zako czenie budowy kolei Union Pacific . . . . . . . . . . 1869
odkrycie wielkiej yły złota w kopalni Bonanza . . . . .1873
epidemia cholery w Górach Skalistych . . . . . . . . . . . 1873
skonstruowanie pierwszego karabinu powtarzalnego
typu „Winchester" . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 1873
- zało enie Uniwersytetu Stanu Nevada (w Elko) . . . . . . 1873
Katastrofalny po ar w Lake's Crossing
od 1879 roku zwanym Reno) . . . . . . . . . . . . . . . . . 1873
notabene: Wysyłanie wojska do zwalczania epidemii cholery jest tylko ~.-a z pozoru dziwne - w
Nevadzie słu b zdrowia zorganizowano dopiero w roku 1893.
Rozdział pierwszy
Bar hotelu w Reese City, górnolotnie nazwanego „Imperial", zion ł atmosfer pora ki i rozkładu,
bezbrze n t sknot za wietno ci dni minionych, dni, które odeszły na zawsze. Z pop kanych i
brudnych cian, tu i ówdzie otynkowanych, spogl dały wyblakłe podobizny osobników z sumiastymi
w sami, nieodparcie kojarz ce si z szajk bandytów. Brak napisu „Poszukiwany" pod wizerunkami
zakrawał na ironi . Obłupane deski, które udawały podłog , były niemiłosiernie wypaczone, ich
barwa za pozwalała przypuszcza , e ciany odmalowano wzgl dnie niedawno. Liczne spluwaczki,
w które nikt jako nie trafiał, dawały si zauwa y gołym okiem, czego nie mo na powiedzie o
cho by najmniejszym nie za mieconym kawałku podłogi - pod nogami walały si setki niedopałków,
a wypalone lady na deskach wiadczyły niezbicie, e palacze nie zawracali sobie głowy gaszeniem
cygar. Klosze lamp naftowych, podobnie jak sufit, były czarne od sadzy, a wisz ce nad szynkwasem
długie lustro upstrzone przez muchy. Strudzonemu podró nikowi. szukaj cemu schronienia bar
oferował jedynie całkowity brak higieny, nastrój kra cowej dekadencji i obezwładniaj ce poczucie
przygn bienia i rozpaczy.
Nie inaczej prezentowała si klientela lokalu, doskonale pasuj ca do ogólnej atmosfery. Przewa ali
nieprzyzwoicie wiekowi, apatyczni bywalcy, obdarci i nie ogoleni. Wszyscy jak jeden m
kontemplowali niewesoł i beznadziejn przyszło przez dno szklanek z whisky. Samotny barman -
krótkowzroczny jegomo w si gaj cym po pachy fartuchu, który, przewiduj c kłopoty z pralni ,
przezornie ufarbował na czarno w zamierzchłej przeszło ci - wyra nie podzielał podły nastrój.
Trzymał w r ku pami taj c lepsze czasy cierk , na której od biedy mo na by si doszuka ladów
bieli, i z ponur min usiłował doprowadzi do połysku straszliwie pop kan i wyszczerbion
szklank .
Porwał si z motyk na sło ce. Jego lamazarne ruchy przywodziły na my l wskrzeszonego
nieboszczyka, który zapadł na artretyzm. Hotel „Imperial" i współczesne mu hulaszcze, go cinne i
przytulne zajazdy wiktoria skiej Anglii, znane z kart powie ci Dickensa, dzieliła nieprzebyta
przepa .
W całym barze istniała tylko jedna oaza ycia towarzyskiego. Wokół stołu przy samych drzwiach
rozsiadło si sze osób. Trzy z nich zajmowały biegn c wzdłu ciany ław z wysokim oparciem.
Siedz cy po rodku m czyzna niew tpliwie grał pierwsze skrzypce przy stole. Wysoki i szczupły,
nosił mundur pułkownika kawalerii Stanów Zjednoczonych. Ogorzała twarz i „kurze łapki" pod
oczami zdradzały człowieka, który du o przebywa na sło cu. Miał około pi dziesi ciu lat, orli nos,
inteligentn twarz i bujne, zaczesane do tyłu włosy, a ponadto - rzecz na owe czasy niezwykła - był
gładko ogolony. Wła nie patrzył z niech ci na m czyzn stoj cego po drugiej stronie stołu.
Człowiek ten, olbrzymi ponurak ubrany od stóp do głów na czarno, nosił czarny, cienki jak kreska
w sik, a na piersi miał błyszcz c odznak szeryfa.
- Ale pułkowniku Claremont! - protestował. - W tych okoliczno ciach...
- Przepisy s przepisami - przerwał mu Claremont uprzejmie, acz ostrym i ci tym tonem, który
znakomicie pasował do jego powierzchowno ci. - Sprawy wojskowe le w gestii wojska, a w gestii
cywilów - cywilne. ałuj , szeryfie...
- Pearce. Nathan Pearce.
- A tak, oczywi cie. Przepraszam, powinienem wiedzie , jak pan si nazywa. - Claremont
potrz sn ł głow ze skruch , lecz w jego głosie nie było ladu skruchy, kiedy mówił dalej: - Nasz
poci g wiezie wojsko. Cywile nie mog nim podró owa ... chyba e maj specjalne zezwolenie z
Waszyngtonu.
- Czy nie pracujemy wszyscy dla rz du federalnego? - zapytał Pearce łagodnie.
- W wietle przepisów wojskowych, nie.
- Rozumiem - b kn ł szeryf, cho najwyra niej nic nie rozumiał. Powoli, z namysłem, zlustrował
pozostał pi tk przy stole, w tym jedn kobiet . Nikt z nich nie nosił munduru. Zatrzymał wzrok na
małym, chudym człowieczku w surducie i koloratce, którego wysokie czoło cigało szybko
ust puj ce pola włosy. Duchowny, o wiecznie wyl knionej twarzy, wiercił si teraz niespokojnie pod
badawczym spojrzeniem szeryfa, a jego wydatne jabłko Adama poruszało si w gór i w dół, jak
gdyby bez przerwy przełykał lin .
- Wielebny Theodore Peabody ma zarówno specjalne zezwolenie, jak i kwalifikacje - wyja nił
sucho Claremont. Było jasne, e szacunek pułkownika dla pastora ma swoje granice. - Jego krewny
jest osobistym sekretarzem prezydenta. Wielebny Peabody b dzie kapelanem w Virginia City.
- Kim?! - Pearce z niedowierzaniem przeniósł wzrok z pastora na Claremonta. - Chyba zwariował!
Dłu ej by si uchował w ród Pajutów. Peabody zwil ył j zykiem wargi, a jego grdyka znów zacz ła
podskakiwa .
- Ale... ale podobno Pajuci natychmiast zabijaj ka dego białego, który im wpadnie w r ce -
wyj kał.
- Nie tak natychmiast. Zwykle robi to powolutku - pocieszył go szeryf i spojrzał na zwalistego,
p katego m czyzn , który siedział obok pastora. Nosił on garnitur w krzykliw krat , miał wydatne,
odpowiadaj ce jego budowie szcz ki i u miechał si wylewnie.
- Doktor Edward Molyneux, szeryfie, do usług - przedstawił si tubalnym głosem.
- Domy lam si , e pan te jedzie do Virginia City. Czeka tam pana sporo roboty... głównie
wystawianie aktów zgonu. Szkoda tylko, e rzadko kiedy powodem zej cia b d przyczyny naturalne.
- Nie dla mnie te jaskinie grzechu - odparł Molyneux pogodnie. - Ma pan przed sob nowo
mianowanego lekarza Fortu Humboldta. Tyle e nie znale li jeszcze dla mnie munduru.
Pearce skin ł głow , odmówił sobie paru nasuwaj cych si komentarzy i znowu przesun ł wzrok.
- Oszcz dz panu zachodu z przesłuchiwaniem wszystkich po kolei - odezwał si Claremont z
lekka poirytowanym głosem. - Al nie dlatego, e ma pan prawo wiedzie . Ot, tak ze zwykłej
uprzejmo ci. - Nie sposób oceni , czy ta nagana była zamierzona i czy odniosła skutek.
Pułkownik wskazał na swego s siada po prawej r ce - m czyzn o patriarchalnym wygl dzie
i faluj cych siwych włosach. Nosił on w sy i brod . Mógłby ni st d, ni zow d wej do gmachu
senatu Stanów Zjednoczonych i zaj miejsce na sali obrad, a nikt by nawet nie mrugn ł. Gdyby nie
broda, byłby uderzaj co podobny do Marka Twaina.
- Zna pan zapewne gubernatora Nevady, pana Fairchilda - rzekł Claremont.
Pearce skłonił głow i z niejakim zainteresowaniem spojrzał na młod , dwudziestokilkuletni
kobiet siedz c po lewej r ce pułkownika. Miała blad cer i niezwykle czarne, zamglone oczy. Jej
mocno ci gni te włosy, prawie niewidoczne spod pil niowego kapelusza o szerokim rondzie, były
równie czarne. Siedziała skulona, owini ta szczelnie w szary płaszcz o tym samym odcieniu co
kapelusz - wła ciciel hotelu „Imperial" uwa ał, e jego dochody nie pozwalaj na tak rozrzutno ,
jak zakup drewna na opał.
- Panna Marika Fairchild, bratanica gubernatora.
- Ach tak? - Pearce oderwał wzrok od dziewczyny i spojrzał na pułkownika. - Pewnie nowy
kwatermistrz? - zadrwił.
Panna Fairchild jedzie do ojca, komendanta Fortu Humboldta - wyja nił Claremont zwi le. -
Starsi rang oficerowie maj ten przywilej. - Skin ł r k w lewo. - A to adiutant gubernatora i
oficer ł cznikowy, major Bernard O'Brien. Major...
Przerwał w pół zdania i popatrzył z zaciekawieniem na Pearce'a, który przygl dał si O'Brienowi -
t giemu m czy nie o pulchnej, opalonej i wesołej twarzy.
O'Brien równie przygl dał si Pearce'owi z rosn cym zainteresowaniem. Wreszcie, poznaj c go,
zerwał si na równe nogi. U miechni ci od ucha do ucha, obaj skoczyli ku sobie z wyci gni tymi
r kami. ciskali si i klepali po plecach jak bracia, którzy odnale li si po latach rozł ki. Stali
bywalcy hotelu „Imperial" obserwowali ich ze zdumieniem - nawet najstarszy z nich nie pami tał, by
szeryf Nathan Pearce kiedykolwiek okazał cho by cie wzruszenia.
- Sier ant Pearce! - wykrzykn ł O'Brien rozpromieniony. - Jak mogłem nie skojarzy od razu?!
Nathan Pearce we własnej osobie! W yciu bym ci nie poznał. Człowieku, pod Chattanooga miałe
brod ...
- Prawie tak dług jak ty, poruczniku.
- Majorze - poprawił go O'Brien z udan powag i dodał ze smutkiem: - Awans nierychliwy, ale
sprawiedliwy. A niech mnie... Nathan Pearce! Najlepszy zwiadowca w całej armii, najwi kszy
pogromca Indian, najszybszy rewolwer...
- Z wyj tkiem ciebie, majorze - wtr cił sucho szeryf. - Pami tasz, jak... - i zapominaj c o reszcie
towarzystwa, dziarskim krokiem ruszyli obj ci do szynkwasu.
Tandetny przepych tego koszmarka projektanckiego był tak niebywały, e wła ciwie zasługiwał na
podziw. Szynkwas tworzyły trzy ogromne - i ogromnie ci kie - podkłady kolejowe, osadzone bez
adnego zabezpieczenia na dwóch kozłach, na oko niezdolnych ud wign nawet drobnej cz ci
ci aru, jakim je obarczono. Niegdy klasyczn prostot tego projektu ukrywało zielone linoleum na
wierzchu i wisz ce z trzech stron aksamitne zasłony, si gaj ce podłogi. Ale czas nieubłaganie
rozprawił si zarówno z linoleum, jak z aksamitem i obecnie ka dy mógł podziwia tajemnic
zamysłu projektanta.
Pearce nie zl kł si w tłej konstrukcji szynkwasu. Bez wahania oparł na nim łokcie i dał stosowny
znak czy cicielowi szklanek. Dwaj znajomi pogr yli si w cichej rozmowie.
Przy stole koło drzwi nikt nie zabierał głosu. Po chwili Marika Fairchild przerwała milczenie.
- Co miał na my li szeryf mówi c „z wyj tkiem ciebie"? - zapytała ze zdziwieniem. - Rozmawiali o
tropieniu, walce z Indianami, o strzelaniu, a przecie major potrafi tylko wypełnia formularze,
piewa irlandzkie piosenki, opowiada te swoje okropne anegdoty i... i...
- I zabija sprawniej ni ktokolwiek ze znanych mi ludzi, prawda, gubernatorze?
- Prawda. - Gubernator oparł dło na ramieniu bratanicy. - Moja droga, podczas wojny secesyjnej
O'Brien nale ał do tych oficerów Unii, którzy otrzymali najwy sze odznaczenia. Trzeba na własne
oczy zobaczy , jak radzi sobie ze strzelb czy rewolwerem, eby w to uwierzy . Major O'Brien jest
moim adiutantem, to prawda, ale adiutantem bardzo szczególny. W tych górskich stanach polityka - a
w ko cu jestem politykiem - przybiera czasami posta , jak by to powiedzie ... przemocy fizycznej.
Dopóki jednak mam go przy sobie, mog spa spokojnie.
- Kto mógłby ci skrzywdzi ? Chcesz powiedzie , e masz wrogów? - Wrogów! - Gubernator
nieomal parskn ł. - Znajd mi gubernatora na zachód od Missisipi, który twierdzi, e ich nie ma, a
poka ci wierutnego kłamc .
Marika spojrzała na niego niepewnie i z niedowierzaniem przeniosła wzrok na szerokie bary
stoj cego przy szynkwasie O'Briena. Chciała co powiedzie , lecz rozmy liła si , bo major i szeryf
odwrócili si i ze szklankami w r kach ruszyli do stołu. Rozmawiali teraz z o ywieniem. O'Brien
starał si uspokoi rozdra nionego przyjaciela.
-- Do diabła, O'Brien - mówił szeryf - wiesz przecie , co to za jeden, ten Sepp Calhoun. Morderca,
który rabował dyli anse i poci gi, pod egał do wojen, sprzedawał Indianom bro i alkohol...
- Wszyscy wiemy, co to za jeden - przerwał mu major pojednawczo. - Nikt bardziej od niego nie
zasłu ył sobie na stryczek. I b dzie wisiał.
- Tyle e najpierw musi wpa w r ce jakiego przedstawiciela prawa. Tutaj ja reprezentuj prawo, a
nie ty i to twoje wojsko. Calhoun siedzi teraz w areszcie Fortu Humboldta. Ja tylko chc go tu
sprowadzi , nic wi cej. Pojad tam waszym poci giem, a wróc jakim innym.
- Słyszałe , Nathan, co powiedział pułkownik. - Zakłopotany i skr powany O'Brien zwrócił si do
Claremonta: - Jak pan s dzi, czy mogliby my odesła tego przest pc do Reese City pod eskort ?
- Da si załatwi - odparł Claremont bez wahania. Pearce zmierzył go wzrokiem.
- Czy mi si zdawało, czy sam pan twierdził, e ta sprawa nie le y w gestii wojska? - wycedził
zimno.
- Bo i nie le y. Robi panu tylko grzeczno . Wóz albo przewóz, szeryfie. - Oficer wyci gn ł z
kieszeni zegarek i spojrzał na niego z irytacj . - Nakarmiono ju i napojono te przekl te konie? Bo e
jedyny, dzisiejsze wojsko! Nikt nic nie zrobi, je li samemu wszystkiego si nie dopilnuje. - Wstał. -
Wybaczy pan, gubernatorze, ale za pół godziny musimy rusza . Zaraz wracam.
- No prosz , rozkazuje mi, jakbym był na jego ołdzie, cho póki co to społecze stwo na mnie
płaci - zauwa ył Pearce po wyj ciu Claremonta. - Pół godziny? - Uj ł O'Briena pod rami i
poprowadził go do szynkwasu. - Troch to mało, eby nadrobi te dziesi lat.
- Chwileczk , panowie - zatrzymał ich gubernator Fairchild. Si gn ł do teczki i wyci gn ł
zalakowan kopert . - Chyba o czym zapomnieli my, majorze?
- Wie pan, jak to jest, gdy dwaj towarzysze broni spotkaj si po latach - usprawiedliwił si jego
adiutant, wzi ł kopert i podał j Pearce'owi. - Szeryf z Ogden prosił, eby ci to przekaza .
Pearce podzi kował skinieniem głowy i ruszył z majorem do szynkwasu. Po drodze O'Brien
rozejrzał si od niechcenia. Jego u miechni te irlandzkie oczy niczego nie pomin ły. W ci gu
ostatnich pi ciu minut nie zaszła tam najmniejsza zmiana, nikt nawet nie drgn ł. Zdawało si , e
starcy przy ladzie i stołach zastygli na wieki niczym postacie z gabinetu figur woskowych. W tej
samej chwili otworzyły si drzwi i do baru weszło pi ciu m czyzn. Bez słowa zaj li stół w gł bi sali.
Jeden z nich wyci gn ł tali kart.
- Ruchliwe tu macie towarzystwo, nie powiem - zauwa ył O'Brien. - Całe ruchliwe towarzystwo, w
tym tak e ci, których trzeba było podsadzi na konie, wyjechało kilka miesi cy temu, kiedy w
Comstock odkryto ył złota. Zostali sami starcy, cho Bóg wiadkiem, e i tych jest niewielu; w tych
stronach mało komu udaje si do y staro ci.
Włócz dzy, pijacy, niedoł gi, nicponie. Ale nie narzekam. Reese City potrzebuje szeryfa do
utrzymywania spokoju mniej wi cej tak, jak tutejszy cmentarz. - Pearce westchn ł i uniósł dwa palce
na znak, e zamawia nast pn kolejk . Wyci gn ł nó , rozci ł nim kopert , któr dostał od majora, i
wydobył plik listów go czych z kiepskimi podobiznami. Rozprostował je na porysowanym linoleum
przykrywaj cym szynkwas.
- Nie wida po tobie zachwytu - stwierdził O'Brien.
- Dziwisz si ? Wi kszo z nich zwiała do Meksyku dobre pół roku przed rozesłaniem tych listów.
Zreszt najcz ciej daj nam zdj cia i nie takie jak trzeba, i nie tych co trzeba.
Stacja w Reese City przedstawiała taki sam obraz n dzy i rozpaczy, jak bar hotelu „Imperial".
Upalne lata i mro ne górskie zimy dały si we znaki skleconym z desek cianom i cho budynek nie
miał jeszcze czterech lat wygl dał, jak gdyby w ka dej chwili miał si rozlecie . Złota farba na tablicy
z nazw miasteczka złuszczyła si i wyblakła tak dalece, e napis był w zasadzie nieczytelny.
Pułkownik Claremont odsun ł skrawek płótna zast puj cy drzwi, które ju dawno rozstały si z
przerdzewiałymi zawiasami, i zawołał, lecz jego wołanie pozostało bez odpowiedzi. Gdyby lepiej
znał zwyczaje panuj ce w Reese City, nie zdziwiłoby go to ani troch . Wiedziałby, e zawiadowca
stacji, jedyny pracownik kolei Union Pacific w miasteczku, o ile akurat nie je, nie pi lub nie
odprawia sporadycznie kursuj cych poci gów - o przybyciu których uprzedzali go w por yczliwi
telegrafi ci z s siednich stacji - przesiaduje stale w hotelu „Imperial", gdzie tr bi whisky w takich
ilo ciach, jak gdyby go nic nie kosztowała, co zreszt było zgodne z prawd . Ł czyła go bowiem z
wła cicielem hotelu milcz ca przyjacielska umowa, polegaj ca na tym, e chocia wszystkie dostawy
trunków dla hotelu wysyłano kolej z Ogden, wła ciciel nie otrzymał rachunku za przewóz od blisko
trzech lat.
Claremont z gniewn min odsun ł zasłon , wyszedł przed budynek i przebiegł wzrokiem cały
skład poci gu. Za lokomotyw z wysokim kominem i tendrem, na który załadowano por bane
drewno, stało siedem wagonów pasa erskich, a na ko cu hamulcowy. Wagony czwarty i pi ty nie
były jednak przeznaczone dla ludzi, o czym dobitnie wiadczyły ł cz ce je z peronem dwa solidnie
podparte pomosty. U stóp pierwszego z nich krzepki, ciemnowłosy m czyzna w koszuli i ze
wspaniałym w sem pracowicie odfajkowywał kolejne pozycje zespisu, który trzymał w r ku.
Claremont szybko ruszył ku niemu. Uwa ał Bellewa za najlepszego sier anta w całej kawalerii
Stanów Zjednoczonych, Bellew natomiast był zdania, e Claremont jest najwspanialszym dowódc ,
pod jakim słu ył. Obaj starannie ukrywali, co my l o sobie nawzajem.
Pułkownik skin ł sier antowi głow , wszedł na pierwszy pomost i zajrzał do wagonu. Blisko
cztery pi te powierzchni zajmowały w nim boksy dla koni, a reszta wolnego miejsca przeznaczona
była na pasz i wod . Wszystkie boksy były puste. Claremont zszedł na peron.
- No i gdzie podziali cie konie, Bellew? I ołnierzy? Szukaj wiatru w polu, co?
Sier ant z niezm conym spokojem zapinał kurtk munduru.
- Konie nakarmione i napojone, pułkowniku. Ludzie wzi li je wła nie pod siodło. Po dwóch dniach
w wagonie nale y im si troch ruchu. - Mnie te , ale ja nie mam na to czasu. No dobrze, konie to
wprawdzie wasza sprawa, ale ka cie ju wprowadzi naszych czworono nych przyjaciół do
wagonów. Odje d amy za pół godziny. Starczy prowiantu i wody dla zwierz t do samego fortu?
- Tak, pułkowniku. - Dla ludzi te ?
- Te , pułkowniku.
- A drewna do wszystkich pieców? Tak e do tych w wagonach z ko mi? W górach b dzie
piekielnie zimno.
- Pod dostatkiem, pułkowniku.
- Lepiej, eby to była prawda... i dla was, i dla nas wszystkich. A gdzie jest kapitan Oakland? I
porucznik Newell?
- Byli tu, kiedy zabierałem konie i ludzi do stajni. Widziałem, jak szli w stron lokomotywy, jakby
si wybierali do miasta. Nie ma ich tam? - A sk d mam wiedzie , u licha? Gdybym wiedział, to bym
was nie pytał! - Irytacja Claremonta wskazywała, e jego cierpliwo jest na wyczerpaniu. - Wy lijcie
patrol, eby ich odszukał. Niech si do mnie zgłosz w hotelu „Imperial". Imperial... a to dobre!
Odwrócił si i skierował do lokomotywy. Bellew wydał od dawna powstrzymywane, ciche, lecz
wyra ne westchnienie ulgi. Pułkownik wszedł po elaznych schodkach do kabiny. Chris Banlon,
maszynista, był niski i chudy jak szczapa. Miał niewiarygodnie pomarszczon , spalon na ciemny
br z twarz, która stanowiła ze wszech miar niestosowne tło dla jego chabrowych oczu. Manipulował
wła nie ci kim kluczem francuskim. Widz c Claremonta, dokr cił sworze , przy którym
majstrował, odło ył klucz do skrzynki z narz dziami i u miechn ł si .
- Dzie dobry, pułkowniku. Jestem zaszczycony. - Jakie kłopoty?
- Nie, zwykły przegl d, tak na wszelki wypadek. - Kocioł pod par ?
Banlon otworzył drzwiczki paleniska. Claremont cofn ł si mimowolnie, gdy buchn ł na niego ar
z rozpalonego do czerwono ci pieca. Maszynista zamkn ł drzwiczki.
- Mo emy rusza w ka dej chwili, pułkowniku.
Claremont zerkn ł przez rami na tender, gdzie pi trzyły si starannie uło one szczapy.
- Opał? - zapytał.
- Wystarczy do najbli szej stacji. A nawet zostanie. - Banlon spojrzał na tender z dum . -
Załadowali my z Henrym ile si dało. Robota pali mu si w r kach.
- Z Henrym? Kelnerem? - Twarz pułkownika ani drgn ła, lecz w jego głosie zabrzmiała nuta
gniewu. - A co z tym waszym pomocnikiem... Jacksonem czy jak mu tam? Palaczem?
- Ech, ten mój długi ozór - rzekł Banlon ze smutkiem. - Nigdy si nie naucz trzyma j zyka za
z bami. Henry sam zaproponował pomoc. A Jackson pomógł nam, no... pó niej.
- Co znaczy pó niej?
- No, jak ju wrócił z miasta z piwem. - Wyj tkowo niebieskie oczy z niepokojem zerkały na
pułkownika. - Chyba si pan nie gniewa? - Jeste cie pracownikami kolei, a nie ołnierzami - odparł
krótko Claremont. - Nie obchodzi mnie, co robicie... byle by cie si nie popili tak, e zlecimy z mostu
w tych piekielnych górach. - Ruszył do schodków, lecz nagle odwrócił si do maszynisty. - Nie
widzieli cie czasem kapitana Oakl nda albo porucznika Newella?
- Wła ciwie to widziałem ich obu. Wst pili tu pogada ze m i z Henrym, a potem poszli do
miasta.
- Mówili, dok d id ?
- Niestety nie, pułkowniku.
- No trudno, dzi kuj . - Claremont zszedł na peron i spojrzał na tyły poci gu, gdzie Bellew siodłał
swojego konia. - Powiedzcie patrolowi, e tamci s w mie cie! - zawołał.
W odpowiedzi sier ant zasalutował niedbale.
W hotelowym barze O'Brien i Pearce odwrócili si od szynkwasu. Szeryf chował listy go cze do
koperty. Nagle obaj zamarli i popatrzyli w gł b sali, sk d dobiegł gniewny okrzyk.
Pot ny m czyzna z ciemno rud brod , ubrany w welwetowe spodnie i kurtk , wygl daj ce
jakby je odziedziczył po dziadku, zerwał si na nogi i pochylił nad stołem, przy którym grano w
karty. W prawej r ce trzymał niedu e działo - bez zbytniej przesady mo na tak bowiem okre li colta
typu „Peacemaker - lew za przyciskał do blatu nadgarstek człowieka, który siedział naprzeciwko.
Wysoko postawiony kołnierz z baraniej skóry i nasuni ty na oczy czarny stetson tak skutecznie
maskowały twarz siedz cego, e nie sposób było rozró ni jego rysów.
- Co za du o, to niezdrowo, przyjacielu - rzekł rudobrody.
- O co chodzi, Garrity? - spytał Pearce łagodnie, podchodz c do stołu.
Garrity zbli ył rewolwer na pi tna cie centymetrów do twarzy nieznajomego.
- Mamy tu szulera, szeryfie - powiedział. - W ci gu pi tnastu minut ten dra okantował mnie na sto
dwadzie cia dolarów.
Pearce obejrzał si , bardziej z przyzwyczajenia ni z ciekawo ci, bo otworzyły si drzwi od ulicy.
Pułkownik Claremont wkroczył do baru, przystan ł, w dwie sekundy zorientował si , e co si
dzieje, i bez wahania podszedł do stołu pokerzystów. Rola kibica nie le ała w jego naturze. Pearce
odwrócił si z powrotem do Garrity'ego.
- Mo e on poprostu dobrze gra?
- Dobrze? - Garrity chyba si u miechn ł, cho na temat jego miny ukrytej za rdzaw g stwin
mo na było jedynie snu przypuszczenia. - A za dobrze... Ju ja si na tym znam. Sam pan wie,
szeryfie, e przez ostatnie pi dziesi t lat zjadłem na kartach z by.
Pearcy pokiwał głow .
- Rzeczywi cie, po naszym spotkaniu przy pokerze wstałem od stołu ubo szy - przyznał.
Garrity wykr cił nadgarstek siedz cego, który bezskutecznie próbował si uwolni . Przycisn ł
grzbiet jego lewej r ki do stołu i oczom widzów ukazały si karty - same figury z asem kier na
wierzchu.
- Na mój gust całkiem ładna karta - orzekł Pearce.
- Nie powiedziałbym tego. - Skinieniem głowy Garrity wskazał le c na stole tali . - Mniej wi cej
w rodku, szeryfie...
Pearce wzi ł tali i zacz ł j przegl da . Nagle przerwał i uniósł praw r k - trzymał w niej
drugiego asa kier. Poło ył go na stole, zabrał asa nieznajomemu, poło ył go obok pierwszego i
porównał. Karty były identyczne.
- Dwie takie same talie - stwierdził. - Kto je przyniósł?
- Zgadnij pan, szeryfie - burkn ł Garrity. Jego głos nie wró ył nic dobrego.
- Stary numer - odezwał si nieznajomy. Mówił cicho, lecz - bior c pod uwag nadzwyczaj
kompromituj c sytuacj , w jakiej si znalazł - wyj tkowo spokojnie. - Kto go podło ył do talii.
Kto , kto wiedział, e mam asa.
- Jak si nazywasz?
- Deakin. John Deakin. - Wstawaj, Deakin.
Nieznajomy usłuchał. Pearce bez po piechu okr ył stół i stan li twarz w twarz. Patrzyli sobie
prosto w oczy.
- Masz bro ? - spytał szeryf. - Nie.
- Zadziwiasz mnie, Deakin. My lałem, e ludzie twojego pokroju nie rozstaj si z broni ...
chocia by dla samoobrony, je li ju nie w innych celach.
- Ja nie uznaj przemocy.
- Mam wra enie, e wkrótce do wiadczysz jej na własnej skórze, czy ci si podoba, czy nie. -
Pearce lew r k odchylił poł baraniego ko ucha szulera, a praw si gn ł do jego wewn trznej
kieszeni. Kilka sekund pó niej wyci gn ł i rozło ył w wachlarz interesuj c kolekcj asów i figur.
- No, no - mrukn ł O'Brien. - jak to si mówi, trzymał karty przy orderach.
Pearce pchn ł le ce przed Deakinem pieni dze w stron Garrity'ego, ale on nie kwapił si , eby je
zabra .
- Moje pieni dze to nie wszystko - powiedział ochryple.
- Wiem o tym. - Szeryf nie tracił cierpliwo ci. - Chyba wynika to jasno z tego, co powiedziałem.
Znasz moj sytuacj , Garrity. Szulerka nie jest przest pstwem federalnym, wi c nie mog si wtr ca .
File je eli kto wywoła awantur w mojej obecno ci, to jako miejscowy stró porz dku publicznego
b d musiał zareagowa . Oddaj bro .
- Z przyjemno ci - odparł Garrity wyra nie złowró bnym tonem, Podał swój wielgachny
rewolwer szeryfowi, łypn ł spode łba na Deakina i kciukiem wskazał drzwi. Deakin ani drgn ł.
Garrity okr ył stół i powtórzył gest. Widz c prawie niedostrzegalny, ale wyra nie przecz cy ruch
głowy szulera, na odlew uderzył go w twarz. Deakin nie zareagował. - Na dwór! - warkn ł rudobrody.
- Ju mówiłem, e nie uznaj przemocy - rzekł Deakin. Rozw cieczony Garrity zamachn ł si na
niego bez ostrze enia. Szuler zatoczył si , potkn ł o stoj ce za nim krzesło i run ł jak kłoda na
podłog . Le ał zupełnie przytomny, bez kapelusza, który spadł mu z głowy, wspieraj c si na łokciu,
ale bynajmniej nie próbuj c wsta . Krew ciekła mu z k cika ust. Stali bywalcy hotelu zdobyli si na
bezprecedensowy wysiłek - zerwali si na równe nogi i, przepychaj c si , ruszyli tłumnie do stolika
karciarzy, by z bliska obserwowa przebieg wypadków. Maluj ce si na ich twarzach niedowierzanie
stopniowo ust piło miejsca najgł bszej pogardzie. Jasnoczerwony strumyczek, ta oznaka przemocy,
był nieodł cznym, integralnym składnikiem ycia na pograniczu. Gwałt nie odwzajemniony,
puszczanie płazem zniewag i krzywd bez najmniejszej próby fizycznego odwetu, równało si
ostatecznej degradacji - zaprzeczeniu m sko ci.
Zawiedziony Garrity z niedowierzaniem gapił si na nieruchomego Deakina. Wzbieraj cy w nim
gniew błyskawicznie odbierał mu resztki zdrowego rozs dku. Widz c, e rudobrody jest dny krwi,
Pearce zbli ył si szybko, cho sam wyra nie łamał sobie nad czym głow . Wtem doznał ol nienia.
Kiedy Garrity zamachn ł si praw nog do miertelnego ciosu, odruchowo zrobił krok w przód i
niezbyt łagodnie wyr n ł go prawym łokciem w splot słoneczny. Powstrzymuj c wymioty, rudzielec
j kn ł z bólu i zgi ł si wpół, trzymaj c si za brzuch. Nie mógł złapa tchu.
- Ostrzegałem ci , Garrity - powiedział Pearce. - adnych awantur w obecno ci szeryfa Stanów
Zjednoczonych. Jeszcze raz, a przenocujesz u mnie w areszcie. Zreszt teraz to ju niewa ne. Ten
ptaszek wymkn ł ci si niestety z r k.
Garrity spróbował si wyprostowa . Wida było, e sprawia mu to w tpliw przyjemno . Jego
głos, kiedy go wreszcie odzyskał, przypominał rechot aby chorej na zapalenie krtani.
- Jak to wymkn ł mi si z r k? Co wy mi tu gadacie? - Teraz to ju sprawa federalna.
Pearce wysun ł z koperty listy go cze, przerzucił je szybko, wybrał jeden, a pozostałe schował z
powrotem. Zerkn ł na kartk , potem na Deakina, odwrócił si i skin ł r k na pułkownika
Claremonta, który bez zmru enia oka podszedł do niego i O'Briena. Szeryf bez słowa pokazał mu list.
Zdj cie poszukiwanego, niewiele lepsze od dagerotypu, było szarobr zowe, niewyra ne i zamazane, a
jednak z cał pewno ci była to wierna podobizna człowieka, który przedstawił si jako John Deakin.
- I co pan na to, pułkowniku? - rzekł Pearce. - Zdaje si , e wła nie trzymam w r ku bilet na pa ski
poci g.
Claremont spojrzał na niego, ale si nie odezwał. Jego mina tak e niewiele mówiła, wyra ała
jedynie uprzejme oczekiwanie.
- „Poszukiwany za długi karciane, kradzie , podpalenie i mordertwo - odczytał szeryf.
- Niezła kolejno - mrukn ł O'Brien.
- „John Houston, alias John Murray, alias John Deakin, alias..." Mniejsza z tym, ma wiele innych
alias. „Były wykładowca na wydziale medycyny Uniwersytetu Stanu Nevada".
- Uniwersytet? - przerwał Claremont. Jego mina i głos zdradzały zdumienie. - W tych
zapomnianych przez Boga i ludzi górach?
- Post pu si nie zatrzyma, pułkowniku. Zało yli go w Elko. W tym roku. „Zwolniony z pracy za
długi karciane i nielegalny hazard - czytał dalej szeryf. - Przypisuje mu si sprzeniewierzenie
funduszy uniwersyteckich, stwierdzone po jego wyje dzie. cigany do Lake's Crossing, został
osaczony w sklepie z artykułami elaznymi. Uciekaj c, oblał go naft i podpalił dla odwrócenia
uwagi. Po ar rozprzestrzenił si i strawił centrum miasta. Zgin ło siedem osób".
W ród słuchaczy i widzów słowa te wywołały cał gam uczu - od niedowierzania do przera enia,
od gniewu do odrazy. Tylko Pearce, O'Brien i - co dziwniejsze - sam Deakin przyj li to ze stoickim
spokojem.
- „Wytropiony w warsztatach kolejowych w Sharps, wysadził w powietrze wagon z materiałami
wybuchowymi, niszcz c trzy baraki i cały tabor kolejowy - czytał dalej Pearce. - Obecnie miejsce
pobytu nieznane".
- To... to jest ten człowiek, który spalił Lake's Crossing i wysadził Sharps? - odezwał si Garrity.
Jego głos wci przypominał ochrypły rechot.
- Je eli wierzy w to, co tu jest napisane, a ja wierz , to faktycznie on - odparł szeryf. - Wiadomo,
'ze przypadki chodz po ludziach, ale to ju by była przesada. Inaczej teraz patrzysz na swoje marne
sto dwadzie cia dolarów, co, Garrity? Na twoim miejscu schowałbym je czyn pr dzej, bo niepr dko
zobaczysz znowu Deakina. - Zło ył list go czy i spojrzał na pułkownika. - I co pan na to?
- Jego winy s tak oczywiste, e nie trzeba nawet zwoływa ławy przysi głych. Ale to wci nie
jest nasza sprawa.
Pearce rozło ył kartk i podał j Claremontowi.
- Nie przeczytałem wszystkiego, bo za długie. Na przykład opu ciłem to... - Wskazał na pewien
akapit.
- „Wagon z materiałami wybuchowymi w Sharps był w drodze do składu armii Stanów
Zjednoczonych w Sacramento, w Kalifornii" - odczytał na głos pułkownik. Zło ył list go czy, oddał
go szeryfowi i pokiwał głow . - Tak, teraz to ju nasza sprawa.
Rozdział drugi
Pułkownik Claremont, którego wybuchowy temperament cz sto dawał o sobie zna , heroicznie
starał si utrzyma go na wodzy. Była to jednak z góry przegrana walka. Pedantyczny i skrupulatny
oficer, dla którego rozkaz i porz dek dzienny były rzecz wi t , nie znosił, kiedy co mu zakłócało, a
tym bardziej niweczyło raz powzi te plany. Dodaj c za do tego skrajn nietolerancj wobec głupoty i
nieudolno ci, trudno si dziwi , e nie potrafił on znale jakiego wentyla bezpiecze stwa, przez
który mógłby dawa upust swojej jedynej wadzie, niegodnej tak oficera, jak m czyzny. Stopniowe
uwalnianie albo sublimacja gwałtownego - i gwałtownie narastaj cego - gniewu wywołanego
frustracj w jego wypadku nie wchodziły w rachub , mimo i oscyluj ca wokół punktu wrzenia
w ciekło nie wpływała najlepiej na jego ci nienie. Przenosz c to na grunt geologii mo na by
powiedzie , e ani nie wypuszczał gazów wulkanicznych, ani nie usuwał nadmiaru energii poprzez
gejzery; niczym Krakatau, po prostu eksplodował, a rezultaty tej erupcji, przynajmniej dla
najbli szego otoczenia, zazwyczaj były nie mniej katastrofalne.
Claremont miał wła nie o mioosobowe audytorium. Wystraszony gubernator, Marika, lekarz i
kapelan stali tu przed głównym wej ciem do „Imperialu, a nieco dalej, na chodniku z desek, O'Brien,
Pearce i Deakin. Wszyscy obserwowali rozsierdzonego pułkownika i tylko szeryf po wi cał wi cej
uwagi Deakinowi. Ostatnim uczestnikiem tego wydarzenia był nieszcz sny sier ant Bellew. Sztywno
wyprostowany, starał si utrzyma postaw zasadnicz - o ile to w ogóle mo liwe, je li kto siedzi na
mocno narowistym koniu - i niewzruszenie wpatrywał si w punkt za lewym ramieniem pułkownika,
oddalony o dobre par lat wietlnych. Mimo chłodnego popołudnia, pocił si obficie.
- Wsz dzie? - Pułkownik ani my lał ukrywa skrajnego niedowierzania. - Szukali cie wsz dzie?!
- Tak jest.
- Oficerowie kawalerii to raczej rzadki widok w tych stronach. Kto musiał ich zauwa y !
- Nikt z tych, z którymi rozmawiali my. A pytali my wszystkich. - Niemo liwe, człowieku! Po
prostu niemo liwe!
- Tak jest, pułkowniku. To znaczy nie. - Bellew zaprzestał kontemplacji wszech wiata, spojrzał w
oczy swemu dowódcy i bliski rozpaczy wykrztusił: - Nie mo emy ich znale .
Twarz Claremonta przybrała niebezpieczny odcie . Nie trzeba było szczególnie bujnej wyobra ni,
by zrozumie , e erupcja jego w ciekło ci nast pi lada chwila.
- Mo e ja ich poszukam, pułkowniku - zaproponował Pearce, podchodz c szybko do oficera. -
Zbior ze dwudziestu, trzydziestu ludzi, którzy znaj to miasto jak własn kiesze ... a Bóg
wiadkiem, e zakamarków mamy tu niewiele. Góra dwadzie cia minut i znajdziemy ich. Je eli tu s .
- Je eli?! Co pan chce przez to powiedzie ?
- Dokładnie to, co powiedziałem. - Wida było, e szeryf nie jest usposobiony pokojowo. -
Proponuj pomoc... chocia wcale nie musz . Nie oczekuj podzi kowania, nie spodziewam si
nawet, e przyjmie pan moj propozycj , cho troch uprzejmo ci sk din d nie zawadzi. Wi c tak,
czy nie?
Claremont zawahał si , a jego ci nienie co nieco opadło, Szorstki ton Pearce'a kazał mu si
opami ta i pułkownik niech tnie, wr cz z oporem, u wiadomił sobie, e ma do czynienia z cywilem,
przedstawicielem - niestety! - wi kszo ci, która nie podlega jego władzy i rozkazom. Claremont
ograniczał swoje kontakty z cywilami do niezb dnego minimum i w rezultacie prawie zapomniał, jak
z nimi rozmawia . Ale główn przyczyn jego chwilowego niezdecydowania była irytuj ca i
upokarzaj ca perspektywa, e tym nie domytym, niezdyscyplinowanym wyrzutkom z Reese City uda
si to, co nie udało si jego ukochanemu wojsku. Ostateczna odpowied kosztowała go du o zdrowia.
- A wi c dobrze, szeryfie. Prosz ich poszuka . L.. dzi kuj . Wobec tego odjazd za dwadzie cia
minut. Zaczekamy na stacji.
- Wróc na czas. Ale przysługa za przysług , pułkowniku. Czy mógłby pan wyznaczy paru swoich
ludzi, eby odstawili wi nia do poci gu pod eskort ?
-Pod eskort ? - Claremont nie krył pogardy.
- Zdawało mi si , szeryfie, e on nie uznaje przemocy
- Zale y, co pan rozumie przez przemoc - odparł Pearce łagodnie. - Widzieli my, e nie przepada
za karczemnymi burdami, je li miałaby na tym ucierpie jego skóra. Ale je li s dzi po jego
przeszło ci, to starczy, e spuszcz go z oka, a podpali „Imperial"... albo wysadzi w powietrze pa ski
bezcenny poci g.
I zostawiwszy Claremonta sam na sam z t radosn perspektyw , po pieszył do hotelu.
- Odwołajcie ludzi - rozkazał pułkownik sier antowi. - Odprowadzi wi nia do poci gu. Zwi za
mu r ce z tyłu, a nogi sp ta półmetrowym sznurem. Wygl da na to, e nasz przyjaciel ma zwyczaj
rozpływa si w powietrzu.
- Za kogo pan si ma? Za Pana Boga? - W głosie Deakina pobrzmiewała fałszywa nuta gniewu i
buntu. - Nie mo e mi pan tego zrobi ! Pan nie reprezentuje prawa. Jest pan tylko ołnierzem!
- Tylko?! Ty... - Claremont opanował si w por . - Trzydziestocentymetrowy sznur, sier ancie! -
polecił z satysfakcj .
- Z najwi ksz przyjemno ci - odparł Bellew, lecz najwyra niej jeszcze wi ksz przyjemno
sprawił mu fakt, e oto wspólny wróg, cho by nawet nieszkodliwy, ci gaj c na siebie
niezadowolenie pułkownika ratował go przed gniewem dowódcy. Wyci gn ł gwizdek z kieszeni
munduru, wzi ł gł boki oddech i zagwizdał przera liwie trzy razy. Claremont skrzywił si , skin ł
r k na pozostałych i poprowadził ich ku stacji. Sto metrów dalej, z O'Brienem u boku, zatrzymał si i
obejrzał. Potok ludzi, wylewaj cy si przez drzwi hotelu, nale ałoby utrwali w kronikach Reese City
jako zjawisko bez precedensu. Obserwuj c wymarsz tych barwnych postaci chciałoby si rzec: „wiódł
lepy kulawego", bo te nie byłoby to dalekie od prawdy.
Poniewa doprawianie whisky wod sko czyłoby si dla hotelu „Imperial natychmiastowym i
nieodwracalnym bojkotem wiernej klienteli, co najmniej połowa ochotników sun ła chwiejnym,
rozkołysanym krokiem eglarza, który od dawna nie schodził na l d. Dwaj spo ród nich ci ko
utykali, a inny, nie mniej wstawiony od całej reszty, nader wawo pomykał o kulach. Ten
przynajmniej miał podpor , której pozostałym wyra nie brakowało.
Szeryf zbli ył si do nich i wydał stosowne polecenia. Patrz c, jak zgraja siwobrodych rozpełza si
w ró nych kierunkach, O'Brien pokr cił głow .
- Gdyby ci poszukiwacze skarbów mieli odnale zakopan butelce bourbona, postawiłbym na nich
ostatni grosz. Ale tak...
- Wiem, wiem. - Claremont odwrócił si z rezygnacj i bez po piechu ruszył dalej ku stacji. Z
lokomotywy buchały kł by dymu i pary. Banlon najwyra niej pilnował, by odjazd mógł nast pi w
ka dej chwili. Wychylił si ze swej kabiny.
- S ju , pułkowniku? - Niestety, nie. Maszynista zawahał si .
- To mo e zdejm par z kotła? - A niby po co?
- Chce pan powiedzie , e... w razie czego odje d amy bez kapitana i porucznika?
- Otó to, Banlon. Za pi tna cie minut. Pami tajcie, pi tna cie minut! - Ale kapitan Oakland i
porucznik Newell...
- Zabior si nast pnym poci giem.
- Ale pułkowniku, b d musieli czeka wiele dni...
- W tej chwili mało mnie obchodzi los kapitana i porucznika. - Claremont odwrócił si do
pozostałych i wskazał na schodki prowadz ce do pierwszego wagonu. - Zrobiło si zimno, a b dzie
jeszcze zimniej - powiedział. - Gubernatorze, pozwoli pan, e zatrzymam na chwil majora O'Briena.
Tylko dopóki nie sprowadz wi nia. Nie mam nic przeciwko moim ludziom, to najlepsi ołnierze
pod sło cem, ale nie jestem pewny, czy dadz sobie rad z tak chytr sztuk jak Deakin. Natomiast
nie w tpi , e major poradzi sobie znakomicie... i to bez trudu. Zatrzymam go tylko do powrotu
Pearce'a.
O'Brien u miechn ł si bez ~ słowa. Gubernator Fairchild skinieniem głowy wyraził zgod i czym
pr dzej wszedł do wagonu. Zbli ał si wieczór i w ci gu ostatnich pi tnastu minut wyra nie si
ochłodziło.
Claremont skin ł głow na O'Briena i powoli ruszył wzdłu poci gu, od czasu do czasu uderzaj c
szpicrut o swoje buty do jazdy konnej: Ten jak e angielski rekwizyt był jedynym przejawem jego
indywidualizmu czy - jak kto woli - ekscentryczno ci. Pułkownik Claremont zupełnie nie znał si na
poci gach, miał za to wrodzony dar obserwacji, który wykorzystał przy ka dej sposobno ci. Co
wi cej, był komendantem tego poci gu, a wyznawał zasad , e „pa skie oko konia tuczy", cho by
nawet ów tylko czasowo był pod jego opiek .
Pierwszy wagon składał si z przedziału dziennego dla oficerów - w którym wła nie schronił si
gubernator - dalej z sypialni gubernatora i jego bratanicy oraz z jadalni oficerów, usytuowanej na
samym ko cu. W drugim znajdowała si kuchnia, sypialnie Henry'ego i Carlosa - to znaczy kelnera i
kucharza - oraz oficerów. Trzeci wagon wiózł prowiant, natomiast czwarty i pi ty - konie.
Z przodu szóstego mie ciła si kuchnia dla wojska, a pozostał jego cz , jak równie wagon
siódmy, zajmowali ołnierze. Niewiele m drzejszy ni przed inspekcj , Claremont dotarł do
zamykaj cego skład poci gu hamulcowego i obejrzał si , słysz c za sob t tent koni. To Bellew
zaganiał swe zagubione owieczki. Pułkownik ocenił, e prowadził on ze sob cały oddział kawalerii.
Sier ant jechał na czele, trzymaj c w lewej r ce koniec lassa, którego p tla opasywała szyj
Deakina. Z powodu trzydziestocentymetrowego sznura kr puj cego mu nogi, wi zie sztywno dreptał
komicznie małymi kroczkami, bardziej podobny do marionetki ni do człowieka. Claremont nie
Vvzruszył si widokiem szulera w sytuacji, która byłaby wstydliwa i upokarzaj ca dla ka dego, kto
wkroczył w wiek m ski. Przystan ł na chwil , lecz widz c, e O'Brien wychodzi sier antowi na
spotkanie, bez zwłoki wszedł po schodkach do wagonu hamulcowego.
W przeciwie stwie do chłodu panuj cego na zewn trz, w wagonie było duszno i gor co. Przyczyny
tego stanu rzeczy nie trzeba było daleko szuka - stoj cy w k cie piec wyładowano drewnem tak
umiej tnie i z takim zapałem, e jego okr gła ruchoma pokrywa z litego elaza była rozpalona niemal
do biało ci. Obok pieca znajdowała si skrzynia wypełniona po brzegi szczapami, za ni szafka na
ywno , a jeszcze dalej olbrzymie koło hamulcowe. Je li s dzi po zawarto ci skrzyni, to i szatka
pewnie nie wieci pustkami - pomy lał Claremont. Po drugiej stronie pieca umieszczono przepastny,
nadmiernie wypchany fotel i materac, na którym pi trzył si stos koców z przydziałów wojskowych
oraz co , co wygl dało na dwie skóry nied wiedzie.
Człowieka, który zanurzony w fotelu czytał ksi k przez okulary w stalowej oprawce, mo na by, z
całym szacunkiem dla staro wieckiego zwrotu, okre§li jako pana w podeszłym wieku. Na twarzy
miał czterodniowy siwy zarost, a jego włosy - o ile takowe posiadał - były ukryte pod czym , co
przypominało spiczasty kapelusz holenderskiego flisaka. Starowina - niew tpliwie chroni c si przed
zimnem - naci gn ł go sobie na uszy i siedział spowity jak w kokon w liczne, bli ej nieokre lone
warstwy odzie y, na które zarzucił wzorowan na eskimoskich anorakach kurtk z bli ej
nieokre lonych skór. Aby udaremni niecne zakusy nawet najbardziej podst pnych przeci gów, otulił
si od pasa w dół grubym india skim pledem.
Gdy Claremont wszedł do wagonu, hamulcowy wzdrygn ł si , przez grzeczno zdj ł okulary i
przyjrzał mu si badawczo jasnoniebieskimi, wodnistymi oczyma. Zamrugał ze zdziwienia.
- Wielki to dla mnie zaszczyt, pułkowniku - powitał go cia. Mówił z tak silnym irlandzkim
akcentem, jak gdyby zaledwie wczoraj opu cił rodzinn wysp , cho od czasu, gdy po raz pierwszy i
ostatni przekroczył Atlantyk, min ło z gór sze dziesi t lat. Nie bacz c na zwi zane z tym trudno ci,
spróbował d wign si z fotela, lecz Claremont dał mu znak, eby nie wstawał. Starowina usłuchał
skwapliwie i wymownie spojrzał na otwarte drzwi.
Oficer zamkn ł je czym pr dzej.
- To wy jeste cie Devlin? - zapytał. - Seamus Devlin, do usług.
- Nie doskwiera wam tu samotno ?
- Zale y, co pan przez to rozumie, pułkowniku. Siedz tu sam, to prawda, ale nie jestem samotny. -
Zamkn ł ksi k , któr przed chwil czytał, i cisn ł j obur cz. - To maszynista jest samotny, nie ja.
Pewnie, e ma do pomocy palacza, ale nawet nie mo e z nim pogada , taki tam hałas. A je li pada
nieg lub deszcz, musi cały czas wygl da na zewn trz, eby widzie , co ma przed sob , wi c albo
marznie, albo si poci. Ju ja wiem, jak to jest, czterdzie ci pi lat stałem na pomo cie, ale od paru
lat mam to wreszcie za sob . - Rozejrzał si z dum . - Dostałem chyba najlepsz posad w Union
Pacific. Własny piecyk, własne jedzenie, własne łó ko, własny fotel...
- Wła nie chciałem was o to zapyta - wtr cił Claremont z zaciekawieniem. - Nie s dz , eby w
Union Pacific mieli takie fotele na wyposa eniu.
- Gdzie , kiedy wpadł mi w n c - odparł Devlin wymijaj co. - Du o brakuje wam do emerytury?
Devlin u miechn ł si niemal konspiracyjnie.
- Z pana pułkownika jest wielki - jak to si mówi? - dyplomata. Tak, dobrze mówi , dyplomata. Ma
pan racj , za stary jestem do tej roboty, ale ju lata całe, jak zapodziałem gdzie metryk urodzenia,
no i ci z Union Pacific maj ze mn ambaras. To moja ostatnia podró , pułkowniku. Jak wróc na
wschód, czeka mnie ju tylko dom wnuczki i miejsce przy kominku.
- Niech Bóg ci drewnem obsypie! - mrukn ł Claremont pod nosem.
- H ? Znaczy si , nie dosłyszałem, pułkowniku.
- Nic takiego. Powiedzcie mi, Devlin, jak sp dzacie tu czas? - No... gotuj , jem, pi i...
- Ano wła nie! Jak to jest z tym spaniem? Je eli za niecie, a po drodze wypadnie akurat ostry
zakr t czy stromy zjazd, to...
- Bez obawy, pułkowniku. Ja i Chris - znaczy si Banlon, maszynista - mamy takie urz dzenie, co
to je teraz nazywaj ł czno ci . Najzwyklejszy drut w rurze, ale działa. Chris ci gnie za niego sze
razy, tutaj dzwoni dzwonek, a ja ci gn jeden raz, dwa, trzy albo cztery razy, zale nie od tego, jak
mocno mam hamowa . To jeszcze nigdy nie zawiodło.
- Ale przecie nie mo ecie tylko je i pi ?
- I dlatego czytam, pułkowniku. Bardzo du o. Całymi godzinami. Claremont rozejrzał si .
- Dobrze ukryli cie swoj bibliotek - stwierdził.
- Ja nie mam biblioteki. To moja jedyna ksi ka. I tylko j czytam. - Odwrócił trzyman ksi k i
pokazał j pułkownikowi. Była to bardzo stara i zniszczona Biblia.
- Rozumiem. - Claremont, który z zasady nie chodził do ko cioła, a o religi ocierał si cz sto
wprawdzie, lecz tylko i wył cznie podczas odprawiania nabo e stw ałobnych, był teraz wyra nie
zakłopotany. - No nic, Devlin, miejmy nadziej , e dotrzemy cali i zdrowi do Fortu Humboldta, a wy
bezpiecznie wrócicie na wschód.
- Dzi kuj za dobre słowo - rzekł Devlin, nało ył okulary i otworzył Bibli , zanim jeszcze oficer
zamkn ł za sob drzwi.
Pułkownik dziarskim krokiem ruszył do lokomotywy. Po drodze przystan ł koło Bellewa i kilku
ołnierzy, którzy rozbierali pomosty prowadz ce do wagonów z ko mi.
- Sprawdzili cie stan ludzi i zwierz t? Wszyscy obecni? - Tak jest.
- Wystarczy wam pi minut? - Jak najbardziej, pułkowniku.
Claremont skin ł głow i odszedł. Zza rogu budynku stacji wyłonił si Pearce i szybko ruszył ku
niemu.
- Wiem, e pan tego nie zrobi, pułkowniku, ale powinien pan przeprosi Bellewa i jego ludzi -
o wiadczył.
- Jak to? Znikn li bez ladu?
- W ka dym razie głow daj , e nie ma ich w Reese City.
W pierwszej chwili, o dziwo, Claremont poczuł ulg - ulg , e Pearce i ta zgraja wyrzutków nie
zanotowali sukcesu tam, gdzie jego ołnierze doznali pora ki. Lecz pełne znaczenie pozornej dezercji
lub niewybaczalnego spó nienia obu oficerów szybko dotarło do niego ze zdwojon sił .
- Oddam ich za to pod s d polowy i zdymisjonuj ! - warkn ł przez zaci ni te z by.
Szeryf przygl dał mu si z namysłem.
- Nie znam ich, rzecz jasna - powiedział. - Czy takie zachowanie jest do nich podobne?
- Nie, psiakrew! - Claremont z w ciekło ci uderzył si szpicrut w but i z trudem powstrzymał
okrzyk bólu. - Oakland i Newell to najlepsi oficerowie, jacy pode mn słu yli. Ale nie b dzie adnych
wyj tków, adnych! Cho szkoda, to jednak dobrzy oficerowie, bardzo dobrzy... Chod my, szeryfie.
Komu w drog , temu czas.
Pearce wsiadł do poci gu. Pułkownik obejrzał si , by sprawdzi , czy drzwi wagonów z ko mi s
dobrze zamkni te, po czym odwrócił si i uniósł r k . W odpowiedzi Banlon pomachał do niego,
wszedł do lokomotywy i otworzył regulator pary. Koła nap dowe po lizn ły si na szynach raz, dwa,
trzy razy, a wreszcie złapały przyczepno .
Rozdział trzeci
O zmierzchu poci g zostawił Reese City daleko za sob . Płaskowy , na którym le ało miasteczko,
znikn ł za horyzontem, ust puj c miejsca podgórzu. Poci g łagodnie pi ł si w gór dług , szerok ,
poro ni t sosnami dolin , wzdłu kr tej, kamienistej rzeki. Na ciemnym niebie nie wida było ani
ladu zorzy wieczornej, któr najwidoczniej skryły nisko wisz ce chmury. Zapowiadała si
bezgwiezdna i bezksi ycowa noc, a ołowiane niebo wró yło tylko jedno - nieg.
Ani ponura beznadzieja i zi b za oknami, ani wyra ne pogorszenie pogody nie obchodziły
podró nych w przedziale dziennym dla oficerów - i trudno si temu dziwi . W otoczeniu ciepła,
wygody i komfortu zaprz tanie sobie głowy tym, co dzieje si na zewn trz, byłoby bezcelowe, wr cz
niestosowne. Luksus wywiera nadzwyczaj koj ce działanie, a jak na poci g wojskowy, przedział dla
oficerów był bez w tpienia luksusowy.
Znajdowały si w nim dwie gł bokie kanapy z rozkładanymi oparciami oraz fotele, pokryte
wspaniałym zielonym aksamitem. Haftowane zasłony, z tego samego materiału, przytrzymywały w
oknach jedwabne, ozdobione fr dzlami sznury. Podłog wy cielał puszysty ciemno rudy dywan. W
pobli u kanap i foteli rozmieszczono kilka wypolerowanych na wysoki połysk stolików z mahoniu, a
widoczny w prawym rogu barek stał tam nie tylko dla ozdoby. Cały przedział sk pany był w ciepłym,
bursztynowym wietle zwisaj cych z sufitu miedzianych lamp.
Spo ród o miu osób w przedziale, siedem trzymało szklanki z trunkami. W gł bi, na kanapie obok
Mariki, siedział Nathan Pearce. Drug kanap zajmowali gubernator i pułkownik Claremont, a doktor
Molyneux i major O'Brien rozparli si w fotelach. Z wyj tkiem dziewczyny, która zadowoliła si
porto, wszyscy oni pili whisky. Trzeci i ostatni fotel przypadł wielebnemu Peabody, który siedział ze
szklank wody mineralnej i pełn wy szo ci min wi toszka. Tylko John Deakin nic nie pił.
Okazywanie go cinno ci takiemu zbrodniarzowi byłoby nie do pomy lenia, a zreszt maj c r ce
skr powane na plecach, i tak nie mógłby podnie szklanki do ust. Nogi te miał zwi zane.
Niewygodnie zgarbiony, siedział na podłodze koło przej cia prowadz cego do sypialni. Oprócz
Mariki, która od czasu do czasu zerkała na niego z trosk , nikt z obecnych nie przejmował si jego
sytuacj . Na pograniczu ycie było tanie, a cierpienie tak powszechne, e nie budziło niczyjej
ciekawo ci, a tym bardziej współczucia.
Nathan Pearce uniósł szklank .
- Wasze zdrowie - powiedział. - Słowo daj , pułkowniku, nie wiedziałem, e wojsko podró uje w
takich warunkach! Nic dziwnego, e podatki s ...
- Nie, szeryfie, wojsko tak nie podró uje - przerwał mu szorstko Claremont. - To jest prywatny
wagon gubernatora Fairchilda. Za plecami ma pan dwie sypialnie, zwykle zarezerwowane dla guber-
natora i jego ony - tym razem jedn z nich zajmuje panna Fairchild - a dalej znajduje si prywatna
jadalnia. Gubernator łaskawie zezwolił nam podró owa i je razem z nim.
Pearce znów uniósł szklank .
- Bardzo to przyzwoicie z pa skiej strony, gubernatorze - o wiadczył. Nagle zamilkł i obrzucił
Fairchilda kpiarskim spojrzeniem. - Co si stało? Wygl da mi na to, e pan si czym gryzie.
Gubernator rzeczywi cie wygl dał, jakby si czym gryzł. Bledszy ni zwykle, twarz miał
ci gni t , a usta zaci ni te. U miechn ł si z przymusem, dopił whisky i nalał sobie drug
szklaneczk .
- Sprawy pa stwowe, szeryfie, sprawy pa stwowe - odparł, przybieraj c niefrasobliwy ton. -
Rozumie pan, ycie senatora składa si nie tylko z balów i przyj .
- Z pewno ci , gubernatorze. -- Oboj tno Pearce'a ust piła miejsca zaciekawieniu. - Ale dlaczego
wybrał si pan w t podró ? Przecie jako cywil...
- Ka dy gubernator ma w swoim stanie pełn władz wojskow - wtr cił si O'Brien. - Powiniene
o tym wiedzie , Nathan.
- Pewne sprawy wymagaj mojej natychmiastowej obecno ci w Forcie Humboldta - wyja nił
Fairchild z namaszczeniem i zerkn ł na pułkownika, który ledwie dostrzegalnie pokr cił głow . -
Wi cej nie mog powiedzie ... przynajmniej na razie.
Pearce skin ł głow , najwyra niej zadowolony z odpowiedzi, i porzucił temat. W przedziale zapadła
kr puj ca cisza. Dwukrotnie zakłócił j Henry - wysoki, nieprawdopodobnie chudy i trupioblady
kelner - który najpierw przyszedł dola pasa erom trunków, a pó niej pod ło y do pieca.
Deakin siedział z opuszczon na piersi głow i zamkni tymi oczami. Albo odcinał si w ten sposób
od wiata i ludzi, albo naprawd zasn ł, co w wypadku człowieka tak niewygodnie zwi zanego
byłoby sztuk nie lada, zwłaszcza e musiałby on pod wiadomie amortyzowa wstrz sy rzucaj cego
na wszystkie strony wagonu. Poci g wjechał bowiem na wzgl dnie płaski teren, nabrał szybko ci i
coraz gwałtowniej kołysał si na boki. nawet tym, którzy siedzieli w pluszowych fotelach i kanapach,
zacz ła ju doskwiera taka jazda.
- Czy musimy tak p dzi , stryju Charles? - odezwała si Marika. - Sk d ten po piech?
- St d, panno Fairchild, e maszynista ma rozkaz jecha z mo liwie najwi ksz szybko ci -
wyr czył gubernatora Claremont. - I st d, e ten poci g wiezie posiłki. Mamy ju dwa dni spó nienia,
a kawaleria Stanów Zjednoczonych tego nie lubi.
Podniósł wzrok, bo Henry po raz trzeci wszedł do przedziału. Kelner - uosobienie zło onego
niestrawno ci melancholika, dla którego ycie stanowi ci ar ponad siły - zatrzymał si w progu i
oznajmił:
- Panie gubernatorze, panie pułkowniku, obiad podano.
Niewielka jadalnia wyposa ona była równie luksusowo jak przedział dzienny, cho znajdowały si
w niej tylko dwa czteroosobowe stoły. Przy jednym zasiedli gubernator, jego bratanica, Claremont i
O'Brien, przy drugim za Pearce, doktor Molyneux i wielebny Peabody. Na obu stołach czekały ju
butelki czerwonego i białego wina. Sobie tylko znanymi sposobami Henry schłodził białe do
odpowiedniej temperatury, a teraz z grobow min cicho i sprawnie obsługiwał pasa erów.
Gdy chciał nala wina kapelanowi, ten powstrzymał go surowym ruchem r ki i postawił swój
kieliszek do góry dnem. Licz c, e gest ten jest dostatecznie wymowny, Peabody z powrotem wlepił
wzrok w szeryfa. Na jego twarzy malował si przestrach zmieszany z fascynacj .
- Tak si składa, szeryfie - podj ł przerwany na chwil w tek - e doktor i ja pochodzimy z Ohio. I
nawet tam, w tych dalekich stronach, wszyscy o panu słyszeli. Słowo daj , có za niezwykłe
prze ycie! To niebywałe, to po prostu niebywałe! Siedzie tu, e tak powiem, oko w oko z
najsłynniejszym... eee stró em prawa na Zachodzie.
Pearce u miechn ł si .
Chciał pan powiedzie : osławionym.
- Ale nie, nie! Słynnym, zapewniam pana. - Zapewnienia pastora były cokolwiek zbyt
pospieszne. - Jestem wprawdzie człowiekiem pokoju, sług bo ym, je li pan woli, ale
zdaj sobie spraw , e te dziesi tki Indian zabił pan tylko z obowi zku...
- Wolnego, pastorze, wolnego. Nie dziesi tki, zaledwie garstk , a i to tylko z braku innego
wyj cia. Poza tym nie zabijałem Indian, lecz białych sprzedawczyków i wyj tych spod prawa... a
zreszt to ju stara historia. Dzisiaj, tak jak i pan, jestem człowiekiem pokoju. Pan gubernator mo e to
potwierdzi .
Peabody zebrał si na odwag .
- Wi c dlaczego nosi pan dwa rewolwery, szeryfie? - zapytał.
- Dlatego, e inaczej ju bym nie ył. Co najmniej tuzin przest pców,
których posadziłem za kratki, o niczym tak nie marzy jak o mojej głowie. Wi kszo z nich wyszła
ostatnio na wolno . I cho aden nie stanie ze mn do walki, poniewa zyskałem sobie opini nie
najgorszego strzelca, to jednak cała ta moja sława psu na buty by si zdała, gdyby który z nich
spotkał mnie bez broni. Pearce poklepał rewolwery. - To nie jest bro zaczepna, pastorze. To moja
polisa ubezpieczeniowa. Peabody usilnie starał si ukry niedowierzanie. - A wi c jest pan
człowiekiem pokoju?
- Teraz? Tak. Kiedy byłem w wojsku zwiadowc , inaczej mówi c, tropicielem Indian. Do tej pory
jest ich zreszt niemało. Ale w ko cu człowiek ma powy ej uszu zabijania.
- Człowiek? - Pastor zapewne wyobra ał sobie, e siedzi z twarz pokerzysty, tymczasem jego
mina dobitnie wiadczyła, e ani troch nie jest przekonany. - To znaczy pan?
- Indian mo na poskramia na ró ne sposoby, nie trzeba od razu dziurawi ich kulami. Prosiłem
pana gubernatora, eby mianował mnie przedstawicielem Indian na tym terytorium. Rozstrzygam
teraz kwestie sporne pomi dzy Indianami i białymi, wyznaczam rezerwaty, próbuj zlikwidowa
handel broni i whisky, a tak e czyni wszystko, eby niepo dani biali wynie li si z tych okolic. -
Pearce u miechn ł si . - Co zreszt i tak nale y do moich obowi zków jako szeryfa. Ta praca nie daje
szybkich wyników, ale chyba robi post py. My l , e Pajuci prawie mi ufaj . A skoro ju o nich
mowa... - Przeniósł wzrok na drugi stolik. - Pułkowniku?
Claremont pytaj co uniósł brew.
- Chyba nie od rzeczy b dzie zasłoni okna. Jedziemy przez wrogie terytorium i nie ma sensu
zwraca na siebie uwagi.
- Tak wcze nie? No có , pan wie lepiej. Henry? Słyszałe ? To id do sier anta i powiedz mu, eby
zrobił to samo.
Duchowny poci gn ł Pearce'a za r kaw. Jego mina zdradzała l k. - Wrogie terytorium, powiada
pan? - wyj kał. - Wrogie plemiona Indian?
- Przewa nie nazywamy ich po prostu wrogami. Oboj tno szeryfa pogł biła tylko obawy pastora.
- Ale... ale sam pan mówił, e oni panu ufaj !
- Zgadza si , ufaj . Mnie - rzekł Pearce z naciskiem.
- Aaa... - Nie wiadomo, co to miało oznacza , ale pastor nie kwapił si z wyja nieniem.
Kilkakrotnie przełkn ł tylko lin i pogr ył si w milczeniu.
Henry podał kaw do przedziału dziennego, gdzie O'Brien ochoczo zabrał si do cz stowania
wszystkich brandy i likierami z dobrze zaopatrzonego barku. Teraz, kiedy zamkni to wszystkie okna,
a pokrywa pieca rozpaliła si do czerwono ci, temperatura podskoczyła do blisko trzydziestu stopni,
ale nikt nie zwracał na to uwagi. Niezno ne upały i przenikliwe zimno nieodł cznie wi zały si z
yciem na pograniczu, wi c przyjmowano je ze stoickim spokojem. Zielone aksamitne zasłony były
dokładnie zaci gni te.
Deakin miał oczy otwarte i wspieraj c si na łokciu, na wpół le ał w jeszcze bardziej niewygodnej
pozycji ni przed obiadem. Lecz w tamtych stronach niewygody splatały si z yciem równie
nierozerwalnie, jak upały i mróz, dlatego te nikt nie okazywał wi niowi zainteresowania, a tym
bardziej współczucia. Jedynie Marika co pewien czas zerkała na niego z niepokojem.
Po kilku zdawkowych uwagach doktor Molyneux odstawił szklank na stolik, wstał, przeci gn ł si
i ziewn ł, dyskretnie zasłaniaj c usta.
- Pa stwo wybacz - powiedział. - Czeka mnie jutro ci ki dzie , a w moim wieku trudno obej
si bez snu.
- Ci ki dzie , doktorze? - odezwała si uprzejmie Marika.
- Niestety. Wi kszo lekarstw załadowano dopiero wczoraj w Ogden. Musz je sprawdzi , zanim
dotrzemy do fortu.
- Po cc ten po piech? - zapytała, spogl daj c na niego z rozbawieniem. - Czy nie mo na z tym
zaczeka , a b dziemy na miejscu? -- A widz c, e lekarz nie kwapi si z odpowiedzi , dorzuciła
wesoło: - Czy by ta epidemia w Forcie Humboldta, o której pan wspominał, grypy czy ta gor czki
plamistej, wymkn ła si spod kontroli?
Molyneux nie odwzajemnił u miechu.
- Epidemia w Forcie Humboldta... - Przerwał w pół zdania, z namysłem spojrzał na dziewczyn i
zwrócił si do Claremonta: - Uwa am, e dalsze ukrywanie prawdy jest nie tylko bezcelowe i
dziecinne, ale wr cz uwłaczaj ce dla dorosłych i pono inteligentnych ludzi. Przyznaj , e
utrzymywanie tej sprawy było konieczne, eby nie wywoływa niepotrzebnej - czy, jak kto woli,
usprawiedliwionej - paniki, ale poniewa wszyscy w tym poci gu s odci ci od reszty wiata i pozos-
tan odci ci a do samego fortu, gdzie tak czy inaczej si dowiedz ...
Claremont ze znu eniem uniósł dło , by powstrzyma ten potok słów. - Doskonale rozumiem, o co
panu chodzi, doktorze - powiedział. - No có , chyba mo emy ujawni prawd . A wygl da ona tak, e
doktor Molyneux nie był, nie jest i nie b dzie lekarzem wojskowym. Podobnie jak nie jest pierwszym
lepszym konowałem, lecz wybitnym specjalist chorób tropikalnych. ołnierze, którzy z nami jad , to
nie adne posiłki. Maj zast pi tych, którzy umarli w Forcie Humboldta.
Zdumienie na twarzy Mariki błyskawicznie przeistoczyło si w strach. - ołnierze... - wyszeptała. -
ołnierze umarli w Forcie Humboldta...
- Bóg mi wiadkiem, panno Fairchild, e woleliby my pani nie odpowiada na pytanie, dlaczego
tak p dzimy i dlaczego doktor tak si pieszy, ani na pytanie szeryfa, czym martwi si gubernator -
rzekł Claremont. Przetarł oczy i potrz sn ł głow . - W Forcie Humboldta wybuchła epidemia
miertelnej choroby... cholery.
Spo ród siedmiu słuchaczy pułkownika tylko dwoje zareagowało na t wiadomo jak nale y.
Gubernator, Molyneux i O'Brien ju wcze niej wiedzieli o epidemii. Pearce ledwie dostrzegalnie
uniósł brew: A Deakin nadal wspieraj c si na łokciu, był po prostu zamy lony. Sw niech ci do
okazywania uczu bił na głow nawet szeryfa. Gdyby jednak postronny obserwator poczuł si
rozczarowany takim obrotem sprawy to reakcje Mariki i pastora z nawi zk wynagrodziłyby mu' ten
zawód - ona zmartwiała z przera enia, on za osłupiał, nie wierz c własnym uszom. Dziewczyna
odezwała si pierwsza.
- Epidemia cholery! Cholery! Mój ojciec...
- Wiem, moje dziecko, wiem. - Gubernator wstał, podszedł do niej i oparł jej dło na ramieniu. -
Oszcz dziłbym ci tego, Marika, ale pomy lałem sobie, e... e gdyby te zachorował, to wolałaby ...
W tym momencie wielebny Peabody nad podziw szybko i efektownie otrz sn ł si z szoku. Jak
oparzony zerwał si z gł bin fotela, z twarz wykrzywion oburzeniem i niedowierzaniem. Jego głos
przeszedł w falset.
- Jak pan mie, gubernatorze Fairchild! Jak pan mie nara a to biedactwo na takie ryzyko...
ryzyko, e nie ustrze e si tej straszliwej zarazy! Brak mi słów! Stanowczo domagam si , eby my
natychmiast wrócili do Reese City i... i...
- Niby jak? - O'Bxien z wystudiowan oboj tno ci wpadł mu w słowo. - To nie takie proste
zawróci na pojedynczym torze.
- Na miło bosk , ojcze, za kogo pan nas ma?! - Claremont nie musiał bi w dzwony, eby
wszyscy dostrzegli, jak bliski jest wybuchu. - Za morderców?! Niedoszłych samobójców?! A mo e za
zwyczajnych durniów?! Wieziemy prowiantu na miesi c. I wszyscy zostaniemy tutaj w poci gu,
dopóki doktor Molyneux nie uzna, e epidemia wygasła.
- Ale pan nie mo e tam pój ! - Marika wstała i uczepiła si kurczowo ramienia doktora. W jej
głosie brzmiała rozpacz. - Wiem, e pan jest lekarzem, ale lekarz ma takie same szanse zachorowania
na choler jak wszyscy... co ja mówi , wi ksze!
Molyneux łagodnie poklepał jej dr c dło .
- Nie ten lekarz - powiedział. - Ja ju miałem choler ... i prze yłem. Jestem uodporniony. Dobranoc
pa stwu.
- Gdzie pan j złapał, doktorze? - odezwał si z podłogi Deakin. Wszyscy wybałuszyli na niego
oczy. Wiadomo - dzieci i przest pcy głosu nie maj . Pearce uniósł si z fotela, lecz Molyneux dał mu
znak, eby nie wstawał.
- W Indiach, gdzie prowadziłem badania nad t chorob - odparł ze smutnym u miechem. - Bardzo
gruntowne badania. Dlaczego pan pyta? - Przez ciekawo . Kiedy?
- Jakie osiem, dziesi lat temu. Ale dlaczego pan pyta?
- Słyszał pan chyba, jak szeryf czytał list go czy? Znam si co nieco na medycynie, wi c jestem
ciekawy. Po prostu.
Przez dłu sz chwil Molyneux wpatrywał si w Deakina z dziwnym napi ciem. Potem szybko
skin ł głow towarzystwu i wyszedł.
- Nieprzyjemna historia z t epidemi - stwierdził Pearce z zadum . - Ilu zmarło według ostatnich
informacji, pułkowniku? My l o ołnierzach z garnizonu.
Claremont zerkn ł pytaj co na O'Briena, który, jak zwykle szybki i autorytatywny, odparł:
- Według ostatnich danych - a otrzymali my je mniej wi cej sze godzin temu - zmarło pi tnastu.
Cały garnizon liczy siedemdziesi ciu sze ciu ołnierzy. Nie wiemy, ilu dokładnie zachorowało, ale
Molyneux, który ma w tych sprawach wielkie do wiadczenie, na podstawie liczby zgonów ocenia, e
choruje mi dzy dwie trzecie a trzy czwarte garnizonu.
- Czyli e do obrony fortu zdolnych jest nie wi cej ni pi tnastu ludzi? - spytał Pearce.
- To całkiem mo liwe.
- Wymarzona okazja dla Białej R ki. Gdyby tylko o tym wiedział. - Dla Białej R ki? Tego
krwio erczego wodza Pajutów? - Widz c potakuj cy gest szeryfa, O'Brien potrz sn ł głow . -
Rozpatrywali my tak mo liwo , ale odrzucili my j . Wszyscy wiemy, jak obsesyjnie Biała R ka
nienawidzi białych, a zwłaszcza kawalerii Stanów Zjednoczonych, ale wiemy te , e nie brakuje mu
rozumu. Inaczej wojsko albo - w tym miejscu major pozwolił sobie u miech - nasi nieustraszeni
stró e prawa ju dawno dobraliby mu si do skóry. Je eli Biała R ka wie, e Fort Humboldta jest tak
beznadziejnie osłabiony, to zna równie przyczyn i b dzie unikał fortu jak zarazy. - Kolejny
u miech, tym razem chłodny. - Przepraszam, to nie miało by dowcipne.
- A mój ojciec? - zapytała Marika dr cym głosem. - Nie. O nim na razie cisza.
- To znaczy...
- Przykro mi. - O'Brien delikatnie dotkn ł jej ramienia. - To znaczy, e wiem na ten temat tyle
samo co pani.
- Pi tna cie dusz Bóg powołał do siebie J- odezwał si Peabody grobowym głosem. - Ciekawe, ile
jeszcze zabierze przed witem.
- O wicie si dowiemy - stwierdził szorstko Claremont, który błyskawicznie utwierdzał si w
przekonaniu, e pastor nie jest akurat tym, kogo chciałby mie pod r k w takiej chwili.
- Dowiemy si ? - Prawa brew Pearce'a znów pow drowała nieznacznie w gór . - A to w jaki
sposób?
- Bardzo prosty. Mamy ze sob przeno ny telegraf. Poł czymy go kablem z drutami biegn cymi
wzdłu toru i w ten sposób uzyskamy ł czno na całej linii, poczynaj c od fortu na zachód od Reese
City, a po Ogden na wschodzie - wyja nił Claremont i spojrzał na odwrócon od nich Marik . -
Opuszcza nas pani, panno Fairchild?
- Jestem... jestem zm czona - wytłumaczyła si i u miechn ła blado. - To nie pa ska wina,
pułkowniku, e nie jest pan zwiastunem dobrych wie ci. - Wychodz c, przystan ła w drzwiach i
zatrzymała wzrok na wi niu. Przez dłu sz chwil przygl dała mu si z namysłem, po czym
odwróciła si gwałtownie do szeryfa. - Czy ten biedak w ogóle nie dostanie je ani pi ?
- Biedak! - Jawna pogarda w głosie Pearce'a odnosiła si do Deakina, a nie do dziewczyny. - Mo e
powtórzy to pani rodzinom tych, którzy spalili si w Lake's Crossing? Póki co, ten łotr jest
a za dobrze odkarmiony. Prze yje.
- Ale nie zostawi go pan chyba zwi zanego na cał noc?
- I owszem, tak wła nie zrobi . - Ton szeryfa wskazywał, e jest to decyzja nieodwołalna. -
Rozwi go rano.
- Rano?!
- Wła nie. I to wcale nie z powodu nagłego przypływu uczu do naszego ptaszka. B dziemy ju
wtedy tak gł boko na terytorium wroga, e nie odwa y si ucieka . Samotny biały, bez konia i broni,
nie przetrzyma w ród Pajutów nawet dwóch godzin. Dwuletnie dziecko potrafiłoby go wytropi na
tym niegu, a zreszt i tak albo zgin łby z głodu, albo zamarzł na mier . Szanowny pan John Deakin
pod wieloma wzgl dami stanowi dla nas zagadk , to prawda, ale na własne oczy widzieli my, jak dba
o swoj skór .
- A wi c b dzie tu le ał i cierpiał przez cał noc?
- To morderca, podpalacz, złodziej, oszust, a na dodatek tchórz - tłumaczył cierpliwie szeryf. -
Zupełnie nie nadaje si na obiekt pani lito ci.
- A pan zupełnie nie nadaje si na obro c prawa, panie Pearce! - S dz c po zdumionych minach
słuchaczy, gwałtowny wybuch dziewczyny był do niej zgoła niepodobny. - A mo e pan nie zna.
prawa? Nie, stryju, nie b d cicho. Prawo ameryka skie mówi wyra nie: ten, komu nie udowodniono
winy, jest niewinny. Ale pan Pearce zd ył ju os dzi i skaza tego człowieka i prawdopodobnie
powiesi go na pierwszym drzewie, jakie mu si nawinie. Prawo! Niech mi pan poka e takie prawo,
które upowa nia pana do traktowania kogokolwiek jak w ciekłego psa!
I zakr ciwszy dług spódnic , zagniewana Marika opu ciła przedział. - A ja my lałem, Nathan, e
prawo nie jest i obce - rzucił O'Brien z kamienn twarz .
Pearce zerkn ł na niego spode łba, u miechn ł si ponuro i si gn ł po szklank .
Ci kie, ołowiane chmury zaci gn ły niebo od zachodu. Na tym złowieszczym tle rysowały si
mgli cie białe szczyty dalekich gór. Sosny na zboczach doliny, przez któr wzdłu meandrów
cz ciowo zamarzni tej rzeki prowadziły tory kolejowe, były ju pokryte niegiem. Poci g z trudem
wpełzał na stromy stok, w siarczysty mróz i lodowat ciemno gór.
Trudno o bardziej jaskrawy kontrast ni warunki panuj ce na dworze i w poci gu, lecz
Deakin, zostawiony samopas w przedziale dziennym, nie potrafił si z tego cieszy . Na głowie miał
daleko wa niejsze sprawy ni rozkoszowanie si ciepłem piecyka lub łagodnym blaskiem jedynej,
zwisaj cej z sufitu lampy naftowej. Wci le ał na boku. Po raz kolejny bezskutecznie spróbował
zrzuci wi zy, które kr powały mu r ce na plecach, lecz skrzywił si tylko z bólu i zrezygnował
równie nagle, jak zacz ł.
Nie tylko on czuwał tej nocy w wagonie gubernatora. Marika siedziała na w skim łó ku,
zajmuj cym ponad połow male kiej sypialni, w zamy leniu przygryzaj c doln warg i popatruj c z
wahaniem na drzwi. Jej my li skupiały si na tym samym problemie, który zaprz tał Deakina
na niewygodnym poło eniu, w jakim si znalazł. Podj wszy decyzj , dziewczyna wstała raptownie,
otuliła si szalem i wymkn ła cicho na korytarz, bezszelestnie zamykaj c za sob drzwi.
Przyło yła ucho do drzwi s siedniej sypialni i stwierdziła, e cisza nie jest tam w cenie:
stentorowe pochrapywanie gubernatora stanu Nevada wiadczyło niezbicie, e wszelkie zmartwienia
postanowił on odło y do rana. Zadowolona z takiego stanu rzeczy Marika podeszła do drzwi
przedziału dziennego, otworzyła je i zamkn ła za sob . Popatrzyła na le cego Deakina, który z
kamienn twarz odwzajemnił jej spojrzenie.
- Jak pan si czuje? - zapytała, staraj c si , eby wypadło to chłodno i spokojnie.
No, no... - Deakin przyjrzał jej si z niejakim zainteresowaniem. - Czy by bratanica gubernatora nie
była jednak tak mimozk , na jak wygl da? Wie pani, co by z pani zrobił gubernator, pułkownik,
albo taki Pearce, gdyby tu pani zastał?
- Nie wiem, ale ch tnie posłucham - odci ła si zgry liwie. - nie s dz , panie Deakin, eby pa ska
sytuacja upowa niała pana do ostrzegania czy pouczania innych. Chciałabym te panu przypomnie ,
e wiat sto lat temu i dzisiaj to dwie ró ne rzeczy. Potrafi radzi sobie w yciu, nawet je li nie jest
usłane ró ami. Pytałam, jak pan si czuje.
- Ano wła nie... nie ma to jak kopa le cego - odparł Deakin z westchnieniem. - Czuj si wspaniale.
Nie wida ? Zawsze sypiam w takiej pozycji.
- Pa skie sarkastyczne uwagi wcale mnie nie bawi - odparowała zimno. - Wygl da na to, e trac
tylko czas. Przyszłam zapyta , czy czego panu nie potrzeba.
- Przepraszam. Bez urazy. John Deakin nie jest w najlepszej formie. A wracaj c do pani propozycji...
słyszała pani chyba, co powiedział szeryf? Nade mn nie warto si litowa .
- To, co mówi szeryf, jednym uchem wpuszczam, a drugim wypuszczam. - Nie bacz c na jego
lekkie zdziwienie i coraz wi ksze zainteresowanie, ci gn ła: - W kuchni zostało troch jedzenia.
- Straciłem apetyt. Ale dzi kuj . - A mo e chce pan si napi ?
- Czy mnie uszy myl ? Nareszcie! - Uniósł si z trudem, a po chwili siedział ju prosto. - Patrze
przez cały wieczór, jak inni pij , to rednia przyjemno . Mogłaby mi pani rozwi za r ce? Nie lubi ,
jak mnie karmi ły k .
- Czy mogłabym... pan mnie uwa a za wariatk ? Je eli rozwi panu r ce, to... to...
- Obejm pani za liczn szyjk ? - Nie speszony lodowatym milczeniem dziewczyny ani tym, e
przeszywa go wzrokiem, wlepił oczy w jej szyj . - A jest naprawd liczna. Ale nie w tym rzecz.
W tpi , czy w tej chwili dałbym rad obj szklank whisky. Widziała pani moje r ce?
Odwrócił si i pokazał jej sine, niemal groteskowo spuchni te dłonie. Sznur wrzynał si gł boko w
obrzmiałe nadgarstki.
- Przyzna pani, e cokolwiek o nim mówi , szeryf z zapałem wypełnia obowi zki.
Marika zacisn ła usta. W jej oczach mieszały si gniew i współczucie. - Obiecuje pan, e...
- Teraz ja pani zapytam: czy pani mnie uwa a za wariata? Boi si pani, e uciekn ? Kiedy dookoła
roi si od Pajutów? Dzi kuj , to ju wol zaryzykowa szklaneczk bimbru gubernatora.
Zaryzykował jednak dopiero pi minut pó niej. Rozwi zanie wi zów zaj ło dziewczynie najwy ej
minut , ale Deakin potrzebował a czterech, eby poku tyka do najbli szego fotela i przywróci
zdr twiałym dłoniom kr enie krwi. Mimo rozdzieraj cego bólu, na jego twarzy nie drgn ł ani jeden
mi sie . - My l , e John Deakin jest o wiele twardszy ni si wszystkim wydaje - stwierdziła
Marika, obserwuj c go uwa nie.
- Dorosłemu m czy nie nie uchodzi wy z bólu w obecno ci kobiety - odparł zginaj c i
rozprostowuj c palce. - Zdaje si , e co pani wspominała o piciu, panno Fairchild.
Dała mu szklank whisky. Jednym haustem wypił połow , westchn ł z zadowoleniem, odstawił
szklank na podr czny stolik i zacz ł roz
wi zywa p ta na nogach. Marika zerwała si rozw cieczona, z zaci ni tymi pi ciami.
Znieruchomiała na mgnienie oka, po czym wybiegła z przedziału. Kiedy wróciła po kilku sekundach,
Deakin wci jeszcze zmagał si ze sznurem. Spojrzał z dezaprobat na wycelowany w siebie mały,
lecz gro nie wygl daj cy pistolet, którego kolb zdobiła masa perłowa.
- Po co to pani nosi? - zapytał.
- Stryj powiedział, e gdybym wpadła w r ce Indian... - umilkła, a w ciekło znów wykrzywiła jej
twarz. - A eby pan p kł! Obiecał pan...
- Kiedy kto jest morderc , podpalaczem, złodziejem, oszustem, a na dodatek tchórzem, to nic
dziwnego, e okazuje si tak e kłamc . Szczerze mówi c, byłaby pani sko czon idiotk , gdyby si
pani tego nie spodziewała.
Zrzucił p ta z nóg, wstał chwiejnie i zrobiwszy dwa kroki w jej kierunku, od niechcenia
odebrał jej pistolet, zupełnie jak gdyby wiedział, e ona i tak do niego nie strzeli. Popchn ł j
łagodnie na fotel, pistolet zostawił jej na kolanach i ku tykaj c wrócił na swoje miejsce. Gdy siadał,
po twarzy przemkn ł mu grymas bólu.
- Spokojnie, panienko. Tak si składa, e nigdzie si nie wybieram. Mam drobne kłopoty z
kr eniem. Chce pani zobaczy , jak wygl daj moje nogi?
- Nie! - Dziewczyna wprost kipiała z gniewu, zła na siebie za brak stanowczo ci.
- Prawd mówi c, ja te nie mam ochoty ich ogl da . Czy pani matka yje? - zapytał nagle.
- Czy moja... - Nieoczekiwane pytanie zupełnie wytr ciło j z równowagi. - A có panu do tego?
- Próbuj tylko podtrzyma rozmow . Wie pan, jakie to trudne, gdy dwoje ludzi spotyka si po raz
pierwszy. - Znów wstał i ze szklank w r ku zacz ł kr y po przedziale. - Wi c jak, yje?
- Tak - odparła krótko.
- Ale nie czuje si najlepiej?
- Sk d pan wie? A w ogóle, co to pana obchodzi?
- Nic mnie to nie obchodzi. Po prostu toczy mnie robak ciekawo ci. - Có za wyszukane słowa! -
Trudno powiedzie , czy Marika potrafiła parska szyderczo, cho tym razem prawie jej si to udało. -
Doprawdy, niezwykle wyszukane, panie Deakin.
- Swego czasu wykładałem na uniwersytecie. Studentów nale y utwierdza w przekonaniu, e
nauczyciel jest bystrzejszy od nich, wi c wyra ałem si górnolotnie. No i tak. Pani matka nie czuje si
najlepiej. To oczywiste, bo inaczej to ona, a nie córka jechałaby teraz do komendanta fortu. Ale, na
zdrowy rozum, pani miejsce powinno by przy chorej matce. Poza tym wydaje mi si co najmniej
dziwne, e zgodzili si na pani wyjazd akurat teraz, kiedy w forcie panuje cholera, a Indianie si
buntuj . Pani to nie dziwi, panno Fairchild? Widocznie pani ojciec ma jakie niezwykle pilne i wa ne
powody, eby ci ga pani do siebie, chocia Bóg jeden wie jakie. Zaprosił pani listownie?
- Nie musz odpowiada na pa skie pytania - odparła, lecz wida było, e jest nimi zaintrygowana.
- Wymieniaj c moje rozliczne wady szeryf nie wspomniał, e na domiar złego jestem natr tny i
bezczelny. Wi c jak, listownie? Oczywi cie, e nie. Nadał telegram. Pilne wiadomo ci zawsze
przesyła si telegraficznie. - Nagle zmienił temat. - Ten pani stryj, pułkownik Claremont i major
O'Brien... dobrze ich pani zna?
- No wie pan! - Marika gniewnie zacisn ła usta.. - Tego ju za wiele...
- W porz dku, nie ma o czym mówi . - Deakin opró nił szklank , usiadł i zacz ł zwi zywa sobie
nogi w kostkach. - To wszystko, co chciałem wiedzie . - Wstał, podał dziewczynie drugi sznur i
odwrócił si do niej tyłem, splataj c r ce na plecach. - Mo na pani prosi ... ale tym razem nie tak
mocno.
- A sk d ta nagła troska o mnie, to zainteresowanie? - spytała powoli. - My lałam, e ma pan do
własnych zmartwie i kłopotów... - A eby wiedziała, e mam, moja droga. I dlatego staram si
my le o czym innym. - Zacisn ł powieki, gdy sznur wpił mu si w piek ce nadgarstki. - Hej,
ostro nie! - zaprotestował.
W milczeniu zawi zała ostatni supeł, pomogła mu usi , a pó niej poło y si , i wyszła bez słowa.
W sypialni cicho zamkn ła za sob drzwi i patrz c przed siebie pustym wzrokiem długo siedziała na
łó ku, nieruchoma i zamy lona.
Równie zamy lony Banlon w o wietlonej czerwonawym blaskiem kabinie maszynisty z jednakow
uwag obserwował przyrz dy kontrolne, szyny i horyzont. Zwały czarnych, przesuwaj cych si
szybko na wschód chmur zasnuły dobrze ponad pół nieba. Wszystko wskazywało na to, e ju
wkrótce ciemno pogł bi si na tyle, na ile to mo liwe w okolicy, gdzie szczyty gór, wierzchołki
sosen, a nawet sam ziemi pokrywa biały dywan.
Palacz Jackson - nienaturalnie chudy, o ciemnej cerze i z twarz przeci t od uszu a po czubek
nosa dwiema gł bokimi bruzdami - był niemal sobowtórem Banlona. Mimo dotkliwego chłodu,
spływał potem. Utrzymanie kotła pod par , nieodzowne na tak stromym podje dzie, pochłaniało opał
w takim tempie, e z trudem nad ał dorzuca do przepastnego brzuszyska pieca. Czuł si
sprowadzony do roli niewolnika, który haruje dla nader wymagaj cego pana. Nało ył ostatni porcj
drewna na roz arzone palenisko, otarł twarz brudn szmat i zatrzasn ł drzwiczki pieca. Na pomo cie
lokomotywy natychmiast zapanował półmrok.
Banlon odsun ł si od okna i podszedł do przyrz dów kontrolnych. Nagle rozległ si gło ny,
metaliczny i wyra nie złowieszczy stukot. Maszynista posłał wi zank niecenzuralnych słów pod
adresem ródła tego d wi ku.
- Co si stało?! - spytał ostro Jackson.
Banlon nie odpowiedział. Gwałtownie szarpn ł za hamulec i wkrótce rozległ si zgrzyt, pisk i
łoskot zderzaj cych si buforów, gdy poci g zwolnił bieg i stan ł. Z wyj tkiem zwi zanego Deakina
wszyscy - a wi c i ci nieliczni, którzy nie spali, i ci brutalnie wyrwani ze snu awaryjnym
hamowaniem - rozpaczliwie starali si czego przytrzyma . Nie brakowało te takich, którzy
zmorzeni twardym snem obudzili si na podłodze, bezceremonialnie wyrzuceni z łó ek.
- Znów ten cholerny regulator pary! - warkn ł Banlon. - Pewnie pu ciła nakr tka. Zadzwo na
Devlina, niech hamuje z całych sił. - Zdj ł z haka niewielk lamp naftow i przyjrzał si z bliska
sprawcy przestoju. - I otwórz piec.., wi cej wiatła daj robaczki wi toja skie ni to dra stwo!
Jackson wykonał polecenia i wychylił si przez okno.
- Ci gnie tu kupa chłopa - o wiadczył. - Ale szcz liwych to uko nie widz .
- A czego si spodziewał? - odburkn ł maszynista. - Delegacji, która nam podzi kuje za
uratowanie ycia? - Wyjrzał przez okno po swojej stronie. - Z tej te leci paru szcz liwych.
A jednak nie wszyscy biegli w t sam stron . W ciemno ci zamajaczyła blada sylwetka
człowieka, który wyskoczył z poci gu, rozejrzał si szybko, przemkn ł chyłkiem na pobocze toru i
zsun ł si z nasypu. Wcisn ł na uszy dziwaczn spiczast czapk z szopów i brzegiem rzeki pobiegł
na tyły poci gu.
Pułkownik Claremont, mimo i od niedawna wyra nie utykał - nale ał bowiem do tych, którzy spali
snem sprawiedliwego i jego biodro gwałtownie nawi zało bezpo redni kontakt z podłog
jako pierwszy dopadł kabiny maszynisty i nie bez trudu wgramolił si na pomost.
- Co wy sobie, u diabła, my licie, Banlon, strasz c nas w ten sposób?!
- Przepraszam, pułkowniku. - Ton głosu maszynisty był bardzo formalny, bardzo poprawny i
nienaganny. - Ale zarz dzenia firmy na wypadek awarii s jednoznaczne. Zepsuł si regulator.
Nakr tka...
- Mniejsza o szczegóły. - Claremont ostro nie pomasował obolałe biodro. - Ile wam zajmie
naprawa? Pewnie cał noc, jak was znam? Banlon, jak przystało na prawdziwego fachowca,
u miechn ł si z wy szo ci .
- Najwy ej pi minut - odparł.
Gdy maszynista sprawdzał w praktyce swoj fachowo , człowiek w czapce z szopów dobiegł do
słupa telegraficznego, zatrzymał si raptownie i obejrzał za siebie. Od ko ca poci gu dzieliło go co
najmniej pi dziesi t metrów. Zadowolony z takiego stanu rzeczy, wyci gn ł długi pas, przypi ł si
nim do słupa i szybko zacz ł si wspina . Na szczycie wyj ł z kieszeni obc gi, przeci ł druty po
przeciwnej ni poci g stronie izolatorów i zsun ł si na ziemi prawie równocze nie ze spadaj cymi
drutami.
Na pomo cie lokomotywy Banlon wyprostował si z kluczem francuskim w r ku.
- Gotowe? - spytał pułkownik.
Maszynista uniósł czarn od brudu dło , by ukry szerokie ziewni cie.
- Gotowe - potwierdził.
- Jeste cie pewni, e dacie rad prowadzi cał noc? - spytał Claremont, przenosz c cz swojej
troskliwo ci z obolałego biodra na maszynist .
- Gor ca kawa postawi nas na nogi. Mo emy j sobie zaparzy w kabinie, mamy tu wszystko co
trzeba. Ale gdyby tak jutro znalazł pan kogo na moje miejsce... i Jacksona...
- Postaram si . - Szorstki ton pułkownika nie wynikał z niech ci do maszynisty, lecz z tego, i ból
w nodze znów dał o sobie zna , pochłaniaj c cał jego uwag . Claremont zszedł sztywno na ziemi ,
cofn ł si wzdłu torów i równie sztywno wgramolił si po elaznych schodkach do pierwszego
wagonu. Poci g ruszył powoli.
Na nasypie po prawej stronie przyspieszaj cego poci gu człowiek w czapce z szopów rozejrzał si ,
rozp dził i wskoczył na stopnie trzeciego wagonu.
Rozdział czwarty
Wstał wit. Pó ny wit, tak typowy dla schyłku jesieni i du ych wysoko ci. W przeciwie stwie do
poprzedniego wieczoru szczyty dalekich gór były niewidoczne, cho teraz dzieliła je od poci gu
znacznie mniejsza odległo . Szare, nieprzejrzyste niebo na zachodzie wskazywało, e pada tam
nieg, a s dz c po łagodnym falowaniu o nie onych wierzchołków sosen, poranny wiatr stale si
wzmagał. Stoj ce wody w rozlewiskach na obu brzegach rzeki ci ł lód, który niemal zbiegał si
po rodku nurtu. W górach zima była ju za pasem.
W przedziale dziennym dla oficerów Henry ko czył rozpala piecyk, gdy z korytarza wszedł
Claremont. Pułkownik min ł pi cego na podłodze Deakina, jak gdyby go tam nie było, i dziarsko
zatarł r ce. Po jego utykaniu z ubiegłej nocy nie zostało ani ladu.
- Zimno dzi , Henry.
- Jeszcze jak. Poda niadanie? Carlos ju wszystko przygotował. Claremont podszedł do okna,
odsun ł zasłon , przetarł zaparowan . szyb i wyjrzał bez entuzjazmu. Potrz sn ł głow .
- Pó niej. Wygl da na to, e pogoda si psuje. Zanim spaskudzi si na dobre, chciałbym poł czy
si z Reese City i Fortem Humboldta. Zawołaj telegrafist Fergusona, dobrze? Powiedz mu, eby tu
przyszedł ze sprz tem.
Henry ruszył do drzwi, lecz usun ł si na bok, by przepu ci gubernatora, O'Briena i Pearce'a.
Szeryf podszedł do Deakina, potrz sn ł nim bez pardonu i zacz ł rozwi zywa mu r ce.
- Dzie dobry, witam panów. - Claremont jak zwykle promieniował energi . - Wła nie mam zamiar
wyrwa ze snu Fort Humboldta i Reese City. Telegrafista zaraz tu b dzie.
- Zatrzyma poci g, pułkowniku? - spytał O'Brien.
- Je li pan łaskaw.
O'Brien wyszedł na przedni pomost, zamkn ł za sob drzwi i poci gn ł wisz cy nad głow sznur.
Kilka sekund pó niej Banlon wychylił si ze swojej kabiny i spojrzał do tyłu. Widz c, e major unosi
i opuszcza praw r k , pomachał w odpowiedzi i znikn ł. Poci g zacz ł zwalnia . O'Brien wrócił do
przedziału dziennego, zabijaj c r ce.
- Chryste Panie, ale zi b na dworze!
- Lekki przymrozek tylko dodaje animuszu, mój drogi - doci ł mu serdecznie Claremont, który nie
wystawił jeszcze nosa za drzwi. Popatrzył, jak Deakin masuje obolałe r ce, i spojrzał na Pearce'a. -
Gdzie go pan chce ulokowa , szeryfie? Mo e wezwa Bellewa, eby trzymał nad nim stra ?
- Z całym szacunkiem dla sier anta, pułkowniku, maj c do czynienia z takim specjalist od
zapałek, nafty i materiałów wybuchowych - a zdziwiłbym si , gdyby my ich nie wie li, w ko cu to
poci g wojskowy - wol sam mie na niego oko.
Claremont skin ł tylko głow , bo do przedziału zapukali i weszli dwaj ołnierze. Telegrafista
Ferguson niósł składany stolik, zwój kabla i mał teczk z przyborami do pisania. Za nim młody
ołnierz o nazwisku Brown taszczył olbrzymi aparat telegraficzny.
- Dajcie zna , jak b dziecie gotowi - rzekł pułkownik.
Ferguson był gotów dwie minuty pó niej. Siedział na oparciu kanapy, maj c przed sob telegraf,
którego kabel wychodził przez minimalnie uchylone okno. Claremont wytarł chusteczk zaparowan
szyb i wyjrzał. Kabel biegł na szczyt słupa telegraficznego, gdzie siedział przypi ty pasem Brown.
ołnierz sko czył majstrowa przy drutach, odwrócił si i machn ł r k .
- W porz dku, najpierw z fortem - rozkazał pułkownik.
Ferguson trzy razy pod rz d wystukał sygnał wywoławczy. Prawie natychmiast z jego słuchawek
doleciały słabe trzaski alfabetu Morse'a. Telegrafista zdj ł słuchawki.
- Za moment, pułkowniku - rzekł. - Szukaj pułkownika Fairchilda. Do przedziału weszła Marika,
której deptał po pi tach wielebny Peabody. Pastor miał tradycyjnie grobow min . Wygl dało na to,
e sp dził bezsenn noc. Marika zerkn ła oboj tnie na Deakina i spojrzała pytaj co na stryja.
- Mamy ł czno z Fortem Humboldta, moja droga - powiedział gubernator. - Za chwil
powinni my dosta naj wie sze wiadomo ci.
W słuchawkach znów rozległ si cichy stukot sygnałów Morse'a. Ferguson szybko i starannie zapisał,
tre depeszy, wyrwał kartk z notesu i podał j Claremontowi..
Tymczasem w sali telegraficznej w Forcie Humboldta, do którego poci g miał jeszcze ponad
dzie drogi przez góry, znajdowało si o miu ludzi. Pierwsze skrzypce niew tpliwie grał m czyzna
rozparty na krze le obrotowym, z nogami na krytym skór blacie wspaniałego biurka z mahoniu.
Niepotrzebne ostrogi przy brudnych butach do jazdy konnej sponiewierały skór , ale nie
przeszkadzało mu to w najmniejszym stopniu. Jego powierzchowno ze wszech miar
usprawiedliwiała wra enie, e osobnik ten nie zalicza si do estetów. Nawet gdy siedział, wida było,
e jest wysoki, gruby i barczysty. Rozchylone poły wy wiechtanej kurtki z sarniej skóry ukazywały
nisko zwisaj cy pas, obci ony par coltów typu „Peacemaker". Nad kurtk , a pod stetsonem, przy
którym wygl dała ona jak gdyby wci jeszcze prze ywała pierwsz młodo , wydatne ko ci
policzkowe, haczykowaty nos, zimne bladoszare oczy i tygodniowy zarost pokrywaj cy ogorzał
twarz pozwalały s dzi , e oto ma si przed sob bezlitosnego bandyt - i rzeczywi cie, trudno o
trafniejsze okre lenie dla Seppa Calhouna.
Z boku biurka siedział m czyzna w mundurze kawalerzysty Stanów Zjednoczonych, a
nieco dalej, koło telegrafu, jeszcze jeden ołnierz. Calhoun spojrzał na tego przy biurku.
- Jazda, Carter, sprawd , czy Simpson naprawd nadał to, co mu kazałem - polecił. Carter łypn ł na
niego spode łba i podał mu depesz . - „Trzy dalsze zachorowania - odczytał bandyta. - Nikt wi cej nie
umarł. Mamy nadziej , e epidemia przekroczyła ju punkt krytyczny. Podajcie spodziewany czas
przyjazdu". - Spojrzał na radiotelegrafist . - Kto ma dobrze poukładane w głowie, ten nie próbuje
przedobrzy , co, Simpson? Ty wiesz, e aden z nas nie mo e sobie pozwoli na bł d.
W przedziale dziennym pułkownik Claremont przeczytał na głos t sam depesz i odło ył
kartk .
- No prosz , a jednak dobre wie ci - powiedział. - Spodziewany czas przyjazdu? - Zerkn ł na
O'Briena. - W przybli eniu?
- Z jedn lokomotyw , która ci gnie tyle wagonów? - Major zastanowił si . - My l , e za jakie
trzydzie ci godzin, pułkowniku. Mog jeszcze zapyta Banlona.
- Nie ma potrzeby. To wystarczy. - Claremont odwrócił si do Fergusona. - Słyszeli cie?
Odpowiedzcie im...
- A mój ojciec... - wpadła mu w słowo Marika.
Ferguson pokiwał głow i nadał depesz . Wysłuchał odpowiedzi, zsun ł słuchawki i podniósł
wzrok.
- „Oczekujemy was jutro po południu - rzekł. - Pułkownik Fairchild zdrowy".
Marika u miechn ła si z ulg , a Pearce zwrócił si do telegrafisty: - Mogliby cie zawiadomi
pułkownika, e jad aresztowa Seppa Calhouna?
W sali telegraficznej w Forcie Humboldta Sepp Calhoun tak e si u miechał, chocia z zupełnie
innego powodu. Ani my lał kry zło liwego rozbawienia w oczach, gdy podawał blankiet
telegraficzny wysokiemu, szpakowatemu pułkownikowi kawalerii o siwych w sach.
- Jak babci kocham, pułkowniku Fairchild, to przechodzi ludzkie poj cie! Przyje d aj aresztowa
poczciwego Seppa Calhouna! I có ja biedny teraz poczn ?
Pułkownik Fairchild w milczeniu przeczytał depesz . Jego twarz była bez wyrazu. Z pogard
rozchylił palce i upu cił kartk na podłog . Calhoun zw ził oczy, lecz zaraz odpr ył si i u miechn ł.
Mógł sobie na to pozwoli . Spojrzał na czterech m czyzn stoj cych przy drzwiach - dwóch białych
obdartusów i dwóch równie niechlujnych Indian. Wszyscy czterej mieli w r kach strzelby
wycelowane albo w Fairchilda, albo w którego z obu ołnierzy.
- Nasz pułkownik pewnie głodny - rzekł bandyta. - Odprowad cie go, niech doko czy niadanie.
- A teraz poł czcie si z telegrafist na stacji w Reese City - polecił Claremont. - Dowiedzcie si ,
czy ma dla nas jakie informacje na temat kapitana Oaklanda i porucznika Newella.
- Ze stacj , pułkowniku? - odparł Ferguson. - To pewnie z zawiadowc . W Reese City nie ma ju
telegrafisty. Pono wyjechał jaki czas temu do Bonanzy.
- A niech tam, mo e by z zawiadowc .
- Tak jest. - Ferguson zawahał si . - Powiadaj , pułkowniku, e rzadko kiedy mo na go złapa na
stacji. Zdaje si , e zwykle przesiaduje w hotelu „Imperial.
- W ka dym razie spróbujcie.
Ferguson spróbował. Wystukał sygnał wywoławczy dobre dziesi razy, zanim podniósł wzrok.
- Zdaje si , e nic z tego nie b dzie, pułkowniku.
- Mo e powinni przenie telegraf do hotelu - O'Brien mrukn ł cicho do Pearce'a, cho s dz c po
zaci ni tych ustach pułkownika, wypadło to gło niej ni zamierzał. Jednak e Claremont pomin ł mil-
czeniem uwag majora.
- Próbujcie dalej - rozkazał.
Ferguson próbował, lecz jego słuchawki uparcie milczały. Potrz sn ł głow i spojrzał na swego
dowódc .
- Nikt nie odbiera po drugiej stronie, tak? - uprzedził go Claremont.
- Nie pułkowniku, nie w tym rzecz. - Telegrafista był autentycznie zdziwiony. - Linia jest
uszkodzona. Zerwana. Prawdopodobnie wysiadł jaki przeka nik.
- Nie rozumiem, jak to mo liwe. nieg nie pada, wiatru prawie nie ma... a zreszt wczoraj wszystko
było w porz dku, kiedy w Reese City ł czyli my si z fortem. Próbujcie dalej, a my tymczasem zjemy
niadanie. - Claremont zamilkł, zerkn ł bez entuzjazmu na Deakina i spojrzał pytaj co na szeryfa. - A
ten przest pca? Houston? Chyba nie musi je razem z nami?
- Deakin, a nie Houston - sprostował wi zie .
- Stul pysk! - warkn ł na niego Pearce i zwrócił si do pułkownika: - Je li o mnie chodzi, to mo e
zdechn z głodu, ale niech siedzi przy moim stole... oczywi cie je eli wielebny i doktor nie maj nic
przeciwko temu. - Rozejrzał si . - Widz , e nasz doktorek nie nale y do rannych ptaszków. -
Szarpn ł Deakina za rami . - Jazda!
Przy niadaniu wszyscy siedzieli tak samo, jak poprzedniego dnia wieczorem, z t tylko ró nic , e
miejsce doktora zaj ł Deakin.Obok niego Peabody ci ko prze ywał t zamian - bez przerwy zerkał
na wi nia ukradkiem, z min sługi bo ego, który w ka dej chwili spodziewa si ujrze rogi, widlasty
ogon i kopytka. Natomiast Deakin nie zwracał na niego uwagi - jak przystało na człowieka, którego
przemoc odsuni to od rozkoszy stołu, skoncentrował si bez reszty na zawarto ci swojego talerza.
Claremont sko czył je , oparł si wygodnie i skin ł głow na Henry'ego, by dolał mu kawy.
Nast pnie zapalił krótkie cygaro i rzucił okiem na s siedni stolik.
- Co mi si widzi, e doktorowi niełatwo b dzie si przyzwyczai do wstawania na niadanie
razem z wojskiem - stwierdził i pozwolił sobie na rzadki u niego chłodny u miech.
- Obud go, Henry. - Odwrócił si na krze le i zawołał: - Ferguson!
- Bez zmian, pułkowniku. Nic. Cisza na linii.
Przez chwil Claremont w rozterce b bnił palcami po stole. W ko cu podj ł decyzj . . '
- Rozmontujcie sprz t! - krzykn ł w gł b korytarza i odwrócił si do reszty towarzystwa. - Ruszamy
jak tylko sko czy. Majorze, czy byłby pan tak dobry...
Nagle przerwał, zaskoczony widokiem Henry'ego, który zapomniawszy o miarowym kroku, jaki
powinien cechowa kelnera, jak bomba wpadł do jadalni. Wytrzeszczone oczy słu cego
odzwierciedlały strach maluj cy si na jego długiej, ponurej twarzy.
- Na miło bosk , Henry, co si stało?!
- On nie yje, pułkowniku! Le y tam martwy! Doktor Molyneux!
- Nie yje? Doktor nie yje?! Jeste ... jeste pewny, Henry? Dotykałe go?
Henry skin ł głow , wzdrygn ł si i wskazał kciukiem okno.
- Jest zimny jak ten lód na rzece - wyj kał. Usun ł si na bok, by przepu ci O'Briena. - Mnie si
zdaje, e to serce, pułkowniku. Wygl da tak, jakby odszedł we nie.
Claremont wstał i zacz ł kr y po ciasnej jadalni.
- Mój Bo e! To straszne, straszne. - Niezale nie od szoku na wiadomo o zgonie Molyneux,
przera ała go my l o tym, co niesie ze sob mier lekarza. Jego obawy wyraził słowami wielebny
Peabody:
- W pełni ycia... - Jak na kogo o posturze niedo ywionego stracha na wróble, pastor wyró niał si
nadzwyczaj gł bokim, grobowym głosem, który dobywał si niczym z czelu ci mogiły. - To straszne,
pułkowniku, straszne, odej tak w sile wieku, ale o ile straszniejsze dla wszystkich tych chorych i
umieraj cych nieszcz ników w forcie, których ycie zale y tylko i wył cznie od niego! O, gorzka
ironio losu! ycie jest tylko chodz cym cieniem. - Sens ostatniego zdania pastora nie był całkiem
jasny, za to jasne było, e Peabody nie zamierza go wyja ni - zło ył tylko r ce, zacisn ł powieki i
pogr ył si w cichej modlitwie.
Do jadalni wrócił O'Brien. Twarz miał powa n , skupion . Skin ł głow w odpowiedzi na pytaj ce
spojrzenie Claremonta.
- Moim zdaniem umarł we nie, pułkowniku. Jak mówi Henry, wygl da to na niespodziewany atak
serca i to ci ki. S dz c po jego twarzy, niczego nie podejrzewał.
- Czy mógłbym rzuci na niego okiem? - zapytał nagle Deakin.
Natychmiast zwróciło si na niego siedem par oczu, w tym wielebnego Peabody, który chwilowo
powrócił duchem z za wiatów, lecz w niczyim wzroku nie było tyle zimnej wrogo ci, co w spojrzeniu
pułkownika Claremonta.
- Wy? A niby po co?
- Mo e po to, eby ustali przyczyn zgonu - wyja nił Deakin, wzruszaj c ramionami. Był
swobodny, niemal oboj tny. - Wiecie, e kiedy byłem lekarzem.
- Dyplomowanym?
- Potem odebrano mi prawo do wykonywania zawodu. - Nie dziwota.
- Ale nie za brak kwalifikacji. Ani za naruszenie etyki zawodowej. - Deakin milczał przez chwil . -
Powiedzmy, e z innych powodów. W ka dym razie lekarz nigdy nie przestaje by lekarzem.
- Pewnie tak. - Claremont dostatecznie mocno stał na ziemi, by jego pragmatyzm wzi ł gór nad
uczuciami. - No có , wła ciwie to czemu nie? Zaprowad go, Henry.
Po wyj ciu obu m czyzn w jadalni zapadła gł boka cisza. Tyle słów cisn ło si na usta, lecz
dotyczyły spraw zbyt oczywistych, eby je wypowiada . Za milcz c zgod wszyscy unikali
nawzajem swojego wzroku i wpatrywali si w bli ej nie okre lon przestrze . Nawet pojawienie si
kelnera z dzbankiem wie o zaparzonej kawy nie rozwiało grobowej atmosfery, by mo e dlatego, e
Henry na ka dym pogrzebie mógłby gra rol pierwszego ałobnika. Siedem par oczu oderwało si
od przestrzeni wraz z powrotem Deakina.
- Atak serca? - zapytał Claremont. Deakin zastanowił si .
- Mo na to i tak nazwa . Co w tym rodzaju -- odparł po chwili i zerkn ł na Pearce'a. - Dobrze si
składa, e jest z nami przedstawiciel prawa.
- Co pan chce przez to powiedzie ? - odezwał si gubernator Fairchild, jeszcze bardziej
oszołomiony ni poprzedniego dnia wieczorem. Wyra nie czym si trapił, ale te miał po temu a
nadto powodów.
- Kto dał doktorowi po głowie, wyj ł sond z jego torby lekarskiej, wprowadził mu j do klatki
piersiowej i pchn ł tak, e przebiła serce. mier nast piła w zasadzie natychmiast. - Deakin leniwie
powiódł wzrokiem po zebranych. - Moim zdaniem sprawc jest kto , komu nie jest obca medycyna, a
w ka dym razie anatomia. Czy kto z pa stwa wyznaje si na anatomii?
- Có wy nam tu, u licha, opowiadacie? - Szorstki ton Claremonta był całkowicie
usprawiedliwiony.
- Uderzono go w głow czym ci kim i twardym... na przykład kolb rewolweru. Nad lewym
uchem ma przeci t skór . Ale mier nast piła wcze niej, ni zd ył powsta siniak. Tu pod
ebrami wida male kie, sino czerwone nakłucie. Zreszt , sprawd cie sami.
- To absurd. - Mina pułkownika przeczyła jego słowom, gdy w głosie Deakina brzmiała
niepokoj ca pewno siebie. - Czysty absurd!
- Naturalnie. Bo tak naprawd to sam zad gał si na mier , a potem wyczy cił sond i schował j
z powrotem do torby. Schludny a po grób.
- To nie czas na...
- W poci gu jest morderca. Czemu sam pan nie pójdzie sprawdzi ? Claremont zawahał si , lecz ju
po chwili szedł do drugiego wagonu, na czele nieomal pospolitego ruszenia. Nawet wielebny
Peabody, cho wyl kniony, dreptał niespokojnie na szarym ko cu. Deakin został w jadalni sam na
sam z Marik , która siedziała spi ta, zaciskaj c dłonie na kolanach i przygl daj c mu si z
przedziwnym wyrazem twarzy.
- Morderca! - odezwała si cicho, prawie szeptem. - To pan jest morderc ! Tak twierdzi szeryf, tak
podano w li cie go czym. To dlatego namówił mnie pan, ebym pana rozwi zała. ebym potem
oswobodzi si i...
- Bo e dopomó ! - Deakin ze znu eniem dolał sobie kawy. - Motyw, oczywi cie, wida jak na
dłoni... Chciałem zaj jego miejsce, wi c wstałem i załatwiłem go w rodku nocy. Zabiłem go,
pozoruj c mier z przyczyn naturalnych, eby potem udowodni wszem i wobec, jak naprawd
zgin ł. A jak ju było po wszystkim, zawi załem si z powrotem, rzecz jasna palcami stóp. - Wstał,
podszedł do zaparowanego okna i przetarł szyb . Mijaj c dziewczyn , pogładził j delikatnie po
ramieniu. - Ja te jestem zm czony. Pada nieg. ciemnia si , wiatr si wzmaga, a za tymi szczytami
czai si zamie . Nie ma mowy o pogrzebie przy takiej pogodzie.
- Nie b dzie adnego pogrzebu. Zabior go z powrotem do Salt Lake.
- Co takiego?
- Zabior doktora Molyneux z powrotem. I wszystkich, ktorzy zmarli w Forcie Humboldta. Taki
jest zwyczaj w czasie pokoju. Krewni i przyjaciele, oni... no, chc przy tym by .
- Ale to przecie potrwa wiele dni, zanim...
- W wagonie z prowiantem jedzie ze trzydzie ci pustych trumien - przerwała unikaj c jego wzroku.
- Naprawd ? A niech mnie... Karawan na szynach!
- Mniej wi cej. Powiedziano nam, e wysyłaj te trumny do Elko. Ale teraz ju wiemy, e jad
tylko do Fortu Humboldta. - Pomimo ciepła panuj cego w jadalni, dziewczyna zadr ała. - Ciesz si ,
e nie wracam tym poci giem... Niech mi pan powie, kto według pana to zrobił?
- Co zrobił? A, my li paru o doktorze. Na lij jednego morderc na drugiego, to go złapiesz, tak
sobie to pani wyobra a?
- Nie. - Ciemne oczy patrzyły na niego otwarcie. - Nic takiego sobie nie wyobra am.
- Skoro tak, to có ... pani tego nie zrobiła i ja te nie. Zostaje wi c tylko szeryf i z siedemdziesi ciu
innych podejrzanych... nie wiem, ilu dokładnie ołnierzy z nami jedzie. O prosz , wła nie niektórzy
wracaj .
Do jadalni wszedł Claremont, a za nim Pearce i O'Brien. Deakin podchwycił jego wzrok.
Pułkownik ci ko skin ł głow , równie ci ko opadł na krzesło i bez słowa si gn ł po dzbanek z
kaw .
Jak to przewidział Deakin, w miar upływu czasu sypał coraz g stszy nieg. Poniewa jednak wiatr
wzmagał si znacznie wolniej ni nie yca, gro ba zamieci oddaliła si , cho nie znikn ła.
Poci g wjechał ju w przepi kn sceneri gór. Sko czyła si jazda dolinami, wzdłu meandrów
rzek - teraz trasa wiodła przez strome urwiska i tunele, a tam, gdzie wysadzono lit skał , biegła nad
przepa ciami opadaj cymi na dno kanionów.
Marika wygl dała przez wzgl dnie czyste 9kno po zawietrznej, nie po raz pierwszy my l c sobie,
e w tych górach nie ma miejsca dla ludzi o słabym sercu lub podatnych na zawroty głowy. Poci g,
kołysz c si i turkocz c, wjechał wła nie na a urowy pomost nad zdawałoby si bezdennym
przełomem, tak gł bokim, e podpory mostu gin ły z widoku w mrocznym, zasypanym niegiem
kanionie.
Pokonawszy most, lokomotywa skr ciła na prawo i zacz ła pi si w gór zboczem stromej
doliny. Po lewej górowały o nie one sosny, po prawej majaczył kanion. Zaledwie wagon hamulcowy
zjechał z mostu, Marika zatoczyła si i niemal upadła, bo poci g szarpn ł i zatrzymał si z piskiem
hamulców. M czy ni w jadalni nie odczuli a tak gwałtownie skutków hamowania, z tego prostego
powodu, e siedzieli, ale dosadny j zyk Claremonta wyraził uczucia ich wszystkich. W ci gu paru
sekund pułkownik, O'Brien i Pearce wstali, wyszli na tylny pomost pierwszego wagonu i zeskoczyli
na pobocze w gł boki po kostki nieg. Za nimi bez po piechu ruszył Deakim
Banlon biegł wzdłu torów. Jego pomarszczon twarz wykrzywiał niepokój. Szarpn ł si , gdy
O'Brien złapał go i zatrzymał.
- Puszczaj pan, na miło bosk ! - krzykn ł. - On wypadł! - Kto taki?
- Jackson, mój palacz! - Banlon wyrwał si , podbiegł do mostu i zajrzał w mroczn otchła .
Przebiegł jeszcze kilka kroków i znów spojrzał w dół. Tym razem pozostał ju na miejscu.
Alistair MacLean Przeł cz złamanego serca. OSOBY John Deakin . . . . . . . . . . . . . . . . rewolwerowiec Pułkownik Claremont . . . . . . . . oficer kawalerii Pułkownik Fairchild . . . . . . . . . komendant Fortu Humboldta Gubernator Fairchild . . . . . . . . . gubernator stanu Nevada Marika Fairchild . . . . . . . . . . . . bratanica gubernatora i córka pułkownika Major O'Brien . . . . . . . . . . . . . . adiutant gubernatora Nathan Pearce . . . . . . . . . . . . . . szeryf Sepp Calhoun . . . . . . . . . . . . . . osławiony bandyta Biała R ka . . . . . . . . . . . . . . . . . wódz Pajutów Garrity . . . . . . . . . . . . . . . . . . . hazardzista Wielebny Theodore Peabody . . przyszły kapelan Virginia Cit Doktor Molyneux . . . . . . . . . . . lekarz wojskowy Chris Banlon . . . . . . . . . . . . . . . maszynista Carlos . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . kucharz Henry . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . kelner Bellew . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . sier ant Devlin . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . hamulcowy Rafferty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . ołnierz Ferguson, Carter, Simpson . . . . telegrafi ci wojskowi Benson, Carmody, Harris . . . . . bandyci mniejszego kalibru Kapitan Oakland, Porucznik Newell . . . . . . . . . . wyst puj biernie, cho nie bez znaczenia dla akcji OSOBY John Deakin . . . . . . . . . . . . . . Pułkownik Claremont . . . . . . . . . Pułkownik Fairchild . . . . . . . . . Gubernator Fairchild . . . . . . . . . Marika Fairchild . . . . . . . . . . . . Major O'Brien . . . . . . . . . . . . . Nathan Pearce . . . . . . . . . . . . . Sepp Calhoun . . . . . . . . . . . . . Biała R ka . . . . . . . . . . . . . . . Garrity . . . . . . . . . . . . . . . . Wielebny Theodore Peabody . . . . Doktor Molyneux . . . . . . . . . Chris Banlon . . . . . . . . . . . Carlos . . . . . . . . . . . . . . . . . Henry.................. Bellew . . . . . . . . . . . . . . . . . Devlin . . . . . . . . . . . . . . . . . Rafferty . . . . . . . . . . . . . . . . . Ferguson, Carter, Simpson . . . . . Benson, Carmody, Harris . . . . . . Kapitan Oakland, porucznik Newell . . . . . . . . . . . rewolwerowiec oficer kawalerii komendant Fortu Humboldta gubernator stanu Nevada bratanica gubernatora i córka pułkownika adiutant gubernatora szeryf osławiony bandyta wódz Pajutów hazardzista przyszły kapelan Virginia City . lekarz wojskowy maszynista kucharz kelner sier ant hamulcowy ołnierz telegrafi ci wojskowi bandyci mniejszego kalibru wyst puj biernie, cho nie bez znaczenia dla akcji osadzenie akcji niniejszej ksi ki w roku 1893 podyktowały nast puj ce wydarzenia: gor czka złota w Kalifornii . . . . . . . . . . . . . . . . . . 1855-75 odkrycie pokładów złota w Comstock . . . . . . . . . . . 1859 buunty Indian w Nevadzie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 1860-80 proklamowanie stanu Nevada . . . . . . . . . . . . . . . . . 1864
zako czenie budowy kolei Union Pacific . . . . . . . . . . 1869 odkrycie wielkiej yły złota w kopalni Bonanza . . . . .1873 epidemia cholery w Górach Skalistych . . . . . . . . . . . 1873 skonstruowanie pierwszego karabinu powtarzalnego typu „Winchester" . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 1873 - zało enie Uniwersytetu Stanu Nevada (w Elko) . . . . . . 1873 Katastrofalny po ar w Lake's Crossing od 1879 roku zwanym Reno) . . . . . . . . . . . . . . . . . 1873 notabene: Wysyłanie wojska do zwalczania epidemii cholery jest tylko ~.-a z pozoru dziwne - w Nevadzie słu b zdrowia zorganizowano dopiero w roku 1893. Rozdział pierwszy Bar hotelu w Reese City, górnolotnie nazwanego „Imperial", zion ł atmosfer pora ki i rozkładu, bezbrze n t sknot za wietno ci dni minionych, dni, które odeszły na zawsze. Z pop kanych i brudnych cian, tu i ówdzie otynkowanych, spogl dały wyblakłe podobizny osobników z sumiastymi w sami, nieodparcie kojarz ce si z szajk bandytów. Brak napisu „Poszukiwany" pod wizerunkami zakrawał na ironi . Obłupane deski, które udawały podłog , były niemiłosiernie wypaczone, ich barwa za pozwalała przypuszcza , e ciany odmalowano wzgl dnie niedawno. Liczne spluwaczki, w które nikt jako nie trafiał, dawały si zauwa y gołym okiem, czego nie mo na powiedzie o cho by najmniejszym nie za mieconym kawałku podłogi - pod nogami walały si setki niedopałków, a wypalone lady na deskach wiadczyły niezbicie, e palacze nie zawracali sobie głowy gaszeniem cygar. Klosze lamp naftowych, podobnie jak sufit, były czarne od sadzy, a wisz ce nad szynkwasem długie lustro upstrzone przez muchy. Strudzonemu podró nikowi. szukaj cemu schronienia bar oferował jedynie całkowity brak higieny, nastrój kra cowej dekadencji i obezwładniaj ce poczucie przygn bienia i rozpaczy. Nie inaczej prezentowała si klientela lokalu, doskonale pasuj ca do ogólnej atmosfery. Przewa ali nieprzyzwoicie wiekowi, apatyczni bywalcy, obdarci i nie ogoleni. Wszyscy jak jeden m kontemplowali niewesoł i beznadziejn przyszło przez dno szklanek z whisky. Samotny barman - krótkowzroczny jegomo w si gaj cym po pachy fartuchu, który, przewiduj c kłopoty z pralni , przezornie ufarbował na czarno w zamierzchłej przeszło ci - wyra nie podzielał podły nastrój. Trzymał w r ku pami taj c lepsze czasy cierk , na której od biedy mo na by si doszuka ladów bieli, i z ponur min usiłował doprowadzi do połysku straszliwie pop kan i wyszczerbion szklank . Porwał si z motyk na sło ce. Jego lamazarne ruchy przywodziły na my l wskrzeszonego nieboszczyka, który zapadł na artretyzm. Hotel „Imperial" i współczesne mu hulaszcze, go cinne i przytulne zajazdy wiktoria skiej Anglii, znane z kart powie ci Dickensa, dzieliła nieprzebyta przepa . W całym barze istniała tylko jedna oaza ycia towarzyskiego. Wokół stołu przy samych drzwiach rozsiadło si sze osób. Trzy z nich zajmowały biegn c wzdłu ciany ław z wysokim oparciem. Siedz cy po rodku m czyzna niew tpliwie grał pierwsze skrzypce przy stole. Wysoki i szczupły, nosił mundur pułkownika kawalerii Stanów Zjednoczonych. Ogorzała twarz i „kurze łapki" pod oczami zdradzały człowieka, który du o przebywa na sło cu. Miał około pi dziesi ciu lat, orli nos, inteligentn twarz i bujne, zaczesane do tyłu włosy, a ponadto - rzecz na owe czasy niezwykła - był gładko ogolony. Wła nie patrzył z niech ci na m czyzn stoj cego po drugiej stronie stołu. Człowiek ten, olbrzymi ponurak ubrany od stóp do głów na czarno, nosił czarny, cienki jak kreska w sik, a na piersi miał błyszcz c odznak szeryfa. - Ale pułkowniku Claremont! - protestował. - W tych okoliczno ciach... - Przepisy s przepisami - przerwał mu Claremont uprzejmie, acz ostrym i ci tym tonem, który znakomicie pasował do jego powierzchowno ci. - Sprawy wojskowe le w gestii wojska, a w gestii cywilów - cywilne. ałuj , szeryfie... - Pearce. Nathan Pearce. - A tak, oczywi cie. Przepraszam, powinienem wiedzie , jak pan si nazywa. - Claremont potrz sn ł głow ze skruch , lecz w jego głosie nie było ladu skruchy, kiedy mówił dalej: - Nasz
poci g wiezie wojsko. Cywile nie mog nim podró owa ... chyba e maj specjalne zezwolenie z Waszyngtonu. - Czy nie pracujemy wszyscy dla rz du federalnego? - zapytał Pearce łagodnie. - W wietle przepisów wojskowych, nie. - Rozumiem - b kn ł szeryf, cho najwyra niej nic nie rozumiał. Powoli, z namysłem, zlustrował pozostał pi tk przy stole, w tym jedn kobiet . Nikt z nich nie nosił munduru. Zatrzymał wzrok na małym, chudym człowieczku w surducie i koloratce, którego wysokie czoło cigało szybko ust puj ce pola włosy. Duchowny, o wiecznie wyl knionej twarzy, wiercił si teraz niespokojnie pod badawczym spojrzeniem szeryfa, a jego wydatne jabłko Adama poruszało si w gór i w dół, jak gdyby bez przerwy przełykał lin . - Wielebny Theodore Peabody ma zarówno specjalne zezwolenie, jak i kwalifikacje - wyja nił sucho Claremont. Było jasne, e szacunek pułkownika dla pastora ma swoje granice. - Jego krewny jest osobistym sekretarzem prezydenta. Wielebny Peabody b dzie kapelanem w Virginia City. - Kim?! - Pearce z niedowierzaniem przeniósł wzrok z pastora na Claremonta. - Chyba zwariował! Dłu ej by si uchował w ród Pajutów. Peabody zwil ył j zykiem wargi, a jego grdyka znów zacz ła podskakiwa . - Ale... ale podobno Pajuci natychmiast zabijaj ka dego białego, który im wpadnie w r ce - wyj kał. - Nie tak natychmiast. Zwykle robi to powolutku - pocieszył go szeryf i spojrzał na zwalistego, p katego m czyzn , który siedział obok pastora. Nosił on garnitur w krzykliw krat , miał wydatne, odpowiadaj ce jego budowie szcz ki i u miechał si wylewnie. - Doktor Edward Molyneux, szeryfie, do usług - przedstawił si tubalnym głosem. - Domy lam si , e pan te jedzie do Virginia City. Czeka tam pana sporo roboty... głównie wystawianie aktów zgonu. Szkoda tylko, e rzadko kiedy powodem zej cia b d przyczyny naturalne. - Nie dla mnie te jaskinie grzechu - odparł Molyneux pogodnie. - Ma pan przed sob nowo mianowanego lekarza Fortu Humboldta. Tyle e nie znale li jeszcze dla mnie munduru. Pearce skin ł głow , odmówił sobie paru nasuwaj cych si komentarzy i znowu przesun ł wzrok. - Oszcz dz panu zachodu z przesłuchiwaniem wszystkich po kolei - odezwał si Claremont z lekka poirytowanym głosem. - Al nie dlatego, e ma pan prawo wiedzie . Ot, tak ze zwykłej uprzejmo ci. - Nie sposób oceni , czy ta nagana była zamierzona i czy odniosła skutek. Pułkownik wskazał na swego s siada po prawej r ce - m czyzn o patriarchalnym wygl dzie i faluj cych siwych włosach. Nosił on w sy i brod . Mógłby ni st d, ni zow d wej do gmachu senatu Stanów Zjednoczonych i zaj miejsce na sali obrad, a nikt by nawet nie mrugn ł. Gdyby nie broda, byłby uderzaj co podobny do Marka Twaina. - Zna pan zapewne gubernatora Nevady, pana Fairchilda - rzekł Claremont. Pearce skłonił głow i z niejakim zainteresowaniem spojrzał na młod , dwudziestokilkuletni kobiet siedz c po lewej r ce pułkownika. Miała blad cer i niezwykle czarne, zamglone oczy. Jej mocno ci gni te włosy, prawie niewidoczne spod pil niowego kapelusza o szerokim rondzie, były równie czarne. Siedziała skulona, owini ta szczelnie w szary płaszcz o tym samym odcieniu co kapelusz - wła ciciel hotelu „Imperial" uwa ał, e jego dochody nie pozwalaj na tak rozrzutno , jak zakup drewna na opał. - Panna Marika Fairchild, bratanica gubernatora. - Ach tak? - Pearce oderwał wzrok od dziewczyny i spojrzał na pułkownika. - Pewnie nowy kwatermistrz? - zadrwił. Panna Fairchild jedzie do ojca, komendanta Fortu Humboldta - wyja nił Claremont zwi le. - Starsi rang oficerowie maj ten przywilej. - Skin ł r k w lewo. - A to adiutant gubernatora i oficer ł cznikowy, major Bernard O'Brien. Major... Przerwał w pół zdania i popatrzył z zaciekawieniem na Pearce'a, który przygl dał si O'Brienowi - t giemu m czy nie o pulchnej, opalonej i wesołej twarzy. O'Brien równie przygl dał si Pearce'owi z rosn cym zainteresowaniem. Wreszcie, poznaj c go, zerwał si na równe nogi. U miechni ci od ucha do ucha, obaj skoczyli ku sobie z wyci gni tymi
r kami. ciskali si i klepali po plecach jak bracia, którzy odnale li si po latach rozł ki. Stali bywalcy hotelu „Imperial" obserwowali ich ze zdumieniem - nawet najstarszy z nich nie pami tał, by szeryf Nathan Pearce kiedykolwiek okazał cho by cie wzruszenia. - Sier ant Pearce! - wykrzykn ł O'Brien rozpromieniony. - Jak mogłem nie skojarzy od razu?! Nathan Pearce we własnej osobie! W yciu bym ci nie poznał. Człowieku, pod Chattanooga miałe brod ... - Prawie tak dług jak ty, poruczniku. - Majorze - poprawił go O'Brien z udan powag i dodał ze smutkiem: - Awans nierychliwy, ale sprawiedliwy. A niech mnie... Nathan Pearce! Najlepszy zwiadowca w całej armii, najwi kszy pogromca Indian, najszybszy rewolwer... - Z wyj tkiem ciebie, majorze - wtr cił sucho szeryf. - Pami tasz, jak... - i zapominaj c o reszcie towarzystwa, dziarskim krokiem ruszyli obj ci do szynkwasu. Tandetny przepych tego koszmarka projektanckiego był tak niebywały, e wła ciwie zasługiwał na podziw. Szynkwas tworzyły trzy ogromne - i ogromnie ci kie - podkłady kolejowe, osadzone bez adnego zabezpieczenia na dwóch kozłach, na oko niezdolnych ud wign nawet drobnej cz ci ci aru, jakim je obarczono. Niegdy klasyczn prostot tego projektu ukrywało zielone linoleum na wierzchu i wisz ce z trzech stron aksamitne zasłony, si gaj ce podłogi. Ale czas nieubłaganie rozprawił si zarówno z linoleum, jak z aksamitem i obecnie ka dy mógł podziwia tajemnic zamysłu projektanta. Pearce nie zl kł si w tłej konstrukcji szynkwasu. Bez wahania oparł na nim łokcie i dał stosowny znak czy cicielowi szklanek. Dwaj znajomi pogr yli si w cichej rozmowie. Przy stole koło drzwi nikt nie zabierał głosu. Po chwili Marika Fairchild przerwała milczenie. - Co miał na my li szeryf mówi c „z wyj tkiem ciebie"? - zapytała ze zdziwieniem. - Rozmawiali o tropieniu, walce z Indianami, o strzelaniu, a przecie major potrafi tylko wypełnia formularze, piewa irlandzkie piosenki, opowiada te swoje okropne anegdoty i... i... - I zabija sprawniej ni ktokolwiek ze znanych mi ludzi, prawda, gubernatorze? - Prawda. - Gubernator oparł dło na ramieniu bratanicy. - Moja droga, podczas wojny secesyjnej O'Brien nale ał do tych oficerów Unii, którzy otrzymali najwy sze odznaczenia. Trzeba na własne oczy zobaczy , jak radzi sobie ze strzelb czy rewolwerem, eby w to uwierzy . Major O'Brien jest moim adiutantem, to prawda, ale adiutantem bardzo szczególny. W tych górskich stanach polityka - a w ko cu jestem politykiem - przybiera czasami posta , jak by to powiedzie ... przemocy fizycznej. Dopóki jednak mam go przy sobie, mog spa spokojnie. - Kto mógłby ci skrzywdzi ? Chcesz powiedzie , e masz wrogów? - Wrogów! - Gubernator nieomal parskn ł. - Znajd mi gubernatora na zachód od Missisipi, który twierdzi, e ich nie ma, a poka ci wierutnego kłamc . Marika spojrzała na niego niepewnie i z niedowierzaniem przeniosła wzrok na szerokie bary stoj cego przy szynkwasie O'Briena. Chciała co powiedzie , lecz rozmy liła si , bo major i szeryf odwrócili si i ze szklankami w r kach ruszyli do stołu. Rozmawiali teraz z o ywieniem. O'Brien starał si uspokoi rozdra nionego przyjaciela. -- Do diabła, O'Brien - mówił szeryf - wiesz przecie , co to za jeden, ten Sepp Calhoun. Morderca, który rabował dyli anse i poci gi, pod egał do wojen, sprzedawał Indianom bro i alkohol... - Wszyscy wiemy, co to za jeden - przerwał mu major pojednawczo. - Nikt bardziej od niego nie zasłu ył sobie na stryczek. I b dzie wisiał. - Tyle e najpierw musi wpa w r ce jakiego przedstawiciela prawa. Tutaj ja reprezentuj prawo, a nie ty i to twoje wojsko. Calhoun siedzi teraz w areszcie Fortu Humboldta. Ja tylko chc go tu sprowadzi , nic wi cej. Pojad tam waszym poci giem, a wróc jakim innym. - Słyszałe , Nathan, co powiedział pułkownik. - Zakłopotany i skr powany O'Brien zwrócił si do Claremonta: - Jak pan s dzi, czy mogliby my odesła tego przest pc do Reese City pod eskort ? - Da si załatwi - odparł Claremont bez wahania. Pearce zmierzył go wzrokiem. - Czy mi si zdawało, czy sam pan twierdził, e ta sprawa nie le y w gestii wojska? - wycedził zimno. - Bo i nie le y. Robi panu tylko grzeczno . Wóz albo przewóz, szeryfie. - Oficer wyci gn ł z kieszeni zegarek i spojrzał na niego z irytacj . - Nakarmiono ju i napojono te przekl te konie? Bo e
jedyny, dzisiejsze wojsko! Nikt nic nie zrobi, je li samemu wszystkiego si nie dopilnuje. - Wstał. - Wybaczy pan, gubernatorze, ale za pół godziny musimy rusza . Zaraz wracam. - No prosz , rozkazuje mi, jakbym był na jego ołdzie, cho póki co to społecze stwo na mnie płaci - zauwa ył Pearce po wyj ciu Claremonta. - Pół godziny? - Uj ł O'Briena pod rami i poprowadził go do szynkwasu. - Troch to mało, eby nadrobi te dziesi lat. - Chwileczk , panowie - zatrzymał ich gubernator Fairchild. Si gn ł do teczki i wyci gn ł zalakowan kopert . - Chyba o czym zapomnieli my, majorze? - Wie pan, jak to jest, gdy dwaj towarzysze broni spotkaj si po latach - usprawiedliwił si jego adiutant, wzi ł kopert i podał j Pearce'owi. - Szeryf z Ogden prosił, eby ci to przekaza . Pearce podzi kował skinieniem głowy i ruszył z majorem do szynkwasu. Po drodze O'Brien rozejrzał si od niechcenia. Jego u miechni te irlandzkie oczy niczego nie pomin ły. W ci gu ostatnich pi ciu minut nie zaszła tam najmniejsza zmiana, nikt nawet nie drgn ł. Zdawało si , e starcy przy ladzie i stołach zastygli na wieki niczym postacie z gabinetu figur woskowych. W tej samej chwili otworzyły si drzwi i do baru weszło pi ciu m czyzn. Bez słowa zaj li stół w gł bi sali. Jeden z nich wyci gn ł tali kart. - Ruchliwe tu macie towarzystwo, nie powiem - zauwa ył O'Brien. - Całe ruchliwe towarzystwo, w tym tak e ci, których trzeba było podsadzi na konie, wyjechało kilka miesi cy temu, kiedy w Comstock odkryto ył złota. Zostali sami starcy, cho Bóg wiadkiem, e i tych jest niewielu; w tych stronach mało komu udaje si do y staro ci. Włócz dzy, pijacy, niedoł gi, nicponie. Ale nie narzekam. Reese City potrzebuje szeryfa do utrzymywania spokoju mniej wi cej tak, jak tutejszy cmentarz. - Pearce westchn ł i uniósł dwa palce na znak, e zamawia nast pn kolejk . Wyci gn ł nó , rozci ł nim kopert , któr dostał od majora, i wydobył plik listów go czych z kiepskimi podobiznami. Rozprostował je na porysowanym linoleum przykrywaj cym szynkwas. - Nie wida po tobie zachwytu - stwierdził O'Brien. - Dziwisz si ? Wi kszo z nich zwiała do Meksyku dobre pół roku przed rozesłaniem tych listów. Zreszt najcz ciej daj nam zdj cia i nie takie jak trzeba, i nie tych co trzeba. Stacja w Reese City przedstawiała taki sam obraz n dzy i rozpaczy, jak bar hotelu „Imperial". Upalne lata i mro ne górskie zimy dały si we znaki skleconym z desek cianom i cho budynek nie miał jeszcze czterech lat wygl dał, jak gdyby w ka dej chwili miał si rozlecie . Złota farba na tablicy z nazw miasteczka złuszczyła si i wyblakła tak dalece, e napis był w zasadzie nieczytelny. Pułkownik Claremont odsun ł skrawek płótna zast puj cy drzwi, które ju dawno rozstały si z przerdzewiałymi zawiasami, i zawołał, lecz jego wołanie pozostało bez odpowiedzi. Gdyby lepiej znał zwyczaje panuj ce w Reese City, nie zdziwiłoby go to ani troch . Wiedziałby, e zawiadowca stacji, jedyny pracownik kolei Union Pacific w miasteczku, o ile akurat nie je, nie pi lub nie odprawia sporadycznie kursuj cych poci gów - o przybyciu których uprzedzali go w por yczliwi telegrafi ci z s siednich stacji - przesiaduje stale w hotelu „Imperial", gdzie tr bi whisky w takich ilo ciach, jak gdyby go nic nie kosztowała, co zreszt było zgodne z prawd . Ł czyła go bowiem z wła cicielem hotelu milcz ca przyjacielska umowa, polegaj ca na tym, e chocia wszystkie dostawy trunków dla hotelu wysyłano kolej z Ogden, wła ciciel nie otrzymał rachunku za przewóz od blisko trzech lat. Claremont z gniewn min odsun ł zasłon , wyszedł przed budynek i przebiegł wzrokiem cały skład poci gu. Za lokomotyw z wysokim kominem i tendrem, na który załadowano por bane drewno, stało siedem wagonów pasa erskich, a na ko cu hamulcowy. Wagony czwarty i pi ty nie były jednak przeznaczone dla ludzi, o czym dobitnie wiadczyły ł cz ce je z peronem dwa solidnie podparte pomosty. U stóp pierwszego z nich krzepki, ciemnowłosy m czyzna w koszuli i ze wspaniałym w sem pracowicie odfajkowywał kolejne pozycje zespisu, który trzymał w r ku. Claremont szybko ruszył ku niemu. Uwa ał Bellewa za najlepszego sier anta w całej kawalerii Stanów Zjednoczonych, Bellew natomiast był zdania, e Claremont jest najwspanialszym dowódc , pod jakim słu ył. Obaj starannie ukrywali, co my l o sobie nawzajem. Pułkownik skin ł sier antowi głow , wszedł na pierwszy pomost i zajrzał do wagonu. Blisko cztery pi te powierzchni zajmowały w nim boksy dla koni, a reszta wolnego miejsca przeznaczona była na pasz i wod . Wszystkie boksy były puste. Claremont zszedł na peron. - No i gdzie podziali cie konie, Bellew? I ołnierzy? Szukaj wiatru w polu, co?
Sier ant z niezm conym spokojem zapinał kurtk munduru. - Konie nakarmione i napojone, pułkowniku. Ludzie wzi li je wła nie pod siodło. Po dwóch dniach w wagonie nale y im si troch ruchu. - Mnie te , ale ja nie mam na to czasu. No dobrze, konie to wprawdzie wasza sprawa, ale ka cie ju wprowadzi naszych czworono nych przyjaciół do wagonów. Odje d amy za pół godziny. Starczy prowiantu i wody dla zwierz t do samego fortu? - Tak, pułkowniku. - Dla ludzi te ? - Te , pułkowniku. - A drewna do wszystkich pieców? Tak e do tych w wagonach z ko mi? W górach b dzie piekielnie zimno. - Pod dostatkiem, pułkowniku. - Lepiej, eby to była prawda... i dla was, i dla nas wszystkich. A gdzie jest kapitan Oakland? I porucznik Newell? - Byli tu, kiedy zabierałem konie i ludzi do stajni. Widziałem, jak szli w stron lokomotywy, jakby si wybierali do miasta. Nie ma ich tam? - A sk d mam wiedzie , u licha? Gdybym wiedział, to bym was nie pytał! - Irytacja Claremonta wskazywała, e jego cierpliwo jest na wyczerpaniu. - Wy lijcie patrol, eby ich odszukał. Niech si do mnie zgłosz w hotelu „Imperial". Imperial... a to dobre! Odwrócił si i skierował do lokomotywy. Bellew wydał od dawna powstrzymywane, ciche, lecz wyra ne westchnienie ulgi. Pułkownik wszedł po elaznych schodkach do kabiny. Chris Banlon, maszynista, był niski i chudy jak szczapa. Miał niewiarygodnie pomarszczon , spalon na ciemny br z twarz, która stanowiła ze wszech miar niestosowne tło dla jego chabrowych oczu. Manipulował wła nie ci kim kluczem francuskim. Widz c Claremonta, dokr cił sworze , przy którym majstrował, odło ył klucz do skrzynki z narz dziami i u miechn ł si . - Dzie dobry, pułkowniku. Jestem zaszczycony. - Jakie kłopoty? - Nie, zwykły przegl d, tak na wszelki wypadek. - Kocioł pod par ? Banlon otworzył drzwiczki paleniska. Claremont cofn ł si mimowolnie, gdy buchn ł na niego ar z rozpalonego do czerwono ci pieca. Maszynista zamkn ł drzwiczki. - Mo emy rusza w ka dej chwili, pułkowniku. Claremont zerkn ł przez rami na tender, gdzie pi trzyły si starannie uło one szczapy. - Opał? - zapytał. - Wystarczy do najbli szej stacji. A nawet zostanie. - Banlon spojrzał na tender z dum . - Załadowali my z Henrym ile si dało. Robota pali mu si w r kach. - Z Henrym? Kelnerem? - Twarz pułkownika ani drgn ła, lecz w jego głosie zabrzmiała nuta gniewu. - A co z tym waszym pomocnikiem... Jacksonem czy jak mu tam? Palaczem? - Ech, ten mój długi ozór - rzekł Banlon ze smutkiem. - Nigdy si nie naucz trzyma j zyka za z bami. Henry sam zaproponował pomoc. A Jackson pomógł nam, no... pó niej. - Co znaczy pó niej? - No, jak ju wrócił z miasta z piwem. - Wyj tkowo niebieskie oczy z niepokojem zerkały na pułkownika. - Chyba si pan nie gniewa? - Jeste cie pracownikami kolei, a nie ołnierzami - odparł krótko Claremont. - Nie obchodzi mnie, co robicie... byle by cie si nie popili tak, e zlecimy z mostu w tych piekielnych górach. - Ruszył do schodków, lecz nagle odwrócił si do maszynisty. - Nie widzieli cie czasem kapitana Oakl nda albo porucznika Newella? - Wła ciwie to widziałem ich obu. Wst pili tu pogada ze m i z Henrym, a potem poszli do miasta. - Mówili, dok d id ? - Niestety nie, pułkowniku. - No trudno, dzi kuj . - Claremont zszedł na peron i spojrzał na tyły poci gu, gdzie Bellew siodłał swojego konia. - Powiedzcie patrolowi, e tamci s w mie cie! - zawołał. W odpowiedzi sier ant zasalutował niedbale. W hotelowym barze O'Brien i Pearce odwrócili si od szynkwasu. Szeryf chował listy go cze do koperty. Nagle obaj zamarli i popatrzyli w gł b sali, sk d dobiegł gniewny okrzyk. Pot ny m czyzna z ciemno rud brod , ubrany w welwetowe spodnie i kurtk , wygl daj ce jakby je odziedziczył po dziadku, zerwał si na nogi i pochylił nad stołem, przy którym grano w
karty. W prawej r ce trzymał niedu e działo - bez zbytniej przesady mo na tak bowiem okre li colta typu „Peacemaker - lew za przyciskał do blatu nadgarstek człowieka, który siedział naprzeciwko. Wysoko postawiony kołnierz z baraniej skóry i nasuni ty na oczy czarny stetson tak skutecznie maskowały twarz siedz cego, e nie sposób było rozró ni jego rysów. - Co za du o, to niezdrowo, przyjacielu - rzekł rudobrody. - O co chodzi, Garrity? - spytał Pearce łagodnie, podchodz c do stołu. Garrity zbli ył rewolwer na pi tna cie centymetrów do twarzy nieznajomego. - Mamy tu szulera, szeryfie - powiedział. - W ci gu pi tnastu minut ten dra okantował mnie na sto dwadzie cia dolarów. Pearce obejrzał si , bardziej z przyzwyczajenia ni z ciekawo ci, bo otworzyły si drzwi od ulicy. Pułkownik Claremont wkroczył do baru, przystan ł, w dwie sekundy zorientował si , e co si dzieje, i bez wahania podszedł do stołu pokerzystów. Rola kibica nie le ała w jego naturze. Pearce odwrócił si z powrotem do Garrity'ego. - Mo e on poprostu dobrze gra? - Dobrze? - Garrity chyba si u miechn ł, cho na temat jego miny ukrytej za rdzaw g stwin mo na było jedynie snu przypuszczenia. - A za dobrze... Ju ja si na tym znam. Sam pan wie, szeryfie, e przez ostatnie pi dziesi t lat zjadłem na kartach z by. Pearcy pokiwał głow . - Rzeczywi cie, po naszym spotkaniu przy pokerze wstałem od stołu ubo szy - przyznał. Garrity wykr cił nadgarstek siedz cego, który bezskutecznie próbował si uwolni . Przycisn ł grzbiet jego lewej r ki do stołu i oczom widzów ukazały si karty - same figury z asem kier na wierzchu. - Na mój gust całkiem ładna karta - orzekł Pearce. - Nie powiedziałbym tego. - Skinieniem głowy Garrity wskazał le c na stole tali . - Mniej wi cej w rodku, szeryfie... Pearce wzi ł tali i zacz ł j przegl da . Nagle przerwał i uniósł praw r k - trzymał w niej drugiego asa kier. Poło ył go na stole, zabrał asa nieznajomemu, poło ył go obok pierwszego i porównał. Karty były identyczne. - Dwie takie same talie - stwierdził. - Kto je przyniósł? - Zgadnij pan, szeryfie - burkn ł Garrity. Jego głos nie wró ył nic dobrego. - Stary numer - odezwał si nieznajomy. Mówił cicho, lecz - bior c pod uwag nadzwyczaj kompromituj c sytuacj , w jakiej si znalazł - wyj tkowo spokojnie. - Kto go podło ył do talii. Kto , kto wiedział, e mam asa. - Jak si nazywasz? - Deakin. John Deakin. - Wstawaj, Deakin. Nieznajomy usłuchał. Pearce bez po piechu okr ył stół i stan li twarz w twarz. Patrzyli sobie prosto w oczy. - Masz bro ? - spytał szeryf. - Nie. - Zadziwiasz mnie, Deakin. My lałem, e ludzie twojego pokroju nie rozstaj si z broni ... chocia by dla samoobrony, je li ju nie w innych celach. - Ja nie uznaj przemocy. - Mam wra enie, e wkrótce do wiadczysz jej na własnej skórze, czy ci si podoba, czy nie. - Pearce lew r k odchylił poł baraniego ko ucha szulera, a praw si gn ł do jego wewn trznej kieszeni. Kilka sekund pó niej wyci gn ł i rozło ył w wachlarz interesuj c kolekcj asów i figur. - No, no - mrukn ł O'Brien. - jak to si mówi, trzymał karty przy orderach. Pearce pchn ł le ce przed Deakinem pieni dze w stron Garrity'ego, ale on nie kwapił si , eby je zabra . - Moje pieni dze to nie wszystko - powiedział ochryple. - Wiem o tym. - Szeryf nie tracił cierpliwo ci. - Chyba wynika to jasno z tego, co powiedziałem. Znasz moj sytuacj , Garrity. Szulerka nie jest przest pstwem federalnym, wi c nie mog si wtr ca . File je eli kto wywoła awantur w mojej obecno ci, to jako miejscowy stró porz dku publicznego b d musiał zareagowa . Oddaj bro . - Z przyjemno ci - odparł Garrity wyra nie złowró bnym tonem, Podał swój wielgachny
rewolwer szeryfowi, łypn ł spode łba na Deakina i kciukiem wskazał drzwi. Deakin ani drgn ł. Garrity okr ył stół i powtórzył gest. Widz c prawie niedostrzegalny, ale wyra nie przecz cy ruch głowy szulera, na odlew uderzył go w twarz. Deakin nie zareagował. - Na dwór! - warkn ł rudobrody. - Ju mówiłem, e nie uznaj przemocy - rzekł Deakin. Rozw cieczony Garrity zamachn ł si na niego bez ostrze enia. Szuler zatoczył si , potkn ł o stoj ce za nim krzesło i run ł jak kłoda na podłog . Le ał zupełnie przytomny, bez kapelusza, który spadł mu z głowy, wspieraj c si na łokciu, ale bynajmniej nie próbuj c wsta . Krew ciekła mu z k cika ust. Stali bywalcy hotelu zdobyli si na bezprecedensowy wysiłek - zerwali si na równe nogi i, przepychaj c si , ruszyli tłumnie do stolika karciarzy, by z bliska obserwowa przebieg wypadków. Maluj ce si na ich twarzach niedowierzanie stopniowo ust piło miejsca najgł bszej pogardzie. Jasnoczerwony strumyczek, ta oznaka przemocy, był nieodł cznym, integralnym składnikiem ycia na pograniczu. Gwałt nie odwzajemniony, puszczanie płazem zniewag i krzywd bez najmniejszej próby fizycznego odwetu, równało si ostatecznej degradacji - zaprzeczeniu m sko ci. Zawiedziony Garrity z niedowierzaniem gapił si na nieruchomego Deakina. Wzbieraj cy w nim gniew błyskawicznie odbierał mu resztki zdrowego rozs dku. Widz c, e rudobrody jest dny krwi, Pearce zbli ył si szybko, cho sam wyra nie łamał sobie nad czym głow . Wtem doznał ol nienia. Kiedy Garrity zamachn ł si praw nog do miertelnego ciosu, odruchowo zrobił krok w przód i niezbyt łagodnie wyr n ł go prawym łokciem w splot słoneczny. Powstrzymuj c wymioty, rudzielec j kn ł z bólu i zgi ł si wpół, trzymaj c si za brzuch. Nie mógł złapa tchu. - Ostrzegałem ci , Garrity - powiedział Pearce. - adnych awantur w obecno ci szeryfa Stanów Zjednoczonych. Jeszcze raz, a przenocujesz u mnie w areszcie. Zreszt teraz to ju niewa ne. Ten ptaszek wymkn ł ci si niestety z r k. Garrity spróbował si wyprostowa . Wida było, e sprawia mu to w tpliw przyjemno . Jego głos, kiedy go wreszcie odzyskał, przypominał rechot aby chorej na zapalenie krtani. - Jak to wymkn ł mi si z r k? Co wy mi tu gadacie? - Teraz to ju sprawa federalna. Pearce wysun ł z koperty listy go cze, przerzucił je szybko, wybrał jeden, a pozostałe schował z powrotem. Zerkn ł na kartk , potem na Deakina, odwrócił si i skin ł r k na pułkownika Claremonta, który bez zmru enia oka podszedł do niego i O'Briena. Szeryf bez słowa pokazał mu list. Zdj cie poszukiwanego, niewiele lepsze od dagerotypu, było szarobr zowe, niewyra ne i zamazane, a jednak z cał pewno ci była to wierna podobizna człowieka, który przedstawił si jako John Deakin. - I co pan na to, pułkowniku? - rzekł Pearce. - Zdaje si , e wła nie trzymam w r ku bilet na pa ski poci g. Claremont spojrzał na niego, ale si nie odezwał. Jego mina tak e niewiele mówiła, wyra ała jedynie uprzejme oczekiwanie. - „Poszukiwany za długi karciane, kradzie , podpalenie i mordertwo - odczytał szeryf. - Niezła kolejno - mrukn ł O'Brien. - „John Houston, alias John Murray, alias John Deakin, alias..." Mniejsza z tym, ma wiele innych alias. „Były wykładowca na wydziale medycyny Uniwersytetu Stanu Nevada". - Uniwersytet? - przerwał Claremont. Jego mina i głos zdradzały zdumienie. - W tych zapomnianych przez Boga i ludzi górach? - Post pu si nie zatrzyma, pułkowniku. Zało yli go w Elko. W tym roku. „Zwolniony z pracy za długi karciane i nielegalny hazard - czytał dalej szeryf. - Przypisuje mu si sprzeniewierzenie funduszy uniwersyteckich, stwierdzone po jego wyje dzie. cigany do Lake's Crossing, został osaczony w sklepie z artykułami elaznymi. Uciekaj c, oblał go naft i podpalił dla odwrócenia uwagi. Po ar rozprzestrzenił si i strawił centrum miasta. Zgin ło siedem osób". W ród słuchaczy i widzów słowa te wywołały cał gam uczu - od niedowierzania do przera enia, od gniewu do odrazy. Tylko Pearce, O'Brien i - co dziwniejsze - sam Deakin przyj li to ze stoickim spokojem. - „Wytropiony w warsztatach kolejowych w Sharps, wysadził w powietrze wagon z materiałami wybuchowymi, niszcz c trzy baraki i cały tabor kolejowy - czytał dalej Pearce. - Obecnie miejsce pobytu nieznane". - To... to jest ten człowiek, który spalił Lake's Crossing i wysadził Sharps? - odezwał si Garrity. Jego głos wci przypominał ochrypły rechot. - Je eli wierzy w to, co tu jest napisane, a ja wierz , to faktycznie on - odparł szeryf. - Wiadomo,
'ze przypadki chodz po ludziach, ale to ju by była przesada. Inaczej teraz patrzysz na swoje marne sto dwadzie cia dolarów, co, Garrity? Na twoim miejscu schowałbym je czyn pr dzej, bo niepr dko zobaczysz znowu Deakina. - Zło ył list go czy i spojrzał na pułkownika. - I co pan na to? - Jego winy s tak oczywiste, e nie trzeba nawet zwoływa ławy przysi głych. Ale to wci nie jest nasza sprawa. Pearce rozło ył kartk i podał j Claremontowi. - Nie przeczytałem wszystkiego, bo za długie. Na przykład opu ciłem to... - Wskazał na pewien akapit. - „Wagon z materiałami wybuchowymi w Sharps był w drodze do składu armii Stanów Zjednoczonych w Sacramento, w Kalifornii" - odczytał na głos pułkownik. Zło ył list go czy, oddał go szeryfowi i pokiwał głow . - Tak, teraz to ju nasza sprawa. Rozdział drugi Pułkownik Claremont, którego wybuchowy temperament cz sto dawał o sobie zna , heroicznie starał si utrzyma go na wodzy. Była to jednak z góry przegrana walka. Pedantyczny i skrupulatny oficer, dla którego rozkaz i porz dek dzienny były rzecz wi t , nie znosił, kiedy co mu zakłócało, a tym bardziej niweczyło raz powzi te plany. Dodaj c za do tego skrajn nietolerancj wobec głupoty i nieudolno ci, trudno si dziwi , e nie potrafił on znale jakiego wentyla bezpiecze stwa, przez który mógłby dawa upust swojej jedynej wadzie, niegodnej tak oficera, jak m czyzny. Stopniowe uwalnianie albo sublimacja gwałtownego - i gwałtownie narastaj cego - gniewu wywołanego frustracj w jego wypadku nie wchodziły w rachub , mimo i oscyluj ca wokół punktu wrzenia w ciekło nie wpływała najlepiej na jego ci nienie. Przenosz c to na grunt geologii mo na by powiedzie , e ani nie wypuszczał gazów wulkanicznych, ani nie usuwał nadmiaru energii poprzez gejzery; niczym Krakatau, po prostu eksplodował, a rezultaty tej erupcji, przynajmniej dla najbli szego otoczenia, zazwyczaj były nie mniej katastrofalne. Claremont miał wła nie o mioosobowe audytorium. Wystraszony gubernator, Marika, lekarz i kapelan stali tu przed głównym wej ciem do „Imperialu, a nieco dalej, na chodniku z desek, O'Brien, Pearce i Deakin. Wszyscy obserwowali rozsierdzonego pułkownika i tylko szeryf po wi cał wi cej uwagi Deakinowi. Ostatnim uczestnikiem tego wydarzenia był nieszcz sny sier ant Bellew. Sztywno wyprostowany, starał si utrzyma postaw zasadnicz - o ile to w ogóle mo liwe, je li kto siedzi na mocno narowistym koniu - i niewzruszenie wpatrywał si w punkt za lewym ramieniem pułkownika, oddalony o dobre par lat wietlnych. Mimo chłodnego popołudnia, pocił si obficie. - Wsz dzie? - Pułkownik ani my lał ukrywa skrajnego niedowierzania. - Szukali cie wsz dzie?! - Tak jest. - Oficerowie kawalerii to raczej rzadki widok w tych stronach. Kto musiał ich zauwa y ! - Nikt z tych, z którymi rozmawiali my. A pytali my wszystkich. - Niemo liwe, człowieku! Po prostu niemo liwe! - Tak jest, pułkowniku. To znaczy nie. - Bellew zaprzestał kontemplacji wszech wiata, spojrzał w oczy swemu dowódcy i bliski rozpaczy wykrztusił: - Nie mo emy ich znale . Twarz Claremonta przybrała niebezpieczny odcie . Nie trzeba było szczególnie bujnej wyobra ni, by zrozumie , e erupcja jego w ciekło ci nast pi lada chwila. - Mo e ja ich poszukam, pułkowniku - zaproponował Pearce, podchodz c szybko do oficera. - Zbior ze dwudziestu, trzydziestu ludzi, którzy znaj to miasto jak własn kiesze ... a Bóg wiadkiem, e zakamarków mamy tu niewiele. Góra dwadzie cia minut i znajdziemy ich. Je eli tu s . - Je eli?! Co pan chce przez to powiedzie ? - Dokładnie to, co powiedziałem. - Wida było, e szeryf nie jest usposobiony pokojowo. - Proponuj pomoc... chocia wcale nie musz . Nie oczekuj podzi kowania, nie spodziewam si nawet, e przyjmie pan moj propozycj , cho troch uprzejmo ci sk din d nie zawadzi. Wi c tak, czy nie? Claremont zawahał si , a jego ci nienie co nieco opadło, Szorstki ton Pearce'a kazał mu si opami ta i pułkownik niech tnie, wr cz z oporem, u wiadomił sobie, e ma do czynienia z cywilem, przedstawicielem - niestety! - wi kszo ci, która nie podlega jego władzy i rozkazom. Claremont ograniczał swoje kontakty z cywilami do niezb dnego minimum i w rezultacie prawie zapomniał, jak
z nimi rozmawia . Ale główn przyczyn jego chwilowego niezdecydowania była irytuj ca i upokarzaj ca perspektywa, e tym nie domytym, niezdyscyplinowanym wyrzutkom z Reese City uda si to, co nie udało si jego ukochanemu wojsku. Ostateczna odpowied kosztowała go du o zdrowia. - A wi c dobrze, szeryfie. Prosz ich poszuka . L.. dzi kuj . Wobec tego odjazd za dwadzie cia minut. Zaczekamy na stacji. - Wróc na czas. Ale przysługa za przysług , pułkowniku. Czy mógłby pan wyznaczy paru swoich ludzi, eby odstawili wi nia do poci gu pod eskort ? -Pod eskort ? - Claremont nie krył pogardy. - Zdawało mi si , szeryfie, e on nie uznaje przemocy - Zale y, co pan rozumie przez przemoc - odparł Pearce łagodnie. - Widzieli my, e nie przepada za karczemnymi burdami, je li miałaby na tym ucierpie jego skóra. Ale je li s dzi po jego przeszło ci, to starczy, e spuszcz go z oka, a podpali „Imperial"... albo wysadzi w powietrze pa ski bezcenny poci g. I zostawiwszy Claremonta sam na sam z t radosn perspektyw , po pieszył do hotelu. - Odwołajcie ludzi - rozkazał pułkownik sier antowi. - Odprowadzi wi nia do poci gu. Zwi za mu r ce z tyłu, a nogi sp ta półmetrowym sznurem. Wygl da na to, e nasz przyjaciel ma zwyczaj rozpływa si w powietrzu. - Za kogo pan si ma? Za Pana Boga? - W głosie Deakina pobrzmiewała fałszywa nuta gniewu i buntu. - Nie mo e mi pan tego zrobi ! Pan nie reprezentuje prawa. Jest pan tylko ołnierzem! - Tylko?! Ty... - Claremont opanował si w por . - Trzydziestocentymetrowy sznur, sier ancie! - polecił z satysfakcj . - Z najwi ksz przyjemno ci - odparł Bellew, lecz najwyra niej jeszcze wi ksz przyjemno sprawił mu fakt, e oto wspólny wróg, cho by nawet nieszkodliwy, ci gaj c na siebie niezadowolenie pułkownika ratował go przed gniewem dowódcy. Wyci gn ł gwizdek z kieszeni munduru, wzi ł gł boki oddech i zagwizdał przera liwie trzy razy. Claremont skrzywił si , skin ł r k na pozostałych i poprowadził ich ku stacji. Sto metrów dalej, z O'Brienem u boku, zatrzymał si i obejrzał. Potok ludzi, wylewaj cy si przez drzwi hotelu, nale ałoby utrwali w kronikach Reese City jako zjawisko bez precedensu. Obserwuj c wymarsz tych barwnych postaci chciałoby si rzec: „wiódł lepy kulawego", bo te nie byłoby to dalekie od prawdy. Poniewa doprawianie whisky wod sko czyłoby si dla hotelu „Imperial natychmiastowym i nieodwracalnym bojkotem wiernej klienteli, co najmniej połowa ochotników sun ła chwiejnym, rozkołysanym krokiem eglarza, który od dawna nie schodził na l d. Dwaj spo ród nich ci ko utykali, a inny, nie mniej wstawiony od całej reszty, nader wawo pomykał o kulach. Ten przynajmniej miał podpor , której pozostałym wyra nie brakowało. Szeryf zbli ył si do nich i wydał stosowne polecenia. Patrz c, jak zgraja siwobrodych rozpełza si w ró nych kierunkach, O'Brien pokr cił głow . - Gdyby ci poszukiwacze skarbów mieli odnale zakopan butelce bourbona, postawiłbym na nich ostatni grosz. Ale tak... - Wiem, wiem. - Claremont odwrócił si z rezygnacj i bez po piechu ruszył dalej ku stacji. Z lokomotywy buchały kł by dymu i pary. Banlon najwyra niej pilnował, by odjazd mógł nast pi w ka dej chwili. Wychylił si ze swej kabiny. - S ju , pułkowniku? - Niestety, nie. Maszynista zawahał si . - To mo e zdejm par z kotła? - A niby po co? - Chce pan powiedzie , e... w razie czego odje d amy bez kapitana i porucznika? - Otó to, Banlon. Za pi tna cie minut. Pami tajcie, pi tna cie minut! - Ale kapitan Oakland i porucznik Newell... - Zabior si nast pnym poci giem. - Ale pułkowniku, b d musieli czeka wiele dni... - W tej chwili mało mnie obchodzi los kapitana i porucznika. - Claremont odwrócił si do pozostałych i wskazał na schodki prowadz ce do pierwszego wagonu. - Zrobiło si zimno, a b dzie jeszcze zimniej - powiedział. - Gubernatorze, pozwoli pan, e zatrzymam na chwil majora O'Briena. Tylko dopóki nie sprowadz wi nia. Nie mam nic przeciwko moim ludziom, to najlepsi ołnierze pod sło cem, ale nie jestem pewny, czy dadz sobie rad z tak chytr sztuk jak Deakin. Natomiast
nie w tpi , e major poradzi sobie znakomicie... i to bez trudu. Zatrzymam go tylko do powrotu Pearce'a. O'Brien u miechn ł si bez ~ słowa. Gubernator Fairchild skinieniem głowy wyraził zgod i czym pr dzej wszedł do wagonu. Zbli ał si wieczór i w ci gu ostatnich pi tnastu minut wyra nie si ochłodziło. Claremont skin ł głow na O'Briena i powoli ruszył wzdłu poci gu, od czasu do czasu uderzaj c szpicrut o swoje buty do jazdy konnej: Ten jak e angielski rekwizyt był jedynym przejawem jego indywidualizmu czy - jak kto woli - ekscentryczno ci. Pułkownik Claremont zupełnie nie znał si na poci gach, miał za to wrodzony dar obserwacji, który wykorzystał przy ka dej sposobno ci. Co wi cej, był komendantem tego poci gu, a wyznawał zasad , e „pa skie oko konia tuczy", cho by nawet ów tylko czasowo był pod jego opiek . Pierwszy wagon składał si z przedziału dziennego dla oficerów - w którym wła nie schronił si gubernator - dalej z sypialni gubernatora i jego bratanicy oraz z jadalni oficerów, usytuowanej na samym ko cu. W drugim znajdowała si kuchnia, sypialnie Henry'ego i Carlosa - to znaczy kelnera i kucharza - oraz oficerów. Trzeci wagon wiózł prowiant, natomiast czwarty i pi ty - konie. Z przodu szóstego mie ciła si kuchnia dla wojska, a pozostał jego cz , jak równie wagon siódmy, zajmowali ołnierze. Niewiele m drzejszy ni przed inspekcj , Claremont dotarł do zamykaj cego skład poci gu hamulcowego i obejrzał si , słysz c za sob t tent koni. To Bellew zaganiał swe zagubione owieczki. Pułkownik ocenił, e prowadził on ze sob cały oddział kawalerii. Sier ant jechał na czele, trzymaj c w lewej r ce koniec lassa, którego p tla opasywała szyj Deakina. Z powodu trzydziestocentymetrowego sznura kr puj cego mu nogi, wi zie sztywno dreptał komicznie małymi kroczkami, bardziej podobny do marionetki ni do człowieka. Claremont nie Vvzruszył si widokiem szulera w sytuacji, która byłaby wstydliwa i upokarzaj ca dla ka dego, kto wkroczył w wiek m ski. Przystan ł na chwil , lecz widz c, e O'Brien wychodzi sier antowi na spotkanie, bez zwłoki wszedł po schodkach do wagonu hamulcowego. W przeciwie stwie do chłodu panuj cego na zewn trz, w wagonie było duszno i gor co. Przyczyny tego stanu rzeczy nie trzeba było daleko szuka - stoj cy w k cie piec wyładowano drewnem tak umiej tnie i z takim zapałem, e jego okr gła ruchoma pokrywa z litego elaza była rozpalona niemal do biało ci. Obok pieca znajdowała si skrzynia wypełniona po brzegi szczapami, za ni szafka na ywno , a jeszcze dalej olbrzymie koło hamulcowe. Je li s dzi po zawarto ci skrzyni, to i szatka pewnie nie wieci pustkami - pomy lał Claremont. Po drugiej stronie pieca umieszczono przepastny, nadmiernie wypchany fotel i materac, na którym pi trzył si stos koców z przydziałów wojskowych oraz co , co wygl dało na dwie skóry nied wiedzie. Człowieka, który zanurzony w fotelu czytał ksi k przez okulary w stalowej oprawce, mo na by, z całym szacunkiem dla staro wieckiego zwrotu, okre§li jako pana w podeszłym wieku. Na twarzy miał czterodniowy siwy zarost, a jego włosy - o ile takowe posiadał - były ukryte pod czym , co przypominało spiczasty kapelusz holenderskiego flisaka. Starowina - niew tpliwie chroni c si przed zimnem - naci gn ł go sobie na uszy i siedział spowity jak w kokon w liczne, bli ej nieokre lone warstwy odzie y, na które zarzucił wzorowan na eskimoskich anorakach kurtk z bli ej nieokre lonych skór. Aby udaremni niecne zakusy nawet najbardziej podst pnych przeci gów, otulił si od pasa w dół grubym india skim pledem. Gdy Claremont wszedł do wagonu, hamulcowy wzdrygn ł si , przez grzeczno zdj ł okulary i przyjrzał mu si badawczo jasnoniebieskimi, wodnistymi oczyma. Zamrugał ze zdziwienia. - Wielki to dla mnie zaszczyt, pułkowniku - powitał go cia. Mówił z tak silnym irlandzkim akcentem, jak gdyby zaledwie wczoraj opu cił rodzinn wysp , cho od czasu, gdy po raz pierwszy i ostatni przekroczył Atlantyk, min ło z gór sze dziesi t lat. Nie bacz c na zwi zane z tym trudno ci, spróbował d wign si z fotela, lecz Claremont dał mu znak, eby nie wstawał. Starowina usłuchał skwapliwie i wymownie spojrzał na otwarte drzwi. Oficer zamkn ł je czym pr dzej. - To wy jeste cie Devlin? - zapytał. - Seamus Devlin, do usług. - Nie doskwiera wam tu samotno ? - Zale y, co pan przez to rozumie, pułkowniku. Siedz tu sam, to prawda, ale nie jestem samotny. - Zamkn ł ksi k , któr przed chwil czytał, i cisn ł j obur cz. - To maszynista jest samotny, nie ja. Pewnie, e ma do pomocy palacza, ale nawet nie mo e z nim pogada , taki tam hałas. A je li pada nieg lub deszcz, musi cały czas wygl da na zewn trz, eby widzie , co ma przed sob , wi c albo
marznie, albo si poci. Ju ja wiem, jak to jest, czterdzie ci pi lat stałem na pomo cie, ale od paru lat mam to wreszcie za sob . - Rozejrzał si z dum . - Dostałem chyba najlepsz posad w Union Pacific. Własny piecyk, własne jedzenie, własne łó ko, własny fotel... - Wła nie chciałem was o to zapyta - wtr cił Claremont z zaciekawieniem. - Nie s dz , eby w Union Pacific mieli takie fotele na wyposa eniu. - Gdzie , kiedy wpadł mi w n c - odparł Devlin wymijaj co. - Du o brakuje wam do emerytury? Devlin u miechn ł si niemal konspiracyjnie. - Z pana pułkownika jest wielki - jak to si mówi? - dyplomata. Tak, dobrze mówi , dyplomata. Ma pan racj , za stary jestem do tej roboty, ale ju lata całe, jak zapodziałem gdzie metryk urodzenia, no i ci z Union Pacific maj ze mn ambaras. To moja ostatnia podró , pułkowniku. Jak wróc na wschód, czeka mnie ju tylko dom wnuczki i miejsce przy kominku. - Niech Bóg ci drewnem obsypie! - mrukn ł Claremont pod nosem. - H ? Znaczy si , nie dosłyszałem, pułkowniku. - Nic takiego. Powiedzcie mi, Devlin, jak sp dzacie tu czas? - No... gotuj , jem, pi i... - Ano wła nie! Jak to jest z tym spaniem? Je eli za niecie, a po drodze wypadnie akurat ostry zakr t czy stromy zjazd, to... - Bez obawy, pułkowniku. Ja i Chris - znaczy si Banlon, maszynista - mamy takie urz dzenie, co to je teraz nazywaj ł czno ci . Najzwyklejszy drut w rurze, ale działa. Chris ci gnie za niego sze razy, tutaj dzwoni dzwonek, a ja ci gn jeden raz, dwa, trzy albo cztery razy, zale nie od tego, jak mocno mam hamowa . To jeszcze nigdy nie zawiodło. - Ale przecie nie mo ecie tylko je i pi ? - I dlatego czytam, pułkowniku. Bardzo du o. Całymi godzinami. Claremont rozejrzał si . - Dobrze ukryli cie swoj bibliotek - stwierdził. - Ja nie mam biblioteki. To moja jedyna ksi ka. I tylko j czytam. - Odwrócił trzyman ksi k i pokazał j pułkownikowi. Była to bardzo stara i zniszczona Biblia. - Rozumiem. - Claremont, który z zasady nie chodził do ko cioła, a o religi ocierał si cz sto wprawdzie, lecz tylko i wył cznie podczas odprawiania nabo e stw ałobnych, był teraz wyra nie zakłopotany. - No nic, Devlin, miejmy nadziej , e dotrzemy cali i zdrowi do Fortu Humboldta, a wy bezpiecznie wrócicie na wschód. - Dzi kuj za dobre słowo - rzekł Devlin, nało ył okulary i otworzył Bibli , zanim jeszcze oficer zamkn ł za sob drzwi. Pułkownik dziarskim krokiem ruszył do lokomotywy. Po drodze przystan ł koło Bellewa i kilku ołnierzy, którzy rozbierali pomosty prowadz ce do wagonów z ko mi. - Sprawdzili cie stan ludzi i zwierz t? Wszyscy obecni? - Tak jest. - Wystarczy wam pi minut? - Jak najbardziej, pułkowniku. Claremont skin ł głow i odszedł. Zza rogu budynku stacji wyłonił si Pearce i szybko ruszył ku niemu. - Wiem, e pan tego nie zrobi, pułkowniku, ale powinien pan przeprosi Bellewa i jego ludzi - o wiadczył. - Jak to? Znikn li bez ladu? - W ka dym razie głow daj , e nie ma ich w Reese City. W pierwszej chwili, o dziwo, Claremont poczuł ulg - ulg , e Pearce i ta zgraja wyrzutków nie zanotowali sukcesu tam, gdzie jego ołnierze doznali pora ki. Lecz pełne znaczenie pozornej dezercji lub niewybaczalnego spó nienia obu oficerów szybko dotarło do niego ze zdwojon sił . - Oddam ich za to pod s d polowy i zdymisjonuj ! - warkn ł przez zaci ni te z by. Szeryf przygl dał mu si z namysłem. - Nie znam ich, rzecz jasna - powiedział. - Czy takie zachowanie jest do nich podobne? - Nie, psiakrew! - Claremont z w ciekło ci uderzył si szpicrut w but i z trudem powstrzymał okrzyk bólu. - Oakland i Newell to najlepsi oficerowie, jacy pode mn słu yli. Ale nie b dzie adnych wyj tków, adnych! Cho szkoda, to jednak dobrzy oficerowie, bardzo dobrzy... Chod my, szeryfie. Komu w drog , temu czas. Pearce wsiadł do poci gu. Pułkownik obejrzał si , by sprawdzi , czy drzwi wagonów z ko mi s dobrze zamkni te, po czym odwrócił si i uniósł r k . W odpowiedzi Banlon pomachał do niego, wszedł do lokomotywy i otworzył regulator pary. Koła nap dowe po lizn ły si na szynach raz, dwa,
trzy razy, a wreszcie złapały przyczepno . Rozdział trzeci O zmierzchu poci g zostawił Reese City daleko za sob . Płaskowy , na którym le ało miasteczko, znikn ł za horyzontem, ust puj c miejsca podgórzu. Poci g łagodnie pi ł si w gór dług , szerok , poro ni t sosnami dolin , wzdłu kr tej, kamienistej rzeki. Na ciemnym niebie nie wida było ani ladu zorzy wieczornej, któr najwidoczniej skryły nisko wisz ce chmury. Zapowiadała si bezgwiezdna i bezksi ycowa noc, a ołowiane niebo wró yło tylko jedno - nieg. Ani ponura beznadzieja i zi b za oknami, ani wyra ne pogorszenie pogody nie obchodziły podró nych w przedziale dziennym dla oficerów - i trudno si temu dziwi . W otoczeniu ciepła, wygody i komfortu zaprz tanie sobie głowy tym, co dzieje si na zewn trz, byłoby bezcelowe, wr cz niestosowne. Luksus wywiera nadzwyczaj koj ce działanie, a jak na poci g wojskowy, przedział dla oficerów był bez w tpienia luksusowy. Znajdowały si w nim dwie gł bokie kanapy z rozkładanymi oparciami oraz fotele, pokryte wspaniałym zielonym aksamitem. Haftowane zasłony, z tego samego materiału, przytrzymywały w oknach jedwabne, ozdobione fr dzlami sznury. Podłog wy cielał puszysty ciemno rudy dywan. W pobli u kanap i foteli rozmieszczono kilka wypolerowanych na wysoki połysk stolików z mahoniu, a widoczny w prawym rogu barek stał tam nie tylko dla ozdoby. Cały przedział sk pany był w ciepłym, bursztynowym wietle zwisaj cych z sufitu miedzianych lamp. Spo ród o miu osób w przedziale, siedem trzymało szklanki z trunkami. W gł bi, na kanapie obok Mariki, siedział Nathan Pearce. Drug kanap zajmowali gubernator i pułkownik Claremont, a doktor Molyneux i major O'Brien rozparli si w fotelach. Z wyj tkiem dziewczyny, która zadowoliła si porto, wszyscy oni pili whisky. Trzeci i ostatni fotel przypadł wielebnemu Peabody, który siedział ze szklank wody mineralnej i pełn wy szo ci min wi toszka. Tylko John Deakin nic nie pił. Okazywanie go cinno ci takiemu zbrodniarzowi byłoby nie do pomy lenia, a zreszt maj c r ce skr powane na plecach, i tak nie mógłby podnie szklanki do ust. Nogi te miał zwi zane. Niewygodnie zgarbiony, siedział na podłodze koło przej cia prowadz cego do sypialni. Oprócz Mariki, która od czasu do czasu zerkała na niego z trosk , nikt z obecnych nie przejmował si jego sytuacj . Na pograniczu ycie było tanie, a cierpienie tak powszechne, e nie budziło niczyjej ciekawo ci, a tym bardziej współczucia. Nathan Pearce uniósł szklank . - Wasze zdrowie - powiedział. - Słowo daj , pułkowniku, nie wiedziałem, e wojsko podró uje w takich warunkach! Nic dziwnego, e podatki s ... - Nie, szeryfie, wojsko tak nie podró uje - przerwał mu szorstko Claremont. - To jest prywatny wagon gubernatora Fairchilda. Za plecami ma pan dwie sypialnie, zwykle zarezerwowane dla guber- natora i jego ony - tym razem jedn z nich zajmuje panna Fairchild - a dalej znajduje si prywatna jadalnia. Gubernator łaskawie zezwolił nam podró owa i je razem z nim. Pearce znów uniósł szklank . - Bardzo to przyzwoicie z pa skiej strony, gubernatorze - o wiadczył. Nagle zamilkł i obrzucił Fairchilda kpiarskim spojrzeniem. - Co si stało? Wygl da mi na to, e pan si czym gryzie. Gubernator rzeczywi cie wygl dał, jakby si czym gryzł. Bledszy ni zwykle, twarz miał ci gni t , a usta zaci ni te. U miechn ł si z przymusem, dopił whisky i nalał sobie drug szklaneczk . - Sprawy pa stwowe, szeryfie, sprawy pa stwowe - odparł, przybieraj c niefrasobliwy ton. - Rozumie pan, ycie senatora składa si nie tylko z balów i przyj . - Z pewno ci , gubernatorze. -- Oboj tno Pearce'a ust piła miejsca zaciekawieniu. - Ale dlaczego wybrał si pan w t podró ? Przecie jako cywil... - Ka dy gubernator ma w swoim stanie pełn władz wojskow - wtr cił si O'Brien. - Powiniene o tym wiedzie , Nathan. - Pewne sprawy wymagaj mojej natychmiastowej obecno ci w Forcie Humboldta - wyja nił Fairchild z namaszczeniem i zerkn ł na pułkownika, który ledwie dostrzegalnie pokr cił głow . - Wi cej nie mog powiedzie ... przynajmniej na razie. Pearce skin ł głow , najwyra niej zadowolony z odpowiedzi, i porzucił temat. W przedziale zapadła
kr puj ca cisza. Dwukrotnie zakłócił j Henry - wysoki, nieprawdopodobnie chudy i trupioblady kelner - który najpierw przyszedł dola pasa erom trunków, a pó niej pod ło y do pieca. Deakin siedział z opuszczon na piersi głow i zamkni tymi oczami. Albo odcinał si w ten sposób od wiata i ludzi, albo naprawd zasn ł, co w wypadku człowieka tak niewygodnie zwi zanego byłoby sztuk nie lada, zwłaszcza e musiałby on pod wiadomie amortyzowa wstrz sy rzucaj cego na wszystkie strony wagonu. Poci g wjechał bowiem na wzgl dnie płaski teren, nabrał szybko ci i coraz gwałtowniej kołysał si na boki. nawet tym, którzy siedzieli w pluszowych fotelach i kanapach, zacz ła ju doskwiera taka jazda. - Czy musimy tak p dzi , stryju Charles? - odezwała si Marika. - Sk d ten po piech? - St d, panno Fairchild, e maszynista ma rozkaz jecha z mo liwie najwi ksz szybko ci - wyr czył gubernatora Claremont. - I st d, e ten poci g wiezie posiłki. Mamy ju dwa dni spó nienia, a kawaleria Stanów Zjednoczonych tego nie lubi. Podniósł wzrok, bo Henry po raz trzeci wszedł do przedziału. Kelner - uosobienie zło onego niestrawno ci melancholika, dla którego ycie stanowi ci ar ponad siły - zatrzymał si w progu i oznajmił: - Panie gubernatorze, panie pułkowniku, obiad podano. Niewielka jadalnia wyposa ona była równie luksusowo jak przedział dzienny, cho znajdowały si w niej tylko dwa czteroosobowe stoły. Przy jednym zasiedli gubernator, jego bratanica, Claremont i O'Brien, przy drugim za Pearce, doktor Molyneux i wielebny Peabody. Na obu stołach czekały ju butelki czerwonego i białego wina. Sobie tylko znanymi sposobami Henry schłodził białe do odpowiedniej temperatury, a teraz z grobow min cicho i sprawnie obsługiwał pasa erów. Gdy chciał nala wina kapelanowi, ten powstrzymał go surowym ruchem r ki i postawił swój kieliszek do góry dnem. Licz c, e gest ten jest dostatecznie wymowny, Peabody z powrotem wlepił wzrok w szeryfa. Na jego twarzy malował si przestrach zmieszany z fascynacj . - Tak si składa, szeryfie - podj ł przerwany na chwil w tek - e doktor i ja pochodzimy z Ohio. I nawet tam, w tych dalekich stronach, wszyscy o panu słyszeli. Słowo daj , có za niezwykłe prze ycie! To niebywałe, to po prostu niebywałe! Siedzie tu, e tak powiem, oko w oko z najsłynniejszym... eee stró em prawa na Zachodzie. Pearce u miechn ł si . Chciał pan powiedzie : osławionym. - Ale nie, nie! Słynnym, zapewniam pana. - Zapewnienia pastora były cokolwiek zbyt pospieszne. - Jestem wprawdzie człowiekiem pokoju, sług bo ym, je li pan woli, ale zdaj sobie spraw , e te dziesi tki Indian zabił pan tylko z obowi zku... - Wolnego, pastorze, wolnego. Nie dziesi tki, zaledwie garstk , a i to tylko z braku innego wyj cia. Poza tym nie zabijałem Indian, lecz białych sprzedawczyków i wyj tych spod prawa... a zreszt to ju stara historia. Dzisiaj, tak jak i pan, jestem człowiekiem pokoju. Pan gubernator mo e to potwierdzi . Peabody zebrał si na odwag . - Wi c dlaczego nosi pan dwa rewolwery, szeryfie? - zapytał. - Dlatego, e inaczej ju bym nie ył. Co najmniej tuzin przest pców, których posadziłem za kratki, o niczym tak nie marzy jak o mojej głowie. Wi kszo z nich wyszła ostatnio na wolno . I cho aden nie stanie ze mn do walki, poniewa zyskałem sobie opini nie najgorszego strzelca, to jednak cała ta moja sława psu na buty by si zdała, gdyby który z nich spotkał mnie bez broni. Pearce poklepał rewolwery. - To nie jest bro zaczepna, pastorze. To moja polisa ubezpieczeniowa. Peabody usilnie starał si ukry niedowierzanie. - A wi c jest pan człowiekiem pokoju? - Teraz? Tak. Kiedy byłem w wojsku zwiadowc , inaczej mówi c, tropicielem Indian. Do tej pory jest ich zreszt niemało. Ale w ko cu człowiek ma powy ej uszu zabijania. - Człowiek? - Pastor zapewne wyobra ał sobie, e siedzi z twarz pokerzysty, tymczasem jego mina dobitnie wiadczyła, e ani troch nie jest przekonany. - To znaczy pan? - Indian mo na poskramia na ró ne sposoby, nie trzeba od razu dziurawi ich kulami. Prosiłem pana gubernatora, eby mianował mnie przedstawicielem Indian na tym terytorium. Rozstrzygam teraz kwestie sporne pomi dzy Indianami i białymi, wyznaczam rezerwaty, próbuj zlikwidowa handel broni i whisky, a tak e czyni wszystko, eby niepo dani biali wynie li si z tych okolic. -
Pearce u miechn ł si . - Co zreszt i tak nale y do moich obowi zków jako szeryfa. Ta praca nie daje szybkich wyników, ale chyba robi post py. My l , e Pajuci prawie mi ufaj . A skoro ju o nich mowa... - Przeniósł wzrok na drugi stolik. - Pułkowniku? Claremont pytaj co uniósł brew. - Chyba nie od rzeczy b dzie zasłoni okna. Jedziemy przez wrogie terytorium i nie ma sensu zwraca na siebie uwagi. - Tak wcze nie? No có , pan wie lepiej. Henry? Słyszałe ? To id do sier anta i powiedz mu, eby zrobił to samo. Duchowny poci gn ł Pearce'a za r kaw. Jego mina zdradzała l k. - Wrogie terytorium, powiada pan? - wyj kał. - Wrogie plemiona Indian? - Przewa nie nazywamy ich po prostu wrogami. Oboj tno szeryfa pogł biła tylko obawy pastora. - Ale... ale sam pan mówił, e oni panu ufaj ! - Zgadza si , ufaj . Mnie - rzekł Pearce z naciskiem. - Aaa... - Nie wiadomo, co to miało oznacza , ale pastor nie kwapił si z wyja nieniem. Kilkakrotnie przełkn ł tylko lin i pogr ył si w milczeniu. Henry podał kaw do przedziału dziennego, gdzie O'Brien ochoczo zabrał si do cz stowania wszystkich brandy i likierami z dobrze zaopatrzonego barku. Teraz, kiedy zamkni to wszystkie okna, a pokrywa pieca rozpaliła si do czerwono ci, temperatura podskoczyła do blisko trzydziestu stopni, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Niezno ne upały i przenikliwe zimno nieodł cznie wi zały si z yciem na pograniczu, wi c przyjmowano je ze stoickim spokojem. Zielone aksamitne zasłony były dokładnie zaci gni te. Deakin miał oczy otwarte i wspieraj c si na łokciu, na wpół le ał w jeszcze bardziej niewygodnej pozycji ni przed obiadem. Lecz w tamtych stronach niewygody splatały si z yciem równie nierozerwalnie, jak upały i mróz, dlatego te nikt nie okazywał wi niowi zainteresowania, a tym bardziej współczucia. Jedynie Marika co pewien czas zerkała na niego z niepokojem. Po kilku zdawkowych uwagach doktor Molyneux odstawił szklank na stolik, wstał, przeci gn ł si i ziewn ł, dyskretnie zasłaniaj c usta. - Pa stwo wybacz - powiedział. - Czeka mnie jutro ci ki dzie , a w moim wieku trudno obej si bez snu. - Ci ki dzie , doktorze? - odezwała si uprzejmie Marika. - Niestety. Wi kszo lekarstw załadowano dopiero wczoraj w Ogden. Musz je sprawdzi , zanim dotrzemy do fortu. - Po cc ten po piech? - zapytała, spogl daj c na niego z rozbawieniem. - Czy nie mo na z tym zaczeka , a b dziemy na miejscu? -- A widz c, e lekarz nie kwapi si z odpowiedzi , dorzuciła wesoło: - Czy by ta epidemia w Forcie Humboldta, o której pan wspominał, grypy czy ta gor czki plamistej, wymkn ła si spod kontroli? Molyneux nie odwzajemnił u miechu. - Epidemia w Forcie Humboldta... - Przerwał w pół zdania, z namysłem spojrzał na dziewczyn i zwrócił si do Claremonta: - Uwa am, e dalsze ukrywanie prawdy jest nie tylko bezcelowe i dziecinne, ale wr cz uwłaczaj ce dla dorosłych i pono inteligentnych ludzi. Przyznaj , e utrzymywanie tej sprawy było konieczne, eby nie wywoływa niepotrzebnej - czy, jak kto woli, usprawiedliwionej - paniki, ale poniewa wszyscy w tym poci gu s odci ci od reszty wiata i pozos- tan odci ci a do samego fortu, gdzie tak czy inaczej si dowiedz ... Claremont ze znu eniem uniósł dło , by powstrzyma ten potok słów. - Doskonale rozumiem, o co panu chodzi, doktorze - powiedział. - No có , chyba mo emy ujawni prawd . A wygl da ona tak, e doktor Molyneux nie był, nie jest i nie b dzie lekarzem wojskowym. Podobnie jak nie jest pierwszym lepszym konowałem, lecz wybitnym specjalist chorób tropikalnych. ołnierze, którzy z nami jad , to nie adne posiłki. Maj zast pi tych, którzy umarli w Forcie Humboldta. Zdumienie na twarzy Mariki błyskawicznie przeistoczyło si w strach. - ołnierze... - wyszeptała. - ołnierze umarli w Forcie Humboldta... - Bóg mi wiadkiem, panno Fairchild, e woleliby my pani nie odpowiada na pytanie, dlaczego tak p dzimy i dlaczego doktor tak si pieszy, ani na pytanie szeryfa, czym martwi si gubernator - rzekł Claremont. Przetarł oczy i potrz sn ł głow . - W Forcie Humboldta wybuchła epidemia miertelnej choroby... cholery.
Spo ród siedmiu słuchaczy pułkownika tylko dwoje zareagowało na t wiadomo jak nale y. Gubernator, Molyneux i O'Brien ju wcze niej wiedzieli o epidemii. Pearce ledwie dostrzegalnie uniósł brew: A Deakin nadal wspieraj c si na łokciu, był po prostu zamy lony. Sw niech ci do okazywania uczu bił na głow nawet szeryfa. Gdyby jednak postronny obserwator poczuł si rozczarowany takim obrotem sprawy to reakcje Mariki i pastora z nawi zk wynagrodziłyby mu' ten zawód - ona zmartwiała z przera enia, on za osłupiał, nie wierz c własnym uszom. Dziewczyna odezwała si pierwsza. - Epidemia cholery! Cholery! Mój ojciec... - Wiem, moje dziecko, wiem. - Gubernator wstał, podszedł do niej i oparł jej dło na ramieniu. - Oszcz dziłbym ci tego, Marika, ale pomy lałem sobie, e... e gdyby te zachorował, to wolałaby ... W tym momencie wielebny Peabody nad podziw szybko i efektownie otrz sn ł si z szoku. Jak oparzony zerwał si z gł bin fotela, z twarz wykrzywion oburzeniem i niedowierzaniem. Jego głos przeszedł w falset. - Jak pan mie, gubernatorze Fairchild! Jak pan mie nara a to biedactwo na takie ryzyko... ryzyko, e nie ustrze e si tej straszliwej zarazy! Brak mi słów! Stanowczo domagam si , eby my natychmiast wrócili do Reese City i... i... - Niby jak? - O'Bxien z wystudiowan oboj tno ci wpadł mu w słowo. - To nie takie proste zawróci na pojedynczym torze. - Na miło bosk , ojcze, za kogo pan nas ma?! - Claremont nie musiał bi w dzwony, eby wszyscy dostrzegli, jak bliski jest wybuchu. - Za morderców?! Niedoszłych samobójców?! A mo e za zwyczajnych durniów?! Wieziemy prowiantu na miesi c. I wszyscy zostaniemy tutaj w poci gu, dopóki doktor Molyneux nie uzna, e epidemia wygasła. - Ale pan nie mo e tam pój ! - Marika wstała i uczepiła si kurczowo ramienia doktora. W jej głosie brzmiała rozpacz. - Wiem, e pan jest lekarzem, ale lekarz ma takie same szanse zachorowania na choler jak wszyscy... co ja mówi , wi ksze! Molyneux łagodnie poklepał jej dr c dło . - Nie ten lekarz - powiedział. - Ja ju miałem choler ... i prze yłem. Jestem uodporniony. Dobranoc pa stwu. - Gdzie pan j złapał, doktorze? - odezwał si z podłogi Deakin. Wszyscy wybałuszyli na niego oczy. Wiadomo - dzieci i przest pcy głosu nie maj . Pearce uniósł si z fotela, lecz Molyneux dał mu znak, eby nie wstawał. - W Indiach, gdzie prowadziłem badania nad t chorob - odparł ze smutnym u miechem. - Bardzo gruntowne badania. Dlaczego pan pyta? - Przez ciekawo . Kiedy? - Jakie osiem, dziesi lat temu. Ale dlaczego pan pyta? - Słyszał pan chyba, jak szeryf czytał list go czy? Znam si co nieco na medycynie, wi c jestem ciekawy. Po prostu. Przez dłu sz chwil Molyneux wpatrywał si w Deakina z dziwnym napi ciem. Potem szybko skin ł głow towarzystwu i wyszedł. - Nieprzyjemna historia z t epidemi - stwierdził Pearce z zadum . - Ilu zmarło według ostatnich informacji, pułkowniku? My l o ołnierzach z garnizonu. Claremont zerkn ł pytaj co na O'Briena, który, jak zwykle szybki i autorytatywny, odparł: - Według ostatnich danych - a otrzymali my je mniej wi cej sze godzin temu - zmarło pi tnastu. Cały garnizon liczy siedemdziesi ciu sze ciu ołnierzy. Nie wiemy, ilu dokładnie zachorowało, ale Molyneux, który ma w tych sprawach wielkie do wiadczenie, na podstawie liczby zgonów ocenia, e choruje mi dzy dwie trzecie a trzy czwarte garnizonu. - Czyli e do obrony fortu zdolnych jest nie wi cej ni pi tnastu ludzi? - spytał Pearce. - To całkiem mo liwe. - Wymarzona okazja dla Białej R ki. Gdyby tylko o tym wiedział. - Dla Białej R ki? Tego krwio erczego wodza Pajutów? - Widz c potakuj cy gest szeryfa, O'Brien potrz sn ł głow . - Rozpatrywali my tak mo liwo , ale odrzucili my j . Wszyscy wiemy, jak obsesyjnie Biała R ka nienawidzi białych, a zwłaszcza kawalerii Stanów Zjednoczonych, ale wiemy te , e nie brakuje mu rozumu. Inaczej wojsko albo - w tym miejscu major pozwolił sobie u miech - nasi nieustraszeni stró e prawa ju dawno dobraliby mu si do skóry. Je eli Biała R ka wie, e Fort Humboldta jest tak beznadziejnie osłabiony, to zna równie przyczyn i b dzie unikał fortu jak zarazy. - Kolejny
u miech, tym razem chłodny. - Przepraszam, to nie miało by dowcipne. - A mój ojciec? - zapytała Marika dr cym głosem. - Nie. O nim na razie cisza. - To znaczy... - Przykro mi. - O'Brien delikatnie dotkn ł jej ramienia. - To znaczy, e wiem na ten temat tyle samo co pani. - Pi tna cie dusz Bóg powołał do siebie J- odezwał si Peabody grobowym głosem. - Ciekawe, ile jeszcze zabierze przed witem. - O wicie si dowiemy - stwierdził szorstko Claremont, który błyskawicznie utwierdzał si w przekonaniu, e pastor nie jest akurat tym, kogo chciałby mie pod r k w takiej chwili. - Dowiemy si ? - Prawa brew Pearce'a znów pow drowała nieznacznie w gór . - A to w jaki sposób? - Bardzo prosty. Mamy ze sob przeno ny telegraf. Poł czymy go kablem z drutami biegn cymi wzdłu toru i w ten sposób uzyskamy ł czno na całej linii, poczynaj c od fortu na zachód od Reese City, a po Ogden na wschodzie - wyja nił Claremont i spojrzał na odwrócon od nich Marik . - Opuszcza nas pani, panno Fairchild? - Jestem... jestem zm czona - wytłumaczyła si i u miechn ła blado. - To nie pa ska wina, pułkowniku, e nie jest pan zwiastunem dobrych wie ci. - Wychodz c, przystan ła w drzwiach i zatrzymała wzrok na wi niu. Przez dłu sz chwil przygl dała mu si z namysłem, po czym odwróciła si gwałtownie do szeryfa. - Czy ten biedak w ogóle nie dostanie je ani pi ? - Biedak! - Jawna pogarda w głosie Pearce'a odnosiła si do Deakina, a nie do dziewczyny. - Mo e powtórzy to pani rodzinom tych, którzy spalili si w Lake's Crossing? Póki co, ten łotr jest a za dobrze odkarmiony. Prze yje. - Ale nie zostawi go pan chyba zwi zanego na cał noc? - I owszem, tak wła nie zrobi . - Ton szeryfa wskazywał, e jest to decyzja nieodwołalna. - Rozwi go rano. - Rano?! - Wła nie. I to wcale nie z powodu nagłego przypływu uczu do naszego ptaszka. B dziemy ju wtedy tak gł boko na terytorium wroga, e nie odwa y si ucieka . Samotny biały, bez konia i broni, nie przetrzyma w ród Pajutów nawet dwóch godzin. Dwuletnie dziecko potrafiłoby go wytropi na tym niegu, a zreszt i tak albo zgin łby z głodu, albo zamarzł na mier . Szanowny pan John Deakin pod wieloma wzgl dami stanowi dla nas zagadk , to prawda, ale na własne oczy widzieli my, jak dba o swoj skór . - A wi c b dzie tu le ał i cierpiał przez cał noc? - To morderca, podpalacz, złodziej, oszust, a na dodatek tchórz - tłumaczył cierpliwie szeryf. - Zupełnie nie nadaje si na obiekt pani lito ci. - A pan zupełnie nie nadaje si na obro c prawa, panie Pearce! - S dz c po zdumionych minach słuchaczy, gwałtowny wybuch dziewczyny był do niej zgoła niepodobny. - A mo e pan nie zna. prawa? Nie, stryju, nie b d cicho. Prawo ameryka skie mówi wyra nie: ten, komu nie udowodniono winy, jest niewinny. Ale pan Pearce zd ył ju os dzi i skaza tego człowieka i prawdopodobnie powiesi go na pierwszym drzewie, jakie mu si nawinie. Prawo! Niech mi pan poka e takie prawo, które upowa nia pana do traktowania kogokolwiek jak w ciekłego psa! I zakr ciwszy dług spódnic , zagniewana Marika opu ciła przedział. - A ja my lałem, Nathan, e prawo nie jest i obce - rzucił O'Brien z kamienn twarz . Pearce zerkn ł na niego spode łba, u miechn ł si ponuro i si gn ł po szklank . Ci kie, ołowiane chmury zaci gn ły niebo od zachodu. Na tym złowieszczym tle rysowały si mgli cie białe szczyty dalekich gór. Sosny na zboczach doliny, przez któr wzdłu meandrów cz ciowo zamarzni tej rzeki prowadziły tory kolejowe, były ju pokryte niegiem. Poci g z trudem wpełzał na stromy stok, w siarczysty mróz i lodowat ciemno gór. Trudno o bardziej jaskrawy kontrast ni warunki panuj ce na dworze i w poci gu, lecz Deakin, zostawiony samopas w przedziale dziennym, nie potrafił si z tego cieszy . Na głowie miał daleko wa niejsze sprawy ni rozkoszowanie si ciepłem piecyka lub łagodnym blaskiem jedynej, zwisaj cej z sufitu lampy naftowej. Wci le ał na boku. Po raz kolejny bezskutecznie spróbował
zrzuci wi zy, które kr powały mu r ce na plecach, lecz skrzywił si tylko z bólu i zrezygnował równie nagle, jak zacz ł. Nie tylko on czuwał tej nocy w wagonie gubernatora. Marika siedziała na w skim łó ku, zajmuj cym ponad połow male kiej sypialni, w zamy leniu przygryzaj c doln warg i popatruj c z wahaniem na drzwi. Jej my li skupiały si na tym samym problemie, który zaprz tał Deakina na niewygodnym poło eniu, w jakim si znalazł. Podj wszy decyzj , dziewczyna wstała raptownie, otuliła si szalem i wymkn ła cicho na korytarz, bezszelestnie zamykaj c za sob drzwi. Przyło yła ucho do drzwi s siedniej sypialni i stwierdziła, e cisza nie jest tam w cenie: stentorowe pochrapywanie gubernatora stanu Nevada wiadczyło niezbicie, e wszelkie zmartwienia postanowił on odło y do rana. Zadowolona z takiego stanu rzeczy Marika podeszła do drzwi przedziału dziennego, otworzyła je i zamkn ła za sob . Popatrzyła na le cego Deakina, który z kamienn twarz odwzajemnił jej spojrzenie. - Jak pan si czuje? - zapytała, staraj c si , eby wypadło to chłodno i spokojnie. No, no... - Deakin przyjrzał jej si z niejakim zainteresowaniem. - Czy by bratanica gubernatora nie była jednak tak mimozk , na jak wygl da? Wie pani, co by z pani zrobił gubernator, pułkownik, albo taki Pearce, gdyby tu pani zastał? - Nie wiem, ale ch tnie posłucham - odci ła si zgry liwie. - nie s dz , panie Deakin, eby pa ska sytuacja upowa niała pana do ostrzegania czy pouczania innych. Chciałabym te panu przypomnie , e wiat sto lat temu i dzisiaj to dwie ró ne rzeczy. Potrafi radzi sobie w yciu, nawet je li nie jest usłane ró ami. Pytałam, jak pan si czuje. - Ano wła nie... nie ma to jak kopa le cego - odparł Deakin z westchnieniem. - Czuj si wspaniale. Nie wida ? Zawsze sypiam w takiej pozycji. - Pa skie sarkastyczne uwagi wcale mnie nie bawi - odparowała zimno. - Wygl da na to, e trac tylko czas. Przyszłam zapyta , czy czego panu nie potrzeba. - Przepraszam. Bez urazy. John Deakin nie jest w najlepszej formie. A wracaj c do pani propozycji... słyszała pani chyba, co powiedział szeryf? Nade mn nie warto si litowa . - To, co mówi szeryf, jednym uchem wpuszczam, a drugim wypuszczam. - Nie bacz c na jego lekkie zdziwienie i coraz wi ksze zainteresowanie, ci gn ła: - W kuchni zostało troch jedzenia. - Straciłem apetyt. Ale dzi kuj . - A mo e chce pan si napi ? - Czy mnie uszy myl ? Nareszcie! - Uniósł si z trudem, a po chwili siedział ju prosto. - Patrze przez cały wieczór, jak inni pij , to rednia przyjemno . Mogłaby mi pani rozwi za r ce? Nie lubi , jak mnie karmi ły k . - Czy mogłabym... pan mnie uwa a za wariatk ? Je eli rozwi panu r ce, to... to... - Obejm pani za liczn szyjk ? - Nie speszony lodowatym milczeniem dziewczyny ani tym, e przeszywa go wzrokiem, wlepił oczy w jej szyj . - A jest naprawd liczna. Ale nie w tym rzecz. W tpi , czy w tej chwili dałbym rad obj szklank whisky. Widziała pani moje r ce? Odwrócił si i pokazał jej sine, niemal groteskowo spuchni te dłonie. Sznur wrzynał si gł boko w obrzmiałe nadgarstki. - Przyzna pani, e cokolwiek o nim mówi , szeryf z zapałem wypełnia obowi zki. Marika zacisn ła usta. W jej oczach mieszały si gniew i współczucie. - Obiecuje pan, e... - Teraz ja pani zapytam: czy pani mnie uwa a za wariata? Boi si pani, e uciekn ? Kiedy dookoła roi si od Pajutów? Dzi kuj , to ju wol zaryzykowa szklaneczk bimbru gubernatora. Zaryzykował jednak dopiero pi minut pó niej. Rozwi zanie wi zów zaj ło dziewczynie najwy ej minut , ale Deakin potrzebował a czterech, eby poku tyka do najbli szego fotela i przywróci zdr twiałym dłoniom kr enie krwi. Mimo rozdzieraj cego bólu, na jego twarzy nie drgn ł ani jeden mi sie . - My l , e John Deakin jest o wiele twardszy ni si wszystkim wydaje - stwierdziła Marika, obserwuj c go uwa nie. - Dorosłemu m czy nie nie uchodzi wy z bólu w obecno ci kobiety - odparł zginaj c i rozprostowuj c palce. - Zdaje si , e co pani wspominała o piciu, panno Fairchild. Dała mu szklank whisky. Jednym haustem wypił połow , westchn ł z zadowoleniem, odstawił szklank na podr czny stolik i zacz ł roz wi zywa p ta na nogach. Marika zerwała si rozw cieczona, z zaci ni tymi pi ciami. Znieruchomiała na mgnienie oka, po czym wybiegła z przedziału. Kiedy wróciła po kilku sekundach,
Deakin wci jeszcze zmagał si ze sznurem. Spojrzał z dezaprobat na wycelowany w siebie mały, lecz gro nie wygl daj cy pistolet, którego kolb zdobiła masa perłowa. - Po co to pani nosi? - zapytał. - Stryj powiedział, e gdybym wpadła w r ce Indian... - umilkła, a w ciekło znów wykrzywiła jej twarz. - A eby pan p kł! Obiecał pan... - Kiedy kto jest morderc , podpalaczem, złodziejem, oszustem, a na dodatek tchórzem, to nic dziwnego, e okazuje si tak e kłamc . Szczerze mówi c, byłaby pani sko czon idiotk , gdyby si pani tego nie spodziewała. Zrzucił p ta z nóg, wstał chwiejnie i zrobiwszy dwa kroki w jej kierunku, od niechcenia odebrał jej pistolet, zupełnie jak gdyby wiedział, e ona i tak do niego nie strzeli. Popchn ł j łagodnie na fotel, pistolet zostawił jej na kolanach i ku tykaj c wrócił na swoje miejsce. Gdy siadał, po twarzy przemkn ł mu grymas bólu. - Spokojnie, panienko. Tak si składa, e nigdzie si nie wybieram. Mam drobne kłopoty z kr eniem. Chce pani zobaczy , jak wygl daj moje nogi? - Nie! - Dziewczyna wprost kipiała z gniewu, zła na siebie za brak stanowczo ci. - Prawd mówi c, ja te nie mam ochoty ich ogl da . Czy pani matka yje? - zapytał nagle. - Czy moja... - Nieoczekiwane pytanie zupełnie wytr ciło j z równowagi. - A có panu do tego? - Próbuj tylko podtrzyma rozmow . Wie pan, jakie to trudne, gdy dwoje ludzi spotyka si po raz pierwszy. - Znów wstał i ze szklank w r ku zacz ł kr y po przedziale. - Wi c jak, yje? - Tak - odparła krótko. - Ale nie czuje si najlepiej? - Sk d pan wie? A w ogóle, co to pana obchodzi? - Nic mnie to nie obchodzi. Po prostu toczy mnie robak ciekawo ci. - Có za wyszukane słowa! - Trudno powiedzie , czy Marika potrafiła parska szyderczo, cho tym razem prawie jej si to udało. - Doprawdy, niezwykle wyszukane, panie Deakin. - Swego czasu wykładałem na uniwersytecie. Studentów nale y utwierdza w przekonaniu, e nauczyciel jest bystrzejszy od nich, wi c wyra ałem si górnolotnie. No i tak. Pani matka nie czuje si najlepiej. To oczywiste, bo inaczej to ona, a nie córka jechałaby teraz do komendanta fortu. Ale, na zdrowy rozum, pani miejsce powinno by przy chorej matce. Poza tym wydaje mi si co najmniej dziwne, e zgodzili si na pani wyjazd akurat teraz, kiedy w forcie panuje cholera, a Indianie si buntuj . Pani to nie dziwi, panno Fairchild? Widocznie pani ojciec ma jakie niezwykle pilne i wa ne powody, eby ci ga pani do siebie, chocia Bóg jeden wie jakie. Zaprosił pani listownie? - Nie musz odpowiada na pa skie pytania - odparła, lecz wida było, e jest nimi zaintrygowana. - Wymieniaj c moje rozliczne wady szeryf nie wspomniał, e na domiar złego jestem natr tny i bezczelny. Wi c jak, listownie? Oczywi cie, e nie. Nadał telegram. Pilne wiadomo ci zawsze przesyła si telegraficznie. - Nagle zmienił temat. - Ten pani stryj, pułkownik Claremont i major O'Brien... dobrze ich pani zna? - No wie pan! - Marika gniewnie zacisn ła usta.. - Tego ju za wiele... - W porz dku, nie ma o czym mówi . - Deakin opró nił szklank , usiadł i zacz ł zwi zywa sobie nogi w kostkach. - To wszystko, co chciałem wiedzie . - Wstał, podał dziewczynie drugi sznur i odwrócił si do niej tyłem, splataj c r ce na plecach. - Mo na pani prosi ... ale tym razem nie tak mocno. - A sk d ta nagła troska o mnie, to zainteresowanie? - spytała powoli. - My lałam, e ma pan do własnych zmartwie i kłopotów... - A eby wiedziała, e mam, moja droga. I dlatego staram si my le o czym innym. - Zacisn ł powieki, gdy sznur wpił mu si w piek ce nadgarstki. - Hej, ostro nie! - zaprotestował. W milczeniu zawi zała ostatni supeł, pomogła mu usi , a pó niej poło y si , i wyszła bez słowa. W sypialni cicho zamkn ła za sob drzwi i patrz c przed siebie pustym wzrokiem długo siedziała na łó ku, nieruchoma i zamy lona. Równie zamy lony Banlon w o wietlonej czerwonawym blaskiem kabinie maszynisty z jednakow uwag obserwował przyrz dy kontrolne, szyny i horyzont. Zwały czarnych, przesuwaj cych si szybko na wschód chmur zasnuły dobrze ponad pół nieba. Wszystko wskazywało na to, e ju wkrótce ciemno pogł bi si na tyle, na ile to mo liwe w okolicy, gdzie szczyty gór, wierzchołki sosen, a nawet sam ziemi pokrywa biały dywan. Palacz Jackson - nienaturalnie chudy, o ciemnej cerze i z twarz przeci t od uszu a po czubek
nosa dwiema gł bokimi bruzdami - był niemal sobowtórem Banlona. Mimo dotkliwego chłodu, spływał potem. Utrzymanie kotła pod par , nieodzowne na tak stromym podje dzie, pochłaniało opał w takim tempie, e z trudem nad ał dorzuca do przepastnego brzuszyska pieca. Czuł si sprowadzony do roli niewolnika, który haruje dla nader wymagaj cego pana. Nało ył ostatni porcj drewna na roz arzone palenisko, otarł twarz brudn szmat i zatrzasn ł drzwiczki pieca. Na pomo cie lokomotywy natychmiast zapanował półmrok. Banlon odsun ł si od okna i podszedł do przyrz dów kontrolnych. Nagle rozległ si gło ny, metaliczny i wyra nie złowieszczy stukot. Maszynista posłał wi zank niecenzuralnych słów pod adresem ródła tego d wi ku. - Co si stało?! - spytał ostro Jackson. Banlon nie odpowiedział. Gwałtownie szarpn ł za hamulec i wkrótce rozległ si zgrzyt, pisk i łoskot zderzaj cych si buforów, gdy poci g zwolnił bieg i stan ł. Z wyj tkiem zwi zanego Deakina wszyscy - a wi c i ci nieliczni, którzy nie spali, i ci brutalnie wyrwani ze snu awaryjnym hamowaniem - rozpaczliwie starali si czego przytrzyma . Nie brakowało te takich, którzy zmorzeni twardym snem obudzili si na podłodze, bezceremonialnie wyrzuceni z łó ek. - Znów ten cholerny regulator pary! - warkn ł Banlon. - Pewnie pu ciła nakr tka. Zadzwo na Devlina, niech hamuje z całych sił. - Zdj ł z haka niewielk lamp naftow i przyjrzał si z bliska sprawcy przestoju. - I otwórz piec.., wi cej wiatła daj robaczki wi toja skie ni to dra stwo! Jackson wykonał polecenia i wychylił si przez okno. - Ci gnie tu kupa chłopa - o wiadczył. - Ale szcz liwych to uko nie widz . - A czego si spodziewał? - odburkn ł maszynista. - Delegacji, która nam podzi kuje za uratowanie ycia? - Wyjrzał przez okno po swojej stronie. - Z tej te leci paru szcz liwych. A jednak nie wszyscy biegli w t sam stron . W ciemno ci zamajaczyła blada sylwetka człowieka, który wyskoczył z poci gu, rozejrzał si szybko, przemkn ł chyłkiem na pobocze toru i zsun ł si z nasypu. Wcisn ł na uszy dziwaczn spiczast czapk z szopów i brzegiem rzeki pobiegł na tyły poci gu. Pułkownik Claremont, mimo i od niedawna wyra nie utykał - nale ał bowiem do tych, którzy spali snem sprawiedliwego i jego biodro gwałtownie nawi zało bezpo redni kontakt z podłog jako pierwszy dopadł kabiny maszynisty i nie bez trudu wgramolił si na pomost. - Co wy sobie, u diabła, my licie, Banlon, strasz c nas w ten sposób?! - Przepraszam, pułkowniku. - Ton głosu maszynisty był bardzo formalny, bardzo poprawny i nienaganny. - Ale zarz dzenia firmy na wypadek awarii s jednoznaczne. Zepsuł si regulator. Nakr tka... - Mniejsza o szczegóły. - Claremont ostro nie pomasował obolałe biodro. - Ile wam zajmie naprawa? Pewnie cał noc, jak was znam? Banlon, jak przystało na prawdziwego fachowca, u miechn ł si z wy szo ci . - Najwy ej pi minut - odparł. Gdy maszynista sprawdzał w praktyce swoj fachowo , człowiek w czapce z szopów dobiegł do słupa telegraficznego, zatrzymał si raptownie i obejrzał za siebie. Od ko ca poci gu dzieliło go co najmniej pi dziesi t metrów. Zadowolony z takiego stanu rzeczy, wyci gn ł długi pas, przypi ł si nim do słupa i szybko zacz ł si wspina . Na szczycie wyj ł z kieszeni obc gi, przeci ł druty po przeciwnej ni poci g stronie izolatorów i zsun ł si na ziemi prawie równocze nie ze spadaj cymi drutami. Na pomo cie lokomotywy Banlon wyprostował si z kluczem francuskim w r ku. - Gotowe? - spytał pułkownik. Maszynista uniósł czarn od brudu dło , by ukry szerokie ziewni cie. - Gotowe - potwierdził. - Jeste cie pewni, e dacie rad prowadzi cał noc? - spytał Claremont, przenosz c cz swojej troskliwo ci z obolałego biodra na maszynist . - Gor ca kawa postawi nas na nogi. Mo emy j sobie zaparzy w kabinie, mamy tu wszystko co trzeba. Ale gdyby tak jutro znalazł pan kogo na moje miejsce... i Jacksona... - Postaram si . - Szorstki ton pułkownika nie wynikał z niech ci do maszynisty, lecz z tego, i ból w nodze znów dał o sobie zna , pochłaniaj c cał jego uwag . Claremont zszedł sztywno na ziemi ,
cofn ł si wzdłu torów i równie sztywno wgramolił si po elaznych schodkach do pierwszego wagonu. Poci g ruszył powoli. Na nasypie po prawej stronie przyspieszaj cego poci gu człowiek w czapce z szopów rozejrzał si , rozp dził i wskoczył na stopnie trzeciego wagonu. Rozdział czwarty Wstał wit. Pó ny wit, tak typowy dla schyłku jesieni i du ych wysoko ci. W przeciwie stwie do poprzedniego wieczoru szczyty dalekich gór były niewidoczne, cho teraz dzieliła je od poci gu znacznie mniejsza odległo . Szare, nieprzejrzyste niebo na zachodzie wskazywało, e pada tam nieg, a s dz c po łagodnym falowaniu o nie onych wierzchołków sosen, poranny wiatr stale si wzmagał. Stoj ce wody w rozlewiskach na obu brzegach rzeki ci ł lód, który niemal zbiegał si po rodku nurtu. W górach zima była ju za pasem. W przedziale dziennym dla oficerów Henry ko czył rozpala piecyk, gdy z korytarza wszedł Claremont. Pułkownik min ł pi cego na podłodze Deakina, jak gdyby go tam nie było, i dziarsko zatarł r ce. Po jego utykaniu z ubiegłej nocy nie zostało ani ladu. - Zimno dzi , Henry. - Jeszcze jak. Poda niadanie? Carlos ju wszystko przygotował. Claremont podszedł do okna, odsun ł zasłon , przetarł zaparowan . szyb i wyjrzał bez entuzjazmu. Potrz sn ł głow . - Pó niej. Wygl da na to, e pogoda si psuje. Zanim spaskudzi si na dobre, chciałbym poł czy si z Reese City i Fortem Humboldta. Zawołaj telegrafist Fergusona, dobrze? Powiedz mu, eby tu przyszedł ze sprz tem. Henry ruszył do drzwi, lecz usun ł si na bok, by przepu ci gubernatora, O'Briena i Pearce'a. Szeryf podszedł do Deakina, potrz sn ł nim bez pardonu i zacz ł rozwi zywa mu r ce. - Dzie dobry, witam panów. - Claremont jak zwykle promieniował energi . - Wła nie mam zamiar wyrwa ze snu Fort Humboldta i Reese City. Telegrafista zaraz tu b dzie. - Zatrzyma poci g, pułkowniku? - spytał O'Brien. - Je li pan łaskaw. O'Brien wyszedł na przedni pomost, zamkn ł za sob drzwi i poci gn ł wisz cy nad głow sznur. Kilka sekund pó niej Banlon wychylił si ze swojej kabiny i spojrzał do tyłu. Widz c, e major unosi i opuszcza praw r k , pomachał w odpowiedzi i znikn ł. Poci g zacz ł zwalnia . O'Brien wrócił do przedziału dziennego, zabijaj c r ce. - Chryste Panie, ale zi b na dworze! - Lekki przymrozek tylko dodaje animuszu, mój drogi - doci ł mu serdecznie Claremont, który nie wystawił jeszcze nosa za drzwi. Popatrzył, jak Deakin masuje obolałe r ce, i spojrzał na Pearce'a. - Gdzie go pan chce ulokowa , szeryfie? Mo e wezwa Bellewa, eby trzymał nad nim stra ? - Z całym szacunkiem dla sier anta, pułkowniku, maj c do czynienia z takim specjalist od zapałek, nafty i materiałów wybuchowych - a zdziwiłbym si , gdyby my ich nie wie li, w ko cu to poci g wojskowy - wol sam mie na niego oko. Claremont skin ł tylko głow , bo do przedziału zapukali i weszli dwaj ołnierze. Telegrafista Ferguson niósł składany stolik, zwój kabla i mał teczk z przyborami do pisania. Za nim młody ołnierz o nazwisku Brown taszczył olbrzymi aparat telegraficzny. - Dajcie zna , jak b dziecie gotowi - rzekł pułkownik. Ferguson był gotów dwie minuty pó niej. Siedział na oparciu kanapy, maj c przed sob telegraf, którego kabel wychodził przez minimalnie uchylone okno. Claremont wytarł chusteczk zaparowan szyb i wyjrzał. Kabel biegł na szczyt słupa telegraficznego, gdzie siedział przypi ty pasem Brown. ołnierz sko czył majstrowa przy drutach, odwrócił si i machn ł r k . - W porz dku, najpierw z fortem - rozkazał pułkownik. Ferguson trzy razy pod rz d wystukał sygnał wywoławczy. Prawie natychmiast z jego słuchawek doleciały słabe trzaski alfabetu Morse'a. Telegrafista zdj ł słuchawki. - Za moment, pułkowniku - rzekł. - Szukaj pułkownika Fairchilda. Do przedziału weszła Marika, której deptał po pi tach wielebny Peabody. Pastor miał tradycyjnie grobow min . Wygl dało na to,
e sp dził bezsenn noc. Marika zerkn ła oboj tnie na Deakina i spojrzała pytaj co na stryja. - Mamy ł czno z Fortem Humboldta, moja droga - powiedział gubernator. - Za chwil powinni my dosta naj wie sze wiadomo ci. W słuchawkach znów rozległ si cichy stukot sygnałów Morse'a. Ferguson szybko i starannie zapisał, tre depeszy, wyrwał kartk z notesu i podał j Claremontowi.. Tymczasem w sali telegraficznej w Forcie Humboldta, do którego poci g miał jeszcze ponad dzie drogi przez góry, znajdowało si o miu ludzi. Pierwsze skrzypce niew tpliwie grał m czyzna rozparty na krze le obrotowym, z nogami na krytym skór blacie wspaniałego biurka z mahoniu. Niepotrzebne ostrogi przy brudnych butach do jazdy konnej sponiewierały skór , ale nie przeszkadzało mu to w najmniejszym stopniu. Jego powierzchowno ze wszech miar usprawiedliwiała wra enie, e osobnik ten nie zalicza si do estetów. Nawet gdy siedział, wida było, e jest wysoki, gruby i barczysty. Rozchylone poły wy wiechtanej kurtki z sarniej skóry ukazywały nisko zwisaj cy pas, obci ony par coltów typu „Peacemaker". Nad kurtk , a pod stetsonem, przy którym wygl dała ona jak gdyby wci jeszcze prze ywała pierwsz młodo , wydatne ko ci policzkowe, haczykowaty nos, zimne bladoszare oczy i tygodniowy zarost pokrywaj cy ogorzał twarz pozwalały s dzi , e oto ma si przed sob bezlitosnego bandyt - i rzeczywi cie, trudno o trafniejsze okre lenie dla Seppa Calhouna. Z boku biurka siedział m czyzna w mundurze kawalerzysty Stanów Zjednoczonych, a nieco dalej, koło telegrafu, jeszcze jeden ołnierz. Calhoun spojrzał na tego przy biurku. - Jazda, Carter, sprawd , czy Simpson naprawd nadał to, co mu kazałem - polecił. Carter łypn ł na niego spode łba i podał mu depesz . - „Trzy dalsze zachorowania - odczytał bandyta. - Nikt wi cej nie umarł. Mamy nadziej , e epidemia przekroczyła ju punkt krytyczny. Podajcie spodziewany czas przyjazdu". - Spojrzał na radiotelegrafist . - Kto ma dobrze poukładane w głowie, ten nie próbuje przedobrzy , co, Simpson? Ty wiesz, e aden z nas nie mo e sobie pozwoli na bł d. W przedziale dziennym pułkownik Claremont przeczytał na głos t sam depesz i odło ył kartk . - No prosz , a jednak dobre wie ci - powiedział. - Spodziewany czas przyjazdu? - Zerkn ł na O'Briena. - W przybli eniu? - Z jedn lokomotyw , która ci gnie tyle wagonów? - Major zastanowił si . - My l , e za jakie trzydzie ci godzin, pułkowniku. Mog jeszcze zapyta Banlona. - Nie ma potrzeby. To wystarczy. - Claremont odwrócił si do Fergusona. - Słyszeli cie? Odpowiedzcie im... - A mój ojciec... - wpadła mu w słowo Marika. Ferguson pokiwał głow i nadał depesz . Wysłuchał odpowiedzi, zsun ł słuchawki i podniósł wzrok. - „Oczekujemy was jutro po południu - rzekł. - Pułkownik Fairchild zdrowy". Marika u miechn ła si z ulg , a Pearce zwrócił si do telegrafisty: - Mogliby cie zawiadomi pułkownika, e jad aresztowa Seppa Calhouna? W sali telegraficznej w Forcie Humboldta Sepp Calhoun tak e si u miechał, chocia z zupełnie innego powodu. Ani my lał kry zło liwego rozbawienia w oczach, gdy podawał blankiet telegraficzny wysokiemu, szpakowatemu pułkownikowi kawalerii o siwych w sach. - Jak babci kocham, pułkowniku Fairchild, to przechodzi ludzkie poj cie! Przyje d aj aresztowa poczciwego Seppa Calhouna! I có ja biedny teraz poczn ? Pułkownik Fairchild w milczeniu przeczytał depesz . Jego twarz była bez wyrazu. Z pogard rozchylił palce i upu cił kartk na podłog . Calhoun zw ził oczy, lecz zaraz odpr ył si i u miechn ł. Mógł sobie na to pozwoli . Spojrzał na czterech m czyzn stoj cych przy drzwiach - dwóch białych obdartusów i dwóch równie niechlujnych Indian. Wszyscy czterej mieli w r kach strzelby wycelowane albo w Fairchilda, albo w którego z obu ołnierzy. - Nasz pułkownik pewnie głodny - rzekł bandyta. - Odprowad cie go, niech doko czy niadanie. - A teraz poł czcie si z telegrafist na stacji w Reese City - polecił Claremont. - Dowiedzcie si , czy ma dla nas jakie informacje na temat kapitana Oaklanda i porucznika Newella.
- Ze stacj , pułkowniku? - odparł Ferguson. - To pewnie z zawiadowc . W Reese City nie ma ju telegrafisty. Pono wyjechał jaki czas temu do Bonanzy. - A niech tam, mo e by z zawiadowc . - Tak jest. - Ferguson zawahał si . - Powiadaj , pułkowniku, e rzadko kiedy mo na go złapa na stacji. Zdaje si , e zwykle przesiaduje w hotelu „Imperial. - W ka dym razie spróbujcie. Ferguson spróbował. Wystukał sygnał wywoławczy dobre dziesi razy, zanim podniósł wzrok. - Zdaje si , e nic z tego nie b dzie, pułkowniku. - Mo e powinni przenie telegraf do hotelu - O'Brien mrukn ł cicho do Pearce'a, cho s dz c po zaci ni tych ustach pułkownika, wypadło to gło niej ni zamierzał. Jednak e Claremont pomin ł mil- czeniem uwag majora. - Próbujcie dalej - rozkazał. Ferguson próbował, lecz jego słuchawki uparcie milczały. Potrz sn ł głow i spojrzał na swego dowódc . - Nikt nie odbiera po drugiej stronie, tak? - uprzedził go Claremont. - Nie pułkowniku, nie w tym rzecz. - Telegrafista był autentycznie zdziwiony. - Linia jest uszkodzona. Zerwana. Prawdopodobnie wysiadł jaki przeka nik. - Nie rozumiem, jak to mo liwe. nieg nie pada, wiatru prawie nie ma... a zreszt wczoraj wszystko było w porz dku, kiedy w Reese City ł czyli my si z fortem. Próbujcie dalej, a my tymczasem zjemy niadanie. - Claremont zamilkł, zerkn ł bez entuzjazmu na Deakina i spojrzał pytaj co na szeryfa. - A ten przest pca? Houston? Chyba nie musi je razem z nami? - Deakin, a nie Houston - sprostował wi zie . - Stul pysk! - warkn ł na niego Pearce i zwrócił si do pułkownika: - Je li o mnie chodzi, to mo e zdechn z głodu, ale niech siedzi przy moim stole... oczywi cie je eli wielebny i doktor nie maj nic przeciwko temu. - Rozejrzał si . - Widz , e nasz doktorek nie nale y do rannych ptaszków. - Szarpn ł Deakina za rami . - Jazda! Przy niadaniu wszyscy siedzieli tak samo, jak poprzedniego dnia wieczorem, z t tylko ró nic , e miejsce doktora zaj ł Deakin.Obok niego Peabody ci ko prze ywał t zamian - bez przerwy zerkał na wi nia ukradkiem, z min sługi bo ego, który w ka dej chwili spodziewa si ujrze rogi, widlasty ogon i kopytka. Natomiast Deakin nie zwracał na niego uwagi - jak przystało na człowieka, którego przemoc odsuni to od rozkoszy stołu, skoncentrował si bez reszty na zawarto ci swojego talerza. Claremont sko czył je , oparł si wygodnie i skin ł głow na Henry'ego, by dolał mu kawy. Nast pnie zapalił krótkie cygaro i rzucił okiem na s siedni stolik. - Co mi si widzi, e doktorowi niełatwo b dzie si przyzwyczai do wstawania na niadanie razem z wojskiem - stwierdził i pozwolił sobie na rzadki u niego chłodny u miech. - Obud go, Henry. - Odwrócił si na krze le i zawołał: - Ferguson! - Bez zmian, pułkowniku. Nic. Cisza na linii. Przez chwil Claremont w rozterce b bnił palcami po stole. W ko cu podj ł decyzj . . ' - Rozmontujcie sprz t! - krzykn ł w gł b korytarza i odwrócił si do reszty towarzystwa. - Ruszamy jak tylko sko czy. Majorze, czy byłby pan tak dobry... Nagle przerwał, zaskoczony widokiem Henry'ego, który zapomniawszy o miarowym kroku, jaki powinien cechowa kelnera, jak bomba wpadł do jadalni. Wytrzeszczone oczy słu cego odzwierciedlały strach maluj cy si na jego długiej, ponurej twarzy. - Na miło bosk , Henry, co si stało?! - On nie yje, pułkowniku! Le y tam martwy! Doktor Molyneux! - Nie yje? Doktor nie yje?! Jeste ... jeste pewny, Henry? Dotykałe go? Henry skin ł głow , wzdrygn ł si i wskazał kciukiem okno. - Jest zimny jak ten lód na rzece - wyj kał. Usun ł si na bok, by przepu ci O'Briena. - Mnie si zdaje, e to serce, pułkowniku. Wygl da tak, jakby odszedł we nie. Claremont wstał i zacz ł kr y po ciasnej jadalni. - Mój Bo e! To straszne, straszne. - Niezale nie od szoku na wiadomo o zgonie Molyneux, przera ała go my l o tym, co niesie ze sob mier lekarza. Jego obawy wyraził słowami wielebny Peabody:
- W pełni ycia... - Jak na kogo o posturze niedo ywionego stracha na wróble, pastor wyró niał si nadzwyczaj gł bokim, grobowym głosem, który dobywał si niczym z czelu ci mogiły. - To straszne, pułkowniku, straszne, odej tak w sile wieku, ale o ile straszniejsze dla wszystkich tych chorych i umieraj cych nieszcz ników w forcie, których ycie zale y tylko i wył cznie od niego! O, gorzka ironio losu! ycie jest tylko chodz cym cieniem. - Sens ostatniego zdania pastora nie był całkiem jasny, za to jasne było, e Peabody nie zamierza go wyja ni - zło ył tylko r ce, zacisn ł powieki i pogr ył si w cichej modlitwie. Do jadalni wrócił O'Brien. Twarz miał powa n , skupion . Skin ł głow w odpowiedzi na pytaj ce spojrzenie Claremonta. - Moim zdaniem umarł we nie, pułkowniku. Jak mówi Henry, wygl da to na niespodziewany atak serca i to ci ki. S dz c po jego twarzy, niczego nie podejrzewał. - Czy mógłbym rzuci na niego okiem? - zapytał nagle Deakin. Natychmiast zwróciło si na niego siedem par oczu, w tym wielebnego Peabody, który chwilowo powrócił duchem z za wiatów, lecz w niczyim wzroku nie było tyle zimnej wrogo ci, co w spojrzeniu pułkownika Claremonta. - Wy? A niby po co? - Mo e po to, eby ustali przyczyn zgonu - wyja nił Deakin, wzruszaj c ramionami. Był swobodny, niemal oboj tny. - Wiecie, e kiedy byłem lekarzem. - Dyplomowanym? - Potem odebrano mi prawo do wykonywania zawodu. - Nie dziwota. - Ale nie za brak kwalifikacji. Ani za naruszenie etyki zawodowej. - Deakin milczał przez chwil . - Powiedzmy, e z innych powodów. W ka dym razie lekarz nigdy nie przestaje by lekarzem. - Pewnie tak. - Claremont dostatecznie mocno stał na ziemi, by jego pragmatyzm wzi ł gór nad uczuciami. - No có , wła ciwie to czemu nie? Zaprowad go, Henry. Po wyj ciu obu m czyzn w jadalni zapadła gł boka cisza. Tyle słów cisn ło si na usta, lecz dotyczyły spraw zbyt oczywistych, eby je wypowiada . Za milcz c zgod wszyscy unikali nawzajem swojego wzroku i wpatrywali si w bli ej nie okre lon przestrze . Nawet pojawienie si kelnera z dzbankiem wie o zaparzonej kawy nie rozwiało grobowej atmosfery, by mo e dlatego, e Henry na ka dym pogrzebie mógłby gra rol pierwszego ałobnika. Siedem par oczu oderwało si od przestrzeni wraz z powrotem Deakina. - Atak serca? - zapytał Claremont. Deakin zastanowił si . - Mo na to i tak nazwa . Co w tym rodzaju -- odparł po chwili i zerkn ł na Pearce'a. - Dobrze si składa, e jest z nami przedstawiciel prawa. - Co pan chce przez to powiedzie ? - odezwał si gubernator Fairchild, jeszcze bardziej oszołomiony ni poprzedniego dnia wieczorem. Wyra nie czym si trapił, ale te miał po temu a nadto powodów. - Kto dał doktorowi po głowie, wyj ł sond z jego torby lekarskiej, wprowadził mu j do klatki piersiowej i pchn ł tak, e przebiła serce. mier nast piła w zasadzie natychmiast. - Deakin leniwie powiódł wzrokiem po zebranych. - Moim zdaniem sprawc jest kto , komu nie jest obca medycyna, a w ka dym razie anatomia. Czy kto z pa stwa wyznaje si na anatomii? - Có wy nam tu, u licha, opowiadacie? - Szorstki ton Claremonta był całkowicie usprawiedliwiony. - Uderzono go w głow czym ci kim i twardym... na przykład kolb rewolweru. Nad lewym uchem ma przeci t skór . Ale mier nast piła wcze niej, ni zd ył powsta siniak. Tu pod ebrami wida male kie, sino czerwone nakłucie. Zreszt , sprawd cie sami. - To absurd. - Mina pułkownika przeczyła jego słowom, gdy w głosie Deakina brzmiała niepokoj ca pewno siebie. - Czysty absurd! - Naturalnie. Bo tak naprawd to sam zad gał si na mier , a potem wyczy cił sond i schował j z powrotem do torby. Schludny a po grób. - To nie czas na... - W poci gu jest morderca. Czemu sam pan nie pójdzie sprawdzi ? Claremont zawahał si , lecz ju po chwili szedł do drugiego wagonu, na czele nieomal pospolitego ruszenia. Nawet wielebny Peabody, cho wyl kniony, dreptał niespokojnie na szarym ko cu. Deakin został w jadalni sam na sam z Marik , która siedziała spi ta, zaciskaj c dłonie na kolanach i przygl daj c mu si z
przedziwnym wyrazem twarzy. - Morderca! - odezwała si cicho, prawie szeptem. - To pan jest morderc ! Tak twierdzi szeryf, tak podano w li cie go czym. To dlatego namówił mnie pan, ebym pana rozwi zała. ebym potem oswobodzi si i... - Bo e dopomó ! - Deakin ze znu eniem dolał sobie kawy. - Motyw, oczywi cie, wida jak na dłoni... Chciałem zaj jego miejsce, wi c wstałem i załatwiłem go w rodku nocy. Zabiłem go, pozoruj c mier z przyczyn naturalnych, eby potem udowodni wszem i wobec, jak naprawd zgin ł. A jak ju było po wszystkim, zawi załem si z powrotem, rzecz jasna palcami stóp. - Wstał, podszedł do zaparowanego okna i przetarł szyb . Mijaj c dziewczyn , pogładził j delikatnie po ramieniu. - Ja te jestem zm czony. Pada nieg. ciemnia si , wiatr si wzmaga, a za tymi szczytami czai si zamie . Nie ma mowy o pogrzebie przy takiej pogodzie. - Nie b dzie adnego pogrzebu. Zabior go z powrotem do Salt Lake. - Co takiego? - Zabior doktora Molyneux z powrotem. I wszystkich, ktorzy zmarli w Forcie Humboldta. Taki jest zwyczaj w czasie pokoju. Krewni i przyjaciele, oni... no, chc przy tym by . - Ale to przecie potrwa wiele dni, zanim... - W wagonie z prowiantem jedzie ze trzydzie ci pustych trumien - przerwała unikaj c jego wzroku. - Naprawd ? A niech mnie... Karawan na szynach! - Mniej wi cej. Powiedziano nam, e wysyłaj te trumny do Elko. Ale teraz ju wiemy, e jad tylko do Fortu Humboldta. - Pomimo ciepła panuj cego w jadalni, dziewczyna zadr ała. - Ciesz si , e nie wracam tym poci giem... Niech mi pan powie, kto według pana to zrobił? - Co zrobił? A, my li paru o doktorze. Na lij jednego morderc na drugiego, to go złapiesz, tak sobie to pani wyobra a? - Nie. - Ciemne oczy patrzyły na niego otwarcie. - Nic takiego sobie nie wyobra am. - Skoro tak, to có ... pani tego nie zrobiła i ja te nie. Zostaje wi c tylko szeryf i z siedemdziesi ciu innych podejrzanych... nie wiem, ilu dokładnie ołnierzy z nami jedzie. O prosz , wła nie niektórzy wracaj . Do jadalni wszedł Claremont, a za nim Pearce i O'Brien. Deakin podchwycił jego wzrok. Pułkownik ci ko skin ł głow , równie ci ko opadł na krzesło i bez słowa si gn ł po dzbanek z kaw . Jak to przewidział Deakin, w miar upływu czasu sypał coraz g stszy nieg. Poniewa jednak wiatr wzmagał si znacznie wolniej ni nie yca, gro ba zamieci oddaliła si , cho nie znikn ła. Poci g wjechał ju w przepi kn sceneri gór. Sko czyła si jazda dolinami, wzdłu meandrów rzek - teraz trasa wiodła przez strome urwiska i tunele, a tam, gdzie wysadzono lit skał , biegła nad przepa ciami opadaj cymi na dno kanionów. Marika wygl dała przez wzgl dnie czyste 9kno po zawietrznej, nie po raz pierwszy my l c sobie, e w tych górach nie ma miejsca dla ludzi o słabym sercu lub podatnych na zawroty głowy. Poci g, kołysz c si i turkocz c, wjechał wła nie na a urowy pomost nad zdawałoby si bezdennym przełomem, tak gł bokim, e podpory mostu gin ły z widoku w mrocznym, zasypanym niegiem kanionie. Pokonawszy most, lokomotywa skr ciła na prawo i zacz ła pi si w gór zboczem stromej doliny. Po lewej górowały o nie one sosny, po prawej majaczył kanion. Zaledwie wagon hamulcowy zjechał z mostu, Marika zatoczyła si i niemal upadła, bo poci g szarpn ł i zatrzymał si z piskiem hamulców. M czy ni w jadalni nie odczuli a tak gwałtownie skutków hamowania, z tego prostego powodu, e siedzieli, ale dosadny j zyk Claremonta wyraził uczucia ich wszystkich. W ci gu paru sekund pułkownik, O'Brien i Pearce wstali, wyszli na tylny pomost pierwszego wagonu i zeskoczyli na pobocze w gł boki po kostki nieg. Za nimi bez po piechu ruszył Deakim Banlon biegł wzdłu torów. Jego pomarszczon twarz wykrzywiał niepokój. Szarpn ł si , gdy O'Brien złapał go i zatrzymał. - Puszczaj pan, na miło bosk ! - krzykn ł. - On wypadł! - Kto taki? - Jackson, mój palacz! - Banlon wyrwał si , podbiegł do mostu i zajrzał w mroczn otchła . Przebiegł jeszcze kilka kroków i znów spojrzał w dół. Tym razem pozostał ju na miejscu.