Alistair MacLean
Alastair MacNeil
POCI G MIERCI
Przekład:
Jan Konar i Jarosław Kotarski
Prolog
Pewnego dnia we wrze niu 1979 roku sekretarz generalny Narodów Zjednoczo-
nych przewodniczył nadzwyczajnemu posiedzeniu, w którym brało udział
czterdziestu sze ciu specjalnych wysłanników, reprezentuj cych wspólnie wszyst-
kie kraje wiata. Był tylko jeden punkt porz dku dnia: wzmagaj cy si przypływ
mi dzynarodowej przest pczo ci. Przest pcy i terrory ci byli w stanie uderzy w
jednym kraju, nast pnie uciekali do innego, natomiast narodowe siły policyjne
nie miały mo liwo ci przekraczania granic bez naruszania protokołu i suweren-
no ci innych pa stw. Co wi cej, procedura biurokratyczna zwi zana z
wystawieniem nakazów ekstradycji (w tych krajach, które j stosowały) była
kosztowna i z erała czas, a wielu pozbawionych skrupułów prawników znajdowało
w niej luki, w rezultacie których ich klienci byli zwalniani bez adnych warun-
ków. Trzeba było znale rozwi zanie. Zgodzono si utworzy mi dzynarodowe
siły, które działałyby pod egid Rady Bezpiecze stwa Narodów Zjednoczonych.
Miały by one znane jako Agencja Narodów Zjednoczonych do Zwalczania Prze-
st pczo ci (UNACO).
Jej celem było “usun , zneutralizowa lub pochwyci osoby lub grupy zaan-
ga owane w mi dzynarodowej działalno ci przest pczej". Od ka dego z
czterdziestu sze ciu wysłanników za dano przedstawienia dokładnego yciory-
su kandydata na dyrektora UNACO, z tym, e do sekretarza generalnego nale ał
ostateczny wybór.
Potajemna egzystencja UNACO rozpocz ła si l marca 1980 roku.
Rozdział pierwszy
Miałtoby kulminacyjnypunktwielumiesi cyplanowania.
Zabójstwo generała Konstantyna Benina.
Ponure, szarawe wiatło spływało na Moskw tego ranka i wygl dało, e meteorolodzy
mieli racj przepowiadaj c w południe deszcz.
Wła nie zacz ły si ogólnokrajowe wiadomo ci nadawane o szóstej rano, gdy nie-
bieski TIR zjechał na jeden z licznych parkingów na twardym poboczu prowadz cej
na południe drogi okr nej.
Lena Rodenko zgasiła silnik i wył czyła monotonne, propagandowe gadanie.
Wcisn ła papierosa mi dzy wyschni te wargi, po czym zacz ła grzeba w kiesze-
niach płaszcza w poszukiwaniu zapalniczki i osłaniaj c dr cymi palcami płomie ,
zapaliła papierosa, zaci gaj c si gł boko.
Była z natury pon tna, nie przejawiała jednak zainteresowania swym wygl dem.
Krótkie, kasztanowe włosy miała gładko zaczesane na bok, a jej blade policzki i
mały podbródek były upstrzone brzydkimi pryszczykami. Spojrzała na swego brata
siedz cego obok i zdobyła si na słaby, nerwowy u miech. Wasyl miał dwadzie cia dwa
lata, był trzy lata starszy. Jego włosy, dla kontrastu, spadały niechlujnie na ramiona, a
rozwichrzona broda wygl dała tak, jakby j kto przyklejał na o lep.
Wyj ła kaset z kieszeni i wło yła j do magnetofonu. Była to ta ma angielskie-
go zespołu, podarowana jej przez Wasyla na ostatnie urodziny — stała si jej
najukocha szym z posiadanych przedmiotów.
adne z nich nie rozumiało słów, lecz muzyka reprezentowała wszystko co słuszne
i sprawiedliwe. Demokracj .
Gdy, zamy lona, poci gała papierosa, jej my li w drowały do przygotowanego
przez nich dossier Benina.
Uko czył Akademi Armii Czerwonej w 1950 roku, cztery lata pó niej został
zwerbowany przez KGB, lecz pewne znaczenie uzyskał po raz pierwszy w 1961
roku, jako jeden z twórców Dirrecion General de Inteligencia Fidela Castro. Obaj
mieli zosta przyjaciółmi na całe ycie. Sp dził nast pnie kilka frustruj cych lat jako
attache wojskowy w Brazylii — było to, jak mówiono, posuni cie zainicjowane przez
jego zwierzchników w obawie o własne pozycje — zanim powrócił do Moskwy, na
stanowisko szefa jednostki ledczej. Sp dził potem krótki czas jako wykładowca w szko-
le szpiegów w Gatczynie, a nast pnie został wysłany w 1974 roku do Angoli jako
wy szy doradca wojskowy; trzy lata pó niej przej ł obowi zki komendanta w gło-
nej Bałszyce, centrum szkolenia mi dzynarodowych terrorystów, poło onym na
peryferiach Moskwy.
Nast pnie został mianowany zast pc szefa Departamentu V najbardziej zło-
wieszczego wydziału KGB. Do jej zada nale ały uprowadzenia, zabójstwa,
sabota i terroryzm, zarówno w kraju jak i zagranic . Awansował na szefa w 1984
roku. W cisłym gronie samego Biura Politycznego, mówiono, e był odpowiedzial-
ny za wysłanie na mier w syberyjskich obozach koncentracyjnych wi kszej ilo ci
ludzi, ni jakikolwiek inny oficer KGB za ludzkiej pami ci.
W trakcie kompletowania dossier spotkało ich jedno
niepowodzenie. Oprócz zdj cia z promocji nie było adnej innej fotografii Benina. Z
pewnego dystansu Lena była w stanie dostrzec pomysłowo jego taktyki. Stał
si po prostu jeszcze jednym biurokrat bez twarzy. Pocz tkowo wydawało si , e to
problem nie do pokonania, póki kto nie powiedział, e twarz Benina mo e nie by
znana, natomiast z pewno ci znany jest jego samochód. Raczej podobny do odporne-
go na kule czołgu — powiedział kto inny — potrzebny byłby pocisk przeciwczołgowy,
eby go dosta .
Nie słyszała reszty rozmowy. W my li układała ju plan działania. Spojrzała na
pop kan tarcz taniego zegarka i przełkn ła nerwowo lin . Był ju prawie
czas. Jakby w odpowiedzi na jej my li o ywiło si walkie-talkie na kolanach Wasyla.
Otrzymali sygnał, e wszystko jest w porz dku. Usiłowała uruchomi wóz i gdy ju
my lała, e zalała silnik, ten charcz c zaskoczył. Skierowała si na drog . Zatrzymała wóz
siedemdziesi t jardów dalej obok stalowego zbiornika i wrzuciła luz, pozostawiaj c silnik
na wolnych obrotach.
Wasyl sprawdził czas. Mieli nieco ponad cztery minuty. Zeszli z wozu i przeszli do
tyłu, by otworzy drzwi.
Genadij Potrowski ci gle jeszcze nie mógł uwierzy we własne szcz cie. Dwa dni
temu prowadził jeszcze transporty wojskowe w Kuszino, jednym z centrów szkolenia
KGB poza Moskw , a teraz polecono mu wozi samego generała Benina. Rozkazano,
by nie mówił o tym nikomu, nawet swej b d cej w ci y onie, dopóki nominacja nie
b dzie ogłoszona oficjalnie. Ona wówczas dowie si pierwsza, potem urz dzi si
przyj cie, by powiedzie o tym przyjaciołom, którzy razem z nim uko czyli w
zeszłym roku Akademi Armii Czerwonej. B d razem wi towali to wydarzenie.
Wiedział jednak, e b d mu zazdro ci . Benin był przecie legendarnym człowiekiem
w akademii.
Był to dla Potrowskiego pierwszy dzie słu by. Poprzedniego dnia je dził po trasie
tam i z powrotem, a poznał j znakomicie. Nie powinno by adnych niedogodno-
ci dla generała — powtarzano mu ci gle. Cho , co prawda, nie widział Benina,
ukrytego za nieprzejrzystymi szybami w tyle mercedesa. Nawet przegroda mi dzy
przednimi i tylnymi siedzeniami została zaciemniona. Benin był jednak tam, zaw-
sze bowiem wolał wsiada do samochodu jako pierwszy. Adiutant powiedział mu, e
była to jedna z małych manii Benina. Potrowski poprzedniego dnia wywoskował i
wypolerował samochód, posun ł si nawet tak daleko, e wyprasował dwa proporce,
które powiewały po obu stronach maski samochodu. Chciał wywrze na Beninie
dobre wra enie.
Dotkn ł lekko hamulca, gdy mercedes dotarł do zakr tu, i chocia widział co si
przed nim znajdowało, miał tylko ułamek sekundy na reakcj — niebieski TIR za-
parkowany na kiepskiej drodze le nej i kl cz cy obok niego młody człowiek,
ukryty cz ciowo za wyrzutni pocisków przeciwczołgowych, zamontowan na trójno-
gu. Potrowski gwałtownie nacisn ł pedał hamulca i mercedes lizgał si jeszcze w
poprzek oblodzonej drogi, gdy pocisk uderzył go w bok. Samochód rozsypał si w
obłok płomieni, a kawałki pokrzywionego metalu wzleciały na setki stóp w powietrze,
spadaj c na pokryty niegiem sosnowy las po obu stronach drogi. W miejscu gdzie
poprzednio był mercedes, pozostał gł boki, poszarpany dół, otoczony płon cymi reszt-
kami samochodu.
Lena była jak sparali owana widokiem na drodze. Wasyl potrz sn ł ni silnie za ra-
miona, a nast pnie uderzył w twarz. Pojedyncza łza wypłyn ła z k cika jej oka, jednak nie
odwróciła wzroku. Odsun ł dziewczyn na bok, odł czył 33-funtow wyrzutni od
trójnoga, zaniósł na tył wozu i wrzucił na szary koc, którego u ywali do jej przy-
krycia. Rzucił trójnóg za wyrzutni i zatrzasn ł drzwi. Złapał Len za r k ,
poci gn ł do przodu wozu i wcisn ł na miejsce przy kierowcy. W po piechu, ze
zgrzytem wł czył bieg, koła zapiszczały w prote cie, gdy nie udało mu si zgra
odpowiednio nacisku na sprz gło i gaz. Wóz szarpn ł do przodu, zdołał jednak
powstrzyma silnik od zga ni cia i w ci gu kilku sekund skr cili w ostry zakr t
— w tylnym lusterku nie było wida ju groteskowego krateru. Spojrzał na Len .
Była jeszcze w stanie szoku, jej oczy spoczywały na wyimaginowanym widoku
za przedni szyb . Zawsze mówił, e jest zbyt młoda, by by wpl tan w takie spra-
wy, lecz wzi ł j jednak ze sob na wyra ne naleganie. Gorzk ironi był fakt, e
był to od samego pocz tku plan Leny. Teraz głównym celem było dosta si w
bezpieczne miejsce. Bezpiecznym miejscem była dacza w Tiepłostanie, dziewi mil
na południe od Moskwy. Wła cicielem daczy był pewien lekarz, który jak s dził
Wasyl, potrafiłby wydoby Len z odr twienia. Nast pnie oboje mogliby wyje-
cha do Tuły nad brzegami Donu, gdzie pozostaliby do chwili, gdy w miar
upływu czasu, ledztwo straci na sile.
Nagle zdał sobie spraw z obecno ci białego mercedesa, jad cego za nimi.
Sk d si wzi ł tak szybko?
Znaki drogowe zostały prawdopodobnie postawione przy skrzy owaniu z
drog le n , jak tylko nieszcz cie dotkn ło samochód Benina, ostrzegaj c auto-
mobilistów przed gro cym wybuchem dynamitu i kieruj c ich na inny odcinek
szosy. Oczy Wasyla ci gle spogl dały w tylne lusterko, gdy obserwował z ro-
sn cym l kiem zbli anie si mercedesa. Nie chciał wpa w popłoch — z
pewno ci było jakie logiczne wytłumaczenie. Gdy wyjechał na prosty odcinek
drogi po pokonaniu szczególnie ostrego zakr tu wytłumaczenie stało si oczywiste.
Blokada drogi.
Mercedes i zim, zderzak w zderzak, blokowały oba pasy, a za nimi gro na sylwet-
ka czołgu 1-12, z luf działa skierowan wprost na nadje d aj cy wóz. Wasyl
spojrzał przez rami trzymaj c nog na hamulcu i si gaj c r k do d wigni skrzyni
biegów. Mercedes rozkraczył si na drodze, zamykaj c j , a dwaj jego pasa erowie stali
obok samochodu i w dłoniach chronionych przez r kawiczki trzymali karabinki AK 47.
Podobnie uzbrojonych było pi ciu ludzi, stanowi cych obsad blokady drogowej. Wasyl
z oci ganiem wył czył silnik, a nieuzbrojony m czyzna otworzył drzwi od strony
kierowcy. Gdy tylko stopy Wasyla dotkn ły ziemi, ciasne kajdanki zatrzasn ły si na
jego przegubach. Patrzył bezradnie, jak Len wyci gni to z miejsca przy kierowcy i
równie zakuto w kajdanki, przed odprowadzeniem do oczekuj cego auta. Nie-
uzbrojony m czyzna wydobył wówczas płowo ółt , plastikow kart rozpoznawcz i
pokazał j Wasylowi. Departament V.
Tylne drzwi otworzyły si i wyszedł wysoki m czyzna o surowej twarzy. Gdy
zbli ał si do TIR-a, naci gn ł na siwe, przystrzy one włosy czapk podbit futrem
i wlepił oczy w twarz Wasyla. “Pozwolicie, e si przedstawi . Generał Konstan-
tyn Benin".
Wasyl nie był zdziwiony. Cały plan spalił na panewce, ale kiedy? Wypowiedział na
głos to pytanie. Benin si gn ł do wozu, zgasił muzyk , wyj ł kaset i odpowiedział: —
Kobiety i wódka powinny by zawsze traktowane jako niedopuszczalne w takich
sprawach. Szcz liwie jeden z waszych kolegów nie wiedział o tym.
— Kto? — Wasyl natychmiast po ałował, i dał si złapa na przyn t .
— Dowiecie si dostatecznie szybko. Wi kszo waszych kolegów konspiratorów
ju została aresztowana.
— Od jak dawna wiedzieli cie?
— Od samego pocz tku. Wasze mieszkania były na podsłuchu przez ostatnie
dwa miesi ce.
— Obywatelu generale, prosz spojrze na to — nieuzbrojony m czyzna wska-
zywał na tył wozu — To nie jest naszej produkcji.
— Rzeczywi cie nie — Benin spojrzał do rodka wozu i przesun ł r k po wy-
rzutni pocisków — Karl Gustaw, produkcji brytyjskiej. Potem odwrócił si do Wasyla,
chwycił kaset w obie r ce, przełamał j na pół, pozwalaj c ta mie wysypa si na
drog i wetkn ł oba kawałkiw kiesze kurtkiWasyla.
— Anatolij? — zawołał, gdy Wasyla'odprowadzono do zima.
Zast pca Benina pospieszył ku niemu z tyłu wozu.
— Słucham, obywatelu generale?
— Chc , eby cie osobi cie załatwili sprawy z wdow po Potrowskim. Zapewnijcie
jej pa stwow rent .
— Wszystkie szczegółowe dane przekazałem jeszcze wczorajwieczorem.
— Dobrze. Wy lij jej jeszcze ode mnie troch kwiatów i tekst jak zwykle.
— Tak jest, obywatelu generale. Co w sprawie informacji dla prasy?
— Zróbcie to krótko. Dajcie im historyjk o tym, jak niespodziewane opó nienie
uratowało mi ycie. Wspomnijcie o pocisku rakietowym, lecz ani słowa o jego pocho-
dzeniu. Mo ecie tak e doda , e dwoje młodych ludzi zamieszanych w t spraw
zastrzelono, gdy stawiali opór w czasie aresztowania. Przeka cie to do Tass-a dzi
rano.
— Nie zamierzacie zrobi z tego, generale, pokazowego procesu?
— Przychodziło mi to do głowy, ale jak mog zrobi proces, je li nie ma
oskar onych? — poklepał Anatola po ramieniu i wrócił do mercedesa.
Kierowca zamkn ł za nim drzwi i w chwil pó niej samochód odjechał od
blokady drogowej, kieruj c si na południe. Zwolnił dopiero zbli aj c si do obrze y
Tiepłostanu, gdzie skr cił w w sk dró k , prowadz c do Biczewskiego parku le nego
— rozległego krajobrazu, pełnego jarów i w wozów, pokrytych jodłami, d bami i
sosnami. Tablica przy wje dzie brzmiała dostatecznie złowieszczo: STOP!
ZAKAZ WJAZDU. REJON REZERWATU WODNEGO.
Kierowca zatrzymał mercedesa kilkaset jardów dalej, przed zapora i okazał
sw kart rozpoznawcz oficerowi dy urnemu KGB, który natychmiast mach-
ni ciem r ki wskazał, e droga wolna. Po nast pnej jednej czwartej mili droga
ko czyła si zaułkiem i kierowca wprowadził samochód na przyległ zatoczk par-
kingow , prawie pust o tak rannej porze.
Benin wyszedł i przeszedł do wartowni, gdzie pokazał sw kart identyfikacyjn
najbli szemu z trzech uzbrojonych wartowników. Wartownik sprawdził jej autentycz-
no i uruchomił elektroniczny kołowrót. Wszyscy trzej zasalutowali przechodz cemu
Beninowi, lecz on, jak zwykle, zignorował ich. Poszedł wzdłu cie ki mi dzy rozle-
głymi trawnikami i efektownymi, kolorowymi kwietnikami (o których mówiono, e
składaj si ze sztucznych kwiatów, by zapewni odpowiedni widok przez cały
rok), po schodkach i przez podwójne drzwi budynku ze szkła i aluminium, w kształ-
cie trójgwiazdy. Kiosk z gazetami miał by jeszcze przez godzin zamkni ty, wi c po
okazaniu karty identyfikacyjnej stra nikowi, Benin poprosił o dostarczenie do
biura egzemplarza “Prawdy", gdy tylko nadejdzie.
Wjechał wind na siódme pi tro i przeszedł przez cały opustoszały korytarz do
ostatniego szeregu pokoi biurowych.
Jedn z wielu dodatkowych. korzy ci z jego pracy było przebywanie na naj-
wy szym pi trze, z którego rozci gał si zapieraj cy dech w piersi widok na
otaczaj ce lasy. Otworzył zamek paskiem magnetycznym karty identyfikacyjnej,
nast pnie powtórzył to samo przy wewn trznych drzwiach prowadz cych do
prywatnego biura i zamkn ł je starannie za sob . Po zapaleniu wiatła, usiadł za
solidnym, d bowym biurkiem (zrobionym na jego osobiste yczenie z biczewskiego
d bu), otworzył oprawiony w skór notatnik i przejrzał program dnia. Jednego
nazwiska brakowało. Nazwiska najbardziej zaufanego i cenionego pracownika w
Europie, którego danych identyfikacyjnych nie było w ogóle w biurowej dokumen-
tacji. Pracownika, dla kontaktu z którym, przyszedł specjalnie tego ranka do
pracy. Zamkn ł notatnik i obrócił si na krze le, by otworzy sejf w cianie. Wy-
j ł z niego komplet kluczy i wybrał jeden, otwieraj c doln szuflad z lewej
strony biurka. Była ona przedzielona na dwie cz ci, a cz tyln zabezpieczał
jeszcze jeden zamek. Otworzył go i wyj ł telefon. Uwa ał, e w wiecie podsłu-
chów i inwigilacji posiadanie tak rzadkiej karty atutowej jest niebagatelne, dla uzy-
skania przewagi. Zakr cił tarcz i czekaj c na poł czenie, pomy lał, e u ywa
linii bardziej prywatnej ni cokolwiek zainstalowanego mi dzy Kremlem a Białym
Domem. Podsłuchiwanie rozmów telefonicznych hierarchii kremlowskiej było
jego najbardziej ulubionym pomysłem ostatnich lat. Czego to on nie wiedział o
ich osobistym yciu...
Podniesiono słuchawk na drugim ko cu linii.
— Brazylia — powiedział Benin.
— 1967 — odpowiedziano.
Hasło i odzew pasowały. Benin ci gn ł dalej:
— Czy były jakie problemy z załadowaniem towaru na poci g?
— adnych, osłona zadziałała znakomicie.
— A poci g?
— Wyjechał o czasie. Wszyscy ludzie na stanowiskach, wszystko przebiega
zgodnie z planem.
Benin odło ył słuchawk i z powrotem zamkn ł telefon. Nast pnie, po zabez-
pieczeniu szuflady, wło ył klucze do sejfu w cianie, zamkn ł go i przekr cił
tarcz . Usiadł ponownie w krze le z r koma splecionymi za głow . Zamiar zabicia
go został udaremniony, a jego mistrzowski plan na kontynencie wchodził wła nie
w stadium realizacji.
Tydzie zapowiadał si dobrze.
Rozdział drugi
Karl Heinz Tesselman lubił my le o sobie jako o w drowcu. Takie słowa jak
włócz ga, tramp czy obie y wiat uwa ał za uwłaczaj ce, przyczepiane przez nie-
przychylne społecze stwo. Jego rodzice zgin li w czasie nalotu na Berlin i po
tym, jak przybrani rodzice spławiali go jedni drugim, w ko cu wojny uciekł z
domu. W wieku siedemnastu lat przył czył si do podró uj cej bandy Cyganów,
którzy nauczyli go mistrzowskich metod kradzie y kieszonkowych, lecz wypa-
dek z r k sze lat pó niej poło ył kres dobrze zapowiadaj cej si , lukratywnej
karierze. Cyganie, nie maj c ju z niego po ytku, wyrzucili go. Próbował dzia-
ła samodzielnie, lecz szybko zaaresztowano go i osadzono w wi zieniu. Po
uwolnieniu wszystkie drzwi zdawały si przed nim zamyka . Był byłym wi -
niem. Tak wi c w wieku dwudziestu sze ciu lat, wybrałsi w drog . To było trzydzie ci
dwa lata temu.
Zima zbli ała si szybko do Europy, i jak zwykle o tej porze roku, był w drodze
na południe, by unikn najgorszej pogody. Pierwszy raz w ci gu czterdziestu lat po-
dró ował sam, gdy jego najlepszy przyjaciel zmarł zaledwie kilka tygodni temu na
zapalenie płuc. Chocia spodziewał si tej mierci, spowodowała jednak u niego
szok. Hans nigdy naprawd nie wydobrzał po fatalnym przypadku gru licy, na któr
zachorował w dzieci stwie i która spowodowała podatno na ró ne infekcje.
Jedyn rzecz , która pozostała Tesselmanowi jako pami tka po Hansie, był spło-
wialy, włochaty płaszcz. Ostatni podarunek wiernego przyjaciela. Spojrzał na
płaszcz, brudne, flanelowe spodnie i zdarte br zowe buty zawi zane kawałkami
sznurka o nierównej długo ci, a nast pnie poszukał w kieszeni papierosów, które
wy ebrał kilka dni temu w Bonn od grupy szwedzkich uczniów. Znaj c opowie ci
o szwedzkich nastolatkach miał nadziej , e s napełnione czym mocniejszym ni
tyto , lecz rozczarował si , gdy okazały si zwykłymi papierosami. ebracy nie
mog wybiera . Jego u miech zamarł, gdy wyci gn ł r k z kieszeni. To był ostatni
papieros. Pomarzył o kilku sztachni ciach, zdał sobie jednak spraw , e pozostały mu
ostatnie trzy zapałki i niech tnie wło ył papierosa z powrotem do kieszeni.
Opu cił sw siedzib w Kilonii w północnych Niemczech i przebył drog do Wis-
sembourg, na granicy francusko — niemieckiej w ci gu dziesi ciu dni. Ci gle
jeszcze nie był pewien, dok d ostatecznie zmierza. Wszystko zale ało od mo liwo ci
znalezienia dobrego poci gu na okre lonej stacji i w okre lonym czasie. Ostatni
zim sp dził z Hansem w Nicei i to było jedyne miejsce, którego chciał unikn :
wspomnienia były jeszcze zbyt bolesne. Mo e w nast pnym roku. Obecnie jego jedy-
n trosk było załadowanie si w ci gu najbli szych paru minut na poci g
towarowy do Berna. Trzeba było wykiwa stra ników, a nast pnie ukry si w jed-
nym z wagonów towarowych. Chocia czynił to ju niezliczon ilo razy, zawsze było
troch ryzyka, szczególnie od czasu wprowadzenia psów tresowanych do wyw chiwa-
nia takich nielegalnych pasa erów na gap , jak on. Tylko raz został wykryty, jeszcze
teraz nosił na przegubach szramy po ostrych jak brzytwa z bach alzackiego owczar-
ka. Przeszedł obok pierwszego zestawu wagonów i dotarł do samego ko ca
wagonów załadowanych w glem. Przyciskaj c si do ostatniego wagonu, rozejrzał
si za stra nikiem. Nikogo. Poci g towarowy do Berna stał na nast pnym torze,
musiał tylko przeby dwadzie cia jardów mi dzy torami i znale sobie pusty
wagon towarowy. Był w połowie drogi, gdy gło ny, rozkazuj cy głos przykuł go
do ziemi. Natychmiast pomy lał o psach. Poczuł, e ma nogi jak z ołowiu, powoli ze
strachem obrócił si by spojrze w kierunku, z którego dochodził głos. Znów
nikogo. Ujrzał wówczas sygnalist , wychylaj cego si z budki sygnalizacyjnej, z
gwizdkiem zaci ni tym w ustach. Sygnalista wyj ł gwizdek i jego dono ny głos
zagrzmiał, gdy wymieniał jaki dowcip z maszynist , obaj najzupełniej nie wia-
domi jego przera onych spojrze . Sygnalista za miał si rubasznie ze swego
kawału i znikn ł zamykaj c okno. Tesselman westchn ł gł boko. Poci g drgn ł i
zacz ł si posuwa do przodu. Gdy biegł do najbli szego wagonu towarowego
usłyszał przera aj cy głos psa, szczekaj cego w ciekle za nim. Obejrzał si na czas,
by zobaczy stra nika, kl cz cego na jednym kolanie i gmeraj cego przy smyczy,
by wypu ci wyrywaj ce si zwierz . Tesselman złapał uchwyt w wagonie towa-
rowym i podci gn ł si do góry z nogami dyndaj cymi niepewnie w powietrzu, gdy
usiłował drug dło zacisn na uchwycie. Widział psa posuwaj cego si susami w
jego kierunku z obna onymi kłami i ogonem, miotaj cym si na obie strony. Z sił ,
któr mo e zrodzi tylko strach, podci gn ł nogi do góry, a dotkn ł po ladków.
Pies skoczył na niego, wykr caj c si w powietrzu, a jego szcz ki zatrzasn ły si
kilka cali od łydek. Nast pnie niezgrabnie wyl dował na tylnych łapach, trac c
równowag , a Tesselman odwrócił wzrok gdy ujrzał, jak pies stacza si pod koła.
Pozwolił swym nogom odpocz , pracuj c nad odci gni ciem podwójnego rygla,
potem otworzył drzwi, wgramolił si do rodka i opadł na kolana, wyczerpany, z
klatk piersiow podnosz c si i opadaj c , gdy gwałtownie wci gał powietrze.
Podpełzł do bocznej ciany wagonu dopiero wówczas, gdy si uspokoił. Osun ł
si na podłog i opieraj c si o cian , wytarł pot z czoła wierzchem dłoni. Mog na
niego czeka na nast pnym postoju, stra nik zadba o to. Z tym, e nie miał zupełnie
poj cia, gdzie i kiedy poci g b dzie miał nast pny postój. Starał si zbada swoje
otoczenie, lecz wn trze było tak ciemne, e kopni ciem uchylił drzwi, wpuszcza-
j c do wagonu troch wiatła. Był on załadowany typowym asortymentem pak i
kontenerów nie do przenikni cia za całym zestawem zmy lnych klamer i zamków. Za-
bezpieczenia zmieniły si w sposób zasadniczy z biegiem lat. Pami tał dni. gdy
zwyczajny scyzoryk otwierał wi kszo pak i skrzy przewo onych przez Europ . Na
ogół zawierały one cz ci maszyn, lecz kilka razy znalazł co bardziej smakowite-
go — raz skrzynk francuskiego burgunda, a przy innej okazji, skrzynk niemieckiego
wina re skiego.
Skulił si pod wpływem nagłego mro nego wiatru, a nast pnie wygramolił na no-
gi, gdy pierwsze krople deszczu zacz ły zacina przez otwarte drzwi. Nadci gała
burza. Po latach tak si przyzwyczaił do kołysania poci gu, jak do wiadczony e-
glarz do kołysania statku na falach. Bez trudu przedostał si do drzwi i wła nie
zamierzał je zamkn , gdy spostrzegł co wetkni tego w k cie wagonu mi dzy dwa
drewniane kontenery. Wcze niej tego nie zauwa ył.
Brezent koloru szałwii. To mogło si przyda . Zebrał siły wobec gwałtownej ju ule-
wy i uchwycił klamry drzwi obiema r kami, zsuwaj c je tak, by nie zamkn ich do
ko ca. Oparł o nie stop si gaj c po jedn z pak, któr przeci gn ł do drzwi. Odsu-
n ł stop i wepchn ł pak w miejsce, w którym przeciwdziałała ponownemu
otworzeniu si drzwi. Wiatr ci gle znajdował sobie drog przez cienk szczelin ,
gwi d c gro nie po całym wn trzu wagonu. Dr ał. Gdy usun ł paki, by dosta si do
brezentu, zorientował si , e było nim przykryte co , co wzbudziło w nim jeszcze wi k-
sze zainteresowanie. Zebrał brezent jak eglarz agiel i wrzucił za siebie, zanim spojrzał
w półmrok. Beczki z piwem. Nic dziwnego, e były ukryte. Policzył je, stukaj c ka d
wskazuj cym palcem. Razem sze . Były metalowe i to stanowiło dla niego istotny
problem. Jak je otworzy ? Rozejrzał si wokół za narz dziem, którego mógłby u y i
chocia jego oczy ju si przyzwyczaiły do ciemno ci, to nie dostrzegł niczego odpo-
wiedniego. Nie odstraszyło go to, był zdecydowany otworzy jedn z nich i ugasi
pragnienie. Chciał tylko, by Hans był z nim. Nie tylko jako partner do picia, ale tak e
dlatego, e zawsze to on był ich mózgiem. Hans znalazłby rozwi zanie jego obecnych
kłopotów. Nagle pewna my l przyszła mu do głowy. Ga nica! Odwrócił si do ciany,
na której powinna wisie , lecz była tam tylko pusta klamra. Zakl ł i był bliski rezy-
gnacji, gdy inny pomysł zrodził si w jego głowie. Zbadał bli ej klamr . Była
zardzewiała i brakowało jednej ruby. Potrzebne było tylko mocniejsze szarpni cie.
Chwycił j w obie r ce i poci gn ł. Trzymała si pewnie. Przekr cił j , staraj c si
podwa y pozostałe ruby, lecz chocia ju łamliwe z powodu korozji, nie p -
kły. Chwycił klamr ponownie obiema r kami i szarpn ł mocno. Wyskoczyła ze
ciany i musiał złapa si za jedn z pak, by nie straci równowagi. Trzymał j
triumfalnie, jak jakie trofeum, po czym ukl kł przy najbli szej beczce i przesun ł pal-
cem wokół plomby małego korka. Trzeba go było wybi ; gdy widział, jak czynili to
karczmarze, w u yciu był drewniany młotek i kołek, lecz on miał tylko zardzewia-
ł klamr . Tym niemniej umocnił si w swym zamiarze i uderzył kołek klamr .
Pozostawiło to tylko małe wkl ni cie. Plomba była wzmocniona. Zdecydował si
zmieni taktyk . Zamiast uderzenia w rodek korka trzeba skoncentrowa si na
samej plombie. Je li najpierw uda mu si osłabi plomb , dobry cios w rodek
mo e wystarczy dla otworzenia beczki. Przez nast pne pi minut walił z coraz
mniejsz nadziej w obudow plomby, przy czym zadania nie ułatwiało mu ryt-
miczne kołysanie poci gu, p dz cego w ród deszczu. Z ciosów, które zadał,
tylko połowa osi gała cel. Oparł si w ko cu o najbli sz pak i wlepił wzrok w
potłuczone okolice korka. Czy wywarło to jakikolwiek wpływ na korek? Uj ł
klamr w obie r ce i wielokrotnie uderzał. Wleciał nagle do rodka, a klamra tak e
znikn ła w nowo utworzonym otworze. Nic nie plusn ło. Zamiast tego obłok bia-
łego, wiec cego proszku wyleciał przez dziur . Instynktownie machn ł r k , by
usun go z twarzy, a nast pnie wstał i sczy cił proszek z klapy płaszcza. Pocze-
kał a chmura pyłu opadła, a nast pnie wrócił do beczki i zajrzał do wn trza. Była
pełna proszku. Zmieszany podrapał swoje brudne, siwe włosy, dziwi c si , co to
mo e by i dlaczego jest przechowywane w beczce od piwa.
Poci g nagle zwolnił. Rzucił si do drzwi by zobaczy , gdzie si znajduje i
natychmiast rozpoznał przetokowy dworzec towarowy. Strassburg. Przypomniał
sobie stra nika w Wissenbourg i uznał, e ma bardzo mało czasu na zatarcie za sob
ladów. Zepchn ł otwart beczk z powrotem na jej miejsce, przykrył brezentem
wszystkie sze beczek i rozlokował paki wokół nich. Wrócił wówczas do drzwi,
by sprawdzi , czy wida gdzie stra ników, którzy — był pewien — b d czekali na
niego. Okolica była pusta, przynajmniej w tej chwili, lecz zdecydował si nie
kusi wi cej losu. Wszystko było wyra nie przeciw niemu. Odczekał, a poci g
zatrz sł si przy hamowaniu, nast pnie wyskoczył z wagonu towarowego i za-
mkn ł drzwi tak cicho, jak to tylko było mo liwe. Burza przeszła i miał to za
dobry znak.
* * *
Josef Mauer pracował w austriackiej policji osiemna cie lat, z czego ostatnie
jedena cie jako sier ant stacjonuj cy w Linzu. Pomimo licznych wysiłków jego
przeło onych, nigdy nie był zainteresowany awansem i wolał emocje zwi za-
ne z codziennym patrolowaniem ulic w samochodzie policyjnym, od zmagania
si z gór papierów w jakim biurze. Jego pierwszy partner został zabity w
strzelaninie przed czterema laty, lecz zamiast wzi nowego, Mauer pracował
teraz z nowicjuszami, pokazuj c im aren działania i pomagaj c wej w co-
dzienny tok zaj w okolicach Mozartstrasse tak szybko, jak to tylko mo liwe po
uko czeniu akademii policyjnej w Wiedniu.
Ernst Richter był ostatnim zwerbowanym z akademii — przybył poprzed-
niego dnia i został przydzielony na pierwszy miesi c do pracy z Mauerem: miało
to umo liwi ocen jego usposobienia i osobowo ci, aby w przyszło ci mo na
było znale dla niego wła ciwego towarzysza patrolu.
— Jakie dzisiaj mamy wiczenia, prosz pana? — zapytał Richter, gdy wsiedli
do samochodu.
— “Sier ancie", a nie “prosz pana" — odpowiedział Mauer, zakładaj c
czapk z daszkiem na przerzedzone blond włosy. — Głównym twoim zadaniem
jest poznanie miasta mo liwie jak najszybciej. Tak wi c w pierwszych dniach
b dziemy działa głównie jako wsparcie. To tak e pomo e ci opanowa procedur poli-
cyjn — podniósł palec, gdy tylko Richter otworzył usta, zamierzaj c co powiedzie
— wiem, e uczono was procedury policyjnej w akademii. Wszyscy to mówicie. Praw-
da jest jednak taka, e teoria i praktyka to dwie odmienne rzeczy. Inn rzecz jest
siedzie w klasie i zapisywa notatki, a zupełnie inn jest zetkn si twarz w twarz
z uzbrojonym morderc lub przypartym do muru gwałcicielem. Zapami taj moje
słowa.
Ledwo Mauer skierował wóz w Mozartstrasse, gdy radio zatrzeszczało.
— Czy mog odpowiedzie sier ancie?
Mauer u miechn ł si do siebie. Wszyscy nowicjusze s na pocz tku tacy sami.
Pragn dogodzi swoim zwierzchnikom i uzyska yczliw ocen , lecz w ci gu kilku
miesi cy staj si tak gorzcy i cyniczni jak zahartowani policjanci, na których chcieli
wywrze wra enie. Richter nauczy si wkrótce: nie ma bohaterów, s tylko ci, którym
udaje si prze y . Gdy tylko Mauer dowiedział si . dok d maj si uda , wł czył
syren i w ci gu kilku minut dojechali do Landstrasse, zatrzymuj c si przed Lander-
bankiem. Wygramolili si z samochodu i skierowali wzdłu w skiej, bocznej uliczki,
z r kamispoczywaj cymi lekkonaschowanych w pochwach gumowych pałkach.
Łysy m czyzna w smokingu stal w bramie w połowie uliczki. Widz c policjantów
pospieszył w ich kierunku.
On jest tam, mi dzy skrzyniami na mieci — powiedział z niewyra nym ruchem
r ki. — Nie mogłem pozostawi go tutaj, kuchnia mojej restauracji jest za tymi drzwia-
mi. To niehigieniczne, prawda? Mauer spojrzał ze wstr tem na pół tuzina skrzy i
zdziwił si , jak ten człowiek ma czelno mówi o warunkach higienicznych. Były
tam jeszcze dwa przewrócone pojemniki na mieci i jaka pokr cona posta le ała
mi dzy nimi z wyci gni t praw r k , jakby chciała po co si gn .
My lałem, e nie yje, ale j kn ł, gdy go dotkn łem. Prawdopodobnie pijany. Nie
mo e tu le e .
Co pan powie. Dzi kuj za pomoc, zabieramy go. M czyzna dostrzegł zdecy-
dowanie w oczach Mauera, wrócił do kuchni, zamykaj za sob drzwi.
Wygl da na włócz g — powiedział Richter.
Płaszcz nie wydaje si bardzo stary. Prawdopodobnie ukradziony.
Najprawdopodobniej — powiedział Mauer i przykucn ł obok ciała. Skrzywił si
pod wpływem odra aj cego smrodu, ale nie uczynił adnego ruchu by si cofn .
R ce włócz gi były schowane w wełnianych r kawiczkach, a jego twarz ukryta pod
niebiesk kominiark .
— Czy słyszy mnie pan? — zapytał Mauer, szturchaj c włócz g ko cem pałki.
Palce Tesselmana zacisn ły si , lecz gdy próbował co powiedzie , z jego ust dobyło
si tylko bulgotanie. Mauer odsłonił twarz.
Richter cofn ł si i zwymiotował na cian . Mauer szarpn ł r k z powrotem.
Nogi mu dr ały, gdy biegł do samochodu by wezwa przez radio natychmiastow
pomoc lekarsk .
Rozdział trzeci
Co si stało z rycersko ci m czyzn? Takie pytanie nasun ło si na my l Sa-
brinie Carver, gdy stała z lew r k zapl tan w uchwyt zwisaj cy nad ni z
por czy, w przej ciu przepełnionego wagonu kolei podziemnej, p dz cego przez
przepastne tunele pod Nowym Jorkiem. Jej stosunek do feminizmu był ambiwa-
lentny. Wierzyła oczywi cie w równo płci, przede wszystkim w miejscu pracy, lecz
czuła, i jest miejsce dla grzeczno ci i dobrego wychowania w tym coraz mniej
dbaj cym o to społecze stwie. Gdy si rozgl dała, czuła troch smutku, ponie-
wa w wagonie w którym 70% pasa erów stanowili m czy ni, pi kobiet
zmuszonych było sta w przej ciu. Miała ukryte podejrzenie i zna przyczyn ,
dla której m czy ni nie ust powali miejsc. Z miejsc, gdzie siedzieli, mogli do-
kładnie obserwowa kobiety. Przede wszystkim j . Miała dwadzie cia osiem lat
oraz zapieraj c dech w piersiach urod zwykle kojarz c si ze l ni cymi okład-
kami magazynów mody. Rysy jej były klasycznie pi kne: znakomicie uformowane
ko ci policzkowe, mały nos, zmysłowe usta i hipnotyzuj ce, podłu ne, zielone
oczy. Długie do ramion blond włosy, z odcieniem kasztanowym, były mocno ci -
gni te i zawi zane z tyłu głowy biał wst k . Jej stroje nie były seryjn
produkcj i pochodziły rzeczywi cie ze stron l ni cych magazynów mody. Biały,
bawełniany akardowy płaszcz od Purificacion Garcii (jej ulubionej projektant-
ki), czarna bawełniana spódniczka do kolan i czarne zamszowe buty na
wysokich obcasach od Kurta Geigera.
Nie znosiła nadmiernego makija u i stosowała go z umiarem, aby jedynie podkre-
li swój interesuj cy wygl d. Jedyn jej mani była dobra kondycja, któr
utrzymywała, ucz szczaj c na wiczenia aerobiku trzy razy w tygodniu w Klubie
Zdrowia w Drugiej Alei, gdzie pomagała tak e gospodyniom domowym poddawa
próbie ich umiej tno ci karate. Sama zdobyła czarny pas cztery lata temu. Chocia
zawsze dbała o sw budz c zazdro , szczupł figur , nie przesadzała i lubiła
zje dobry obiad na mie cie. Raz na dwa tygodnie chodziła z grup przyjaciół do
jednej z trzech wybranych restauracji, w których ka de z nich płaciło za siebie:
albo na zrazy u Christa Celli, wspaniał kuchni do Lutecji, albo wreszcie (co
lubiła najbardziej) na mieszane mi sa z grilla do Gayllorda. Potem był zwykle jazz
do pó nej nocy u Alego Alley w ródmie ciu Greenvich Village.
Jej przyjaciele wiedzieli, e pracuje jako tłumaczka w Organizacji Narodów
Zjednoczonych. Była to doskonała przykrywka jej prawdziwej działalno ci. Uko -
czyła romanistyk w Wellesley i po specjalizacji na Sorbonie, podró owała po całej
Europie zanim wróciła do Stanów Zjednoczonych, gdzie została zwerbowana
przez FBI — specjalno : u ycie broni palnej.
Zacz ła prac w UNACO przed dwoma laty.
Wysiadła z metra na 74 Wschodniej Ulicy i gwizdała po cichu, id c dwie cie
jardów 72 Ulic od kolei podziemnej do swego kawalerskiego mieszkania na parte-
rze. Portier skłonił si kapeluszem, gdy przechodziła przez wyło ony czarnymi i
białymi płytami korytarz. U miechn ła si do niego, otworzyła drzwi swego
mieszkania i weszła prosto do skromnie umeblowanego pokoju wypoczynkowego.
Kopni ciem zrzuciła buty, kucn ła przed aparaturk i przesun ła r kami po imponuj -
cej kolekcji płyt kompaktowych. Wybrała jedn z nich i wrzuciła do automatu.
Płyta albumowa Dawida Sanborna. Przypomniała jej natychmiast niezapo-
mnian noc u Alego Alley, gdzie poznała Sanborna, jej jazzowego idola, który
dyskretnie wywiedział si od jej przyjaciół, jakie z jego piosenek najbardziej lubi
i zorganizował zaimprowizowany wyst p, by piewa dla niej.
Zadzwonił telefon. ciszyła muzyk i podniosła słuchawk . Jedynym jej wkładem
w rozmow telefoniczn były sporadycznie wypowiadane monosylaby. Po odło eniu
słuchawki usiadła na brzegu stolika i u miechn ła si do siebie. Nowe zadanie. Zespół
oficjalnie znajdował si w rezerwie, z tym, e odprawa była wyznaczona na pó ne
popołudnie tego dnia. Je eli chodzi o pozostałych dwóch członków zespołu, cie-
szyły j zawsze kontakty z flegmatycznym C. W. Whitlockiem. Koledzy niemal
legendy opowiadali o jego opanowaniu. To on wła nie przełamał swoje przyzwycza-
jenia, by pomóc jej zaaklimatyzowa si w zespole, gdy po raz pierwszy przybyła do
UNACO. Co wi cej, zawsze traktował j na odpowiednim poziomie intelektualnym.
Inaczej ni wi kszo m czyzn, którzy widzieli w niej tylko ładn twarz, dobr aby
spróbowa podrywu. Chocia nigdy nie utrzymywała z Whitlockiem stosunków towarzy-
skich — spotykali si tylko w pracy — uwa ała go za jednego z niewielu prawdziwych
przyjaciół. Ponownie wzmocniła głos i znikn ła w kuchni, by przygotowa sobie pa-
strami* (*rolada wołowa, w dzona i bardzo pikantna. –przyp.) z ry em.
Nowy Jork był sk pany w sło cu i mo na by si udusi z upału, gdyby nie łagod-
ny, wschodni wiaterek, wiej cy od Atlantyku.
C. W. Whitlock wynurzył si z salonu na balkon swego poło onego na szóstym
pi trze mieszkania na Manhattanie, wzi ł par szczypiec wisz cych obok przeno ne-
go ro na i szturchn ł, przez kraty grilla roz arzone brykiety z w gla drzewnego. Były
dostatecznie rozgrzane. Poło ył marynowane kawałki mi sa i kiełbaski na kracie
grilla, po czym cofn ł si i otarł pot z czoła r cznikiem, zawini tym na szyi. Gło ny
miech zagrzmiał w salonie — spojrzał przez drzwi i był wdzi czny, e jest na ubo-
czu. Charles Porter był, jak zwykle centraln postaci . To nie to, e nie lubił tego
człowieka, uwa ał go po prostu za nudziarza. Porter, jeden z najbardziej cenionych w
kraju specjalistów, wzi ł przed dwudziestu laty pod sw opiek skromn , portory-
ka sk studentk , zw c si Carmen Rodriguez i wzbudził w niej zaufanie we
własne siły, pozwalaj c jej zacz własn praktyk niemal natychmiast po' uko -
czeniu akademii medycznej. Obecnie była ona jednym z najbardziej popularnych, i
poszukiwanych pediatrów w Nowym Jorku. Sze lat temu stała si pani Carmen Whi-
tlock. Whitlock spojrzał na on siedz c w bujnym fotelu przy drzwiach, pokazuj c
twarz z profilu. Kto okre lił j kiedy jako “smukł jak wierzba", opis, jak my lał,
doskonale do niej pasuj cy. Jej oczy zamrugały do niego i figlarnie wysun ła
j zyk. Whitlock u miechn ł si , a nast pnie spojrzał na par , siedz c na sofie.
Siostra Carmen, Rachela i jej niemiecki m , Eddie Kruger. Siostry miały podobne
rysy twarzy, lecz Rachela była ni sza i bardziej kr pa. Kruger był typowo germa ski
w typie. Blond włosy i niebieskie oczy. Byli dobrymi przyjaciółmi od pierwszego
spotkania.
Whitlock ponownie skierował uwag na ro en i po ruszył ka dy kawałek
mi sa no em kuchennym, spraw dzaj c, czy s ju dobrze upieczone. Obrócił
kiełbaski, szturchn ł brykiety, oparł r ce na por czy i wyjrzał na Central Park, z
oczyma przymru onymi z powodu sło ca, chocia nosił okulary przeciwsłoneczne.
Taki to był dzie .
Miał czterdzie ci cztery lata, jasn jak na Murzyna, urodzonego w Afryce ce-
r . Jego dziadek był majorem w armii brytyjskiej, stacjonuj cej w Kenii na
przełomie stuleci. Ostry nos i cienkie wargi nadawały jego kanciastej twarzy
szorstko , złagodzon dzi ki gustownie przyci tym czarnym w sikom, które
zacz ł nosi gdy sko czył dwadzie cia lat. Kształcił si w Anglii i po uzyskaniu
stopnia magistra wrócił do rodzinnej Kenii, gdzie po krótkim okresie słu by woj-
skowej w armii narodowej, wst pił do wywiadu. W czasie dziesi ciu lat słu by w
wywiadzie doszedł do stopnia pułkownika, lecz uprzedzenia zwierzchników do jego
brytyjskiego pochodzenia i edukacji stały si nie do zniesienia. Wówczas zrezy-
gnował i przyj ł stanowisko zaproponowane mu w UNACO. Oficjalnie był attache
kenijskiej delegacji w Organizacji Narodów Zjednoczonych i jedyna osob spoza
UNACO, która znała prawd , była jego ona. Jednak nie omawiał z ni istoty
swojej pracy.
— S dz , e mistrz kucharski ch tnie napiłby si piwa. — Whitlock u miechn ł
si i wzi ł Budweisera od Krugera. — Powiedz prawd , masz ju do Dr. Kilda-
re'a. — Nigdy nie utracił swego wyra nego akcentu z ekskluzywnej, prywatnej
szkoły redniej.
— Nie wiem jak Carmen mo e z nim wytrzyma .
— Carmen? — Whitlock prychn ł — Oszcz d mnie
troch . Przynajmniej miałem dzi wymówk na opuszczenie wykładu. — Wzi ł
szczypce, by sprawdzi mi so. — Carmen uwa a go za rodzaj guru, a ja pierwszy
jestem gotów przyzna , e w sposób nieoceniony przyczynił si do jej kariery.
Chciałbym jednak eby potrafił mówi jeszcze o czym innym poza medycyn .
Kruger wyszczerzył z by w u miechu, a nast pnie podszedł do por czy balko-
nu i obserwował dwie uprawiaj ce jogging kobiety, poruszaj ce rytmicznie
opalonymi nogami. Gdy znikn ły, zwrócił uwag na grup dziewcz t miej cych si
i chichocz cych, które obrzucały si pomara czowymi kwiatkami.
— Powiniene sobie kupi teleskop C. W. Móglby sp dza całe dni, wpatruj c
si w gwiazdy.
— Zobaczyłbym znacznie wi cej gwiazd, gdyby Carmen r bn ła mnie tym te-
leskopem w głow . W ka dym razie te dwie nie s wiele starsze od Rosie.
— Nikt z nas nie staje si młodszym — Kruger odpowiedział z zadum .
— Co słycha u Rosie? Nie widzieli my jej od pewnego czasu.
Kruger poło ył r k na ramieniu Whitlocka.
— Wiem. Mieli my nadziej , e przyjdzie z nami dzisiaj, ale umówiła si z
przyjaciółmi na Times Square.
— No, Eddie, trudno oczekiwa od pi tnastolatki, e zrezygnuje z soboty,
szczególnie takiej jak dzisiaj, eby siedzie z gromad starych pierników. To
zupełnie naturalne, e woli by z rówie nikami.
W drzwiach ukazała si Carmen, z r kami wetkni tymi w kieszenie kloszowej
spódnicy.
— Co si dzieje z jedzeniem?
— Jeszcze kilka minut. Czy nauka ju si sko czyła?
Przewróciła oczami i weszła z powrotem do rodka. Kruger popatrzył za ni .
— To przedziwne, kobieta pediatra, która nie ma własnychdzieci.
— Nie wiem, dlaczego to takie dziwne. Mo na mie dosy tego dobrego.
Telefon zadzwonił w salonie i Carmen podniosła słuchawk drugiego aparatu w
kuchni.
—C.W.,todociebie—krzykn łazr k przyło on doust.
Przeszedł do kuchni i natychmiast z wyrazu jej oczu zorientował si , kto
dzwoni. Wr czyła mu słuchawk i opu ciła kuchni bez słowa, zamykaj c za sob
spokojnie drzwi.
Gdy znów si ukazał, Carmen z roztargnieniem poprawiała chryzantemy w krysz-
tałowym wazonie na stole w hallu. Gdy zbli ył si do niej, pomy lał o trzecim
członku zespołu, Miku Grahamie, który tragicznie stracił sw rodzin na rok przed
jego wst pieniem do UNACO.
Co b dzie, je li ycie Carmen znajdzie si w niebezpiecze stwie w zwi zku z jego
działalno ci w UNACO? Czy zareaguje tak. jak Graham? Porzucił t my l, była ona
oparta wszak na domniemaniach. Gdy dla uspokojenia próbował on u cisn , wy-
lizn ła si i wyszła na balkon, przył czaj cJ
si do reszty towarzystwa. Pytanie
pozostało jednak gdzie na dnie jego wiadomo ci.
* * *
— Pozb d cie si tego wałkonia — warkn ł Mike Graham, gdy komentator
radiowy poinformował, e batsman nie uchwycił ju drugiej piłki. Pochylił si , oparł
r ce na kolanach, wzrok utkwił w przeno nym radiu stoj cym u jego stóp i czekał na
nast pny rzut piłk .
— Trzeci rzut usunie batsmana — głos komentatora przebijał si przez obra li-
we okrzyki tłumu kibiców.
— Czemu do diabła, nie sprzedali ci zespołowi “Aniołów" gdy była taka mo li-
wo ? — Graham syczał gniewnie.
Był to kiepski sezon dla nowojorskich “Jankesów", zespołu, któremu kibico-
wał wiernie przez trzydzie ci lat. Przy czterech do jednego dla zespołu “Tygrysów" z
Detroit i jeszcze tylko dwóch zagrywkach, miała to by najprawdopodobniej trzecia
kolejna pora ka.
Gdy komentator zaczai analizowa przeci tne wyniki “Jankesów" w tym sezonie,
Graham rozgl dał si powoli po otaczaj cej go spokojnej okolicy. Przed nim tak dale-
ko, jak tylko mo na było si gn wzrokiem, rozpo cierało si spokojnie jezioro
Champlain, otoczone przez lasy Vermont, bujne i zielone. Wspaniałe to miejsce
wydawało si by na drugim ko cu wiata od Nowego Jorku, gdzie Graham
mieszkał jeszcze przed dwoma laty. Do Nowego Jorku było 230 mil i nie licz c podró y
słu bowych wracał tam tylko po to, by uczestniczy w długich i wyczerpuj cych
biegach marato skich. Mieszkał samotnie w drewnianym domku nad jeziorem,
jedynie w towarzystwie przeno nego radia i telewizora. Najbli szym miastem było
Burlington, je dził tam pi mil w ka dy poniedziałek rano swym poobijanym, białym
fordem 78 aby zrobi zakupy na cały tydzie . W stosunku do ludzi z miasta od-
nosił si przyja nie, lecz z rezerw . Oni za na ogół akceptowali bez zastrze e jego
samotny styl ycia. Nigdy nie mówił o tragedii, która skłoniła go do takiego od-
osobnienia.
Miał trzydzie ci siedem lat, zmierzwione, si gaj ce kołnierza, kasztanowate włosy,
młodzie cz , przystojn twarz zm con cynizmem, pobłyskuj cym w przenikliwych,
jasno niebieskich oczach. Utrzymywał swe j drne, muskularne ciało w formie, biega-
j c godzin ka dego poranka, a nast pnie wicz c w niewielkiej szopie obok domku,
który po przybyciu z Nowego Jorku przerobił na mał sal gimnastyczn .
Sport grał wa n rol w jego yciu. Uzyskał futbolowe stypendium z Uniwersyte-
tu Kalifornijskiego w Los Angeles, a po uko czeniu studiów z tytułem naukowym
z nauk politycznych, zrealizował swoje marzenia, gdy zapisał si do nowojorskich
“Olbrzymów", zespołu, który popierał od dzieci stwa. Miesi c pó niej został od-
komenderowany do Wietnamu, gdzie rana ramienia poło yła kres dobrze
zapowiadaj cej si karierze futbolowej. Został nast pnie zaanga owany do szkolenia
członków plemienia Meo w Tajlandii i po swym powrocie do Stanów Zjednoczo-
nych wszedł w skład elitarnej jednostki antyterrorystycznej Delta. Jego po wi cenie
i kompetencja doczekały si w ko cu w Delcie, po jedenastu latach, uznania: został
kierownikiem grupy B, w której miał szesnastu ludzi pod sw komend .
W czasie, gdy wykonywał zadania w Libii, jego ona i pi cioletni syn zostali w
Nowym Jorku uprowadzeni przez arabskich terrorystów. Mimo e FBI prowadziło po-
szukiwania, obejmuj ce swym zasi giem cały kraj, nie ujrzał ju nigdy wi cej ani
ony, ani syna. Dostał natychmiast długi urlop, by mógł si podda terapii psychia-
trycznej. Odmówił jednak współpracy z zespołem lekarskim i wycofał si na własne
danie z pracy w Delcie w miesi c po powrocie do czynnej słu by. Za namow
komendanta Delty rozpocz ł starania o prac w UNACO i po sze ciu tygodniach wy-
czerpuj cych rozmów, został zaakceptowany.
Spławik zanurzył si pod wod . Złapał ryb . Wyci gaj c j kołowrotkiem, przysłu-
chiwał si radiowemu sprawozdaniu z meczu baseballowego z rosn cym poczuciem
zmieszania i desperacji. Wynik nie uległ zmianie i Jankesi rzucali piłk w dziewi tej i
ostatniej serii gry. Wyci gn ł bez trudno ci ryb na brzeg. Pi ciofuntowy szczupak, wła ci-
wie nie wart zachodu. Nagle przera liwie zapiszczał guziczek przyczepiony do pasa.
Uciszył go, a nast pnie zdj ł z haczyka szczupaka, miotaj cego si u jego stóp i butem
zsun ł z powrotem do wody.
Gra ko czyła si w ród drwin i obel ywych przy piewek. Powstrzymywał si od
ch ci kopni cia radia w lad za ryb , a nast pnie przebiegł czterdzie ci jardów do domku
i wykr cił znany mu numer telefonu by potwierdzi odbiór sygnału. Z drugiego ko ca,
zaraz po pierwszym dzwonku odpowiedział przyjazny, ale urz dowy, kobiecy głos:
— Llewelyn i Lee, dobry wieczór.
— Mike Graham, karta identyfikacyjna 1913 204.
— Przeł czam pana, panie Graham — nadeszła natychmiastowa odpowied .
— Mike?— tubalny głos zahuczałna linii chwil pó niej.
— Tak, słucham.
— Kod czerwony. Wynaj łem cessn z Nashville, oszcz dzi nam to wysłania samolotu
od nas. Oczekuj pana na l dowisku w Burlington. Siergiej b dzie oczekiwał na lotnisku
Kennediego.
— Ruszam w drog .
— I Mike, niech pan we mie troch ciepłego ubrania. Mo e si przyda .
Odło ył słuchawk , pobiegł nad jezioro, zabrał swój sprz t i wrócił do domku, by
si spakowa .
* * *
Siergiej Kolczy ski był typowym okazem nałogowego palacza. Po pi dziesi tce, z
rzedniej cymi, czarnymi włosami i w jaki sposób smutnymi rysami twarzy, które
robiły wra enie, e d wiga wszystkie troski tego wiata na ramionach. Najdziwniejsze
było, e nie odczuwał adnej satysfakcji z palenia. Stało si ono po prostu kosztownym,
nałogowym przyzwyczajeniem. Za pełnymi melancholii oczami skrywał si jednak
genialny umysł.
Po błyskotliwej karierze w KGB, w tym po szesnastu latach pełnienia funkcji
attache wojskowego w ró nych krajach zachodnich, został mianowany zast pc
dyrektora UNACO, po tym gdy jego poprzednika odesłano w niełasce z powrotem do
Rosji pod zarzutem szpiegostwa.
Pracował w UNACO ju trzy lata i chocia ci gle odczuwał t sknot za
domem nie pozwalał nigdy, by to uczucie przeszkadzało mu w robocie. Jego podej-
ciedopracy nacechowanebyłoprofesjonalizmem.
— Ten wóz wolny,towariszcz?
Kolczy ski spojrzał ostro na twarz zagl daj c przez otwarte okno tylnych
drzwi. U miechn ł si i wygramolił z białego BMW 728, rozdeptuj c nog na pół
wypalonego papierosa.
—Hallo,Michale,oczekiwałemci dopierozadwadzie cia minut.
Kolczy ski był jedyn osob , mówi c do Grahama “Michale". Nie przeszka-
dzałomu to specjalnie.Ostatecznie,takie było jego imi .
— Powiedziałem w Nashville, eby doda gazu. Szef wydawał si podniecony,
gdy rozmawiali my przez telefon.
— Ma uzasadnione powody do podniecenia — odparł Kolczy ski, otwieraj c
baga nik, by Graham mógł zło y dwie czarne torby.
— Kiedy jest odprawa?
— Jak tylko dojedziemy do ONZ — odpowiedział Kolczy ski, po czym za-
trzasn ł swój pas bezpiecze stwa. — Sabrina i C. W. powinni ju tam by .
— Mieli cie ju jak odpraw ? Kolczy ski zapalił silnik, spojrzał w boczne luster-
ko i odjechał od kraw nika.
— Oczywi cie, ale nie powiem ci ani słowa.
— Ja nic nie mówiłem.
— I nie powiniene . Wł cz troch muzyki, kasety s w przegrodzie na r ka-
wiczki.
Graham znalazł trzy kasety i obejrzał, bior c kolejno do r ki.
— To wszystko Mozart. Nie masz nic innego?
— Muzyka Mozarta jest bardzo dobra przy prowadzeniu samochodu — odparł
Kolczy ski, zapalaj c kolejnego papierosa.
Graham z wahaniem wrzucił jedn z kasetdo magnetofonu, nerwowo machn ł r k
usuwaj c dym papierosowy sprzed twarzy, a nast pnie swoje zainteresowanie skie-
rował na sylwetk miasta Nowy Jork, przypominaj c sobie dla zabicia czasu nazwy
licznych drapaczy chmur.
UNACO oficjalnie nie istniała. Nie było jej nazwy na tabliczkach informacyj-
nych w hallu ONZ i aden z jej trzydziestu telefonicznych numerów nie figurował w
nowojorskich spisach telefonów. Gdy kto zadzwonił pod jeden z tych numerów, to
dy urny odzywał si w imieniu “Llewelyn i Lee". Je li telefonuj cy mógł poda numer
karty identyfikacyjnej lub hasło, to wówczas był przeł czany na wła ciwy numer
wewn trzny. Je li to była pomyłka, nic złego si nie działo. Nie było tak e nic dziw-
nego w tym, e “Llewelyn i Lee" figurowali w miejskich spisach telefonów.
Dy urny urz dował w małym gabinecie na dwudziestym drugim pi trze budynku
Narodów Zjednoczonych. Drzwi do tego gabinetu w ogóle nie były oznaczone i wej
do rodka mogły “tylko upowa nione do tego osoby. Oprócz biurka i krzesła obroto-
wego jedynym umeblowaniem gabinetu była kanapa koloru czerwonego wina i dwa
dobrane do niej fotele. Trzy ciany były pokryte tapet w kolorze jasnokremowym
i udekorowane szkicami placu Daga Hammarskjolda, zamówionymi przez samego
Sekretarza Generalnego. Czwarta ciana była zabudowana boazeri z drzewa
tekowego, w któr wmontowano dwie pary niewidocznych, rozsuwanych drzwi,
niemo liwych do odkrycia gołym okiem. Mogły by one uruchomione za po rednic-
twem male kich, d wi kowych przeka ników. Drzwi po prawej stronie prowadziły do
centrum dowodzenia UNACO, w którym przez cał dob pracowali analitycy ledz cy
rozwój wydarze na wiecie. Na wielkie plany i mapy nanoszono informacje o zda-
rzeniach w znanych punktach zapalnych, drukarki komputerowe aktualizowały
posiadane materiały, a monitory po przyci ni ciu guzika pokazywały szczegółowe in-
formacje o znanych przest pcach, dostarczaj c tysi ce nazwisk, które zostały
umieszczone w centralnym banku danych. Był to główny o rodek nerwowy najbar-
dziej skomplikowanych operacji UNACO. Drzwi po lewej stronie mogła
otworzy tylko jedna osoba.
Był to gabinet dyrektora.
Malcolm Philpot był dyrektorem UNACO od samego pocz tku. Poprzednie sie-
dem lat sp dził jako szef specjalnej sekcji Scotland Yardu. Miał pi dziesi t kilka lat,
mizern twarz i rzadkie, faluj ce, rude włosy. W UNACO pracowało 209 ludzi, w tym
trzydziestu doskonałych agentów terenowych, wybranych spo ród policjantów i
agentów wywiadu na całym wiecie. Dziesi zespołów, ka dy składaj cy si z
trzech pracowników, mog cych przekracza granice bez łamania prawa czy naru-
szania protokołu. Nie istniał tam aden hierarchiczny porz dek. Ka dy zespół
miał własn indywidualno i styl.
Był to z pewno ci przypadek dla Siły Uderzeniowej nr 3. Philpot znał Whitlocka
najdłu ej ze wszystkich swych agentów, osobi cie zwerbował go do MI 5 na Uni-
wersytecie w Oxfordzie. Współpracował z nim ci le jako szef, do czasu jak został
przeniesiony do Departamentu Planowania Operacyjnego. Whitlock nigdy nie ył w
zgodzie z nowym szefem i skorzystał skwapliwie z mo liwo ci powrotu do pracy
z Philpotem. Whitlock był mistrzem cierpliwo ci, nic nie mogło go rozdra ni ,
co było szczególnie korzystne ze wzgl du na trudne do opanowania napi cie mi -
dzy Sabrin i Grahamem. Gdy przyniesiono mu papiery Sabriny, miał
pocz tkowo w tpliwo ci, czy ma ona odpowiednie kwalifikacje, lecz szybko zmienił
zdanie po bli szym poznaniu. Była yczliwa i inteligentna, bez ladu pró no ci tak
cz stej u pi knych kobiet. Został nast pnie uraczony pokazem jej umiej tno ci
strzeleckich, zarówno do nieruchomych jak i ruchomych celów. Była bez w tpienia
najlepszym strzelcem jakiego miał kiedykolwiek. Nigdy nie ałował dnia, kiedy
przyj ł j do UNACO.
Z drugiej strony, Graham ledwo prze lizn ł si przez sie . Komendant Delty po-
rozumiał si w sprawie Grahama z sekretarzem generalnym zamiast z
Philpotem. Sekretarz generalny odrzucił kandydatur Grahama na podstawie
danych z bada psychiatrycznych. Komendant Delty poradził wówczas Grahamo-
wi, by skontaktował si bezpo rednio z Philpotem. Philpot był w ciekły, e sekretarz
generalny nie porozumiał si z nim i po kilku spotkaniach z Grahamem, uchylił
poprzedni decyzj , przyjmuj c Grahama do zespołu na okres próbny, pod warun-
kiem, e b dzie podlegał ponownej okresowej ocenie. Graham ci gle jeszcze nie
wydobrzał] psychicznie po swej tragedii, lecz udowodnił, e jest doskonałym pracowni-
kiem. Philpot nie miał ju zamiaru pozbycia si Grahama. Philpot nacisn ł guzik
telefonu wewn trznego, stoj cego na biurku:
— Saro, wpu ich.
Chocia rodzinn Szkocj opu cił jako mały chłopiec, głos jego zachował lady
celtyckiego pochodzenia. Skierował male ki przeka nik na drzwi i nacisn ł guzik.
Drzwi otwarł) si . Gdy tylko weszli, zamkn ł je z powrotem. Wskazał dwie czarne,
skórzane kanapy pod cian i Kolczy ski usiadł pierwszy, zapalaj c natychmiast
papierosa.
— Je li chcecie kawy lub herbaty, pocz stujcie si — powiedział Philpot, wskazu-
j c r k na pojemnik po prawej stronie biurka.
— Z mlekiem, bez cukru — Graham odezwał si do Sabriny, siadaj c na kana-
pie obok Kulczy skiego. Sabrina spojrzała na niego bior c si pod boki:
— Nie jestem twoj osobist pokojówk . Whitlock ujrzał gniew w oczach Philpo-
ta i wyst pił do przodu, z łagodz cym u miechem:
— Pozwólcie Wujowi Tomowi to zrobi . Moi przodkowie mieli bogat praktyk w
tych sprawach, dla mniestałysi one drug natur .
— W porz dku, ja to zrobi — zamruczała Sabrina.
— Sabrino!
Odwróciła si do Philpota, który wskazywał kanap stoj c za ni . Usiadła
bez słowa i potrz sn ła głow , gdy Whitlock zapytał, czy chce kawy. Whitlock
nalał dwie fili anki kawyi wróciłna swe miejsce,wr czaj c jedn znich Grahamowi.
Philpot otworzył le ce przed nim akta.
— Jak wam mówiłem przez telefon, jest to operacja Czerwonego Kodu. Czas nam
nie sprzyja. Nie mamy zbyt wiele danych na pocz tek roboty, a oto s fakty, które zna-
my. wczoraj w Linzu znaleziono włócz g z prawie spalon skór na twarzy i r kach, tak,
jakby znalazł si w ogniu. Przy bli szych badaniach w szpitalu okazało si , e stracił
wi kszo z bów i włosów. Wyst piły tak e nieodwracalne uszkodzenia oł dka i jelit,
jak równie centralnego systemu nerwowego. Lekarze byli jednomy lni w swych dia-
gnozach. Zatrucie całego organizmu promieniowaniem. Jednorazowo wchłoni ta dawka
pi ciu grejów wywołuje mier w ci gu dwóch tygodni. Sekcja zwłok wykazała, e
wchłon ł trzy razy wi cej.
— Co to s greje? — zapytał Graham.
— Jest to jednostka układu SI* (*System International — mi dzynarodowy układ jednostek miar
–przyp.) do mierzenia wchłoni tej dawki promieniowania — odpowiedział Whitlock nie
patrz c na niego.
Philpot przytakn ł, a nast pnie mówił dalej.
— Udało mu si przekaza władzom kilka szczegółów, zanim zmarł. Wskoczył do
poci gu towarowego w Wissembourgu na granicy francusko — niemieckiej i znalazł w
wagonie sze beczek od piwa. Gdy otworzył jedn z nich, został zasypany drobnym
proszkiem, przykrył beczki brezentem i wysiadł z poci gu w Strassburgu. Trzy dni pó -
niej znaleziono go w Linzu.
— Czy lekarze zidentyfikowali radioaktywn substancj ? — zapytał Whitlock.
— Pluton IV.
— U ywany do produkcji broni j drowej — dodał Whitlock ponuro.
— Tak wi c beczki mog by obecnie gdzie w Europie — powiedziała Sabrina.
Philpot wcisn ł porcj tytoniu do fajki i zapalił z uwaga. zanim spojrzał na
Sabrin .
— Mała poprawka. Te beczki mog by obecnie gdziekolwiek na wiecie.
Musz by odnalezione i to szybko.
Kolczy ski wstał i przeszedł przez pokój zanim odwrócił si do pozostałych.
— Ta uszkodzona beczka jest jak bomba zegarowa Słyszeli cie co si sta-
ło, gdy włócz ga wszedł w kontakt z cz ci jej zawarto ci. Wyobra cie sobie
konsekwencje, je li cała zawarto beczki ulotni si w powietrze. Wszyscy jeszcze
pami taj Czarnobyl. Jest absolutnie niezb dne unikni cie nast pnej nuklearnej
katastrofy.
Philpot zaczekał chwil , zanim zabrał głos, podkre laj c w ten sposób słowa
Kolczy skiego.
— Mike, Sabrina, b dziecie pracowali razem przy poszukiwaniu tych be-
czek. I na lito bosk , zakopcie topór wojenny.
Oboje przytakn li pos pnie.
— A co z wykryciem nadawcy ładunku? — zapytał Graham, przerywaj c
krótkie milczenie.
— Waszym jedynym zadaniem jest odnalezienie plutonu — Philpot wskazał cy-
buchem fajki na Whitlocka. — Przy odrobinie szcz cia mo e C. W. natrafi na
co . Przepu cili my seri programów przez komputer w Centrum Dowodzenia i
jeste my prawie pewni, e pluton pochodzi z zakładów atomowych niedaleko
Monachium z Zachodnich Niemczech. S to jedyne zakłady odzyskiwania pali-
wa nuklearnego w Europie Zachodniej specjalizuj ce si w produkcji plutonu IV
stopnia utleniania. Dla niepoznaki b dziesz wyst pował w roli podró uj cego
dziennikarza; zobacz co mo na tam wykopa . Pocz tkowe ledztwo, jak dot d,
nic w zakładach nie wykryło. Nie ma informacji o adnych przesyłkach ani o
kradzie y, tak wi c najwyra niej mamy do czynienia z profesjonalistami.
Kolczy ski wzi ł z biurka Philpota trzy koperty i wr czył ka demu z nich. Za-
wierały one standardowy zbiór materiałów, przygotowywanych na ka d operacj
UNACO. Opis zadania (do zniszczenia po przeczytaniu), bilety na samolot, mapy
miejsca przeznaczenia, kontakty (ewentualnie), i okre lone sumy pieni dzy we wła-
ciwej walucie. Nie było adnego limitu wysoko ci kwot pieni nych, które
mogły by wydatkowane w czasie wypełniania zadania. Niemniej po wszystkim,
ka dy pracownik miał obowi zek rozliczy przed Kolczy skim swoje wydatki w
formie zestawienia, zał czaj c odpowiednie rachunki uzasadniaj ce całe rozlicze-
nie.
Pedantyczny stosunek Kolczy skiego do zestawie wydatków spowodował i
powstały arty w ród agentów, e lepiej straci ycie, ni zgubi rachunek.
Graham podniósł swoj kopert .
— C. W. jedzie do Monachium. A my dok d?
Philpot wypu cił dym w gór . — Do Strassburga.
Rozdział czwarty,
Strassburg, stolica Alzacji, le y we Francji tu nad granic niemieck , na wy-
spie utworzonej przez dwie odnogi rzeki Ill. Jest to malownicze miasto, z brukowanymi
ulicami i domami z pruskiego muru, nad którymi góruje wie a katedry, gotycka
budowla, zbudowana z czerwonego piaskowca z Wogezów, o wysoko ci ponad 320
stóp. Katedra, któr mo na dojrze z najdalszych okolic Alzacji, jest traktowana
przez Alzatczyków jako dumny symbol ich dziedzictwa.
Sabrina stała przed hotelem na Placu de la Gare i patrzyła na strzelist sylwetk ka-
tedry, na tle ciemnego, pos pnego nieba. My lami w drowała przez ostatnie kilka
godzin, które min ły od odlotu z lotniska J. F. Kennediego w Nowym Jorku. Lo-
towi do Pary a towarzyszyły okresowe nawroty kołysania samolotu, i dlatego
nikomu z nich nie udało si na dłu ej zasn . Przed wyl dowaniem przypomniano pa-
sa erom, by swe zegarki przesun li o sze godzin do przodu, dostosowuj c je do
czasu kontynentalnego, co do zm czenia dodało jeszcze dezorientacj . Piper Chiefta-
in, nale cy do UNACO, oczekiwał na lotnisku Orly, by polecie z nimi do
Strassburga.
Mimo ogromnego zm czenia, nikomu z nich nie przyszło nawet do głowy, by troch
pospa . Gdy tylko zarejestrowali si w hotelu Vendome wybranym ze wzgl du na s -
siedztwo stacji kolejowej ka de z nich wzi ło długi, od wie aj cy prysznic, po
czym spotkali si w jadalni na spó nionym niadaniu.
Widok Grahama wyrwał j z zamy lenia. Przeszli piechot kawałek drogi
dziel cy ich od dworca. Tam Sabrina podeszła do punktu informacyjnego, by
zapyta o drog do gabinetu zawiadowcy. Nigdy nie uczyła si mówi po alzac-
ku, w dialekcie przypominaj cym stary j zyk wysokoniemiecki, wobec czego
zacz ła rozmow posługuj c si bezbł dnym niemieckim. Urz dnik z informacji
spytał j nawet z jakiej cz ci Niemiec pochodzi. Odpowiedziała, e z Berlina, to
miasto poznała bowiem dobrze w minionych latach.
Gabinet zawiadowcy stacji był poło ony w miejscu pozwalaj cym na doskonał
obserwacj ruchliwej hali dworca. Zapukała do drzwi. “Herein" — rozległ si rozkazu-
j cy głos z wn trza gabinetu.
Otworzyła drzwi. Był to obszerny pokój, cały wyło ony dywanem, biurko z drze-
wa l kowego i trzy fotele z imitacji skóry, pod cian na prawo od drzwi. Półki po obu
stronach okna były zapchane segregatorami, spisami telefonów i rozkładami jazdy.
— Entschuldigen Sie, Herr Brummer? — powiedziała do siwowłosego m czyzny
stoj cego przy oknie. Odwrócił si do niej:
— Ja, kann ich Ihnen helfen?
Graham podniósł r k zanim zd yła odpowiedzie :
— Sprechen Sie Englisch? — zapytał.
Brumer przytakn ł — Oczywi cie, czym mog słu y ?
— Nazywam si Mike Graham. To jest Sabrina Carver.
— Rozumiem, powiedziano mi, e mam pa stwa oczekiwa . Mam tu listy prze-
wozowe, które was interesuj — wskazał na pi p katych segregatorów, le cych
na biurku. — Wszystkie ładunki załadowane lub wyładowane w Strassburgu w
okresie ostatnich dziesi ciu dni.
Graham spojrzał z konsternacj na stos papierów.
— Macie tu bardzo du y ruch.
— Tak jest, panie Graham. Ze wzgl du na swe strategiczne poło enie Strass-
burg stał si centrum kolejowym Europy. Mamy tak e ci gle rosn cy zespół
portowy, tak, e ponad połowa ludno ci miasta pracuje w transporcie. Jak pan
widzi, musimy utrzyma ci gły ruch dla maksymalizowania dochodów.
Sabrina otworzyła pierwszy segregator i przekartkowała kilka pierwszych li-
stów przewozowych.
— Czy wszystkie s po francusku?
— Tak. Ułatwia to prac kontrolerom, którzy przyje d aj dwa razy do roku z
Pary a na rewizj . aden z nich nie mówi po alzacku.
— Dzi ki Bogu za tych paryskich kontrolerów. Jak s gromadzone listy
przewozowe na załadowywanie i wyładowywanie towarów? Razem czy osobno?
— Osobno, lecz oddzielnie dla ka dego dnia. Ułatwia to ich odnalezienie.
Wszystkie listy przewozowe okre laj tak e miejsce ostatecznego przeznaczenia
ładunku. To dla celów ubezpieczenia, rozumiecie pa stwo.
— Dzi kujemy za pomoc — powiedziała Sabrina z u miechem.
— Je li czego pa stwo potrzebujecie, nie kr pujcie si prosi .
— To prosimy o kaw — powiedział szybko Graham.
— Natychmiast j pa stwu przy l .
— I o mo liwo jakiego odosobnienia na czas pracy — dodał Graham. — Je-
li b dziecie pa stwo mnie potrzebowali, mo na si ze mn skontaktowa przez
telefon, numer wewn trzny 7.
Sabrina poczekała, a Brummer opu cił pokój, po czym wybrała długopis ze
stojaka na biurku i zacz ła pisa na kartce papieru.
— Co to jest? — zapytał podejrzliwie.
— Tonnelets a' biere et tonneaux a'biere — to po francusku oznacza beczki
lub baryłki piwa. Ty przecie nie znasz tego j zyka, nieprawda ?
Skrupulatne badanie ka dego listu przewozowego okazało si nudne i zabiera-
j ce mas czasu. Dotyczyło to szczególnie Grahama, który nie rozumiał nic z
tego, co czytał. Pogodził si w ko cu z wkuwaniem na pami przetłumaczo-
nych przez Sabrin słów, maj c nadziej , e w którym z listów przewozowych
natknie si na pasuj cy do nich zapis. Było to jednak pobo ne yczenie. Udało
im si pokona znu enie, gdy robili regularnie co godzin przerw na kaw , a
gdy po południu przyniesiono lunch — wyraz uprzejmo ci Brummera — byli
wdzi czni za posiłek i wytchnienie. Lunch składał si z “garbure", g stej zupy
jarzynowej, a nast pnie ciel ciny “a la forestiere" i “pot -au- chocolat" na deser.
Chocia przez chwil kusił j obfity deser czekoladowy, Sabrina powstrzymała
si cał sił woli i oddała deser Grahamowi. Po lunchu niech tnie powrócili do
pracy nad papierami. O 320
Sabrina zamkn ła ostatni segregator. Wstała, prze-
ci gn ła si , po czym podeszła do okna i wyjrzała na ruchliw hal dworca.
— Ju ko czysz?
Uchwycił pozostałe jeszcze listy przewozowe w dwa palce dla oszacowania ich
ilo ci.
— Pozostało jeszcze pi dziesi t.
— Daj mi, b dzie szybciej. Ty we narz dzia ze skrytki na dole.
Jeden z pracowników UNACO zło ył poprzedniego dnia ich bro w skrytce baga-
owej na dworcu. Klucz dostarczono do hotelu przed ich przyjazdem. Był to ogólnie
przyj ty sposób post powania w UNACO.
— Sk d ten po piech? — Oczy jego zw ziły si . — Znalazła co ?
Wzruszyła ramionami. — By mo e. Daj mi ten segregator.
— Podobno pracujemy razem.
Zm czonym ruchem przetarła oczy. — Mam swoje powody. Musieli my przej-
rze wszystkie listy przewozowe, bez wzgl du na to, co ju znale li my. Gdybym ci
powiedziała wcze niej o zapisie, który znalazłam, u piłoby to twoj czujno , wpro-
wadzaj c w stan fałszywego samozadowolenia. To przecie ty opowiadałe przy
niadaniu o niebezpiecze stwie dekoncentracji.
— Twoja wiara we mnie jest wzruszaj ca — stwierdził krótko.
— To dotyczy obu stron, Mike — odpowiedziała, wytrzymuj c jego wzrok.
Powstrzymał gniew i wyszedł z gabinetu. Hala dworcowa była zatłoczona, usiłował
trzyma nerwy na wodzy gdy popychali go pasa erowie piesz cy do wyj na perony,
gdy przez megafon ogłaszano kolejne poci gi. Gdy dotarł wreszcie do skrytki, okazało
si , e wokół niej koczuje grupa studentów, a ich plecaki i torby walaj si po nie
sprz tni tej podłodze. Wyj ł kopert z kieszeni kurtki, rozdarł j i wyrzucił klucz na dło .
Otworzył wła nie skrytk i wyj ł niebiesk torb firmy ADIDAS. Jednak gdy chciał
odej , okazało si , e przej cie blokuje atrakcyjna nastolatka w zniszczonych d in-
sach i workowatej bluzce w kwiaty. M tne spojrzenie jej oczu wskazywało, e była pod
wpływem narkotyków. Zaofiarowała mu niedopałek papierosa, wytr cił go jednak
z rozdra nieniem z jej palców i skierował si w gł b hali dworca. Wówczas spo-
strzegł zbli aj cego si andarma. Przez chwil s dził, e andarm widział cały incydent —
instynktownie chwycił mocniej torb . Musiałby si długo tłumaczy , gdyby kazał mu
j otworzy . andarm zatrzymał si przed rozrzuconymi na podłodze baga ami i
szturchn ł najbli szy plecak nog , polecaj c studentom uło y baga e w jednym miej-
scu pod cian . Gdy studenci podchodzili, aby zabra swój baga , andarm
obserwował ich, wyrywkowo sprawdzaj c paszporty i bilety kolejowe. Graham do-
strzegł strach na twarzy dziewczyny skulonej pod cian , z nerwowo rozbieganymi
oczami.Podszedłdo miejsca, w którymkucn ła i postawił j na nogi.
— Mówisz po angielsku? — zapytał szybko. Przytakn ła.
— Załó to — powiedział, wciskaj c jej w dło swoje okulary słoneczne.
Spojrzała na andarma.
— Pan chyba nie zamierza...
— Załó je — przerwał z irytacj . — A teraz, gdzie jest twój baga ?
— Pomara czowy plecak.
Graham wrzucił plecak na ramiona i spostrzegł, e andarm go obserwuje.
— To mojej córki, czy co jest nie tak? Nigdy si nie dowiedział, czy andarm go
zrozumiałczynie,aleodczułulg ,gdyzostałprzepuszczonykrótkimruchemr ki.
— Kim pan jest? — zapytała nastolatka, gdy poprowadził j do rodka hali
dworcowej.
— Niewa ne. Ile masz lat? Spu ciła głow . — Osiemna cie.
— Studentka?
— Princeton.
— Jeste młoda, ładna i najwyra niej inteligentna, po jakiego diabła usiłu-
jesz zniszczy swoje ycie? Wystarczy wyrok, eby zrobi z ciebie kryminalistk .
B dziesz pó niej nosiła to pi tno przez całe ycie. Naprawd nie warto.
— Zniszczył mi pan narkotyk — powiedziała mi kko. Wyci gn ł r k . — Je-
ste ju bezpieczna. Oddaj moje okulary.
Zdj ła je i oddała. — Dzi kuj , mam dług wobec pana.
— Masz dług wobec siebie samej — wetkn ł okulary do kieszeni bluzy i wtopił
si w kł bi cy si tłum podró nych. Gdy wrócił, Sabrina spojrzała na niego:
— Długo ci nie było.
Skrzywił si . — Tam jest jak w d ungli. — pokazał na segregator, le cy na
jej kolanach. — Znalazła co ?
— Tylko ten jeden zapis.
Poło ył torb na stole i stan ł za krzesłem by popatrze jej przez rami na za-
pis, który wskazywała palcem.
— Na marginesie jest zapisana liczba dziewi — powiedział.
— Nie zapomnij, e włócz ga był podczas przesłuchania pod wpływem du ej
dawki rodków u mierzaj cych. Nawet je li doliczył si sze ciu beczek, to czy mo -
na by pewnym, e nie było ich tam wi cej, umieszczonych w innej cz ciwagonu?
— Gdzie zostały załadowane — zapytał.
— W Monachium. Zostały wyładowane tutaj przed pi cioma dniami. Na tu-
tejszy adres.
— Zgadza si to z czasem, w którym włócz ga wskoczył do poci gu. To mo e
by jednak równie mylny lad.
— By mo e, ale to jest jedyny lad, jaki mamy.
Otworzył torb , wyj ł dwa futerały, przystosowane do zawieszania na ramio-
nach, i poło ył je na stole, a nast pnie si gn ł do torby ponownie po dwa
pistolety, owini te kawałkami zielonego sukna. Były to beretty 92, pistolety
u ywane powszechnie w armii Stanów Zjednoczonych. Beretta 92 była zawsze
ulubionym pistoletem Sabriny, natomiast Graham w skryto ci ducha wolał zaw-
sze colta 45, pierwszy pistolet, jakiego u ywał w Wietnamie. Zamienił go na
berett po rozpocz ciu pracy w UNACO. Wszyscy pracownicy UNACO mogli
wybiera sami bro osobist . Chocia pocz tkowo u ywał colta 45, był jeden
bardzo wa ny powód, dla którego zamienił go na berett : pojemno jej magazynka
— pi tna cie pocisków, w porównaniu z siedmioma w colcie. W trudnej sytuacji
osiem dodatkowych pocisków mogło oznacza ró nic mi dzy yciem a mierci . I
nie tylko dla niego samego.
Po zamocowaniu futerału na ramionach i wło eniu magazynka do beretty, Sa-
brina sprawdziła torb , by upewni si , czy została ona tak e zaopatrzona w licznik
radioaktywno ci. Był tam przeno ny licznik Geigera-Mullera, jedno z najbardziej
popularnych i niezawodnych urz dze tego typu na wiecie. Było to jednocze-
nie jedno z najta szych urz dze , co przede wszystkim było powodem, e
Kolczy ski go kupił. U miechn ła si do siebie. Kolczy ski był przyzwyczajony
do nieszkodliwych kpin ze strony agentów z powodu ci głych prób obcinania
wydatków. Gdy jednak chodziło o powa ne sprawy, nigdy dla ratowania bud etu
organizacji nie zaryzykowałby ycia któregokolwiek z nich. On tylko dał — i
otrzymywał — artykuły najwy szej jako ci, zawsze po zni onych cenach, dzi ki
m dremu wygrywaniu jednych producentów przeciwko drugim.
— Gotowa?
Skin ła głow . — Masz jaki plan?
— Jeszcze nie. Obejrzyjmy najpierw to miejsce.
Jak si okazało, pod adresem wskazanym w li cie przewozowym stał trzypi tro-
wy dom na Quai des Pecheurs, którego obraz odbijał si jak w zwierciadle w
spokojnych wodach rzeki Ill. Białe ciany kontrastowały ywo z czarnymi aluzjami
podniesionymi nad licznymi oknami. Ci kie zasłony zakrywaj ce mansardowe
okna, wystaj ce z dachu pokrytego niemalowan blach falist , wzmagały jeszcze
odpychaj ce wra enie.
— Z pewno ci co tam ukrywaj — powiedział Graham, wychodz c z wynaj -
tego renault GTX.
— S dz , e w tych okoliczno ciach, powinni my wykorzysta nasz kontakt —
rzekła w ko cu Sabrina.
Spojrzał na ni ponad dachem samochodu marszcz c brwi pytaj co. — Jakich
okoliczno ciach?
— Nie mo emy po prostu wej , daj c oprowadzenia z przewodnikiem, bez
oficjalnego nakazu przeszukania.
— Znasz zasady, Sabrino: u ywamy kontaktu tylko wówczas, gdy jest to abso-
lutnie niezb dne. Z tym poradzimy sobie sami.
— Jak? Nie zamierzasz chyba wedrze si szturmem, jak sło do składu porcelany?
Wiesz jak kl ł Kolczy ski, gdy dostał rachunek, kiedy ostatnio tak zrobiłe .
— Nie, mam na my li co bardziej subtelnego. Studentka w rozpaczliwym poło e-
niu.
— Powinnam odgadn . Dobra, zobaczymy.
Minut pó niej skr ciła w w sk , boczn uliczk obok domu i wjechała na wy-
brukowane podwórze, otoczone ze wszystkich stron wyblakłym, białym murem,
na którym farba łuszczyła si obrzydliwie, odsłaniaj c szarawy tynk spod spodu.
Wyszła z samochodu i zastukała kołatk w czarne, drewniane drzwi. Przesłona
“judasza" odchyliła si i kto o młodej twarzy przyjrzał si jej bacznie. Wyja niła mu
swe kłopotliwe poło enie po francusku, wskazuj c od czasu do czasu na stoj cy za
ni renault. Gdy mówiła, wychylił si nad kratk , by lepiej j widzie . Obcisłe d insy,
wpuszczone w br zowe, skórzane botki i wspaniała figura. Jeszcze nie wierz c w
swoje szcz cie, otworzył drzwi by j wpu ci . Ju wewn trz długiego mrocznego
korytarza, wyci gn ła kserokopi listu przewozowego z kieszeni i wr czyła mu. Lubie -
ny grymas przybladł, a nast pnie znikn ł zupełnie — przeszył j spojrzeniem pełnym
zło ci, e tak łatwo dał si podej . Oczy mu błysn ły i u miechn ł si lekko zanim zwrócił
si ponownie do niej i gło no zakwestionował prawdziwo oryginału faktury. Nie-
zgrabneusiłowaniaodwróceniajejuwagiwystarczyły za sygnał ostrzegawczy. Odczekała
do ostatniej chwili, po czym odwróciła si by stawi czoła zbli aj cemu si człowiekowi.
Gdy chwycił j za klapy, zacisn ła obie pi ci razem i wepchn ła mi dzy jego r ce, a
napotkała jego twarz, zmuszaj c go do rozlu nienia uchwytu. Wówczas uderzyła
mocno w grzbiet nosa. Wrzasn ł z bólu i upadł na kolana, chroni c złamany nos za-
krwawionymir kami.
Chłopak si gn ł r k za drzwi, lecz gdy jego palce zwarły si na r koje ci skrytego
w pochwie no a, Graham pojawił si za nim i przycisn ł luf beretty do jego pleców.
Zamarł wtedy ze strachu i opu cił r k . Graham odepchn ł go od wej cia i si gn ł
ku drzwiom, by wyj nó z pochwy. Wyci gn ł go do chłopca, r koje ci do przo-
du, prowokuj c do odebrania no a. Sabrina wmieszała si odbieraj c Grahamowi nó i
wpuszczaj c do cholewki swego buta.
— Czy odczytałe co na zewn trz? — zapytała, wyjmuj c licznik Geigera-Mullera
z torby, któr przyniósł.
Potrz sn ł głow . — Jest czysty.
Przekr ciła licznik i skierowała czujnik na drzwi i podłog dookoła. Strzałka na-
wet nie drgn ła. Gdy zbli yła si do chłopca, ten zawahał si i cofn ł, zamarł
jednak na miejscu, widz c gro ne spojrzenie Grahama. Spróbowała najpierw
zbada chłopca, a nast pnie jego skoml cego koleg . Oba odczyty były negatyw-
ne.
— Mówisz po angielsku, chłopcze? — zapytał Graham. Chłopak oparł si plecami
o cian , z oczami pełnymi przera enia.
— Parlez vous anglais? — przetłumaczyła Sabrina. Chłopak potrz sn ł głow .
Zapytała go o beczki od piwa. Pokazał na schody w ko cu hallu.
— Co z nim? — zapytał Graham, wskazuj c na uderzonego m czyzn .
— Nigdzie si szybko nie ulotni.
Drewniane schody prowadziły na dół do w skiego korytarza o wietlonego
pojedyncz , zwykł arówk , dyndaj c na ko cu kawałka przetartego przewo-
du. Jedyne drzwi, zabezpieczone kłódk , mie ciły si na ko cu korytarza.
Podeszła do drzwi, lecz licznik znów niczego nie odczytał. Powiedziała chłopcu,
by otworzył drzwi, lecz on potrz sn ł tylko głow .
Graham, który rozumiał rozmow dzi ki gestykulacji Sabriny, wskazuj cej na
kłódk , popchn ł chłopaka brutalnie w kierunku drzwi. Gdy chłopak odwrócił
si , ujrzał skierowan na siebie luf beretty. Pogrzebał przy pasie, by odpi klu-
cze, jego r ce dr ały, gdy starał si otworzy drzwi. Trzy razy próbował utrafi w
otwór kłódki kluczem zanim mu si udało. Upu cił kłódk na podłog , otworzył
pchni ciem ci kie drzwi i si gn ł do wewn trz, by zapali wiatło. Sabrina
weszła za nim do pomieszczenia, ci gle nie mog c nic odczyta z licznika Geige-
ra-Mullera. Setki pojemników z piwem zgromadzono pod trzema pobielonymi
cianami, czwarta, najdłu sza ciana cała była zakryta szeregiem drewnianych
półek, na których le ały butelki z krajowymi i importowanymi winami.
Chłopak poprowadził ich przez sklepienie z cegieł do drugiego pomieszczenia.
Było zapełnione kartonowymi pudłami, z których wiele było otwartych i wida
było ich zawarto . Whisky. Wskazał na dziewi beczek od piwa, stoj cych na
rodku tego pomieszczenia. Sabrina przejechała licznikiem przez te beczki. Strzałka
nie ruszyła si . Wył czyła licznik i ukucn ła obok beczek, by odczyta etykiety.
— Cztery butelki jasnego, pi ciemnego piwa. I jedno i drugie pochodzi z
Monachium. To przemyt.
— Cholerny nielegalny szynk — Graham warkn ł ze zło ci .
— A wi c mylny trop, mimo wszystko.
— Tak, mam jedynie nadziej , e C. W. natknie si na co bardziej konstruk-
tywnego.
* * *
Whitlock natkn ł si na co bardziej konstruktywnego i wła nie starał si
zweryfikowa autentyczno swego odkrycia. Jego samolot wystartował z No-
wego Jorku w trzy godziny po odlocie samolotu do Pary a. Pogoda nad
Atlantykiem ju si nieco poprawiła, wobec czego mógł spa wi ksz cz podró-
y. Po wyl dowaniu na lotnisku we Frankfurcie nad Menem, odebrał z okienka
Hertza klucze do golfa i przejechał autostrad A 66 dwadzie cia cztery mile dzie-
l ce go od Monachium, gdzie zatrzymał si w hotelu Europa na Kaiserstrasse.
Podobnie jak dla Grahama i Sabriny, równie dla niego pozostawiono w skrytce na
dworcu głównym torb , zawieraj c licznik Geigera-Mullera i jego ulubiony pistolet,
browning Mk2. Na tym dworcu sp dził trzy pracowite godziny, sprawdzaj c listy
przewozowe na wszystkie ładunki nadane na dworcu towarowym w ci gu ostatnich
dziesi ciu dni.
Jeden z listów przewozowych ci le odpowiadał temu, czego poszukiwał. Sze
metalowych beczek, załadowanych w Szwajcarii na poci g, który zatrzymał si w
Strassburgu dokładnie tego dnia, o którym mówił włócz ga. Chocia nie był to wy-
starczaj cy dowód, e chodzi o te same beczki, które znalazł włócz ga, wszystko
jednak wskazywało, e nie był to zwykły zbieg okoliczno ci. Był tylko jeden pewny
sposób sprawdzenia wszystkiego — wizyta pod adresem, wskazanym na li cie
przewozowym, w celu sprawdzenia radioaktywno ci.
Zapadła ju noc, gdy Whitlock przejechał przez most Heussa na Renie i skr cił
w Rampenstrasse, mru c oczy za przyciemnionymi okularami, gdy próbował odczyta
numery, cz sto przyblakłe i niewyra ne, na szeregu magazynów, biegn cych nad
brzegiem rzeki. Odnalazł magazyn, którego numer odpowiadał zapisowi w li cie prze-
wozowym, le cym obok niego na s siednim siedzeniu i powoli zatrzymał si .
Chwycił torb z tylnego siedzenia i wysiadł. Tylko pi innych samochodów
parkowało obok jasno o wietlonej, włoskiej restauracji po drugiej stronie ulicy.
Nie tylko wygl dała krzykliwie, ale tak e z kuchni wzbijały si w powietrze smrodliwe
zapachy. Podszedł do magazynu. Niemalowane drzwi były zamkni te na kłódk . Nad
nimi z trudem odczytał nazwisko “Strauss", napis został bowiem w znacznym stopniu
zatarty pod wpływem zmiennej pogody. Rozejrzał si , wyj ł z kieszeni pilnik do paznok-
ci i zacz ł pracowa
nad kłódk . W chwil pó niej była otwarta. Zdj ł ła cuch zabezpieczaj cy drzwi i
otworzył jedno skrzydło dostatecznie szeroko, by w lizn si do rodka. Po wypróbo-
waniu kilku przeł czników, udało mu si za wieci arówk w dalekim k cie
magazynu. Zardzewiałe haki zwisały ze staro wieckich, elaznych belek, szyby w oknach
zostały dawno powybijane, a spłowiałe ciany pomazane spro nymi rysunkami. Nawet
cementowa podłoga pop kała ze staro ci i k py chwastów wyrosły ze szczelin. Całe
to miejsce cuchn ło opuszczeniem i zaniedbaniem. Otworzył torb , wyj ł licznik Geige-
ra-Mullera i uruchomił go. Urz dzenie natychmiast zacz ło pracowa , przy czym
odczyt wzmacniał si lub słabł w miar , jak poruszał si po magazynie. Wył czył licz-
nik, upewniony, e beczki były przynajmniej przez jaki czas w tym pomieszczeniu
zmagazynowane.
— Waswunschen Sie
Whitlock odwrócił si . M czyzna stoj cy w przej ciu dobiegał trzydziestki,
miał tłuste, jasne włosy i brudny fartuch zwisaj cy lu no na tłustym brzuchu.
Whitlock pomy lał o włoskiej restauracji i podszedł, by przyjrze si nieznajomemu
lepiej. Sprawiał wra enie przytłaczaj cej słabo ci. Whitlock wierzył mocno w fizjo-
nomik , a jego instynkt rzadko go zawodził.
— Czy mówi pan po angielsku? — zapytał Whitlock.
— Troch . Musimy mówi po angielsku, mamy tu mnóstwo Anglików.
Whitlock przyj ł, e “tu" oznaczało Niemcy, a nie restauracj . Z pewno ci
aden turysta nie odwa yłby si wej do niej. Z drugiej za strony...
— S dz , e pan pracuje w restauracji po drugiej stronie ulicy?
M czyzna potakn ł.
— Jak dawno?
— Blisko dwa lata.
Whitlock si gn ł do kieszeni, wyci gn ł paczk banknotów obracaj c ni powoli
w r kach. Słaby zawsze jest najłatwiejszy do przekupienia. Nienawidził łapówek,
poniewa był to rodzaj wydatków najtrudniejszych do wyja nienia Kolczy skiemu.
— Poszukuj informacji i mog dobrze zapłaci .
— Kto pan jest? Brytyjski policjant?
— Je li pan mi zapłaci, to ja b d odpowiadał. W przeciwnym razie, niech pan po-
zwoli, e ja b d zadawał pytania.
— Co pan chce wiedzie ? — zapytał m czyzna, wycieraj c dłonie w fartuch i przez
cały czas nie spuszczaj c oczu z banknotów w r kach Whitlocka.
— Czy widział pan kogo kr c cego si w tym magazynie w ci gu ostatnich sze ciu
miesi cy?
M czyzna zwil ył usta j zykiem i skin ł twierdz co.
— Czasami przychodz je w mojej restauracji. Jest ich trzech. Jeden był w
restauracji tylko raz, ale jestem pewien, e to on jest szefem. Pozostali dwaj —
spojrzał na dach usiłuj c znale wła ciwe słowa — jak wy to mówicie, bali si go.
Moja ona twierdzi, e on jest przystojny. — Wzruszył ramionami, jakby jej opi-
nia była niezupełnie słuszna.
— Jak on wygl da?
— Du y, czarnowłosy m czyzna. A oczy ma dwóch ró nych kolorów. Jedno
br zowe, drugie zielone. Widziałem, gdy płacił rachunek. Mówi dobrze po niemiecku,
alenietu si urodził.
— Czy rozpoznał pan jego akcent?
— Nie.
— A pozostali dwaj?
— Jeden jest niedu y i ma krótkie rude włosy. Drugi to Amerykanin. Blondyn
jak i ja. Ma w siki.
— Czy słyszał pan kiedykolwiek jak wymieniali swoje nazwiska?
M czyzna potrz sn ł głow .
— Zawsze siadaj w rogu. Chc by sami.
— Czy co si działo wokół magazynu?
— Widziałem, e samochód ci arowy przyje d a tu czasami. To wszystko.
— Czy był jaki napis na nim?
— Nie zauwa yłem.
Whitlock odliczył kilka banknotów z paczki. M czyzna chwycił je i wcisn ł do
kieszeni.
— Co to jest? — zapytał, widz c, e Whitlock wkłada licznik Geigera-
Mullera do torby.
Whitlock zamkn ł torb i podniósł si .
— Niech pan mi zapłaci, to odpowiem.
— Jest pan sprytny.
— Tak?
Whitlock poczekał, a m czyzna opu ci magazyn a nast pnie wyszedł za nim i
zało ył kłódk na ła cuch.
— Prosz , niech pan wejdzie do mojej restauracji. Zrobi panu dobr lazani *
(*Makaron zapiekany z kawałkami mi sa, sera, itp –przyp.).
— W j zyku angielskim jest takie powiedzenie. “Gdy jeste w Rzymie, czy
jak Rzymianin". Ale my jeste my w Niemczech.
— Pan nie lubi lazanii? Whitlock spojrzał na restauracj .
— Jak pan powiedział, jestem sprytny.
Wrócił do golfa i wzi ł list przewozowy z siedzenia przy kierowcy. Ostateczne
przeznaczenie ładunku było zapisane starannie czarnym atramentem w dolnym le-
wym rogu kartki. Lozanna.
* * *
Whitlock zadzwonił do nich natychmiast po powrocie do hotelu, gdy jednak Sa-
brina skontaktowała si z dworcem w Lozannie, usłyszała, e ostatni wieczorny
poci g ju odszedł. Oboje z Grahamem zgodzili si , e niewiele zdołaj ju zrobi
tego wieczoru. Gdy Graham zatelefonował z meldunkiem do Głównej Kwatery
UNACO, został powiadomiony, e cessna b dzie oczekiwała na nich o szóstej rano
nast pnego dnia by przewie ich do Genewy, gdzie znajduje si najbli sze Lozanny
lotnisko.
Oboje wcze nie poszli spa .
Rozdział pi ty
Cessna wyl dowała na lotnisku Cointrain w Genewie o siódmej trzydzie ci.
Graham wynaj ł najszybszy samochód oferowany przez Hertza, BMW 735, by
pojecha nim do oddalonej o siedemdziesi t mil Lozanny. Sabrina s dziła, e
posiadaj c wiele medali z wy cigów samochodowych, ma najlepsze kwalifikacje
do prowadzenia samochodu. Graham nietaktownie przypomniał jej niemal zgub-
ny wypadek w Le Mans. Pow ci gn ła gniew, nie był to bowiem ani czas, ani
miejsce na rozpoczynanie sporu. Pozwoliła mu prowadzi .
Po godzinie dojechali do dworca w Lozannie, gdzie zawiadowc uprzedzono
by ich oczekiwał. Przeprowadził kilka rozmów z telefonu wewn trznego, po
czym oznajmił z pewn ulg , e udało mu si wytropi dy urnego, który nadzo-
rował załadunek poci gu towarowego poprzedniego dnia. Graham poprosił go,
by nie wzywał dy urnego do gabinetu. Wierzył mocno w psychologi własnego
terenu. Zawsze rozlu niał on wiadków i czynił bardziej prawdopodobnym przypo-
mnienie sobie drobnych szczegółów, które mogłyby zosta zapomniane lub
przeoczone w obcym otoczeniu. Sprawdził jak to działa, gdy pracował w Delcie.
Dy urny stał na peronie z r kami wetkni tymi w kieszenie kombinezonu.
— Czy mówi pan po angielsku? — zapytał Graham.
Dy urny skin ł głow z wahaniem.
— Chcieliby my zada panu kilka pyta — powiedziała Sabrina.
— Dlaczego mnie?
— To w zwi zku z pana prac — odpowiedział zwi le Graham.
— No, je li stawiacie to w ten sposób... — dy urny zachichotał nerwowo.
— Rozpoznaje pan ten list przewozowy? — zapytała Sabrina, pokazuj c list
otrzymany od zawiadowcy stacji.
Dy urny wskazał na nazwisko, zapisane w prawym górnym rogu. — To ja.
Dieter Teufel. Teufel znaczy diabeł. Dieter Diabeł, szczególnie dla kobiet.
— Co mnie obchodzi pa skie prywatne ycie — warkn ł Graham. — Wi c
miał pan do czynienia z tym wła nie wczorajszym ładunkiem?
— To moje nazwisko, nieprawda ?
— Nie potrzebuj pa skiego sarkazmu, chłopcze.
— Byłem tu, ale...
— Ale? — podpowiadała Sabrina.
— Mógłbym straci prac — powiedział Teufel, patrz c na swoje niewyczysz-
czone buty. — Powinienem wiedzie , e nic z tego nie wyjdzie.
— Jest pan i tak na progu jej utracenia, je li nie zacznie pan dawa odpowiedzi.
— Przesta , Mike — Sabrina patrzyła na pochylon głow Teufla. — Niech
pan zrozumie, nie interesujemy si tym, czy pan złamał jakie wewn trzne regula-
miny. Chcemy tylko wiedzie co si stało z ładunkiem.
— Wła ciwie nie wiem — odpowiedział Teufel, stukaj c w roztargnieniu czub-
kiem buta w beton peronu.
— Przyrzekam, e to nie wyjdzie poza nas troje — powiedziała Sabrina.
— Przyrzeka pani?
— Przyrzekam — odparła z przekonuj cym u miechem.
— Na czterdzie ci minut przed odej ciem poci gu podszedł do mnie ten m czyzna
i zapytał, czy chciałbym zarobi pi set franków. Naturalnie chwyciłem si takiej szan-
sy.
— Co to za m czyzna? Czy widział go pan przedtem? — zapytał Graham.
— Nigdy go przedtem nie widziałem. Dobrze zbudowany, czarnowłosy, mówił do-
brze po niemiecku. On wiedział sk d , e pracuj na tym odcinku, podał mi numer
wagonu i powiedział, ebym si do niego nie zbli ał. Powiedział, e w wagonie jest
jego prywatny ładunek i e chce go rozładowa sam. Wiem, e to niezgodne z przepi-
sami, ale nie zamierzałem sprzeciwia si przy tej sumie pieni dzy.
— I Co wtedy? — naciskała Sabrina.
— Biała ci arówka podjechała tyłem do wagonu.
— Czy miał jakich pomocników? — zapytał Graham.
— Widziałem tylko kierowc , ale mogli by tak e inni we wn trzu wagonu.
— Niech pan opisze kierowc — powiedział Graham.
Teufel wzruszył ramionami. — Niewiele go widziałem. Pami tam, e miał w siki.
Było w tym jednak co dziwnego. Gdy ci arówk załadowano, podjechała do wagonu
innego poci gu. Musiała tam sta co najmniej godzin . Potem powróciła do po-
przedniego wagonu i znów podjechała do niego tyłem. Oba poci gi odjechały mniej
wi cej w tym samym czasie.
— Czy sprawdzał pan który z wagonów przed odjazdem?
— Nie, prosz pana, ale sprawdziłem potem listy przewozowe. Oba wagony były
w nich wykazane jako puste.
— Dok d szły poci gi? — zapytał Graham.
— Ten z Monachium do Rzymu. Nie jestem pewien, dok d szedł drugi. Spraw-
dz , je eli pan sobie tego yczy.
— Niech pan sprawdzi — powiedział Graham.
Teufel znikn ł w budce i wrócił minut pó niej. — Drugi poci g jechał do Zurichu
przez Fryburg i Berno. W tej chwili utkwił we Fryburgu. Jakie trudno ci techniczne.
Zapisałem tak e numery kolejne obu wagonów, je li mo e to pa stwu pomóc.
— Czy ładunki zostały przeniesione we Fryburgu na inny poci g? — zapytała
Sabrina.
— Nie, poci g ma opu ci Fryburg dzisiaj pó nym popołudniem. Ładunki ca-
ły czas s w poci gu.
— Tak wi c nie podszedł pan do adnego z tych wagonów towarowych? —
zapytała Sabrina.
— Trzymałem si z daleka, potrzebowałem pieni dzy.
— Dzi kujemy za pomoc i nich si pan nie martwi, nie powiemy zawiadowcy sta-
cji o wczorajszym.
— Dzi kuj — zamamrotał Teufel, po czym u miechn ł si ze zrozumieniem do
Grahama.—Mapanszcz cie, emapan takiego pi knego pomocnika.
— Partnera — powiedziała Sabrina ostro.
Teufel dotkn ł swej czapki przepraszaj co. — Prosz mi wybaczy , mam du o ro-
boty.
Sabrina obserwowała go gdy znikn ł w budce. — Tak wi c przest pstwo czasami
si opłaca.
— Jak to rozumiesz? — zapytał Graham, gdy wracali w kierunku głównej hali
dworca.
— Zostałby napromieniowany, gdyby nie wzi ł łapówki i wszedł do wagonu.
— Prawda — powiedział Graham i zachichotał do siebie.
— O co chodzi?
— Pomocnik. Podoba mi si to.
Alistair MacLean Alastair MacNeil POCI G MIERCI Przekład: Jan Konar i Jarosław Kotarski
Prolog Pewnego dnia we wrze niu 1979 roku sekretarz generalny Narodów Zjednoczo- nych przewodniczył nadzwyczajnemu posiedzeniu, w którym brało udział czterdziestu sze ciu specjalnych wysłanników, reprezentuj cych wspólnie wszyst- kie kraje wiata. Był tylko jeden punkt porz dku dnia: wzmagaj cy si przypływ mi dzynarodowej przest pczo ci. Przest pcy i terrory ci byli w stanie uderzy w jednym kraju, nast pnie uciekali do innego, natomiast narodowe siły policyjne nie miały mo liwo ci przekraczania granic bez naruszania protokołu i suweren- no ci innych pa stw. Co wi cej, procedura biurokratyczna zwi zana z wystawieniem nakazów ekstradycji (w tych krajach, które j stosowały) była kosztowna i z erała czas, a wielu pozbawionych skrupułów prawników znajdowało w niej luki, w rezultacie których ich klienci byli zwalniani bez adnych warun- ków. Trzeba było znale rozwi zanie. Zgodzono si utworzy mi dzynarodowe siły, które działałyby pod egid Rady Bezpiecze stwa Narodów Zjednoczonych. Miały by one znane jako Agencja Narodów Zjednoczonych do Zwalczania Prze- st pczo ci (UNACO). Jej celem było “usun , zneutralizowa lub pochwyci osoby lub grupy zaan- ga owane w mi dzynarodowej działalno ci przest pczej". Od ka dego z czterdziestu sze ciu wysłanników za dano przedstawienia dokładnego yciory- su kandydata na dyrektora UNACO, z tym, e do sekretarza generalnego nale ał ostateczny wybór. Potajemna egzystencja UNACO rozpocz ła si l marca 1980 roku. Rozdział pierwszy Miałtoby kulminacyjnypunktwielumiesi cyplanowania. Zabójstwo generała Konstantyna Benina. Ponure, szarawe wiatło spływało na Moskw tego ranka i wygl dało, e meteorolodzy mieli racj przepowiadaj c w południe deszcz. Wła nie zacz ły si ogólnokrajowe wiadomo ci nadawane o szóstej rano, gdy nie- bieski TIR zjechał na jeden z licznych parkingów na twardym poboczu prowadz cej na południe drogi okr nej. Lena Rodenko zgasiła silnik i wył czyła monotonne, propagandowe gadanie. Wcisn ła papierosa mi dzy wyschni te wargi, po czym zacz ła grzeba w kiesze- niach płaszcza w poszukiwaniu zapalniczki i osłaniaj c dr cymi palcami płomie , zapaliła papierosa, zaci gaj c si gł boko. Była z natury pon tna, nie przejawiała jednak zainteresowania swym wygl dem. Krótkie, kasztanowe włosy miała gładko zaczesane na bok, a jej blade policzki i mały podbródek były upstrzone brzydkimi pryszczykami. Spojrzała na swego brata siedz cego obok i zdobyła si na słaby, nerwowy u miech. Wasyl miał dwadzie cia dwa lata, był trzy lata starszy. Jego włosy, dla kontrastu, spadały niechlujnie na ramiona, a rozwichrzona broda wygl dała tak, jakby j kto przyklejał na o lep. Wyj ła kaset z kieszeni i wło yła j do magnetofonu. Była to ta ma angielskie- go zespołu, podarowana jej przez Wasyla na ostatnie urodziny — stała si jej najukocha szym z posiadanych przedmiotów. adne z nich nie rozumiało słów, lecz muzyka reprezentowała wszystko co słuszne i sprawiedliwe. Demokracj . Gdy, zamy lona, poci gała papierosa, jej my li w drowały do przygotowanego przez nich dossier Benina. Uko czył Akademi Armii Czerwonej w 1950 roku, cztery lata pó niej został zwerbowany przez KGB, lecz pewne znaczenie uzyskał po raz pierwszy w 1961 roku, jako jeden z twórców Dirrecion General de Inteligencia Fidela Castro. Obaj mieli zosta przyjaciółmi na całe ycie. Sp dził nast pnie kilka frustruj cych lat jako attache wojskowy w Brazylii — było to, jak mówiono, posuni cie zainicjowane przez jego zwierzchników w obawie o własne pozycje — zanim powrócił do Moskwy, na
stanowisko szefa jednostki ledczej. Sp dził potem krótki czas jako wykładowca w szko- le szpiegów w Gatczynie, a nast pnie został wysłany w 1974 roku do Angoli jako wy szy doradca wojskowy; trzy lata pó niej przej ł obowi zki komendanta w gło- nej Bałszyce, centrum szkolenia mi dzynarodowych terrorystów, poło onym na peryferiach Moskwy. Nast pnie został mianowany zast pc szefa Departamentu V najbardziej zło- wieszczego wydziału KGB. Do jej zada nale ały uprowadzenia, zabójstwa, sabota i terroryzm, zarówno w kraju jak i zagranic . Awansował na szefa w 1984 roku. W cisłym gronie samego Biura Politycznego, mówiono, e był odpowiedzial- ny za wysłanie na mier w syberyjskich obozach koncentracyjnych wi kszej ilo ci ludzi, ni jakikolwiek inny oficer KGB za ludzkiej pami ci. W trakcie kompletowania dossier spotkało ich jedno niepowodzenie. Oprócz zdj cia z promocji nie było adnej innej fotografii Benina. Z pewnego dystansu Lena była w stanie dostrzec pomysłowo jego taktyki. Stał si po prostu jeszcze jednym biurokrat bez twarzy. Pocz tkowo wydawało si , e to problem nie do pokonania, póki kto nie powiedział, e twarz Benina mo e nie by znana, natomiast z pewno ci znany jest jego samochód. Raczej podobny do odporne- go na kule czołgu — powiedział kto inny — potrzebny byłby pocisk przeciwczołgowy, eby go dosta . Nie słyszała reszty rozmowy. W my li układała ju plan działania. Spojrzała na pop kan tarcz taniego zegarka i przełkn ła nerwowo lin . Był ju prawie czas. Jakby w odpowiedzi na jej my li o ywiło si walkie-talkie na kolanach Wasyla. Otrzymali sygnał, e wszystko jest w porz dku. Usiłowała uruchomi wóz i gdy ju my lała, e zalała silnik, ten charcz c zaskoczył. Skierowała si na drog . Zatrzymała wóz siedemdziesi t jardów dalej obok stalowego zbiornika i wrzuciła luz, pozostawiaj c silnik na wolnych obrotach. Wasyl sprawdził czas. Mieli nieco ponad cztery minuty. Zeszli z wozu i przeszli do tyłu, by otworzy drzwi. Genadij Potrowski ci gle jeszcze nie mógł uwierzy we własne szcz cie. Dwa dni temu prowadził jeszcze transporty wojskowe w Kuszino, jednym z centrów szkolenia KGB poza Moskw , a teraz polecono mu wozi samego generała Benina. Rozkazano, by nie mówił o tym nikomu, nawet swej b d cej w ci y onie, dopóki nominacja nie b dzie ogłoszona oficjalnie. Ona wówczas dowie si pierwsza, potem urz dzi si przyj cie, by powiedzie o tym przyjaciołom, którzy razem z nim uko czyli w zeszłym roku Akademi Armii Czerwonej. B d razem wi towali to wydarzenie. Wiedział jednak, e b d mu zazdro ci . Benin był przecie legendarnym człowiekiem w akademii. Był to dla Potrowskiego pierwszy dzie słu by. Poprzedniego dnia je dził po trasie tam i z powrotem, a poznał j znakomicie. Nie powinno by adnych niedogodno- ci dla generała — powtarzano mu ci gle. Cho , co prawda, nie widział Benina, ukrytego za nieprzejrzystymi szybami w tyle mercedesa. Nawet przegroda mi dzy przednimi i tylnymi siedzeniami została zaciemniona. Benin był jednak tam, zaw- sze bowiem wolał wsiada do samochodu jako pierwszy. Adiutant powiedział mu, e była to jedna z małych manii Benina. Potrowski poprzedniego dnia wywoskował i wypolerował samochód, posun ł si nawet tak daleko, e wyprasował dwa proporce, które powiewały po obu stronach maski samochodu. Chciał wywrze na Beninie dobre wra enie. Dotkn ł lekko hamulca, gdy mercedes dotarł do zakr tu, i chocia widział co si przed nim znajdowało, miał tylko ułamek sekundy na reakcj — niebieski TIR za- parkowany na kiepskiej drodze le nej i kl cz cy obok niego młody człowiek, ukryty cz ciowo za wyrzutni pocisków przeciwczołgowych, zamontowan na trójno- gu. Potrowski gwałtownie nacisn ł pedał hamulca i mercedes lizgał si jeszcze w poprzek oblodzonej drogi, gdy pocisk uderzył go w bok. Samochód rozsypał si w obłok płomieni, a kawałki pokrzywionego metalu wzleciały na setki stóp w powietrze, spadaj c na pokryty niegiem sosnowy las po obu stronach drogi. W miejscu gdzie poprzednio był mercedes, pozostał gł boki, poszarpany dół, otoczony płon cymi reszt- kami samochodu.
Lena była jak sparali owana widokiem na drodze. Wasyl potrz sn ł ni silnie za ra- miona, a nast pnie uderzył w twarz. Pojedyncza łza wypłyn ła z k cika jej oka, jednak nie odwróciła wzroku. Odsun ł dziewczyn na bok, odł czył 33-funtow wyrzutni od trójnoga, zaniósł na tył wozu i wrzucił na szary koc, którego u ywali do jej przy- krycia. Rzucił trójnóg za wyrzutni i zatrzasn ł drzwi. Złapał Len za r k , poci gn ł do przodu wozu i wcisn ł na miejsce przy kierowcy. W po piechu, ze zgrzytem wł czył bieg, koła zapiszczały w prote cie, gdy nie udało mu si zgra odpowiednio nacisku na sprz gło i gaz. Wóz szarpn ł do przodu, zdołał jednak powstrzyma silnik od zga ni cia i w ci gu kilku sekund skr cili w ostry zakr t — w tylnym lusterku nie było wida ju groteskowego krateru. Spojrzał na Len . Była jeszcze w stanie szoku, jej oczy spoczywały na wyimaginowanym widoku za przedni szyb . Zawsze mówił, e jest zbyt młoda, by by wpl tan w takie spra- wy, lecz wzi ł j jednak ze sob na wyra ne naleganie. Gorzk ironi był fakt, e był to od samego pocz tku plan Leny. Teraz głównym celem było dosta si w bezpieczne miejsce. Bezpiecznym miejscem była dacza w Tiepłostanie, dziewi mil na południe od Moskwy. Wła cicielem daczy był pewien lekarz, który jak s dził Wasyl, potrafiłby wydoby Len z odr twienia. Nast pnie oboje mogliby wyje- cha do Tuły nad brzegami Donu, gdzie pozostaliby do chwili, gdy w miar upływu czasu, ledztwo straci na sile. Nagle zdał sobie spraw z obecno ci białego mercedesa, jad cego za nimi. Sk d si wzi ł tak szybko? Znaki drogowe zostały prawdopodobnie postawione przy skrzy owaniu z drog le n , jak tylko nieszcz cie dotkn ło samochód Benina, ostrzegaj c auto- mobilistów przed gro cym wybuchem dynamitu i kieruj c ich na inny odcinek szosy. Oczy Wasyla ci gle spogl dały w tylne lusterko, gdy obserwował z ro- sn cym l kiem zbli anie si mercedesa. Nie chciał wpa w popłoch — z pewno ci było jakie logiczne wytłumaczenie. Gdy wyjechał na prosty odcinek drogi po pokonaniu szczególnie ostrego zakr tu wytłumaczenie stało si oczywiste. Blokada drogi. Mercedes i zim, zderzak w zderzak, blokowały oba pasy, a za nimi gro na sylwet- ka czołgu 1-12, z luf działa skierowan wprost na nadje d aj cy wóz. Wasyl spojrzał przez rami trzymaj c nog na hamulcu i si gaj c r k do d wigni skrzyni biegów. Mercedes rozkraczył si na drodze, zamykaj c j , a dwaj jego pasa erowie stali obok samochodu i w dłoniach chronionych przez r kawiczki trzymali karabinki AK 47. Podobnie uzbrojonych było pi ciu ludzi, stanowi cych obsad blokady drogowej. Wasyl z oci ganiem wył czył silnik, a nieuzbrojony m czyzna otworzył drzwi od strony kierowcy. Gdy tylko stopy Wasyla dotkn ły ziemi, ciasne kajdanki zatrzasn ły si na jego przegubach. Patrzył bezradnie, jak Len wyci gni to z miejsca przy kierowcy i równie zakuto w kajdanki, przed odprowadzeniem do oczekuj cego auta. Nie- uzbrojony m czyzna wydobył wówczas płowo ółt , plastikow kart rozpoznawcz i pokazał j Wasylowi. Departament V. Tylne drzwi otworzyły si i wyszedł wysoki m czyzna o surowej twarzy. Gdy zbli ał si do TIR-a, naci gn ł na siwe, przystrzy one włosy czapk podbit futrem i wlepił oczy w twarz Wasyla. “Pozwolicie, e si przedstawi . Generał Konstan- tyn Benin". Wasyl nie był zdziwiony. Cały plan spalił na panewce, ale kiedy? Wypowiedział na głos to pytanie. Benin si gn ł do wozu, zgasił muzyk , wyj ł kaset i odpowiedział: — Kobiety i wódka powinny by zawsze traktowane jako niedopuszczalne w takich sprawach. Szcz liwie jeden z waszych kolegów nie wiedział o tym. — Kto? — Wasyl natychmiast po ałował, i dał si złapa na przyn t . — Dowiecie si dostatecznie szybko. Wi kszo waszych kolegów konspiratorów ju została aresztowana. — Od jak dawna wiedzieli cie? — Od samego pocz tku. Wasze mieszkania były na podsłuchu przez ostatnie dwa miesi ce. — Obywatelu generale, prosz spojrze na to — nieuzbrojony m czyzna wska- zywał na tył wozu — To nie jest naszej produkcji.
— Rzeczywi cie nie — Benin spojrzał do rodka wozu i przesun ł r k po wy- rzutni pocisków — Karl Gustaw, produkcji brytyjskiej. Potem odwrócił si do Wasyla, chwycił kaset w obie r ce, przełamał j na pół, pozwalaj c ta mie wysypa si na drog i wetkn ł oba kawałkiw kiesze kurtkiWasyla. — Anatolij? — zawołał, gdy Wasyla'odprowadzono do zima. Zast pca Benina pospieszył ku niemu z tyłu wozu. — Słucham, obywatelu generale? — Chc , eby cie osobi cie załatwili sprawy z wdow po Potrowskim. Zapewnijcie jej pa stwow rent . — Wszystkie szczegółowe dane przekazałem jeszcze wczorajwieczorem. — Dobrze. Wy lij jej jeszcze ode mnie troch kwiatów i tekst jak zwykle. — Tak jest, obywatelu generale. Co w sprawie informacji dla prasy? — Zróbcie to krótko. Dajcie im historyjk o tym, jak niespodziewane opó nienie uratowało mi ycie. Wspomnijcie o pocisku rakietowym, lecz ani słowa o jego pocho- dzeniu. Mo ecie tak e doda , e dwoje młodych ludzi zamieszanych w t spraw zastrzelono, gdy stawiali opór w czasie aresztowania. Przeka cie to do Tass-a dzi rano. — Nie zamierzacie zrobi z tego, generale, pokazowego procesu? — Przychodziło mi to do głowy, ale jak mog zrobi proces, je li nie ma oskar onych? — poklepał Anatola po ramieniu i wrócił do mercedesa. Kierowca zamkn ł za nim drzwi i w chwil pó niej samochód odjechał od blokady drogowej, kieruj c si na południe. Zwolnił dopiero zbli aj c si do obrze y Tiepłostanu, gdzie skr cił w w sk dró k , prowadz c do Biczewskiego parku le nego — rozległego krajobrazu, pełnego jarów i w wozów, pokrytych jodłami, d bami i sosnami. Tablica przy wje dzie brzmiała dostatecznie złowieszczo: STOP! ZAKAZ WJAZDU. REJON REZERWATU WODNEGO. Kierowca zatrzymał mercedesa kilkaset jardów dalej, przed zapora i okazał sw kart rozpoznawcz oficerowi dy urnemu KGB, który natychmiast mach- ni ciem r ki wskazał, e droga wolna. Po nast pnej jednej czwartej mili droga ko czyła si zaułkiem i kierowca wprowadził samochód na przyległ zatoczk par- kingow , prawie pust o tak rannej porze. Benin wyszedł i przeszedł do wartowni, gdzie pokazał sw kart identyfikacyjn najbli szemu z trzech uzbrojonych wartowników. Wartownik sprawdził jej autentycz- no i uruchomił elektroniczny kołowrót. Wszyscy trzej zasalutowali przechodz cemu Beninowi, lecz on, jak zwykle, zignorował ich. Poszedł wzdłu cie ki mi dzy rozle- głymi trawnikami i efektownymi, kolorowymi kwietnikami (o których mówiono, e składaj si ze sztucznych kwiatów, by zapewni odpowiedni widok przez cały rok), po schodkach i przez podwójne drzwi budynku ze szkła i aluminium, w kształ- cie trójgwiazdy. Kiosk z gazetami miał by jeszcze przez godzin zamkni ty, wi c po okazaniu karty identyfikacyjnej stra nikowi, Benin poprosił o dostarczenie do biura egzemplarza “Prawdy", gdy tylko nadejdzie. Wjechał wind na siódme pi tro i przeszedł przez cały opustoszały korytarz do ostatniego szeregu pokoi biurowych. Jedn z wielu dodatkowych. korzy ci z jego pracy było przebywanie na naj- wy szym pi trze, z którego rozci gał si zapieraj cy dech w piersi widok na otaczaj ce lasy. Otworzył zamek paskiem magnetycznym karty identyfikacyjnej, nast pnie powtórzył to samo przy wewn trznych drzwiach prowadz cych do prywatnego biura i zamkn ł je starannie za sob . Po zapaleniu wiatła, usiadł za solidnym, d bowym biurkiem (zrobionym na jego osobiste yczenie z biczewskiego d bu), otworzył oprawiony w skór notatnik i przejrzał program dnia. Jednego nazwiska brakowało. Nazwiska najbardziej zaufanego i cenionego pracownika w Europie, którego danych identyfikacyjnych nie było w ogóle w biurowej dokumen- tacji. Pracownika, dla kontaktu z którym, przyszedł specjalnie tego ranka do pracy. Zamkn ł notatnik i obrócił si na krze le, by otworzy sejf w cianie. Wy- j ł z niego komplet kluczy i wybrał jeden, otwieraj c doln szuflad z lewej strony biurka. Była ona przedzielona na dwie cz ci, a cz tyln zabezpieczał jeszcze jeden zamek. Otworzył go i wyj ł telefon. Uwa ał, e w wiecie podsłu-
chów i inwigilacji posiadanie tak rzadkiej karty atutowej jest niebagatelne, dla uzy- skania przewagi. Zakr cił tarcz i czekaj c na poł czenie, pomy lał, e u ywa linii bardziej prywatnej ni cokolwiek zainstalowanego mi dzy Kremlem a Białym Domem. Podsłuchiwanie rozmów telefonicznych hierarchii kremlowskiej było jego najbardziej ulubionym pomysłem ostatnich lat. Czego to on nie wiedział o ich osobistym yciu... Podniesiono słuchawk na drugim ko cu linii. — Brazylia — powiedział Benin. — 1967 — odpowiedziano. Hasło i odzew pasowały. Benin ci gn ł dalej: — Czy były jakie problemy z załadowaniem towaru na poci g? — adnych, osłona zadziałała znakomicie. — A poci g? — Wyjechał o czasie. Wszyscy ludzie na stanowiskach, wszystko przebiega zgodnie z planem. Benin odło ył słuchawk i z powrotem zamkn ł telefon. Nast pnie, po zabez- pieczeniu szuflady, wło ył klucze do sejfu w cianie, zamkn ł go i przekr cił tarcz . Usiadł ponownie w krze le z r koma splecionymi za głow . Zamiar zabicia go został udaremniony, a jego mistrzowski plan na kontynencie wchodził wła nie w stadium realizacji. Tydzie zapowiadał si dobrze. Rozdział drugi Karl Heinz Tesselman lubił my le o sobie jako o w drowcu. Takie słowa jak włócz ga, tramp czy obie y wiat uwa ał za uwłaczaj ce, przyczepiane przez nie- przychylne społecze stwo. Jego rodzice zgin li w czasie nalotu na Berlin i po tym, jak przybrani rodzice spławiali go jedni drugim, w ko cu wojny uciekł z domu. W wieku siedemnastu lat przył czył si do podró uj cej bandy Cyganów, którzy nauczyli go mistrzowskich metod kradzie y kieszonkowych, lecz wypa- dek z r k sze lat pó niej poło ył kres dobrze zapowiadaj cej si , lukratywnej karierze. Cyganie, nie maj c ju z niego po ytku, wyrzucili go. Próbował dzia- ła samodzielnie, lecz szybko zaaresztowano go i osadzono w wi zieniu. Po uwolnieniu wszystkie drzwi zdawały si przed nim zamyka . Był byłym wi - niem. Tak wi c w wieku dwudziestu sze ciu lat, wybrałsi w drog . To było trzydzie ci dwa lata temu. Zima zbli ała si szybko do Europy, i jak zwykle o tej porze roku, był w drodze na południe, by unikn najgorszej pogody. Pierwszy raz w ci gu czterdziestu lat po- dró ował sam, gdy jego najlepszy przyjaciel zmarł zaledwie kilka tygodni temu na zapalenie płuc. Chocia spodziewał si tej mierci, spowodowała jednak u niego szok. Hans nigdy naprawd nie wydobrzał po fatalnym przypadku gru licy, na któr zachorował w dzieci stwie i która spowodowała podatno na ró ne infekcje. Jedyn rzecz , która pozostała Tesselmanowi jako pami tka po Hansie, był spło- wialy, włochaty płaszcz. Ostatni podarunek wiernego przyjaciela. Spojrzał na płaszcz, brudne, flanelowe spodnie i zdarte br zowe buty zawi zane kawałkami sznurka o nierównej długo ci, a nast pnie poszukał w kieszeni papierosów, które wy ebrał kilka dni temu w Bonn od grupy szwedzkich uczniów. Znaj c opowie ci o szwedzkich nastolatkach miał nadziej , e s napełnione czym mocniejszym ni tyto , lecz rozczarował si , gdy okazały si zwykłymi papierosami. ebracy nie mog wybiera . Jego u miech zamarł, gdy wyci gn ł r k z kieszeni. To był ostatni papieros. Pomarzył o kilku sztachni ciach, zdał sobie jednak spraw , e pozostały mu ostatnie trzy zapałki i niech tnie wło ył papierosa z powrotem do kieszeni. Opu cił sw siedzib w Kilonii w północnych Niemczech i przebył drog do Wis- sembourg, na granicy francusko — niemieckiej w ci gu dziesi ciu dni. Ci gle jeszcze nie był pewien, dok d ostatecznie zmierza. Wszystko zale ało od mo liwo ci
znalezienia dobrego poci gu na okre lonej stacji i w okre lonym czasie. Ostatni zim sp dził z Hansem w Nicei i to było jedyne miejsce, którego chciał unikn : wspomnienia były jeszcze zbyt bolesne. Mo e w nast pnym roku. Obecnie jego jedy- n trosk było załadowanie si w ci gu najbli szych paru minut na poci g towarowy do Berna. Trzeba było wykiwa stra ników, a nast pnie ukry si w jed- nym z wagonów towarowych. Chocia czynił to ju niezliczon ilo razy, zawsze było troch ryzyka, szczególnie od czasu wprowadzenia psów tresowanych do wyw chiwa- nia takich nielegalnych pasa erów na gap , jak on. Tylko raz został wykryty, jeszcze teraz nosił na przegubach szramy po ostrych jak brzytwa z bach alzackiego owczar- ka. Przeszedł obok pierwszego zestawu wagonów i dotarł do samego ko ca wagonów załadowanych w glem. Przyciskaj c si do ostatniego wagonu, rozejrzał si za stra nikiem. Nikogo. Poci g towarowy do Berna stał na nast pnym torze, musiał tylko przeby dwadzie cia jardów mi dzy torami i znale sobie pusty wagon towarowy. Był w połowie drogi, gdy gło ny, rozkazuj cy głos przykuł go do ziemi. Natychmiast pomy lał o psach. Poczuł, e ma nogi jak z ołowiu, powoli ze strachem obrócił si by spojrze w kierunku, z którego dochodził głos. Znów nikogo. Ujrzał wówczas sygnalist , wychylaj cego si z budki sygnalizacyjnej, z gwizdkiem zaci ni tym w ustach. Sygnalista wyj ł gwizdek i jego dono ny głos zagrzmiał, gdy wymieniał jaki dowcip z maszynist , obaj najzupełniej nie wia- domi jego przera onych spojrze . Sygnalista za miał si rubasznie ze swego kawału i znikn ł zamykaj c okno. Tesselman westchn ł gł boko. Poci g drgn ł i zacz ł si posuwa do przodu. Gdy biegł do najbli szego wagonu towarowego usłyszał przera aj cy głos psa, szczekaj cego w ciekle za nim. Obejrzał si na czas, by zobaczy stra nika, kl cz cego na jednym kolanie i gmeraj cego przy smyczy, by wypu ci wyrywaj ce si zwierz . Tesselman złapał uchwyt w wagonie towa- rowym i podci gn ł si do góry z nogami dyndaj cymi niepewnie w powietrzu, gdy usiłował drug dło zacisn na uchwycie. Widział psa posuwaj cego si susami w jego kierunku z obna onymi kłami i ogonem, miotaj cym si na obie strony. Z sił , któr mo e zrodzi tylko strach, podci gn ł nogi do góry, a dotkn ł po ladków. Pies skoczył na niego, wykr caj c si w powietrzu, a jego szcz ki zatrzasn ły si kilka cali od łydek. Nast pnie niezgrabnie wyl dował na tylnych łapach, trac c równowag , a Tesselman odwrócił wzrok gdy ujrzał, jak pies stacza si pod koła. Pozwolił swym nogom odpocz , pracuj c nad odci gni ciem podwójnego rygla, potem otworzył drzwi, wgramolił si do rodka i opadł na kolana, wyczerpany, z klatk piersiow podnosz c si i opadaj c , gdy gwałtownie wci gał powietrze. Podpełzł do bocznej ciany wagonu dopiero wówczas, gdy si uspokoił. Osun ł si na podłog i opieraj c si o cian , wytarł pot z czoła wierzchem dłoni. Mog na niego czeka na nast pnym postoju, stra nik zadba o to. Z tym, e nie miał zupełnie poj cia, gdzie i kiedy poci g b dzie miał nast pny postój. Starał si zbada swoje otoczenie, lecz wn trze było tak ciemne, e kopni ciem uchylił drzwi, wpuszcza- j c do wagonu troch wiatła. Był on załadowany typowym asortymentem pak i kontenerów nie do przenikni cia za całym zestawem zmy lnych klamer i zamków. Za- bezpieczenia zmieniły si w sposób zasadniczy z biegiem lat. Pami tał dni. gdy zwyczajny scyzoryk otwierał wi kszo pak i skrzy przewo onych przez Europ . Na ogół zawierały one cz ci maszyn, lecz kilka razy znalazł co bardziej smakowite- go — raz skrzynk francuskiego burgunda, a przy innej okazji, skrzynk niemieckiego wina re skiego. Skulił si pod wpływem nagłego mro nego wiatru, a nast pnie wygramolił na no- gi, gdy pierwsze krople deszczu zacz ły zacina przez otwarte drzwi. Nadci gała burza. Po latach tak si przyzwyczaił do kołysania poci gu, jak do wiadczony e- glarz do kołysania statku na falach. Bez trudu przedostał si do drzwi i wła nie zamierzał je zamkn , gdy spostrzegł co wetkni tego w k cie wagonu mi dzy dwa drewniane kontenery. Wcze niej tego nie zauwa ył. Brezent koloru szałwii. To mogło si przyda . Zebrał siły wobec gwałtownej ju ule- wy i uchwycił klamry drzwi obiema r kami, zsuwaj c je tak, by nie zamkn ich do ko ca. Oparł o nie stop si gaj c po jedn z pak, któr przeci gn ł do drzwi. Odsu- n ł stop i wepchn ł pak w miejsce, w którym przeciwdziałała ponownemu
otworzeniu si drzwi. Wiatr ci gle znajdował sobie drog przez cienk szczelin , gwi d c gro nie po całym wn trzu wagonu. Dr ał. Gdy usun ł paki, by dosta si do brezentu, zorientował si , e było nim przykryte co , co wzbudziło w nim jeszcze wi k- sze zainteresowanie. Zebrał brezent jak eglarz agiel i wrzucił za siebie, zanim spojrzał w półmrok. Beczki z piwem. Nic dziwnego, e były ukryte. Policzył je, stukaj c ka d wskazuj cym palcem. Razem sze . Były metalowe i to stanowiło dla niego istotny problem. Jak je otworzy ? Rozejrzał si wokół za narz dziem, którego mógłby u y i chocia jego oczy ju si przyzwyczaiły do ciemno ci, to nie dostrzegł niczego odpo- wiedniego. Nie odstraszyło go to, był zdecydowany otworzy jedn z nich i ugasi pragnienie. Chciał tylko, by Hans był z nim. Nie tylko jako partner do picia, ale tak e dlatego, e zawsze to on był ich mózgiem. Hans znalazłby rozwi zanie jego obecnych kłopotów. Nagle pewna my l przyszła mu do głowy. Ga nica! Odwrócił si do ciany, na której powinna wisie , lecz była tam tylko pusta klamra. Zakl ł i był bliski rezy- gnacji, gdy inny pomysł zrodził si w jego głowie. Zbadał bli ej klamr . Była zardzewiała i brakowało jednej ruby. Potrzebne było tylko mocniejsze szarpni cie. Chwycił j w obie r ce i poci gn ł. Trzymała si pewnie. Przekr cił j , staraj c si podwa y pozostałe ruby, lecz chocia ju łamliwe z powodu korozji, nie p - kły. Chwycił klamr ponownie obiema r kami i szarpn ł mocno. Wyskoczyła ze ciany i musiał złapa si za jedn z pak, by nie straci równowagi. Trzymał j triumfalnie, jak jakie trofeum, po czym ukl kł przy najbli szej beczce i przesun ł pal- cem wokół plomby małego korka. Trzeba go było wybi ; gdy widział, jak czynili to karczmarze, w u yciu był drewniany młotek i kołek, lecz on miał tylko zardzewia- ł klamr . Tym niemniej umocnił si w swym zamiarze i uderzył kołek klamr . Pozostawiło to tylko małe wkl ni cie. Plomba była wzmocniona. Zdecydował si zmieni taktyk . Zamiast uderzenia w rodek korka trzeba skoncentrowa si na samej plombie. Je li najpierw uda mu si osłabi plomb , dobry cios w rodek mo e wystarczy dla otworzenia beczki. Przez nast pne pi minut walił z coraz mniejsz nadziej w obudow plomby, przy czym zadania nie ułatwiało mu ryt- miczne kołysanie poci gu, p dz cego w ród deszczu. Z ciosów, które zadał, tylko połowa osi gała cel. Oparł si w ko cu o najbli sz pak i wlepił wzrok w potłuczone okolice korka. Czy wywarło to jakikolwiek wpływ na korek? Uj ł klamr w obie r ce i wielokrotnie uderzał. Wleciał nagle do rodka, a klamra tak e znikn ła w nowo utworzonym otworze. Nic nie plusn ło. Zamiast tego obłok bia- łego, wiec cego proszku wyleciał przez dziur . Instynktownie machn ł r k , by usun go z twarzy, a nast pnie wstał i sczy cił proszek z klapy płaszcza. Pocze- kał a chmura pyłu opadła, a nast pnie wrócił do beczki i zajrzał do wn trza. Była pełna proszku. Zmieszany podrapał swoje brudne, siwe włosy, dziwi c si , co to mo e by i dlaczego jest przechowywane w beczce od piwa. Poci g nagle zwolnił. Rzucił si do drzwi by zobaczy , gdzie si znajduje i natychmiast rozpoznał przetokowy dworzec towarowy. Strassburg. Przypomniał sobie stra nika w Wissenbourg i uznał, e ma bardzo mało czasu na zatarcie za sob ladów. Zepchn ł otwart beczk z powrotem na jej miejsce, przykrył brezentem wszystkie sze beczek i rozlokował paki wokół nich. Wrócił wówczas do drzwi, by sprawdzi , czy wida gdzie stra ników, którzy — był pewien — b d czekali na niego. Okolica była pusta, przynajmniej w tej chwili, lecz zdecydował si nie kusi wi cej losu. Wszystko było wyra nie przeciw niemu. Odczekał, a poci g zatrz sł si przy hamowaniu, nast pnie wyskoczył z wagonu towarowego i za- mkn ł drzwi tak cicho, jak to tylko było mo liwe. Burza przeszła i miał to za dobry znak. * * * Josef Mauer pracował w austriackiej policji osiemna cie lat, z czego ostatnie jedena cie jako sier ant stacjonuj cy w Linzu. Pomimo licznych wysiłków jego przeło onych, nigdy nie był zainteresowany awansem i wolał emocje zwi za- ne z codziennym patrolowaniem ulic w samochodzie policyjnym, od zmagania si z gór papierów w jakim biurze. Jego pierwszy partner został zabity w
strzelaninie przed czterema laty, lecz zamiast wzi nowego, Mauer pracował teraz z nowicjuszami, pokazuj c im aren działania i pomagaj c wej w co- dzienny tok zaj w okolicach Mozartstrasse tak szybko, jak to tylko mo liwe po uko czeniu akademii policyjnej w Wiedniu. Ernst Richter był ostatnim zwerbowanym z akademii — przybył poprzed- niego dnia i został przydzielony na pierwszy miesi c do pracy z Mauerem: miało to umo liwi ocen jego usposobienia i osobowo ci, aby w przyszło ci mo na było znale dla niego wła ciwego towarzysza patrolu. — Jakie dzisiaj mamy wiczenia, prosz pana? — zapytał Richter, gdy wsiedli do samochodu. — “Sier ancie", a nie “prosz pana" — odpowiedział Mauer, zakładaj c czapk z daszkiem na przerzedzone blond włosy. — Głównym twoim zadaniem jest poznanie miasta mo liwie jak najszybciej. Tak wi c w pierwszych dniach b dziemy działa głównie jako wsparcie. To tak e pomo e ci opanowa procedur poli- cyjn — podniósł palec, gdy tylko Richter otworzył usta, zamierzaj c co powiedzie — wiem, e uczono was procedury policyjnej w akademii. Wszyscy to mówicie. Praw- da jest jednak taka, e teoria i praktyka to dwie odmienne rzeczy. Inn rzecz jest siedzie w klasie i zapisywa notatki, a zupełnie inn jest zetkn si twarz w twarz z uzbrojonym morderc lub przypartym do muru gwałcicielem. Zapami taj moje słowa. Ledwo Mauer skierował wóz w Mozartstrasse, gdy radio zatrzeszczało. — Czy mog odpowiedzie sier ancie? Mauer u miechn ł si do siebie. Wszyscy nowicjusze s na pocz tku tacy sami. Pragn dogodzi swoim zwierzchnikom i uzyska yczliw ocen , lecz w ci gu kilku miesi cy staj si tak gorzcy i cyniczni jak zahartowani policjanci, na których chcieli wywrze wra enie. Richter nauczy si wkrótce: nie ma bohaterów, s tylko ci, którym udaje si prze y . Gdy tylko Mauer dowiedział si . dok d maj si uda , wł czył syren i w ci gu kilku minut dojechali do Landstrasse, zatrzymuj c si przed Lander- bankiem. Wygramolili si z samochodu i skierowali wzdłu w skiej, bocznej uliczki, z r kamispoczywaj cymi lekkonaschowanych w pochwach gumowych pałkach. Łysy m czyzna w smokingu stal w bramie w połowie uliczki. Widz c policjantów pospieszył w ich kierunku. On jest tam, mi dzy skrzyniami na mieci — powiedział z niewyra nym ruchem r ki. — Nie mogłem pozostawi go tutaj, kuchnia mojej restauracji jest za tymi drzwia- mi. To niehigieniczne, prawda? Mauer spojrzał ze wstr tem na pół tuzina skrzy i zdziwił si , jak ten człowiek ma czelno mówi o warunkach higienicznych. Były tam jeszcze dwa przewrócone pojemniki na mieci i jaka pokr cona posta le ała mi dzy nimi z wyci gni t praw r k , jakby chciała po co si gn . My lałem, e nie yje, ale j kn ł, gdy go dotkn łem. Prawdopodobnie pijany. Nie mo e tu le e . Co pan powie. Dzi kuj za pomoc, zabieramy go. M czyzna dostrzegł zdecy- dowanie w oczach Mauera, wrócił do kuchni, zamykaj za sob drzwi. Wygl da na włócz g — powiedział Richter. Płaszcz nie wydaje si bardzo stary. Prawdopodobnie ukradziony. Najprawdopodobniej — powiedział Mauer i przykucn ł obok ciała. Skrzywił si pod wpływem odra aj cego smrodu, ale nie uczynił adnego ruchu by si cofn . R ce włócz gi były schowane w wełnianych r kawiczkach, a jego twarz ukryta pod niebiesk kominiark . — Czy słyszy mnie pan? — zapytał Mauer, szturchaj c włócz g ko cem pałki. Palce Tesselmana zacisn ły si , lecz gdy próbował co powiedzie , z jego ust dobyło si tylko bulgotanie. Mauer odsłonił twarz. Richter cofn ł si i zwymiotował na cian . Mauer szarpn ł r k z powrotem. Nogi mu dr ały, gdy biegł do samochodu by wezwa przez radio natychmiastow pomoc lekarsk .
Rozdział trzeci Co si stało z rycersko ci m czyzn? Takie pytanie nasun ło si na my l Sa- brinie Carver, gdy stała z lew r k zapl tan w uchwyt zwisaj cy nad ni z por czy, w przej ciu przepełnionego wagonu kolei podziemnej, p dz cego przez przepastne tunele pod Nowym Jorkiem. Jej stosunek do feminizmu był ambiwa- lentny. Wierzyła oczywi cie w równo płci, przede wszystkim w miejscu pracy, lecz czuła, i jest miejsce dla grzeczno ci i dobrego wychowania w tym coraz mniej dbaj cym o to społecze stwie. Gdy si rozgl dała, czuła troch smutku, ponie- wa w wagonie w którym 70% pasa erów stanowili m czy ni, pi kobiet zmuszonych było sta w przej ciu. Miała ukryte podejrzenie i zna przyczyn , dla której m czy ni nie ust powali miejsc. Z miejsc, gdzie siedzieli, mogli do- kładnie obserwowa kobiety. Przede wszystkim j . Miała dwadzie cia osiem lat oraz zapieraj c dech w piersiach urod zwykle kojarz c si ze l ni cymi okład- kami magazynów mody. Rysy jej były klasycznie pi kne: znakomicie uformowane ko ci policzkowe, mały nos, zmysłowe usta i hipnotyzuj ce, podłu ne, zielone oczy. Długie do ramion blond włosy, z odcieniem kasztanowym, były mocno ci - gni te i zawi zane z tyłu głowy biał wst k . Jej stroje nie były seryjn produkcj i pochodziły rzeczywi cie ze stron l ni cych magazynów mody. Biały, bawełniany akardowy płaszcz od Purificacion Garcii (jej ulubionej projektant- ki), czarna bawełniana spódniczka do kolan i czarne zamszowe buty na wysokich obcasach od Kurta Geigera. Nie znosiła nadmiernego makija u i stosowała go z umiarem, aby jedynie podkre- li swój interesuj cy wygl d. Jedyn jej mani była dobra kondycja, któr utrzymywała, ucz szczaj c na wiczenia aerobiku trzy razy w tygodniu w Klubie Zdrowia w Drugiej Alei, gdzie pomagała tak e gospodyniom domowym poddawa próbie ich umiej tno ci karate. Sama zdobyła czarny pas cztery lata temu. Chocia zawsze dbała o sw budz c zazdro , szczupł figur , nie przesadzała i lubiła zje dobry obiad na mie cie. Raz na dwa tygodnie chodziła z grup przyjaciół do jednej z trzech wybranych restauracji, w których ka de z nich płaciło za siebie: albo na zrazy u Christa Celli, wspaniał kuchni do Lutecji, albo wreszcie (co lubiła najbardziej) na mieszane mi sa z grilla do Gayllorda. Potem był zwykle jazz do pó nej nocy u Alego Alley w ródmie ciu Greenvich Village. Jej przyjaciele wiedzieli, e pracuje jako tłumaczka w Organizacji Narodów Zjednoczonych. Była to doskonała przykrywka jej prawdziwej działalno ci. Uko - czyła romanistyk w Wellesley i po specjalizacji na Sorbonie, podró owała po całej Europie zanim wróciła do Stanów Zjednoczonych, gdzie została zwerbowana przez FBI — specjalno : u ycie broni palnej. Zacz ła prac w UNACO przed dwoma laty. Wysiadła z metra na 74 Wschodniej Ulicy i gwizdała po cichu, id c dwie cie jardów 72 Ulic od kolei podziemnej do swego kawalerskiego mieszkania na parte- rze. Portier skłonił si kapeluszem, gdy przechodziła przez wyło ony czarnymi i białymi płytami korytarz. U miechn ła si do niego, otworzyła drzwi swego mieszkania i weszła prosto do skromnie umeblowanego pokoju wypoczynkowego. Kopni ciem zrzuciła buty, kucn ła przed aparaturk i przesun ła r kami po imponuj - cej kolekcji płyt kompaktowych. Wybrała jedn z nich i wrzuciła do automatu. Płyta albumowa Dawida Sanborna. Przypomniała jej natychmiast niezapo- mnian noc u Alego Alley, gdzie poznała Sanborna, jej jazzowego idola, który dyskretnie wywiedział si od jej przyjaciół, jakie z jego piosenek najbardziej lubi i zorganizował zaimprowizowany wyst p, by piewa dla niej. Zadzwonił telefon. ciszyła muzyk i podniosła słuchawk . Jedynym jej wkładem w rozmow telefoniczn były sporadycznie wypowiadane monosylaby. Po odło eniu słuchawki usiadła na brzegu stolika i u miechn ła si do siebie. Nowe zadanie. Zespół oficjalnie znajdował si w rezerwie, z tym, e odprawa była wyznaczona na pó ne popołudnie tego dnia. Je eli chodzi o pozostałych dwóch członków zespołu, cie- szyły j zawsze kontakty z flegmatycznym C. W. Whitlockiem. Koledzy niemal legendy opowiadali o jego opanowaniu. To on wła nie przełamał swoje przyzwycza-
jenia, by pomóc jej zaaklimatyzowa si w zespole, gdy po raz pierwszy przybyła do UNACO. Co wi cej, zawsze traktował j na odpowiednim poziomie intelektualnym. Inaczej ni wi kszo m czyzn, którzy widzieli w niej tylko ładn twarz, dobr aby spróbowa podrywu. Chocia nigdy nie utrzymywała z Whitlockiem stosunków towarzy- skich — spotykali si tylko w pracy — uwa ała go za jednego z niewielu prawdziwych przyjaciół. Ponownie wzmocniła głos i znikn ła w kuchni, by przygotowa sobie pa- strami* (*rolada wołowa, w dzona i bardzo pikantna. –przyp.) z ry em. Nowy Jork był sk pany w sło cu i mo na by si udusi z upału, gdyby nie łagod- ny, wschodni wiaterek, wiej cy od Atlantyku. C. W. Whitlock wynurzył si z salonu na balkon swego poło onego na szóstym pi trze mieszkania na Manhattanie, wzi ł par szczypiec wisz cych obok przeno ne- go ro na i szturchn ł, przez kraty grilla roz arzone brykiety z w gla drzewnego. Były dostatecznie rozgrzane. Poło ył marynowane kawałki mi sa i kiełbaski na kracie grilla, po czym cofn ł si i otarł pot z czoła r cznikiem, zawini tym na szyi. Gło ny miech zagrzmiał w salonie — spojrzał przez drzwi i był wdzi czny, e jest na ubo- czu. Charles Porter był, jak zwykle centraln postaci . To nie to, e nie lubił tego człowieka, uwa ał go po prostu za nudziarza. Porter, jeden z najbardziej cenionych w kraju specjalistów, wzi ł przed dwudziestu laty pod sw opiek skromn , portory- ka sk studentk , zw c si Carmen Rodriguez i wzbudził w niej zaufanie we własne siły, pozwalaj c jej zacz własn praktyk niemal natychmiast po' uko - czeniu akademii medycznej. Obecnie była ona jednym z najbardziej popularnych, i poszukiwanych pediatrów w Nowym Jorku. Sze lat temu stała si pani Carmen Whi- tlock. Whitlock spojrzał na on siedz c w bujnym fotelu przy drzwiach, pokazuj c twarz z profilu. Kto okre lił j kiedy jako “smukł jak wierzba", opis, jak my lał, doskonale do niej pasuj cy. Jej oczy zamrugały do niego i figlarnie wysun ła j zyk. Whitlock u miechn ł si , a nast pnie spojrzał na par , siedz c na sofie. Siostra Carmen, Rachela i jej niemiecki m , Eddie Kruger. Siostry miały podobne rysy twarzy, lecz Rachela była ni sza i bardziej kr pa. Kruger był typowo germa ski w typie. Blond włosy i niebieskie oczy. Byli dobrymi przyjaciółmi od pierwszego spotkania. Whitlock ponownie skierował uwag na ro en i po ruszył ka dy kawałek mi sa no em kuchennym, spraw dzaj c, czy s ju dobrze upieczone. Obrócił kiełbaski, szturchn ł brykiety, oparł r ce na por czy i wyjrzał na Central Park, z oczyma przymru onymi z powodu sło ca, chocia nosił okulary przeciwsłoneczne. Taki to był dzie . Miał czterdzie ci cztery lata, jasn jak na Murzyna, urodzonego w Afryce ce- r . Jego dziadek był majorem w armii brytyjskiej, stacjonuj cej w Kenii na przełomie stuleci. Ostry nos i cienkie wargi nadawały jego kanciastej twarzy szorstko , złagodzon dzi ki gustownie przyci tym czarnym w sikom, które zacz ł nosi gdy sko czył dwadzie cia lat. Kształcił si w Anglii i po uzyskaniu stopnia magistra wrócił do rodzinnej Kenii, gdzie po krótkim okresie słu by woj- skowej w armii narodowej, wst pił do wywiadu. W czasie dziesi ciu lat słu by w wywiadzie doszedł do stopnia pułkownika, lecz uprzedzenia zwierzchników do jego brytyjskiego pochodzenia i edukacji stały si nie do zniesienia. Wówczas zrezy- gnował i przyj ł stanowisko zaproponowane mu w UNACO. Oficjalnie był attache kenijskiej delegacji w Organizacji Narodów Zjednoczonych i jedyna osob spoza UNACO, która znała prawd , była jego ona. Jednak nie omawiał z ni istoty swojej pracy. — S dz , e mistrz kucharski ch tnie napiłby si piwa. — Whitlock u miechn ł si i wzi ł Budweisera od Krugera. — Powiedz prawd , masz ju do Dr. Kilda- re'a. — Nigdy nie utracił swego wyra nego akcentu z ekskluzywnej, prywatnej szkoły redniej. — Nie wiem jak Carmen mo e z nim wytrzyma . — Carmen? — Whitlock prychn ł — Oszcz d mnie troch . Przynajmniej miałem dzi wymówk na opuszczenie wykładu. — Wzi ł szczypce, by sprawdzi mi so. — Carmen uwa a go za rodzaj guru, a ja pierwszy jestem gotów przyzna , e w sposób nieoceniony przyczynił si do jej kariery.
Chciałbym jednak eby potrafił mówi jeszcze o czym innym poza medycyn . Kruger wyszczerzył z by w u miechu, a nast pnie podszedł do por czy balko- nu i obserwował dwie uprawiaj ce jogging kobiety, poruszaj ce rytmicznie opalonymi nogami. Gdy znikn ły, zwrócił uwag na grup dziewcz t miej cych si i chichocz cych, które obrzucały si pomara czowymi kwiatkami. — Powiniene sobie kupi teleskop C. W. Móglby sp dza całe dni, wpatruj c si w gwiazdy. — Zobaczyłbym znacznie wi cej gwiazd, gdyby Carmen r bn ła mnie tym te- leskopem w głow . W ka dym razie te dwie nie s wiele starsze od Rosie. — Nikt z nas nie staje si młodszym — Kruger odpowiedział z zadum . — Co słycha u Rosie? Nie widzieli my jej od pewnego czasu. Kruger poło ył r k na ramieniu Whitlocka. — Wiem. Mieli my nadziej , e przyjdzie z nami dzisiaj, ale umówiła si z przyjaciółmi na Times Square. — No, Eddie, trudno oczekiwa od pi tnastolatki, e zrezygnuje z soboty, szczególnie takiej jak dzisiaj, eby siedzie z gromad starych pierników. To zupełnie naturalne, e woli by z rówie nikami. W drzwiach ukazała si Carmen, z r kami wetkni tymi w kieszenie kloszowej spódnicy. — Co si dzieje z jedzeniem? — Jeszcze kilka minut. Czy nauka ju si sko czyła? Przewróciła oczami i weszła z powrotem do rodka. Kruger popatrzył za ni . — To przedziwne, kobieta pediatra, która nie ma własnychdzieci. — Nie wiem, dlaczego to takie dziwne. Mo na mie dosy tego dobrego. Telefon zadzwonił w salonie i Carmen podniosła słuchawk drugiego aparatu w kuchni. —C.W.,todociebie—krzykn łazr k przyło on doust. Przeszedł do kuchni i natychmiast z wyrazu jej oczu zorientował si , kto dzwoni. Wr czyła mu słuchawk i opu ciła kuchni bez słowa, zamykaj c za sob spokojnie drzwi. Gdy znów si ukazał, Carmen z roztargnieniem poprawiała chryzantemy w krysz- tałowym wazonie na stole w hallu. Gdy zbli ył si do niej, pomy lał o trzecim członku zespołu, Miku Grahamie, który tragicznie stracił sw rodzin na rok przed jego wst pieniem do UNACO. Co b dzie, je li ycie Carmen znajdzie si w niebezpiecze stwie w zwi zku z jego działalno ci w UNACO? Czy zareaguje tak. jak Graham? Porzucił t my l, była ona oparta wszak na domniemaniach. Gdy dla uspokojenia próbował on u cisn , wy- lizn ła si i wyszła na balkon, przył czaj cJ si do reszty towarzystwa. Pytanie pozostało jednak gdzie na dnie jego wiadomo ci. * * * — Pozb d cie si tego wałkonia — warkn ł Mike Graham, gdy komentator radiowy poinformował, e batsman nie uchwycił ju drugiej piłki. Pochylił si , oparł r ce na kolanach, wzrok utkwił w przeno nym radiu stoj cym u jego stóp i czekał na nast pny rzut piłk . — Trzeci rzut usunie batsmana — głos komentatora przebijał si przez obra li- we okrzyki tłumu kibiców. — Czemu do diabła, nie sprzedali ci zespołowi “Aniołów" gdy była taka mo li- wo ? — Graham syczał gniewnie. Był to kiepski sezon dla nowojorskich “Jankesów", zespołu, któremu kibico- wał wiernie przez trzydzie ci lat. Przy czterech do jednego dla zespołu “Tygrysów" z Detroit i jeszcze tylko dwóch zagrywkach, miała to by najprawdopodobniej trzecia kolejna pora ka. Gdy komentator zaczai analizowa przeci tne wyniki “Jankesów" w tym sezonie, Graham rozgl dał si powoli po otaczaj cej go spokojnej okolicy. Przed nim tak dale- ko, jak tylko mo na było si gn wzrokiem, rozpo cierało si spokojnie jezioro
Champlain, otoczone przez lasy Vermont, bujne i zielone. Wspaniałe to miejsce wydawało si by na drugim ko cu wiata od Nowego Jorku, gdzie Graham mieszkał jeszcze przed dwoma laty. Do Nowego Jorku było 230 mil i nie licz c podró y słu bowych wracał tam tylko po to, by uczestniczy w długich i wyczerpuj cych biegach marato skich. Mieszkał samotnie w drewnianym domku nad jeziorem, jedynie w towarzystwie przeno nego radia i telewizora. Najbli szym miastem było Burlington, je dził tam pi mil w ka dy poniedziałek rano swym poobijanym, białym fordem 78 aby zrobi zakupy na cały tydzie . W stosunku do ludzi z miasta od- nosił si przyja nie, lecz z rezerw . Oni za na ogół akceptowali bez zastrze e jego samotny styl ycia. Nigdy nie mówił o tragedii, która skłoniła go do takiego od- osobnienia. Miał trzydzie ci siedem lat, zmierzwione, si gaj ce kołnierza, kasztanowate włosy, młodzie cz , przystojn twarz zm con cynizmem, pobłyskuj cym w przenikliwych, jasno niebieskich oczach. Utrzymywał swe j drne, muskularne ciało w formie, biega- j c godzin ka dego poranka, a nast pnie wicz c w niewielkiej szopie obok domku, który po przybyciu z Nowego Jorku przerobił na mał sal gimnastyczn . Sport grał wa n rol w jego yciu. Uzyskał futbolowe stypendium z Uniwersyte- tu Kalifornijskiego w Los Angeles, a po uko czeniu studiów z tytułem naukowym z nauk politycznych, zrealizował swoje marzenia, gdy zapisał si do nowojorskich “Olbrzymów", zespołu, który popierał od dzieci stwa. Miesi c pó niej został od- komenderowany do Wietnamu, gdzie rana ramienia poło yła kres dobrze zapowiadaj cej si karierze futbolowej. Został nast pnie zaanga owany do szkolenia członków plemienia Meo w Tajlandii i po swym powrocie do Stanów Zjednoczo- nych wszedł w skład elitarnej jednostki antyterrorystycznej Delta. Jego po wi cenie i kompetencja doczekały si w ko cu w Delcie, po jedenastu latach, uznania: został kierownikiem grupy B, w której miał szesnastu ludzi pod sw komend . W czasie, gdy wykonywał zadania w Libii, jego ona i pi cioletni syn zostali w Nowym Jorku uprowadzeni przez arabskich terrorystów. Mimo e FBI prowadziło po- szukiwania, obejmuj ce swym zasi giem cały kraj, nie ujrzał ju nigdy wi cej ani ony, ani syna. Dostał natychmiast długi urlop, by mógł si podda terapii psychia- trycznej. Odmówił jednak współpracy z zespołem lekarskim i wycofał si na własne danie z pracy w Delcie w miesi c po powrocie do czynnej słu by. Za namow komendanta Delty rozpocz ł starania o prac w UNACO i po sze ciu tygodniach wy- czerpuj cych rozmów, został zaakceptowany. Spławik zanurzył si pod wod . Złapał ryb . Wyci gaj c j kołowrotkiem, przysłu- chiwał si radiowemu sprawozdaniu z meczu baseballowego z rosn cym poczuciem zmieszania i desperacji. Wynik nie uległ zmianie i Jankesi rzucali piłk w dziewi tej i ostatniej serii gry. Wyci gn ł bez trudno ci ryb na brzeg. Pi ciofuntowy szczupak, wła ci- wie nie wart zachodu. Nagle przera liwie zapiszczał guziczek przyczepiony do pasa. Uciszył go, a nast pnie zdj ł z haczyka szczupaka, miotaj cego si u jego stóp i butem zsun ł z powrotem do wody. Gra ko czyła si w ród drwin i obel ywych przy piewek. Powstrzymywał si od ch ci kopni cia radia w lad za ryb , a nast pnie przebiegł czterdzie ci jardów do domku i wykr cił znany mu numer telefonu by potwierdzi odbiór sygnału. Z drugiego ko ca, zaraz po pierwszym dzwonku odpowiedział przyjazny, ale urz dowy, kobiecy głos: — Llewelyn i Lee, dobry wieczór. — Mike Graham, karta identyfikacyjna 1913 204. — Przeł czam pana, panie Graham — nadeszła natychmiastowa odpowied . — Mike?— tubalny głos zahuczałna linii chwil pó niej. — Tak, słucham. — Kod czerwony. Wynaj łem cessn z Nashville, oszcz dzi nam to wysłania samolotu od nas. Oczekuj pana na l dowisku w Burlington. Siergiej b dzie oczekiwał na lotnisku Kennediego. — Ruszam w drog . — I Mike, niech pan we mie troch ciepłego ubrania. Mo e si przyda . Odło ył słuchawk , pobiegł nad jezioro, zabrał swój sprz t i wrócił do domku, by si spakowa .
* * * Siergiej Kolczy ski był typowym okazem nałogowego palacza. Po pi dziesi tce, z rzedniej cymi, czarnymi włosami i w jaki sposób smutnymi rysami twarzy, które robiły wra enie, e d wiga wszystkie troski tego wiata na ramionach. Najdziwniejsze było, e nie odczuwał adnej satysfakcji z palenia. Stało si ono po prostu kosztownym, nałogowym przyzwyczajeniem. Za pełnymi melancholii oczami skrywał si jednak genialny umysł. Po błyskotliwej karierze w KGB, w tym po szesnastu latach pełnienia funkcji attache wojskowego w ró nych krajach zachodnich, został mianowany zast pc dyrektora UNACO, po tym gdy jego poprzednika odesłano w niełasce z powrotem do Rosji pod zarzutem szpiegostwa. Pracował w UNACO ju trzy lata i chocia ci gle odczuwał t sknot za domem nie pozwalał nigdy, by to uczucie przeszkadzało mu w robocie. Jego podej- ciedopracy nacechowanebyłoprofesjonalizmem. — Ten wóz wolny,towariszcz? Kolczy ski spojrzał ostro na twarz zagl daj c przez otwarte okno tylnych drzwi. U miechn ł si i wygramolił z białego BMW 728, rozdeptuj c nog na pół wypalonego papierosa. —Hallo,Michale,oczekiwałemci dopierozadwadzie cia minut. Kolczy ski był jedyn osob , mówi c do Grahama “Michale". Nie przeszka- dzałomu to specjalnie.Ostatecznie,takie było jego imi . — Powiedziałem w Nashville, eby doda gazu. Szef wydawał si podniecony, gdy rozmawiali my przez telefon. — Ma uzasadnione powody do podniecenia — odparł Kolczy ski, otwieraj c baga nik, by Graham mógł zło y dwie czarne torby. — Kiedy jest odprawa? — Jak tylko dojedziemy do ONZ — odpowiedział Kolczy ski, po czym za- trzasn ł swój pas bezpiecze stwa. — Sabrina i C. W. powinni ju tam by . — Mieli cie ju jak odpraw ? Kolczy ski zapalił silnik, spojrzał w boczne luster- ko i odjechał od kraw nika. — Oczywi cie, ale nie powiem ci ani słowa. — Ja nic nie mówiłem. — I nie powiniene . Wł cz troch muzyki, kasety s w przegrodzie na r ka- wiczki. Graham znalazł trzy kasety i obejrzał, bior c kolejno do r ki. — To wszystko Mozart. Nie masz nic innego? — Muzyka Mozarta jest bardzo dobra przy prowadzeniu samochodu — odparł Kolczy ski, zapalaj c kolejnego papierosa. Graham z wahaniem wrzucił jedn z kasetdo magnetofonu, nerwowo machn ł r k usuwaj c dym papierosowy sprzed twarzy, a nast pnie swoje zainteresowanie skie- rował na sylwetk miasta Nowy Jork, przypominaj c sobie dla zabicia czasu nazwy licznych drapaczy chmur. UNACO oficjalnie nie istniała. Nie było jej nazwy na tabliczkach informacyj- nych w hallu ONZ i aden z jej trzydziestu telefonicznych numerów nie figurował w nowojorskich spisach telefonów. Gdy kto zadzwonił pod jeden z tych numerów, to dy urny odzywał si w imieniu “Llewelyn i Lee". Je li telefonuj cy mógł poda numer karty identyfikacyjnej lub hasło, to wówczas był przeł czany na wła ciwy numer wewn trzny. Je li to była pomyłka, nic złego si nie działo. Nie było tak e nic dziw- nego w tym, e “Llewelyn i Lee" figurowali w miejskich spisach telefonów. Dy urny urz dował w małym gabinecie na dwudziestym drugim pi trze budynku Narodów Zjednoczonych. Drzwi do tego gabinetu w ogóle nie były oznaczone i wej do rodka mogły “tylko upowa nione do tego osoby. Oprócz biurka i krzesła obroto- wego jedynym umeblowaniem gabinetu była kanapa koloru czerwonego wina i dwa
dobrane do niej fotele. Trzy ciany były pokryte tapet w kolorze jasnokremowym i udekorowane szkicami placu Daga Hammarskjolda, zamówionymi przez samego Sekretarza Generalnego. Czwarta ciana była zabudowana boazeri z drzewa tekowego, w któr wmontowano dwie pary niewidocznych, rozsuwanych drzwi, niemo liwych do odkrycia gołym okiem. Mogły by one uruchomione za po rednic- twem male kich, d wi kowych przeka ników. Drzwi po prawej stronie prowadziły do centrum dowodzenia UNACO, w którym przez cał dob pracowali analitycy ledz cy rozwój wydarze na wiecie. Na wielkie plany i mapy nanoszono informacje o zda- rzeniach w znanych punktach zapalnych, drukarki komputerowe aktualizowały posiadane materiały, a monitory po przyci ni ciu guzika pokazywały szczegółowe in- formacje o znanych przest pcach, dostarczaj c tysi ce nazwisk, które zostały umieszczone w centralnym banku danych. Był to główny o rodek nerwowy najbar- dziej skomplikowanych operacji UNACO. Drzwi po lewej stronie mogła otworzy tylko jedna osoba. Był to gabinet dyrektora. Malcolm Philpot był dyrektorem UNACO od samego pocz tku. Poprzednie sie- dem lat sp dził jako szef specjalnej sekcji Scotland Yardu. Miał pi dziesi t kilka lat, mizern twarz i rzadkie, faluj ce, rude włosy. W UNACO pracowało 209 ludzi, w tym trzydziestu doskonałych agentów terenowych, wybranych spo ród policjantów i agentów wywiadu na całym wiecie. Dziesi zespołów, ka dy składaj cy si z trzech pracowników, mog cych przekracza granice bez łamania prawa czy naru- szania protokołu. Nie istniał tam aden hierarchiczny porz dek. Ka dy zespół miał własn indywidualno i styl. Był to z pewno ci przypadek dla Siły Uderzeniowej nr 3. Philpot znał Whitlocka najdłu ej ze wszystkich swych agentów, osobi cie zwerbował go do MI 5 na Uni- wersytecie w Oxfordzie. Współpracował z nim ci le jako szef, do czasu jak został przeniesiony do Departamentu Planowania Operacyjnego. Whitlock nigdy nie ył w zgodzie z nowym szefem i skorzystał skwapliwie z mo liwo ci powrotu do pracy z Philpotem. Whitlock był mistrzem cierpliwo ci, nic nie mogło go rozdra ni , co było szczególnie korzystne ze wzgl du na trudne do opanowania napi cie mi - dzy Sabrin i Grahamem. Gdy przyniesiono mu papiery Sabriny, miał pocz tkowo w tpliwo ci, czy ma ona odpowiednie kwalifikacje, lecz szybko zmienił zdanie po bli szym poznaniu. Była yczliwa i inteligentna, bez ladu pró no ci tak cz stej u pi knych kobiet. Został nast pnie uraczony pokazem jej umiej tno ci strzeleckich, zarówno do nieruchomych jak i ruchomych celów. Była bez w tpienia najlepszym strzelcem jakiego miał kiedykolwiek. Nigdy nie ałował dnia, kiedy przyj ł j do UNACO. Z drugiej strony, Graham ledwo prze lizn ł si przez sie . Komendant Delty po- rozumiał si w sprawie Grahama z sekretarzem generalnym zamiast z Philpotem. Sekretarz generalny odrzucił kandydatur Grahama na podstawie danych z bada psychiatrycznych. Komendant Delty poradził wówczas Grahamo- wi, by skontaktował si bezpo rednio z Philpotem. Philpot był w ciekły, e sekretarz generalny nie porozumiał si z nim i po kilku spotkaniach z Grahamem, uchylił poprzedni decyzj , przyjmuj c Grahama do zespołu na okres próbny, pod warun- kiem, e b dzie podlegał ponownej okresowej ocenie. Graham ci gle jeszcze nie wydobrzał] psychicznie po swej tragedii, lecz udowodnił, e jest doskonałym pracowni- kiem. Philpot nie miał ju zamiaru pozbycia si Grahama. Philpot nacisn ł guzik telefonu wewn trznego, stoj cego na biurku: — Saro, wpu ich. Chocia rodzinn Szkocj opu cił jako mały chłopiec, głos jego zachował lady celtyckiego pochodzenia. Skierował male ki przeka nik na drzwi i nacisn ł guzik. Drzwi otwarł) si . Gdy tylko weszli, zamkn ł je z powrotem. Wskazał dwie czarne, skórzane kanapy pod cian i Kolczy ski usiadł pierwszy, zapalaj c natychmiast papierosa. — Je li chcecie kawy lub herbaty, pocz stujcie si — powiedział Philpot, wskazu- j c r k na pojemnik po prawej stronie biurka. — Z mlekiem, bez cukru — Graham odezwał si do Sabriny, siadaj c na kana-
pie obok Kulczy skiego. Sabrina spojrzała na niego bior c si pod boki: — Nie jestem twoj osobist pokojówk . Whitlock ujrzał gniew w oczach Philpo- ta i wyst pił do przodu, z łagodz cym u miechem: — Pozwólcie Wujowi Tomowi to zrobi . Moi przodkowie mieli bogat praktyk w tych sprawach, dla mniestałysi one drug natur . — W porz dku, ja to zrobi — zamruczała Sabrina. — Sabrino! Odwróciła si do Philpota, który wskazywał kanap stoj c za ni . Usiadła bez słowa i potrz sn ła głow , gdy Whitlock zapytał, czy chce kawy. Whitlock nalał dwie fili anki kawyi wróciłna swe miejsce,wr czaj c jedn znich Grahamowi. Philpot otworzył le ce przed nim akta. — Jak wam mówiłem przez telefon, jest to operacja Czerwonego Kodu. Czas nam nie sprzyja. Nie mamy zbyt wiele danych na pocz tek roboty, a oto s fakty, które zna- my. wczoraj w Linzu znaleziono włócz g z prawie spalon skór na twarzy i r kach, tak, jakby znalazł si w ogniu. Przy bli szych badaniach w szpitalu okazało si , e stracił wi kszo z bów i włosów. Wyst piły tak e nieodwracalne uszkodzenia oł dka i jelit, jak równie centralnego systemu nerwowego. Lekarze byli jednomy lni w swych dia- gnozach. Zatrucie całego organizmu promieniowaniem. Jednorazowo wchłoni ta dawka pi ciu grejów wywołuje mier w ci gu dwóch tygodni. Sekcja zwłok wykazała, e wchłon ł trzy razy wi cej. — Co to s greje? — zapytał Graham. — Jest to jednostka układu SI* (*System International — mi dzynarodowy układ jednostek miar –przyp.) do mierzenia wchłoni tej dawki promieniowania — odpowiedział Whitlock nie patrz c na niego. Philpot przytakn ł, a nast pnie mówił dalej. — Udało mu si przekaza władzom kilka szczegółów, zanim zmarł. Wskoczył do poci gu towarowego w Wissembourgu na granicy francusko — niemieckiej i znalazł w wagonie sze beczek od piwa. Gdy otworzył jedn z nich, został zasypany drobnym proszkiem, przykrył beczki brezentem i wysiadł z poci gu w Strassburgu. Trzy dni pó - niej znaleziono go w Linzu. — Czy lekarze zidentyfikowali radioaktywn substancj ? — zapytał Whitlock. — Pluton IV. — U ywany do produkcji broni j drowej — dodał Whitlock ponuro. — Tak wi c beczki mog by obecnie gdzie w Europie — powiedziała Sabrina. Philpot wcisn ł porcj tytoniu do fajki i zapalił z uwaga. zanim spojrzał na Sabrin . — Mała poprawka. Te beczki mog by obecnie gdziekolwiek na wiecie. Musz by odnalezione i to szybko. Kolczy ski wstał i przeszedł przez pokój zanim odwrócił si do pozostałych. — Ta uszkodzona beczka jest jak bomba zegarowa Słyszeli cie co si sta- ło, gdy włócz ga wszedł w kontakt z cz ci jej zawarto ci. Wyobra cie sobie konsekwencje, je li cała zawarto beczki ulotni si w powietrze. Wszyscy jeszcze pami taj Czarnobyl. Jest absolutnie niezb dne unikni cie nast pnej nuklearnej katastrofy. Philpot zaczekał chwil , zanim zabrał głos, podkre laj c w ten sposób słowa Kolczy skiego. — Mike, Sabrina, b dziecie pracowali razem przy poszukiwaniu tych be- czek. I na lito bosk , zakopcie topór wojenny. Oboje przytakn li pos pnie. — A co z wykryciem nadawcy ładunku? — zapytał Graham, przerywaj c krótkie milczenie. — Waszym jedynym zadaniem jest odnalezienie plutonu — Philpot wskazał cy- buchem fajki na Whitlocka. — Przy odrobinie szcz cia mo e C. W. natrafi na co . Przepu cili my seri programów przez komputer w Centrum Dowodzenia i jeste my prawie pewni, e pluton pochodzi z zakładów atomowych niedaleko
Monachium z Zachodnich Niemczech. S to jedyne zakłady odzyskiwania pali- wa nuklearnego w Europie Zachodniej specjalizuj ce si w produkcji plutonu IV stopnia utleniania. Dla niepoznaki b dziesz wyst pował w roli podró uj cego dziennikarza; zobacz co mo na tam wykopa . Pocz tkowe ledztwo, jak dot d, nic w zakładach nie wykryło. Nie ma informacji o adnych przesyłkach ani o kradzie y, tak wi c najwyra niej mamy do czynienia z profesjonalistami. Kolczy ski wzi ł z biurka Philpota trzy koperty i wr czył ka demu z nich. Za- wierały one standardowy zbiór materiałów, przygotowywanych na ka d operacj UNACO. Opis zadania (do zniszczenia po przeczytaniu), bilety na samolot, mapy miejsca przeznaczenia, kontakty (ewentualnie), i okre lone sumy pieni dzy we wła- ciwej walucie. Nie było adnego limitu wysoko ci kwot pieni nych, które mogły by wydatkowane w czasie wypełniania zadania. Niemniej po wszystkim, ka dy pracownik miał obowi zek rozliczy przed Kolczy skim swoje wydatki w formie zestawienia, zał czaj c odpowiednie rachunki uzasadniaj ce całe rozlicze- nie. Pedantyczny stosunek Kolczy skiego do zestawie wydatków spowodował i powstały arty w ród agentów, e lepiej straci ycie, ni zgubi rachunek. Graham podniósł swoj kopert . — C. W. jedzie do Monachium. A my dok d? Philpot wypu cił dym w gór . — Do Strassburga. Rozdział czwarty, Strassburg, stolica Alzacji, le y we Francji tu nad granic niemieck , na wy- spie utworzonej przez dwie odnogi rzeki Ill. Jest to malownicze miasto, z brukowanymi ulicami i domami z pruskiego muru, nad którymi góruje wie a katedry, gotycka budowla, zbudowana z czerwonego piaskowca z Wogezów, o wysoko ci ponad 320 stóp. Katedra, któr mo na dojrze z najdalszych okolic Alzacji, jest traktowana przez Alzatczyków jako dumny symbol ich dziedzictwa. Sabrina stała przed hotelem na Placu de la Gare i patrzyła na strzelist sylwetk ka- tedry, na tle ciemnego, pos pnego nieba. My lami w drowała przez ostatnie kilka godzin, które min ły od odlotu z lotniska J. F. Kennediego w Nowym Jorku. Lo- towi do Pary a towarzyszyły okresowe nawroty kołysania samolotu, i dlatego nikomu z nich nie udało si na dłu ej zasn . Przed wyl dowaniem przypomniano pa- sa erom, by swe zegarki przesun li o sze godzin do przodu, dostosowuj c je do czasu kontynentalnego, co do zm czenia dodało jeszcze dezorientacj . Piper Chiefta- in, nale cy do UNACO, oczekiwał na lotnisku Orly, by polecie z nimi do Strassburga. Mimo ogromnego zm czenia, nikomu z nich nie przyszło nawet do głowy, by troch pospa . Gdy tylko zarejestrowali si w hotelu Vendome wybranym ze wzgl du na s - siedztwo stacji kolejowej ka de z nich wzi ło długi, od wie aj cy prysznic, po czym spotkali si w jadalni na spó nionym niadaniu. Widok Grahama wyrwał j z zamy lenia. Przeszli piechot kawałek drogi dziel cy ich od dworca. Tam Sabrina podeszła do punktu informacyjnego, by zapyta o drog do gabinetu zawiadowcy. Nigdy nie uczyła si mówi po alzac- ku, w dialekcie przypominaj cym stary j zyk wysokoniemiecki, wobec czego zacz ła rozmow posługuj c si bezbł dnym niemieckim. Urz dnik z informacji spytał j nawet z jakiej cz ci Niemiec pochodzi. Odpowiedziała, e z Berlina, to miasto poznała bowiem dobrze w minionych latach. Gabinet zawiadowcy stacji był poło ony w miejscu pozwalaj cym na doskonał obserwacj ruchliwej hali dworca. Zapukała do drzwi. “Herein" — rozległ si rozkazu- j cy głos z wn trza gabinetu. Otworzyła drzwi. Był to obszerny pokój, cały wyło ony dywanem, biurko z drze- wa l kowego i trzy fotele z imitacji skóry, pod cian na prawo od drzwi. Półki po obu stronach okna były zapchane segregatorami, spisami telefonów i rozkładami jazdy. — Entschuldigen Sie, Herr Brummer? — powiedziała do siwowłosego m czyzny
stoj cego przy oknie. Odwrócił si do niej: — Ja, kann ich Ihnen helfen? Graham podniósł r k zanim zd yła odpowiedzie : — Sprechen Sie Englisch? — zapytał. Brumer przytakn ł — Oczywi cie, czym mog słu y ? — Nazywam si Mike Graham. To jest Sabrina Carver. — Rozumiem, powiedziano mi, e mam pa stwa oczekiwa . Mam tu listy prze- wozowe, które was interesuj — wskazał na pi p katych segregatorów, le cych na biurku. — Wszystkie ładunki załadowane lub wyładowane w Strassburgu w okresie ostatnich dziesi ciu dni. Graham spojrzał z konsternacj na stos papierów. — Macie tu bardzo du y ruch. — Tak jest, panie Graham. Ze wzgl du na swe strategiczne poło enie Strass- burg stał si centrum kolejowym Europy. Mamy tak e ci gle rosn cy zespół portowy, tak, e ponad połowa ludno ci miasta pracuje w transporcie. Jak pan widzi, musimy utrzyma ci gły ruch dla maksymalizowania dochodów. Sabrina otworzyła pierwszy segregator i przekartkowała kilka pierwszych li- stów przewozowych. — Czy wszystkie s po francusku? — Tak. Ułatwia to prac kontrolerom, którzy przyje d aj dwa razy do roku z Pary a na rewizj . aden z nich nie mówi po alzacku. — Dzi ki Bogu za tych paryskich kontrolerów. Jak s gromadzone listy przewozowe na załadowywanie i wyładowywanie towarów? Razem czy osobno? — Osobno, lecz oddzielnie dla ka dego dnia. Ułatwia to ich odnalezienie. Wszystkie listy przewozowe okre laj tak e miejsce ostatecznego przeznaczenia ładunku. To dla celów ubezpieczenia, rozumiecie pa stwo. — Dzi kujemy za pomoc — powiedziała Sabrina z u miechem. — Je li czego pa stwo potrzebujecie, nie kr pujcie si prosi . — To prosimy o kaw — powiedział szybko Graham. — Natychmiast j pa stwu przy l . — I o mo liwo jakiego odosobnienia na czas pracy — dodał Graham. — Je- li b dziecie pa stwo mnie potrzebowali, mo na si ze mn skontaktowa przez telefon, numer wewn trzny 7. Sabrina poczekała, a Brummer opu cił pokój, po czym wybrała długopis ze stojaka na biurku i zacz ła pisa na kartce papieru. — Co to jest? — zapytał podejrzliwie. — Tonnelets a' biere et tonneaux a'biere — to po francusku oznacza beczki lub baryłki piwa. Ty przecie nie znasz tego j zyka, nieprawda ? Skrupulatne badanie ka dego listu przewozowego okazało si nudne i zabiera- j ce mas czasu. Dotyczyło to szczególnie Grahama, który nie rozumiał nic z tego, co czytał. Pogodził si w ko cu z wkuwaniem na pami przetłumaczo- nych przez Sabrin słów, maj c nadziej , e w którym z listów przewozowych natknie si na pasuj cy do nich zapis. Było to jednak pobo ne yczenie. Udało im si pokona znu enie, gdy robili regularnie co godzin przerw na kaw , a gdy po południu przyniesiono lunch — wyraz uprzejmo ci Brummera — byli wdzi czni za posiłek i wytchnienie. Lunch składał si z “garbure", g stej zupy jarzynowej, a nast pnie ciel ciny “a la forestiere" i “pot -au- chocolat" na deser. Chocia przez chwil kusił j obfity deser czekoladowy, Sabrina powstrzymała si cał sił woli i oddała deser Grahamowi. Po lunchu niech tnie powrócili do pracy nad papierami. O 320 Sabrina zamkn ła ostatni segregator. Wstała, prze- ci gn ła si , po czym podeszła do okna i wyjrzała na ruchliw hal dworca. — Ju ko czysz? Uchwycił pozostałe jeszcze listy przewozowe w dwa palce dla oszacowania ich ilo ci. — Pozostało jeszcze pi dziesi t. — Daj mi, b dzie szybciej. Ty we narz dzia ze skrytki na dole. Jeden z pracowników UNACO zło ył poprzedniego dnia ich bro w skrytce baga-
owej na dworcu. Klucz dostarczono do hotelu przed ich przyjazdem. Był to ogólnie przyj ty sposób post powania w UNACO. — Sk d ten po piech? — Oczy jego zw ziły si . — Znalazła co ? Wzruszyła ramionami. — By mo e. Daj mi ten segregator. — Podobno pracujemy razem. Zm czonym ruchem przetarła oczy. — Mam swoje powody. Musieli my przej- rze wszystkie listy przewozowe, bez wzgl du na to, co ju znale li my. Gdybym ci powiedziała wcze niej o zapisie, który znalazłam, u piłoby to twoj czujno , wpro- wadzaj c w stan fałszywego samozadowolenia. To przecie ty opowiadałe przy niadaniu o niebezpiecze stwie dekoncentracji. — Twoja wiara we mnie jest wzruszaj ca — stwierdził krótko. — To dotyczy obu stron, Mike — odpowiedziała, wytrzymuj c jego wzrok. Powstrzymał gniew i wyszedł z gabinetu. Hala dworcowa była zatłoczona, usiłował trzyma nerwy na wodzy gdy popychali go pasa erowie piesz cy do wyj na perony, gdy przez megafon ogłaszano kolejne poci gi. Gdy dotarł wreszcie do skrytki, okazało si , e wokół niej koczuje grupa studentów, a ich plecaki i torby walaj si po nie sprz tni tej podłodze. Wyj ł kopert z kieszeni kurtki, rozdarł j i wyrzucił klucz na dło . Otworzył wła nie skrytk i wyj ł niebiesk torb firmy ADIDAS. Jednak gdy chciał odej , okazało si , e przej cie blokuje atrakcyjna nastolatka w zniszczonych d in- sach i workowatej bluzce w kwiaty. M tne spojrzenie jej oczu wskazywało, e była pod wpływem narkotyków. Zaofiarowała mu niedopałek papierosa, wytr cił go jednak z rozdra nieniem z jej palców i skierował si w gł b hali dworca. Wówczas spo- strzegł zbli aj cego si andarma. Przez chwil s dził, e andarm widział cały incydent — instynktownie chwycił mocniej torb . Musiałby si długo tłumaczy , gdyby kazał mu j otworzy . andarm zatrzymał si przed rozrzuconymi na podłodze baga ami i szturchn ł najbli szy plecak nog , polecaj c studentom uło y baga e w jednym miej- scu pod cian . Gdy studenci podchodzili, aby zabra swój baga , andarm obserwował ich, wyrywkowo sprawdzaj c paszporty i bilety kolejowe. Graham do- strzegł strach na twarzy dziewczyny skulonej pod cian , z nerwowo rozbieganymi oczami.Podszedłdo miejsca, w którymkucn ła i postawił j na nogi. — Mówisz po angielsku? — zapytał szybko. Przytakn ła. — Załó to — powiedział, wciskaj c jej w dło swoje okulary słoneczne. Spojrzała na andarma. — Pan chyba nie zamierza... — Załó je — przerwał z irytacj . — A teraz, gdzie jest twój baga ? — Pomara czowy plecak. Graham wrzucił plecak na ramiona i spostrzegł, e andarm go obserwuje. — To mojej córki, czy co jest nie tak? Nigdy si nie dowiedział, czy andarm go zrozumiałczynie,aleodczułulg ,gdyzostałprzepuszczonykrótkimruchemr ki. — Kim pan jest? — zapytała nastolatka, gdy poprowadził j do rodka hali dworcowej. — Niewa ne. Ile masz lat? Spu ciła głow . — Osiemna cie. — Studentka? — Princeton. — Jeste młoda, ładna i najwyra niej inteligentna, po jakiego diabła usiłu- jesz zniszczy swoje ycie? Wystarczy wyrok, eby zrobi z ciebie kryminalistk . B dziesz pó niej nosiła to pi tno przez całe ycie. Naprawd nie warto. — Zniszczył mi pan narkotyk — powiedziała mi kko. Wyci gn ł r k . — Je- ste ju bezpieczna. Oddaj moje okulary. Zdj ła je i oddała. — Dzi kuj , mam dług wobec pana. — Masz dług wobec siebie samej — wetkn ł okulary do kieszeni bluzy i wtopił si w kł bi cy si tłum podró nych. Gdy wrócił, Sabrina spojrzała na niego: — Długo ci nie było. Skrzywił si . — Tam jest jak w d ungli. — pokazał na segregator, le cy na jej kolanach. — Znalazła co ? — Tylko ten jeden zapis. Poło ył torb na stole i stan ł za krzesłem by popatrze jej przez rami na za-
pis, który wskazywała palcem. — Na marginesie jest zapisana liczba dziewi — powiedział. — Nie zapomnij, e włócz ga był podczas przesłuchania pod wpływem du ej dawki rodków u mierzaj cych. Nawet je li doliczył si sze ciu beczek, to czy mo - na by pewnym, e nie było ich tam wi cej, umieszczonych w innej cz ciwagonu? — Gdzie zostały załadowane — zapytał. — W Monachium. Zostały wyładowane tutaj przed pi cioma dniami. Na tu- tejszy adres. — Zgadza si to z czasem, w którym włócz ga wskoczył do poci gu. To mo e by jednak równie mylny lad. — By mo e, ale to jest jedyny lad, jaki mamy. Otworzył torb , wyj ł dwa futerały, przystosowane do zawieszania na ramio- nach, i poło ył je na stole, a nast pnie si gn ł do torby ponownie po dwa pistolety, owini te kawałkami zielonego sukna. Były to beretty 92, pistolety u ywane powszechnie w armii Stanów Zjednoczonych. Beretta 92 była zawsze ulubionym pistoletem Sabriny, natomiast Graham w skryto ci ducha wolał zaw- sze colta 45, pierwszy pistolet, jakiego u ywał w Wietnamie. Zamienił go na berett po rozpocz ciu pracy w UNACO. Wszyscy pracownicy UNACO mogli wybiera sami bro osobist . Chocia pocz tkowo u ywał colta 45, był jeden bardzo wa ny powód, dla którego zamienił go na berett : pojemno jej magazynka — pi tna cie pocisków, w porównaniu z siedmioma w colcie. W trudnej sytuacji osiem dodatkowych pocisków mogło oznacza ró nic mi dzy yciem a mierci . I nie tylko dla niego samego. Po zamocowaniu futerału na ramionach i wło eniu magazynka do beretty, Sa- brina sprawdziła torb , by upewni si , czy została ona tak e zaopatrzona w licznik radioaktywno ci. Był tam przeno ny licznik Geigera-Mullera, jedno z najbardziej popularnych i niezawodnych urz dze tego typu na wiecie. Było to jednocze- nie jedno z najta szych urz dze , co przede wszystkim było powodem, e Kolczy ski go kupił. U miechn ła si do siebie. Kolczy ski był przyzwyczajony do nieszkodliwych kpin ze strony agentów z powodu ci głych prób obcinania wydatków. Gdy jednak chodziło o powa ne sprawy, nigdy dla ratowania bud etu organizacji nie zaryzykowałby ycia któregokolwiek z nich. On tylko dał — i otrzymywał — artykuły najwy szej jako ci, zawsze po zni onych cenach, dzi ki m dremu wygrywaniu jednych producentów przeciwko drugim. — Gotowa? Skin ła głow . — Masz jaki plan? — Jeszcze nie. Obejrzyjmy najpierw to miejsce. Jak si okazało, pod adresem wskazanym w li cie przewozowym stał trzypi tro- wy dom na Quai des Pecheurs, którego obraz odbijał si jak w zwierciadle w spokojnych wodach rzeki Ill. Białe ciany kontrastowały ywo z czarnymi aluzjami podniesionymi nad licznymi oknami. Ci kie zasłony zakrywaj ce mansardowe okna, wystaj ce z dachu pokrytego niemalowan blach falist , wzmagały jeszcze odpychaj ce wra enie. — Z pewno ci co tam ukrywaj — powiedział Graham, wychodz c z wynaj - tego renault GTX. — S dz , e w tych okoliczno ciach, powinni my wykorzysta nasz kontakt — rzekła w ko cu Sabrina. Spojrzał na ni ponad dachem samochodu marszcz c brwi pytaj co. — Jakich okoliczno ciach? — Nie mo emy po prostu wej , daj c oprowadzenia z przewodnikiem, bez oficjalnego nakazu przeszukania. — Znasz zasady, Sabrino: u ywamy kontaktu tylko wówczas, gdy jest to abso- lutnie niezb dne. Z tym poradzimy sobie sami. — Jak? Nie zamierzasz chyba wedrze si szturmem, jak sło do składu porcelany? Wiesz jak kl ł Kolczy ski, gdy dostał rachunek, kiedy ostatnio tak zrobiłe . — Nie, mam na my li co bardziej subtelnego. Studentka w rozpaczliwym poło e- niu.
— Powinnam odgadn . Dobra, zobaczymy. Minut pó niej skr ciła w w sk , boczn uliczk obok domu i wjechała na wy- brukowane podwórze, otoczone ze wszystkich stron wyblakłym, białym murem, na którym farba łuszczyła si obrzydliwie, odsłaniaj c szarawy tynk spod spodu. Wyszła z samochodu i zastukała kołatk w czarne, drewniane drzwi. Przesłona “judasza" odchyliła si i kto o młodej twarzy przyjrzał si jej bacznie. Wyja niła mu swe kłopotliwe poło enie po francusku, wskazuj c od czasu do czasu na stoj cy za ni renault. Gdy mówiła, wychylił si nad kratk , by lepiej j widzie . Obcisłe d insy, wpuszczone w br zowe, skórzane botki i wspaniała figura. Jeszcze nie wierz c w swoje szcz cie, otworzył drzwi by j wpu ci . Ju wewn trz długiego mrocznego korytarza, wyci gn ła kserokopi listu przewozowego z kieszeni i wr czyła mu. Lubie - ny grymas przybladł, a nast pnie znikn ł zupełnie — przeszył j spojrzeniem pełnym zło ci, e tak łatwo dał si podej . Oczy mu błysn ły i u miechn ł si lekko zanim zwrócił si ponownie do niej i gło no zakwestionował prawdziwo oryginału faktury. Nie- zgrabneusiłowaniaodwróceniajejuwagiwystarczyły za sygnał ostrzegawczy. Odczekała do ostatniej chwili, po czym odwróciła si by stawi czoła zbli aj cemu si człowiekowi. Gdy chwycił j za klapy, zacisn ła obie pi ci razem i wepchn ła mi dzy jego r ce, a napotkała jego twarz, zmuszaj c go do rozlu nienia uchwytu. Wówczas uderzyła mocno w grzbiet nosa. Wrzasn ł z bólu i upadł na kolana, chroni c złamany nos za- krwawionymir kami. Chłopak si gn ł r k za drzwi, lecz gdy jego palce zwarły si na r koje ci skrytego w pochwie no a, Graham pojawił si za nim i przycisn ł luf beretty do jego pleców. Zamarł wtedy ze strachu i opu cił r k . Graham odepchn ł go od wej cia i si gn ł ku drzwiom, by wyj nó z pochwy. Wyci gn ł go do chłopca, r koje ci do przo- du, prowokuj c do odebrania no a. Sabrina wmieszała si odbieraj c Grahamowi nó i wpuszczaj c do cholewki swego buta. — Czy odczytałe co na zewn trz? — zapytała, wyjmuj c licznik Geigera-Mullera z torby, któr przyniósł. Potrz sn ł głow . — Jest czysty. Przekr ciła licznik i skierowała czujnik na drzwi i podłog dookoła. Strzałka na- wet nie drgn ła. Gdy zbli yła si do chłopca, ten zawahał si i cofn ł, zamarł jednak na miejscu, widz c gro ne spojrzenie Grahama. Spróbowała najpierw zbada chłopca, a nast pnie jego skoml cego koleg . Oba odczyty były negatyw- ne. — Mówisz po angielsku, chłopcze? — zapytał Graham. Chłopak oparł si plecami o cian , z oczami pełnymi przera enia. — Parlez vous anglais? — przetłumaczyła Sabrina. Chłopak potrz sn ł głow . Zapytała go o beczki od piwa. Pokazał na schody w ko cu hallu. — Co z nim? — zapytał Graham, wskazuj c na uderzonego m czyzn . — Nigdzie si szybko nie ulotni. Drewniane schody prowadziły na dół do w skiego korytarza o wietlonego pojedyncz , zwykł arówk , dyndaj c na ko cu kawałka przetartego przewo- du. Jedyne drzwi, zabezpieczone kłódk , mie ciły si na ko cu korytarza. Podeszła do drzwi, lecz licznik znów niczego nie odczytał. Powiedziała chłopcu, by otworzył drzwi, lecz on potrz sn ł tylko głow . Graham, który rozumiał rozmow dzi ki gestykulacji Sabriny, wskazuj cej na kłódk , popchn ł chłopaka brutalnie w kierunku drzwi. Gdy chłopak odwrócił si , ujrzał skierowan na siebie luf beretty. Pogrzebał przy pasie, by odpi klu- cze, jego r ce dr ały, gdy starał si otworzy drzwi. Trzy razy próbował utrafi w otwór kłódki kluczem zanim mu si udało. Upu cił kłódk na podłog , otworzył pchni ciem ci kie drzwi i si gn ł do wewn trz, by zapali wiatło. Sabrina weszła za nim do pomieszczenia, ci gle nie mog c nic odczyta z licznika Geige- ra-Mullera. Setki pojemników z piwem zgromadzono pod trzema pobielonymi cianami, czwarta, najdłu sza ciana cała była zakryta szeregiem drewnianych półek, na których le ały butelki z krajowymi i importowanymi winami. Chłopak poprowadził ich przez sklepienie z cegieł do drugiego pomieszczenia. Było zapełnione kartonowymi pudłami, z których wiele było otwartych i wida
było ich zawarto . Whisky. Wskazał na dziewi beczek od piwa, stoj cych na rodku tego pomieszczenia. Sabrina przejechała licznikiem przez te beczki. Strzałka nie ruszyła si . Wył czyła licznik i ukucn ła obok beczek, by odczyta etykiety. — Cztery butelki jasnego, pi ciemnego piwa. I jedno i drugie pochodzi z Monachium. To przemyt. — Cholerny nielegalny szynk — Graham warkn ł ze zło ci . — A wi c mylny trop, mimo wszystko. — Tak, mam jedynie nadziej , e C. W. natknie si na co bardziej konstruk- tywnego. * * * Whitlock natkn ł si na co bardziej konstruktywnego i wła nie starał si zweryfikowa autentyczno swego odkrycia. Jego samolot wystartował z No- wego Jorku w trzy godziny po odlocie samolotu do Pary a. Pogoda nad Atlantykiem ju si nieco poprawiła, wobec czego mógł spa wi ksz cz podró- y. Po wyl dowaniu na lotnisku we Frankfurcie nad Menem, odebrał z okienka Hertza klucze do golfa i przejechał autostrad A 66 dwadzie cia cztery mile dzie- l ce go od Monachium, gdzie zatrzymał si w hotelu Europa na Kaiserstrasse. Podobnie jak dla Grahama i Sabriny, równie dla niego pozostawiono w skrytce na dworcu głównym torb , zawieraj c licznik Geigera-Mullera i jego ulubiony pistolet, browning Mk2. Na tym dworcu sp dził trzy pracowite godziny, sprawdzaj c listy przewozowe na wszystkie ładunki nadane na dworcu towarowym w ci gu ostatnich dziesi ciu dni. Jeden z listów przewozowych ci le odpowiadał temu, czego poszukiwał. Sze metalowych beczek, załadowanych w Szwajcarii na poci g, który zatrzymał si w Strassburgu dokładnie tego dnia, o którym mówił włócz ga. Chocia nie był to wy- starczaj cy dowód, e chodzi o te same beczki, które znalazł włócz ga, wszystko jednak wskazywało, e nie był to zwykły zbieg okoliczno ci. Był tylko jeden pewny sposób sprawdzenia wszystkiego — wizyta pod adresem, wskazanym na li cie przewozowym, w celu sprawdzenia radioaktywno ci. Zapadła ju noc, gdy Whitlock przejechał przez most Heussa na Renie i skr cił w Rampenstrasse, mru c oczy za przyciemnionymi okularami, gdy próbował odczyta numery, cz sto przyblakłe i niewyra ne, na szeregu magazynów, biegn cych nad brzegiem rzeki. Odnalazł magazyn, którego numer odpowiadał zapisowi w li cie prze- wozowym, le cym obok niego na s siednim siedzeniu i powoli zatrzymał si . Chwycił torb z tylnego siedzenia i wysiadł. Tylko pi innych samochodów parkowało obok jasno o wietlonej, włoskiej restauracji po drugiej stronie ulicy. Nie tylko wygl dała krzykliwie, ale tak e z kuchni wzbijały si w powietrze smrodliwe zapachy. Podszedł do magazynu. Niemalowane drzwi były zamkni te na kłódk . Nad nimi z trudem odczytał nazwisko “Strauss", napis został bowiem w znacznym stopniu zatarty pod wpływem zmiennej pogody. Rozejrzał si , wyj ł z kieszeni pilnik do paznok- ci i zacz ł pracowa nad kłódk . W chwil pó niej była otwarta. Zdj ł ła cuch zabezpieczaj cy drzwi i otworzył jedno skrzydło dostatecznie szeroko, by w lizn si do rodka. Po wypróbo- waniu kilku przeł czników, udało mu si za wieci arówk w dalekim k cie magazynu. Zardzewiałe haki zwisały ze staro wieckich, elaznych belek, szyby w oknach zostały dawno powybijane, a spłowiałe ciany pomazane spro nymi rysunkami. Nawet cementowa podłoga pop kała ze staro ci i k py chwastów wyrosły ze szczelin. Całe to miejsce cuchn ło opuszczeniem i zaniedbaniem. Otworzył torb , wyj ł licznik Geige- ra-Mullera i uruchomił go. Urz dzenie natychmiast zacz ło pracowa , przy czym odczyt wzmacniał si lub słabł w miar , jak poruszał si po magazynie. Wył czył licz- nik, upewniony, e beczki były przynajmniej przez jaki czas w tym pomieszczeniu zmagazynowane. — Waswunschen Sie Whitlock odwrócił si . M czyzna stoj cy w przej ciu dobiegał trzydziestki, miał tłuste, jasne włosy i brudny fartuch zwisaj cy lu no na tłustym brzuchu.
Whitlock pomy lał o włoskiej restauracji i podszedł, by przyjrze si nieznajomemu lepiej. Sprawiał wra enie przytłaczaj cej słabo ci. Whitlock wierzył mocno w fizjo- nomik , a jego instynkt rzadko go zawodził. — Czy mówi pan po angielsku? — zapytał Whitlock. — Troch . Musimy mówi po angielsku, mamy tu mnóstwo Anglików. Whitlock przyj ł, e “tu" oznaczało Niemcy, a nie restauracj . Z pewno ci aden turysta nie odwa yłby si wej do niej. Z drugiej za strony... — S dz , e pan pracuje w restauracji po drugiej stronie ulicy? M czyzna potakn ł. — Jak dawno? — Blisko dwa lata. Whitlock si gn ł do kieszeni, wyci gn ł paczk banknotów obracaj c ni powoli w r kach. Słaby zawsze jest najłatwiejszy do przekupienia. Nienawidził łapówek, poniewa był to rodzaj wydatków najtrudniejszych do wyja nienia Kolczy skiemu. — Poszukuj informacji i mog dobrze zapłaci . — Kto pan jest? Brytyjski policjant? — Je li pan mi zapłaci, to ja b d odpowiadał. W przeciwnym razie, niech pan po- zwoli, e ja b d zadawał pytania. — Co pan chce wiedzie ? — zapytał m czyzna, wycieraj c dłonie w fartuch i przez cały czas nie spuszczaj c oczu z banknotów w r kach Whitlocka. — Czy widział pan kogo kr c cego si w tym magazynie w ci gu ostatnich sze ciu miesi cy? M czyzna zwil ył usta j zykiem i skin ł twierdz co. — Czasami przychodz je w mojej restauracji. Jest ich trzech. Jeden był w restauracji tylko raz, ale jestem pewien, e to on jest szefem. Pozostali dwaj — spojrzał na dach usiłuj c znale wła ciwe słowa — jak wy to mówicie, bali si go. Moja ona twierdzi, e on jest przystojny. — Wzruszył ramionami, jakby jej opi- nia była niezupełnie słuszna. — Jak on wygl da? — Du y, czarnowłosy m czyzna. A oczy ma dwóch ró nych kolorów. Jedno br zowe, drugie zielone. Widziałem, gdy płacił rachunek. Mówi dobrze po niemiecku, alenietu si urodził. — Czy rozpoznał pan jego akcent? — Nie. — A pozostali dwaj? — Jeden jest niedu y i ma krótkie rude włosy. Drugi to Amerykanin. Blondyn jak i ja. Ma w siki. — Czy słyszał pan kiedykolwiek jak wymieniali swoje nazwiska? M czyzna potrz sn ł głow . — Zawsze siadaj w rogu. Chc by sami. — Czy co si działo wokół magazynu? — Widziałem, e samochód ci arowy przyje d a tu czasami. To wszystko. — Czy był jaki napis na nim? — Nie zauwa yłem. Whitlock odliczył kilka banknotów z paczki. M czyzna chwycił je i wcisn ł do kieszeni. — Co to jest? — zapytał, widz c, e Whitlock wkłada licznik Geigera- Mullera do torby. Whitlock zamkn ł torb i podniósł si . — Niech pan mi zapłaci, to odpowiem. — Jest pan sprytny. — Tak? Whitlock poczekał, a m czyzna opu ci magazyn a nast pnie wyszedł za nim i zało ył kłódk na ła cuch. — Prosz , niech pan wejdzie do mojej restauracji. Zrobi panu dobr lazani * (*Makaron zapiekany z kawałkami mi sa, sera, itp –przyp.). — W j zyku angielskim jest takie powiedzenie. “Gdy jeste w Rzymie, czy
jak Rzymianin". Ale my jeste my w Niemczech. — Pan nie lubi lazanii? Whitlock spojrzał na restauracj . — Jak pan powiedział, jestem sprytny. Wrócił do golfa i wzi ł list przewozowy z siedzenia przy kierowcy. Ostateczne przeznaczenie ładunku było zapisane starannie czarnym atramentem w dolnym le- wym rogu kartki. Lozanna. * * * Whitlock zadzwonił do nich natychmiast po powrocie do hotelu, gdy jednak Sa- brina skontaktowała si z dworcem w Lozannie, usłyszała, e ostatni wieczorny poci g ju odszedł. Oboje z Grahamem zgodzili si , e niewiele zdołaj ju zrobi tego wieczoru. Gdy Graham zatelefonował z meldunkiem do Głównej Kwatery UNACO, został powiadomiony, e cessna b dzie oczekiwała na nich o szóstej rano nast pnego dnia by przewie ich do Genewy, gdzie znajduje si najbli sze Lozanny lotnisko. Oboje wcze nie poszli spa . Rozdział pi ty Cessna wyl dowała na lotnisku Cointrain w Genewie o siódmej trzydzie ci. Graham wynaj ł najszybszy samochód oferowany przez Hertza, BMW 735, by pojecha nim do oddalonej o siedemdziesi t mil Lozanny. Sabrina s dziła, e posiadaj c wiele medali z wy cigów samochodowych, ma najlepsze kwalifikacje do prowadzenia samochodu. Graham nietaktownie przypomniał jej niemal zgub- ny wypadek w Le Mans. Pow ci gn ła gniew, nie był to bowiem ani czas, ani miejsce na rozpoczynanie sporu. Pozwoliła mu prowadzi . Po godzinie dojechali do dworca w Lozannie, gdzie zawiadowc uprzedzono by ich oczekiwał. Przeprowadził kilka rozmów z telefonu wewn trznego, po czym oznajmił z pewn ulg , e udało mu si wytropi dy urnego, który nadzo- rował załadunek poci gu towarowego poprzedniego dnia. Graham poprosił go, by nie wzywał dy urnego do gabinetu. Wierzył mocno w psychologi własnego terenu. Zawsze rozlu niał on wiadków i czynił bardziej prawdopodobnym przypo- mnienie sobie drobnych szczegółów, które mogłyby zosta zapomniane lub przeoczone w obcym otoczeniu. Sprawdził jak to działa, gdy pracował w Delcie. Dy urny stał na peronie z r kami wetkni tymi w kieszenie kombinezonu. — Czy mówi pan po angielsku? — zapytał Graham. Dy urny skin ł głow z wahaniem. — Chcieliby my zada panu kilka pyta — powiedziała Sabrina. — Dlaczego mnie? — To w zwi zku z pana prac — odpowiedział zwi le Graham. — No, je li stawiacie to w ten sposób... — dy urny zachichotał nerwowo. — Rozpoznaje pan ten list przewozowy? — zapytała Sabrina, pokazuj c list otrzymany od zawiadowcy stacji. Dy urny wskazał na nazwisko, zapisane w prawym górnym rogu. — To ja. Dieter Teufel. Teufel znaczy diabeł. Dieter Diabeł, szczególnie dla kobiet. — Co mnie obchodzi pa skie prywatne ycie — warkn ł Graham. — Wi c miał pan do czynienia z tym wła nie wczorajszym ładunkiem? — To moje nazwisko, nieprawda ? — Nie potrzebuj pa skiego sarkazmu, chłopcze. — Byłem tu, ale... — Ale? — podpowiadała Sabrina. — Mógłbym straci prac — powiedział Teufel, patrz c na swoje niewyczysz- czone buty. — Powinienem wiedzie , e nic z tego nie wyjdzie. — Jest pan i tak na progu jej utracenia, je li nie zacznie pan dawa odpowiedzi. — Przesta , Mike — Sabrina patrzyła na pochylon głow Teufla. — Niech pan zrozumie, nie interesujemy si tym, czy pan złamał jakie wewn trzne regula-
miny. Chcemy tylko wiedzie co si stało z ładunkiem. — Wła ciwie nie wiem — odpowiedział Teufel, stukaj c w roztargnieniu czub- kiem buta w beton peronu. — Przyrzekam, e to nie wyjdzie poza nas troje — powiedziała Sabrina. — Przyrzeka pani? — Przyrzekam — odparła z przekonuj cym u miechem. — Na czterdzie ci minut przed odej ciem poci gu podszedł do mnie ten m czyzna i zapytał, czy chciałbym zarobi pi set franków. Naturalnie chwyciłem si takiej szan- sy. — Co to za m czyzna? Czy widział go pan przedtem? — zapytał Graham. — Nigdy go przedtem nie widziałem. Dobrze zbudowany, czarnowłosy, mówił do- brze po niemiecku. On wiedział sk d , e pracuj na tym odcinku, podał mi numer wagonu i powiedział, ebym si do niego nie zbli ał. Powiedział, e w wagonie jest jego prywatny ładunek i e chce go rozładowa sam. Wiem, e to niezgodne z przepi- sami, ale nie zamierzałem sprzeciwia si przy tej sumie pieni dzy. — I Co wtedy? — naciskała Sabrina. — Biała ci arówka podjechała tyłem do wagonu. — Czy miał jakich pomocników? — zapytał Graham. — Widziałem tylko kierowc , ale mogli by tak e inni we wn trzu wagonu. — Niech pan opisze kierowc — powiedział Graham. Teufel wzruszył ramionami. — Niewiele go widziałem. Pami tam, e miał w siki. Było w tym jednak co dziwnego. Gdy ci arówk załadowano, podjechała do wagonu innego poci gu. Musiała tam sta co najmniej godzin . Potem powróciła do po- przedniego wagonu i znów podjechała do niego tyłem. Oba poci gi odjechały mniej wi cej w tym samym czasie. — Czy sprawdzał pan który z wagonów przed odjazdem? — Nie, prosz pana, ale sprawdziłem potem listy przewozowe. Oba wagony były w nich wykazane jako puste. — Dok d szły poci gi? — zapytał Graham. — Ten z Monachium do Rzymu. Nie jestem pewien, dok d szedł drugi. Spraw- dz , je eli pan sobie tego yczy. — Niech pan sprawdzi — powiedział Graham. Teufel znikn ł w budce i wrócił minut pó niej. — Drugi poci g jechał do Zurichu przez Fryburg i Berno. W tej chwili utkwił we Fryburgu. Jakie trudno ci techniczne. Zapisałem tak e numery kolejne obu wagonów, je li mo e to pa stwu pomóc. — Czy ładunki zostały przeniesione we Fryburgu na inny poci g? — zapytała Sabrina. — Nie, poci g ma opu ci Fryburg dzisiaj pó nym popołudniem. Ładunki ca- ły czas s w poci gu. — Tak wi c nie podszedł pan do adnego z tych wagonów towarowych? — zapytała Sabrina. — Trzymałem si z daleka, potrzebowałem pieni dzy. — Dzi kujemy za pomoc i nich si pan nie martwi, nie powiemy zawiadowcy sta- cji o wczorajszym. — Dzi kuj — zamamrotał Teufel, po czym u miechn ł si ze zrozumieniem do Grahama.—Mapanszcz cie, emapan takiego pi knego pomocnika. — Partnera — powiedziała Sabrina ostro. Teufel dotkn ł swej czapki przepraszaj co. — Prosz mi wybaczy , mam du o ro- boty. Sabrina obserwowała go gdy znikn ł w budce. — Tak wi c przest pstwo czasami si opłaca. — Jak to rozumiesz? — zapytał Graham, gdy wracali w kierunku głównej hali dworca. — Zostałby napromieniowany, gdyby nie wzi ł łapówki i wszedł do wagonu. — Prawda — powiedział Graham i zachichotał do siebie. — O co chodzi? — Pomocnik. Podoba mi si to.