co ty. Ta gro ba jest wła ciwie identyczna z listem, jaki dostał
w Prudhoe Finlayson. Na pewno jest to robota tego samego człowieka
albo grupy ludzi.
- A co powiesz na to, e nafciarze z Alaski dostaj gro b z Alberty,
natomiast przedsi biorstwo naftowe w Albercie dostaje identyczn
gro b z Rlaski?
- Nic... poza tym, e obie gro by maj to samo ródło. We my ten
telefon z Anchorage. Na pewno dzwoniono z budki telefonicznej. Nie do
wykrycia.
- Prawdopodobnie. Ale nie na pewno. Nie wiem, czy z Anchorage
mo na si tu dodzwoni bezpo rednio. Chyba nie, ale mo emy to
sprawdzi . Je eli nie mo na, to telefonistka z centrali b dzie miała
zanotowan t rozmow . Jest szansa na ustalenie telefonu, z którego
dzwoniono.
Mackenzie przez krótk chwil przygl dał si miastu przez dno
szklaneczki.
- To by było co - rzekł.
To by b¨ło co . S dwie mo liwo ci. Zadzwoniono o dziesi tej, czyli
o szóstej rano czasu Anchorage. Kto oprócz wariata -- albo pracuj cego
na _uc; c_ znciarc - - wvchodzi a tej _odzinie na ciemne, lodowate
ulice. mało prawdopodobne eby tak dziwne zachowanie nie zostało
zauwa one.
-- Je li chciał je kto zauwa y .
- Policja stanowa w wozach patrolowych. Taksówkarz. Kierowca
pługu nie nego. Listonosz id cy do pracy. Zdziwiłby si , ilu ludzi
z cdł_ierc-c usprawîedliwîonych powodów kr ci si po ulicach w naj-
ciemniejszych godzinach nocy.
_;__;d;_ _¨_nr si nie zdziwił - odparł Mackenzie nieco ura onym
tonem - - nam si to do cz sto przytrafiało w tej przekl tej robocie.
Mówiłe o dwóch mo liwo ciach. Jaka jest ta druga?
-= je eli ustalimy, sk d dzwoniono, to jest przecie policja, która
poleci poczcie wymontowa ten automat i odda go swoim specom do
daktyloskopii. Bardzo mo liwe, e ten, kto dzwonił do Fortu McMurary,
u ywał monet o wy szym nominale ni ci, którzy korzystali z tego
aparatu w dzie ... albo w nocy. Znajd si trzy du e monety z jed-
nakowymi odciskami palców i - mamy go.
- Zgłaszam sprzeciw. Monety przechodz przez wiele r k. Odciski
palców, owszem, znajdziesz, i to całe mnóstwo.
- Odrzucam sprzeciw. Wiadomo, e najwyra niejszy lad na powie-
rzchni metalu zostawia osoba, która dotyka go ostatnia. Szukaj c tego
ladu zdejmujemy te odciski palców wokół tarczy aparatu. Ludzie nie
wykr caj numeru w futrzanych r kawiczkach. Potem sprawdzamy
kartoteki policyjne. Te odciski mog akurat tam by . A je eli s , to
zatrzymujemy go cia i pytamy go o ró ne ciekawe rzeczy.
- Kombinowa to ty umiesz. Niezbyt chytrze, ale umiesz. Tylko e
najpierw trzeba schwyta tego człowieka.
- Je eli zdob dziemy jego rysopis albo odciski, które s zarejest-
rowane, nie powinno to by trudne. Co innego, gdyby si zamelinował.
Nie widzi chyba jednak takiej potrzeby. Zreszt mógłby mie z tym
trudno ci, bo mo e to by przecie jeden z filarów kół towarzyskich
i handlowych Anchorage.
- Zało si , e inne filary miasta Anchorage z rozkosz posłuchał5r-
by twoich słów. My l o tobie to samo, co w tej chwili my li o nas nasz
przyjaciel John Finlayson. Ä propos, jak post pujemy z nim dalej?
Musimy si z nim jako dogada . Przy tak oczywistym impasie...
- Niech na razie pogotuje si we własnym sosie. Nie ycz mu a tak
le, jak ta brzmi. ale niech si troch pomartwi tam w Prudhoe, a
32 33
3 - A`habaska
b dziemy gotowi. To dobry człowiek, inteligentny, uczciwy. Zachował
si dokładnie tak, jakby zachował si ty albo ja, gdyby para natr tów
próbowała si rz dzi . Im dłu ej nas tam nie ma, tym wi ksza gwaran-
cja, e b dzie z nami współpracował, kiedy wrócimy. Jim Brady mo e
by zwiastunem złych wie ci, ale rozmowa z nim nie mogła wypa
w bardziej odpowiedniej chwili. Dał nam znakomity pretekst, eby
wyjecha . A je li ju mowa o Jimie...
- Doszedłem do wniosku, e nie bardzo mi si to wszystko podoba.
Mam przeczucia. Mo na by pomy le , e to sprawka moich szkockich
przodków. Wiesz, e zatoka Prudhoe i to miejsce zawieraj ponad
połow północnoameryka skich zasobów ropy. S to niesłychane ilo ci.
Szkoda, eby si co tej ropie przytrafiło.
- Do tej pory nie dbałe o takie sprawy. Detektyw ma by chłodny,
obiektywny, bezstronny.
- W przypadku ropy, która nale y do innych. Ale to jest nasza ropa.
A to wymaga ogromnej odpowiedzialno ci. Dramatycznych decyzji na
najwy szym szczeblu.
- Mówili my o Jimie Bradym.
- Ja nadal o nim mówi .
- My lisz, e powinni my go tu ci gn ?
- Tak.
- Ja te . Wła nie dlatego poruszyłem ten temat. Zadzwo my do
niego.
Jim Brady, który wymagał, by jego agenci terenowi byli szczupli,
bystrzy, wysportowani i mieli dobr kondycj , w butach na bardzo
wysokich obcasach mierzył sto siedemdziesi t dwa centymetry, a pod
jego ci arem wskazówka wagi zatrzymywała si w okolicach stu
dziesi ciu kilogramów. Nie b d c zwolennikiem podró owania bez
baga u,.leciał z Houston nie tylko ze swoj urocz jasnowłos on
Jean, ale i ze swoj absolutnie oszałamiaj c córk Stell , tak e na-
turaln blondynk , która podczas wypraw w teren słu yła mu za
sekretark . on zostawił w hotelu w Forcie McMurray, ale córk
wzi ł do minibusu, który Sanmobil przysłał, eby go przewie do
kopalni.
Pierwsze wra enie, jakie zrobił na twardych ludziach z Athabaski,
było mniej ni korzystne. Miał na sobie wietnie skrojony ciemnoszary
garnitur - musiał on by dobrze skrojony, ju cho by po to, eby
pomie ci tak okr gł posta - biał koszul i tradycyjny krawat. Na
tym wszystkim miał dwa wełniane płaszcze i obszerne futro z bobrów,
co razem sprawiało, e był równie wysoki, co szeroki. Paradował
w mi kkim filcowym kapeluszu tego samego koloru co garnitur, ale
był on równie prawie niewidoczny, bo przytrzymywał go wełniany
szalik, którym Brady dwukrotnie owin ł głow .
- Niech mnie diabli - wykrzykn ł. Głos miał zduszony przez
ko ce szalika zawi zanego tu pod oczami, które były jedyn widocz-
n cz ci jego twarzy. A mimo to jego towarzysze nie mieli w tpliwo-
ci, e jest pod wra eniem tego, co zobaczył. - Tak, to jest co .
Musieli cie mie , chłopcy, kup zabawy przy kopaniu i budowie tych
licznych zameczków z piasku.
- Mo na i tak to ui , panie Brady - odparł; pohamowuj c si Jay
Shore. -- Jak na teksaskie normy to by mo e nic wielkiego, ale i tak
jest to najwi ksze przedsi wzi cie górnicze w historii ludzko ci.
- Bez urazy. Nie oczekuje pan chyba po Teksa czyku, eby przy-
znał, e poza granicami jego stanu mo e by co wi kszego albo
lepszego. - Niemal wyczuwało si , e Brady zbiera si w sobie, eby
wyrazi podziw. - To bije wszystko, co do tej pory widziałem,
"To" było kopark linowłókow , ale tak , jak Brady widział po raz
pierwszy. Koparka jest zasadniczo maszynowni z kabin sterownicz ,
z której kieruje si podobnym jak u d wigu wysi gnikiem. Wysi gnik ten
jest umocowany na zawiasach i obraca si u podstawy maszynowni, mo e
wi c by zarówno podnoszony, jak opuszczany, oraz przesuwany na
boki. Sterowanie odbywa si za po rednictwem kabli z maszynowni, które
przechodz przez masywn stalow nadbudow koparki i biegn do
ko ca wysi gnika. Inny kabel, przebiegaj cy przez zako czenie wysi gni-
ka, przytrzymuje czerpak, który mo na obni a dla nabrania surowca,
podnosi z powrotem w gór i przesuwa w bok, eby wywali ładunek.
- Nic wi kszego nie chodziło jeszcze po ziemi - oznajmił Shore.
- Chodziło?! - spytała Stella.
- Tak, ona umie chodzi . Kroczy albo raczej szura tymi dwoma
olbrzyn mi butami przymocowanymi u podstawy, krok po kroku. Do
wy cigu derby w Kentucky by jej pani nie zgłosiła - na przebycie mili
potrzebuje siedmiu godzin. Tyle e nigdy nie musi robi na raz wi cej
ni kilka metrów. Najwa niejsze, e dociera do celu.
- A ten długi nos... - zagadn ła Stella.
- To wysi gnik. Najcz ciej porównuj jego długo do długo ci
boiska piłkarskiego. Bł dnie - jest dłu szy. Z tego miejsca czerpak nie
wygl da na taki du y, ale tylko dlatego, e wszystko pomniejsza per-
spektywa. Jednorazowo nabiera siedemdziesi t metrów sze ciennych
surowca, czyli tyle, eby wypełni gara na dwa samochody. Obszerny
gara na dwa samochody. Koparka wa y sze tysi cy pi set ton,
mniej wi cej tyle samo co redni kr ownik. Koszt? Około trzydziestu
milionów dolarów. Na jej zbudowanie potrzeba od pi tnastu do osiem-
nastu miesi cy, oczywi cie na miejscu. Koparki s cztery i razem mog
przenie wier miliona ton dziennie.
- Przekonał mnie pan. To miasto to rzeczywi cie koparka forsy
- powiedział Brady. - Wejd my do rodka. Zmarzłem.
Pozostali czterej - Dermott, Mackenzie, Shore i Brinckman, szef
stra y przemysłowej kopalni - spojrzeli na niego nieco zaskoczeni.
Wydawało si niemo liwe, eby ten człowiek, tak przesadnie okutany
i zabezpieczony zarówno przez natur , jak i na inne sposoby, mógł
w ogóle odczuwa chłód. Ale skoro Brady o wiadczył, e zmarzł, to
zmarzł.
Wgramolili si do minibusu, w którym cho brakło innych wygód, to
przynajmniej grzejniki działały znakomicie. Znakomicie prezentowała
si te dziewczyna, która zaj ła tylne siedzenie, zdj ła kaptur futrzanej
kurtki i u miechn ła si do nich promiennie. Brinckman, który był
z nich najmłodszy, bo miał lat trzydzie ci par , do tej pory po wi cał
Stelli niewiele uwagi. Teraz dotkn ł brzegu futrzanej czapki i twarz mu
si rozja niła. Trudno si było dziwi jego entuzjazmowi, bo w kurtce
z białego futra dziewczyna wygl dała tak mi kko i przytulnie jak
nied wiadek polarny.
- Chcesz co podyktowa , tato - spytała.
- Jeszcze nie teraz - mrukn ł Brady. Natychmiast po bezpiecznym
schronieniu si przed mrozem rozwi zał ko ce szalika, które skrywały
mu twarz. Kiedy , w odległej przeszło ci, musiało by wida po nim
siln wol , która wyprowadziła go z zapadłych uliczek n dzy i przywio-
dła do obecnych milionów, ale lata opływania w luksusy usun ły
wszelkie jej lady - ko ciec znikn ł pod masami tłuszczu, który wypeł-
nił wszelkie fałdy, zmarszczki czy cho by kurze stopki wokół oczu.
Z twarzy przypominał zepsute dziecko. Z jednym wyj tkiem - jego
oczy nie miały w sobie nic dziecinnego. Były niebieskie, zimne, tak-
suj ce i bystre.
Wyjrzał przez okno na kopark .
- Wi c tu si ko czy linia produkcyjna - powiedział.
- Zaczyna - sprostował Shore. - Piaski ropono ne mog le e na
gł boko ci pi tnastu metrów pod ziemi . To co na górze, nadkład, jest
dla nas bezu yteczne - wir, glina, torf, łupki, piach ubogi w rop
- i musi zosta usuni te najpierw. - Wskazał zbli aj cy si pojazd.
- Wła nie wywo troch tych odpadów. Wykopała je inna koparka
w nowym wyrobisku. eby jeszcze bardziej panu zaimponowa , do-
dam, e te ci arówki s równie najwi ksze na wiecie. Pusta wa y sto
dwadzie cia pi ton, z ładunkiem sto pi dziesi t, a wszystko to na
czterech oponach. Musi pan jednak przyzna , e nie byłe jakich.
Ci arówka wła nie ich mijała i rzeczywi cie były to nie byle jakie
opony; Brady ocenił, e maj przynajmniej trzy metry wysoko ci i s
odpowiednio do tego grube. Rozmiary samej ci arówki były potwor-
ne: sze metrów wysoko ci przy kabinie i mniej wi cej tyle samo
szeroko ci, a kierowca siedział tak wysoko, e z dołu był niewidoczny.
- Za cen jednej takiej opony kupiłby pan zupełnie porz dny samo-
chód - ci gn ł Shore. - A co do samej ci arówki, gdyby pan
zamierzał tak kupi , to przy dzisiejszych cenach niewiele reszty zo-
stałoby panu z trzech czwartych miliona.
36 37
Wydał polecenie swojemu kierowcy, który zapalił silnik i ruszył.
- Po zdj ciu nadkładu ta sama koparka kopie ropono ny piach - tak
jak ta, któr ogl dali my - i zwala go na wielki nasyp, który nazywamy
hałd .
Dziwna, fenomenalnie długa maszyna wgryzała si w hałd . Shore
wskazał r k i wyja nił:
- To koparka wielonaczyniowa - po jednej takiej pracuje w parze
z ka d kopark zagarnikow . Sto trzydzie ci i pół metra długo ci.
i'Vida , jak obracaj ce si koło z czerpakami wgryza si w hałd ,
Czterna cie czerpaków na kole o rednicy dwunastu metrów mo e
przenie w ci gu minuty sporo ton. Nast pnie ropono ny piach jest
przenoszony po grzbiecie koparki - mo cie, jak go nazywamy - do
oddzielaczy. A stamt d...
- Oddzielaczy? - przerwał mu Brady.
- Czasem wydobywa si piach w postaci du ych, litych brył, twar-
dych jak skała, które mogłyby uszkodzi ta my przeno ników. Od-
dzielacze s to po prostu wibruj ce sita, które oddzielaj te bryły.
- I bez tych oddzielaczy pasy przeno ników mogłyby ulec znisz-
czeniu?
- Tak jest.
- Ta moci g przestałby działa ?
- Prawdopodobnie. Tego nie wiemy. Nigdy do tego nie dopusz-
czono.
- A co dalej?
- Ropono ny piach wpada do przesuwaj cych si wagonów samo-
sypnych, które tam widzicie. Zsypuj one surowiec na pas przeno nika
i jedzie on do wytwórni. Potem...
- Chwileczk - przerwał mu Dermott. - Du o jest tych przeno -
ników?
- Sporo.
- ße dokładnie wynosi ich długo ?
Shore miał niepewn min .
- Dwadzie cia sze kilometrów - odparł. Dermott wbił w niego
wzrok, wi c pospieszył z wyja nieniem. - Na ko cu systemu przeno -
ników zwałowarki promieniowe kieruj surowiec na tak zwane sterty
falowe - po prostu zwykłe składowiska.
- Zwałowarki promieniowe? Co to takiego? - spytał Brady.
- Przedłu enie przeno nika, które biegnie w gór . Obracaj si one
pod pewnym k tem, eby skierowa ropono ny piach na odpowiedni_
stref falow . Nape_łniaj równie pojemniki, które transportuj piach
pod ziemi , gdzie rozpoczynaj si procesy chemicznego i fizycznego
oddzielania smoły ziemnej. Pierwszy z tych procesów. . .
- O rany! - powiedział z niedowierzaniem Mackenzie.
- To nam z grubsza wystarczy - rzekł Dermott. - Nie chc by
niegrzeczny, panie Shore, ale nie mam ochoty słucha o procesach
ekstrakcji ropy. Usłyszałem ju i zobaczyłem wszystko, co chciałem.
- O mój Bo e! - wykrzykn ł tym razem Mackenzie.
- O co chodzi, panowie? - spytał Brady.
- Kiedy wczoraj wieczorem Don i ja rozmawiali my z panami Sho-
rem i Reynoldsem, dyrektorem kopalni - zacz ł Dermott starannie
dobieraj c słowa - s dzili my, e s powody do niepokoju. Teraz
widz , e tracili my czas na głupstwa. Teraz dopiero naprawd si
niepokoj . Wczoraj odkryli my jeden fakt: e miesznie łatwo mo na si
przedosta przez ogrodzenie kopalni i niemal z równ łatwo ci mo na
wprowadzi sabota ystów do przetwórni. Z tej perspektywy s to
jednak drobiazgi. ße znalazłe słabych punktów, Don?
- Sze_ .
- Ja naliczyłem tyle samo. Po pierwsze, koparki. Wygl daj niezłom-
nie jak skała gibraltarska, ale niezwykle łatwo je uszkodzi . Sto ton
krusz cego materiału wybuchowego ledwo by wyszczerbiło skał Gib-
raltaru, a t kopark mógłbym załatwi dwoma dwukilogramowymi
ładunkami wybuchowymi przyczepionymi w odpowiednim miejscu,
tam gdzie wysi gnik umocowany jest na zawiasie do maszynowni
koparki.
Brinckman, inteligentny i niew tpliwie znaj cy si na rzeczy trzy-
dziestoparoletni m czyzna, odezwał si po raz pierwszy od kwadran-
sa, po czym natychmiast tego po ałował.
- Wszystko pi knie, je eli mo e pan podej do koparki, ale to
niemo liwe. Teren jest o wietlony jaskrawymi reflektorami.
- O rany! - zawołał Mackenzie, znów u ywaj c swego ograniczone-
go repertuaru wykrzykników.
- O co chodzi, panie Mackenzie?
- O to, e ustaliłbym, gdzie jest wył cznik, kontakt, cokolwiek, co
dostarcza energii reflektorom, i unieruchomił rozwalaj c albo wył cza-
j c to błyskotliwe nowatorskie urz dzenie. Albo przeci łbym linie
energetyczne. Albo jeszcze pro ciej, zgasiłbym je w ci gu pi ciu
sekund seri z pistoletu maszynowego. Oczywi cie zało ywszy, e nie
s z kuloodpornego szkła.
- Dwa kilo amatolu u ywanego w przemy le unieruchomiłoby koło
z czerpakami na nieograniczony czas - rzekł Dermott przerywaj c
39
kłopotl w dla Brinckmana cisz . - Taka sama ilo załatwiłaby most
koparki. Półtora kilo rozwaliłoby płyty oddzielacza. _o ju cztery
sposoby. jeszcze jeden wspaniały sposób to dobranie si do zwa-
łowaczek promieniowych, co oznaczałoby, e Sanmobil nie mógłby
gromadzi w sterty falowe piachu ropono nego do przeróbki pod
ziemi . I wreszcie najlepsze: dwadzie cia sze kilometrów nie pil-
nowanego ta moci gu.
W samochodzie zaległa cisza, dopóki znów nie zadudnił głos Der-
motta.
- Po co zawraca sobie głow przetwórni , kiedy znacznie pro ciej
i z lepszym skutkiem mo na przerwa dostaw surowca. Trudno
mówi o zachowan u ci gło ci procesu przeróbki, je eli nie ma
co przerabia . To dziecinnie proste. Cztery koparki zgarnikowe.
Cztery koparki wielonaczyniowe. Ich eztery mosty. Cztery oddzielacze.
Cztery zwałowarki promieniowe. Dwadzie cia sze kilometrów prze-
no ników, dwadzie cia dwa i pół kilometra przeno ników, dwadzie cia
dwa i pół kilometra nie strze onego ogrodzenia i o miu ludzi, eby
to wszystko upilnowa . Absurdalna sytuacja. Niestety, szefie, w adnym
razie nie zdołamy powstrzyma naszego "przyjaciela" z Anchorage
od spełnienia gro by.
Brady spojrzał na nieszcz snego Brinckmana jednym, jak si zdawało,
zimnym niebieskim okiem.
- I co pan na to? -- spytał.
- A co mog powiedzie poza przyznaniem racji? Nawet gdybym
miał do dyspozycji dziesi razy tyle ludzi, to tak nie sprostaliby my
takiemu zagro eniu - rzekł Brrnckman wzruszaj c ramionami. - Na-
wet nie niłem o czym takim.
- Tak jak wszyscy. Nie ma pan sabie nic do wyrzucenia. Nie
spodziewali cie si , e jako stra nicy pracuj cy w przemy le naftowym
b dziecie ołnierzami walcz cymi na wojnie. Ä propos, co nale y do
waszych obowi zków?
- Jeste my tu po to, eby zapobiega trzem rzeczom: bójkom w ród
załogi, drobnym kradzie om i piciu na terenie kopalni. A takie rzeczy
jak do tej pory zdarzyły si tylko kilka razy.
Słowa Brinckmana najwyra niej o czym Brady'emu przypominały.
- Otó to. Chwile napi cia wytr caj człowieka z równowagi - po-
wiedział i obrócił si w fotelu. - Stella!
- Tak jest tato - odparła, otworzyła wiklinowy koszyk, wydobyła
butelk i szklaneczk , nalała alkoholu i podała ojcu.
- Daiquiri - wyja nił Brady. - Ale mamy te szkock , d in, rum...
- Niestety, nic z tego, panie Brady - powiedzia% Shoze. - Pszepisy
w naszej firmie s bardzo surowe. . .
Udzieliwszy mu paru cierpkich rad, co ma zrobi z przepisami firmy,
Brady zwrócił si ponownie do Brinckmana.
- Czyli e do tej pory byli cie tutaj całkiem zb dni, a zanosi si , e
w przyszło ci b dzie z was jeszcze mniej po ytku?
- Zgadzam si z panem cz ciowo. To, e nie mieli my do tej pory
wiele roboty, nie oznacza, e byli my niepotrzebni. Wa na jest sama
nasza tu obecno . Nie ciska pan cegłówk w okno jubilera, je eli
półtora metra od pana stoi policjant. Natomiast co do przyszło ci, to si
zgadzam. Czuj si całkowicie bezradny.
- Gdyby miał pan zaatakowa kopalni , to jaki ee! by pan wybrał?
Brinckman nie miał kłopotu z odpowiedzi .
- Wył cznie ta moci gi.
Brady popatrzył na Dermotta i Mackenziego. Obaj skin li głowami.
- A pan, panie Shore?
- Zgadzam si z tym - odparł Shore, popijaj c z roztargnieniem
whisky, która w jaki sposób trafiła mu do r k. - Poza tym, e jest
piekielnie długi, to jeszcze bardzo delikatny. Ta ma ma metr osiem-
dziesi t szeroko ci, a kord wiskozowy tylko cztery centymetry grubo-
ci. Młotem kowalskim i dłutem sam bym go przeci ł - mówił napi tym
tonem i sam był napi ty. - Niewielu zdaje sobie spraw , jak ogromne
ilo ci surowca s tu przerabiane. eby utrzyma pełn zdolno pro-
Ksi ka pobrana ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl MacLean Alistair "AtHAbaska" Wst p Nie jest to opowie o ropie naftowej, cho dotyczy ona ropy i sposo- bów wydobywania jej z ziemi, dlatego krótkie wyja nienie b dzie by mo e interesuj ce i pomocne w lekturze. Nikt dokładnie nie wie, czym jest ropa, a przede wszystkim w jaki sposób powstała. Ksi ek technicznych i rozpraw na ten temat istnieje bez liku - wiadom jestem, e nie znam nawet ich nikłej cz ci - i w wi kszo ci zgodne s one ze sob , jak mnie zapewniono, z wyj tkiem zagadnienia, które wydaje si szczególnie interesuj ce, a mianowicie, w jaki sposób ropa naftowa stała si rop . Okazuje si , e jest na ten temat tak wiele rozbie nych teorii, jak na temat powstania ycia na Ziemi. Wobec tych komplikacji rozs dny laik ucieka si do znacznych uproszcze , co niniejszym czyni , nie maj c innego wyj cia. Do powstania ropy potrzebne były tylko dwa składniki: skały oraz niewiarygodna obfito ro lin i prymitywnych organizmów, od których roiło si w rzekach, jeziorach i morzach ju zapewne miliardy lat temu. st d okre lenie "paliwa kopalne". Biblijne okre lenie skały jako opoki dziejów stało si ródłem bł d- nych interpretacji co do istoty i trwało ci skał. Skała - tworzywo, z którego zbudowana jest skorupa ziemska - nie jest ani wieczna ani niezniszczalna. Przeciwnie, podlega ci głym zmianom, ruchom i prze- mieszczeniom, a warto pami ta , e kiedy skał w ogóle nie było. Nawet dzisiaj geologowie, geofizycy i astronomowie ró ni si zasad- niczo w pogl dach na to, jak powstała Ziemia; cz ciowo zgadzaj si co do tego, e pierwotnie była roz arzonym gazem, po czym przeszła w stan ciekły, lecz ani jedno, ani drugie nie prowadziło do powstania czegokolwiek, w tym tak e skał. Dlatego te bł dem jest s dzi , e skały były, s i zawsze b d . ale nie zajmujemy si tu ostateczn genez skał, tylko skałami takimi, jakie s obecnie. Panuje powszechna opinia, e trudno jest zbada proces ich przeobra e , poniewa mniejsze zmiany mogły trwa przez dziesi milionów lat, a wi ksze sto milionów. Skały s wci niszczone i odbudowywane. Głównym czynnikiem niszczycielskim jest pogoda, buduj cym - przyci ganie ziemskie. Na skały oddziałuje pi czynników pogodowych. Mróz i lód roz- sadzaj je. Unosz cy si w powietrzu pył stopniowo je łobi. Działanie mórz, zarówno przez stały ruch fal i pływów, jak i walenie ci kich sztormowych fal, bezlito nie niszczy lini brzegow . Niezwykle pot - nym ywiołem niszczycielskim s rzeki - wystarczy spojrze na Wielki Kanion Kolorado, eby doceni ich olbrzymi sił . Natomiast skały, które unikn tych wszystkich wpływów, s przez niesko czenie długi czas spłukiwane przez opady. Bez wzgl du na przyczyn erozji, wynik jest ten sam: skała zostaje rozbita na najdrobniejsze składniki, czyli po prostu pył. Deszcz i top- niej cy nieg zabieraj ten pył do najmniejszych strumyków i najpot - niejszych rzek, które przenosz go z kolei do jezior, mórz ródl do- wych i przybrze nych stref oceanów. Ale pył, jakkolwiek drobny i sypki, jest i tak ci szy od wody, ilekro wi c woda si uspokaja, opada on stopniowo na dno nie tylko jezior i mórz, ale równie wolno
płyn cych w swoim dolnym biegu rzek, a tak e w gł bi l du - tam gdzie zdarzaj si powodzie - jako ił. I tak przez niewyobra alnie długie okresy do mórz trafiaj całe ła cuchy górskie, a w trakcie tego procesu, za spraw przyci gania ziemskiego, tworzy si nowa skała. Pył gromadzi si na dnie, warstwa po warstwie, odkładaj c si na grubo kilku, kilkudziesi ciu, a nawet kilkuset metrów. Warstwy najni sze, stopniowo prasowane przez stale rosn ce ci nienie z góry, zespalaj si tworz c now skał . Wła nie w trakcie tych po rednich i ostatecznych procesów for- mowania si skał powstaje ropa. Jeziora i morza sprzed setek milionów lat kipiały od ro linno ci i najprymitywniejszych organizmów wodnych. Gin c, opadały one na dno jezior i mórz, gdzie stopniowo pokrywały je niezliczone warstwy pyłu, wodnych yj tek i ro lin, które powoli gro- madziły si nad nimi. Upływ milionów lat i nieustannie zwi kszaj ce si ci nienie z góry stopniowo przemieniały rozkładaj c si ro linno i martwe organizmy wodne w rop naftow . Opisany tak prosto proces powstawania ropy wygl da sensownie. Ale wła nie tu otwiera si pole dla niejasno ci i sporów. Warunki niezb dne do powstania ropy s znane, przyczyna tej metamorfozy - nie. W gr wchodzi prawdopodobnie jaki katalizator, ale dotych- czas go nie wyodr bniono. Pierwotnej, czysto syntetycznej ropy, w od- ró nieniu od jej wtórnych syntetycznych odmian, takich jak te otrzyma- ne z w gla, jeszcze nie wyprodukowano. Musimy wi c pogodzi si z faktem, e ropa to ropa i e jest tam, gdzie jest - w warstwach skał znajduj cych si w ci le okre lonych punktach kuli ziemskiej, na miejscu dawnych mórz i jezior, z których cz jest teraz l dem, a cz le y gł boko pod terenami, które zagarn ły nowe oceany. Gdyby Ziemia była nieruchoma, a ropa wymieszana z gł boko le - cymi warstwami skał, to nie dałoby si jej wydoby na powierzchni . Ale nasza planeta jest ogromnie ruchliwa. Nie istnieje nic takiego jak stały kontynent, bezpiecznie przytwierdzony do j dra Ziemi. Kontynen- ty spoczywaj na tak zwanych platformach tektonicznych, a te z kolei nie maj c adnego zakotwiczenia i steru unosz si na powierzchni roz- topionej magmy i mog w drowa bez adnego planu w dowolnym kierunku. Co te niew tpliwie robi - maj bowiem du skłonno do wpadania na siebie, ocierania si o siebie i nakładania si na siebie nawzajem w sposób niemo liwy do przewidzenia, swoj niestabilno ci przypominaj c na ogół skały. A poniewa to wpadanie na siebie i koli- zje trwaj dziesi tki czy setki milionów lat, nie s one dla nas oczywiste, chyba e w postaci trz sie ziemi, które wyst puj zazwyczaj wtedy, kiedy dwie platformy tektoniczne cieraj si ze sob . Zderzenie dwóch takich platform wytwarza niesłychane ci nienie, z którego skutków dwa s dla nas szczególnie zajmuj ce. Przede wszystkim ogromne siły spr aj ce powoduj wyciskanie ropy z warstw skalnych, w których jest ona osadzona, i rozpraszanie jej w kierunkach, na jakie pozwala ci nienie - w gór , w dół i na boki. Po wtóre, zderzenie odkształca lub fałduje same warstwy skalne wierz- chnie zostaj wypchni te w gór tworz c pasma górskie (ruch północ- nej cz ci indyjskiej platformy tektonicznej stworzył Himalaje), a ni sze odkształcaj si i tworz wła ciwie podziemne góry, fałduj c le ce jedna na drugiej warstwy w pot ne kopuły i łuki. Teraz wa na staje si dla nas natura samych skał, o tyle, o ile dotyczy ona wydobycia ropy. Skały mog by porowate i nieporowate; porowa- te - takie jak gips - przepuszczaj ciecze takie jak ropa, podczas gdy nieporowate - takie jak granit - ich nie przepuszczaj . W przypadku skały porowatej ropa naftowa, na któr działaj wspomniane siły spr - aj ce, przes cza si przez ni , a wielokierunkowe ci nienie osłabnie, i zatrzymuje si na powierzchni lub pod sam powierzchni Ziemi. W przypadku skały nieporowatej ropa zostaje uwi ziona w kopule albo łuku i pomimo wielkiego parcia z dołu nie mo e si wydosta na boki
ani w gór ; musi pozosta tam, gdzie jest. W drugim przypadku do wydobycia ropy stosuje si metody uwa a- . . ne za tradycyjne. Geologowie ustalaj poło enie kopuły i wierci si otwór. Je li szcz cie w miar im dopisze, trafiaj na kopuł z rop , a nie na lit skał , i na tym ko cz si ich kłopoty - pot ne podziemne ci nienie wypycha rop prosto na powierzchni . Wydobycie ropy, która przes czyła si w gór przez porowat skał , przedstawia zgoła inny i znacznie powa niejszy problem, który roz- wi zano dopiero w roku 1967. A i wtedy było to rozwi zanie tylko cz ciowe. Cała kwestia polega oczywi cie na tym, e ta powierz- chniowa przes czona ropa nie tworzy zbiorników naturalnych, ale jest ci le zł czona z obcymi substancjami, takimi jak piach i glina, od których musi by oddzielona i oczyszczona. W rzeczywisto ci jest ona ciałem stałym i jako takie nale y j wykopy- wa . Mimo e ta zestalona ropa mo e le e na gł boko ci nawet 1800 metrów, wobec ogranicze współczesnej wiedzy i techniki eksploato- wa j mo na tylko do gł boko ci 65 metrów i tylko metodami górnict- wa odkrywkowego. Tradycyjne metody górnicze - dr enie piono- wych szybów i przebijanie chodników - całkowicie mijałyby si z celem, gdy umo liwiłyby wydobycie mikroskopijnej cz stki surowca niezb dnego do uczynienia produkcji ropy opłacaln . Ostatnia z wybu- dowanych kopal , któr uruchomiono latem 1978 roku, przerabia dzie- si tysi cy ton surowca na godzin . Dwa wyborne przykłady dwóch ró nych metod wydobycia ropy mo na znale na dalekim północnym zachodzie Ameryki Północnej. Dobrym przykładem zastosowania tradycyjnej metody gł bokich wier- ce jest pole naftowe w zatoce Prudhoe nad brzegiem Morza Arktycz- nego na północy Alaski; jej nowoczesny odpowiednik, odkrywkowe kopalnictwo ropy, mo na znale - w jedynym zreszt miejscu na wiecie - w ród ropono nych piasków Athabaski. Rozdział pierwszy - Nie, to nie jest miejsce dla nas - o wiadczył George Dermott. Jego zwaliste cielsko drgn ło i odsun ł si od stołu patrz c z niech ci na resztki kilku ogromnych baranich kotletów. - Jim Brady oczekuje od swoich agentów terenowych, e b d szczupli w dobrej formie wy- sportowani. A my jeste my szczupli, w dobrej formie i wysportowani. jeszcze desery - przypomniał mu Donald Mackenzie. Tak jak Dermott, był pot nie zbudowanym, emanuj cym spokojem m czyzn z ogorzał twarz o nieregularnych rysach, nieco wi ksz i mniej spokojn ni twarz jego towarzysza. Cz sto brano ich za par byłych bokserów wagi ci kiej. - Widz tu babki, ciasteczka i szeroki wybór ciast - ci gn ł. - Czytałe ich broszur na temat ywienia? Pisz w niej, e przeci tny człowiek potrzebuje w arktycznych warunkach pi tysi cy kalorii dziennie. Ale my, George, nie zaliczamy si do przeci tnych. W krytycznych warunkach lepsze byłoby sze tysi cy kalorii. A jeszcze bezpieczniej bli ej siedmiu. Zjesz deser czekoladowy z tłust mietan ? - Szef wywiesił na ten temat informacj na tablicy ogłosze dla personelu - rzekł z gorzk ironi Dermott. - Nie wiadomo, dlaczego w czarnych ramkach. W dodatku podpisan . - Zasłu eni agenci nie czytaj tablic ogłosze - powiedział Macken-
zie i wci gn ł nosem powietrze. Wyprostował swoje sto pi kilo ywej, wagi i ruszył zdecydowanym krokiem do lady z jedzeniem. Firma¨¨ British Petroleum-Sohio bez w tpienia znakomicie dbała o swoich pra- cowników. Tu, w Prudhoe, w rodku zimy, nad brzegiem Morza Ark- tycznego, w przestronnej, jasno o wietlonej i dobrze klimatyzowanej jadalni, której ciany w wielu pastelowych kolorach pokrywał dese z pi cioramiennych gwiazd, utrzymywano za pomoc klimatyzowanego centralnego ogrzewania przyjemnie rze k temperatur 22 oC. Ró nica 9 pomi dzy temperatur w jadalni a wiatem zewn trznym wynosiła 58 stopni. Gama wspaniale przyrz dzonych potraw była zdumiewaj ca. - Nie głodz si tutaj - powiedział Mackenzie, wróciwszy z dwiema porcjami deseru czekoladowego i dzbankiem g stej mietany. - Cie- kawe, jak by na to zareagował który z dawnych alaska skich osad- ników. Na taki widok dawny poszukiwacz czy traper pomy lałby, e ma przywidzenia. Trudno nawet powiedzie , co by go bardziej zaskoczy#o. Oferowane tu potrawy byłyby mu w osiemdziesi ciu procentach nie znane. A jeszcze bardziej zadziwiłby go dwunastometrowy basen i o- szklony ogród z sosnami, brzozami, ro linami i mnóstwem kwiatów, który przytykał do jadalni. - Bóg jeden wie, co by o tym pomy lał nasz stary - rzekł Dermott. - A1e mo na o to spyta jego - dodał wskazuj c id cego w ich stron m czyzn . - Jakby ywcem wyj ty z kart powie ci Londona. - Chyba raczej Curwooda - zaoponował Mackenzie. Przybysz z pewno ci nie zaliczał si do elegantów. Ubrany był w filcowe buty, barchanowe spodnie i nieprawdopodobnie wypłowiał kurtk , do której dobrze pasowały wypłowiałe łaty na r kawach. Z szyi zwieszała mu si para r kawic z foczego futra, a w prawej r ce trzymał czapk z szopów. W#osy miał długie, siwe, rozdzielone na rodku głowy, nos lekko zakrzywiony, a jasnoniebieskie oczy obrze one gł bo- kimi bruzdami kurzych łapek, które mogły by wynikiem zbyt długiego przebywania na sło cu, po ród niegu albo te nadmiernego poczucia humoru. Reszt twarzy zakrywała mu wspaniała szpakowata broda i w sy, a cały ten zarost obwiedziony był sopelkami lodu. Ze strojem tym nie współgrał ółty, twardy kask, kołysz cy si w jego lewej r ce. Przybysz zatrzymał si przy stole i z błysku jego białych z bów mo na si by#o domy li , e si u miecha. - Pan Dermott? Pan Mackenzie? - spytał i wyci gn ł r k . - Fin- layson. John Finlayson - przedstawił si . - Pan Finlayson. Z kierownictwa robót eksploatacyjnych - rzekł Dermott. _ - To ja jestem kierownikiem robót - odparł Finlayson z naciskiem. Wysun ł krzesło, usiadł i zdj ł z brody kilka kryształków lodu. - Tak, tak, wiem. Trudno uwierzy . - Znów si u miechn ł i wskazał na swój ubiór. - Na ogół my l , e jestem z tych, co je d na buforach. Wiecie, włóczykijem z wagonu towarowego. Bóg jeden wie dlaczego. Najbli szy tor kolejowy jest bardzo, bardzo daleko od zatoki Prudhoe. To tak jak Tahiti i spódniczki z trawy. Zbli enie z natur . Zbyt wiele lat na Stoku Pó#nocnym. - Jego dziwny, urywany sposób wysławiania si sugerował wr cz, e jest osob , której kontakty z cywilizacj s w naj- lepszym razie sporadyczne. - Niestety, nie mogłem zrobi tego osobi- cie. To znaczy, powita panów. Pełna klapa. - Pełna klapa? - spytał Mackenzie. - Powita na lotnisku. Były kłopoty z jednym z w złów. Mamy je bez przerwy. Temperatury poni ej zera bardzo le wpływaj na budow cz steczek stali. Zaopiekowano si panami, mam nadziej ?
- Nie narzekamy - odparł z u miechem Dermott. - Szczerze mówi c, nie trzeba si nami specjalnie zajmowa . Tam jest lada z jedze- niem, a tu Mackenzie. Wodopój i wielbł d. - Dermott pohamował si ; zacz ł mówi jak Finlayson. - No, ale jedna skarga mo e si znajdzie. Zbyt wiele da w obiadowym menu, za du e porcje. Figura mojego kolegi. . . - Figura twojego kolegi sama o siebie dba - przerwał mu spokoj- nie Mackenzie. - Za to ja mam naprawd na co si poskar y , panie Finlayson. - Wyobra am sobie - powiedział Finlayson; z by mu znów błys- n ły i wstał. - Wysłuchajmy tego w moim biurze. To tylko kilka kroków st d. - Przeszedł przez jadalni , za drzwiami zatrzymał si i wskazał inne drzwi na lewo. - Sterownia centralna. Serce zatoki Prudhoe, a przynajmniej jej zachodniej cz ci. Całkowicie skomputeryzowane urz dzenie do automatycznego sterowania i kontrolowania eksploatacji zło a. - Przedsi biorczy chłopak z torb granatów mógłby si tu nie le zabawi - powiedział Dermott. - Pi sekund i unieruchomiłby całe pole naftowe. Przyjechali cie tu, panowie, a z Houston tylko po to, eby mnie rozweseli . T dy - powiedział Finlayson. Wprowadził ich przez drzwi na korytarz, a potem przez drugie, wewn trzne, do małego biura. Biurka, krzesła i szafy były bez wyj tku pomalowane na szaro, jak na okr cie wojennym. Zaprosił ich gestem, eby usiedli, i u miechn ł si do Mackenziego. - Posiłek bez wina jest jak dzie bez sło ca, jak powiadaj Francuzi - rzekł. - Wła nie, ten teksaski kurz zalega w gardle jak aden inny. Woda go nie bierze - powiedział Mackenzie. Finlayson zamaszystym ruchem wskazał okno. - Te du e urz dzenia wiertnicze s piekielnie drogie i piekielnie trudne do obsługi - powiedział. - Ciemno jak oko wykol, powiedzmy 10 11 40o poni ej zera, a człowiek zm czony; tu człowiek zawsze jest zm czo- ny. Prosz pami ta , e pracujemy po dwana cie godzin dziennie, siedem dni w tygodniu. Wystarczy doda do tego par szklaneczek szkockiej i sprz t warto ci kilku milionów dolarów mo na spisa na straty. Albo uszkodzi ruroci g. Albo zabi si . Albo, co najgorsze, zabi kilku kolegów. Dawniej, w czasach prohibicji, było z tym stosun- kowo łatwo - beczka przemycona z Kanady, d in z małych statków, tysi ce nielegalnych bimbrowni. Na Stoku Północnym jest całkiem inaczej - schwytaj ci na szmuglowaniu ły eczki trunku i gotowe. adnych dyskusji, adnych odwoła . Wynocha. Ale nie ma z tym najmniejszego problemu, nikt nie b dzie ryzykował o miuset dolarów tygodniowo dla whisky wartej dziesi centów. - Kiedy odlatuje nast pny samolot do Anchorage? - spytał Mackenzie. Finlayson u miechn ł si . - Jeszcze nie wszystko stracone, panie Mackenzie - odparł. Otworzył kluczem szafk z aktami, wyj ł butelk szkockiej, dwie szklaneczki i nalał do nich hojnie. - Witajcie na Stoku Północnym, panowie. - Stan li mi przed oczami podró ni, którzy ugrz li w zadymce nie nej w Alpach, i bernardyn brn cy ku nim z tradycyjnym rodkiem wzmacniaj cym. Pan nie pije? - Ale pij . Raz na pi tygodni, kiedy jad do rodziny do An- chorage. Ta whisky jest wył cznie dla wa nych go ci. To okre lenie chyba stosuje si do panów? - spytał Finlayson, w zamy leniu zgar- niaj c z brody lód. - Chocia prawd mówi c dowiedziałem si
o istnieniu waszej firmy zaledwie kilka dni temu. "Jeste my jako te pustynne ró e, które p czkuj i kwitn nie widziane przez nikogo". Mogłem co przekr ci , ale to z pustyni akurat si zgadza. Wła nie tam sp dzamy wi kszo czasu - powie- dział Mackenzie i skin ł głow w stron okna. - Pustynia to nie musi by piasek. A te okolice mo na chyba nazywa arktyczn pustyni . - Podzielam pa skie zdanie. Ale co panowie robicie na tych pus- tyniach? Czym si zajmujecie? - Zajmujemy? - powiedział Dermott, zastanawiaj c si nad pyta- niem. - Mo e to dziwne, ale moim zdaniem zajmujemy si doprowa- dzaniem do bankructwa naszego zacnego pracodawcy, Jima Brady'ego. - Jima?! My lałem, e jego imi zaczyna si na A. - Jego matka była Angielk . Ochrzciła go Algernon. Pan by si z tym pogodził? Wszyscy znaj go jako Jima. Tak czy owak, w całym wiecie tylko trzej ludzie znaj si co kolwiek na gaszeniu po arów pól naf- towych, zwłaszcza po arów wytryskowych, a wszyscy trzej mieszkaj w Teksasie. Jim Brady jest jednym z tych trzech. Powszechnie s dzi si , e s tylko trzy przyczyny takich po arów: samorzutne zapalenie, które nie powinno si zdarza , ale si zdarza, czynnik ludzki, czyli zwykła nieostro no , i awaria urz dze . Po dwu- dziestu pi ciu latach pracy w tej bran y Brady stwierdził, e w gr wchodzi jeszcze czwarty, gro niejszy element, który z grubsza daje si zakwalifikowa jako sabota przemysłowy. - A kto podj łby si sabota u? Z jakich pobudek? - Mo emy wykluczy najbardziej oczywist : rywalizacj pomi dzy wielkimi towarzystwami naftowymi, bo jej po prostu nie ma. Opinia o ich morderczej rywalizacji istnieje tylko w prasie sensacyjnej i w ród co bardziej t pych czytelników. Nawet kompletny laik uczestnicz cy w zamkni tym zebraniu potentatów naftowych w Waszyngtonie zakar- buje sobie sens wyra enia "dwie głowy z jedn tylko my l , dwa serca bij ce jak jedno". Oczywi cie pomno one przez dwadzie cia. Niech Erron podniesie cen benzyny o pens, to Gulf, Shell, British Petroleum. Elf, Agip i cała reszta zrobi jutro to samo. Albo we my zatok Prudhoe. Z cał pewno ci jest ona klasycznym przykładem współpracy - masa towarzystw pracuje w cisłej przyja ni dla wspólnych korzy ci wszyst- kich zainteresowanych, a w istocie dla korzy ci wszystkich towarzystw naftowych. Stan Alaska i wszyscy jego obywatele mog na to patrze całkiem inaczej i mniej przychylnie. Tak wi c wykluczamy rywalizacj w interesach. Pozostaje zatem inna pot ga, mianowicie władza. Mi dzynarodowa gra sił politycznych. Powie- dzmy, e pa stwo r mo e powa nie osłabi wrogie pa stwo Y hamuj c jego dochody z ropy naftowej. Ten scenariusz jest oczywisty. Nast pnie mamy polityk wewn trzn . Przypu my, e niezadowolone elementy w jakim bogatym w rop pa stwie dyktatorskim widz w niej rodek do wyra enia swojego niezadowolenia wobec re imu, który chciwie zagarnia bezprawnie zdobyte zyski albo rozdziela jak cz nadwy ek swoim krewnym i znajomym, pilnuj c przy tym, eby chłopstwo pozostawało w stanie całkowicie redniowiecznego ubóstwa. Głód to bardzo dobry motyw, w takim układzie jest miejsce na osobist zemst , wyrównanie starych porachunków, pozbycie si zadawnionych uraz. Trzeba te pami ta o piromanach, którzy widz w ropie miesznie łatwy cel ataku i ródło efektownych płomieni. Krótko mówi c, jest to miejsce praktycznie na wszystko, a im bardziej jaka mo liwo jest dziwaczna i niewyobra alna, tym pewniej si zdarzy. Słu przykładem. Dermoot skin ł głow w stron Mackenziego. 12 13 - Donald i ja wła nie wrócili my znad Zatoki Perskiej. Tamtejsz stra przemysłow i policj zaskoczyła seria małych po arów ropy
- małych z nazwy, bo straty wyniosły dwa miliony dolarów. Niew t- pliwie robota podpalacza. Wy ledzili my go, zatrzymali my i ukarali - my. Dali my mu łuk i strzały. Finlayson spojrzał na nich tak, jakby wypita przez nich whisky zbyt szybko uderzyła im do głów. -Był to jedenastoletni syn brytyjskiego konsula. Miał webleya, pot ny pistolet pneumatyczny. Producent wytwarza do niego amunicj - pusty, wkl sły rut. Nie produkuje rutu z hartowanej stali, który uderzaj c w elazo krzesze iskr . Chłopak był jednak e obficie zaopat- rywany w taki rut przez miejscowego arabskiego chłopca, który miał taki sam pistolet, i u ywał tego nielegalnego rutu do polowa na pustynn zwierzyn . Tak si składa, e ojciec arabskiego chłopca, ksi z królewskiego rodu, był wła cicielem pola naftowego, o którym mowa. Teraz strzały małego Anglika maj gumowe ko cówki. - jestem pewien, e kryje si w tym jaki morał. - O tak, płynie z tego nauka, e to, co niemo liwe do przewidzenia, jest zawsze obecne. Nasza sekcja do spraw sabota u przemysłowego - tak j nazywał Jim Brady - powstała sze lat temu. Składa si z czternastu osób. Z pocz tku była to wył cznie agencja detektywistycz- na. jechali my na miejsce po dokonaniu przest pstwa i ugaszeniu po aru - cz sto robił to sam Jim - i starali my si wykry , kto to zrobił, dlaczego i w jaki sposób. Szczerze mówi c, nie mieli my wiel- kich sukcesów - zazwyczaj była to ju musztarda po obiedzie. Obecnie kładziemy nacisk na co innego, na profilaktyk - mak- symalne zabezpieczenie zarówno maszyn, jak ludzi. Zapotrzebowanie na tego typu usługi jest ogromne - spo ród wszystkich przedsi wzi Jima my jeste my w tej chwili najrentowniejsi. Jak dotychczas. Czopo- wanie tryskaj cych szybów, gaszenie po arów to dziecinna igraszka, wybaczy pan to wyra enie, w porównaniu z nasz prac . Zapotrzebowa- nie na nasze usługi jest takie, e mogliby my potroi nasz sekcj , a i tak nie podołaliby my wszystkim zamówieniom. - No to dlaczego tego nie zrobicie? To znaczy nie potroicie? - Chodzi o wyszkolon kadr - odparł Mackenzie. - Po prostu jej nie ma. A ci lej, brakuje do wiadczonych agentów i na dobr spraw prawie nie ma odpowiednich kandydatów nadaj cych si do wyszkole- nia w tym fachu. Trudno znale człowieka, który miałby wszystkie niezb dne dane. Trzeba mie dociekliwy umysł - co z kolei opiera si na wrodzonym instynkcie dedukcji - i geny Sherlocka Holmesa, mo na powiedzie . Albo si to ma, albo nie - tego si nie nab dzie. Do tego fachu trzeba mie oko i nos, niemal obsesj na punkcie bezpiecze stwa, a to zdobywa si tylko dzi ki praktyce w terenie. Niezb dna jest doskonała znajomo wiatowego przemysłu naftowego, ale przede wszystkim trzeba by nafciarzem. - A panowie jeste cie nafciarzami - rzekł Fir_ayson. Było to stwier- dzenie, a nie pytanie. - Od chwili podj cia pracy. Obaj kierowali my produkcj ropy - powiedział Dermott. - Skoro jest taki popyt na wasze usługi, to czemu zawdzi czamy, e my wyskoczyli my na czoło kolejki? - O ile nam wiadomo, jest to pierwszy przypadek, eby towarzystwo naftowe zawiadomiono o planowanym sabota u - odparł Dermott. - Dla nas jest to pierwsza prawdziwa okazja, eby wypróbowa nasz profilaktyk . Dziwi nas tylko jedno, panie Finlayson. Twierdzi pan, e usłyszał pan o nas dopiero kilka dni temu. Kto wi c nas tutaj ci gn ł? Bo o _vszystkim dowiedzieli my si trzy dni temu, kiedy wrócili my ze rodkowego Wschodu. Pierwszego dnia odpoczywali my, drugiego studiowali my instalacje i stopie zabezpieczenia ruroci gu na Alasce... - Studiowali cie? Czy by te informacje nie były tajne? - Mogli my je zamówi zaraz po otrzymaniu waszej pro by o pomoc.
Nie musieli my tego robi - wyja nił cierpliwie Dermott. - Informacje te nie s tajne, panie Finlayson. S własno ci publiczn . Wielkie towarzystwa s w takich sprawach niewiarygodnie nieostro ne. Nieza- le nie od tego, czy podejmuj bezwzgl dne rodki ostro no ci dla uspokojenia opinii publicznej, czy dla własnej reklamy, nie tylko pu- blikuj mnóstwo informacji o własnych poczynaniach, ale wr cz zalewa- j nimi społecze stwo. Informacje te pojawiaj si oczywi cie w ró - nych pozornie nie zwi zanych ze sob porcjach, ale nawet rednio inteligentny go potrafiłby je zebra do kupy. Nie twierdz , e du e firmy, jak Rlyeska, która wybudowała wasz ruroci g, maj sobie wiele do wyrzucenia. Pod wzgl dem niedyskrecji do pi t nie dorastaj mistrzowi wszechczasów, rz dowi Stanów Zje- dnoczonych. We my klasyczny przykład z odtajnieniem tajemnicy bom- by atomowej. Kiedy Rosjanie wyprodukowali bomb , rz d pomy lał, e nie ma sensu utrzymywa jej konstrukcji w tajemnicy, i zdradził wszystko. Chce pan wiedzie , jak wyprodukowa bomb atomow ? Wystarczy przesła drobn kwot do komisji energii atomowej w Wa- szyngtonie, a w zamian otrzyma pan poczt niezb dne informacje. To, e mog by one wykorzystane przez Amerykanów przeciwko 14 18 Amerykanom, najwyra niej nie powstało w głowach niedosi nych umysłów z Kapitolu i Pentagonu, które chyba uwa ały, e ameryka ski wiat przest pczy masowo i dobrowolnie przejdzie na emerytur w dniu odtajnienia tych informacji. Finlayson podniósł r k w obronnym ge cie. - Do . Wystarczy - powiedział. - Doceniam to, e nie spenet- rowali cie panowie zatoki Prudhoe z pomoc batalionu szpiegów. Od- powied jest prosta. Kiedy otrzymałem ten nieprzyjemny list - przy- słano go do mnie, a nie do dyrekcji w Anchorage - odbyłem rozmow z dyrektorem naczelnym ruroci gu. Zgodzili my si , e jest to prawie na pewno głupi art. Musz jednak z przykro ci powiedzie , e wielu mieszka ców Alaski nie jest nastawionych do nas naj yczliwiej. Zgodzi- li my si te , e je li w gr nie wchodzi art, to w takim razie co naprawd powa nego. Tacy jak my, chocia zajmuj wysokie stanowis- ka w swoich specjalno ciach, nie podejmuj ostatecznych decyzji w sprawach bezpiecze stwa i przyszło ci dziesi ciomiliardowej inwes- tycji. Dlatego zawiadomili my grube ryby. Zlecenie dla was wyszło z Londynu. Dopiero pó niej si zreflektowali i poinformowali mnie o swojej decyzji. - Dyrekcje dyrekcjami - powiedział Dermott. - Ma pan tutaj ten list z pogró kami? Finlayson wydobył z szuflady kartk papieru i podał mu j nad biurkiem. "Drogi panie Finlayson" - odczytał Dermott. - Zaczyna si grzecznie. "Zawiadamiam pana, e w najbli szym czasie czeka pana mały przeciek ropy. Zapewniam, e niedu y, ale wystarczaj cy, eby pana przekona , i potrafimy wstrzyma przepływ ropy, kiedy i gdzie chcemy. Prosz zawiadomi ARCO". Dermott podał list Mackenziemu. - Naturalnie nie podpisany - rzekł. - adnych da . Je eli jest autentyczny, to został obliczony na podłamanie ofiary przed wyst pie- niem z wielk gro b i wygórowanymi daniami, które nast pi . je li pan woli, obliczony na zachwianie waszego morale, na to, eby padł na was blady strach. Finlayson siedział zapatrzony w przestrze . - Mo e nawet ju mu si udało - powiedział. - Zawiadomił pan ARCO? - Tak. Pole naftowe jest podzielone na dwie mniej wi cej równe
cz ci. My eksploatujemy cz zachodni . ARCO - Atlantic Richfield, Erron i kilka mniejszych przedsi biorstw - wschodni . 16 - Jak to przyj li? - Tak jak ja. Licz na najlepsze, szykuj si na najgorsze. - A pa ski szef stra y przemysłowej jak to przyj ł? - Ze skrajnym pesymizmem. W ko cu to jego zmartwienie. Na jego miejscu czułbym si tak samo. Nie ma w tpliwo ci, e gro ba jest prawdziwa. -Ja te - przyznał Dermott. - List przyszedł w kopercie? O, dzi kuj . - Odczytał adres. - "Pan John Finlayson, in ., członek korespondent Stowarzyszenia In ynierów Górników". Nie tylko zadbali o konwenanse, ale i starannie odrobili lekcj na pa ski temat. "British Petroleum-Sohio, zatoka Prudhoe, Alaska". Stempel Edmonton, w stanie Alberta. To panu co mówi? - Nic a nic. Nie mam tam ani przyjaciół, ani krewnych, ani adnych kontaktów zawodowych. - A co na to pa ski szef stra y przemysłowej? - To samo co ja. Nic. - Jak on si nazywa? - Bronowski. Sam Bronowski. - Mo emy z nim porozmawia ? -Niestety, musicie panowie zaczeka . Jest w Fairbanks. Wróci wieczorem, je eli pogoda si utrzyma. Wszystko zale y od widoczno ci. - Teraz jest sezon burz nie nych? - Nie mamy tu takiego. Na Stoku Północnym s bardzo małe opady, w ci gu zimy mo e pi tna cie centymetrów. Postrachem s tu silne wiatry. Zwiewaj pokryw nie n , tak e na wysoko ci kilkunastu metrów nad ziemi nie wida kompletnie nic. Par lat temu, tu przed Bo ym Narodzeniem, próbował wyl dowa w tych warunkach hercules, normal- nie najbezpieczniejszy z samolotów. Nie udało mu si . Z czteroosobowej załogi dwóch zgin ło. Od tego czasu piloci schytrzyli si - skoro hercules si rozbił, to mo e ka dy samolot. Te silne wiatry i powierzchniowe burze nie ne, jakie wywołuj - nieg potrafi p dzi z pr dko ci stu dziesi ciu kilometrów na godzin - s nasz zmor . Wła nie dlatego sterownia stoi na dwumetrowych słupach - w ten sposób nieg przelatuje pod ni . W przeciwnym razie przy ko cu zimy spoczywaliby my pogrzebani pod wielk zasp nie n . Poza tym słupy te eliminuj praktycznie przenosze- nie ciepła z budynku do zmarzliny, ale to ju mniej wa ne. - Co Bronowski robi w Fairbanks? - Wzmacnia nasz dziuraw obron . Wynajmuje dodatkowych stra - ników do pracy w Fairbanks. - Jak to załatwia? 2 - Athabaska 17 - Chyba na ró ne sposoby. To jest naprawd dziedzina Bronows- kiego, panie Dermott. Ma w tych sprawach woln r k . Mog go panowie spyta o to po powrocie. - No wie pan. Przecie pan jest jego szefem. A on podwładnym. Szefowie nadzoruj podwładnych. A wi c jak z grubsza bior c re-- krutuje ludzi? - No có . Prawdopodobnie sporz dza list tych, z którymi ma oso- bisty kontakt i którzy w razie alarmu s do dyspozycji. Naprawd nie
jestem pewien. Mog by jego szefem, ale je eli powierzam komu jakie zadanie, to on za nie odpowiada. Wiem, e Bronowski idzie do szefa policji i prosi o odpowiednie kandydatury. By mo e daje ogło- szenie w "A11-Alasca Weekly", który wychodzi w Fairbanks. - Finlay- son zamy lił si na krótko. - Nie wydaje mi si , eby specjalnie ukrywał te sprawy. Po prostu je eli kto przez całe ycie zajmuje si ochron , to jest pow ci gliwy z nawyku. - Jakich ludzi rekrutuje? - Niemal wył cznie byłych policjantów, wiecie, z policji stanowej. - Ale nie przeszkolonych stra ników? - Takich nie, ale czuwanie nad bezpiecze stwem jest chyba drug natur policjanta - odparł Finlayson i u miechn ł si . - S dz , e podstawowym kryterium Sama jest to, czy taki człowiek umie strzela prosto. - Czuwanie nad bezpiecze stwem to sprawa psychiki, a nie spraw- no ci fizycznej. Powiedział nam pan, ,niemal wył cznie ''. - Bronowski ci gn ł dwóch pierwszorz dnych stra ników spoza Alaski. jeden pracuje w Fairbanks, drugi w Valdez. - Kto mówi, e s pierwszorz dni? - Sam. Dobrał ich starannie - odparł Finlayson, ocieraj c schn c brod gestem, który mógł oznacza irytacj . - Wie pan, panie Der- mott, mo e pan jest nawet przyjacielski i miły, ale odnosz dziwne wra enie, e ma mnie pan za hetk -p telk . - Bzdura. Gdyby tak było, wiedziałby pan o tym, bo wypytywałbym pana na tematy osobiste. A ja nie mam zamiaru pana o to pyta , teraz ani nigdy. - Chyba nie zbierali cie o mnie informacji? - We wtorek, pi tego wrze nia 1939 roku, rozpocz ł pan nauk w szkole redniej w Dundee, w Szkocji. - O mój Bo e! - Dlaczego rejon Fairbanks jest tak newralgiczny? Dlaczego wła nie tam wzmacniacie ochron ? Finlayson poprawił si na krze le. - Bez specjalnego powodu. - Rzecz nie w tym, czy ten powód jest specjalny, ale w tym, jaki. Finlayson wci gn ł powietrze, jakby chci_ westchn , ale zmienił zamiar. - Niezbyt m dry. Wie pan, plotki rodz przes dy. Pracownicy ruroci - gu troch si obawiaj tego odcinka. Jak panu wiadomo, ruroci g przecina trzy pasma górskie biegn c tysi c trzysta kilometrów na południe do stacjü ko cowej w Valdez. A po drodze jest dwana cie stacji pomp. Stacja pomp numer osiem znajduje si w pobli u Fairbanks. W lecie 1977 roku wyleciała w powietrze. Została kompletnie zniszczona. - Czy były ofiary? - Tak. - Czy podano przyczyn wybuchu? - Oczywi cie. - Wyja nienie było przekonywaj ce? - Przedsi biorstwo buduj ce ruroci g, Rlyeska, przyj ło je bez zastrze e . - Ale nie wszyscy? - Opinia publiczna była sceptyczna. Władze stanowe i federalne powstrzymywały si od komentarzy. - A jak przyczyn podała Alyeska? - Wadliwe działanie urz dze elektrycznych i mechanicznych. - Pan w to wierz_ - Nie byłem przy tym.
- Czy powszechnie zaakceptowano to wyja nienie? - Powszechnie nie dano mu wiary. - Mo e podejrzewano sabota ? - Mo e. Nie wiem. W tym czasie byłem tutaj. W ogóle nie widziałem ósmej stacji pomp. Oczywi cie odbudowano j . Dermott westchn ł. - Kto inny na moim miejscu zacz łby ju traci cierpliwo . Nie lubi pan si zbytnio anga owa , prawda, panie Finlayson? Ale za to byłby pewnie z pana dobry agent. O ile si nie myl , to nie podzieli si pan z nami opini , czy próbowano co zatuszowa ? - Moje zdanie jest bez znaczenia. Liczy si , jak s dz , to, e prasa alaska ska była o tym wi cie przekonana i napisała to otwarcie i wy- ra nie. Znacz cy jest tutaj fakt, e gazety najwyra niej nie dbały o to, e mog narazi si na proces o zniesławienie. Ucieszyłyby si z publicz- nego ledztwa, a Alyeska, jak wolno przypuszcza , odwrotnie. - Co tak poruszyło gazety?. . . A mo e niepotrzebnie o to pytam? 19 - Pras rozdra niło to, e przez wiele godzin nie dopuszczano jej na miejsce wypadku. A w dwójnasób rozdra nił j fakt, e nie dopu cili ich tam nie stanowi stró e prawa, ale wewn trzna stra Alyeski, która, nie do wiary, pozwoliła sobie zamkn główne drogi. Nawet ich miejscowy rzecznik prasowy przyznał, e jest to równoznaczne z bezprawnym pozbawieniem swobody poruszania si . - Kto ich zaskar ył? - Do rozprawy s dowej nie doszło. - Dlaczego? Finlayson wzruszył ramionami, wi c Dermott zadał nast pne pytanie. - Czy dlatego, e Alyeska jest głównym pracodawc w tym stanie, dlatego, e ycie tak wielu przedsi biorstw zale y od kontaktów z ni ? Inaczej mówi c, dlatego, e wielka forsa rz dzi wiatem? - Mo liwe. - Jeszcze chwila, a wci gn pana na list pracowników Jima Bra- dy'ego. Wi c co takiego napisała prasa? - Poniewa przez cały dzie nie dopuszczano dziennikar na miej- sce wypadku, s dzili, e przez cały ten czas pracownicy Rlyeski pracuj 9gor czkowo, eby oczy ci teren i pomniejszy skutki wypadku, usun lady wielkiego wycieku ropy i ukry fakt, e katastrofalnie zawiódł system bezpiecze stwa. Alyeska ukryła równie - jak pisano - naj- gorsze szkody po po arze. - Czy mogli te usun albo ukry obci aj ce dowody, które wskazywałyby na sabota ? - Nie b d zgadywał. - Dobrze. Czy pan lub Bronowski wiecie co o jakich niezadowolo- nych osobach w Fairbanks? - Zale y, co pan rozumie przez niezadowolonych. je eli my li pan o obro cach rodowiska, którzy sprzeciwiali si budowie ruroci gu, to owszem. Było ich setki i protestowali bardzo mocno. -Ale oni chyba nie kryj si z tym i pisz c do gazet zawsze podpisuj si nazwiskiem i podaj adres? - Tak. - R poza tym obro cy rodowiska to ludzie wra liwi, nie stosuj przemocy i działaj w ramach prawa. - _ innych niezadowolonych nie słyszałem. W Fairbanks mieszka pi tna cie tysi cy ludzi i byłoby optymizmem oczekiwa , e wszyscy s niewinni jak baranki. - A co my li o tym _r_,pa_u Bronowski? - Nie był przy tym,
20 - Nie o to pytam. - W tym czasie mieszkał w Nowym jorku. Wtedy jeszcze nie praco- wał w naszej firmie. -- A wi c pracuje tu stosunkowo niedługo? - Tak. Co, jak s dz , na waszej li cie podejrzanych czyni go auto- matycznie łajdakiem. Je eli chcecie panowie traci czas na sprawo- zdanie jego przeszło ci, to prosz bardzo, ale mog zaoszcz dzi wam i czasu, i wysiłku wiadomo ci , e sprawdzili my go raz, drugi i trzeci za po rednictwem trzech odr bnych pierwszorz dnych agencji. Policja nowojorska wystawiła nieskazitelne wiadectwo. Kartoteka jego i firmy s - były - bez zarzutu. - Nie w tpi . jakie ma kwalifikacje i co to za firma? - Wła ciwie to jedno i to samo. Był szefem najwi kszej i kto wie czy nie najlepszej nowojorskiej agencji do spraw ochrony. Przedtem był policjantem. - W czym specjalizowała si ta firma? - Wył cznie w tym co najlepsze. Głównie w wystawianiu stra y. Dostarczaniu stra ników dla kilku najwi kszych banków, kiedy z powo- du wi t albo choroby brakowało im własnych. Pilnowali te domów najwi kszych bogaczy Manhattanu i Long Island, eby zapobiec skan- dalicznym kradzie om bi uterii podczas du ych imprez towarzyskich. Jego trzeci specjalno ci była ochrona wystaw drogocermych klej- notów i obrazów. Gdyby udało si panu skłoni Holendrów do wypo y- czenia na par miesi cy "Nocnej stra y" Rembrandta, to z pewno ci zwróciłby si pan do Bronowskiego. - Co mo e skłoni człowieka, eby porzucił to wszystko i przyjechał na koniec wiata? -Tego nie mówi. Nie musi. T sknota za domem. A dokładniej, t sknota jego ony. ona Bronowskiego mieszka w Anchorage. Lata do niej w ka dy weekend. - My lałem, e odpoczywacie tu po przepracowaniu pełnych czte- rech tygodni? - To nie dotyczy Bronowskiego, tylko stałych pracowników. Nomi- nalnie swoj baz ma tutaj, ale odpowiada za cały ruroci g. Je eli s jakie kłopoty, na przykład w Valdez, od ony z Anchorage ma o wiele bli ej ni st d. Nasz Sam to ruchliwy człowiek. Lata własnym coman- chem. My tylko płacimy za paliwo. - Nie cierpi na pustki w kieszeni? - Z pewno ci nie. Wła ciwie nie musiał podejmowa tej pracy, ale nie znosi bezczynno ci. Pieni dze? Zachował udziały pozwalaj ce mu na kontrol nowojorskiej firmy. 21 - Nie powoduje to sprzeczno ci interesów? - Jak mo e w ogóle by mowa o sprzeczno ciach? Od czasu kiedy przybył tu ponad rok temu ani razu nie był w Nowym Jorku. - Wygl da, e to jaki uczciwy chłopak. Cholernie mało teraz takich - powiedział Dermott i spojrzał na Mackenziego. - Donald? - Słucham? - spytał Mackenzie podnosz c w gór nie podpisany list z Edmonton. - FBI go widziało? - Oczywi cie e nie. Co on ma wspólnego z FBI? - Mo e mie ogromnie du o, i to wkrótce. Wiem, e mieszka cy Alaski uwa aj si za oddzielny naród, s dz , e maj tu swoje specjal- ne lermo, i traktuj nas z góry, jako obywateli tych czterdziestu o miu gorszych stanów, ale to nie zmienia faktu, e Alaska jest cz ci Stanów Zjednoczonych. Kiedy ropa st d dociera do Valdez, przewozi si j statkami do stanów zachodniego wybrze a. Ka da przerwa w transpor-
cie ropy pomi dzy prudhoe a, powiedzmy, Kaliforni zostanie uznana za bezprawne zakłócenie handlu mi dzystanowego i automatycznie spo- woduje interwencj FBI. - Jeszcze do tego nie doszło. A poza tym, co tu ma do roboty FBI? W ogóle nie znaj si na ropie ani na ochronie ruroci gu. B d go pilnowa ? Oni nie upilnuj samych siebie. Wi kszo czasu sp dziliby - my na próbach odmro enia tych paru, którzy by nie zamarzli na mier podczas kilku pierwszych sp dzonych tu minut. eby prze y , musieli- by si gdzie schroni , wi c co by zdziałali? Mogliby obsadzi ko có- wki komputera, radiostacje manewrowe i stacje czujnikowe do wy- krywania alarmu w Prudhoe, Fairbanks i Valdez. Ale my mamy tu wysoko wykwalifikowanych specjalistów do kontroli ponad trzech tysi - cy ródeł informacji alarmowych. da tego od FBI, to jak da od lepca czytania sanskrytu. W rodku czy na dworze, tak czy owak tylko by przeszkadzali i byli dla wszystkich niepotrzebnym ci arem. - Ale policjanci z Alaski daliby sobie rad . I to w warunkach, których niejeden spo ród pa skich ludzi by nie wytrzymał. Skontak- tował si pan z nimi? Zawiadomił pan władze stanowe w Juneau? - Nie. - Dlaczego? - Nie lubi nas. Naturalnie, e w przypadku zagro enia ludzkiego ycia wkroczyłyby natychmiast. A tak, wol o nas nic nie wiedzie . Osobi cie nie wini ich za to. Zanim pan mnie zapyta dlaczego, od- powiem sam. Bo na dobre czy złe przej li my od Alyeski zarz d nad ruroci giem. Wybudowała go i obsługuje Alyeska, ale u ywamy go my. I tu, niestety, otwiera si szerokie pole do mylenia jednego z drugim. W oczach wi kszo ci oni ruroci giem byli, a my nim jeste my. 22 Finlayson zastanawiał si nad dalszymi słowami. - Troch ich nawet al. Wzi li niemałe ci gi. Jasne, e s odpowie- dzialni za znaczne straty i ogromne przekroczenie kosztów budowy, ale wykonali nieprawdopodobn robot w nieprawdopodobnych warun- kach, a co wi cej, uko czyli j w terminie. To w tej chwili najlepsza firma budowlana w Ameryce Północnej. Wspaniała technika i wspaniali in- ynierowie, ale ich rzecznikom prasowym nie dostaje ju tej wspaniało- ci -- wiedz o mieszka cach Alaski tyle, co jakby pracowali na Manhattanie. Ich zadaniem powinno by spopularyzowanie ruroci gu w ród tutejszych mieszka ców, a oni zdołali jedynie zrazi cz miej- scowej ludno ci do ruroci gu i do firmy budowlanej. Finlayson potrz sn ł głow . - Trzeba prawdziwego talentu, eby wszystko spieprzy tak jak oni. Chcieli ochroni Alyesk , a osi gn li tylko to, e przez - jak si utrzymuje - ra ce ukrywanie faktów i rozmy lane kłamstwa cał- kowicie zdyskredytowali jej dobre imi , je eli w ogóle je miała. Finlayson si gn ł do szuflady, wyj ł dwie kartki papieru i podał je Dermottowi i Mackenziemu. - Odbitki fotograficzne dokumentu, który jest klasycznym przykła- dem, w jaki sposób traktowali swoich kontrahentów. Mo na by pomy - le , e nauki pobierali w jednym z bardziej represyjnych pa stw policyjnych. Prosz przeczyta . Na pewno panów zaciekawi. Zrozumie- cie te , jak przez zwykłe przeniesienie opinii nie cieszymy si zbyt powszechn sympati . Obaj przeczytali odbitki. Towarzystwo Us_ug Ruroci gowych Dodatek nr 20 Rlyeska Poprawka nr 1 Ruroci gi i Drogi 1 kwietnia 1977 Specyfikacja Robót Strona 2004
C. KONTRAHENT ANI jEGO PERSONEL W ADNYM WYPADKi NIE MO E INFORMOWA W_ADZ O PRZECIEKU LUB WYP_Y- WIE ROPY. Cał odpowiedzialno za przekazywanie takich informacji bierze na siebie ALYESKA. Zawiadamiaj c o tym swoj kadr kierow- nicz i pracowników KONTRAHENT poło y na to nacisk. D. Ponadto KONTRAHENT ANI JEGO PERSONEL NIE B DZIE OMAWIAł, I udZIELAł INFORMACJI ANI KONTAKTOWA_ SI_ W JAKIKOLWIEK SPOSÓB ZE RODKamI PRZEKAZU, bez wzgl - du na to, czy b dzie to radio, telewizja, gazety lub czasopisma. Ka dy taki kontakt poczytany b dzie KONTRAHENTOWI za powa ne narusze- 23 nie UMOWY. Wszelkie kontakty ze rodkami przekazu w sprawach przecieku lub wypływu ropy b dzie nawi zywa Alyeska. Je eli pracow- nicy rodków przekazu skontaktuj si z KONTRAHENTEM lub pracow- nikami KONTRAHENTA, powinien on odesła ich do Alyeski bez omawiania z nimi czegokolwiek, zgłaszania czy udzielania informacji. KONTRAHENT przeka e z całym naciskiem swojej kadrze kierowniczej i pracownikom dania ALYESKI w sprawie rodków przekazu. Dermott poło ył odbitk na kolanie. - To pisał Amerykanin?! - spytał. - Amerykanin obcego pochodzenia, który z pewno ci terminował u Goebbelsa - powiedział Mackenzie. - Urocze zarz dzenie - rzekł Dermott. - Sied cicho i kryj mnie albo stracisz kontrakt. B d posłuszny, bo inaczej ci wyrzuc . Prze- wietny przykład ameryka skiej demokracji w całej okazało ci. - Zer- kn ł na kartk i spojrzał na Finlaysona. - Sk d pan ma ten papier? To na pewno tajna informacja. - Mo e to dziwne, ale nie. Własno publiczna. Artykuł redakcyjny "All-Alasca Weekly" z 22 lipca 1977 roku. Ta informacja była na pewno tajna. Ale sk d gazeta j zdobyła, nie wiem. - Miło widzie , jak mała gazetka przeciwstawia si pot nej firmie i wychodzi z tego obronn r k . To podnosi na duchu. Finlayson wzi ł drug odbitk . - Ten sam artykuł wst pny napomkn ł w dramatycznym tonie o "straszliwie ujemnym wpływie ruroci gu na nas". Była to i jest prawda. Odziedziczyli my ten straszliwie ujemny wpływ i nadal daje on si nam we znaki. Takie s fakty. Nie mówi , e wcale nie mamy przyjaciół albo e władza nie wkroczyłaby szybko w razie oczywistego naruszenia prawa. Ale poniewa głosy wyborców si licz , ci, którzy decyduj o naszych losach, rz dz zza ich pleców - wyczuwaj na- stawienie opinii publicznej, a nast pnie wprowadzaj mile widziane prawa i zajmuj odpowiednio bezpieczne postawy. Bez wzgl du na wszystko nie zra do siebie tych, którym zawdzi czaj władz . Oczy opinii publicznej zwrócone s zarówno na nich, jak i na nas, dlatego nie przyjd do nas i nie b d interweniowa z powodu anonimowej gro by anonimowego pomyle ca. - Inaczej mówi c, dopóki nie zdarzy si sabota , nie mo emy oczeki- wa pomocy z zewn trz - podsumował Mackenzie. - Tak wi c w kwe- stü rodków prewencyjnych jest pan zdany całkowicie na Bronows- kiego i jego oddziały stra y. Czyli e jest pan zdany na samego siebie. - Smutne to, co pan mówi, cho prawdziwe. - Przyjmuj c, e gro ba jest prawdziwa, kto si za ni kryje i czego chce? To na pewno nie jest pomyleniec. Gdyby to był, powiedzmy, zwolennik ochrony rodowiska, który wpadł w szał, to działałby nie ogl daj c si na nic i bez najmniejszego ostrze enia. Nie, celem mo e by tu wymuszenie albo szanta , co nie jest równoznaczne - przy wymuszeniu chodzi o pieni dze, przy szanta u mo e chodzi o wiele innych rzeczy.
Niemo liwe, eby głównym celem było zatrzymanie przepływu ropy, bardziej prawdopodobne, e chodzi o zatrzymanie przepływu w innym, wa niejszym celu. W gr wchodz pieni dze, polityka lokalna albo mi dzynarodowa - władza, działanie w my l fałszywych czy prawdzi- wych ideałów albo po prostu nieodpowiedzialno pomyle ca. Niestety, wszelkie spekulacje musz poczeka na rozwój wypadków. A tymczasem, panie Finlayson, chciałbym jak najszybciej pozna Bronowskiego. - Ju mówiłem, e musi pozałatwia swoje sprawy. Wyleci za kilka godzin. - Nie_h pan mu ka e wylecie natychmiast. - Przykro mi, ale Bronowski jest ode mnie niezale ny. Odpowiada przede mn za cało , ale nia za detale swojej działalno ci w terenie. Rzuciłby prac , gdybym spróbował wkroczy w jego kompetencje. Gdyby nie mógł działa samodzielnie, praktycznie miałby zwi zane r ce. Nie wynajmuje si psa, eby samemu szczeka . - Nie rozumiemy si . Panu Mackenziemu i mnie obiecano nie tylko pełn współprac . Upowa niono nas równie do wprowadzenia dras- tycznych rodków bezpiecze stwa, gdy my uznali, e okoliczno ci tego wymagaj . Juko ska broda Finlaysona wprawdzie nadal maskowała jego min , ale w jego głosie brzmiało oczywiste niedowierzanie. - To znaczy, do przej cia obowi zków Bronowskiego? -Je eli uznamy, e jest kompetentny, po prostu usuniemy si na bok i b dziemy słu y rad . Je li nie, skorzystamy z uprawnie , jakie nam dano. - Komu dano? Ale to absurd... Nie, ja na to nie pozwol . Wkracza- cie tutaj, panowie, i wyobra acie sobie... nie, nie ma mowy. Nie otrzymałem takiego polecenia. - Wobec tego radzimy, eby pan natychmiast poprosił o nie albo o jego potwierdzenie. - Kogo? - Grube ryby, jak ich pan nazywa. - Londyn? 24 25 Dermott nie odpowiedział. - To sprawa pana Blacka. Dermott nadal milczał. - Dyrektora naczelnego ruroci gu - wyja nił Finlayson. Dermott skin ł głow w stron trzech telefonów na jego biurku. - Wystarczy si gn po słuchawk - powiedział. - Wyjechał z Alaski. Przeprowadza inspekcj naszych biur w Seattle, San Francisco i Los Angeles. Kiedy i w jakiej kolejno ci, nie wiem. Ale wiem, e jutro w południe wraca do Anchorage. - Czy to znaczy, e wcze niej nie mo e czy te nie chce si pan z nim skontaktowa ? - Wła nie. - Mógłby pan zadzwoni do tych biur. - Ju mówiłem, e nie wiem, gdzie on jest. Mo e by zupełnie gdzie indziej. je eli nie leci akurat samolotem. - Ale spróbowa pan mo e? - spytał Dermott, a poniewa Finlayson nie odpowiedział, dodał: - Mo e pan zadzwoni bezpo rednio do Londynu. - Panowie chyba niewiele wiedz o hierarchii obowi zuj cej w to- warzystwach naftowych? - Nie. Ale wiem jedno - odparł Dermott. Jego zwykły dobrotliwy ton znikł. - Bardzo mnie pan rozczarował, panie Finlayson. Jest pan w powa nych kłopotach albo bardzo łatwo mo e si pan w nich znale . W takiej sytuacji nie oczekuje si po pracowniku na wysokim stanowis- ku, e si obrazi i oka e zranion dum . Pan niewła ciwie rozumie
swoje obowi zki, przyjacielu: na pierwszym miejscu jest dobro firmy, a nie pa skie uczucia i obrona własnej skóry. Spojrzenie Finlaysona nie zdradzało adnych uczu . Mackenzie pat- rzył w sufit, jak gdyby znalazł tam co szczególnie interesuj cego. Wiedział, e Dermott, którego znał od tylu lat, jest niedo cignionym mistrzem w zaganianiu przeciwnika w kozi róg. Jego ofiara albo pod- dawała si , albo zajmowała stracon pozycj , co wykorzystywał bez- lito nie. Je eli nie mógł uzyska współpracy, zadowalało go tylko całkowite podporz dkowanie sobie przeciwnika. - Wyraziłem trzy pro by, ka d z nich uwa am za uzasadnion , a pan odrzucił wszystkie trzy - ci gn ł Dermott. - Nie zmienił pan zdania? - Nie, nie zmieniłem. - Jak s dzisz, Donald, co mi pozostało? - spytał Dermott. - Tylko jedno - odparł ze smutkiem Mackenzie. - Tak jest - powiedział Dermott, spogl daj c chłodno na Finlay- sona. - Przez krótkofalówk ma pan kontakt z Valdez, sk d jest ł czno z centralami telefonicznymi w Stanach. - Pchn ł w jego stron wizytówk . - A mo e nie pozwoli mi pan na rozmow z moj dyrekcj w Houston? Finlayson nic nie odpowiedział. Wzi ł wizytówk , podniósł słuchawk i wydał polecenie telefonistce. Po trzech minutach milczenia, które tylko Finlayson odczuł jako przykre, zadzwonił telefon. Finlayson słuchał przez krótk chwil , po czym oddał słuchawk . - Firma Brady? - spytał Dermott. - Mówi Dermott, prosz z panem Brady. - Zamilkł, po czym znów si odezwał: - Dzie dobry, Jim. - Witam, witam, George - powiedział Brady silnym, dono nym głosem, który słycha było dobrze w całym biurze. - Dzwonisz z zatoki Prudhoe, tak? Co za przypadek. Wła nie miałem do ciebie telefonowa . - Tak. Wiem, chodzi o meldunek, Jim. A raczej o wiadomo ci. Nie mam nic do przekazania. - A ja mam. B d mówił pierwszy, bo s wa ne. To publiczna linia? - Chwileczk - powiedział Dermott i spojrzał na Finlaysona. - Czy obsługa,waszej centrali składała przysi g zachowania tajemnicy pa - stwowej ? - ale sk d. Chryste Panie, to zwykła telefonistka. - Dobrze pan to uj ł. Chryste Panie! Bo e miej w opiece transalas- ka ski ruroci g - rzekł Dermott. Wyci gn ł notes, ołówek i przemówił do słuchawki. - Niestety, Jim. Publiczna. Jestem gotów. Czystym i wyra nym głosem Brady zacz ł recytowa pozornie nic nie znacz c mieszank liter i cyfr, które Dermott zapisywał zgrabnym drukowanym pismem. Po mniej wi cej dwóch minutach Brady zamilkł i spytał: - Powtórzy ? - Nie, dzi kuj . - Masz mi co do przekazania? - Tylko jedno. Tutejszy szef robót odmawia pomocy, jest niegrzecz- ny i mno y trudno ci. Chyba nie mamy tu nic do roboty. Prosimy o pozwolenie wyjazdu. - Udzielam pozwolenia - powiedział wyra nie Brady po krótkiej chwili, a potem rozległ si trzask odkładanej słuchawki i Dermott wstał. Finlayson zrobił to ju przed nim. - Panie Dermott... - zacz ł. Dermott posłał mu lodowate spojrzenie i przemówił głosem chłod- nym jak zima: - Prosz przekaza nasze pozdrowienia Londynowi, panie Finlay- son. Gdyby kiedy pan si tam znalazł. 26 27
Rozdział drugi Dwa tysi ce sto kilometrów na południowy wschód od zatoki Prud- hoe, o dziesi tej wieczorem w barze hotelu Peter Pond w Forcie McMurray pracownicy Brady'ego spotkali si z Jayem Shorem. Ci, których kwalifikacje upowa niały do wydawania opinii w takich spra- wach, skwapliwie przyznawali, e w ród kierowników budów przemys- łowych w Kanadzie Shore nie ma sobie równych. Twarz miał niad jak pirat - brzydki kawał wyci ła mu natura czyni c go zarazem towarzys- kim, pe_tym humoru i pogodnym. Ale w tej chwili bynajmniej nie był ani w dobrym humorze, ani wesoły. Podobnie jak siedz cy obok niego Bill Reynolds, dyrektor kopalni odkrywkowej Sanmobilu, rumiany i zwykle u miechni ty m - czyzna, obdarzony przez natur dokładnie takim wła nie diabolicznyzn usposobieniem, jakie przypisywano niesłusznie Shore'owi. Bill Reynolds spojrzał przez stół na Dermotta i Mackenziego, których on i Shore poznali pół minuty temu. - Uwin li cie si , panowie - powiedział. - Błyskawiczna obsługa, e si tak wyra . - Staramy si . Robimy, co w naszej mocy - odparł z zadowoleniem Dermott. - Szkock ? - zaproponował Mackenzie. - Tak, prosz - rzekł Reynolds i skin ł głow . - Przylecieli cie dwusilnikowym odrzutowcem, zgadza si ? - Tak. - To chyba sporo kosztuje? - Ale zapewnia operatywno - odparł z u miechem Dermott. - W centrali, to znaczy w Edmonton, powiedziano nam, e mo ecie by zaj ci przez cztery dni. Nie spodziewali my si was po czterech godzinach! - powiedział Reynolds patrz c w zamy leniu sponad wie- o nalanej szklaneczki. - Niewiele o was wiemy. - Istotnie. My wiemy o panu prawdopodobnie jeszcze nniej. - A wi c nie jeste cie nafciarzami? - Ale tak. Ale nafciarzami od wierce . Nie znamy si na odkryw- kowym wydobyciu ropy. - I zawodowo zajmujecie si ochron ? - Tak. - Wi c nie ma potrzeby pyta , co robili cie na Stoku Północnym? - Jeszcze raz tak. - Długo tam byli cie? - Dwie godziny. -Dwie godziny! Chce pan powiedzie , e załatwili cie sprawy ochrony. . . - Nic nie załatwili my. Wyjechali my. - Wolno spyta dlaczego? - Kierownik produkcji był... powiedzmy sobie... nieskory do pomocy. - Przepraszam, e tak pytam. - Dlaczego pan przeprasza? - No bo tutaj ja kieruj produkcj . Aluzj zrozumiałem. - Nie było adnej aluzji - odparł lekko Dermott. - Pan zadał pytanie, ja odpowiedziałem. - I postanowili cie panowie zrezygnowa . . . - Na całym wiecie czeka na załatwienie mas spraw i nie mamy czasu pomaga komu , kto sam sobie nie chce pomóc. No, ale mniejsza z tym, panowie, do rzeczy: wasza firma oczekuje od nas zadawania pyta , a od panów odpowiedzi na nie. Kiedy otrzymali cie t pogró k ? - Dzi rano o dziesi tej - odparł Shore.
- Ma pan przy sobie ten list? - Niezupełnie. Gro ono nam przez telefon. - Sk d dzwoniono? - Z Anchorage. To była mi dzynarodowa. - Kto przyj ł telefon? - Ja. Bill był ze mn i si przysłuchiwał. Rozmówca powtórzył tekst dwa razy. Dosłownie powiedział tak: "Zawiadamiam, e Sanmobil czeka w najbli szym czasie przerwa w produkcji ropy. Zapewniam was, e niewielka, ale wystarczaj ca, eby was przekona , e mo emy za- trzyma przepływ ropy, kiedy i gdzie chcemy". Nic wi cej, - adnych da ? - Dziwne, ale nie. - Nie ma obawy. dania pojawi si wraz z wysuni ciem powa - niejszej gro by. Rozpoznałby pan ten głos? 29 - A czy rozpoznałbym głosy miliona irmych Kanadyjczyków, które brzmi dokładnie tak jak ten w telefonie? Bierze pan t gro b powa nie? - Tak. Na ogół wszystko bierzemy powa nie. Jak jest zabezpieczona wasza kopalnia? - No có , w normalnych warunkach odpowiednio. Tak s dz . - Warunki mog by bardzo nienormalne. ßu macie stra ników? - Dwudziestu czterech, pod dowództwem Terry'ego Brinckmana. Zna si na swojej robocie. - Nie w tpi . Macie psy? - Ani jednego. Zwykłe psy policyjne - alzatczyki, dobermany, boksery - nie wytrzymuj w tych niesamowitych warunkach. Psy eskimoskie oczywi cie tak, ale s dla nas nieprzydatne, bo ch tniej gryz si mi dzy sob ni szukaj nieproszonych go ci. - A ogrodzenie pod pr dem? Shore wzniósł oczy w gór i popatrzył z politowaniem. - Chce pan z miejsca dostarczy szubienicy obro com rodowiska? Niechby tylko najn dzniejszy wilk przypalił sobie swoj parszyw skór ... - Wystarczy, wystarczy. Chyba nie musz pyta o czujniki i tym podobne? - Istotnie, nie musi pan. - Jak du y jest teren kopalni? - spytał Mackenzie. - Ma około trzech tysi cy dwustu hektarów - odparł Reynolds z nieszcz liw min . - Trzy tysi ce dwie cie hektarów - powtórzył Mackenzie kata- stroficznym tonem. - A wobec tego długo ogrodzenia? - Dwadzie cia dwa i pół kilometra. - Tak. To prawdziwy problem - powiedział Mackenzie. - Do- my lam si z tego, e obowi zki waszej stra y s dwojakie: ochrona najwa niejszych urz dze samej przetwórni i patrolowanie ogrodzenia, tak? Reynolds potwierdził skinieniem głowy. - S trzy zmiany stra ników, po o miu w zmianie - powiedział. - O miu ludzi, bez adnych dodatkowych rodków bezpiecze stwa, do pilnowania przetwórni i patrolowania dwudziestodwu i półkilomet- rowego ogrodzenia w ciemno ciach zimowej nocy. - Pracujemy przez cał dob - powiedział obronnym tonem Shore. - Przetwórnia jest znakomicie o wietlona przez cał noc i dzie . - Ale nie ogrodzenie. Gdyby ciocia miała w sy... a zreszt , co tu du o mówi . Ze dwa pułki wojska mo e by rozwi zały spraw , ale i w to w tpi . W ka dym razie jest to problem. -- Nie jedyny - o wiadczył Dermott. - Najznakomitsze o wietlenie nic nie pomo e, skoro na ka dej z trzech zmian pracuj setki robotników.
--- Co pan ma na my li? - ~ Dywersantów. -- Dywersantów?! Ponad dziewi dziesi t osiem procent siły robo_ czej to Kanadyjczycy. -- Czy królowa wydała dekret o abolicji wobec kanadyjskich prze- st pców? Czy najmuj c pracownika sprawdzacie jego przeszło ? - No, nie przeprowadzamy dokładnego wywiadu, nie stosujemy bicia, testów z u yciem aparatów do wykrywania kłamstwa ani tym podobnych głupstw. Spróbowałby pan to zrobi , a nie miałby pan ch tnych do pracy. Sprawdzamy sta zawodowy, kwalifikacje, opinie i co najwa niejsze kartoteki policyjne. -- To najmniej wa ne. Prawdziwie cwani przest pcy nie figuruj w kartotekach policji - powiedział Dermott. Wygl dał, jakby miał wła nie westchn , wybuchn , zakl albo zrezygnowa , ale zmienił zdanie. - Tak... pó no ju . Jutro pan Mackenzie i ja chcieliby my porozmawia z Terrym Brinckmanem i obejrze kopalni . - Gdyby my mieli tu samochód o dziesi tej. . . - A mo e o siódmej? Tak, siódma nam odpowiada. Dermott i Mackenzie odprowadzili wzrokiem dwóch odchodz cych, wymienili spojrzenia, opró nili szklaneczki, przywołali barmana, a po- tem wyjrzeli przez okna hotelu Peter Pond, nazwanego tak od nazwiska pierwszego białego, który ujrzał Smolne Piaski. Pond płyn ł czółnem po rzece Athabaska prawie dokładnie dwie cie lat temu. Piaski te najwyra niej niezbyt go interesowały, ale w dziesi lat pó niej znacznie sławniejszego podró nika zaciekawiła lepka sub- stancja wydobywaj ca si z odsłoni tych pokładów ziemi wysoko nad rzek i zapisał: "Ta smoła ziemna jest w stanie płynnym i po zmieszaniu z ywic naturaln albo z ywiczn substancj zebran ze wierku słu y do powlekania india skich czółen. Podgrzana, wydziela zapach podob- ny do zapachu sproszkowanego w gla bitumicznego". Dziwne, ale znaczenia słów "w giel bitumiczny" nie doceniano przez ponad sto nast pnych lat; nikt nie zdawał sobie sprawy, e dwóch osiemnastowiecznych odkrywców natkn ło si na najwi ksze na wie- cie zasoby paliw kopalnych. Ale gdyby si na nie nie natkn li, nie byłoby hotelu Peter Pond tam, gdzie stoi, ani oczywi cie miasta za jego oknami. Jeszcze nawet w połowie lat sze dziesi tych tego wieku Fort McMur- ray był na;zwyklejsz surow , prymitywn kresow osad licz c tysi c 30 31 trzystu mieszka ców, z ulicami pełnymi kurzu, błota lub niegowej brei, zale nie od pory roku. Obecnie, cho Fort McMurray pozostał kresowym miastem, był jednak miastem, które si wyró nia. Ceni c sobie swoj przeszło , ale i spogl daj c w przyszło , był on typowym przykładem miasta korzystaj cego z koniunktury, a pod wzgl dem przyrostu ludno ci najszybciej rozwijaj c si aglomeracj w Kanadzie. Tam gdzie przed czternastu laty mieszkało tysi c trzystu obywateli, yło ich teraz trzyna cie tysi cy. Wybudowano, albo wła nie budowano, szkoły, hotele, banki, szpitale, ko cioły, supersamy i przede wszystkim setki nowych domów. A na dodatek, dziw nad dziwy, na ulicach poło ono nawierzchni . Ten oczywisty cud ma swoje ródło w jednej jedynej okoliczno ci, w tym e Fort McMurray le y dokładnie w samym sercu Smolnych Piasków Athabaski, najwa niejszych tego rodzaju złó na wiecie. Wcze niej tego wieczoru sypał nieg, który jeszcze nie przestał pada . Wszystko - domy, ulice, dachy samochodów, drzewa - po- kryła gładka, jednolita warstwa bieli. Poprzez zasłon łagodnie sypi - cych płatków wieciły go cinnie setki latar . Sceneria ta ucieszyłaby oko i serce malarza specjalizuj cego si w gwiazdkowych pocztów- kach. Kilka takich spostrze e przyszło na my l Mackenziemu.
- Powinien tu dzi by w i ty Mikołaj. - Wła nie - przyznał markotnie Dermott. - Zwłaszcza gdyby przy- niósł ze sob pokój na ziemi i dobr wol wszystkim ludziom. Co powiesz na ten telefon do Sanmobilu? - To co ty. Ta gro ba jest wła ciwie identyczna z listem, jaki dostał w Prudhoe Finlayson. Na pewno jest to robota tego samego człowieka albo grupy ludzi. - A co powiesz na to, e nafciarze z Alaski dostaj gro b z Alberty, natomiast przedsi biorstwo naftowe w Albercie dostaje identyczn gro b z Rlaski? - Nic... poza tym, e obie gro by maj to samo ródło. We my ten telefon z Anchorage. Na pewno dzwoniono z budki telefonicznej. Nie do wykrycia. - Prawdopodobnie. Ale nie na pewno. Nie wiem, czy z Anchorage mo na si tu dodzwoni bezpo rednio. Chyba nie, ale mo emy to sprawdzi . Je eli nie mo na, to telefonistka z centrali b dzie miała zanotowan t rozmow . Jest szansa na ustalenie telefonu, z którego dzwoniono. Mackenzie przez krótk chwil przygl dał si miastu przez dno szklaneczki. - To by było co - rzekł. To by b¨ło co . S dwie mo liwo ci. Zadzwoniono o dziesi tej, czyli o szóstej rano czasu Anchorage. Kto oprócz wariata -- albo pracuj cego na _uc; c_ znciarc - - wvchodzi a tej _odzinie na ciemne, lodowate ulice. mało prawdopodobne eby tak dziwne zachowanie nie zostało zauwa one. -- Je li chciał je kto zauwa y . - Policja stanowa w wozach patrolowych. Taksówkarz. Kierowca pługu nie nego. Listonosz id cy do pracy. Zdziwiłby si , ilu ludzi z cdł_ierc-c usprawîedliwîonych powodów kr ci si po ulicach w naj- ciemniejszych godzinach nocy. _;__;d;_ _¨_nr si nie zdziwił - odparł Mackenzie nieco ura onym tonem - - nam si to do cz sto przytrafiało w tej przekl tej robocie. Mówiłe o dwóch mo liwo ciach. Jaka jest ta druga? -= je eli ustalimy, sk d dzwoniono, to jest przecie policja, która poleci poczcie wymontowa ten automat i odda go swoim specom do daktyloskopii. Bardzo mo liwe, e ten, kto dzwonił do Fortu McMurary, u ywał monet o wy szym nominale ni ci, którzy korzystali z tego aparatu w dzie ... albo w nocy. Znajd si trzy du e monety z jed- nakowymi odciskami palców i - mamy go. - Zgłaszam sprzeciw. Monety przechodz przez wiele r k. Odciski palców, owszem, znajdziesz, i to całe mnóstwo. - Odrzucam sprzeciw. Wiadomo, e najwyra niejszy lad na powie- rzchni metalu zostawia osoba, która dotyka go ostatnia. Szukaj c tego ladu zdejmujemy te odciski palców wokół tarczy aparatu. Ludzie nie wykr caj numeru w futrzanych r kawiczkach. Potem sprawdzamy kartoteki policyjne. Te odciski mog akurat tam by . A je eli s , to zatrzymujemy go cia i pytamy go o ró ne ciekawe rzeczy. - Kombinowa to ty umiesz. Niezbyt chytrze, ale umiesz. Tylko e najpierw trzeba schwyta tego człowieka. - Je eli zdob dziemy jego rysopis albo odciski, które s zarejest- rowane, nie powinno to by trudne. Co innego, gdyby si zamelinował. Nie widzi chyba jednak takiej potrzeby. Zreszt mógłby mie z tym trudno ci, bo mo e to by przecie jeden z filarów kół towarzyskich i handlowych Anchorage. - Zało si , e inne filary miasta Anchorage z rozkosz posłuchał5r- by twoich słów. My l o tobie to samo, co w tej chwili my li o nas nasz przyjaciel John Finlayson. Ä propos, jak post pujemy z nim dalej? Musimy si z nim jako dogada . Przy tak oczywistym impasie...
- Niech na razie pogotuje si we własnym sosie. Nie ycz mu a tak le, jak ta brzmi. ale niech si troch pomartwi tam w Prudhoe, a 32 33 3 - A`habaska b dziemy gotowi. To dobry człowiek, inteligentny, uczciwy. Zachował si dokładnie tak, jakby zachował si ty albo ja, gdyby para natr tów próbowała si rz dzi . Im dłu ej nas tam nie ma, tym wi ksza gwaran- cja, e b dzie z nami współpracował, kiedy wrócimy. Jim Brady mo e by zwiastunem złych wie ci, ale rozmowa z nim nie mogła wypa w bardziej odpowiedniej chwili. Dał nam znakomity pretekst, eby wyjecha . A je li ju mowa o Jimie... - Doszedłem do wniosku, e nie bardzo mi si to wszystko podoba. Mam przeczucia. Mo na by pomy le , e to sprawka moich szkockich przodków. Wiesz, e zatoka Prudhoe i to miejsce zawieraj ponad połow północnoameryka skich zasobów ropy. S to niesłychane ilo ci. Szkoda, eby si co tej ropie przytrafiło. - Do tej pory nie dbałe o takie sprawy. Detektyw ma by chłodny, obiektywny, bezstronny. - W przypadku ropy, która nale y do innych. Ale to jest nasza ropa. A to wymaga ogromnej odpowiedzialno ci. Dramatycznych decyzji na najwy szym szczeblu. - Mówili my o Jimie Bradym. - Ja nadal o nim mówi . - My lisz, e powinni my go tu ci gn ? - Tak. - Ja te . Wła nie dlatego poruszyłem ten temat. Zadzwo my do niego. Jim Brady, który wymagał, by jego agenci terenowi byli szczupli, bystrzy, wysportowani i mieli dobr kondycj , w butach na bardzo wysokich obcasach mierzył sto siedemdziesi t dwa centymetry, a pod jego ci arem wskazówka wagi zatrzymywała si w okolicach stu dziesi ciu kilogramów. Nie b d c zwolennikiem podró owania bez baga u,.leciał z Houston nie tylko ze swoj urocz jasnowłos on Jean, ale i ze swoj absolutnie oszałamiaj c córk Stell , tak e na- turaln blondynk , która podczas wypraw w teren słu yła mu za sekretark . on zostawił w hotelu w Forcie McMurray, ale córk wzi ł do minibusu, który Sanmobil przysłał, eby go przewie do kopalni. Pierwsze wra enie, jakie zrobił na twardych ludziach z Athabaski, było mniej ni korzystne. Miał na sobie wietnie skrojony ciemnoszary garnitur - musiał on by dobrze skrojony, ju cho by po to, eby pomie ci tak okr gł posta - biał koszul i tradycyjny krawat. Na tym wszystkim miał dwa wełniane płaszcze i obszerne futro z bobrów, co razem sprawiało, e był równie wysoki, co szeroki. Paradował w mi kkim filcowym kapeluszu tego samego koloru co garnitur, ale był on równie prawie niewidoczny, bo przytrzymywał go wełniany szalik, którym Brady dwukrotnie owin ł głow . - Niech mnie diabli - wykrzykn ł. Głos miał zduszony przez ko ce szalika zawi zanego tu pod oczami, które były jedyn widocz- n cz ci jego twarzy. A mimo to jego towarzysze nie mieli w tpliwo- ci, e jest pod wra eniem tego, co zobaczył. - Tak, to jest co .
Musieli cie mie , chłopcy, kup zabawy przy kopaniu i budowie tych licznych zameczków z piasku. - Mo na i tak to ui , panie Brady - odparł; pohamowuj c si Jay Shore. -- Jak na teksaskie normy to by mo e nic wielkiego, ale i tak jest to najwi ksze przedsi wzi cie górnicze w historii ludzko ci. - Bez urazy. Nie oczekuje pan chyba po Teksa czyku, eby przy- znał, e poza granicami jego stanu mo e by co wi kszego albo lepszego. - Niemal wyczuwało si , e Brady zbiera si w sobie, eby wyrazi podziw. - To bije wszystko, co do tej pory widziałem, "To" było kopark linowłókow , ale tak , jak Brady widział po raz pierwszy. Koparka jest zasadniczo maszynowni z kabin sterownicz , z której kieruje si podobnym jak u d wigu wysi gnikiem. Wysi gnik ten jest umocowany na zawiasach i obraca si u podstawy maszynowni, mo e wi c by zarówno podnoszony, jak opuszczany, oraz przesuwany na boki. Sterowanie odbywa si za po rednictwem kabli z maszynowni, które przechodz przez masywn stalow nadbudow koparki i biegn do ko ca wysi gnika. Inny kabel, przebiegaj cy przez zako czenie wysi gni- ka, przytrzymuje czerpak, który mo na obni a dla nabrania surowca, podnosi z powrotem w gór i przesuwa w bok, eby wywali ładunek. - Nic wi kszego nie chodziło jeszcze po ziemi - oznajmił Shore. - Chodziło?! - spytała Stella. - Tak, ona umie chodzi . Kroczy albo raczej szura tymi dwoma olbrzyn mi butami przymocowanymi u podstawy, krok po kroku. Do wy cigu derby w Kentucky by jej pani nie zgłosiła - na przebycie mili potrzebuje siedmiu godzin. Tyle e nigdy nie musi robi na raz wi cej ni kilka metrów. Najwa niejsze, e dociera do celu. - A ten długi nos... - zagadn ła Stella. - To wysi gnik. Najcz ciej porównuj jego długo do długo ci boiska piłkarskiego. Bł dnie - jest dłu szy. Z tego miejsca czerpak nie wygl da na taki du y, ale tylko dlatego, e wszystko pomniejsza per- spektywa. Jednorazowo nabiera siedemdziesi t metrów sze ciennych surowca, czyli tyle, eby wypełni gara na dwa samochody. Obszerny gara na dwa samochody. Koparka wa y sze tysi cy pi set ton, mniej wi cej tyle samo co redni kr ownik. Koszt? Około trzydziestu milionów dolarów. Na jej zbudowanie potrzeba od pi tnastu do osiem- nastu miesi cy, oczywi cie na miejscu. Koparki s cztery i razem mog przenie wier miliona ton dziennie. - Przekonał mnie pan. To miasto to rzeczywi cie koparka forsy - powiedział Brady. - Wejd my do rodka. Zmarzłem. Pozostali czterej - Dermott, Mackenzie, Shore i Brinckman, szef stra y przemysłowej kopalni - spojrzeli na niego nieco zaskoczeni. Wydawało si niemo liwe, eby ten człowiek, tak przesadnie okutany i zabezpieczony zarówno przez natur , jak i na inne sposoby, mógł w ogóle odczuwa chłód. Ale skoro Brady o wiadczył, e zmarzł, to zmarzł. Wgramolili si do minibusu, w którym cho brakło innych wygód, to przynajmniej grzejniki działały znakomicie. Znakomicie prezentowała si te dziewczyna, która zaj ła tylne siedzenie, zdj ła kaptur futrzanej kurtki i u miechn ła si do nich promiennie. Brinckman, który był z nich najmłodszy, bo miał lat trzydzie ci par , do tej pory po wi cał Stelli niewiele uwagi. Teraz dotkn ł brzegu futrzanej czapki i twarz mu si rozja niła. Trudno si było dziwi jego entuzjazmowi, bo w kurtce z białego futra dziewczyna wygl dała tak mi kko i przytulnie jak nied wiadek polarny. - Chcesz co podyktowa , tato - spytała. - Jeszcze nie teraz - mrukn ł Brady. Natychmiast po bezpiecznym schronieniu si przed mrozem rozwi zał ko ce szalika, które skrywały mu twarz. Kiedy , w odległej przeszło ci, musiało by wida po nim
siln wol , która wyprowadziła go z zapadłych uliczek n dzy i przywio- dła do obecnych milionów, ale lata opływania w luksusy usun ły wszelkie jej lady - ko ciec znikn ł pod masami tłuszczu, który wypeł- nił wszelkie fałdy, zmarszczki czy cho by kurze stopki wokół oczu. Z twarzy przypominał zepsute dziecko. Z jednym wyj tkiem - jego oczy nie miały w sobie nic dziecinnego. Były niebieskie, zimne, tak- suj ce i bystre. Wyjrzał przez okno na kopark . - Wi c tu si ko czy linia produkcyjna - powiedział. - Zaczyna - sprostował Shore. - Piaski ropono ne mog le e na gł boko ci pi tnastu metrów pod ziemi . To co na górze, nadkład, jest dla nas bezu yteczne - wir, glina, torf, łupki, piach ubogi w rop - i musi zosta usuni te najpierw. - Wskazał zbli aj cy si pojazd. - Wła nie wywo troch tych odpadów. Wykopała je inna koparka w nowym wyrobisku. eby jeszcze bardziej panu zaimponowa , do- dam, e te ci arówki s równie najwi ksze na wiecie. Pusta wa y sto dwadzie cia pi ton, z ładunkiem sto pi dziesi t, a wszystko to na czterech oponach. Musi pan jednak przyzna , e nie byłe jakich. Ci arówka wła nie ich mijała i rzeczywi cie były to nie byle jakie opony; Brady ocenił, e maj przynajmniej trzy metry wysoko ci i s odpowiednio do tego grube. Rozmiary samej ci arówki były potwor- ne: sze metrów wysoko ci przy kabinie i mniej wi cej tyle samo szeroko ci, a kierowca siedział tak wysoko, e z dołu był niewidoczny. - Za cen jednej takiej opony kupiłby pan zupełnie porz dny samo- chód - ci gn ł Shore. - A co do samej ci arówki, gdyby pan zamierzał tak kupi , to przy dzisiejszych cenach niewiele reszty zo- stałoby panu z trzech czwartych miliona. 36 37 Wydał polecenie swojemu kierowcy, który zapalił silnik i ruszył. - Po zdj ciu nadkładu ta sama koparka kopie ropono ny piach - tak jak ta, któr ogl dali my - i zwala go na wielki nasyp, który nazywamy hałd . Dziwna, fenomenalnie długa maszyna wgryzała si w hałd . Shore wskazał r k i wyja nił: - To koparka wielonaczyniowa - po jednej takiej pracuje w parze z ka d kopark zagarnikow . Sto trzydzie ci i pół metra długo ci. i'Vida , jak obracaj ce si koło z czerpakami wgryza si w hałd , Czterna cie czerpaków na kole o rednicy dwunastu metrów mo e przenie w ci gu minuty sporo ton. Nast pnie ropono ny piach jest przenoszony po grzbiecie koparki - mo cie, jak go nazywamy - do oddzielaczy. A stamt d... - Oddzielaczy? - przerwał mu Brady. - Czasem wydobywa si piach w postaci du ych, litych brył, twar- dych jak skała, które mogłyby uszkodzi ta my przeno ników. Od- dzielacze s to po prostu wibruj ce sita, które oddzielaj te bryły. - I bez tych oddzielaczy pasy przeno ników mogłyby ulec znisz- czeniu? - Tak jest. - Ta moci g przestałby działa ? - Prawdopodobnie. Tego nie wiemy. Nigdy do tego nie dopusz- czono. - A co dalej? - Ropono ny piach wpada do przesuwaj cych si wagonów samo- sypnych, które tam widzicie. Zsypuj one surowiec na pas przeno nika i jedzie on do wytwórni. Potem... - Chwileczk - przerwał mu Dermott. - Du o jest tych przeno - ników?
- Sporo. - ße dokładnie wynosi ich długo ? Shore miał niepewn min . - Dwadzie cia sze kilometrów - odparł. Dermott wbił w niego wzrok, wi c pospieszył z wyja nieniem. - Na ko cu systemu przeno - ników zwałowarki promieniowe kieruj surowiec na tak zwane sterty falowe - po prostu zwykłe składowiska. - Zwałowarki promieniowe? Co to takiego? - spytał Brady. - Przedłu enie przeno nika, które biegnie w gór . Obracaj si one pod pewnym k tem, eby skierowa ropono ny piach na odpowiedni_ stref falow . Nape_łniaj równie pojemniki, które transportuj piach pod ziemi , gdzie rozpoczynaj si procesy chemicznego i fizycznego oddzielania smoły ziemnej. Pierwszy z tych procesów. . . - O rany! - powiedział z niedowierzaniem Mackenzie. - To nam z grubsza wystarczy - rzekł Dermott. - Nie chc by niegrzeczny, panie Shore, ale nie mam ochoty słucha o procesach ekstrakcji ropy. Usłyszałem ju i zobaczyłem wszystko, co chciałem. - O mój Bo e! - wykrzykn ł tym razem Mackenzie. - O co chodzi, panowie? - spytał Brady. - Kiedy wczoraj wieczorem Don i ja rozmawiali my z panami Sho- rem i Reynoldsem, dyrektorem kopalni - zacz ł Dermott starannie dobieraj c słowa - s dzili my, e s powody do niepokoju. Teraz widz , e tracili my czas na głupstwa. Teraz dopiero naprawd si niepokoj . Wczoraj odkryli my jeden fakt: e miesznie łatwo mo na si przedosta przez ogrodzenie kopalni i niemal z równ łatwo ci mo na wprowadzi sabota ystów do przetwórni. Z tej perspektywy s to jednak drobiazgi. ße znalazłe słabych punktów, Don? - Sze_ . - Ja naliczyłem tyle samo. Po pierwsze, koparki. Wygl daj niezłom- nie jak skała gibraltarska, ale niezwykle łatwo je uszkodzi . Sto ton krusz cego materiału wybuchowego ledwo by wyszczerbiło skał Gib- raltaru, a t kopark mógłbym załatwi dwoma dwukilogramowymi ładunkami wybuchowymi przyczepionymi w odpowiednim miejscu, tam gdzie wysi gnik umocowany jest na zawiasie do maszynowni koparki. Brinckman, inteligentny i niew tpliwie znaj cy si na rzeczy trzy- dziestoparoletni m czyzna, odezwał si po raz pierwszy od kwadran- sa, po czym natychmiast tego po ałował. - Wszystko pi knie, je eli mo e pan podej do koparki, ale to niemo liwe. Teren jest o wietlony jaskrawymi reflektorami. - O rany! - zawołał Mackenzie, znów u ywaj c swego ograniczone- go repertuaru wykrzykników. - O co chodzi, panie Mackenzie? - O to, e ustaliłbym, gdzie jest wył cznik, kontakt, cokolwiek, co dostarcza energii reflektorom, i unieruchomił rozwalaj c albo wył cza- j c to błyskotliwe nowatorskie urz dzenie. Albo przeci łbym linie energetyczne. Albo jeszcze pro ciej, zgasiłbym je w ci gu pi ciu sekund seri z pistoletu maszynowego. Oczywi cie zało ywszy, e nie s z kuloodpornego szkła. - Dwa kilo amatolu u ywanego w przemy le unieruchomiłoby koło z czerpakami na nieograniczony czas - rzekł Dermott przerywaj c 39 kłopotl w dla Brinckmana cisz . - Taka sama ilo załatwiłaby most koparki. Półtora kilo rozwaliłoby płyty oddzielacza. _o ju cztery sposoby. jeszcze jeden wspaniały sposób to dobranie si do zwa- łowaczek promieniowych, co oznaczałoby, e Sanmobil nie mógłby
gromadzi w sterty falowe piachu ropono nego do przeróbki pod ziemi . I wreszcie najlepsze: dwadzie cia sze kilometrów nie pil- nowanego ta moci gu. W samochodzie zaległa cisza, dopóki znów nie zadudnił głos Der- motta. - Po co zawraca sobie głow przetwórni , kiedy znacznie pro ciej i z lepszym skutkiem mo na przerwa dostaw surowca. Trudno mówi o zachowan u ci gło ci procesu przeróbki, je eli nie ma co przerabia . To dziecinnie proste. Cztery koparki zgarnikowe. Cztery koparki wielonaczyniowe. Ich eztery mosty. Cztery oddzielacze. Cztery zwałowarki promieniowe. Dwadzie cia sze kilometrów prze- no ników, dwadzie cia dwa i pół kilometra przeno ników, dwadzie cia dwa i pół kilometra nie strze onego ogrodzenia i o miu ludzi, eby to wszystko upilnowa . Absurdalna sytuacja. Niestety, szefie, w adnym razie nie zdołamy powstrzyma naszego "przyjaciela" z Anchorage od spełnienia gro by. Brady spojrzał na nieszcz snego Brinckmana jednym, jak si zdawało, zimnym niebieskim okiem. - I co pan na to? -- spytał. - A co mog powiedzie poza przyznaniem racji? Nawet gdybym miał do dyspozycji dziesi razy tyle ludzi, to tak nie sprostaliby my takiemu zagro eniu - rzekł Brrnckman wzruszaj c ramionami. - Na- wet nie niłem o czym takim. - Tak jak wszyscy. Nie ma pan sabie nic do wyrzucenia. Nie spodziewali cie si , e jako stra nicy pracuj cy w przemy le naftowym b dziecie ołnierzami walcz cymi na wojnie. Ä propos, co nale y do waszych obowi zków? - Jeste my tu po to, eby zapobiega trzem rzeczom: bójkom w ród załogi, drobnym kradzie om i piciu na terenie kopalni. A takie rzeczy jak do tej pory zdarzyły si tylko kilka razy. Słowa Brinckmana najwyra niej o czym Brady'emu przypominały. - Otó to. Chwile napi cia wytr caj człowieka z równowagi - po- wiedział i obrócił si w fotelu. - Stella! - Tak jest tato - odparła, otworzyła wiklinowy koszyk, wydobyła butelk i szklaneczk , nalała alkoholu i podała ojcu. - Daiquiri - wyja nił Brady. - Ale mamy te szkock , d in, rum... - Niestety, nic z tego, panie Brady - powiedzia% Shoze. - Pszepisy w naszej firmie s bardzo surowe. . . Udzieliwszy mu paru cierpkich rad, co ma zrobi z przepisami firmy, Brady zwrócił si ponownie do Brinckmana. - Czyli e do tej pory byli cie tutaj całkiem zb dni, a zanosi si , e w przyszło ci b dzie z was jeszcze mniej po ytku? - Zgadzam si z panem cz ciowo. To, e nie mieli my do tej pory wiele roboty, nie oznacza, e byli my niepotrzebni. Wa na jest sama nasza tu obecno . Nie ciska pan cegłówk w okno jubilera, je eli półtora metra od pana stoi policjant. Natomiast co do przyszło ci, to si zgadzam. Czuj si całkowicie bezradny. - Gdyby miał pan zaatakowa kopalni , to jaki ee! by pan wybrał? Brinckman nie miał kłopotu z odpowiedzi . - Wył cznie ta moci gi. Brady popatrzył na Dermotta i Mackenziego. Obaj skin li głowami. - A pan, panie Shore? - Zgadzam si z tym - odparł Shore, popijaj c z roztargnieniem whisky, która w jaki sposób trafiła mu do r k. - Poza tym, e jest piekielnie długi, to jeszcze bardzo delikatny. Ta ma ma metr osiem- dziesi t szeroko ci, a kord wiskozowy tylko cztery centymetry grubo- ci. Młotem kowalskim i dłutem sam bym go przeci ł - mówił napi tym tonem i sam był napi ty. - Niewielu zdaje sobie spraw , jak ogromne ilo ci surowca s tu przerabiane. eby utrzyma pełn zdolno pro-